zajac1705

  • Dokumenty1 204
  • Odsłony117 909
  • Obserwuję51
  • Rozmiar dokumentów8.3 GB
  • Ilość pobrań76 562

Mestwo - John Gwynne

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :3.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Mestwo - John Gwynne.pdf

zajac1705 EBooki
Użytkownik zajac1705 wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 106 osób, 84 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (1)

Gość • 4 lata temu

Czy gdzieś znajdę Gwynne "Wierni i upadli" cz.3 Zgliszcza?

Transkrypt ( 25 z dostępnych 896 stron)

Tytuł oryginału: Valour. The Faithful and the Fallen – Book Two Copyright © 2014 by John Gwynne Copyright for the Polish translation © 2018 by Wydawnictwo MAG Redakcja: Anna Włodarkiewicz Korekta: Magdalena Górnicka Ilustracja na okładce: Paul Young Opracowanie graficzne okładki: Piotr Chyliński Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń Wydanie II ISBN 978-83-7480-835-4 Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax 228134743 e-mail: kurz@mag.com.pl www.mag.com.pl Wyłączny dystrybutor: Firma Księgarska Olesiejuk Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz. tel. 227213000 www.olesiejuk.pl Skład wersji elektronicznej: pan@drewnianyrower.com

Dla Harriett, najdzielniejszej duszy, jaką znam. Dla mamy i taty. Żałuję, że nie możecie tego widzieć. Tęsknię za wami. I oczywiście dla Caroline, za to, że jesteś sobą.

Podziękowania Praca nad Męstwem okazała się niezwykłym doświadczeniem. Podobnie jak w przypadku Zawiści skorzystałem z pomocy wielu wspaniałych ludzi. Na początku chciałem podziękować mojej żonie Caroline oraz dzieciom, zarówno za ich wsparcie, jak i za to, że znosili moje humory, gdy myślami wciąż przebywałem na Ziemiach Wygnanych. Muszę również podziękować agentowi, Johnowi Jarroldowi, za wiarę w moje powieści oraz cenne rady. John, łączysz w sobie znakomitego profesjonalistę i równego faceta, a w naśladowaniu Michaela Caina nie masz sobie równych. Dziękuję także mej krwiożerczej redaktorce w Tor UK, Julie Crisp, za jej niecodzienny talent, dzięki któremu była w stanie nadać moim wysiłkom konkretny kształt, oraz za życzliwość, z jaką od początku podchodziła do Wiernych i Upadłych. Dziękuję wspaniałemu zespołowi Team Tor UK oraz Jessice Cuthbert-Smith, redaktorce, która pracowała nad tekstem, za pieczołowitość, z jaką dbała o szczegóły. Dziękuję także wszystkim, którzy wzięli do ręki Męstwo i poświęcili sporo swego czasu na czytanie tej niemałej w końcu książki! Są to Mark Roberson, Rhiannon Ivens, Sadak Miah (wybaczam ci to, że tak długo nawet nie tknąłeś Zawiści) oraz Edward i William Gwynne, którym jestem winien wdzięczność za szczególne zaangażowanie, łącznie z odegraniem większości scen bitewnych z powieści. Ich trud miejscami wymagał sięgnięcia po plastry.

Nastała wojna wieczna między Wiernymi a Upadłymi, Gniew nieskończony zstąpił do świata ludzi. Niosący Światło wypełza z kotła, w ciało obleczony, Zrywa kajdany i wojna znów się budzi. Dwaj zrodzeni z krwi, pyłu i popiołu dokonają Wyboru Między Ciemnością a Światłem. Czarne Słońce utopi ziemię w krwi, Zaś Jasna Gwiazda musi odnaleźć Skarby. Poznacie ich po mianach. Rodobójca, Mściciel, Przyjaciel Olbrzymów, Jeździec Draigów, Mroczna Moc przeciwko Niosącemu Blask. Jeden z nich będzie Falą, a drugi Skałą na rozszalałym morzu. Jeden z nich wezwie tarczę i burzę na swe rozkazy, Za drugim Czyste Serce i Czarne Serce staną. U boku jednego pojedzie Ukochana, Obok drugiego podąży Mszcząca Dłoń. Za jednym staną Zrodzeni z Mocy, szlachetni Ben-Elim, Skupieni wokół Wielkiego Drzewa, Za drugim zbiorą się Wyklęci, złowieszczy Kadoshim, Którzy próbują przekroczyć most I rzucić świat na kolana. Wypatrujcie ich, gdy świat obiegnie wezwanie Najwyższego Króla, Gdy wojownicy cienia wyruszą na szlak, Gdy opustoszeje Telassar, otoczony białymi murami, Gdy na północy zostanie odnaleziona księga, Gdy białożmije wyroją się z gniazd,

Gdy Pierworodni odbiorą to, co zostało utracone, Gdy przebudzą się uśpione Skarby. Tak ziemia, jak i niebo wykrzyczą ostrzeżenie, zwiastując Wojnę Rozpaczy. Krwawe łzy popłyną z kości ziemi, a gdy zima dobiegnie połowy, Jasny dzień stanie się czarną nocą.

