zajac1705

  • Dokumenty1 204
  • Odsłony127 640
  • Obserwuję51
  • Rozmiar dokumentów8.3 GB
  • Ilość pobrań80 834

Klejnot dwoch imperiow - David Gibbins

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Klejnot dwoch imperiow - David Gibbins.pdf

zajac1705 EBooki
Użytkownik zajac1705 wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 381 stron)

DAYID GIBBINS KLEJNOT DWÓCH IMPERIÓW

Potem, ku wschodowi i z oceanem po prawej, żeglując wzdłuż wybrzeża i mijając pozostałe lądy po lewej, dopływa się do krainy Ganges. W kraju tym jest rzeka sama zwana Gangesem, która jest największą ze wszystkich rzek Indii i której wody przybierają i opa-dająjak wody Nilu. W pobliżu owej rzeki leży na oceanie wyspa, najdalej wysunięta na wschód część zamieszkanego świata, pod samym wschodzącym słońcem, zwana Chryse, Krainą Złota. Za tym krajem, teraz w najbardziej wysuniętym na północ punkcie - gdzie morze kończy się w jakimś miejscu za widnokręgiem - leży rozległa kraina na stałym lądzie zwana Thina. Stamtąd drogą lądową przez Baktrię do Barygazy i rzeką Ganges z powrotem do Limyrike przewozi się wełnę, przędzę i jedwab. Co się tyczy samej Thiny, to niełatwo się tam dostać, co można wnosić z tego, że ludzie rzadko stamtąd przychodzą, a i to w nielicznych grupach. Kraina ta leży dokładnie pod Małą Niedźwiedzicą i powiada się, iż spięta jest niejako z częściami Morza Czarnego i Morza Kaspijskiego, gdzie ich brzegi zawracają (...). Co leży dalej za tą krainą z powodu silnych burz, dotkliwego zimna i niedostępności terenu, a także z przyczyny nadprzyrodzonej potęgi bogów, do tej pory nie zbadano. Fragmentegipsko-greckiegotekstuPeriplusMorzaErytrejskiego, okołoIwiekun.e.

W dziewiątym miesiącu tego roku pochowano Pierwszego Cesa- rza w grobowcu na górze Li. Od początku swego panowania Pierwszy Cesarz kazał drążyć górę Li, a kiedy zjednoczył już cały świat, zesłano tam do robót łącz- nie ponad siedemset tysięcy robotników. Wydrążono górę aż do po- ziomu wody, zalano szczeliny brązem i umieszczono tam sarkofag. Podziemia były pałace i budynki urzędów. Przeniesiono tam cudow- ne narzędzia, klejnoty i rzadkie przedmioty i uzupełniono nimi gro- bowiec. Rozkazano rzemieślnikom wykonać kusze i strzały, które by natychmiast strzeliły do tego, kto by chciał drążyć sztolnię i zbliżyć się do komory grobowej. Ponadto z płynnego srebra zrobiono mapę kraju, tj. wszystkie rzeki, rzekę Jangtsy i Żółtą Rzekę oraz Morze Wielkie. Maszyny wprawiały rtęć w ruch, tak że płynęła ona rzekami do morza. W górze były wszystkie znaki niebieskie, w dole zaś układ całej ziemi. (...) Kiedy już pochowano zmarłego, ktoś powiedział, że robotnicy i rzemieślnicy pracujący przy maszynach i zakopujący skarby wiedzą o wszystkim, toteż rozejdą się z pewnością pogłoski o wartości ukrytych przedmiotów. Gdy więc zakończono ceremonię pogrzebo- wą i kiedy już zamknięto od strony grobu główną drogę podziem- ną, zaparto także zewnętrzną bramę tej drogi, więżąc w ten sposób wszystkich robotników i rzemieślników, którzy pracowali przy gro- bie. I nikomu wyjść się stamtąd nie udało. Zasadzono drzewa i posiano trawę, by kurhan wyglądał jak na- turalne wzgórze*. SimaQianZapiskihistoryka,IIwiekp.n.e. * Syn smoka: fragmenty zapisków historyka, przeł. MJ. Künstler, Warsza- wa 2000.

PROLOG JEZIORO ISSYK-KULWAZJIŚRODKOWEJ,JESIEŃ I9ROKUP.N.E. Słonce wisiało złowróżbnie na wschodnim niebie w szkarłatnym tumanie kurzu, który wzbijał się z pustyni w oddali. Mężczyzna dotarł na szczyt wzgórza, poprawił zbroję na barkach i ostrożnie wsunął wielki miecz w skórzane pętle na plecach. U jego stóp rozpościerał się usiany głazami brzeg, a dalej wielka woda, która zdawała się ciągnąć w nieskończoność. Wcześniej posmakował jej: była słodka, a nie słona. Nie dotarli więc do oceanu, widnokrąg nie był ognistym krańcem świata. Wytężył wzrok, spoglądając tam, gdzie jezioro stawało się węższe, a kontur okalających je zaśnieżonych gór załamywał się, ukazując pod wschodzącym słońcem przełęcz. Kupiec opowiadał mu o tym wszystkim, lecz on wciąż nie był pewien. Czy sąjuż martwi? Czy przekroczyli Styks? Czy to Elizjum? Po raz pierwszy poczuł dreszcz lęku. Czy martwi wiedzą, że odeszli z krainy żywych? - Licyniuszu! - dobiegł go głos z dołu. - Zbieraj tyłek i wracaj tu w te pędy! Wargi mężczyzny wykrzywiły się w zmęczonym uśmiechu. Uniósł ramię i spojrzał w dół na towarzyszy. Czekali po drugiej stro- nie lodowatego strumienia, przez który przeszedł, żeby się tu dostać - tam, gdzie woda z roztopionego śniegu wpadała do jeziora, płynąc wartkim potokiem przez zdradliwy wąwóz, który przebyli ostatniej nocy. Nad ranem kupiec zaprowadził go w miejsce, gdzie ukryto łódź. „Kupiec". Licyniusz wciąż czuł woń jego strachu. Przypo- mniał sobie, co tamten rozpaczliwie powtarzał, gdy wlekli go ze

