zajac1705

  • Dokumenty1 204
  • Odsłony128 332
  • Obserwuję52
  • Rozmiar dokumentów8.3 GB
  • Ilość pobrań81 160

Peerel zza krat. Glosne sprawy - Helena Kowalik

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :3.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Peerel zza krat. Glosne sprawy - Helena Kowalik.pdf

zajac1705 EBooki
Użytkownik zajac1705 wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 250 stron)

Copyright for the text © by Helena Kowalik, Warszawa 2018 Copyright © by Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2018 Wydawnictwo Naukowe PWN ul. Gottlieba Daimlera 2 02-460 Warszawa tel. 22 695 45 55 www.pwn.pl Wydawca: Joanna Adamczyk Redaktor prowadzący: Jolanta Kowalczuk Redakcja: Jadwiga Hass Korekta: Aleksandra Bednarska Projekt okładki: Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN Zdjęcie na okładce: Pierwszy dzień procesu morderców z Rzepina (Józefa, Czesława i Adama Za‐ krzewskich) przed Sądem Wojewódzkim w Kielcach, 22 marca 1971 r., fot. Włodzimierz Wawrzynkie‐ wicz/PAP/CAF Fotoedycja: Barbara Chmielarska-Łoś Produkcja: Mariola Iwona Keppel Skład wersji elektronicznej na zlecenie Wydawnictwa Naukowego PWN: Marcin Kapusta / kon‐ wersja.virtualo.pl eBook został przygotowany na podstawie wydania papierowego z 2018 r., (wyd. I) Warszawa 2018 ISBN 978-83-01-19950-0 Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejsza publikacja ani jej żadna część nie może być kopiowana, zwielo‐ krotniana i rozpowszechniana w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy. Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście zna‐ nym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując jej część, rób to jedynie na użytek osobisty. Szanujmy cudzą własność i prawo. Więcej na www.legalnakultura.pl Polska Izba Książki

SPIS TREŚCI Wstęp Rozdział I. Notatnik agitatora Pokaż, jak się żegnasz Z klasy do celi Wolność za kolczastym drutem Niech pan nie wraca Sól nie dla kułaka Tam leży ręka, tu leży głowa... Reakcjonistka z kłamliwego słynie pyska Rozdział II. W cudzej skórze Na zgubę Lipów... Irchowe rękawiczki Wojenny sęp Nazywam się Jacek Ben Silberstein... Za maską lwa salonowego Ustrzelony w locie Kierunek: Bornholm Rozdział III. Przybądź, Antychryście Cień w kruchcie – To ty, Zygmunt? – zapytał przed śmiercią mordercę Zabił czy tylko porwał?

Zabierz mnie, mamusiu Zostawcie mnie, chłopcy Adonis na włamie z Efebem Ten czaruś Kalibabka PRzybądź, Antychryście! Rozdział IV. Mów do ręki Czerwona Oberża pod Smrekiem Kossaki, Grottgery, co to za cymes... Fortuna dolarami się toczy Pociągi pod specjalnym nadzorem Skażona biel fartucha Żelazo, czyli złoto Ty mnie, a ja tobie Krwawy Maciek przed sądem Bibliografia Pierwotne miejsca publikacji Ilustracje

WSTĘP Skazany wyszedł z sali rozpraw pilnowany przez konwojentów. Na widok kogoś mu bliskiego stojącego na korytarzu ułożył palce w kwadracik, tak jak kadruje obraz reżyser filmowy, żeby nic nie rozpraszało widoku. Znałam ten niemy przekaz informacji z innych procesów – „okienko” miało znaczyć pójście za kraty. Ta książka – zbiór reportaży z głośnych procesów sądowych w latach 1946–1989 – jest takim okienkiem, soczewką w oglądzie PRL z perspektywy więziennej kraty. Bazą materiałową były relacje prasowe z sal sądowych za‐ mieszczone w kilkunastu gazetach wychodzących w tamtym okresie (na końcu pitawalu jest bibliografia tytułów i autorów), akta śledcze i sądowe, wspomnienia obrońców oskarżonych oraz moje reporterskie penetracje. Tematyka procesów, ich usytuowanie w czasie, zostały tak dobrane, aby w sądowej soczewce pokazały skazanych również w kontekście aktualnej sy‐ tuacji politycznej, gospodarczej czy przemian obyczajowych. Oskarżeni zo‐ stali uznani za winnych w rozumieniu ówczesnych (zmieniających się) ko‐ deksów karnych. Z dzisiejszej perspektywy niektóre przestępstwa, np. dewi‐ zowe, wydają się absurdalne. Podobnie jak ingerencje cenzury w relacjach z rozpraw. Informacje o tym, co się zdarzyło u skazanych, gdy wyszli na wolność, często odsłaniają zaskakujące zwroty akcji. Rozdziały książki ułożyłam chronologicznie, jeśli chodzi o czas trwania PRL, ale też w poszczególnych okresach zostały wyeksponowane najbardziej charakterystyczne trendy przestępstw; zwłaszcza że ich tropienie często miało charakter akcyjny. I tak, w rozdziale I (Notatnik agitatora), dotyczącym lat stalinowskich, znajduje się reportaż o aresztowaniu w 1948 roku prawie całej maturalnej klasy z częstochowskiego liceum. Uczniowie byli oskarżeni o spisek prze‐ ciwko „podwalinom socjalistycznego państwa”. Proces zorganizowano w hali fabrycznej. Wyroki od 4 lat w górę, a następnie karne bataliony w ko‐ palni. Dotarłam do archiwalnych akt śledczych z procesu, a w III RP odszu‐ kałam byłych skazanych i zapytałam, co po odbyciu wyroku zrobili ze swym