Rozdział pierwszy UTHAS Rok 1142 Ery Wygnańców, Księżyc Narodzin Wykonany z czarnego żelaza, ogromny kocioł spoczywał na podwyższeniu na samym środku ogromnej komnaty. Na ścianach zatknięto pochodnie jarzące się błękitnym światłem, które tu i ówdzie rozpraszało ciemności. W cieniach wokół nich wiły się złowieszcze, wydłużone kształty. Uthas z olbrzymów Benothi podszedł do kotła. Jego cień przesuwał się po ścianie. Wszedł po stopniach podwyższenia i się zatrzymał. Kocioł był całkiem czarny i wydawał się zasysać, wręcz pochłaniać blask pochodni, nie dając nic w zamian. Jedynie przez krótką chwilę można było odnieść wrażenie, że zadrżał i zadygotał lekko niczym chore serce. Olbrzyma dobiegła prośba, wypowiedziana stłumionym głosem przez kogoś, kto stanął na progu komnaty, ale nawet nie drgnął. Stał i wpatrywał się w kocioł. – Co tam? – odezwał się w końcu. – Nemain cię wzywa, Uthasie. Mówi, że Śniąca się budzi. Olbrzym westchnął i odwrócił się, by wyjść z komnaty. Zatrzymał się jednak jeszcze na moment i musnął palcami zimne podbrzusze kotła. Zamarł. – Co się dzieje?! – zawołał z progu jego przyboczny, Salach.

Uthas przechylił głowę na bok i zamknął oczy. Głosy, pomyślał. Głosy mnie wzywają. – Nic – mruknął, nie wiedząc, czy usłyszał, czy też wyczuł szepty ze środka kotła. – Jeszcze nie teraz – powiedział cicho i oderwał palce od zimnego żelaza. Z cieni wyłonił się ogromny, pełzający kształt, który zastąpił idącemu olbrzymowi drogę i owinął się wokół niego. Był to żmij o lśniących, białych łuskach, który uniósł płaski łeb i przyjrzał mu się zimnymi, bezdusznymi oczami. Uthas zatrzymał się i w milczeniu pozwalał żmijowi zasmakować w swoim zapachu. W jego sercu zaczął już narastać niepokój, ale w końcu białożmij odpełzł. Uthas patrzył, jak jego potężne mięśnie napinają się przy każdym ruchu, jak podążał ku cieniom, by dołączyć do reszty lęgu. – Chodźmy więc – rzucił olbrzym, mijając Salacha. – Wiesz, jak to jest z Nemain. Lepiej, żeby nie czekała za długo. Przeszli we dwóch obok pilnujących wejścia strażników o ponurych minach, ubranych w futra i zbroje. W ciszy wędrowali korytarzami Murias, ostatniej twierdzy Benothi, wykutej i wydrążonej pośród szarej, spowitej mgłami krainy, aż dotarli do szerokich schodów, pnących się w ciemność. Wkrótce Uthas zaczął narzekać pod nosem, gdy w jego kolanie odezwał się stary ból. – Bitseach – zaklął, myśląc o Nemain, czekającej na niego na samym szczycie najwyższej wieży. Podążający za nim Salach zachichotał. W końcu stanęli przed drzwiami komnaty strzeżonej przez Sreng, przyboczną królowej. Salach powitał ją skinieniem głowy, a ona otworzyła przed nimi drzwi. Komnata była skromnie umeblowana. Nie znajdowało się w niej wiele sprzętów poza ogromnym, nakrytym futrami łożem, na którym spoczywała kobieta, smukła, szczupła i mokra od potu. Jej ciało co rusz przeszywały serie drgawek. Na krześle

obok łóżka siedział ogromny, siwowłosy mężczyzna, który trzymał ją za rękę. Spojrzał na Uthasa i Salacha, wchodzących do komnaty. W miejscu jednego z oczu znajdowała się poszarpana, brzydka blizna. – Witaj, Jednooki. – Uthas się ukłonił. – Jak się trzyma Śniąca? Balur Jednooki wzruszył ramionami. – Gdzie jest Nemain? – Tu jestem – odpowiedział kobiecy głos. Uthas spojrzał ku przeciwnej ścianie, gdzie w zwieńczonym łukiem przejściu stała samotna olbrzymka, opromieniona bladym blaskiem dnia. Była to Nemain, królowa olbrzymów Benothi. Na balkonie za jej plecami gromadziły się kruki, z których jeden wskoczył jej na ramię. – Moja pani. – Uthas pochylił głowę. – Witaj z powrotem – odpowiedziała Nemain. Jej mlecznobiałą, kanciastą twarz okalały długie kosmyki koloru zmierzchu. – Czy przynosisz jakieś wieści? – Dużo się dzieje na południu – odparł Uthas. – Narvon toczy wojnę z Ardanem, a wojownicy Cambrenu maszerują na wschód. – Urwał i odetchnął głęboko. Kolejne słowa zamarły mu na ustach. Obawiał się odpowiedzi, którą spodziewał się usłyszeć. – Nasi wrogowie walczą sami ze sobą. Nadeszła pora, by zaatakować i odebrać to, co należy do nas. Proszę, Nemain, wydaj rozkaz!, błagał ją w myślach. Oszczędź mi tego, co będę musiał zrobić, jeśli odmówisz. Nemain uśmiechnęła się bez wesołości. – Mielibyśmy uderzyć na południe? Jesteśmy pognębionym, wytępionym narodem, Uthasie, i sam dobrze o tym wiesz. Jest nas zbyt niewielu, by obsadzić tę fortecę, nie mówiąc już o krainach południa, które kiedyś należały do nas. Poza tym, stoi teraz przed nami inne zadanie. Znów wyszła na balkon, a Uthas westchnął i podążył za nią.

