SPIS TREŚCI
Zamiast wstępu
1. Ale wkoło jest wesoło
2. Nie ma jakpompa
3. Pod papugami jest szeroko niklowany bar…
4. Ta nasza młodość
5. W co się bawić, w co się bawić?
6. W kawiarence Sułtan przed panią róża żółta
7. Gin, Celiny koleś, twardy gość…
8. Portugalczyku jaknóż bezlitosny, naciąłeś dziewcząt jakróż w kraju sosny…
9. Przychodzimy, odchodzimy…
10. Wiatr odnowy wiał, darowano resztę kar, znów się można było śmiać…
11. Cała sala śpiewa z nami!
12. No i jaktu nie jechać?
13. Jesteśmy na wczasach w tych góralskich lasach
14. Tupot białych mew o statku pokład…
15. Ach, co to był za ślub!
16. Jeżeli kochać, to nie indywidualnie
17. Po co babcię denerwować, niech się babcia cieszy
18. Szampana pijmy dziś do dna, panowie!
Bibliografia
Przypisy
Źródła cytatów wykorzystanych w tytułach rozdziałów
Bożenie, Ignasiowi, Rodzicom:
Marzennie i Edwardowi, Łucji,
Henrykowi i Bartkowi –
w podziękowaniu za cierpliwość –
autor
ZAMIAST
WSTĘPU
Światowe życie, szum i gwar,
Feerią neonów błyszczy mleczny bar!
Porcję leniwych zjadam a la fourchette
I syty, i szczęśliwy czuję się wnet!
Właśnie wpłaciłem pierwszą z rat,
Nową syreną jadę w wielki świat,
Mijając setki równie wytwornych aut,
Na bal spółdzielców czy działaczy raut!
Wszystkiego dotknąć, wszystko prawie wolno zjeść mi,
Każda kanapka warta chyba z pięć czterdzieści,
Tu wznoszę toast, ówdzie rzucam kilka zdań,
W krąg czeskie kolie i kreacje pięknych pań!
Cichnie przyjęcie, czeka mnie
W nowym segmencie kolorowy sen,
Zamawiam więc budzenie, wyłączam prąd,
By jutro znowu ruszyć w wielki monde!
Więc nie trzeba, proszę państwa – co tu kryć –
Robić kantów ani badylarzem być,
Czyś robotnik, czy literat, czy też kmieć –
Jeśli spojrzysz odpowiednio – możesz mieć:
Światowe życie, przygód sto,
Sweter z CeDeTu, metka z PKO!
Żubrówka równie dobra, jakBlackand White
I jakz Broadwayu program – Warsaw by night!
Choć gwiazd z estrady śpiewał chór,
Że nie dla Ciebie samochodów sznur,
Ty się z pogardą krzywisz i prężysz tors –
Inne ma zdanie na ten temat ORS!
W południe kawka – po niej lepiej się pracuje,
W krąg przemysławki europejski zapach czujesz,
Dyskretny kelner na twój każdy gest się zgłasza,
Wieczorem PAGART na sto imprez cię zaprasza…
Po co ci więcej? Taką masz
Geograficzną długość, słowiańską twarz,
Więc się zachłyśnij aż do utraty tchu
Światowym życiem ze mną właśnie tu!
Światowym życiem ze mną właśnie tu!
Wojciech Młynarski, Światowe życie, fragment
K
1
ALE WKOŁO
JEST WESOŁO…
iedy Maria Dąbrowska obserwowała na stołecznym Stadionie X-lecia występy młodych
ludzi z całego świata w ramach V Światowego Festiwalu Młodzieży i Studentów, nie zda-
wała sobie sprawy z tego, że oto jest świadkiem zalążka rewolucji obyczajowej w Polsce.
Wielka humanistka zanotowała w Dziennikach to, co ją zafrapowało: „Sam stadion, z delegacjami
równie kolorowymi tak co do skóry, jak w strojach, też wyglądał nieludzko, jak zaczarowane je-
zioro kołyszących się barwnych fal. Słowem ludzkość w charakterze ornamentu, lecz ornamentu
czego? I skąd w człowieku bierze się potrzeba stawania się ornamentem?”[1]. Takich przemyśleń
nie miało zapewne trzydzieści tysięcy młodych ludzi ze 120 krajów, którzy przyjechali na
przełomie lipca i sierpnia 1955 roku do Warszawy przede wszystkim się bawić. Ci z Zachodu cie-
kawi byli ludzi z kraju zza „żelaznej kurtyny”, ci ze Wschodu – do czasu festiwalu nie wiedzieli,
jak smakuje coca-cola, nie wiedzieli, jak zauważyła poetka Agnieszka Osiecka, że ulice podczas
uroczystości można dekorować różnokolorowo, a nie tylko na czerwono[2].
JacekKuroń mówi wprost, że festiwal miał dla polskiej młodzieży znaczenie wręcz rewolucyj-
ne, porównywalne z tym, jakie wywarły na świadomości politycznej Polaków relacje z życia
najważniejszych prominentów partyjnych, ogłoszone na falach radia Wolna Europa przez
zbiegłego na Zachód ubeka Józefa Światło. „Przyjechali ze świata kolorowi, młodzi ludzie, którzy
tańczyli, śmiali się, byli gotowi dyskutować na każdy temat, nie bali się żadnych tabu. Festiwal
(…) ujawnił całe zakłamanie i fałsz tego stylu życia, który był lansowany jako postępowy. Oka-
zało się, że można być postępowym, a jednocześnie bawić się życiem, nosić kolorowe ubrania,
słuchać jazzu, bawić się i kochać”[3].
Festiwal Młodzieży zrobił wyłom w polskiej obyczajowości w roku, w którym zmarł Albert
Einstein, w Pradze stanął pomnik Stalina, Elvis Presley wystąpił po raz pierwszy w telewizji,
ostatnie oddziały Armii Czerwonej opuściły Austrię, a General Motors jako pierwsza amery-
kańska korporacja osiągnął ponad miliard dolarów zysku.