życiem. Pokazowy proces w hali fabrycznej odbył się również w Szczecinie w 1951 roku. To był jakby rewers częstochowskiego awersu. Sądzono ZMP- wców i działaczy PZPR oskarżonych o brutalne pobicie chłopów, którzy rze‐ komo nie oddali obowiązkowych dostaw. Ze skazanym Janem Grodzieńskim, I sekretarzem PZPR w Gryficach, rozmawiałam dwadzieścia lat później. W tamtych latach często zapadały wyroki kary śmierci z powodów poli‐ tycznych. Dramatyczne procesy AK-owców są dziś powszechnie znane opi‐ nii publicznej, więc ominęłam je, układając treść pitawalu. Ale chyba mało kto słyszał o skazaniu na śmierć Adama Doboszyńskiego, przedwojennego narodowca (w 1936 roku organizatora bojówkarskiego marszu na myślenic‐ kich Żydów), oskarżonego o szpiegowanie na rzecz niemieckiego wywiadu. Zarzut – jak się później okazało, całkowicie zmyślony – postawił słynny sta‐ linowski prokurator Stanisław Zarako-Zarakowski. *** Czasy PRL ze swoją konstrukcją ustrojową, opóźnieniem cywilizacyjnym, a także zdeprawowaniem społeczeństwa jeszcze w czasie okupacji (wiele norm etycznych zostało wówczas złamanych, choćby po to, aby przeżyć), były doskonałym podglebiem dla wszelkiego rodzaju oszustów i hochsztaple‐ rów. Niektórzy z nich zostali zdemaskowani i o ich procesach mówi rozdział II (W cudzej skórze). Z obszernej listy przestępstw wybrałam te, przy których do dziś stoi znak zapytania – czy naprawdę skazano właściwego człowieka, a jeśli tak, to jakie okoliczności doprowadziły do jego uwięzienia. W powojennym Krakowie niejaki Władysław Mazurkiewicz o wyglądzie filmowego amanta, chętnie widziany w domach niepospolitującej się z ludem przedwojennej (acz zubożałej) arystokracji, aby szastać pieniędzmi, w bru‐ talny sposób pozbawiał życia handlujących nielegalnym złotem i dolarami. Jego wieloletnia bezkarność wynikała z protekcji UB. Proces i kara śmierci okazały się szokiem dla krakowskiej socjety. Jacek Silberstein vel Jacek Śliwa stanął przed sądem jako fałszywy konsul generalny Austrii w Polsce. Na swoje prymitywnie spreparowane „dyploma‐ tyczne” listy uwierzytelniające, napisane w wymyślonym przez siebie języku, nabrał wielu wysokich urzędników. Głośny proces Śliwy obnażający zaścian‐

kowość i nieuctwo PRL-owskich prominentów wywołał gogolowski śmiech na całą Polskę. W 1962 roku na ławie oskarżonych pod zarzutem brania łapówek za ma‐ gisterskie dyplomy ukończenia Wydziału Prawa i załatwianie korzystnych wyroków usiadł Julian Polan Haraschin, docent prawa na Uniwersytecie Ja‐ giellońskim. Zasłużony dla AK w czasie okupacji, kawaler Orderu Virtuti Militari. W trakcie procesu okazało się, że chlubny życiorys to mistyfikacja. Haraschin w czasie okupacji współpracował z Gestapo. Z więzienia wyszedł po pięciu latach. Zmarł przed otwarciem archiwum IPN, w którym znalazły się dowody, że w latach pięćdziesiątych był z awansu wojskowym sędzią. Bił rekordy w wydawaniu wyroków śmierci dla politycznych. W czasie procesu Haraschina o tym nie mówiono. Częściowe uchylenie w latach siedemdziesiątych żelaznej kurtyny, a rów‐ nocześnie piętrzenie trudności z legalnym przekroczeniem zachodniej gra‐ nicy, kusiło do ucieczek z kraju. Niektórym się udało, ale więcej było pora‐ żek zakończonych wieloletnim pobytem za kratami. 22 lipca 1971 roku dwaj młodzi rybacy z Darłowa, Bogdan M. i Krzysztof G., porwali z plaży małych chłopców i uzbrojeni w kałasznikowy zaczęli uciekać kutrem w kierunku wyspy Bornholm. Grozili, że w razie zatrzymania użyją dzieci jako tarczy. Zostali aresztowani daleko od brzegu, na pełnym morzu, bo zabrakło im paliwa. Na szczęście nikt z ostrzeliwanych nie zginął. Adwokat oskarżonych eksponował na procesie zasługi ojca Bogdana M., żołnierza I Armii odznaczonego za męstwo Orderem Virtuti Militari, honoro‐ wanego za partyjne zasługi. Prokurator wskazywał na pasożytniczy tryb ży‐ cia obu rybaków, którzy ucieczką w Święto Odrodzenia zakpili z ludu pracu‐ jącego miast i wsi. W 2011 roku ojciec Bogdana M. (który dawno już odsiedział wyrok, ale nie wiodło mu się w III RP) wmawiał młodemu reporterowi, że ma syna bo‐ hatera: narażał swoje życie, aby dotrzeć na Zachód i przedstawić prawdę o rządach komunistów. *** Siermiężna Polska Ludowa miała być w rozumieniu jej partyjnych bon‐ zów wolna od zgnilizny Zachodu. W czasach Gomułki bezkarnie zamykano w więzieniach nie tylko za poglądy polityczne. Specjalny korpus milicji oby‐

czajowej wyznaczony był do inwigilowania hotelowych schadzek. Na polecenie Gomułki seksualnych gorszycieli szukano głównie wśród lu‐ dzi wolnych zawodów. Do aresztu trafił pisarz Ireneusz Iredyński, znany z upijania się i prowokującego władzę sposobu bycia. Oskarżony o gwałt na nieletniej, został skazany na trzy lata więzienia. W kawiarniach nie bez racji mówiono, że rzekoma ofiara – pasierbica pracownika MSW – była podsta‐ wiona. Natomiast Edward Gierek usiłował odizolować od zdrowej masy zdepra‐ wowanych nastolatków. Przez kraj przetoczyła się fala procesów pod jednym akcyjnym hasłem. Raz są to gwałty, kiedy indziej narkotyki czy pasożytnic‐ two. W 1971 roku odbył się głośny proces 18 wyrostków z Nowego Dworu, oskarżonych o gwałty i sadystyczne zamordowanie jednej z ofiar. Terroryzo‐ wali miasto, zamieszkałe przez rodziny wojskowych. Młodociana publicz‐ ność na sali sądowej demonstrowała solidarność z oskarżonymi. Przez prasę przetoczyła się dyskusja specjalistów od wychowania, którzy zastanawiali się, co się stało z naszą młodzieżą, bo na ulicach pojawili się nie tylko hip‐ pisi, ale i sataniści. Ci ostatni wypisywali nocą węglem na murach: „Przy‐ bądź Antychryście”. *** Łapówki, przemyt, kreatywna, jak byśmy dziś powiedzieli, księgowość, kradzież państwowego, czyli niczyjego, jest specyfiką spraw sądowych opi‐ sanych w rozdziale IV (Mów do ręki). „Czerwona Oberża” to kryptonim w śledztwie przemytników złota i dola‐ rów z Nowego Targu. Ich miejscem kontaktowym była knajpa w Szaflarach, własność N., nazywanego bankierem Podhala, bo już jako członek Gorale‐ nvolku handlował z okupantami złotem, a w PRL miał na swych usługach szajkę przemytników. Zyski były duże, ryzyko wpadki jeszcze większe, a za niesubordynację bankier groził samosądem. Proces biesiadników „Czerwonej Oberży” otworzył ciąg rozpraw sądo‐ wych w całym kraju z paragrafu o przestępstwach dewizowych. Zarzuty nie‐ legalnego przemycania zabronionych towarów otrzymywali olimpijscy spor‐ towcy, np. słynna mistrzyni biegów narciarskich z Zakopanego, delegowani służbowo urzędnicy, piloci samolotów, marynarze dalekomorscy, kolejarze