sobą. Że wie, gdzie znaleźć największy skarb świata. Grobowiec największego cesarza, jakiego świat kiedykolwiek widział, gdzieś za wschodnim horyzontem. Miał wskazać im drogę. Mógł im za- pewnić królewskie bogactwa. Będą żyć jak cesarze, każdy z nich. Zyskają nieśmiertelność. Nieśmiertelność! Licyniusz w to wątpił. Pozostali byli zauroczeni. To właśnie chcieli usłyszeć, ulegli pokusie, która tylu już przywiodła do śmierci na tym szlaku. Ale Licyniusz wciąż nie był pewien. Znów zerknął na wschodni horyzont, potem popatrzył na południe. Czy podjął słusz- ną decyzję? Spojrzał znów na brzeg jeziora, na ich obóz w kształcie kwadratu, otoczony zaostrzonymi palami. Ziemia była spieczona, twarda niczym skała, ale wykopali rów i usypali kamieniste grudy w szaniec, tak jak ich wyszkolono. I mieli dobry powód: nowego przerażającego wroga, który pierwszy raz ruszył za nimi wkrótce po tym, jak napadli na Sogdyjczyków i schwytali kupca. Był to wróg, którego słyszeli, lecz rzadko widzieli - wróg, z którym zmagali się w straszliwych ciemnościach wąwozu poprzedniej nocy. Walka z nim wymagała wszystkich ich sił i przebiegłości żołnierzy. Rzym- skich legionistów. Maszerowali już od tygodni. Gdy droga pozwalała, po dwa- dzieścia pięć mil dziennie. Ale koszmar zaczął się znacznie wcześ- niej. Dwieście mil na wschód od wybrzeża Morza Śródziemnego, sromotną klęską w bitwie pod Karre. Później był marsz na wschód: tysiąc czterysta mil do partyjskiej twierdzy Merw, w łańcuchach, pod batogami tych, którzy wzięli ich w niewolę. Każdego, kto się opierał lub nie dotrzymywał kroku, natychmiast skracano o głowę. Wytrwali tylko najtwardsi. Teraz, trzydzieści cztery lata później, uciekli i znowu maszerowali, tysiąc mil przez pustynie i góry, w niemiłosiernym skwarze i lodowatym zimnie, w tumanach piasku i śniegu, które zakryły ich przeszłość, jakby była tylko krainą cieni. Przeszli tę samą drogę co Aleksander Wielki. Na skraju bezludnej równiny minęli ostatni z jego ołtarzy, wielki obelisk, który wyzna- czał granicę jego podbojów na wschodzie. Rozkopali to miejsce w poszukiwaniu skarbu, nie zważając już na gniew bogów. Znaleźli kilka monet, nic więcej. Przed nimi była nieprzystępna ściana gór i szlak karawan. Prawie dwadzieścia lat wcześniej inni uciekli z Merwu tą drogą, a wieść wróciła do twierdzy - pogłoski, które rozniosły się wśród jeńców lotem błyskawicy, o wielkich armiach za

górami, armiach hojnie płacących najemnikom, żołnierzom, którzy niegdyś walczyli dla Rzymu. A teraz istniał też inny powód. Licyniusz przypomniał sobie słowa kupca o wielkim grobowcu zasypanym piramidą ziemi, zbu- dowanym przez siedemdziesiąt tysięcy niewolników. O grobowcu, który on, kupiec, dla nich otworzy. O grobowcu największego ce- sarza, jaki kiedykolwiek urodził się na tym świecie, cesarza, przy którym blednie pamięć o Aleksandrze. O grobowcu, który zawiera wszelkie skarby świata, skarby, które będą mogli zagarnąć, w kraju, gdzie będą czczeni jak bogowie. Było ich pięćdziesięciu, gdy wydostali się z twierdzy przez wy- rwę w murze i uciekli z całym złotem, jakie zdołali unieść. Połowa zginęła, zanim znaleźli się poza zasięgiem partyjskich strzał. Szlak karawan, szlak kupców, okazał się kręty - niejedna droga, lecz wie- le - i nieraz zwiodła ich ścieżka prowadząca donikąd, przez coraz węższe wąwozy i przełęcze, aż wreszcie wychodzili na śnieg, tak wysoko, że nie dolatywały tam nawet orły, gdzie ogień palił się bla- dym płomieniem i oddychało się z trudem, a świadomość śmier- telności stawała się dojmująca. Gdzie mieli wrażenie, jakby wdarli się do krainy zamieszkiwanej przez bogów. Schodzili znowu w do- liny i maszerowali dalej. Potrzebowali przewodnika. Potrzebowali jedzenia, nękani rozpaczliwym, wyniszczającym głodem. Stali się nie lepsi od dzikich psów, które kręcą się przy podróżnych w tych stronach, żerując na maruderach i konających. Los rzucił zły urok najpierw na jednego z towarzyszy, potem na następnego. Napadały ich podobne do nich samych zbójeckie bandy, które czyhały na karawany, a teraz wystąpiła przeciwko nim mroczniejsza siła, która prześladowała ich, odkąd pchnęli kupca przodem i kazali mu wska- zać drogę wyjścia z tej koszmarnej krainy. Licyniusz spostrzegł, że Fabiusz ruszył za nim na wzgórze. Pozostali, powłócząc nogami, szli do łodzi. Nieśli worki z łupami, prowadzeni przez Marka, budowniczego okrętów z Akwili, który postara się, by łódź nie zatonęła. Sięgnąwszy po własną sakwę, zwa- żył ją w dłoni. Zabrał ją kupcowi, kiedy napadli karawanę. Drugą, taką samą, kupiec oddał Fabiuszowi. Błagał ich, żeby nie otwierali sakw, tylko rozdzielili je między siebie. Zgodzili się, ponieważ go potrzebowali. Licyniusz wciąż nie wiedział, co jest w środku. Za- mierzał otworzyć woreczek, kiedy zabije kupca i znajdzie miejsce

do snu tej nocy. Resztę łupów zdobyli na Sogdyjczykacłi, którzy prowadzili przez równinę na zachód wielbłądy objuczone workami pełnymi kamieni szlachetnych i delikatnego, połyskliwego sukna, które zwali serikon. Legioniści zabili wszystkich oprócz jednego, zabijali każdego, kogo spotykali, tym się trudnili, a potem rzucili na stos trupy i tkaniny i wyprawili sobie ucztę. Byli wygłodzeni, więc ogryzali kości niczym psy. Znaleźli wino, całe bukłaki, i pi- jani, zrobiwszy z wygiętego wielbłądziego wędzidła żelazo do wy- palania piętna, oznakowali się. Licyniusz wciąż czuł w nozdrzach swąd przypalonego ciała. Spojrzał na swoje przedramię, ścisnął je i patrzył, jak wypływa gęsta, krzepnąca krew. Zostanie mu porządna blizna - większa od wszystkich innych blizn, tych po chłoście i bi- ciu, i tych po ranach odniesionych w boju. Bolało jak męki w Hade- sie, ale przyjmował ból chętnie, bo pomagał mu się skupić. Tak ich wyszkolono. Dzięki temu przetrwali trzydzieści cztery lata niewoli, budując mury partyjskiej fortecy, chłostani za dnia i skuwani łańcu- chami na noc. Większość pomarła, ale najtwardsi przeżyli. Zacisnął pięść. Znak piętna był liczbą wypaloną w ich duszach: XV. Piętnasty Apolliński. Stracony legion. Legion duchów. Ich legion. Czuł, jakby ich dusze tkwiły w zamknięciu przez ostatnie trzy- dzieści cztery lata. Dziesięć tysięcy wymaszerowało z pola bitwy pod Karre. Teraz zostało ich tylko dziewięciu, o jednego mniej niż wczoraj. - Frater - wyszeptał, wspominając Appiusza. -Ave atąue vale. Żegnaj, bracie. Do zobaczenia w Elizjum. Poprzednią noc spędzili w strasznym miejscu, pełnym głębokich wąwozów, kruszących się skał i dróg bez wyjścia, rozbrzmiewają- cym jękami i skowytem duchów, które czaiły się w mroku. Czarne niebo raz po raz jaśniało piorunami, jakby sam Jupiter rozcinał błyskawicami jego materię. Wiatr wył, jakby smok zionął ogniem poprzez wąwozy, a trujące opary jego gorącego oddechu wdzierały się w każdy załom i zagłębienie. Przykucnęli w testudo, formacji żółwia - tak jak zostali wyszkoleni - pod osłoną sczepionych kwadratowych tarcz, które sami sobie zrobili, a w które teraz dudnił deszcz i uderzały strzały wroga. Appiusz wpadł w obłęd. Krzyczał do wrogów, żeby się pokazali i walczyli jak mężczyźni, a potem wyrwał się z szyku i ugodziła go strzała. Licyniusz wciągnął go z powrotem pod tarcze i trzymał w żelaznym uścisku rzężącego,