W Polsce w tym czasie Adam Harasimowicz został zwycięzcą V Międzynarodowego Konkur-
su Pianistycznego im. Fryderyka Chopina, w Warszawie oddano do użytku Pałac Kultury i Nauki
im. Józefa Stalina, Uniwersytet Poznański przemianowano na Uniwersytet im. Adama Mickiewi-
cza (w setną rocznicę śmierci wieszcza) i powstał Totalizator Sportowy.
Niecały rok później, w marcu 1956 roku, zmarł w Moskwie Bolesław Bierut, I Sekretarz KC
PZPR (jakplotkowała warszawska ulica, zaszkodził mu „tajny referat” I Sekretarza KC KPZR Ni-
kity Chruszczowa, wygłoszony na zjeździe sowieckich komunistów, w którym obciążył Stalina
popełnionymi zbrodniami), a w czerwcu w Poznaniu władza ludowa wprowadziła w życie słowa
premiera Józefa Cyrankiewicza o odrąbaniu ręki, którą na ową władzę podniósłby jakikolwieksza-
leniec. I władza kazała strzelać do robotników, którzy wyszli na ulice, aby upomnieć się o godność
i swoje prawa.
Jednak pięć miesięcy później nastąpił polski Październik – władzę jako I Sekretarz KC PZPR
objął zwolniony z odosobnienia Władysław Gomułka. Entuzjazm ludzi był ogromny, Gomułka
był symbolem odnowy, świat uważał go za charyzmatycznego przywódcę. Niektórzy zastana-
wiali się jednak, dlaczego premierem pozostał Józef Cyrankiewicz. Odpowiedź przyszła bardzo
szybko – w roku 1964 w Komitecie Centralnym próżno byłoby szukać zwolenników paździer-
nikowego kursu. Zostali sami twardogłowi. Zawiedzionemu odejściem od rewolucyjnych zmian
społeczeństwu władza zaczęła podsuwać smakowite kąski. A to mieszkanie (co z tego, że mikrosko-
pijne i ze ślepą kuchnią, skoro wcześniej w zniszczonym wojną kraju nie można było nawet o tym
pomarzyć), a to talon na samochód (co prawda syrenkę, ale wcześniej dostępne były z rzadka
wołgi i to tylko dla niektórych). Ludzie zaczęli rozglądać się za tym, jakowe wymarzone M3 wy-
posażyć, nie w głowie im była walka o „socjalizm z ludzką twarzą”. Kiedy więc w 1962 roku Ta-
deusz Różewicz opublikował dramat Świadkowie albo Nasza mała stabilizacja, przeniesienie tytułu
na okres rządów Gomułki było tylko kwestią czasu. Jedni utożsamiali pojęcie „stabilizacja” z zasto-
jem, inni – odczytywali pozytywne znaczenie tego pojęcia, przeszkadzał im jednak przymiotnik
„mała” kojarzący się z niskim poziomem.
Jako tako nakarmione społeczeństwo, które nie musiało już stać w kolejkach po podstawowe ar-
tykuły, chciało się bawić. Szukało rozrywki innej niż dotychczas preferowane przez władze: tańce
ludowe i pieśni masowe, inteligentnej, czerpiącej z wzorów zachodnich. Stąd wysyp kabaretów,
fenomen Piwnicy pod Baranami i polskiego big-beatu. No i rozkwitł największy imprezowicz
w Polsce – telewizja. Ale gdy społeczeństwo bawiło się, władza szykowała kolejny szok– antyse-
micką akcję w 1968 roku, która oprócz tego, że skrzywdziła tysiące Polaków pochodzenia żydow-
skiego, zmuszając ich do emigracji, była zapowiedzią tego, co miało nastąpić za dwa lata – końca
epoki „małej stabilizacji”. Nadeszły inne czasy i inne rozrywki…
P
2
NIE MA
JAK POMPA
rzyjęcia, rauty, party z bardziej lub mniej oficjalnych okazji gromadziły całą „warszawkę”
w miejscach, w których trzeba było się pokazać, lub u osób, u których trzeba było bywać,
aby nie wypaść z towarzyskiego obiegu.
Szczytem marzeń towarzyskiego warszawskiego high life’u w latach sześćdziesiątych było za-
proszenie do udziału w przyjęciach dyplomatycznych wydawanych przez ambasady różnych
krajów z okazji świąt narodowych bądź wizyt znamienitych gości. Największą wartość miały za-
proszenia z ambasad państw zachodnich: tam zjawiali się przedstawiciele towarzystwa i tego
hołubionego przez władze PRL-u, i tego sekowanego. Do placówek dyplomatycznych krajów so-
cjalistycznych osoby negujące obowiązujący system światopoglądowy nie były zapraszane.
W 1957 roku Warszawę odwiedził Ho Chi Minh, komunistyczny przywódca Wietnamu Północ-
nego. Na przyjęcie, które wydał on w dawnym Pałacu Prymasowskim przy Senatorskiej, zapro-
szono oczywiście partyjnych i państwowych działaczy (jeśli zapraszali dyplomaci z bratnich
państw socjalistycznych, to w tej kolejności) oraz luminarzy życia kulturalnego. Wśród tych
ostatnich pojawił się pisarz, działacz i pieszczoch PRL-owskiej władzy Jarosław Iwaszkiewicz
z małżonką Anną. Przyjęcie pisarzowi i eks-dyplomacie (przed wojną pracował przez pewien
czas w polskim przedstawicielstwie w Danii) nie przypadło do gustu. „Przyjęcie nie było ładne.
Oczywiście dlatego, że było ciasno: jedna tylko sala służąca zarazem za jadalnię i salę do kon-
wersacji”[4] – zanotował pisarz. Iwaszkiewiczowi nie podobała się również rozmowa z gospoda-
rzem przyjęcia. Nazwał ją „banalną” i „emfatyczną”. Zachwyciła go natomiast własna… żona
(co wydaje się tym bardziej zaskakujące, że preferencje erotyczne pisarza nie były tajemnicą).