na trasach międzynarodowych. Dla początkujących giełda „gdzie co schodzi” pulsowała w kolejkach po paszporty i bony dewizowe PKO. Profesjonaliści niezajmujący się detalem mieli na swych usługach kurierów dyplomatycz‐ nych i przekupionego prezesa Centralnego Urzędu Ceł. W 1975 roku zaczął się głośny proces Witolda M. i ks. Leona D., oskarżo‐ nych o nielegalny wywóz z Polski do Austrii dzieł sztuki za kilkadziesiąt mi‐ lionów dolarów. W Wiedniu unikatowe dobra polskiej kultury kupował po zaniżonych cenach antykwariusz B., Żyd pochodzący z Polski. Z Zachodu szmuglowano złoto, które było wymieniane na polskim czarnym rynku na dolary, aby ponownie kupić za nie złote sztabki w wiedeńskich bankach. Proces spowodował oblężenie warszawskiego sądu. Publiczność ziała nie‐ nawiścią do oskarżonych, zwanych złotogłowymi głównie dlatego, że tak sprytnie potrafili się wzbogacić. Mimo utajniania niektórych rozpraw wyszły na jaw powiązania oskarżonych z zainteresowaną wpływami na swe zagra‐ niczne konta bankowe komunistyczną władzą. Było natomiast powszechne społeczne przyzwolenie na kradzież dobra państwowego. Na Lubelszczyźnie, blisko granicy ze Związkiem Radzieckim, miejscowa ludność wyspecjalizowała się w rabowaniu pociągów towaro‐ wych. Milicja wpadła na trop złodziei w szczególnych okolicznościach: w 1972 roku w Święto Zmarłych na cmentarzu w Rejowie większość kobiet miała na sobie fabrycznie nowe płaszcze Mody Polskiej w biało-czarną kratę. Mężczyźni natomiast zdradzali dziwne upodobanie do tyrolskich kapeluszy. To był początek prokuratorskiego dochodzenia. Okazało się, że ludzie noszą ubrania, które kilka dni wcześniej zginęły z pociągu zatrzymanego pod semaforem koło Rejowa. Było to stałe miejsce napadów na wagony z towarami jadącymi na wschód. „Czyszczenie” skła‐ dów odbywało się w zmowie z kolejarzami… Złodziei w końcu złapano (ich miejsce zajęli następni), odbył się proces. Cenzura wycięła z relacji sądo‐ wych informację, że pociągi jechały do granicy ze Związkiem Radzieckim. W jakich okolicznościach mogli doczekać się prokuratorskich zarzutów wysocy funkcjonariusze partyjni? Kiedy zmieniała się władza. W 1971 roku Kazimierz J. z Bielska-Białej oraz jego bracia – mordercy, przemytnicy złota i precjozów jubilerskich z RFN – dogadują się z dyrektorem Departamentu I MSW gen. Mirosławem Milewskim, że za pomoc w przerzuceniu ich ma‐ jątku, ukradzionego jubilerom w RFN, resort otrzyma połowę tych dóbr. J. wjechał do Polski z podstemplowanym przez celnika zaświadczeniem:

przewożone rzeczy stanowią mienie przesiedleńcze. Jego wyładowany zło‐ tem mercedes był tak przeciążony, że tuż za Odrą, już na polskiej stronie, w samochodzie wysiadły resory. Oficer Departamentu I zabrał towar do War‐ szawy na Rakowiecką swoim transportem. Podobny los czekał bagaż, który dotarł do Polski z Hamburga w wagonach kolejowych. Po tygodniu Kazimierz J. przyjechał na Rakowiecką, aby podzielić się z oficerami swoim mieniem, ale ci uprzedzili go – walizki ze złotem i brylan‐ tami były już częściowo opróżnione. Dostał znacznie mniej, niż ustalono. Ka‐ zimierz J. otworzył w Bielsku-Białej restaurację „Czerwony Kapturek”. Była to przykrywka nielegalnego handlu towarami z RFN, głównie złotem. Po te‐ lefonie z resortu milicja patrzyła na to przez palce. Parasol ochronny MSW nad Kazimierzem J. i jego braćmi utrzymywał się do 1984 roku, kiedy to frakcja Kiszczaka chciała się rozliczyć z byłym sze‐ fem resortu Mirosławem Milewskim. Została powołana Komisja MSW, z przewodniczącym gen. Władysławem Pożogą, która miała ustalić, w czyje ręce dostały się najcenniejsze precjoza z majątku braci J. Jednakże nie natra‐ fiono na żaden ślad zaginionych tysięcy kamieni szlachetnych ani złota. Były minister spraw wewnętrznych twierdził, że w 1971 roku o operacji „Żelazo” zameldował ministrowi MSW Szlachcicowi, a ten ówczesnemu kie‐ rownictwu partii. Ale nie miał pojęcia, że bracia J. są gangsterami i mają na sumieniu morderstwa. O faktycznym charakterze sprawy „Żelazo” dowie‐ dział się dopiero w 1984 roku. W KC postanowiono nie przekazywać akt pro‐ kuraturze. „Wyłącznym motywem była racja stanu” – napisano w uzasadnie‐ niu. Pod koniec roku 1980 sypnęły się procesy tzw. nababów PRL. W paź‐ dzierniku minister budownictwa Adam Glazur kazał swemu asystentowi, aby od dyrektora „Stolbudu” odebrał klucze do jego nowej willi w Popowie. Asy‐ stent polecenia nie wykonał, bo sprzeciwiła się zakładowa „Solidarność”. Nowi związkowcy zażądali obciążenia ministra pełnymi kosztami budowy, a w razie niewpłacenia pieniędzy – przekazania budynku załodze „Stolbudu” na dom wczasowy. Nazajutrz do gabinetu ministra weszli kontrolerzy NIK. Ich raport posłu‐ żył prokuratorowi do sporządzenia aktu oskarżenia. Adam Glazur otrzymał zarzut wyłudzenia materiałów budowlanych i innych, potrzebnych do wypo‐ sażenia willi pod klucz, na sumę 2 mln 630 tys. zł (przeciętna płaca w 1984 roku wynosiła ponad 16 tys. zł). Koszty pracy brygad z kilkunastu

