zajac1705

  • Dokumenty1 204
  • Odsłony117 909
  • Obserwuję51
  • Rozmiar dokumentów8.3 GB
  • Ilość pobrań76 562

Jack Higgins - Solo

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:PDF

Jack Higgins - Solo.PDF

zajac1705 EBooki
Użytkownik zajac1705 wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 38 osób, 36 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 208 stron)

solo

Tytuł oryginału: SOLO Copyright © Jack Higgtns 1980 Copyright © for the Polish edition by PRIMA 2002 Copyright © for the Polish translation by Tomasz Wyżyński 1993 Cover illustration © Larry Rostant/Artists Partners Ltd. ISBN 83-7186-153-2 Prima Oficyna Wydawnicza sp. z o.o. Wolska 45, 00-961 Warszawa tel./fax: (22)-321 -85-48 www: prima.waw.pl e-mail: wydawnictwo@prima.waw.pl Warszawa 2002. Wydanie II Druk: Abedik S.A., Poznań

Mojej córce Ruth Patterson, która myśli, że już czas

Zemsta to wynaturzone prawo. FRANCIS BACON

Prolog Kreteńczyk wszedł na teren posiadłości koło Regent's Park przez bramę w wysokim ceglanym murze, skręcił w krzaki, roztapiając się w mroku, i zerknął na fosforyzującą tarczę zegarka. Za dziesięć siódma, czyli zostało bardzo niewiele czasu. Sięgnął do kieszeni czarnej kurtki z kapturem, wyjął pistolet „Mauzer" z pękatym tłumikiem, zarepetował i wsunął broń z powrotem do kieszeni. Willa wyglądała imponująco. Nic zresztą dziwnego, skoro należała do Maxwella Josepha Cohena — znanego wśród przy­ jaciół jako Max Cohen — prezesa największego koncernu odzieżowego świata, jednego z najbardziej wpływowych przed­ stawicieli społeczności żydowskiej w Wielkiej Brytanii, człowieka cieszącego się powszechną miłością i szacunkiem. Na swoje nieszczęście, był on również zagorzałym syjonistą, co przysparzało mu wielu wrogów. Jednakże Kreteńczyk nie uważał Cohena za wroga. Polityka wydawała mu się stratą czasu. Zabawą dla dzieci. Nigdy nie interesowała go tożsamość ofiar; ważniejsze były szczegóły akcji, a w tym przypadku zbadał wszystko dokładnie. W willi przebywały trzy osoby: Cohen, jego żona i pokojówka — nikt więcej. Reszta służby mieszkała poza domem. Wyjął z kieszeni kominiarkę z otworami na oczy, nos i usta. Włożył ją na głowę, uniósł kaptur, wyszedł z krzaków i skierował się w stronę willi. Kiedy zadźwięczał dzwonek, Maria, hiszpańska pokojówka Cohenów, była akurat w salonie. Otworzyła drzwi i skamieniała 7

ze zgrozy. Stojąca przed nią zjawa trzymała w prawej ręce pistolet. Wargi nieznajomego poruszyły się upiornie w szparze wełnianej kominiarki i rozległ się lekko ochrypły głos z wyraźnym cudzoziemskim akcentem: — Zaprowadź mnie do pana Cohena. Otwierała już usta do krzyku, lecz obcy przestąpił próg, unosząc groźnie pistolet, i zamknął za sobą drzwi. — Szybko, bo cię zabiję! Dziewczyna odwróciła się i ruszyła schodami w górę. Kreteń­ czyk podążył za nią. Kiedy dotarli na półpiętro, otworzyły się drzwi sypialni i stanęła w nich pani Cohen. Żyła w strachu przed napadem od dobrych kilku lat, toteż gdy spostrzegła Marię w towarzystwie zamaskowanego mężczyzny z pistoletem, wsko­ czyła z godnym podziwu refleksem do sypialni i zatrzasnęła drzwi. Przekręciwszy klucz w zamku, popędziła do telefonu i wystukała na klawiaturze numer dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć. Kreteńczyk popchnął pokojówkę, która potknęła się, zgubiła pantofel i pobiegła truchtem do gabinetu pana domu. Po chwili wahania zastukała. Kiedy Max Cohen zapytał: „Kto tam?", w jego głosie za­ brzmiało lekkie zdziwienie, albowiem domownikom surowo zabroniono przeszkadzać mu w gabinecie przed ósmą wieczór. Ujrzał na progu Marię, bez buta, z zatrwożoną twarzą, po czym odepchnięto ją na bok i ukazał się jakiś mężczyzna dzierżący pistolet z tłumikiem. Rozległo się suche kaszlnięcie. Max Cohen uprawiał za młodu boks i miał przez moment wrażenie, że znalazł się z powrotem na ringu. Zwalił go z nóg potężny cios w szczękę. Leżał na wznak na podłodze gabinetu. Poruszył wargami, usiłując zacząć jedną z najważniejszych modlitw hebrajskich, odmawianych przez każdego ortodoksyjnego Żyda trzy lub cztery razy dziennie, a także w godzinie śmierci. „Szma, Izrael, nasz Bóg jest Bóg Jedyny!" Lecz nie zdołał wydobyć głosu, światło gasło coraz szybciej i wreszcie zapadła ciemność. Kiedy nieznajomy wybiegł przez frontowe drzwi, na końcu ulicy pojawił się pierwszy wóz policyjny, który odpowiedział na, wezwanie, i słychać było szybko zbliżające się syreny następnych Kreteńczyk popędził przez ciemny ogród, przeszedł przez mur na 8