„Wyglądała w tym całym towarzystwie, jakby zeszła z księżyca. Nie pasowała do tego całego
dobrze odżywionego, ordynarnego zebrania, wyglądała tak eterycznie i zarazem tak pięknie, że
można było ją wziąć za anioła”. Ale Anna Iwaszkiewiczowa namówiła męża na udział w raucie
nie dlatego, aby być podziwianą w kreacji autorstwa Józefiny Jędrzejczakowej, córki gospodyni
Iwaszkiewiczów na Stawisku, lecz liczyła na spotkanie tam Władysława Gomułki. Towarzysz
Wiesław jednakprzyjęcia swoją obecnością nie zaszczycił.
Być może dlatego, że I sekretarz nie czuł się zbyt pewnie na dyplomatycznych salonach. Po
Warszawie krążyła anegdota, trudno stwierdzić, czy prawdziwa, ale kapitalnie oddająca mental-
ność Gomułki. Podczas przyjęcia w ambasadzie francuskiej podano jako jedno z pierwszych dań
owoce morza oraz misy z wodą z plastrami cytryny przeznaczone do umycia rąk. Towarzysz
Wiesław, będąc spragniony, a nie znając etykiety, miał się owej wody po prostu napić. Po fakcie
dyskretnie mu wytłumaczono, do czego owa woda z cytrusami służy. Kiedy więc pod koniec
przyjęcia wniesiono poncz z pływającymi plastrami cytrusów, Gomułka w wazie z napitkiem
umył ręce…[5]
Iwaszkiewicz grymasił, że podczas dyplomatycznych przyjęć bywa zwykle ten sam zestaw
gości. 8 czerwca 1961 roku, po raucie w ambasadzie Szwajcarii, zanotował: „Adam Nagórski, Ta-
tarkiewiczowie, Lorentzowie, Szyfmanowie. Ktoś pewnie zapisuje w tej chwili: zawsze ci sami
Iwaszkiewiczowie. Zadziwiająca trwałość » towarzystwa« mimo zmian ustrojów, wojen, prze-
kształcenia się obyczajów”[6]. Natomiast 26 października tego samego roku uczestniczył w śnia-
daniu wydanym w pałacu w Jabłonnie na cześć Elżbiety, królowej Belgów, i jej najmłodszej
córki, księżniczki Marie-Jose. Zatrzymały się w Polsce, wracając z wizyty w Chinach i ZSRR.
Iwaszkiewicz znał już królową Elżbietę – był przez nią przyjęty podczas wizyty w Belgii, a w roku
1955, kiedy królowa gościła w Polsce podczas V Międzynarodowego Konkursu Chopinowskiego,
pełnił honory gospodarza i opiekuna dostojnego gościa. Wtedy to wydał na jej cześć w Stawisku
śniadanie („jak wszyscy wiedzą, Iwaszkiewicz był snobem. Trzeba było komunizmu, żeby mógł
gościć u siebie w domu na śniadaniu królową…”[7] – żartował po latach wielki kompozytor Wi-
told Lutosławski, biorący również udział w tym przyjęciu). Doszło wtedy do popełnienia faux pax
wobec zasad zachowania się przy stole. Zamiast odpowiednich sztućców do jedzenia ryby (szero-
ki i tępy nóż), podano dwa widelce. Królowa, która nie wiedziała, do czego mają służyć owe dwa
widelce, nie zaczynała jeść ryby, czekając na odpowiednie sztućce, a skoro gość honorowy nie
zaczynał jeść, to nikomu przy stole nie wypadało…).
Dwaj adwersarze: Jarosław Iwaszkiewicz i publicysta oraz poseł i muzyk Stefan Kisielewski,
uczestniczyli w tym samym przyjęciu w ambasadzie Francji z okazji święta narodowego 14 lipca
1969 roku. W swoich dziennikach żaden nie wspomina, czy spotkali się, obaj natomiast zgodnie
raut skrytykowali. „Okropne było przyjęcie, skąpe do niemożliwości, z drzwiami do ambasady za-
mkniętymi na klucz i wszyscy na wygonie”[8] – zanotował Iwaszkiewicz. „Ludzi straszne masy,
przygotowali przyjęcie w ogrodzie, a tu deszcz lał jak z cebra. Czekaliśmy na wejście w ogonie
blisko kilometrowym, płaszczy nie było gdzie kłaść, istna klęska żywiołowa”[9] – odnotował Kisie-
lewski. Obaj panowie wymieniają za to długą listę znajomych, których tam spotkali, oraz oficjeli.
Na pierwszym miejscu – premiera Józefa Cyrankiewicza. Iwaszkiewicz ubolewa, że Cyrankie-
wicz go nie lubi i daje temu wyraz zachowaniem, Kisielewski podkreśla zaś, że „rzecz jasna” nie
ukłonił się Cyrankiewiczowi. Cyrankiewicz za to ukłonił się, i nie tylko ukłonił, Krystynie Ma-
zurównie, ówczesnej gwieździe polskiego tańca nowoczesnego. W ambasadzie znalazła się jako
partnerka Krzysztofa T. Toeplitza, publicysty i pisarza. „W absolutnej ciszy Cyrankiewicz, który
szedł na czele, rozejrzał się dookoła, po czym pewnym krokiem skierował się po murawie… tak,
ku mnie! Podał mi rękę, skłonił się, jakby do ucałowania mojej urękawicznionej dłoni, a po bacz-
nym przyjrzeniu się i wypowiedzeniu kilku banałów oddalił się, a z nim cała chmara ofi-
cjałów”[10] – wspomina Mazurówna. Cała „warszawka” obecna na przyjęciu komentowała za-
chowanie premiera. Jedni mówili, że Cyrankiewicz pomylił Mazurównę z kimś innym, inni (to za-
pewne opinia „życzliwych” koleżanek), że tancerka miała być kolejną ofiarą łasego na kobiece
wdzięki polityka, ale przyjrzał się jej z bliska i… zrezygnował. W pamięci tancerki został jej spe-
cjalnie na tę okazję przygotowany strój (sukienka z zasłony w kolorowy filmdruk: na szyi obcisły
golfik, gołe ramiona, u dołu króciutka, dekolt w trapez, ale na wysokości brzucha pokazujący
pośrodku pępek, do tego czarne rękawiczki powyżej łokci i wielki słomkowy kapelusz z Paryża)
oraz menu (oliwki – „fuj! wydały mi się obrzydliwe! zupełnie nie słodkie!”, mikroskopijne kana-
peczki – „to już lepsze mmm!” i ptasie mleczko „ach, jakie wspaniałe! wepchnęłam też, ile
mogłam, do koronkowej torebeczki”[11]).