Zimne powietrze kąsało jego skórę. Skalna ściana, z której wyrósł balkon, opadała ostro ku ziemi, spowita u stóp kłębami mgły. W oddali ciągnęły się ciemne, granitowe skały i białe połacie śniegu, spod którego tu i ówdzie wyłaniał się sztywny wrzos. Wokół balkonu kołowały kruki, unosząc się na podmuchach wiatru. Jeden z nich zakrakał i skręcił, by wylądować obok Nemain. Królowa w zamyśleniu pogładziła go po łebku, a ten zakłapał dziobem w odpowiedzi. – A co się dzieje na zachodzie? – spytała. – Co z Domhainem? – O tym akurat wiemy niewiele. – Uthas wzruszył ramionami. – Przypuszczam, że Eremon się starzeje i cieszy się z tego, że nie musi się niczym zajmować. Ten bandraoi Rath stoi nam jednak na drodze – parsknął. – Nie poddaje się. Poluje na naszych zwiadowców i najeżdża nasze ziemie na czele swoich łowców olbrzymów. Polała się już krew. – Ach – zasyczała Nemain, a jej oczy błysnęły czerwienią. – O niczym nie marzę bardziej niż o dniu, gdy wyruszę na czele armii i odbiorę to, co utraciliśmy! Gdy przypomnę Rathowi o tym, dlaczego nas nienawidzi. – No to na co czekamy?! – zawołał Uthas. Jego krew zaczęła krążyć żywiej, a w sercu zajaśniała nadzieja. – Nie możemy ruszyć na wojnę – przypomniała Nemain. – Musimy strzec kotła. Nie możemy dopuścić do tego, by ktokolwiek jeszcze zrobił z niego użytek. Nie może wpaść w niepowołane ręce. Dla Uthasa te słowa były równie bolesne jak uderzenie młotem. Decyzja królowej określiła jego przyszłość. – Ale musimy wiedzieć, co się dzieje za granicami. Domhain nie może skrywać przed nami swych tajemnic. Weźmiesz oddział i wyruszysz na południe, by poznać plany Eremona. – Jak rozkażesz, moja pani – rzekł Uthas. – Sam dobierz ludzi, ale nie zabieraj ze sobą zbyt wielu. Silny

oddział niewiele ci da, lepiej, byś był w stanie szybko się przemieszczać. I nie zwracaj na siebie uwagi Ratha. – Postąpię zgodnie z twoją wolą. Z komnaty za ich plecami dobiegł przenikliwy krzyk. Kobieta, która jeszcze przed chwilą leżała na łóżku, siedziała teraz wyprostowana, a pociemniałe od potu włosy kleiły się do jej twarzy. Wytrzeszczone oczy lśniły dziko. Balur złapał ją za rękę i szeptał coś do niej. – Ethlinn, co widziałaś? – zapytała Nemain. Blada kobieta nabrała tchu, drżąc na całym ciele. – Nadchodzą – szepnęła. – Kadoshim są coraz bliżej. Czują obecność kotła. Czarne Słońce chce, by stali się cieleśni. Idzie po kocioł.

Rozdział drugi CYWEN Cywen przebudziła się powoli, jakby stopniowo zalewana przez falę świadomości. Najpierw ocknęło się jej czucie. Tępy, pulsujący ból w głowie, ramieniu, biodrze. Bolało ją całe ciało, ale w tych miejscach najbardziej. Potem zaczęła słyszeć. Ciche jęki i postękiwania, czyjeś głośne kroki, chropowaty szelest, jakby ktoś wlókł wielki ciężar. Krzyk mew i odległy szum morza. Próbowała otworzyć oczy, ale jedno z nich zaropiało i powieki nie chciały się rozchylić. Blask słońca wbił się w głąb jej głowy niczym ostrze noża. Gdzie ja jestem? Rozejrzała się i dostrzegła wojowników w czerwonych płaszczach, którzy wlekli ciała po wybrukowanym kamieniami dziedzińcu, pozostawiając rozmazane, krwawe ślady. Ciała lądowały na wielkim stosie nieopodal. Niespodziewanie przytłoczyły ją wspomnienia. Rozmowa na murze z Marrockiem, Evnis na dziedzińcu, wojownicy w czerni w twierdzy, otwierające się bramy, Conall... Poczuła coś miękkiego pod sobą i naraz uświadomiła sobie, że leży na ciele jakiejś kobiety, nieruchomym i wpatrującym się w nią pozbawionym życia wzrokiem. Poderwała się niezdarnie i zatoczyła, gdy świat zawirował na moment wokół niej.