z wybałuszonymi oczami, wstrząsanego konwulsjami. Śmierć w boju tak właśnie wygląda - zupełnie inaczej niż Licyniusz rzeźbił ją w kamieniu dla swoich patronów w Rzymie. Sam o mało nie oszalał z rozpaczy. Umazał się krwią i rycząc wściekle, powalił łucznika na ziemię, ścisnął go za gardło i wydrapał mu oczy. Tamten krzyczał - wrogowie są ludźmi, nie demonami, więc można ich pokonać. Wyrwał jeźdźcowi wielki, ociekający krwią miecz z dziwną ręko- jeścią w kształcie tygrysiego łba, zdarł z niego zbroję z metalowych łusek i zarzucił ją sobie na grzbiet, a potem chwycił odrąbaną głowę za długie, zaplecione w warkocze i spięte w kok włosy i podniósł ją wysoko. Ale reszta legionistów już odeszła. Zabrali ciało Appiusza i pozostawili go samego na placu boju, a on pośliznął się i upuścił głowę w gardziel rwącego wodospadu. Resztki oddziału ciągnącego ze sobą kupca odnalazł kilka go- dzin później na brzegu jeziora. Przy głazach, na których wyryto tajemnicze rysunki, pochowali Appiusza z jego bronią: brązowym nadziakiem o ostrym szpikulcu przypominającym sztylet. Na po- wiekach położyli mu monety, jedną z ołtarza Aleksandra Wielkiego, a drugą zabraną Sogdyjczykom, z dziwnym kwadratowym otworem w środku. Nie mogli ryzykować rozpalenia stosu, ale Licyniusz, kie- dyś rzeźbiarz, samodzielnie zrobionym dłutem wyrył na skale obok mogiły święty numer ich legionu, żeby Charon, gdy przyjdzie po Appiusza, wiedział, dokąd go zabrać: do wszystkich pozostałych, którzy już maszerują w krainie cieni, do legionu duchów. Fabiusz dotarł na szczyt wzgórza, usiadł i spojrzał na wschód. Licyniusz usadowił się obok, przesunąwszy miecz na ukos, tak że lśniąca, przypominająca rękawicę rękojeść z tygrysim łbem sterczała mu teraz nad barkiem. Fabiusz, wysoki i niebieskooki, pochodził z Alp, a w siwej szczecinie na jego twarzy wciąż widać było resztki rudych włosów. Łączyło ich braterstwo krwi, byli ostatnimi z żołnierzy contubernium, ostatnimi z ośmiu, którzy odpowiedzieli na wezwanie do broni, gdy Juliusz Cezar poprowadził wojska prze- ciwko Galom; ostatnimi z tych, którzy jedli i spali w jednym obo- zie i walczyli ramię w ramię podczas chwalebnych dni legionu. Jak Appiusz. Licyniusz zerknął na miejsce, gdzie go pochowali - na ponure kamieniste odludzie. Potem sięgnął do torby przy pasie i po- dał Fabiuszowi mały, gładki, lekki kamyk z wydrążoną przez środek dziurką. Fabiusz przyjrzał się mu.

- Ma barwę miodu - zauważył. - W środku coś jest. Komar. - Zabrałem go Appiuszowi po śmierci - wyjaśnił Licyniusz. -To jego rodzinny klejnot, dostał go od matki. Dziwny kamień pochodzi znad morza na północ od Germanii. Pamiętasz wzory na tarczach Galów, z którymi biliśmy się pod Alezją, te wirujące zwierzęta? Tutaj też je widać, są wyryte w kamieniu. Matka Appiusza była Germanką, wiedziałeś? Mówił mi, że takie kamienie daje się dzieciom. Przynoszą im szczęście. Miał nadzieję, że spłodzi potomka. Obiecałem mu, że wezmę kamyk, jeśli pożyję dłużej niż on. Jakimś cudem zdołał go przechować przez te wszystkie lata w kamieniołomach. - Wolę nawet nie myśleć, gdzie go schował - powiedział Fa- biusz. -Ale to do niego podobne. Appiusz niejedno miał w dupie. - Będzie nam go brakowało. - Aż do Elizjum. Licyniusz zamknął torbę. - Kamień jest twój. Jesteś niemłody, ale i nie stary, więc może któregoś dnia uciekniesz od tego wszystkiego i znajdziesz kobietę, która da ci dziecko. Dla mnie jest już na to za późno. Miałem syna, którego włosy przyprószyła już pewnie siwizna, i więcej dzieci mieć nie będę. Zachowaj ten kamień i pamiętaj o Appiuszu. Pamiętaj o mnie, frater. Pamiętaj o nas wszystkich, o tym dniu. Fabiusz nic nie powiedział, ale wziął kamyk. Licyniusz obrzucił przyjaciela wzrokiem. Makrobiusz, kuśnierz, zrobił sandały z wiel- błądziej skóry, wytrzymałe sandały do marszu, wiązane rzemieniami na łydkach aż po kolana. W nich mogli dojść wszędzie. Ale poza tym wyglądali jak barbarzyńcy. Fabiusz nosił skórzaną kurtkę sztywną od zaschniętej krwi, z naszytymi byle jak strzępami zdobycznej par-tyjskiej kolczugi. Kolczuga była w rzymskim stylu, odporna na ciosy miecza, lecz nowa koszula Licyniusza obszyta prostokątnymi blaszkami lepiej chroniła przed grotami strzał i zimnym wiatrem. Fabiusz miał bardzo cenną broń: krótki miecz z brązu ozdobiony misternymi obcymi wzorami, smokami, tygrysami i demonami. Tak jak rzymski gladius, doskonały do walki z bliskiej odległości. Wielki miecz sieczny Licyniusza był ostry jak źdźbło bagiennej trawy - ostatniej nocy odciął głowę wroga niczym główkę kapusty - lecz zadawanie nim zamaszystych ciosów wymagało odsłonienia się, a Rzymianie nie zwykli walczyć w ten sposób. Musi poprosić kowala Rufusa, żeby skrócił mu klingę, pomyślał. I wtedy sobie