Bywały i poważniejsze dyplomatyczno-towarzyskie skandale. Maria Dąbrowska sprowoko-
wała taki podczas pobytu w roku 1956 w Sztokholmie na obradach Światowej Rady Pokoju, jak
określiła to sama pisarka: „stypie” ruchu obrońców pokoju – organizacji skupiającej lewi-
cujących artystów i naukowców. Dąbrowska była członkinią polskiej delegacji, natomiast w ra-
dzieckiej uczestniczyła pisarka Wanda Wasilewska, komunistka, współtwórczyni armii generała
Berlinga, córka wielkiego polskiego polityka, patrioty i socjalisty Leona Wasilewskiego, która jesz-
cze przed II wojną światową jako ojczyznę wybrała sowiecką Rosję. W hotelu Carlton zaplano-
wano spotkanie towarzyskie, w którym, jak zapewniano Dąbrowską, mieli uczestniczyć tylko pol-
scy delegaci. Kiedy pisarka przybyła do hotelu, wziął ją pod rękę Ostap Dłuski, działacz Ruchu
Obrońców Pokoju, pytając: „Znasz Wandę Wasilewską?”. Dąbrowska jej nie znała, a co ważniej-
sze – nie miała zamiaru poznawać „tej renegatki” i, gwałtownie zabierając rękę, dała temu wy-
raz. „Usłyszałam, bardzo zdetonowana, że Anna [Kowalska, pisarka i bliska przyjaciółka Dąbrow-
skiej – red.] mówi: » Zlituj się, Maryjko« , a Iwaszkiewicz: » Właśnie – to Jasia [Broniewska – pi-
sarka, pierwsza żona Władysława Broniewskiego, przyjaciółka Wasilewskiej – red.] to urządziła.
Miała być tylko polska delegacja« . W rezultacie kolacja odbyła się w nastroju jak u Dostojew-
skiego. Wasilewska siedziała o dwa miejsca ode mnie. Jarosław pił dużo i nazajutrz zachorował na
serce (a teraz w Warszawie podobno opowiada, że to przeze mnie). (…) nazajutrz z satysfakcją
stwierdziłam, że miałam rację, unikając zetknięcia się z Wasilewską”[12] – opisuje incydent
Dąbrowska. Otóż podczas obrad plenarnych do stolika polskiej delegacji podeszła właśnie Wasi-
lewska i zwróciła się do Broniewskiej: „Chodź na kawę. Co wy tu siedzicie w tej Berezie. To prze-
cież jest prawdziwa Bereza te sesje”[13]. Te słowa – porównanie do sanacyjnego obozu odosob-
nienia w Berezie Kartuskiej – ogromnie oburzyły Dąbrowską.
Oficjalnym uroczystościom, jak jubileusze artystów, towarzyszyły spotkania towarzyskie. Ich
rozmach zależał od uznania, jakim bohaterowie wydarzenia cieszyli się w oczach decydentów.
Lucjan Rudnicki, pisarz i działacz ruchu robotniczego, 6 stycznia 1962 roku z okazji 80. urodzin do-
czekał się zaledwie zaproszenia na herbatkę do Belwederu. Wypił ją w towarzystwie ówczesnego
Przewodniczącego Rady Państwa Aleksandra Zawadzkiego i kilku partyjnych notabli oraz ko-
legów po piórze, jakJerzy Putrament, Władysław Broniewski i Jarosław Iwaszkiewicz.
A Iwaszkiewicz, jako ulubieniec PRL-owskich władz, uroczyście obchodził 19 lutego 1969 roku
jubileusz 75-lecia urodzin. Najpierw do jego domu w Stawisku przyjechali najwyżsi państwowi
i partyjni notable oraz oficjele Związku Literatów Polskich. Otrzymał Złoty Medal imienia Fry-
deryka Joliot-Curie przyznany przez Prezydium Światowej Rady Pokoju, w której aktywnie
działał od lat, chociaż niewiele z tego dla światowego pokoju wynikało. Na zakończenie uro-
czystości z koncertem wystąpiła wybitna pianistka Barbara Hesse-Bukowska. Druga część ob-
chodów odbyła się w bardziej reprezentacyjnym miejscu – Belwederze. Niezbyt życzliwy
Iwaszkiewiczowi Stefan Kisielewski tak opisał je w swoich Dziennikach: „Jubileusz starego błazna
i wazeliniarza Iwaszkiewicza odbywa się z wielką, ale okropnie prześmieszną pompą.
Prześmieszną, bo takie to grubymi nićmi szyte i takie fałszywe: na przyjęciu w Belwederze kolek-
cja nowych » przyjaciół« prezesa: Putrament, Gisges, Centkiewicz, Jurandot, Przyboś oraz oczy-
wiście Kraśko, Kliszko etc. Spychalski wysławia wkład starego do socjalizmu (koń by się uśmiał)
i stwierdza, że: » masy ludowe, nasz nowy już naród z rozmachem twórczym kształtujący swój
lepszy socjalistyczny los, widzą w Jarosławie Iwaszkiewiczu pisarza naszych czasów, czasów
wielkiego przełomu w naszej tysiącletniej historii, pisarza, który całym swoim zacnym
życiem…« etc., etc. Pisarz, wzruszonym oczywiście głosem, przyświadcza, że póki sił, służyć
będzie Polsce Ludowej itd. Zupełna komedia, przypomina się Zielony Frak Flersa i Caillaveta.
Podobno Talleyrand jeszcze na łożu śmierci wazelinował się królowi. A jednakgdzieś na dnie ser-
ca stary pedał żałować musi, że nie ma z nim Jurka, Pawła czy Julka. A pisarz dobry (choć nieso-
cjalistyczny), tyle że świnia z niego stara i takjuż zostanie. Ha!”[14].