Kamienna Brama stała otworem, a na moście trwał ożywiony ruch. Wśród ludzi, którzy opuszczali fortecę bądź do niej wracali, przeważali ci w czerwonych płaszczach Narvonu. Bladoniebieskie niebo brudziły kolumny czarnego dymu, szarpane przez lekki wiatr znad morza tak, że trudno było rozpoznać, gdzie kończył się dym, a zaczynało niebo. Bitwa została przegrana. Dun Carreg wpadło w ręce wroga. Wtedy inna, nowa myśl przecięła mgłę, która wypełniała umysł Cywen. Moja rodzina. Spojrzała na rozrzucone wokół ciała i przypomniała sobie upadek wraz z Conallem, ale nie widziała go nigdzie pośród zmarłych. Przez myśl przemknęły jej oblicza mamy i taty, a potem Corbana i Gara. Gdzie się wszyscy podziali? Nikt jej nie przeszkadzał, gdy opuściła dziedziniec i ruszyła uliczkami przed siebie, przyglądając się zabitym. Wszędzie natrafiała na ciała, czasami pojedyncze, kiedy indziej spiętrzone w stosy w miejscach, gdzie trwały najbardziej zacięte walki; niektóre wciąż były splecione w makabrycznym uścisku. Kierowała się w głąb fortecy, a z każdym jej krokiem smród dymu i ognia stawał się intensywniejszy. Sama nie wiedząc jak, dotarła do stajni, gdzie natrafiła na sporą grupę wojowników w czerwonych płaszczach, zajmujących się przestraszonymi, rozglądającymi się dziko końmi. Na wybiegu dostrzegła Tarczę, ogiera Corbana, ale chwilę później koń znikł w kłębowisku innych. Gdzie jest Gar?, zastanawiała się Cywen. Szła przed siebie jak we śnie, wpatrując się w twarze poległych, szukając wśród nich członków swej rodziny. Czuła ulgę za każdym razem, gdy kolejne pozbawione życia oblicze okazywało się obce. Nie ustawała jednak w poszukiwaniach, owładnięta coraz większym szaleństwem, aż uświadomiła sobie, że dotarła na niewielki dziedziniec przed salą biesiadną.

Wznosiła się tam jeszcze jedna sterta trupów, większa niż ta przed Kamienną Bramą. Wszędzie dookoła Cywen widziała rannych wojowników, brudnych od popiołu i krwi. W kącie dostrzegła kilkunastu mężczyzn w szarych szatach Ardanu, pokonanych, skupionych razem, niektórych poranionych. Strzegł ich oddział króla Owaina. Z wnętrza sali biesiadnej dobiegał dziki lament. Dziewczyna dostrzegła ludzi wynoszących coś dużego – blat stołu bądź drewnianą ściankę, którą następnie z głuchym stuknięciem oparto o jedną z kolumn przy wejściu. Do desek przytwierdzono ludzkie ciało, zalane krwią, ale nadal rozpoznawalne. Cywen poczuła gwałtowny skurcz. Król Brenin. Wisiał z kołyszącą się głową i wykrzywionymi ramionami, z nadgarstkami i kostkami przybitymi do desek. W jego klatce piersiowej ziała krwawa jama. Cywen wypluła żółć na poplamione krwią kostki bruku. Wokół powoli opadały płatki popiołu, przypominające czarny śnieg. Otarła usta i potykając się, podeszła do wejścia, wpatrzona w ciało Brenina. – Proszę cię, Elyonie, Ojcze Ojców – modliła się – ocal mą rodzinę. Zatrzymała się przed trupem króla i trwała tak, wpatrzona w niego, aż potrącił ją jakiś wojownik i nakazał zejść sobie z drogi. Smagnęła go niechętnym spojrzeniem. Z sali biesiadnej znów dobiegły jakieś odgłosy. W środku trwało zamieszanie. Krzykom wielu mężczyzn odpowiadał głuchy warkot. Burza? W ułamku sekundy Cywen znalazła się w środku i zamrugała, by jej oczy szybciej dostosowały się do ciemności. W sali panował nieład. Stoły i krzesła leżały przewrócone, a kolumny i belki były poczerniałe od ognia. Pod sufitem nadal kłębił się dym po dopiero co ugaszonym pożarze. Uwagę dziewczyny przyciągnęli jednak przede wszystkim ludzie, którzy się tam zgromadzili.