przypomniał, że

Rufusa też już nie ma wśród żywych. Cóż, teraz i tak nie miało to znaczenia. Wyciągnął ręce, pokazując Fabiuszowi wnętrze dłoni. - Patrz - rzekł. - Już prawie nie czuję zimna. Mam skórę jak wielbłąd. A gdy zabijam, robię to gołymi rękami. - Może stajemy się bogami - odparł Fabiusz. - Bogami są nasi bracia, którzy odeszli. Głos Fabiusza wciąż brzmiał młodo, ale gdy Licyniusz na niego spojrzał, zobaczył mężczyznę wyniszczonego upływem lat, siwego i pomarszczonego, który jedną nogą sam jest w Elizjum. Dzień wcześniej, pijani w sztok i świeżo napiętnowani, ogolili głowy i bro- dy, szykując się do ostatniej bitwy. Nie spodziewali się, że wyjdą z wąwozu żywi, a jeśli mieli dołączyć do pozostałych w Elizjum, chcieli wyglądać, jak należy. Licyniusz przesunął dłonią po łysej głowie. Skóra była szorstka i twarda jak świeżo wycięte bloki mar- muru, po których kiedyś wodził palcami w swoim rzymskim war- sztacie. Dotknął blizn na nadgarstku, stwardniałych i grubych jak zad słonia. Trzydzieści cztery lata w okowach. Ocaleli, ale miał wra- żenie, jakby byli żywymi trupami, których dusze uleciały owego pamiętnego dnia pod Karre. - Wspominasz bitwę? - spytał cicho Fabiusz. - Jak zawsze. Wyprawa od początku źle się zapowiadała. Dowodził Krassus - ten, który miał się za równego Cezarowi. Licyniusz prychnął. Krassus, bankier, pragnął tylko złota. Gardzili nim, nienawidzili go bardziej niż partyjskich wrogów. Kiedy przekraczali Eufrat, zaczęło grzmieć, niebo przecięły błyskawice i zerwał się straszliwy wiatr, ni to mgła, ni to huragan. Potem święty sztandar legionu obrócił się w przeciwną stronę. Sam z siebie! Mimo to maszerowali dalej. Samą klęskę można by znieść, ale nie klęskę i hańbę. Krassus był zbyt sła- by, by zabić się własnym mieczem, i życie musiał mu odebrać try- bun. Biedny Kajusz Paccianus, primus pilus pierwszej kohorty, miał nieszczęście przypominać Krassusa z wyglądu i Partowie prowadzili go przebranego w czerwone niewieście szaty podczas triumfalnej parady, a przed nim jechali na wielbłądach trębacze i liktorzy z przy- wiązanymi do toporów ociekającymi krwią głowami zabitych Rzy- mian. Partowie wlali Kajuszowi do gardła roztopione złoto, szydząc z Krassusa, człowieka, który myślał, że zapłata i obietnice złota to jedyna gwarancja żołnierskiej lojalności.

Ale nie to było najgorsze. Najgorsza była utrata orła, którego zdarto z drzewca i zabrano im na ich oczach. Od tej pory byli tylko duchami, wszyscy w legionie, żywi czy martwi. - Czy kupiec ma jakieś wieści o Rzymie? - zapytał Fabiusz. - Ty jedyny z nas mówisz po grecku. Słyszałem greckie słowa, kiedy błagał o darowanie życia. - Był wiele razy w Barygazie nad Morzem Erytrejskim, gdzie przybywają kupcy z Egiptu. Właśnie tam zmierzała karawana Sog-dyjczyków i tam nauczył się greki. - Licyniusz zawiesił głos. - Są nowiny o Rzymie, przyjacielu. - Och. - Fabiusz pochylił się do przodu. - Dobre wieści, mam nadzieję. - Kupiec mówi, że wojny dawno się skończyły i nastał nowy pokój. - Położył Fabiuszowi rękę na ramieniu. - Mówi, że Rzymem rządzi teraz cesarz. - Cesarz?! - Fabiusz spojrzał na przyjaciela z błyskiem w oku. -Juliusz Cezar. Nasz wódz. To musi być on. Licyniusz pokręcił głową. - Cezara już dawno nie ma. W głębi serca obaj to wiemy. A gdyby był cesarzem, wyruszyłby po nas. Nie, to ktoś inny. Rzym się zmienił. Fabiusz westchnął. - W takim razie odszukam Cezara w Elizjum - rzekł. - Nie zamierzam służyć żadnemu innemu władcy. Widziałem w Partii, do czego cesarze są zdolni. Jesteśmy żołnierzami obywatelami. Licyniusz znów spojrzał na swoje dłonie, sękate, pokryte za- schniętą krwią i brudem. Brakowało czubków dwóch palców. - Obywatelami - powtórzył ze smutnym uśmiechem. - Przed trzydziestoma pięcioma laty może. Czy to są dłonie rzeźbiarza? Fabiusz pochylił się i oparł na łokciu. - Pamiętasz Kwintusa Wariusa, któremu Partowie zlecili pro wadzenie prac przy południowym sektorze murów? Pierwszego centuriona trzeciej kohorty? Zanim zaciągnął się do wojska, był murarzem w Zatoce Neapolitańskiej, znał się na cemencie. Prze konał partyjskiego nadzorcę, że pył, który wdychaliśmy przez te wszystkie lata, jest najważniejszym składnikiem cementu jak wul kaniczny pył Neapolu. Oczywiście było zupełnie inaczej. Wariusa stracono lata temu, ale cały czas sypaliśmy ten piach do naszej za-

prawy. Mury, które budowaliśmy przez trzydzieści cztery lata, nie przetrwają następnej dekady. Zapamiętaj moje słowa. Obrócą się w proch. Oto przykład żołnierza obywatela. Wykorzystać wszystkie cywilne umiejętności w walce. - Żołnierz obywatel może też wrócić do cywilnego życia. - Co masz na myśli? - Kupiec powiedział coś jeszcze. - Co takiego, Licyniuszu? - Powiedział, że ten cesarz wynegocjował pokój z Partami. Twierdzi, że widział nową monetę wybitą na cześć zawartego poko- ju. I że orły zostały zwrócone. Fabiusz pokręcił gniewnie głową. - Niemożliwe. Naplótł ci bzdur, bo wiedział, kim jesteś, i wie- dział o skarbach, które zrabowaliśmy Partom. Wieści o nas musiały się już roznieść wzdłuż szlaku karawan. Chciał się wkupić w nasze łaski i uznał, że opowiastka o cesarzu sprawi nam przyjemność. Cóż, mylił się. Powinniśmy byli go zabić jak pozostałych. - Wtedy nie zdołalibyśmy tu dotrzeć. Przeprowadził nas przez wąwóz. - Ale zginęlibyśmy w walce. Z honorem. - Jeśli orły naprawdę zostały zwrócone, to do Rzymu też może- my wrócić z honorem. Fabiusz milczał chwilę. - Zwrot orłów byłby triumfem tego cesarza, ale nie naszym. Nas czekałby wstyd. - Popatrzył na Licyniusza. - Ale zbyt dobrze cię znam, bracie. Myślisz o swoim synu. Licyniusz nie odpowiedział, zmrużył tylko oczy, spoglądając na świetlistą kulę wznoszącą się nad wschodnim widnokręgiem i mi- gotliwe pomarańczowe odblaski, które kładły się na powierzchni jeziora. Jego syn. Syn, który nigdy go nie poznał, którego zostawił jako niemowlę w ramionach matki, gdy opuszczał Rzym. Syn, który odziedziczył fach po ojcu, jak on po poprzednich pokoleniach. Pomyślał o słowach Fabiusza: „Widziałem, do czego cesarze są zdolni". Cesarze nie tylko niewolili i gnębili lud. Budowali także pałace, świątynie. W tym nowym Rzymie byłoby dużo pracy dla rzeźbiarza. - Nie łudź się - powiedział Fabiusz, jakby czytał w jego my ślach. - Jeśli kupiec mówi prawdę, świat się zmienił. Rzym o nas