teren sąsiedniej willi, wyszedł przez furtkę na wąską uliczkę, zdjął kaptur, ściągnął kominiarkę i ruszył spiesznie przed siebie. Domyślał się, że załoga pierwszego wozu policyjnego otrzymała już jego rysopis od pokojówki i przekazała go przez radio kolegom. Nie miało to zresztą żadnego znaczenia. Jeszcze kilkaset metrów i zagubi się w ciemnym Regent's Park. Wystarczy dojść do stacji metra po przeciwnej stronie i przesiąść się na Oxford Circus. Ruszył przez jezdnię. Nagle w pobliżu zapiszczały hamulce. — Hej, ty tam! — krzyknięto. Jedno zerknięcie w bok przekonało go, że to inny wóz policyjny; dał nurka w najbliższą przecznicę i zaczął uciekać. Miał jak zwykle szczęście: kiedy biegł wzdłuż rzędu zapar­ kowanych aut, dostrzegł mężczyznę wsiadającego do jednego z nich. Trzasnęły zamykane drzwiczki i rozległ się warkot zapuszczonego motoru. Kreteńczyk otworzył z rozmachem drzwiczki, wyciągnął kiero­ wcę z wozu i wskoczył na jego miejsce. Przerzucił sprzęgło, wcisnął pedał gazu, potrącił zderzak auta zaparkowanego z przo­ du i czym prędzej odjechał, słysząc za plecami wycie syreny ścigającego go samochodu. Ruszył Vale Road i dotarł do Paddington. Musiał natychmiast zgubić goniące go auto; wiedział, że już za chwilę wszystkie wozy policyjne w pobliżu rozpoczną blokadę tego rejonu. Zauważył znak oznaczający roboty drogowe; strzałka skiero­ wana w prawo nie pozostawiła mu wielkiego wyboru. Pojechał jednokierunkową uliczką między magazynami, wąską i ciemną, prowadzącą do stacji towarowej Paddington. Samochód policyjny był blisko — stanowczo za blisko. Kreteń­ czyk dodał gazu i znalazł się w długim wąskim tunelu pod torami kolejowymi, gdy nagle reflektory auta wydobyły z mroku czyjąś postać. Była to dziewczyna na rowerze. Młodziutka, w brązowym płaszczu, z pasiastym szalikiem wokół szyi. Kiedy obejrzała się do tyłu, Kreteńczykowi mignęła jej blada przerażona buzia. Rower zatoczył się. Skręcił gwałtownie kierownicę i poszorował błotnikiem o ścianę, aż trysnęła fontanna iskier. Nic to nie dało. Tunel był po prostu za wąski. Rozległo się głuche uderzenie — zaledwie plaśnięcie — i dziewczyna spadła na bok z maski samochodu. 9

Wóz policyjny zahamował z piskiem opon. Kreteńczyk popędził naprzód i wyjechał z tunelu na Bishops Bridge Road. Pięć minut później porzucił wóz w jednym ze ślepych zaułków dzielnicy Bayswater, dotarł do Bayswater Road, przeszedł prę­ dkim krokiem ciemny park Kensington i opuścił go przez Queens Gate. Koło Royal Albert Hall panował spory ruch; na schodach stała kolejka do kasy, bo tego wieczoru odbywał się głośny koncert. Chora! Świętego Antoniego Brahmsa w wykonaniu Filharmoników Wiedeńskich oraz // Koncert fortepianowy c-moll Rachmaninowa w interpretacji Johna Mikalisa. Dwudziestego pierwszego lipca tysiąc dziewięćset siedemdzie­ siątego drugiego roku. Kreteńczyk zapalił papierosa i przyjrzał się fotografii Mikalisa na plakacie. Twarz sławnego pianisty — czarne kręcone włosy, blada cera, oczy jak płytki dymnego szkła. Okrążył gmach, dotarł do tylnego wejścia z podświetlonym szyldzikiem: DLA ARTYSTÓW i wszedł do środka. Portier siedzący w szklanej budce zerknął nań znad działu sportowego gazety i uśmiechnął się. — Dzień dobry. Zimny dziś wieczór. — Pamiętam zimniejsze — odpowiedział Kreteńczyk. Zszedł po schodach i ruszył korytarzem prowadzącym za kulisy. Zatrzymał się pod drzwiami z napisem: ZIELONY SALONIK, otworzył je i zapalił światło. Miał zdumiewająco przestronną i gustownie umeblowaną garderobę. Jedynym pod­ niszczonym sprzętem było stojące pod ścianą stare pianino szkolne firmy Chappel, które wyglądało, jakby miało się za chwilę rozlecieć. Wyciągnął z kieszeni mauzera, otworzył pudło z przyborami do makijażu, wyjął dno i schował pod nim pistolet. Później zdjął kurtkę, cisnął w kąt i usiadł przed lustrem. Rozległo się pukanie do drzwi i do garderoby zajrzał kierownik artystyczny koncertu. — Jeszcze trzy kwadranse, maestro. Czy przysłać panu trochę kawy? — Nie, dziękuję — odparł John Mikalis. — Kawa mi nie służy. Mój lekarz twierdzi, że to kwestia jakichś skomplikowanych reakcji biochemicznych. Ale byłbym bardzo wdzięczny za imbryk herbaty. — Naturalnie, maestro. — Kierownik artystyczny zatrzymał się w progu. — Nawiasem mówiąc, jeśli to pana interesuje, przed chwilą podali w radio, że ktoś zastrzelił Maxwella Cohena w jego 10

willi koło Regent's Park. Człowiek w masce. Przepadł jak kamień w wodę. — Wielki Boże! — szepnął Mikalis. — Policja podejrzewa mord polityczny, bo Cohen był bardzo aktywnym syjonistą. W zeszłym roku cudem uniknął śmierci, gdy przysłano mu bombę w paczce. — Pokiwał głową. — Żyjemy w dziwnych czasach, maestro. Kto byłby zdolny zabić z zimną krwią obcego człowieka? Wyszedł, a Mikalis odwrócił się i spojrzał w lustro. Uśmiechnął się lekko do swojego odbicia. — No, kto? — spytał.