Po Warszawie krążyła anegdota, że Związek Literatów Polskich postanowił również urządzić
jubileuszową fetę Antoniemu Słonimskiemu. Poeta był jednak w niełasce u PRL-owskich władz.
Lesław Bartelski, działacz ZLP, zapytał Słonimskiego, co sam zainteresowany o tym sądzi. „Czy
taki, jaki miał Jarosław z dzwonami, armatami i przyjęciem w Belwederze?” – upewniał się prze-
kornie Słonimski. Przerażony Bartelski zaczął się plątać w słowach: „Nie, nie…, taki skromniutki
w naszym związku, w tej salce na piętrze”. „Niech się pan nie martwi, panie Bartelski. Odma-
wiam” – zamknął sprawę Słonimski. „Strasznie panu dziękuję” – ucieszył się Bartelski[15].
Jarosław Iwaszkiewicz był dla gomułkowskiej ekipy kimś, kogo warto połechtać jakimś „za-
szczytem” czy synekurką, bo przydawał się w momencie, gdy przed światem trzeba było się po-
chwalić czymś innym niż kolejnym rekordem w wydobyciu węgla czy zebranych kwintalach
z hektara. Zawsze można było poszczycić się przed światem poetą, prozaikiem, posłem i obrońcą
pokoju żyjącym z niezwykle inteligentną i światową żoną Anną (z domu Lilpop, córką jednego
z najbardziej majętnych przemysłowców przedwojennej Polski; dla poślubienia Iwaszkiewicza
zerwała narzeczeństwo z księciem Radziwiłłem, mimo biseksualnych skłonności poety), miesz-
kających w pięknej willi w Stawisku w malowniczej Podkowie Leśnej. Była więc gościem Stawi-
ska i królowa Belgów Elżbieta, i przedwojenny przyjaciel Iwaszkiewiczów, genialny pianista Ar-
tur Rubinstein, i Jean Cocteau – francuski pisarz, malarz i reżyser, i guru egzystencjalizmu Jean
Paul Sartre z żoną Simone de Beauvoir… Wizyta Cocteau w Stawisku (23 października 1960 roku)
zaczęła się od zgrzytu: gość dotarł o półtorej godziny później, niż był spodziewany (wiozący go
kierowca zabłądził w drodze z Nieborowa), ale zachowanie gościa, „był bardzo serdeczny i bez
cienia owej francuskiej facticite”, zatarło niezręczność towarzyską z początku wizyty. Cocteau
podczas odwiedzin towarzyszył m.in. jego adoptowany syn, aktor Eduard Dermit. Dermit ser-
decznie rozbawił towarzystwo swoim zaskoczeniem co do stylu życia w Warszawie – przed przy-
jazdem był pewien, że po ulicach stolicy Polski chodzą niedźwiedzie[16].
Podobnie dobrze czuli się u Iwaszkiewiczów 30 czerwca 1962 roku Sartre i de Beauvoir. Iwasz-
kiewicz, który cynicznie, ale skrycie wykpiwał ich zaangażowanie w światowy ruch na rzecz
utrzymania pokoju, z satysfakcją zanotował: „siedzieli bardzo długo i podobno byli zachwyce-
ni”[17].
Towarzyskim kontredansem okazały się uroczystości pogrzebowe urządzone w Teatrze Polskim
po śmierci wielkiego aktora Aleksandra Zelwerowicza. Na okrytym kirem katafalku w holu gma-
chu przy Karasia trumna, przy katafalku warta honorowa, z głośników płynie Marsz żałobny Cho-
pina, na krześle przed katafalkiem wdowa przyjmuje kondolencje, a na drugim krześle nieco da-
lej… druga wdowa również przyjmuje kondolencje. Zelwerowicz ożenił się powtórnie na trzy
lata przed śmiercią z Maryną, swoją sekretarką z PWST. Jedni więc składali kondolencje jej. Inni,
którzy nie lubili drugiej żony, wyrażali współczucie poprzedniej, Krystynie. Ci, którzy najbardziej
niepewnie odnaleźli się w tej sytuacji podwójnego wdowieństwa, składali kondolencje obydwu
wdowom[18].
„S
3
POD PAPUGAMI
JEST SZEROKO NIKLOWANY BAR…
PATiF był pełen i rozchybotany jakwesoła i brzydka barka na falach podnieconego oceanu.
Przy podejrzanej czystości stolikach goście ubrani wieczorowo lub w swetry, stare
wiatrówki i bez krawatów, jedli źle przyrządzone potrawy płucząc je strumieniami wódki.
Ściany, zdobne w boazerię z szerokich, ciemnych listew, nosiły ślady odrapań i zacieków nad
pięknymi świecznikami ze starego brązu. Facet w grubych okularach, mamroczący coś bez prze-
rwy do siebie, grał Petite fleur, powtarzał refren nieznośnie i ciągle znowu, trudno było się zorien-
tować, czy ukochał tę melodię, czy nie umiał nic innego. Zeszłowieczna litografia z dagerotypu,
prezentująca luminarzy stołecznego teatru sprzed stu dziesięciu lat, wisiała krzywo nad fortepia-
nem. Na bezładnie ustawionej przestrzeni tańczyły pary obrzucając się wzajemnie wymuszony-
mi czułościami i hałaśliwą serdecznością ludzi przyzwyczajonych do pokazywania się w zamian
za uznanie. W gestach ich i w intonacjach unosił się też jakiś pogłos obronnego sceptycyzmu, da-
leki od komedianctwa, przeobrażający aktorstwo w walor nowy, powstały przez katalizę, a może
tylko styk z rozsianymi tu gęsto łysymi głowami starych, mądrych Żydów, z załupieżonymi
czaszkami męczących kabotynów o genialnych pomysłach i płaskimi fryzurkami młodych,
namiętnych kombinatorów – wszystkich tych reżyserów i architektów, scenografów i autorów ra-
diowych, tekściarzy kabaretowych i speców od filmowego montażu, socjologów, rzeźbiarzy, fa-
chowców od telewizji, projektantów kostiumów teatralnych i artystów od rysunkowych dow-
cipów – pełnych jadu i marzeń, i wiecznego niedosytu, który wyznacza ich drogę i ciężkie wes-
tchnienia. Głowy te, a wśród nich wysokie, utapirowane koki, skąpe czuprynki, i nawisłe kiście
włosów – hebanowe, zjadliwie rude, niezdrowo fioletowe lub z oksydowanej platyny – obracały
się na zasadzie komórki światłoczułej: nowa twarz w wejściu więzła w grząskiej chwytliwości na-
tychmiast formułowanych opinii. Czar tego spięcia był niepowtarzalny – może tylko wbiegająca
wśród huraganowej owacji na boisko ekipa piłkarska odczuwa takie upojenie, niepomna, że wynik
meczu jest nie do przewidzenia”[19]. Tak kultowe miejsce Warszawy lat sześćdziesiątych, klubo-
wy lokal Stowarzyszenia Polskich Artystów Teatralnych i Filmowych, opisał Leopold Tyrmand
w głośnej powieści z kluczem Życie towarzyskie i uczuciowe.