przedsiębiorstw nie zostały wliczone. Ponadto minister miał odpowiadać przed sądem za marnotrawstwo pań‐ stwowych pieniędzy wydanych na upominki dla osób, na przychylności któ‐ rych mu zależało. Nie chodziło tu o tradycyjne breloczki do kluczy, długo‐ pisy czy kalendarze. To już nie były siermiężne czasy Gomułki. Jeśli benefi‐ cjent mieszkał w Polsce i coś znaczył, np. zasiadał w centralnych organach administracji państwowej czy w komitecie partyjnym, mógł liczyć na pralkę automatyczną, radio, magnetofon stereo, aparat telefoniczny w modnej obu‐ dowie retro albo kupon wełny bielskiej na garnitur. Słowem wszystko to, czego daremnie by szukać w świecących pustką sklepach. Adam Glazur zapytał w ostatnim słowie, dlaczego to on został posadzony w ławie oskarżonych. „Przecież wszyscy dookoła tak robili, inni bogacili się bardziej nachalnie”. Prosił o uniewinnienie. Sąd przyjął, że były minister za‐ garnął mienie społeczne wartości 1,7 mln zł i skazał go na 7 lat więzienia, 150 tys. zł grzywny oraz przepadek willi w Popowie. Mijał ósmy rok rosnącej potęgi telewizyjnego imperium prezesa Macieja Szczepańskiego, gdy w kraju zaszły zmiany na froncie politycznym. Mieczy‐ sław Moczar, który przegrał walkę o stanowisko I sekretarza KC PZPR, wy‐ lądował na nie dość prestiżowym dla niego fotelu prezesa Najwyższej Izby Kontroli. Postanowił się odegrać, kompromitując Gierka oraz jego ekipę. Szczepański był na celowniku. Materiał dochodzeniowy z przesłuchania po‐ dejrzanego przygotowywało kilkunastu prokuratorów. Ich finalne dzieło – akt oskarżenia – liczyło 120 tomów akt. Przed sądem prezes miał stanąć pod za‐ rzutami niegospodarności i zaboru mienia państwowego. W marcu 1981 roku, po siedmiu miesiącach przeżytych za kratami, Ma‐ ciej Szczepański napisał z aresztu do Sądu Wojewódzkiego: „Chcę jak naj‐ szybciej procesu. To dla mnie ostatnia chyba szansa obrony dobrego imienia i honoru”. Na pytanie sędziego, czy przyznaje się do winy, oskarżony oświadczył, że niczego nie ukradł, przed sądem znalazł się w wyniku prowo‐ kacji politycznej. – Nie budowałem się za państwowe pieniądze, nie zagar‐ niałem pod siebie – mówił oskarżony w ostatnim słowie. – Owszem, łamałem przepisy, bo były złe. Teraz wiem – należało się nie wychylać, nie ryzyko‐ wać. Dziś nikt nie odpowiada za miliardy strat wynikłych na placach bu‐ dowy, za wstrzymane inwestycje, bo tam wszystko było robione zgodnie z przepisami. Po dwóch latach walki o swoje dobre imię nie mam już sił. Ukłonił się sędziom i usiadł.

Ogłoszono wyrok: 8 lat więzienia, 300 tys. zł grzywny, konfiskata samo‐ chodu volkswagen i wkładów oszczędnościowych na trzech książeczkach. Z powództwa cywilnego Radiokomitetu Szczepański miał zapłacić na rzecz tej instytucji 2,5 mln zł odszkodowania. *** W „okienku” nie zmieściło się wiele procesów, wspierających tezę tego pitawalu. Dla poskromienia objętości książki trzeba było wybierać. W mojej szufladzie pozostał zakończony wyrokami śmierci proces z 1952 roku bikiniarzy z warszawskiej Woli – braci Wałachowskich, którzy dla mołojeckiej sławy i z chęci zdobycia broni zabijali milicjantów na służ‐ bie. O skazanych, jako bohaterach walczących z aparatem ucisku, śpiewali uliczni grajkowie. Dziś trwa dyskusja, czy prochy tych pospolitych bandytów powinny spoczywać na tzw. łączce, obok szczątków takich bohaterów, jak gen. Fieldorf czy rotmistrz Pilecki. Z galerii wielkich mistyfikatorów wypadł Marian Kargul, przedwojenny domokrążca żydowskiego pochodzenia. W PRL zbierał niezasłużone ordery, odznaczenia, zasiadał na trybunach honorowych, cieszył się szczególnymi względami władz. Nie miał wykształcenia, ale docierał na wysokie pokoje partyjnych dygnitarzy, bo za pieniądze potrafił wykonać każde polecenie. Proces, w którym został skazany na 12 lat, toczył się w pamiętnym roku 1968. Zrezygnowałam też z umieszczenia w rozdziale II (W cudzej skórze) rela‐ cji o procesie Jerzego Pawłowskiego, „pierwszej szabli PRL”, który przez 11 lat prowadził podwójne życie jako major Ludowego Wojska Polskiego i ame‐ rykański agent. Zdemaskowany w 1976 roku, został skazany na 25 lat więzie‐ nia i degradację do stopnia szeregowca. Dziewięć lat później znalazł się w drużynie szpiegów bloku wschodniego, wymienionej za szpiega Mariana Zacharskiego, któremu przypisywano, że ukradł Amerykanom, między in‐ nymi, plany rakiet „Phoenix” i „Patriot”. Rozdział III (Przybądź, Antychryście) został odchudzony przez usunięcie z niego reportażu o śmierci Kiki, młodziutkiej dziewczyny z Krakowa, której nagie, martwe ciało znaleziono zimą 1958 roku na dachu kawiarni w „Grand Hotelu” w Warszawie. Na polecenie Gomułki, któremu nie podobało się or‐ ganizowanie wyborów miss Polski, jako zbyt wyuzdanych, UB puściło

plotkę, że ofiara to była wicemiss Polski. W związku z tym zawieszono orga‐ nizowanie takich imprez. (Konkurs zniknął na 25 lat). Tak naprawdę, dziew‐ czyna, która zginęła, była szukającą mocnych wrażeń nastolatką z Krakowa. Do hotelu poszła z poznanym w pociągu wykładowcą Wyższej Szkoły Nauk Społecznych przy KC. Mocno piła i aby się ochłodzić, usiadła na parapecie, z którego spadła dwa piętra niżej. Dla uniknięcia partyjnego skandalu śledz‐ two zostało umorzone. – „Wszyscy wyciągali łapę” – powiedział przed sądem w 1979 roku ajent bardzo popularnych w Warszawie barów „Horteksu”, oskarżony o przekupy‐ wanie dystrybutorów deficytowych artykułów potrzebnych do produkcji lo‐ dów. Ten reportaż też wypadł z pitawalu, jako zbyt często przywoływany w różnego rodzaju wspomnieniach z czasów PRL. Trudno o bardziej celną w swej lakoniczności ocenę metody „mów mi do ręki” w czasach odgórnie sterowanej gospodarki. W normalnych warunkach oskarżonego powinno się nagrodzić za przedsiębiorczość w wyślizgiwaniu się z pęt centralnej dystry‐ bucji w sytuacji, gdy na rynku brakowało już wszystkiego. Z kupieckim ta‐ lentem, ale też na bakier z przepisami, korumpując państwowych urzędni‐ ków, sięgając lewą ręką do prawej kieszeni, zdobywał poza przydziałem defi‐ cytowe artykuły (np. zanieczyszczone, a więc tańsze rodzynki przebierali mu więźniowie). Dzięki tak zdobytemu produktowi bary „Horteksu” były oazą słodkich dóbr na gastronomicznej mapie Warszawy. Po skazaniu ajenta lo‐ kale padły. Metoda koperty pod stołem rzadko kiedy służyła państwowemu przedsię‐ biorstwu. Ajent „Horteksu” to chlubny wyjątek. Zazwyczaj był to sposób na wzbogacenie się zarządzających lewymi dochodami. Skok na kasę w lubelskiej cukrowni Klemensów był powodem postawie‐ nia przed sądem w 1972 roku dyrektora tego przedsiębiorstwa. Przekręt pole‐ gał na zawieraniu fikcyjnych kontraktów na uprawę buraków, za które wy‐ płacano lewe pieniądze. Buraków przybywało tylko w raportach księgowo‐ ści, natomiast tonące w błocie place składowe były prawie puste. KW PZPR, w ramach gierkowskiej odnowy, wysłał do cukrowni reportera, aby udawał wagowego i rozszyfrował beneficjentów. Okazało się, że potiomkinowskimi plantatorami byli głównie wysocy urzędnicy ministerialni z Warszawy, kole‐ dzy dyrektora cukrowni. Surowe wyroki, jakie zapadły na tym procesie, miały być ostrzeżeniem dla innych kombinatorów w państwowych zakła‐