1 Mniej więcej sześćdziesiąt kilometrów od Aten i niespełna osiem od wybrzeży Peloponezu leży wyspa Hydra, niegdyś jedna z największych potęg handlowych basenu Morza Śródziemnego. W połowie osiemnastego wieku wielu żeglarzy z Hydry zbiło ogromne fortuny na handlu, nawet z odległą Ameryką, i na wyspę sprowadzano architektów weneckich, którzy wznieśli wspaniałe pałace, stojące po dziś dzień koło przepięknego portu. Później, gdy Grecja znalazła się pod okrutnym jarzmem otomanskim, wyspa stała się azylem dla uchodźców z kontynentu i to.właśnie żeglarze z Hydry stawili czoło potędze floty tureckiej w okresie powstań narodowych, które doprowadziły w końcu do odzyskania niepodległości. Nazwiska wielkich żeglarzy z Hydry—Votsisów, Tombazisów, Boudourisów — brzmią dla Greków równie magicznie jak John Paul Jones dla Amerykanów czy Raleigh i Drake dla Anglików. Jednakże żaden z owych rodów nie dorównywał sławą Mika- lisom. Wzbogacili się na przemycie w okresie wojen napoleońskich i wystawili cztery okręty wojenne, które wzięły udział w bitwie pod Nawarino w tysiąc osiemset dwudziestym siódmym roku, gdy raz na zawsze złamano potęgę imperium otomańskiego. Fortunę zdobytą piractwem i szmuglem podczas powstań przeciwko Turkom zainwestowano z powodzeniem w kilka nowo założonych linii żeglugowych i pod koniec dziewiętnastego wieku Mikalisowie stali się jednym z najbogatszych rodów Grecji. Męscy potomkowie, wysysający indywidualizm z mlekiem matki, obierali nieodmiennie profesje związane z morzem, z wy­ jątkiem Dimitrisa, urodzonego w tysiąc osiemset dziewięćdzie­ siątym drugim roku, który przejawiał niezdrowe zainteresowanie 13

książkami, studiował w Oksfordzie i na Sorbonie, a powrócił do kraju tylko po to, by objąć katedrę etyki na uniwersytecie w Atenach. Jego syn, Giorgios, wnet przywrócił rodowi dobre imię. Wstąpił do Wyższej Szkoły Marynarki Handlowej na Hydrze, najstarszej tego rodzaju uczelni w Grecji, i jako niezwykle utalentowany adept sztuki morskiej otrzymał pierwsze dowództwo już w wieku dwudziestu dwóch lat. W tysiąc dziewięćset trzydziestym ósmym roku, poszukując nowych doświadczeń, wyemigrował do Kalifor­ nii, gdzie objął dowództwo statku towarowo-pasażerskiego linii żeglugowej „Pacific Star", kursującego między San Francisco a Tokio. Pieniądze nic dla niego nie znaczyły. Ojciec zdeponował sto tysięcy dolarów na jego koncie w banku w San Francisco — sumę na owe czasy bajońską. Giorgios pływał, bo kochał morze. Miał własny statek i wolność. Brakowało mu tylko jednego — i odnalazł to w Mary Fuller, którą poznał na wieczorku tanecznym w Oakland w lipcu tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku. Była córką nauczycielki muzyki w szkole średniej, wdowy nazwiskiem Agnes Fuller. Ojciec Giorgiosa przybył na wesele, podarował młodej parze dom nad oceanem w Pescadero i wrócił do Europy, gdzie za horyzontem słychać już było grzmot salw armatnich. Kiedy armia włoska zaatakowała Grecję, Giorgios Mikalis płynął akurat do Japonii. Gdy jego statek wrócił do San Francisco, do działań zbrojnych włączyli się Niemcy. Aby Mussolini mógł zachować twarz, szóstego kwietnia tysiąc dzie­ więćset czterdziestego pierwszego roku Hitler dokonał inwazji na Bałkanach i opanował Jugosławię oraz Grecję w ciągu dwudziestu pięciu dni, zmuszając wojska brytyjskie do ewakuacji i tracąc przy tym zaledwie pięć tysięcy żołnierzy. Giorgios Mikalis nie mógł wrócić do ojczyzny, lecz miał przynajmniej statek. Uczestniczył w wojnie na swój sposób, pływając w konwojach. W lutym, gdy w San Diego trwał załadunek jego statku, otrzymał wiadomość, że żona, po trzech latach niedomagań zdrowotnych i poronień, urodziła mu wreszcie syna. Tak, zgodził się przez telefon, można mu nadać imię John. Tak, natychmiast wraca do San Francisco. Giorgios Mikalis mógł wziąć tylko trzy dni urlopu. Przez ten czas przekonał teściową, dyrektorkę szkoły, by 14