zapomniał. Mamy tylko siebie, nasze braterstwo. Wszystko inne jest stracone. - Mój syn może wciąż żyć. - Twój syn jest już prawdopodobnie w Elizjum. Możliwe, że też został żołnierzem obywatelem, walczył i zginął z honorem. Po- myśl o tym. Zza wzgórza dobiegł stłumiony jęk. Fabiusz sięgnął po miecz, ale Licyniusz go powstrzymał. - To tylko kupiec. Jest skuty łańcuchem. - Myślałem, że go zabiłeś. Przecież po to tu przyszedłeś. - Chciałem się przekonać, czy mówił prawdę. Czy łódź nie jest zwykłym wrakiem. - Powtórz mi jeszcze raz, co powiedział. Wkrótce musimy ru- szać. Już dnieje. - Powiedział, że tam, gdzie wstaje słońce, jest Chryse, kraina złota. Żeby się tam dostać, trzeba przepłynąć jezioro, minąć przełęcz, a potem przejść przez pustynię gorszą od wszystkiego, co dotąd widzieliśmy, która połyka ludzi na zawsze. Trzeba podążać szlakiem wielbłądzich karawan na wschód, aż dojdzie się do wielkiego miasta zwanego Thina. Tam najodważniejsi znajdą wszelkie skarby świata, czekające na tych, którzy potrafią pokonać demony. Kupiec powiedział im wszystko, czego potrzebowali. Niczego nie przemilczał. Popełnił błąd. Ale nie był przyzwyczajony do tar- gowania się z losem. Powiedział Licyniuszowi coś jeszcze, gdy ten skuwał go łańcu- chem. Na południu znajduje się kolejny szlak. Na drodze do niego wznoszą się wielkie góry, potem jest królestwo Baktrii, a dalej wiel- ka rzeka - rzeka, którą przekroczył Aleksander Wielki. Za rzeką jest miejsce zwane Ramaja, gdzie są Rzymianie. Podróż tą drogą wiąże się z wielkimi niebezpieczeństwami. „Zawsze strzeż się tygrysa", przestrzegł go kupiec. W tamtym miejscu, jak w Barygazie, towary - bogactwa z Chryse i Thiny, serikon i drogocenne klejnoty, jade-it, cassia* i malabathron** - ładowano na statki i przewożono przez * Cassia - cynamon (przyp. tłum.). ** Malabathron - używane jako przyprawa liście cynamonowca tamala (przyp. tłum.).

Morze Erytrejskie do Egiptu, a stamtąd można było dotrzeć do Rzy- mu. Do Rzymu! Licyniusz ścisnął dłoń Fabiusza - znak ich szczególnej więzi, odkąd siłowali się na ręce jako młodzi żołnierze. Po chwili obaj roz- luźnili uchwyt i objęli się, a potem mocno odepchnęli. Starzy męż- czyźni bawiący się jak chłopcy. Sięgnął do woreczka, który odebrał kupcowi, i wskazał na sakiewkę przy pasie Fabiusza. - Nie musimy już go zwodzić żadnymi obietnicami - rzekł. - Teraz możemy sprawdzić, co mu zrabowaliśmy. Fabiusz wstał i poprawił pas, żeby kolczuga nie ciążyła mu na biodrach. - Jeszcze będzie na to czas - odparł. Wskazał dłonią brzeg jeziora, gdzie pozostali już siedzieli przy wiosłach i machali do nich. - Łódź jest gotowa. - Łódź, która przewiezie nas na drugi brzeg, czeka od dawna, bracie. - Nie mam na myśli łodzi Charona, tylko naszą łódź. Dzięki niej odzyskamy wolność i zdobędziemy nieopisane bogactwa. Pły- niemy na wschód, do Chryse. - Idź przodem. Ja muszę załatwić sprawę kupca. Jego czas nad- szedł. - Ave atąue vale, frater. Na tym świecie albo na następnym. Licyniusz popatrzył na przyjaciela. Więc wie, pomyślał. Fabiusz ruszył w dół zbocza, nie oglądając się za siebie. Licy- niusz poszedł w przeciwnym kierunku, do miejsca, gdzie zostawił kupca. Niebo na zachodzie, nad wąwozem, z którego przyszli, zno- wu pociemniało. Zobaczył błyskawice i poczuł pierwsze krople deszczu. Powietrze było nieruchome, zupełnie jak przed burzą ostat- niej nocy. Jeśli nie chcą, by zaskoczyła ich nawałnica, muszą ruszać niezwłocznie. Fabiusz na pewno nie będzie czekał, a pozostali pod- porządkują się jego rozkazom - był wszak ich centurionem. I wie- dział, że nie mają czasu do stracenia. Ale będą inne łodzie, ukryte tak jak ta, którą znaleźli, przez innych podróżników. Jest też droga naokoło jeziora. Ich wrogowie mają konie i mogą się przemieszczać bardzo szybko. Licyniusz spojrzał na przełęcz i na skaliste szczyty oświetlane odległymi błyskami piorunów. Deszcz rozpadał się na dobre, więc pośliznął się, schodząc po zboczu. Łódź zniknęła mu z oczu, zasłonięta przez szczyt wzgórza, a na południu widział tylko