dach. Akt oskarżenia Kazimierza Tyrańskiego, dyrektora centrali eksportowo eksportowo-importowej „Minex”, dotyczył łapówek wartości ponad 100 mln zł otrzymanych za poparcie interesów zagranicznych firm handlowych. Prokurator żądał 25 lat, obrońca dowodził, że jego klient był rzutkim me‐ nedżerem, potrafił sprzedać na Zachód nasze wątpliwej jakości materiały bu‐ dowlane. Dostawał od zagranicznych kontrahentów prowizje dlatego, że tamci nie działali w gorsecie sztywnych przepisów jak w PRL. Tyrański przed sądem kajał się, mówił: – W Mineksie byłem tylko pachciarzem rodzi‐ mych prominentów, którym wobec braków rynkowych w Polsce ciągle mu‐ siałem coś z zagranicy sprowadzać. I to wikłało mnie w zobowiązania wobec zachodnich klientów. Został skazany na 15 lat. Takich procesów, które w kryminalnej panoramie PRL znaczyły coś wię‐ cej niż tylko jednostkowe sprzeniewierzenie się kodeksowi karnemu, uzbie‐ rało się w mojej szufladzie kilkanaście. Niektóre z nich tu zasygnalizowałam, bo są znamienne. Może kiedyś ktoś odkurzy pozostałe. Winna jestem Czytelnikom jeszcze jedno wyjaśnienie. W przeważającej większości moich reportaży prawdziwe nazwiska oskarżonych zostały zmie‐ nione bądź kryją się pod zmyślonymi inicjałami. Tylko w przypadkach, gdy zapadła kara śmierci i wyrok do dziś budzi wątpliwości, podałam prawdziwe dane. W PRL nie było ochrony danych osobowych uczestników procesów są‐ dowych. W relacjach sprawozdawców osoby posadzone na ławie oskarżo‐ nych już od pierwszej rozprawy występowały z imienia i nazwiska. Rzymska zasada, że póki nie zapadnie wyrok, oskarżony jest niewinny, była ignoro‐ wana. Dziś respektowanie tego wymogu należy do podstawowych kanonów etyki dziennikarskiej; co nie znaczy, że w mediach, zwłaszcza elektronicz‐ nych, nie jest on łamany. Na koniec kilka słów podziękowania. Nie byłoby tej książki, gdyby nie pomoc kilku osób. Jestem wdzięczna mojemu bratu Bogdanowi, który jako menedżer z wieloletnią praktyką na Zachodzie wskazywał mi na paradoksy PRL-owskich procesów gospodarczych w warunkach obowiązującej centrali‐ zacji zarządzania. Panu Michałowi M. Lisieckiemu, prezesowi Platformy Mediowej Point Group, wydawcy tygodnika „Wprost”, zawdzięczam możliwość drukowania

w tym piśmie pierwszej wersji reportaży o procesach karnych w PRL. Uła‐ twiło mi to kontakt z Czytelnikami, mającymi coś istotnego do powiedzenia na interesujący mnie temat. Sędziemu SN Wiesławowi Kozielewiczowi, przewodniczącemu IV Izby Karnej, chciałabym wyrazić słowa wdzięczności za cierpliwe oraz zrozu‐ miałe dla nieprawnika komentarze do obowiązujących w PRL kodeksów kar‐ nych, a także wyjaśnienia, jak to wyglądało w praktyce.

Rozdział I NOTATNIK AGITATORA POKAŻ, JAK SIĘ ŻEGNASZ W zniszczonych rękach kobiet bieleją wykrochmalone chusteczki z kor‐ donkowym obrębkiem. Widoczne nawet spod chóru, wędrują do oczu przy każdym trzykrotnym powtórzeniu znaku krzyża. To słowa cerkiewnego pry‐ piewu: „Molu Tiebia, Spasitiel moj” budzą taką żałość, przypominają, w ja‐ kiej intencji dzisiejsza liturgia: przyszły pomodlić się za dusze swych mężów, braci i ojców – tzw. furmanów, zamordowanych w mroźny poranek 62 lata temu. – Hospodi pomiiuj, Hospodi prosti / Pomohi mnie Boże, krest moj do‐ niesti – śpiewa na koniec batiuszka. I prowadzi żałobnice na cmentarz, gdzie przed usypanym kurhanem stoi pomnik zamordowanych. Usłyszą tam, że to byli męczennicy za prawosławną wiarę. Jest 2002 rok. SZARWARK Romuald Rajs, pseudonim „Bury” działał podczas okupacji w okręgu wi‐ leńskim Związku Walki Zbrojnej, potem w AK. Za niezłomność został od‐ znaczony Orderem Virtuti Militari. Latem 1944 roku rozwiązał resztki swojej brygady i repatriował się do Białegostoku. Wstąpił do Ludowego Wojska, otrzymał przydział do Hajnówki. Wkrótce potem zdezerterował do „Łu‐ paszki”, który dowodził V Wileńską Brygadą AK. „Bury” nie podporządko‐ wał się rozkazowi gen. Okulickiego o rozwiązaniu AK i przeszedł z 200 żoł‐ nierzami do Narodowego Zjednoczenia Wojskowego. Jego zgrupowanie stało się oddziałem Pogotowia Akcji Specjalnej. Żołnierze nie zdejmowali do snu ubrania ani butów, ponieważ obowiązywał stan permanentnego alarmu bojowego. Za niesubordynację była tylko jedna kara – śmierć. W styczniu 1946 roku komendant białostockiego okręgu NSZ, Florian Lewski „Kotwicz”, zarządził pacyfikację powiatu Bielsk Podlaski. Chodziło o demonstrację siły zbrojnego podziemia. Pierwszą udaną akcją było opano‐