przeprowadziła się na stałe do jego domu, a ponadto odszukał wdowę po marynarzu greckim, który służył ongiś pod jego dowództwem i zginął podczas tajfunu u wybrzeży Japonii. Była to gruba, niska czterdziestoletnia Kretenka nazwiskiem Katina Pavlos. Pracowała jako pokojówka w luksusowym hotelu nad oceanem. Giorgios Mikalis zawiózł ją do żony i teściowej. Krępa, tęga chłopka, ubrana w czarną suknię i czarną chustkę na głowę, wydawała się intruzem w eleganckim domu, jednakże Agnes Fuller poczuła do niej natychmiast instynktowną sympatię. Katina Pavlos była bezpłodna w ciągu osiemnastu lat małżeń­ stwa, a jej rozpaczliwe modlitwy do Matki Boskiej pozostały nie wysłuchane mimo tysięcy świec zapalanych na intencję poczęcia, toteż miała wrażenie, że śni, gdy zajrzała do kołyski przy łóżku i zobaczyła śpiące niemowlę. Delikatnie dotknęła palcem malutkiej rączki. Dziecko zacisnęło palec w piąstce i trzymało tak mocno, jakby postanowiło już nigdy nie puścić. Agnes Fuller poczuła, jak topnieje jej serce. Ujęło ją to, co ujrzała na śniadej twarzy Katiny. Kazała Kreteńce wrócić do hotelu po rzeczy i jeszcze tego samego wieczoru wprowadzić się do domu. Giorgios Mikalis wrócił na wojnę i pływał w konwojach, dowożąc zaopatrzenie wojskom amerykańskim, aż wreszcie późnym popołudniem trzeciego czerwca tysiąc dziewięćset czter­ dziestego piątego roku jego statek, storpedowany w pobliżu Okinawy przez japońską łódź podwodną „I 367" dowodzoną przez porucznika Taketomo, poszedł na dno wraz z całą załogą. Chorowita żona Giorgiosa nigdy nie otrząsnęła się z szoku i zmarła w dwa miesiące później. Małego Johna wychowywały Katina Pavlos oraz babka. Obie kobiety odznaczały się niezwykłym intuicyjnym zrozumieniem potrzeb chłopca i darzyły go głęboką miłością, co zbliżało je do siebie. Agnes Fuller była świetną pianistką, choć większość czasu pochłaniały jej obowiązki związane ze stanowiskiem dyrektorki gimnazjum żeńskiego przy Howell Street. Gdy jej wnuk skończył trzy lata, odkryła u niego słuch doskonały i od razu doceniła znaczenie tego faktu. Miał cztery lata, kiedy zaczęła go uczyć gry na pianinie i wnet objawił się jego niezwykły talent. Owdowiały Dimitris Mikalis mógł pojechać do Ameryki dopiero w tysiąc dziewięćset czterdziestym ósmym roku i zdumiało 15

go to, co zastał. Miał sześcioletniego amerykańskiego wnuka, mówiącego biegle po grecku z kreteńskim akcentem i grającego na pianinie jak anioł. Posadził chłopca ostrożnie na kolanach, pocałował i rzekł do Agnes: — Nasi przodkowie, żeglarze z Hydry, na pewno przewracają się w grobach. Najpierw ja, filozof, a teraz pianista. Pianista z kreteńskim akcentem. Taki talent to dar od Boga. Trzeba go rozwijać. Wojna nadszarpnęła mój majątek, ale jestem ciągle wystarczająco zamożny, by tego dopilnować. Na razie niech mieszka z tobą. Potem zobaczymy. Od tej pory John uczęszczał do najlepszych szkół i pobierał lekcje gry na fortepianie u najlepszych nauczycieli. Kiedy skończył czternaście lat, Agnes Fuller sprzedała dom i przeprowadziła się wraz z Katiną do Nowego Jorku, aby mógł kontynuować edukację na odpowiednim poziomie. Pewnego niedzielnego wieczoru, tuż przed siedemnastymi urodzinami Johna, Agnes Fuller miała przed kolacją zawał. Zmarła, nim dowieziono ją do szpitala. Dimitris Mikalis był wówczas profesorem etyki na uniwersytecie w Atenach. Wnuk spędzał u niego wielokrotnie wakacje i stali się przyjaciółmi. Dimitris poleciał do Nowego Jorku natychmiast po otrzymaniu wiadomości o śmierci Agnes i wstrząsnęło nim to, co ujrzał. Drzwi otworzyła Katina i od razu przyłożyła palec do ust. — Pochowaliśmy ją dziś rano. Nie pozwolili nam dłużej czekać. — Gdzie Yannis? — spytał po grecku Dimitris. — Nie słyszy pan, panie profesorze? Zza zamkniętych drzwi salonu dobiegały przytłumione tony fortepianu. — Jak przyjął jej śmierć? — Zmienił się w głaz — odpowiedziała Katina. — Uszło z niego życie. Bardzo ją kochał — dodała z prostotą. Kiedy profesor otworzył drzwi, ujrzał wnuka przy fortepianie; miał on na sobie czarny garnitur i grał dziwny, nastrojowy utwór, kojarzący się z szumem liści niesionych o zmroku wiatrem po lesie. Nagle Dimitris poczuł się z jakiegoś powodu rozpaczliwie nieswojo. — Yannis? — spytał i położył rękę na ramieniu chłopca. — Go grasz? — Le Pastour Gabriela Grovleza. To jej ulubiona kompozycja. John odwrócił się i spojrzał na dziadka; chłopiec miał bladą twarz, a jego oczy przypominały dwie czarne studnie. 16

— Pojedziesz ze mną do Aten? — spytał profesor. — Razem z Katiną. Zamieszkałbyś u mnie na jakiś czas i przyszedł trochę do siebie. — Tak — odpowiedział chłopiec. — Chyba dobrze mi to zrobi. Przez jakiś czas rzeczywiście tak było. Hałaśliwe, radosne Ateny, pełne nieustającego gwaru i ruchu, przypadły młodemu człowiekowi do gustu. W wielkim mieszkaniu dziadka w eleganc­ kiej dzielnicy koło pałacu królewskiego prawie każdego wieczoru zbierali się pisarze, malarze, muzycy — Dimitris Mikalis prowadził dom otwarty. A także politycy, bo profesor był aktywnym działaczem frontu demokratycznego i wspomagał finansowo jego gazetę. Mikalisowie mieli dwa domy na Hydrze — pierwszy w wąskich zaułkach niewielkiego miasta portowego, drugi zaś nad brzegiem morza, na odległym przylądku za wyspą Molos. John spędzał tam długie miesiące razem z Katiną, która prowadziła gospodar­ stwo. Kretenka doniosła dziadkowi przez telefon, że młody człowiek popadł w melancholię. Profesor natychmiast zakupił i wysłał do willi fortepian koncertowy marki Bluthner. Pochłonęło to majątek, lecz Karina twierdziła, że John nigdy nie gra na instrumencie. W końcu wrócił do Aten. Na przyjęciach stał pod ścianą, czujny, uprzejmy i wyjątkowo przystojny: miał kruczoczarne kędzierzawe włosy, bladą cerę, oczy przypominające płytki dymnego szkła, nieprzenikniony wyraz twarzy. I nigdy się nie uśmiechał, co bardzo intrygowało kobiety. Pewnego wieczoru, ku zdumieniu dziadka, gdy jedna z nich poprosiła Johna o zaprezentowanie swoich umiejętności pianis­ tycznych, młody człowiek bez wahania się zgodził, usiadł przy fortepianie i zagrał Preludium i fugę e-moll Bacha. Jego inter­ pretacja była tak błyskotliwa i perfekcyjna, że wszyscy goście słuchali z zapartym tchem. Później, gdy umilkły brawa, a salon opustoszał, profesor wyszedł na balkon do wnuka, zasłuchanego w warkot samo­ chodów, który zdawał się nigdy nie milknąć. — Więc zdecydowałeś się wrócić pomiędzy żywych? I co dalej? — Chyba Paryż — odparł John Mikalis. — Konserwatorium. — Rozumiem. Kuszą cię sale koncertowe? — Jeśli nie masz nic przeciwko temu. Dimitris objął łagodnie wnuka. n