mgliste podnóża gór. Skręcił, wchodząc w dolinę. Kupiec wciąż tam był, leżał na ziemi z rękami skutymi nad głową łańcuchem zawiąza- nym wokół głazu. Licyniusz sięgnął po miecz i wsunął dłoń w złotą rękawicę rę- kojeści. Spojrzał na wyryty na gardzie łeb tygrysa, wytarł ostrze o przedramię i wetknąwszy je w szczelinę między głazami, wygiął, aż pękło, pozostawiając klingę długości około siedemdziesięciu centymetrów z ostro zakończonym czubkiem. Tak lepiej. Prawie jak rzymski gladius. Odwrócił się do kupca. Jeśli Sogdyjczyk myślał, że ma jakąś szansę, bo przeprowadził ich przez wąwóz, to teraz stracił wszelką nadzieję. Licyniusz przykucnął - tak blisko, że czuł zapach jego potu przypominający woń wydzielaną przez osaczoną zwierzy- nę - i przystawił złamane ostrze pod żebra kupca. Czuł, jak łomocze mu serce. Tu nie było miejsca na rozróżnienie między dobrem a złem. On i jego towarzysze zabijali ludzi. Tym się trudnili. Kupiec podniósł wzrok. Licyniusz pomyślał o synu. Miał wra- żenie, że patrzy na bezbronne dziecko. Oddech kupca był krótki i chrapliwy, twarz wykrzywiona przerażeniem, usta zaślinione. Nagle buchnął spod niego straszliwy fetor i Licyniusz odwrócił z odrazą głowę. Podniósł się na jedno kolano, żeby przenieść ciężar ciała na miecz, i po raz pierwszy spostrzegł, że mężczyzna różni się od pozostałych Sogdyjczyków: jego oczy są mniej skośne, kości policzkowe wyższe, na górnej wardze sypie się zarost. Miał cerę mieszczucha, a nie pustynnego koczownika. Wtedy Licyniuszowi przypomniało się, co tamten mówił. Że pochodzi z krainy daleko na wschodzie, z wielkiego miasta. Że dobrze zna grobowiec. Wie, jak dostać się do środka. Powiedział, że jest opiekunem grobu. Pewnie bredził, rozpaczliwie pragnąc wkraść się w ich łaski. Teraz też usiłował coś powiedzieć, spoglądając na woreczek, który zabrał mu Licyniusz. Mówił po grecku, chrapliwym szeptem i z tak silnym obcym akcentem, że Licyniusz ledwo rozumiał po- szczególne słowa. Jego dziad zobaczył ją i ukradł, najwspanialszą gwiazdę niebios. Jego dziad, przed dwustu laty, zachował to w tajemnicy. On, Liu Jian, wziął ją i wybrał się w podróż, by umieścić gwiaz- dę w należnym miejscu, ale tamci ruszyli za nim w pościg.

- Teraz będą ścigać was. Kupiec uniósł głowę. Jego greka stała się nagle wyraźna, jakby wiedział, że to będąjego ostatnie słowa. - Wzięliście klejnot niebios. Jego miejsce jest nad grobem ce sarza. Składa się z dwóch części. Jedna jest niebieska, z lazurytu z gór Baktrii, druga zielona, z oliwinu z wyspy na Morzu Erytrej- skim. Musisz zanieść to, co masz, do kopalni lazurytu i tam ukryć. To jedyne miejsce, gdzie potęga klejnotu nie będzie odczuwalna. Nigdy nie wolno wam stykać jednego kamienia z drugim, żeby zło żyć klejnot w całość. Tylko cesarz zyska nieśmiertelność. Ci, którzy was ścigają, nie spoczną, póki was nie dogonią. Nie wolno pozwo lić, żeby władza klejnotu przypadła im w udziale. Głowa mężczyzny opadła, drżały mu wargi. Licyniusz klęczał bez mchu. Nagle zrozumiał. Skarb, o którym kupiec mówił dzień wcześniej, skarb z grobowca cesarza, nie spoczywa gdzieś daleko na wschodzie. Jest tutaj. Pomacał woreczek przy pasie i wyczuł pod palcami coś twardego. Skoczył na równe nogi i wybiegłszy z zagłę- bienia, spojrzał na jezioro. Spóźnił się. Pozostali byli już daleko od brzegu i wiosłowali zawzięcie na wschód, widząc nadciągającą bu- rzę. Fabiusz nigdy nie dowie się prawdy. Licyniusz wrócił do kupca. Czuł się pusty, jakby znalazł się w otchłani. Czyżby poświęcił naj- większy skarb, obietnicę nieśmiertelności, dla płonnego marzenia, że odnajdzie syna? Odwrócił się w stronę nadciągającej ciemności. Wiatr sypał mu w oczy ziarenkami czerwonego piasku, którego tumany zdawały się wirować nad wodami jeziora, zwiastując zbliżającą się nawałnicę. A potem usłyszał coś oprócz huku piorunów. Początkowo dźwięk był ledwo rozpoznawalny, prawie jak szum w uszach, ale stopniowo stawał się coraz głośniejszy, rytmiczny i nieustępliwy. Bicie bębna. Licyniusz przypomniał sobie poprzednią noc. Konie stające dęba, błyskające żółtymi białkami oczu i kłęby czerwonej mgły buchające z ich nozdrzy. Konie lśniły od krwi, własnej krwi -jakby wydzielały ją wraz z potem. Ciągnęły rydwany z ledwo widocznymi łucznikami z tyłu, a na przodzie był jeździec w zbroi nakrytej futrem dzikiego zwierza, z głową okoloną kłami i twarzą skrytą w mroku. Teraz znów się zbliżają. Licyniusz odwrócił się z powrotem do kupca i wbił miecz w je- go pierś tak głęboko, że aż chrupnął kręgosłup. Mężczyzna skonał

z wybałuszonymi oczami. Krew trysnęła z rany przy ostatnim skur- czu serca, ciało zadrgało w konwulsjach, mięśnie zacisnęły się na ostrzu. Licyniusz wstał i przydepnął trupa, żeby wyciągnąć miecz. Stał długą chwilę z ociekającą krwią klingą, wpatrując się w ciem- ność i deszcz. I wtedy go zobaczył. Sylwetka na jednym z górskich grzbietów, zwrócona w jego stronę. Połyskująca czerwienią skóra, buchająca z chrap rozświetlona słońcem mgiełka oddechu, koński łeb z obnażonymi zębami, a wyżej rząd kłów drapieżnika i uniesio- ny wysoko długi, połyskliwy miecz. Przypomniał sobie, jak nazwał go kupiec. „Tygrysi wojownik". Licyniusz skierował się na południe. I pobiegł przed siebie.

I MORZECZERWONE,CZASYWSPÓŁCZESNE Jack, nie uwierzysz, co znalazłem. Głos dobiegł przez interkom z granatowej otchłani z przodu, gdzie zza skalistej rafy srebrzysty strumień pęcherzyków unosił się na powierzchnię morza prawie pięćdziesiąt metrów wyżej. Jack Howard po raz ostatni spojrzał na obrośniętą koralowcami kotwicę pod sobą, wpuścił trochę powietrza do komory kamizelki wypornościowej i popłynął nad gęstwiną rozkrzewów, które wyginały się wraz z prądem niczym wysokie trawy na wietrze. Machając płetwami, rozpędził się, a potem rozłożył ramiona i nogi jak spadochroniarz i opadł w głębinę za rafą. Widok w dole zapierał dech. Już wcześniej na całym zboczu widział fragmenty starożytnej ceramiki - arabskiej, nabatejskiej, egipskiej - ale teraz natrafił na prawdziwą żyłę złota. Od lat krążyły pogłoski o cmentarzysku statków po nawietrznej stronie rafy, ale były to tylko niepotwierdzone domysły, aż tej wiosny niezwykle silne prądy pływowe w Morzu Czerwonym przeorały dno i odsłoniły to, co rozciągało się teraz przed jego oczami. Pojawiła się pogłoska, od której Jackowi szybciej zabiło serce, o rzymskim wraku doskonale zachowanym pod piaskiem. Teraz, gdy ujrzał kształty wyłaniające się spod osadu - rzędy starożytnych glinianych amfor, wysokie uchwyty, które sterczały nad szerokimi brzegami szyjek - wypuścił powietrze z płuc, żeby opaść szybciej. Poczuł znajomy dreszcz podniecenia. Tak jak zawsze, wymówił po cichu słowa: „Jack Szczęściarz".