Tam, w oparach wódki wypijanej przy szklanym barze bądź na „kanapce” do trzeciej nad ra-
nem, kiedy to legendarny portier pan Franio Król (lub jego zmiennikpan Adam) zgaszeniem i za-
paleniem światła dawał znać, że czas już kończyć, bawiono się. Jak wspomina aktor i piosenkarz
Bohdan Łazuka, w jednej z trzech sal Klubu, „w narożnym saloniku odbywały się – co sobota –
normalne danse, przy fortepianie na wpół oślepły taper młócił przedwojenne tanga, zastępował
go dla uwspółcześnienia repertuaru Zdzisio Maklakiewicz, Freda Elkana dała się czasami namówić
na jazzowy szlagier, wśród tańczących wyróżniał się Jerzy Passendorfer z małżonką, konkurował
z nim Mieczysław Wojnicki, dogadywał Prutkowski, plątał się między nogami Wojtek Rajewski,
zaś Zosia Grabińska psuła wszystko intonując swój bojowy refren: Jest Warszawa!”[20].
Maklakiewicz jest łączony w parę towarzyską z Janem Himilsbachem, bo zawodowe kontakty
opinia publiczna z reguły przekłada na prywatne. Tymczasem…
„Grając razem, Maklaki Himilsbach nie lubili się zbytnio i na przykład w SPATiF-ie razem by-
wali rzadko. Maklak uważał, że Janek go kompromituje, a Janek istotnie jak przychodził, to prze-
ważnie kończyło się to skandalem i szlabanem”[21] – opowiada bywalczyni klubu, aktorka Zofia
Czerwińska.
W SPATiF-ie plotkowano i romansowano.
„SPATiF to była wtedy taka enklawa. Wszyscy siedzieli w kupie. Generalnie panowała atmos-
fera romansowa, ale snobistyczna. Nie wypadało się przespać z kimś, z kim nie wypadało”[22] –
wspomina dalej tamtejsze zwyczaje Zofia Czerwińska.
W klubie zalewano wódką smak porażki, wznoszono toasty za sukcesy. Po premierze sztuki nie-
zwykle popularnej satyryczki Magdaleny Samozwaniec Hotel Belle Vue w maju 1958 roku cały
zespół i autorka świętowali tam sukces. Premiera była udana. Sztuka co prawda słaba, ale „war-
szawka” po latach socrealizmu chciała się bawić i oglądać na scenie piękne aktorki w peniuarach,
a nie traktorzystki w kufajkach. Zabawa w klubie była tak przednia, że autorka bawiła się po pew-
nym czasie… boso. Na premierę kupiła bowiem nowe buty, ale okazały się zbyt ciasne. Zabawa
była jednak tak dobra, że bohaterka wieczoru zamiast wrócić do domu, postanowiła kontynuować
ją bez obuwia[23].
W SPATiF-ie intrygowano i pocieszano się. Tutaj ustalano obsady do spektakli teatralnych i fil-
mowych. Tak o pomyśle obsadzenia go w roli Azji Tuhajbejowicza dowiedział się Daniel Ol-
brychski. „Jak zwykle wzięliśmy się z Hoffmanem [Jerzym, reżyserem – red.]. Obaj lubiliśmy
takie siłowanie się. (…) Nie jestem pewien, ale Hoffman chyba wówczas wygrał. Wychodząc,
złapał mnie przy kontuarze w szatni i powiedział, po swojemu zaciągając i zaciskając zęby: » Bra-
cie kochany! Dla Wajdy to ty możesz być typowy Słowianin, dla Antczaka typowy Skandynaw,
a ja po prostu chlapnę ciebie na czarno i ty u mnie będziesz Azja. Zastanów się« . I wyszedł”[24]
– wspomina aktor. Olbrychski propozycję Hoffmana złożoną w tak nietypowy sposób przyjął
i został słynnym Tuhajbejowiczem w Panu Wołodyjowskim. Na „angaż w filmie” początkujący
reżyserzy podrywali w SPATiF-ie młode aktorki po szkołach. Co bardziej doświadczone pytały
o tytuł filmu i kiedy słyszały, że na przykład Popiół i diament, odpowiadały: „A w tym! To już
sześć razy grałam”[25].
Kto chciał zaistnieć w świecie teatralno-filmowo-telewizyjnym, musiał tutaj bywać. Jak
wspomina pisarz Janusz Głowacki: „W SPATiF-ie dyskutowało się Heideggera i aktualny kurs do-
lara, szanse odzyskania niepodległości i napicia nierozcieńczonego jarzębiaku, zrobienia dobrego
filmu i okradzenia bogatego Szweda przy barze. Przychodzili tu aktorzy i ladacznice, reżyserzy
i prości alkoholicy, pisarze reżimowi i opozycyjni, za którymi sunęli tajniacy”[26].