— Jesteś dla mnie wszystkim, chcę, żebyś to wiedział. Twoje pragnienia są również moimi. Każę Katinie pakować bagaże. John wynajął mieszkanie koło Sorbony w wąskim zaułku nad Sekwaną, w jednej z licznych paryskich dzielnic o prawie wiejskim charakterze — mają one własne sklepy, kawiarnie i bistra, a wszyscy się tam znają. Uczęszczał do konserwatorium, ćwiczył po osiem, dziesięć godzin dziennie i poświęcił się wyłącznie grze na fortepianie, nie zajmując się niczym innym, nawet dziewczętami. Katina jak zawsze gotowała, sprzątała i rozpieszczała go niczym dziecko. Dwudziestego drugiego lutego tysiąc dziewięćset sześćdziesiąte­ go roku, na dwa dni przed jego osiemnastymi urodzinami, czekał go ważny egzamin w konserwatorium, które miał szansę ukończyć ze złotym medalem. Ćwiczył prawie przez całą noc, a o szóstej rano Katina wyszła do sklepu po świeże rogaliki i mleko. John, wziąwszy tusz, wiązał akurat pasek szlafroka, gdy na ulicy przed domem rozległ się pisk hamulców i głuche uderzenie. Pobiegł do okna i wyjrzał. W rynsztoku leżała Katina, a na jezdni walały się rozsypane rogaliki. Ciężarówka marki Citroen, która potrąciła Kreteńkę, zawróciła szybko i zniknęła za rogiem, lecz Mikalisowi mignęła znajoma twarz kierowcy. Katina zmarła dopiero po kilkunastu godzinach. John przez cały czas siedział w szpitalu przy jej łóżku; trzymał ją za rękę i nie puścił nawet, gdy palce rozluźniły się w chwili śmierci. Żandarmi zachowywali się uprzejmie i przepraszająco. Wypadek zdarzył się niestety bez świadków, co utrudnia śledztwo, lecz będzie ono oczywiście kontynuowane. Zresztą mogłoby się obyć bez śledztwa, bo John dobrze znał kierowcę — niejakiego Clauda Galleya, ordynusa i pijaka, który prowadził wraz z dwoma mechanikami niewielki warsztat samo­ chodowy nad Sekwaną. Mikalis powinien poinformować o tym policję. Nie zrobił tego Była to bowiem sprawa osobista. Coś, co musiał załatwić sam Trafiłoby to do przekonania jego przodkom, bo na Hydrze od stuleci obowiązywał krwawy kodeks wendety. Mężczyzna, który nie pomścił krzywdy wyrządzonej swoim bliskim, okrywał się hańbą. Lecz było jeszcze coś. Kiedy tego wieczoru o szóstej John czaił się w cieniu naprzeciwko warsztatu, czuł, jak wypełnia go dziwne lodowate podniecenie. O wpół do siódmej wyszli dwaj mechanicy. Odczekał jeszcze 18

pięć minut i ruszył przez jezdnię do wejścia. Dwuskrzydłowa brama stała otworem i widać było maskę zaparkowanego citroena. Za ciężarówką znajdował się wąski tunel opadający stromo w dół. Galley pracował przy warsztacie pod ścianą piwnicy.. John wsunął prawą rękę do kieszeni płaszcza od deszczu i zacisnął palce na trzonku noża kuchennego, gdy nagle przyszedł mu do głowy prostszy, w pewnym sensie sprawiedliwszy sposób. Wsiadł do szoferki citroena, przesunął drążek zmiany biegów na pozycję środkową i zwolnił hamulce. Pojazd ruszył w dół, najpierw powoli, później coraz szybciej. Galley, jak zwykle na wpół pijany, spostrzegł go dopiero w ostatnim momencie i od­ wrócił się z krzykiem, lecz w tejże chwili przygwoździła go do ściany trzytonowa ciężarówka. Ale Mikalis nie odczuwał żadnej satysfakcji, bo Karina nie żyła, podobnie jak ojciec, nigdy nie poznany, matka, której twarz pamiętał jak przez mgłę, i babka, Agnes Fuller. Godzinami chodził jak w transie po deszczu, aż koło północy zaczepiła go nad Sekwaną prostytutka. Miała czterdzieści lat, a wyglądała jeszcze starzej, toteż nie zapaliła światła, gdy znaleźli się w jej mieszkaniu. Nie miało to zresztą żadnego znaczenia, bo w owej szczególnej chwili John nie był pewien, co jest rzeczywiste, a co nie. W każdym razie nie miał jeszcze nigdy do czynienia z kobietą. Obserwując jego niezgrabne ruchy, prostytutka wnet to odgadła i zareagowała typową mieszaniną rozbawienia i czułości, po czym wprowadziła go błyskawicznie w arkana seksu. Okazał się pojętnym uczniem: brał ją raz po raz, pełen zimnej wściekłości, aż wreszcie ona, której żaden z klientów nie sprawił nigdy zadowolenia, zaczęła go błagać o jeszcze. Później, gdy zapadła w sen, Mikalis leżał w mroku, dziwiąc się posiadanej przez siebie władzy, która mogła zmusić kobietę do zachowywania się w taki sposób. Zdumiewało go to, że miłość fizyczna, rzekomo tak ważna, znaczy dlań tak mało. O świcie, idąc przez miasto, przeżył najsamotniejsze chwile w całym swoim życiu. Dotarł do targu warzywnego, gdzie panował zgiełk i ruch: robotnicy rozładowywali ciężkie wozy dowożące produkty ze wsi. John miał wrażenie, że poruszają się w zwolnionym tempie, jak pod wodą — jakby istnieli w innym wymiarze. 19