Głos znowu się odezwał: - Nurkuję z tobą od piętnastu lat i myślałem, że widziałem już wszystko. Ale to przechodzi ludzkie pojęcie! Jack odwrócił się w stronę przeciwległego końca piaszczystego płaskowyżu. Widział teraz Costasa, który unosił się bez ruchu przed koralowcem wielkości półciężarówki wyrastającym kilka metrów nad niego. Za koralowcem rosły dwie podobne kolonie, układając się w rząd. Za nimi woda była zbyt głęboka, by koral mógł się rozwijać, więc Jack widział tylko piaszczystą równinę opadającą w otchłań. Włączył latarkę, podpłynął do Costasa, zatrzymał się parę metrów przed nim i poświecił na dno. Zobaczył istną eksplozję barw: jaskrawoczerwone gąbki, ukwiały, obficie rosnące miękkie korale i śmigające w tej gęstwinie błazenki. Z jamy wychynął wę- gorz, łypnął na Jacka, otwierając pyszczek w okrągłe „O", a potem się schował. Jack dojrzał między falującymi rozkrzewami fragmenty amfor, obrośnięte morskimi żyjątkami tak grubo, że były prawie nierozpoznawalne. Przyjrzawszy się im bliżej, zobaczył wysoki łuk uchwytu i charakterystyczne obrzeże. Odwrócił się do Costasa, oświetlając latarką żółty kask przyjaciela i butlę z mieszanką gazów do oddychania trimix. - Niezłe znalezisko - powiedział. - Widziałem podobne skoru- py na zboczu. Rodyjskie amfory na wino, II wiek przed naszą erą. - Wyłącz latarkę. - Costas wydawał się zaaferowany czymś, co widział przed sobą. - Przyjrzyj się jeszcze raz. I zapomnij o amfo- rach. Jack nie mógł się doczekać, żeby podpłynąć do wraku, który zo- baczył w piasku. Mimo to pozostał przed koralowcem, wpatrując się w olśniewającą, migotliwą feerię barw. Przypomniał sobie, co wiele lat temu w Cambridge mówił profesor Dillen. „W archeologii cho- dzi o szczegóły, ale nie wolno pozwolić, żeby przesłoniły nam one większy obraz". Jack wiedział to już wcześniej: przekonał się o tym, gdy pierwszy raz bawił się w archeologa jako chłopiec. Umiał do- strzec większy obraz. Zawsze miał do tego dryg. I do znajdowania rozmaitych rzeczy. Jack Szczęściarz. Zamknął oczy, wyłączył latar- kę i znowu je otworzył. Miał wrażenie, jakby znalazł się w innym świecie. Obfitość barw zastąpił monotonny granat i ciemniejsze kształty tam, gdzie poprzednio widział jaskrawe czerwienie i fiole- ty. Poczuł się, jakby patrzył na szkic węglem, pozbawiony ostrych

konturów i koloru; wzrok skupiał się nie na szczegółach, lecz na ogólnych zarysach. Na większym obrazie. I wtedy to zobaczył. - Dobry Boże. Zamrugał z niedowierzaniem i spojrzał jeszcze raz. Nie było mowy o pomyłce. Nie jeden, lecz dwa wyłaniające się z piasku i za- krzywione ku górze kształty po przeciwnych stronach koralowca, symetryczne i lśniące bielą po stuleciach spędzonych pod osadem na dnie morza. Przypomniał sobie, gdzie są. W Morzu Czerwonym. Na wschodniej granicy Egiptu, na skraju świata starożytnych Greków i Rzymian. Dalej leżały tylko baśniowe lądy, krainy budzące grozę i pociągające, krainy niespotykanych skarbów i niebezpieczeństw, zamieszkane przez rasy olbrzymów i karłów, i przez ogromne be- stie: drapieżną zwierzynę i zwierzęta bojowe, które potrafili poskro- mić tylko najodważniejsi, bestie, które mogły uczynić człowieka królem. Kły słonia! - Czekam, Jack. Wytłumacz mi to. Jack przełknął ślinę. Serce waliło mu z podniecenia. Odezwał się cicho, próbując zapanować nad drżeniem głosu: - To elephantegos. - Co takiego? - Elephantegos. - Racja. Słoń. Posąg przedstawiający słonia. - Nie. Elephantegos. - Dobra, Jack. Na czym polega różnica? - Zachował się pewien zdumiewający list na papirusie, znale- ziony na egipskiej pustyni - wyjaśnił Jack. - Maurice Hiebermeyer przesłał mi go e-mailem na pokład „Seaquesta II", kiedy tu płynęli- śmy. Poprosiłem go o cokolwiek w egipskich źródłach pisanych, co odnosi się do zatonięcia jakiegokolwiek statku. I przysłał mi infor- mację o tym liście. Zupełnie jakby przeczuwał, że znajdziemy coś takiego. - Nie po raz pierwszy - zauważył Costas. - Dziwak z niego, ale muszę przyznać, że ma nosa. Jack zastanawiał się gorączkowo. Wyciągnął rękę i dotknął czubka jednego z kłów. Był gładki niczym jedwab, ale miał konsy- stencję kredy.