W SPATiF-e spotykano się także, aby w momentach tragicznych nie być samemu. 8 stycznia
1967 roku na Dworcu Głównym we Wrocławiu zginął pod kołami pociągu ZbyszekCybulski. Cy-
bulski, który wpadał do SPATiF-u „na chwilę”, a zostawał, zagadawszy się, kilka godzin. „Tego
dnia, w którym dowiedzieliśmy się o śmierci Zbyszka, i ci, którzy nie pili, i ci, którzy lubili się
napić – wszyscy byli pijani. Ciemna, zadymiona sala, a w niej grupa smutnych, przygnębionych
ludzi. Atmosferę przesycił niedosłyszalny szloch. Na pewno głośno łkał Franio Król, szatniarz
w SPATiF-ie, przyjaciel aktorów”[27] – wspomina Zofia Czerwińska.
Aktor Tadeusz Ross o szatniarzu Franiu mówi, że znał wszystkich, „był uczynny, tajemniczo
życzliwy i zawsze miał dolary do sprzedania. (…) Od Frania można się było zawsze dowiedzieć,
kto jest akurat w SPATiF-ie, kto był i wyszedł, a kto jeszcze przyjdzie. A także co można dobrego
zjeść, co świeże, co mniej świeże, kto z kim aktualnie sypia, a kto już przestał, kto się ku komu ma,
kto kogo lubi, kto jest podejrzany lub ma jakie kontakty i takdalej, i takdalej…”[28]. Na margine-
sie, niektóre dania z klubowego menu miały własne nieoficjalne nazwy, np. tatar z jednym jajem
to „inwalida”, a „lorneta” to dwie setki wódki…
Franio prowadził nielegalny salon gier hazardowych pod ladą szatni i był alkoholikiem wpa-
dającym co pewien czas w ciąg alkoholowy. Ratował go zwykle Ryszard Pietruski, który opieko-
wał się klubem z ramienia stowarzyszenia. Już po śmierci Frania okazało się, co podejrzewała
spora grupa bywalców, że był konfidentem SB.
„Jednak był bardzo sympatyczny, niebywale dyskretny, a było co ukrywać, i dowcipny i nig-
dy nie pozwolił sobie na poufałość, nawet jeśli wiedział o kimś coś bardzo kompromi-
tującego”[29] – opowiada Zofia Czerwińska.
Jego zmiennik, Adaś, był całkowitym przeciwieństwem Frania – absolutnie odizolowany, miły
i uprzejmy, ale nie można było niczego z nim załatwić.
„Był taki dowcip: Jaka jest różnica między kapitalizmem a socjalizmem? Taka jak między Fra-
niem a Adasiem”[30] – wspomina aktorka.
Do południa lokal nie wyróżniał się szczególnie w porównaniu do innych warszawskich restau-
racji. Aktorzy i filmowcy z rodzinami wpadali tutaj na obiad klubowy, czyli taki, do którego
dopłacał SPATiF. Sporą grupą klientów byli o tej porze emerytowani aktorzy. Kelnerki nie prze-
padały za tymi gośćmi, gdyż nie dawali napiwków. Dlatego lubiły drażnić ich niewinnym pozor-
nie pytaniem, chociaż doskonale znały twarze tych stałych bywalców: „Czy jest pan członkiem
SPATiF-u?”. Następował wówczas wybuch złości i zapewnień gościa, z kim to on na scenie nie
występował wtedy, kiedy owej kelnerki jeszcze na świecie nie było…
Kelnerki rządziły również wieczorem. Jedna z nich, posunięta już nieco w latach, ale obdarzona
obfitym biustem, na tę okoliczność zwana „Cycofonem”, potrafiła powiedzieć podpitemu gościo-
wi: „Tobie wódki już nie podam”, a nawet zabrać mu sprzed nosa pełny kieliszek. W połowie lat
sześćdziesiątych nastąpiła jednak wymiana kelnerek – okazało się, że „Cycofon” z koleżankami
oszukiwały, sprzedając klientom klubu własną wódkę. Do SPATiF-u przyjęto młode kelnerki,
które, jaksię okazało, szybko odnalazły się nie tylko zawodowo, lecz także towarzysko.
„Z jedną z nich, śliczną Basią, ożenił się sam Jerzy Duszyński [były mąż Hanki Bielickiej,
pierwszy amant powojennego kina – red.] (byłam na ślubie). W jakiś czas potem Wieńczysław
Gliński [popularny aktor – red.] ożenił się z Zosią, a wielki polski bohater z Dywizjonu 303, generał
Skalski, ożenił się z barmanką Krysią. Trzeba uczciwie przyznać, że dziewczyny te były tego war-
te i stanowiły podporę mocno wiekowych panów”[31] ‒ zaznacza Czerwińska.
W SPATiF-ie nie zawsze było przyjemnie i nie wszyscy goście byli mile widziani. Stefan Ki-
sielewski tak opisał pewien pobyt w tym klubie pod koniec lat sześćdziesiątych: „[O]gromnie się
zmierziłem, bo przyczepili się do mnie różni ubeczkowie i » partyzanci« pijani w trupa, wobec
czego obleśnie serdeczni i ściskający porozumiewawczo rękę, jakby prosili o » wybaczenie« .
Obrzydłe to, w dodatku głupio chamskie, bo nie przyjdzie im do głowy, że ja się nimi po prostu
nie interesuję, a do lokalu przychodzę popić i pogadać z przyjaciółmi”[32].
Ośrodkami życia towarzyskiego w klubie były konkretne stoliki, przy których zasiadali stali by-
walcy, a zaproszenie, aby się dosiąść, było traktowane jakzaszczyt.
Satyryk, aktor i konferansjer własnego kabaretu Friko, Józef Prutkowski, miał stolik ozdobiony
napisem „loża generalska”. Generałowie tam jednak nie bywali, „objawiał się przy nim raczej
w towarzystwie czerwonych od wódy pułkowników” oraz „gwiazdek sportu”, a wśród nich kulo-
miota Władysława Komara, który w SPATiF-ie wsławił się wypijaniem koktajlu złożonego z wy-
mieszanego kurzego rosołu z wódką[33]. Prutkowski miał w zwyczaju wołać na cały klub:
„Puśćcie bąka!” kiedy akurat wchodził aktor Henryk Bąk. Pieprzne kalambury były jego specjal-
nością. Na widok przystojnej kobiety wchodzącej do lokalu wołał: „Ale dupa…” – i przenosząc
wzrok na osobę towarzyszącą wchodzącej, kończył: – „…że z taką przyszedł”. To on oznajmiał
swoje przyjście o trzynastej głośnym krzykiem: „Kierowniku!!!!!”. Wtedy zjawiał się kierownik
klubu Władysław Sidorowski, a na stole lądowały wódka i golonka. Goście, zwłaszcza panie, były
umawiane na spotkanie przy stoliku co kwadrans, aby uniknąć spotkania nielubiących się osób.