Zamówił herbatę w bistro czynnym przez całą dobę i siedział przy oknie, paląc papierosa, gdy nagle spostrzegł twarz patrzącą nań z okładki tygodnika na pobliskim stojaku. Smukła, mus­ kularna postać w mundurze polowym, z twarzą opaloną na ciemny brąz, z oczami bez wyrazu i karabinem pod pachą. Sięgnął po czasopismo i znalazł w nim artykuł omawiający rolę Legii Cudzoziemskiej w wojnie w Algierii, wchodzącej wówczas w najgorętszą fazę. Żołnierze, którzy zaledwie rok czy dwa lata temu, po powrocie z wietnamskich obozów jenieckich w Indo- chinach, zostali obrzuceni kamieniami przez dokerów z Marsylii, znów walczyli za Francję w brudnej, bezsensownej wojnie. Dziennikarz nazywał ich ludźmi pozbawionymi wszelkiej nadziei, nie mającymi dokąd iść. Na następnej stronie znajdowała się fotografia innego legionisty, na noszach, z piersią owiniętą bandażem, przez który sączyła się krew. Młody żołnierz miał ogoloną głowę, zapadnięte policzki, wymizerowaną, apatyczną twarz, oczy wpatrzone w otchłań samotności. Wstrząśnięty Mikalis czuł się tak, jakby spoglądał na swoje odbicie w lustrze. Zamknął czasopismo, odłożył ostrożnie na stojak i zaczerpnął głęboko tchu, próbując zapanować nad drżeniem rąk. Coś pstryknęło mu w głowie. Znów usłyszał pobliskie dźwięki. Zdał. sobie sprawę z porannego gwaru. Świat powrócił do życia, choć John nie stanowił już jego części; zresztą nigdy nią nie był. Boże, jak zimno! Wstał, wyszedł z kawiarni i ruszył spiesznie ulicą z rękoma wbitymi w kieszenie. Wrócił do siebie dopiero o szóstej rano. Mieszkanie wydawało się szare i puste, martwe. Klapa fortepianu była uniesiona, a na podstawce ciągle leżały nuty, tak jak je zostawił. Nie poszedł na egzamin — nie miało to już zresztą żadnego znaczenia. Usiadłszy przy klawiaturze, powoli i z wielkim uczuciem zagrał Le Pastour Grovleza, nastrojowy utwór, który w dniu pogrzebu babki usły­ szał w Nowym Jorku Dimitris Mikalis. Kiedy umilkły ostatnie akordy, zamknął klapę fortepianu wstał, skierował się do biurka i wyjął oba swoje paszporty, grecki i amerykański. Rozejrzał się ostatni raz po mieszkaniu i wyszedł. O siódmej jechał już metrem do Vincennes. Znalazłszy się na miejscu, ruszył prędko przez miasto do Starego Fortu, gdzie mieściło się centrum werbunkowe Legii Cudzoziemskiej. Do południa załatwił wszelkie niezbędne formalności: oddał wojskowym swoje paszporty, dokumentujące jego wiek i toż- samość, przeszedł dokładne badania lekarskie i podpisał zobo- wiązanie odsłużenia pięciu lat w najsławniejszym pułku świata. 20

Nazajutrz rano o trzeciej po południu odjechał pociągiem do Marsylii w towarzystwie trzech Hiszpanów, Belga i ośmiu Niemców, po czym udał się do Fortu Świętego Mikołaja, ostatniego punktu etapowego w drodze do Afryki Północnej. Spalił za sobą mosty. Nie miał odwrotu. Po dziesięciu dniach wraz ze stu pięćdziesięcioma rekrutami Legii oraz grupą żołnierzy innych oddziałów francuskich służą­ cych w Algierii i Maroku opuścił Marsylię na pokładzie statku transportowego płynącego do Oranu. Dwudziestego marca dotarł w końcu do miejsca przeznaczenia: Sidi-bel-Abbes, od prawie stu lat głównego obozu rekruckiego Legii Cudzoziemskiej. Panowała w nim żelazna dyscyplina, a brutalne, wyczerpujące szkolenie miało tylko jeden cel: stworzyć najbardziej bezlitosnych i sprawnych żołnierzy świata. Mikalis rzucił się w wir ćwiczeń z taką samą wściekłą pasją, z jaką podchodził do muzyki, i od początku zwrócił na siebie uwagę przełożonych. Po kilku tygodniach spędzonych w Sidi-bel-Abbes wezwano go nagle do kapitana Deuxieme Bureau. Oficer wręczył mu list od dziadka, który dowiedział się o miejscu pobytu Johna i prosił o przemyślenie decyzji wstąpienia do Legii. Mikalis zapewnił kapitana, że jest całkowicie zadowolony z podjętej decyzji, po czym kazano mu napisać o tym do dziadka, co też niezwłocznie uczynił. W ciągu następnego półrocza wykonał dwadzieścia cztery skoki spadochronowe, nauczył się posługiwać wieloma współ­ czesnymi środkami walki i dzięki intensywnym ćwiczeniom osiągnął szczyt sprawności fizycznej, o jakiej dotychczas nawet nie marzył. Okazał się znakomitym strzelcem zarówno z broni długiej, jak i krótkiej, i zdobył pierwszą lokatę we współzawod­ nictwie w walce wręcz, co zyskało mu wielki szacunek towarzyszy broni. Pił mało i tylko od czasu do czasu odwiedzał burdel w mieś­ cie, choć tamtejsze dziewczęta współzawodniczyły ze sobą o jego względy. Bawiło go to, gdyż interesowała go wyłącznie własna wirtuozeria erotyczna, nie zaś osoba bogdanki. Awansowano go do stopnia kaprala, a w październiku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego roku przeszedł chrzest bojowy w gó­ rach Raki, dokąd przerzucono jego batalion w celu rozgromienia 21