- List wspomina o katastrofie statku. To jeden z bardzo nie- licznych starożytnych dokumentów, w których jest mowa o wraku w Morzu Czerwonym. Maurice wiedział, że zanim odwiedzimy go na wykopaliskach w Berenike, przy okazji chcemy tu ponurkować. - Mów dalej. - List opisuje, jak zatonął pewien statek, który wypłynął z portu w Berenike. Wiadomość miała trafić do miejsca zwanego Ptolemais Theron, czyli „Ptolemais Łowów". Była to osada handlowa poło- żona na południe stąd, gdzieś na wybrzeżu Erytrei. Tam Egipcjanie kupowali dziką zwierzynę. A ponieważ statek zatonął, kupcy nie otrzymali zapłaty w postaci zboża. Autor listu zapewnia ich, że w Berenike budują następny elephantegos, który wkrótce wyruszy w rejs z całym potrzebnym zaopatrzeniem. - Elephantegos - mruknął Costas. - Masz na myśli... - Statek transportowy. Do transportu słoni. - Jack, znowu nachodzi mnie to dziwne uczucie. To samo, któ- re dopada mnie zawsze, kiedy z tobą nurkuję. To niedowierzanie. - Spojrzałeś dalej? Są tam jeszcze dwie takie kolonie koralow- ców. Identycznej wielkości. Wszystkie trzy tworzą równy rząd. Liczba jest dokładnie taka, jakiej można by się spodziewać. A układ taki, jak- by zwierzęta zostały skute łańcuchami i związane w ładowni statku. - Chcesz powiedzieć, że to, co widzę przed sobą, to słoń? Praw- dziwy słoń'? Nie rzeźba? - Wiemy przecież, że kość słoniowa może przetrwać zakopana w podwodnym osadzie. Znaleźliśmy kły słonia i zęby hipopotama w Morzu Śródziemnym. A koralowce w tych wodach rosną dosyć szybko, szybciej niż zdążyłby się rozpaść szkielet słonia. Prawdopo- dobnie w środku nie ma już kości, ale koral zachował kształt szkie- letu. - Poczekaj chwilę, Jack. Pamiętaj, jestem tylko inżynierem. Muszę to sobie poukładać. Możliwe, że to właśnie to jedyne archeo- logiczne znalezisko, które mnie powali. Chyba się rozpłaczę. - Nie rozklejaj się. Dasz radę. - Jack odpłynął kawałek dalej i popatrzył na widmowe kształty górujące nad nimi. Była to jedna z najbardziej niesamowitych rzeczy, jakie kiedykolwiek widział pod wodą. Zapalił latarkę. - Te kły nie przetrwają zbyt długo. Trzeba je ponownie zakopać. Ale przedtem musimy ściągnąć tu ekipę z kame- rami, i to jak najszybciej. To materiał na czołówki gazet.

- Zajmę się tym, Jack. Mam otwarty kanał łączności z „Sea- ąuestem II". Jack zerknął na komputer nurkowy przypięty do nadgarstka. - Zostało siedem minut. Chciałbym rzucić okiem na te amfory w piasku. Będę w zasięgu wzroku. - Chyba miałem już dość wrażeń jak na jedno nurkowanie. - Dołączę do ciebie w połowie drogi na górę. - Zrozumiałem, bez odbioru. Jack popłynął ku piaszczystemu płaskowyżowi, pozwalając nieść się z prądem, który nieco przybrał na sile, odkąd zaczęli nur- kować, i poderwał z dna drobny osad, który wisiał teraz niczym całun jakiś metr nad podłożem, zasłaniając amfory. Z przodu zoba- czył ławicę przeźroczków tworzących prześwitującą kurtynę, która rozsunęła się, ukazując rekina płynącego leniwie wzdłuż zbocza. Usłyszał stłumiony warkot silników pontonu, który krążył na po- wierzchni w wyznaczonym miejscu. Hałas z łodzi stanowił sygnał ostrzegawczy, że za pięć minut powinni się wynurzyć. Zerknął na Costasa, teraz jakieś dwadzieścia metrów dalej, i opadł w chmurę osadu. Costas mógł stracić go teraz z oczu, ale nadal doskonale widziałby pęcherzyki wydychanego gazu. Jack spojrzał przed sie- bie, skupiając uwagę na wyznaczonym celu. Wyciągnął ramiona, składając dłonie razem, i popłynął przed siebie. Doskonale panował nad swoją pływalnością. Nagle je ujrzał: rząd czterech nietkniętych amfor leżących na piasku, z drugim rzędem wystającym za nimi. Wypuścił powietrze z płuc, w pełni świadomy faktu, że jego życie zależy od niezawodności sprzętu, który pozwoli zaczerpnąć następ- ny oddech; świadomy ryzyka, które uczyniło z nurkowania jego namiętność. Opadł niżej i wziął wdech tuż nad dnem, odzyskując zerową wyporność. Amfory, pokryte drobnymi ziarenkami osadu, skrzyły się w świetle słonecznym, które sączyło się przez wodę. Zobaczył kolejne rzędy amfor, a potem zagłębienie wypłukane- go piasku, z którego wystawało sczerniałe drewno. Wziął następny wdech. - A niech mnie. - Masz coś? - odezwał się Costas. - Jeszcze jeden starożytny wrak. - Nie może się równać z elephantegosem - odparł Costas. -Moim elephantegosem.

- Tylko stare gliniane naczynia - powiedział Jack. - Dla ciebie to nigdy nie są po prostu gliniane naczynia. Wi- działem, jak wysypujesz z nich złoto, żeby lepiej się przyjrzeć takiej skorupie. Typowy archeolog. - W glinianych naczyniach skrywa się historia. - Wiem, cały czas mi to powtarzasz. Osobiście zamiast starego glinianego dzbanka wolałbym worek dublonów. Więc co tam zna- lazłeś? - Amfory z winem, jakieś dwieście lat późniejsze od rodyjskich, które widzieliśmy przy elephantegosie. Te pochodzą z czasów Au- gusta, pierwszego cesarza Rzymu. Trafiły tu aż z Italii. Jack podpłynął do pierwszego rzędu amfor. Jego entuzjazm jeszcze się spotęgował. - Ten ładunek miał bez wątpienia popłynąć jeszcze dalej. Po- krywki amfor są zabezpieczone zaprawą i opieczętowane stemplem producentów z Italii. To wino falernejskie, szlachetny trunek. My- ślę, że trafiliśmy na żyłę złota. - Obejrzał się za siebie. Costas zdą- żył podpłynąć i unosił się w pozycji półstojącej kilka metrów nad dnem. - Pora się zbierać, Jack. Zostały nam najwyżej dwie minuty. - Rozumiem. - Jack rozglądał się dookoła, chcąc maksymalnie wykorzystać ostatnie chwile, zanim rozlegnie się dzwonek alarmo- wy. - Każda z tych amfor była warta tyle co niewolnik. Są ich tutaj setki. To był bardzo cenny ładunek. Rzymska Kompania Wschod-nioindyjska. - Chcesz powiedzieć, że płynął do Indii? - Costas włączył la- tarkę czołówkę, oświetlając dno, które natychmiast rozbłysło kolo- rami. - Czy to nie oznacza pieniędzy? Złotych monet? Jack dotknął jednej z amfor. Poczuł dreszcz jak zawsze, gdy dotykał obiektu, który przeleżał z dala od ludzkich rąk od czasów starożytnych. A wraki statków były najbardziej ekscytującymi zna- leziskami ze wszystkich. Nie narastające przez stulecia śmiecie dawnej cywilizacji, nie jakieś odpady, lecz żywe organizmy, utraco- ne w chwili katastrofy, podczas wielkiej przygody. Przygoda zawsze wiąże się z ryzykiem, a czasem los nie sprzyja śmiałkom. Odkrył szczątki statku, który wyruszył na spotkanie niebezpiecznego mon-sunu, w daleki rejs przez Ocean Indyjski. Zdawał sobie sprawę, jak silna może być chęć wyruszenia na Wschód, jego przodkowie pły-