Ujrzała Owaina rozmawiającego z Nathairem, a wokół niego grupkę odzianych na czarno wojowników, którzy natarli na bramy. Towarzyszyli im również Evnis oraz Conall. Cywen poczuła nagły przypływ gniewu, a jej dłoń odruchowo sięgnęła po nóż, ale skrzywiła się, przypomniawszy sobie, że wykorzystała wszystkie ostrza podczas walki zeszłej nocy na murach. Chwilę później dojrzała powód zamieszania, który przyciągnął jej uwagę jeszcze na dziedzińcu. Grupa wojowników otaczała coś, co warczało i kłapało szczękami. – Zabij to i tyle – rzekł jeden z nich. Wśród ludzkich postaci dziewczyna dostrzegła błysk ostrych, białych zębów, płaski pysk i brązowe, pręgowane futro. – Buddai – szepnęła i podbiegła bliżej, przepychając się między wojownikami. Ci utworzyli półokrąg wokół psa. Buddai stał naprzeciwko nich z pochylonym łbem i obnażonymi kłami. Cywen wyhamowała, łapiąc równowagę. Buddai obrócił ku niej wielki łeb i kłapnął szczękami, ale nagle ją rozpoznał. Zaskomlał i zamerdał ogonem niepewnie, nie wiedząc, jak zareagować na widok kogoś znajomego w miejscu przepełnionym śmiercią, kogoś, kto należał do jego watahy. Dziewczyna skoczyła w stronę psa, otoczyła go ramionami i wtuliła twarz w jego futro. Trwała tak przez dłuższą chwilę, a jej łzy wsiąkały w psią sierść. Po chwili cofnęła głowę, odepchnęła pysk liżącego ją po twarzy psa i spojrzała w dół. – A więc to dlatego tu jesteś – szepnęła. Jej ojciec leżał na podłodze. Jego oczy były szkliste i bez życia, a ciało pokrywały rozliczne rany. Zaschnięta krew zdążyła już poczernieć. Szlochając, Cywen uklęknęła obok ciała Thannona i delikatnie musnęła końcami palców jego policzek. A więc wszyscy zginęli, tak?, pomyślała. Przycisnęła głowę do piersi Thannona. Buddai wtulił się

również i trącił pyskiem dłoń wielkiego kowala, która bezwładnie opadła na podłogę. – Dziewczę! – rozległ się czyjś głos. W plecy Cywen wbił się tępy koniec włóczni. – Czego? – Zmykaj stąd! – rzekł mężczyzna, starszy wojownik z siwymi kosmykami w rudej brodzie. – Nie! – odparła Cywen i jeszcze mocniej wtuliła się w ojca. – Musimy wysprzątać tę salę, dziewczę, a ten pies nie pozwala nam się do niego zbliżyć! – Wojownik trącił końcem włóczni but Thannona, na co Buddai warknął głucho. – Jeśli uda ci się zabrać tego psa, to tym lepiej, bo w przeciwnym razie trzeba będzie go zabić. Zabić Buddaia? Tylko nie to... Dość już śmierci..., pomyślała Cywen. – Ja... Tak... – wyjąkała i wytarła nos oraz oczy. Uklęknęła przed psem i przesunęła dłońmi po jego ciele. Jego przednią łopatkę pokrywała zaschnięta krew i zwierzę zaskomlało, gdy dotknęła rany. – Chodź ze mną, Buds – szepnęła. – Bo i ciebie zabiją. Pies przechylił lekko łeb i wpatrywał się w nią, nie rozumiejąc niczego. Cywen wstała, odeszła kilka kroków i zawołała. Ogar niechętnie zrobił krok ku niej, ale obejrzał się na nieżyjącego pana i zaskomlał z żałością. – Chodź! Buds, do nogi! – Cywen poklepała się po udzie i pies tym razem podszedł do niej. Rudobrody wojownik skinął głową i przystąpił do pracy. Nikt nie zwracał na Cywen uwagi. Dziewczyna wydawała się być tylko kolejną, zakrwawioną i brudną uczestniczką nocnej tragedii. Mężczyźni w sali zajęci byli sprzątaniem i opatrywaniem ran towarzyszy. Owain i Nathair wciąż rozmawiali, choć Cywen zauważyła, że przyboczny króla