wanie Hajnówki. Podczas odwrotu oddział „Burego”, który potrzebował koni do swych akcji, uprowadził do puszczy 40 chłopów na furmankach, pod pre‐ tekstem wykonania szarwarku. Furmanów podzielono na żegnających się po cerkiewnemu (a więc Białorusinów) i po katolicku. Ci pierwsi, w liczbie trzy‐ dziestu, zostali rozstrzelani. W styczniu i lutym 1946 roku każdy krok „Bu‐ rego” przez białoruskie wsie znaczyły łuny pożarów i trupy miejscowych. Rajs krył się w puszczy do jesieni 1946 roku. Kiedy jego oddział liczył już tylko pięciu ludzi, porzucił ich i uciekł do Elbląga, potem do Karpacza, gdzie został urzędnikiem w gminie. Następnie otworzył pralnię. I tam go do‐ padło UB. ROZMOWY Z PORTRETEM Na proces Romualda Rajsa, który rozpoczął się 19 września 1949 roku w białostockim kinie „Ton”, w imieniu rodzin ofiar stawiła się tylko Anastazja Chwaszczewska z Krasnej Wsi. Białorusini na Podlasiu nie mieli czym doje‐ chać do wojewódzkiego miasta; po wojnie mało kto miał furmankę z koniem. Kiedy wprowadzali oskarżonego, Chwaszczewska zastąpiła mu drogę okrzykiem: – Gdzie jest mój mąż Łukasz?! – A po co ci to? – zdążył odpo‐ wiedzieć Rajs, nim go popchnął milicjant. Przesłuchiwana w charakterze świadka mieszkanka z Krasnej Wsi nie‐ wiele zeznała, bo wszystkie jej słowa zdusił płacz nie do powstrzymania. Oskarżony nie przyznawał się do mordu na Białorusinach, zrzucał winę na swego zastępcę. Tydzień później „Bury”, któremu udowodniono, że był przy każdej egzekucji, został skazany na karę śmierci. Zaraz po procesie w „Jedności Narodowej” gazecie PPR, ukazał się arty‐ kuł, w którym pisano, że rodzinom ofiar podziemia zostanie udzielona wszelka pomoc. Ale Białorusini z powiatu Bielsk Podlaski nic nie dostali. Żadnej renty ani zapomogi. Wiosną wdowy i ich dzieci zaprzęgały się do pługa. Kobiety kopały w ziemi jamy, obstawiały podkładami kolejowymi i tam mieszkały. W spalonych Szpakach dymiące rurami od piecyka bunkry spotykało się jeszcze dziesięć lat później. Przez ponad 50 lat nikt też oficjalnie nie dociekał, dlaczego eufemistycz‐ nie określani przez historyków „furmani” stracili życie. Dopiero dorosłe dzieci ofiar ośmieliły się domagać prawdy. Walentyna Kiersnowska, córka Teodora Jakimiuka z Podrzeczan, miała w

1946 roku pięć lat. – Pomniu moho baćkę, tatę znaczy się – zeznała jako do‐ rosła przed Główną Komisją Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Pol‐ skiemu – jak podcina gniadego po wyjeździe z podwórka. Miał odrobić w puszczy szarwark – wójt mówił, że drewno potrzebne do pieców w gminie i w szkole. Z naszej wsi pojechało więcej chłopów. Jeden wrócił nazajutrz – wystraszony, powiedział tylko tyle, że tamtych, z dobrymi końmi, zabrali do puszczy pulśkije partyzany, szto to inszoj Polszczy chotiły. Jego nie chcieli, bo stara chabeta okulała po drodze. Zrazu nikt we wsi nie podejrzewał, że mogło stać się coś strasznego. – W wojnu prychodyły tut partyzany, ruskije, wony ono jedlo brali, wsim dawali, a jak inaksz? – Mijały miesiące – wspominała Kiersnowska – a matka ciągle wierzyła, że wymodli powrót ojca. Nieraz w nocy budziła dzieci: „Wstańcie, tata chyba przyjechał”. Wypychała bose, zaspane, do sieni. Nasłuchiwali. Nikogo nie było za drzwiami, tylko pies gdzieś ujadał. Przyszła wiosna, trzeba orać, matka zaprzęgała się z dziećmi do pługa. Piotr Nikołajski ze wsi Zanie, gdzie oddział „Burego” zamordował 23 osoby, uciekał do lasu. Dostał w biodro. Leżał na polu i tam go partyzanci wypatrzyli. Strzelili mu w głowę, pocisk wyszedł okiem. Nim stracił przy‐ tomność, usłyszał, jak się naradzali, który go dobije. – Szkoda naboju, sam dojdzie – ktoś zdecydował. Piotr żył jeszcze 40 lat. Nie miał oczu, po omacku chodził w pole, radził sobie nawet z sadzeniem kartofli. W sąsiednich Szpakach ludzie „Burego” gdy już podpalili chałupy, wzięli dziewczynę, która chodziła z milicjantem. Najpierw zabili na jej oczach ojca. Zaczęła się czołgać do oprawców z karabinami, całować po oficerkach, żeby darowali jej życie. Nad dołem znów się rzuciła do butów partyzanta; odpędził ją kopniakiem. Wtedy doskoczyła mu do twarzy i podrapała, nim zdążył wy‐ szarpnąć z kabury rewolwer. – Kiedy tamtego ranka tato odjeżdżał furą z gniadym – opowiadała Para‐ skiewa Antosiuk ze Zbucza – biegłam za nim, wołałam, co przygotować na noc do żłobu. Mimo zimy cały nasz dobytek stał na podwórzu, bo Niemcy spalili oborę i stajnię. O gniadego dbaliśmy bardzo, w gospodarstwie, gdzie 16 hektarów, bez konia jak bez ręki. Zwłaszcza że ojciec nie miał pomocnika. Starszy brat i szwagier jeszcze nie wrócili z wojny. Wyglądaliśmy ich każ‐ dego dnia. Tata ściągnął lejce, przeżegnał się i powiedział: – Daj Boże, żebym ja wrócił wieczorem i przy misce zastał syna oraz zięcia. – Nigdy więcej już go