silnego oddziału partyzantów, którzy panowali od kilku miesięcy nad tym rejonem. Na szczycie góry ufortyfikowało się około osiemdziesięciu Arabów; ich pozycja wydawała się nie do zdobycia. Batalion przeprowadził atak frontalny, tylko z pozoru samobójczy, bo w kluczowym momencie bitwy trzecia kompania, gdzie służył Mikalis, dokonała desantu śmigłowcowego na szczyt. W krwawej walce wręcz, jaka nastąpiła, Grekowi udało się zniszczyć stanowisko erkaemu, który skosił przeszło dwudziestu legionistów. Później, gdy siedział na kamieniu opatrując niegroźną ranę prawego ramienia, przeszedł koło niego pewien Hiszpan; śmiał się jak wariat i trzymał za włosy dwie ucięte ludzkie głowy. Gruchnął strzał i Hiszpan padł z krzykiem na twarz, a John odwrócił się błyskawicznie i strzelił z ręki z pistoletu maszynowego do dwóch Arabów, którzy wypełźli z pobliskiego stosu trupów. Zabił obydwu. Stał przez chwilę, by się przekonać, czy jeszcze żyją. Wreszcie usiadł, zawiązał bandaż na ramieniu przytrzymując go zębami i zapalił papierosa. W ciągu następnego roku walczył w labiryncie Kazby, uczest­ niczył w trzech nocnych desantach spadochronowych zakoń­ czonych niespodziewanymi atakami na oddziały partyzantów w górach i wyszedł cało z niezliczonych zasadzek. Zdobył wstążkę za rany i Medaille Militaire, a w marcu tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego drugiego roku otrzymał awans na starszego kaprala. Legionistów takich jak on nazywano ancien — w razie potrzeby potrafili zadowalać się przez miesiąc czterema godzinami snu na dobę i maszerować po czterdzieści pięć kilometrów w pełnym rynsztunku. Nauczył się zabijać i przekonał się, że nieuniknionym elementem wojny partyzanckiej bywa również zabijanie kobiet i dzieci. W końcu śmierć nic już dla niego nie znaczyła. Kiedy otrzymał medal, wycofano go na jakiś czas ze służby liniowej i skierowano na kurs sabotażowy w Kefi, gdzie przeszedł wszechstronne szkolenie saperskie. Nauczył się posługiwać dyna- mitem, trotylem i plastikiem, a także sporządzać różnorodne miny pułapki. I zawsze nosić ukrytą dodatkową broń na wszelki wypadek. Zakupił w tym celu na czarnym rynku rewolwer 22

„Smith and Wesson" na amunicję „Magnum", nauczył się strzelać z niego jak Jesse James i uważał go za swój as w rękawie. Pierwszego lipca wracał z kursu do batalionu wojskową ciężarówką dostawczą. Był piękny słoneczny dzień, a Mikalis jeszcze nigdy nie widział równie intensywnie błękitnego nieba. Po obu stronach asfaltowej szosy rosły gaje cytrynowe; zbierały w nich owoce czarno odziane kobiety wraz z dziećmi, najwyraźniej zamieszkujący niskie, pobielane chaty. Działo się to na wybrzeżu, gdzie było stosunkowo bezpiecznie, lecz Mikalisa, gdy siedział paląc papierosa na skrzyni w kołyszącej się tylnej części ciężarów­ ki, ogarnęła nagła melancholia, złe przeczucie. Pierwotny instynkt podszepnął mu, że za chwilę stanie się coś złego. Wsunął dłoń pod bluzę, ujmując kolbę magnum, i raptem znalazł się w dziwnej pustce i ciszy: poczuł, że jest znowu pod wodą, podobnie jak tamtego ranka w Paryżu, tyle że tym razem coś uniosło go w powietrze i cisnęło z rozmachem do przodu, aż wylądował na czworakach na wiejskim placyku. Ciężarówkę wysadzono ręcznie odpalanym ładunkiem dyna­ mitu. Mikalis usiłował się podnieść. Kiedy stanął z trudem na nogi, rozległ się grzechot pistoletu maszynowego i smagnęła go po piersi seria pocisków. Leżał na ziemi, odrętwiały, lecz przytomny, i widział po drugiej stronie płonącej ciężarówki wytrząsanego lekkimi drgawkami szofera, do którego zbliżyło się czterech uzbrojonych Arabów. Stanęli nad nim, wybuchając śmiechem. Mikalis nie mógł dojrzeć, go robią, ale kierowca zaczął krzyczeć. Później rozległ się strzał i żołnierz znieruchomiał. Czterej partyzanci skupili teraz uwagę na Johnie, który siedział oparty plecami o wiejską studnię, z ręką za klapą zakrwawionej bluzy. — Kiepsko, co? — spytał nienaganną francuszczyzną herszt niewielkiej bandy. Trzymał w lewej ręce nóż, z którego kąpały krople krwi. Mikalis uśmiechnął się po raz pierwszy od śmierci Katiny. — Mogło być gorzej. Wyciągnął rękę spod bluzy, trzymając w niej swojego asa atutowego — magnum. Pierwszy strzał rozłupał przywódcy czaszkę, drugi ugodził stojącego za nim człowieka między oczy. Trzeci Arab uniósł karabin, lecz Mikalis trafił go dwukrotnie w brzuch. Czwarty cisnął z trwogą broń na ziemię i rzucił się do ucieczki. Dwa ostatnie strzały zgruchotały mu kręgosłup, aż wpadł głową naprzód w płonącą ciężarówkę. 23