Tenebralu, odziany na czarno wojownik zwany Sumurem, wbił w nią wzrok. – Chodź, Buddai – powiedziała. – Wynośmy się stąd. Odwróciła się ku drzwiom i wtedy na kogoś wpadła. – Uff! – stęknął młodzieniec. – Patrz pod nogi, ty... O, to ty. Cywen zamarła. Człowiekiem, z którym się zderzyła, był Rafe. Syn łowczego wbił w nią wściekłe spojrzenie. Buddai zawarczał i Rafe zrobił krok w tył. Miał wilgotne, przybrudzone popiołem włosy, a pod zaczerwienionymi oczami widniały ciemne plamy. Widać było, że jeszcze przed chwilą ulegał rozpaczy. Odniósł ranę tuż nad kolanem, którą obwiązał postrzępionym bandażem – schnąca krew ściekła aż po jego buty. – To sprawka twego brata – oznajmił, gdy zauważył, że dziewczyna wpatruje się w jego nogę. – Kolejny dług do spłacenia. – Ban... – szepnęła Cywen. Wzmianka o bracie obudziła ból w jej sercu. – A więc on żyje? Ledwo odważyła się wypowiedzieć tę myśl na głos. – Może, ale nie na długo. Dorwiemy go! Dorwiemy ich wszystkich! – Wszystkich? Kogo jeszcze? Moją mamę? Gara? Rafe spojrzał na nią i uśmiechnął się powoli. – A więc zostałaś sama jak palec, malutka? Cóż, przyzwyczaj się lepiej do tego. Cywen poczuła przypływ gniewu. Nigdy dotąd nie nienawidziła nikogo tak jak Rafe’a w tym momencie. Znów sięgnęła po noże i zaklęła w myślach, gdy przypomniała sobie, że przecież ich nie ma. – Ty zdrajco! – zasyczała. – Zdrajca? Wszystko zależy od tego, z której strony na to patrzysz – odparł Rafe, ale mimo to zmarszczył czoło. – Ja widzę to tak, że Evnis jest moim panem i wypełniam jego rozkazy. Co

więcej, zdaje mi się, że postawił na właściwego konia! – Póki co – mruknęła Cywen. – Wiele spraw właśnie uległo zmianie. – Rafe pogroził jej palcem. – I biada ci, jeśli szybko się z tym nie pogodzisz. Osobiście radzę, byś od tej pory zwracała uwagę na swoje zachowanie. Wszyscy twoi obrońcy zniknęli bez śladu. Nie jesteś nikim wyjątkowym, skoro cię porzucili, prawda? – Uśmiechnął się szyderczo. – Przemyśl to sobie. Cywen chciała go uderzyć. Słowa Rafe’a był ostre niczym jej noże i raniły do żywego. Zacisnęła pięści, świadoma, że jakikolwiek przejaw agresji w tej chwili byłby raczej kiepskim pomysłem. Rafe spojrzał przez ramię, a dziewczyna zerknęła w tym samym kierunku. Evnis, któremu nadal towarzyszył Conall, przyzywał właśnie chłopaka do siebie. – Jeszcze się zobaczymy – rzekł Rafe. – I nie martw się, znajdziemy dla ciebie twą rodzinę. Skrzywił się nieprzyjemnie i przeciągnął palcem po gardle, od ucha do ucha. Cywen nie mogła tego dłużej znieść. Nim się zorientowała, przypadła do Rafe’a i wbiła kolano w jego krocze. Chłopak zgiął się wpół i skulił na podłodze, jęcząc. – Trzymaj się z dala ode mnie i mojej rodziny! – warknęła na niego. Za jej plecami rozległ się śmiech. Rudobrody wojownik wraz z kilkoma innymi przyglądał się jej z rozbawieniem. – Pasujecie do siebie z tym psem – powiedział i uśmiechnął się szeroko, a Cywen zarumieniła się i zdusiła ciętą ripostę, pojmując, że najlepiej będzie się stąd wynieść. Pochyliła głowę i skierowała się ku wyjściu. Buddai podążył za nią. Nim wyszła na światło słoneczne, spojrzała na Rafe’a, który podnosił się z trudem. Sumur nadal się jej przyglądał. O niczym tak nie marzyła, jak o tym, by znaleźć się w domu. Pognała ulicami wraz z utykającym psem.

Pchnęła drzwi do kuchni, niemalże spodziewając się, że za moment ujrzy mamę krzątającą się przy piecu i ojca siedzącego za stołem, zajadającego coś pysznego. Zawołała nawet głośno, licząc na to, że ktoś jej odpowie. Przeszukała wszystkie pokoje, a potem wróciła do kuchni. Dom był pusty i pozbawiony życia w tym samym stopniu co spojrzenie jej ojca. Gdzie oni byli? – Zniknęli – szepnęła. Rozpacz narastała, aż dziewczyna wybuchnęła płaczem, wsparta o stół kuchenny. Wszyscy zniknęli. Odeszli. Porzucili mnie, pomyślała. Słowa Rafe’a rozbrzmiewały jej w głowie. Jak oni mogli to zrobić? Jak mogli mnie porzucić? Spojrzała na Buddaia, a ten zerknął na nią z ufnością. Znów przypomniało jej się ciało ojca, pokryte płatami zaschniętej krwi, i jego przerażające, puste oczy. Żałowała, że nie ma mamy, która mogłaby ją przytulić i pocieszyć. Że nie ma Bana, jej brata i najlepszego przyjaciela. Dlaczego ją zostawił? Kolejna fala rozpaczy okazała się silniejsza od poprzedniej. Cywen osunęła się na podłogę, oplotła Buddaia ramionami i płakała rozdzierająco, a pies lizał jej mokre od łez policzki i wtulał się w nią z troską.