nie zobaczyłam. Aleksander Juziuczuk miał wtedy 23 lata. Jego siostrze, Marii Laszkie‐ wicz, do dziś mieszkającej w Krasnej Wsi, często się śni, że on stoi w drzwiach, z czapką w ręku, gotowy do zaprzęgania konia. Chce jej coś po‐ wiedzieć, ale sołtys ponagla, odciąga za próg. Kiedy już wiedziała, że nigdy nie wróci, powiesiła nad łóżkiem portret brata, zrobiony przez malarza domo‐ krążcę. W niedzielne popołudnie, gdy siedzi przy piecu sama, zdejmuje por‐ tret ze ściany i opowiada Alikowi, co się działo po jego śmierci. REHABILITACJA Krewni ofiar „Burego” mieli najpierw jedno pragnienie: zapalić świeczkę na grobie zamordowanego. Ale Rajs nie powiedział podczas procesu, gdzie jego ludzie zakopali ofiary. 9 maja 1989 roku kombatanci z Bielska Podlaskiego zorganizowali wy‐ cieczkę śladami II wojny. Rodziny furmanów pojechały m.in. w okolice Pu‐ cha! Starych, gdzie na cmentarzu katolickim w Klichach była bezimienna mogiła ofiar hitlerowskich. Niespodziewanie pojawił się tam leciwy już wójt z Brańska i ujawnił, że wie, czyje są to prochy. Otóż w 1951 roku na polece‐ nie z Białegostoku przeprowadzał ekshumację zbiorowego grobu w pobli‐ skim lesie. Odkopali szczątki furmanów. Kilka lat później, w czasie kolejnej pielgrzymki krewnych ofiar „Burego” na cmentarz w Klichach, do batiuszki podeszło trzech miejscowych chłopów. – Wiemy, gdzie jeszcze są groby furmanów – powiedzieli. Zaprowadzili do puszczy. – Tu kopcie. W piachu poza szczątkami kości zachowały się różne przedmioty po‐ mocne w identyfikacji zwłok; m.in. drewniana tabliczka od konnego wozu Michała Bondaruka z Krasnej Wsi. Paraskiewa Antosiuk poznała buty ojca po łacie z gumowej opony. Wszystkie znalezione czaszki miały w potylicy otwory po kuli. Doliczono się szczątków trzydziestu furmanów. Od tego dnia Białorusini zaczęli starania o przeniesienie prochów na cmentarz koło cerkwi w Bielsku Podlaskim. Kiedy składane w różnych urzę‐ dach podania nie skutkowały, zawiązali Komitet Rodzin Pomordowanych. Równocześnie zabiegał o dobre imię Rajsa jego syn, zmuszony w czasach PRL do ukrywania, kim był nieżyjący ojciec. Matka kreowała obraz boha‐ tera, powtarzając dziecku, że na procesie tata z bezprzykładną determinacją

oświadczył sędziom: „Ja jestem Polak i katolik, a wy pieski stalinowskie!”. W III RP młody Rajs, wspierany przez Światowy Związek Żołnierzy Ar‐ mii Krajowej, wystąpił o rehabilitację ojca i odszkodowanie. W 1995 roku Sąd Warszawskiego Okręgu Wojskowego unieważnił wyrok śmierci na Ro‐ mualda Rajsa, uzasadniając, że skazany „walczył o niepodległy byt państwa polskiego” a jego kontrowersyjne rozkazy, dotyczące m.in. pacyfikacji biało‐ ruskich wsi, były podyktowane stanem wyższej konieczności. W przekonaniu dowódcy Oddziału Pogotowia Akcji Specjalnej „życie ludzkie przedstawiało mniejszą wartość od dobra ratowanego, czyli niepodległości i niezależności kraju”. Wysokość odszkodowania pozostała tajemnicą beneficjentów. TU POMNIK, TAM TABLICA W tym samym czasie Komitet Rodzin Pomordowanych otrzymał pozwo‐ lenie na ekshumację kości w Klichach i pochówek na cmentarzu wojennym w Bielsku Podlaskim. 25 lipca 1997 roku prochy trzydziestu zabitych furma‐ nów zostały umieszczone w dębowych trumnach. W cerkwi metropolita Sawa powiedział do wiernych: – Nasi bracia zostali zamordowani w 1946 roku za to, że mówili innym językiem, wyznawali inną wiarę... Po pogrzebie rodziny pomordowanych chciały postawić na grobie swoich bliskich skromny pomnik. I znów nie było zgody wojewódzkich władz. W czasie, kiedy napłynęła odmowa, na budynku kina w Białymstoku – tego, w którym sądzono Rajsa – została przybita pamiątkowa tablica z orłem w koronie zwieńczonej katolickim krzyżem i napisem: „W tym domu po woj‐ nie skazywano na śmierć żołnierzy Polski Podziemnej”. Władze miasta zor‐ ganizowały też ekspozycję zdjęć wydanego w 1999 roku albumu „Żołnierze wyklęci. Antykomunistyczne podziemie zbrojne po 1944 roku”. Zamieszczo‐ nym tam fotografiom „Burego” towarzyszył komentarz: „Spalenie [...] wsi to akcja odwetowa, bo furmanów ujęto w puszczy na nielegalnym wyrębie drewna”. Wstęp do albumu napisał Jerzy Buzek. Rajsa oraz jego żołnierzy przedstawił jako ludzi zasad oraz honoru. LUDOBÓJSTWO Młodzi Białorusini z obywatelskiego komitetu uprosili w Instytucie Pa‐ mięci Narodowej, aby prowadzono tam śledztwo w sprawie pacyfikacji pod‐ laskich wsi, wszczęte przez Główną Komisję Badania Zbrodni przeciwko Na‐

rodowi Polskiemu. To było pierwsze takie dochodzenie w Polsce. Jednak, gdy rozeszła się wieść, że żaden z przesłuchanych 15 jeszcze ży‐ jących żołnierzy „Burego” nie przyznał się do udziału w pacyfikacji, więk‐ szość rodzin zamordowanych furmanów straciła nadzieję na doczekanie się sprawiedliwego wyroku. – Przy tak przewlekłym dochodzeniu ostatni świad‐ kowie zdążą umrzeć, nim zostaną wezwani na przesłuchanie – martwili się działacze komitetu. I wtedy prokuratorowi Dariuszowi Olszewskiemu z bia‐ łostockiego IPN podarował swoje nagrania rozmów z członkami NZW na te‐ renie Białostocczyzny miejscowy historyk amator Jerzy Kułak. Oto fragmenty tego dokumentu: Mówi Józef P., ps. Gołąb: – Na akcję w Hajnówce przyjechaliśmy podwodami, które wzięliśmy z białoruskich wsi. Po pacyfikacji „Bury” kazał tych furmanów rozstrzelać w lesie koło wsi Puchały, ale część z nich uciekła. Dowódca tłumaczył nam potem na rozprawie: „To nie Polacy, tylko Białorusini, którzy są naszymi wrogami”. Potem „Bury” podzielił oddział na trzy grupy i każdy pluton został wy‐ słany do jednej wsi. Moja drużyna podpalała Zanie. Podeszliśmy pod wieś, ktoś wziął wiązkę siana spod strzechy i zapalił zapałkę, kilku chłopaków przyłożyło swoje wiązki i tak od chałupy do chałupy, do stodoły, obory, a że wszystko sło‐ miane to i szybko się paliło. Ludzie zaczęli wybiegać na podwórze, żeby ratować dobytek. Ostrzeliwaliśmy ich – jedni, żeby zabić, inni na postrach. Przed Zaniami były jeszcze Zaleszany. Nie wiem, jak to się stało, że „Bury” kazał zebrać ludzi w jednym domu, nawet gospodarzy, u których mieliśmy kwa‐ terę, i tam ich rozstrzelaliśmy. Ale przedtem miał do nich przemówienie. Wiem, że Białorusini mieli możliwość wyjazdu do Związku Radzieckiego. Więc nasz major chciał doprowadzić do tego, żeby więcej ich wyjechało. Czesław P., ps. Pliszka: – Inaczej to było na bielskim powiecie. Tam było nie‐ bezpiecznie na każdym kroku, bo Białorusy mieli do cholery broni i strzelali do nas. Tak było, jak my wracali z tej akcji w Hajnówce. W Zaniach też do nas za‐ częli strzelać, no to jakże tak? Zwarty oddział idzie, a cywile Białorusy będą tu do nas strzelać? Trzeba coś z nimi zrobić. No i zrobili my. Spaliliśmy wtedy Zanie, Szpaki i jeszcze jakąś jedną wieś, której nazwy nie pamiętam. Ja tam nie żałuję ich, broń Boże, bo to kacapy. Cholera, ale jednak to człowiek był. Nie wiem, jak strzelali inni, bo to zależało od ludzi, ale ja to nie przepuścił. Ja byłem okropnie cięty na nich, ale lepiej niech to między nami zostanie. Ten rozkaz to wydał „Bury” Żadnych tam dyskusji po tym nie było. Chłopaki wspominali: a ten to zrobił, a ten to. Większość z nas była cięta na Białorusinów. To nauczka – mówili chłopaki – żeby się nauczyli, że z Polakami nie ma żartów.