W dali, za ścianą dymu, z chat wyglądali zalęknieni wieśniacy. Mikalis wyrzucił łuski z bębenka, wyjął z kieszeni garść pocisków i pieczołowicie nabił z powrotem rewolwer. Arab trafiony w brzuch jęknął i usiłował wstać. Mikalis strzelił mu w głowę. Zdjął beret i przycisnął do piersi, by zatamować krew. Siedział oparty o studnię z rewolwerem gotowym do strzału, nie po­ zwalając się zbliżyć żadnemu z wieśniaków. Kiedy w godzinę później odnalazł go patrol legionistów, był ciągle przytomny i sam wśród trupów. Kryła się w tym wszystkim pewna ironia losu, bo nazajutrz, drugiego lipca, Algieria odzyskała niepodległość i siedmioletnia wojna dobiegła końca. Mikalisa przewieziono samolotem do szpitala wojskowego w Paryżu, gdzie przeszedł skomplikowaną operację klatki piersiowej. Dwudziestego siódmego lipca otrzymał Croix de la Valewr Militaire. Następnego dnia przybył jego dziadek. Starszy pan trzymał się dobrze, choć miał już siedemdziesiąt lat. Usiadł koło łóżka, patrzył dłuższą chwilę na medal, wreszcie rzekł łagodnie: — Skontaktowałem się z dowództwem Legii. Nie masz jeszcze dwudziestu jeden lat, więc jak ich odpowiednio przycisnę, powinni cię zwolnić. — Tak, wiem. — Zatem postanowiłeś wrócić między żywych? — spytał Dimitris Mikalis, posługując się tymi sami słowami co trzy lata temu w Atenach. — Czemu nie? — odpowiedział John. — To lepsze niż umierać dzień po dniu. Już się o tym przekonałem. Jego świadectwo służby zawierało same superlatywy i głosiło, iż John Mikalis, starszy kapral Legion Etrangere, został przedter­ minowo zwolniony z przyczyn zdrowotnych. Świadectwo nie mijało się z prawdą. Dwa pociski z pistoletu maszynowego dokonały spustoszeń w lewym płucu i John musiał się poddać operacji w klinice chirurgicznej w Londynie. Później pojechał do Grecji — nie do Aten, lecz na Hydrę. Do nadmorskiej willi na przylądku za wyspą Molos, położonej u stóp gór porośnię­ tych sosnowym lasem, w dzikiej, niedostępnej okolicy, po której można było się poruszać jedynie pieszo albo na grzbiecie muła. Gospodarstwo prowadziła Mikalisowi para wieśniaków miesz- 24

kąjąca w chacie koło przystani nad zatoką. Stary Konstantinos dowoził kutrem żywność ze stolicy wyspy, utrzymywał porządek na terenie posiadłości, dostarczał wodę, obsługiwał prądnicę elektryczną. Jego żona pełniła rolę gospodyni i kucharki. Mikalis spędzał czas samotnie, wyjąwszy wizyty dziadka. Siadywali wieczorami przy kominku, na którym płonęły sosnowe polana, i rozmawiali godzinami o wszystkim i o niczym. O sztuce, literaturze, muzyce, nawet polityce, choć ta ostatnia zupełnie Johna nie interesowała. Jedynym tematem, którego nigdy nie poruszali, była Algieria. Stary Grek nie pytał, a John nigdy o niej nie opowiadał. Wspomnienia o wojnie przypominały kamień spoczywający na dnie stawu. To, co przeżył w Algierii, zniknęło pod wodą, pozornie bez śladu, jakby nigdy się nie zdarzyło. Przez ostatnie dwa lata ani razu nie usiadł przy fortepianie, ale teraz zaczął znowu grać. Palce miał z początku nieco sztywne, lecz wnet dały o sobie znać długie lata ćwiczeń. Odzyskał w pełni zdrowie dopiero po dziewięciu miesiącach, a wraz z nim swoją dawną wirtuozerię. Pewnego spokojnego wieczoru w lipcu tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego trzeciego roku, podczas jednej z wizyt dziadka, zagrał po kolacji Preludium i fugę e-moll Bacha, podobnie jak niegdyś w Atenach, gdy postanowił wyjechać do Paryża. Było bardzo cicho. Przez otwarte drzwi na taras widzieli płomieniste czerwonawe słońce, które zachodziło dwa kilometry dalej za wyspą Dokos. Dziadek westchnął. — Więc znów jesteś gotów, prawda? — Tak — odpowiedział John, gimnastykując palce. — Pora się przekonać, ile jestem wart. Wybrał Londyn, Royal College of Music. Wynajął mieszkanie przy Upper Grosvenor Street koło Park Lane, niedaleko Hyde Parku, gdzie niezależnie od pogody przebiegał codziennie rano dziesięć kilometrów, zawsze dając z siebie wszystko. Nie mógł się wyrzec dawnych przyzwyczajeń. Trzy razy w tygodniu ćwiczył na przyrządach w znanym londyńskim klubie sportowym. Służba w Legii pozostawiła niezatarty ślad, napiętnowała go na całe życie. Zdał sobie z tego sprawę pewnej deszczowej nocy, gdy tuż przed dwunastą skręcił z Grosvenor Square w boczną uliczkę i napadło go dwóch młodych opryszków. 25