Rozdział trzeci VERADIS Veradis napił się z bukłaka, po czym wylał trochę wody na głowę oraz szyję. Wraz ze swymi ludźmi stał w półkręgu naprzeciwko wielkich wrót Haldis, ostatniej twierdzy olbrzymów Hunen. Chwilę temu Calidus i Alcyon zniknęli w środku, prowadząc oddział dwustu wojowników. Ci, którzy przeżyli starcie z olbrzymami, docierali powoli na polanę i Veradis wysłał grupę zwiadowców, by pomagali maruderom. – Pić się chce od tej roboty, co nie? – Bos, jego towarzysz walk, uśmiechnął się szeroko. – Nieźle się człowiek naużera z tym zabijaniem olbrzymów. Ogromny wojownik krwawił ze skaleczonego ucha. Krew zlepiła mu włosy. Veradis przyjrzał się uważniej i odkrył, że to więcej niż tylko skaleczenie. Jego przyjacielowi brakowało części ucha. – Gdzie twój hełm? – zapytał. – Zgubiłem gdzieś. – Bos wzruszył ramionami i spojrzał na zakrwawione palce. – Lepiej stracić hełm niż głowę. – To kwestia względna – oznajmił Veradis i podał towarzyszowi bukłak. Ten pił przez moment. – Mamy dla Rauki niezłą opowieść, co?

– Pewno – odparł Veradis. – O ile uda nam się stąd wydostać. Spojrzał na otaczające ich kopce, z których każdy był dwakroć wyższy od dorosłego mężczyzny. Chłodny wiatr nadal przynosił odgłosy bitwy, mało wyraźne i zniekształcone echem. Za kopcami wznosiły się drzewa lasu Forn. Za plecami Veradisa ciągnął się nagi klif poznaczony wieloma rytami, a brama u jego stóp prowadziła prosto w ciemność. Uniesienie bitewne powoli opadało. Zastępował je ból mięśni, znużenie i pulsujący ból twarzy. Veradis uniósł dłoń i wyciągnął z policzka drzazgę, pozostałość po wściekłym starciu z jakimś olbrzymem, którego topór przerąbał żelazne obramowanie tarczy i wszedł głęboko w drewno, obsypując młodzieńca rojem odłamków. Wielu wojów z jego liczącego pięciuset mężczyzn hufca padło w bitwie wśród kurhanów, ale ci, którzy przeżyli, czuli dumę. Wiedzieli, że odwrócili losy starcia. Gdyby nie ich mur tarcz, ludzie ponieśliby klęskę. Hufce Brastera i Romara zostały zdziesiątkowane przez magię i oręż olbrzymów. Braster odniósł rany w starciu pośród kopców, ale zdołał przeżyć. Przyboczni wynieśli go nieprzytomnego z pola bitwy. Zaś Romar, król Isiltiru, na czele reszty ludzkich drużyn rzucił się do pościgu za Hunen, którzy umknęli przez czarne wrota. Calidus uważał Romara za cierń w ich boku, gdyż ten przy niemalże każdej okazji sprzeciwiał się Nathairowi i jego przybocznym, ale Veradis współczuł królowi Isiltiru. Trudno mu było sobie wyobrazić koszmar walki wręcz w ciemnych tunelach. Calidus wspomniał, że nadszedł czas, by powziąć drastyczne środki przeciwko opornemu władcy, ale była to tylko i wyłącznie jego sprawa. Veradis nie sprawował żadnej kontroli nad Calidusem. Nathair powiedział mu bez ogródek, że jego doradca ma pełną swobodę działania oraz dysponuje wojownikami Jehar, którzy mieli spełniać jego życzenia.

Co ma być, to będzie, pomyślał Veradis. Nie dbał o Romara, ale u jego boku walczyło teraz dwóch jego przyjaciół: Kastell i Maquin. Obaj należeli do Gadrai, elity wojowników Romara. Nie chciał, by coś im się stało, ale ostrzegł ich, a przynajmniej próbował. Cóż jeszcze mógł zrobić? Znów spojrzał na wejście do ciemnego tunelu, z którego dobiegał szczęk oręża i stłumione wrzaski. Bos poklepał go po ramieniu i wskazał ruchem głowy kopce. Powrócił jeden ze zwiadowców. – Znalazłem coś! – wysapał, zdyszany. – Co? – Ukryte wejście. Usłyszałem jakieś głosy, a po nich coś jeszcze. To było dziwne... Veradis zebrał wokół siebie około tuzina zbrojnych, pozostawił resztę pod pieczą Bosa i ruszył w ślad za zwiadowcą. Ten poprowadził ich ścieżką między kopcami, gdzie nagle otoczyła ich osobliwa, niepokojąca cisza. Po chwili kopce ustąpiły miejsca kamiennym budowlom, pustym i przepełnionym jedynie cieniami. Veradis i jego ludzie zwolnili i rozglądali się uważnie, bojąc się zasadzki ze strony przyczajonych olbrzymów. – Tam! – Zwiadowca wskazał coś w ścianie klifu. Veradis wytężył wzrok, ale nie widział niczego niecodziennego. – Nie, źle patrzycie! – Zwiadowca podszedł bliżej i zatrzymał się przed klifem. Odsunął stopą ziemię i pokazał wszystkim uchwyt przymocowany do włazu pod ich stopami. Veradis uklęknął i przyłożył ucho do ziemi. Z początku nie usłyszał nic, ale po chwili dotarły do niego jakieś stłumione odgłosy. Miał wrażenie, że słyszy płacz dziecka. Wskazał na właz i szepnął kilka rozkazów. Dwóch wojowników złapało za uchwyt, a reszta zgromadziła się wokół nich z dobytą bronią.