W 2005 roku IPN zamknął śledztwo. Na podstawie wszystkich zebranych dowodów – stwierdzono w wydanym komu‐ nikacie – nie może być wątpliwości, że osobą wydającą rozkazy był R. Rajs „Bury”, a wykonawcami część jego żołnierzy. [...] Nie kwestionując idei walki o niepodległość Polski prowadzonej przez organizacje sprzeciwiające się narzuconej władzy, do których należy zaliczyć Narodowe Zjednoczenie Wojskowe, zabójstwa 79 furmanów i pacyfikacje wsi w styczniu i lutym 1946 r. nie można utożsamiać z walką o niepodległy byt Państwa Polskiego. [...] Dlaczego „Bury” traktował wrogo Białorusinów, czy też ogólnie wyznawców prawosławia? Jednym z takich powodów był bardzo popularny mit o kolaboracji Białorusinów z NKWD i UB. Ale w materiałach archiwalnych nie odszukano żadnych danych, jakoby zamordo‐ wani furmani byli współpracownikami organów bezpieczeństwa. [...] Nie znale‐ ziono też potwierdzenia, że oddział „Burego” został ostrzelany w którejś z tych wsi, co mogłoby być pretekstem do odwetu. Reasumując, zabójstwa i usiłowania zabójstwa tych osób należy rozpatrywać jako zmierzające do wyniszczenia grupy narodowej i religijnej, a zatem należące do zbrodni ludobójstwa, wchodzących do kategorii zbrodni przeciwko ludzkości. *** Pacyfikacje dokonane przez oddział „Burego” upamiętniono w 2012 roku. Przy cerkwi Świętego Ducha w Białymstoku stanął pomnik ku czci „prawo‐ sławnych mieszkańców Białostocczyzny zabitych i zaginionych w latach 1939–1956” Choć powściągliwy w wymowie, od początku został znienawi‐ dzony przez miejscowych narodowych radykałów, którzy co roku z okazji rocznicy śmierci Romualda Rajsa składają swemu bohaterowi hołd pod ta‐ blicą na budynku dawnego kina. Narodowe Odrodzenie Polski organizuje też taką demonstrację w Hajnówce. Miejscowe Bractwo Prawosławne św. Cy‐ ryla i Metodego odpowiedziało zaproszeniem mieszkańców na spotkanie pod tytułem: Romuald Rajs „Bury” – nie nasz bohater. Z KLASY DO CELI Lato jest deszczowce i harcerska drużyna Blukacza, aby nie kisnąć w na‐ miocie, zwiedza kopalnie w Wałbrzychu. – Węgiel koksujący jest niezwykle cenny – mówi oprowadzający ich nadsztygar. Chłopcy przytakują, ale słyszą przede wszystkim wodę lejącą się górnikom na karki i widzą belki przytro‐

czone łańcuchami do nóg, które trzeba ciągnąć niskimi na pół metra i wąziut‐ kimi chodnikami. – Ty, Zygmunt, masz szczęście – zauważa Rysiek – nigdy nie wezmą cię do kopalni, boś za wysoki. Jest koniec sierpnia 1948 roku. Ostatnie wakacje przed maturą. Za kilka dni zdejmą plecaki, spotkają się w szkole. W klasie „Traugutta” częstochowskiego liceum dla chłopców, coraz trud‐ niej zagonić uczniów do nauki. Prasówki przygotowywane przez dyżurnego ucznia na poranny apel są robione na kolanie. Nie inaczej to wygląda, gdy wypada kolej na Zygmunta Blukacza. Do zeszytu wkleił kawałki artykułu z „Trybuny Ludu” o rezolucji Kominformu oskarżającego przywódców jugo‐ słowiańskich o nacjonalizm. Uczeń uznał, że to wystarczy. Blukacza niewiele obchodzi plenarne posiedzenie KC PPR, na którym wysuwane są zarzuty wobec I sekretarza, Władysława Gomułki. W wypracowaniu powtarza za „Trybuną Ludu” tezy referatu Bolesława Bieruta o odchyleniach prawicowych i nacjonalistycznych w kie‐ rownictwie partii. Przewodniczący Krajowej Rady Narodowej przestrzega, że „prowokacje i głęboko zakonspirowany spisek agentur imperialistach stały się głównym środkiem wroga w dążeniu do obalenia władzy ludowej”. Uczeń nie zastanawia się, co to znaczy. Za rok o tej porze będzie już studentem me‐ dycyny. Marzy o tym jego matka, powojenna wdowa. POZWÓL, CHŁOPCZE Zima to zły czas dla uczniów dojeżdżających do Częstochowy z okolicz‐ nych miejscowości. Pociągi wypadają z rozkładu, bo muszą przepuścić towa‐ rowe składy kierowane z kopalń do portu w Gdyni. Blukacz też marznie na peronie, zwłaszcza że nie stać go na porządne buty. Chłopak się przeziębia i na tydzień opuszcza szkołę. – Po powrocie – opowiadał mi 40 lat później – zastaję klasę dziwnie prze‐ rzedzoną. Pytam, co z Ryśkiem, Leszkiem, a koledzy uciekają przede mną wzrokiem, nie wiedzą. Na drugiej lekcji tuż przed dzwonkiem do klasy wchodzi dyrektor. – Zygmunt Blukacz? – Obecny. – Pozwól, chłopcze. Obej‐ muje mnie ramieniem, co jest trochę dziwne u tego surowego belfra. W dy‐ rektorskim gabinecie czeka oficer Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. Do domu już nie wróciłem. Większość uczniów z tej klasy oraz ich wychowawca, który walczył w le‐