– Teraz! – rozkazał Veradis. Wojownicy szarpnęli za klapę i otwarli zejście w dół. Do środka wpadło światło słoneczne. Oczom młodzieńca ukazały się wpierw szerokie, kamienne schody, a potem wpatrzone w mężczyzn twarze. Dziesiątki twarzy, co do jednego olbrzymów, choć Veradis od razu uświadomił sobie, że jest w nich coś dziwnego. Niecodziennego. Nim zdołał zareagować w jakikolwiek sposób, rozległ się dziki ryk i ze środka wypadła jakaś postać, wymachująca ogromnym młotem wojennym. Za jego plecami rozległy się wrzaski. Veradis uskoczył na bok – młot minął go o cal i uderzył w innego wojownika. Chrupnęły łamane kości, a mężczyzna padł na ziemię. Olbrzym, nie zwlekając, rzucił się do dalszej szarży, roztrącając kolejnych wojów. Veradis i jego ludzie otoczyli wroga, który obrzucał ich wyzwiskami, nie przestając wymachiwać bronią. Młodzieniec wybrał odpowiedni moment, skoczył, dźgnął i się cofnął. Olbrzym zaryczał i zawirował, ale kolejni wojownicy szli za przykładem dowódcy, przypadali i pchali włóczniami bądź mieczami. Przeciwnik znów zaryczał z wściekłości, rzucił się do ataku, powalił kolejnego człowieka. Błysnęły spadające miecze. Olbrzym zrobił jeszcze kilka kroków, ale zachwiał się i padł na ziemię. Trawę poplamiła krew. Veradis stał przez moment nieruchomo i oddychał ciężko, a potem podszedł do trupa i obrócił go butem, by upewnić się, że nie żyje. Następnie zwrócił się w stronę włazu. – Wyłaźcie! – zawołał. Odpowiedziała mu cisza. Zajrzał więc do środka i ujrzał postacie kryjące się pośród cieni, poza zasięgiem słońca. – Nie jestem głupi i nie mam zamiaru schodzić na dół. Jeśli tam zostaniecie, spłoniecie co do jednego! – zawołał głośniej. Nadal nie było odpowiedzi. Wzruszył więc ramionami i odwrócił się.

– To tylko dzieci! – krzyknął jakiś ochrypły głos z ciemności. – Wyjdziemy, ale proszę, nie zabijaj ich! Dzieci olbrzymów. Co za dzień... – Wyłaźcie. Jeśli jest tak, jak mówisz, nie utoczymy krwi jako pierwsi! – zawołał Veradis i uniósł rękę, ostrzegając pozostałych. Z dziury w ziemi wyłonił się pojedynczy olbrzym, wysoki i barczysty. Była to kobieta, choć muskulaturą dorównywała mężczyznom swego gatunku. Jej pierś przecinały czarne, skórzane pasy, a w ręku kołysał się młot wojenny. Jej ciemne oczy omiotły Veradisa, a potem olbrzyma leżącego twarzą do dołu na trawie. Na jej obliczu pojawił się żal. Veradis kazał jej podejść bliżej. Olbrzymka z wahaniem zrobiła kilka kroków i powiedziała coś, po czym za jej plecami pojawili się inni. Veradis zamrugał. Było ich dwudziestu, może trzydziestu. Niektórzy niżsi od niego, inni wyżsi, wielu mniej więcej jego wzrostu. Umięśnieni, ale smuklejsi od dorosłych olbrzymów. Ich kończyny zdawały się dłuższe, chudsze, niemalże niezdarne niczym u nowo narodzonych źrebaków. Twarze niektórych z nich porastał już meszek, choć w większości były nagie i zdawały się przez to łagodniejsze od ostrych, kanciastych obliczy dorosłych. Paru z nich trzymało broń – sztylety długie niczym miecz Veradisa, a kilku większych dzierżyło nawet młoty i topory, ale wszyscy wyglądali na skrajnie przerażonych, jakby lada chwila mieli się rzucić do walki bądź ucieczki. Veradis wyczuwał napięcie. Wiedział, że wystarczy jeden przypadkowy ruch, by doszło do rzezi. Opiekunka znów powiedziała kilka słów i ci spośród jej podopiecznych, którzy dzierżyli broń, opuścili ją lekko. Olbrzymka również czuła zagrożenie. – To tylko dzieci – powtórzyła, a w jej głosie duma zlewała się z błaganiem. Dzieci, pomyślał Veradis.