Prutkowski miał stałą zasadę co do pobytu w SPATiF-ie: wychodził najpóźniej o 14.30. Z kolei sa-
tyrykJanusz „Minio” Minkiewicz nigdy nie zaczynał pić przed osiemnastą. Stolik, przy którym sia-
dywali Minkiewicz (jako postać stała), operator i reżyser Stanisław Wohl, poeta Adam Ważyk
i dramatopisarz oraz współredaktor „Dialogu” Kazimierz Korcelli, był usytuowany tuż przy
wejściu do pierwszej sali. Każdy, kto wchodził, pozdrawiał to towarzystwo. Pewnego wieczoru
jedna za drugą wkraczały przystojne panie. Po którejś z kolei Adam Ważyk zdziwił się:
„I pomyśleć, co one w nas widzą?”.
Z przedstawicielek płci pięknej panowie dopuszczali do stolika jako stałego gościa jedynie po-
etkę Agnieszkę Osiecką. I właśnie podczas obecności Osieckiej do stolika dosiadł się nieproszony
gość, młody człowiek z Podkarpacia. Speszony wymianą zdań, która akurat dotyczyła niuansów
fleksji bułgarskiej, zaczął opowiadać o swoich wyczynach w Tatrach. „– Młody człowieku, z te-
matyki alpejskiej interesuje mnie wyłącznie yeti” – ściął samochwałę „Minio”[34].
Do stolika bywała dopuszczana Zofia Czerwińska, ale nie dlatego, że znała Minkiewicza jeszcze
z czasów, gdy obydwoje pracowali na Wybrzeżu. Zawdzięczała to celnej ripoście na tekst „Mi-
nia”. Kiedy po raz pierwszy aktorka weszła do warszawskiego SPATiF-u, Minkiewicz powiedział
na jej widok: „Jak byłaś młoda, to mi się podobałaś”. Aktorka odpowiedziała natychmiast: „To ty
jeszcze żyjesz?”, czym zdobyła sobie uznanie satyryka i miejsce przy stoliku[35]. Znana w tam-
tych czasach dziennikarka i gwiazda TVP Irena Dziedzic zapewnia, że i ona dostępowała tego za-
szczytu: „Mniej więcej około jedenastej, kiedy Minkiewicz mówił: » Nie pij trzeciej herbaty,
przecież się upijesz…« , postanawiałam wyjść. Wówczas Korcelli mawiał: » Oto kobieta, którą
by pół Polski chciało odprowadzić do domu. A my – nie« . Wzywali wówczas kogoś znajomego
i mówili: » odprowadzisz tę panią do domu. I zaraz wrócisz. Mieszka niedaleko, wiemy, ile czasu
zajmie ci droga tam i z powrotem« ”[36].
Minkiewicz, który sam wypijał dziennie trzy czwarte litra wódki, nie znosił pijaków i pilnował,
żeby przy jego stoliku nie stało puste krzesło. W ten sposób uniemożliwiał dosiadanie się nie tylko
pijakom, lecz także każdemu, kto nie został do stolika zaproszony. Przekonał się o tym Janusz
Głowacki, kiedy przyprowadził do SPATiF-u dziennikarza „New York Timesa”, Johna Darntona.
Ponieważ wszystkie stoliki były zajęte, zapytał Minkiewicza, czy mogą się przysiąść. „Minio” od-
powiedział:
„Powiedz temu Amerykaninowi, że jaknie przyszedł w 1945, to niech teraz spierdala”[37].
Nic dziwnego więc, że skoro stoliki były z reguły zajmowane przez stałych bywalców, a wie-
czorami do klubu schodziły się tłumy, zdobycie wolnego miejsca stawało się nie lada wyzwa-
niem. Reżyser Jerzy Gruza wspomina zdarzenie, którego w SPATiF-ie bohaterami byli ulubieniec
publiczności Bogusław Kobiela i jego żona Małgorzata, Gruza właśnie oraz nieznany im mężczy-
zna. Gruza siedział z Kobielami przy stoliku, kiedy podszedł do nich ów mężczyzna i ukłonił się
grzecznie. Siedzący przy stoliku zrozumieli ów gest jako prośbę o zabranie wolnego krzesła, więc
Kobiela skinieniem głowy wyraził zgodę. Jakie było ich zdziwienie, gdy ów nieznajomy złapał nie
za krzesło, ale za stoliki zabrał go na drugi koniec sali.
„Zostaliśmy jak idioci. Siedzieliśmy na kanapie wśród krzeseł bez stolika”[38] – opowiada Gru-
za.
Jeremi Przybora, współtwórca legendarnego Kabaretu Starszych Panów, uważał, że jego
pierwsza wizyta w SPATiF-ie była czymś w rodzaju dopuszczenia do środowiska, które nazwał
Parnasem, a nastąpiła ona dopiero po sukcesie Kabaretu. „Późno, bo późno pan wystartował, ale
za to tak, że muszę panu pogratulować” – powiedział Przyborze na przywitanie Janusz Minkiewicz
i zaproponował wypicie bruderszaftu, co też panowie niezwłocznie uczynili. „Wypadki potoczyły
się jak lawina. Przechodziłem z rąk do rąk, podawano mnie sobie od stolika do stolika. Wprawdzie
byli to na ogól ludzie nietrzeźwi, a reakcje ludzi nietrzeźwych redukować należy do, powiedzmy,
30 procent, żeby poznać, jak by się zachowali, gdyby byli trzeźwi. Ale i ten procent wystar-
czyłby człowiekowi, żeby od tego osłupiał, wpadł potem w stan zażenowania, który to stan stop-
niowo, ale szybko, przechodził w euforię. Bo jak się zachować, gdy wybitny plastyk przyklęka
przede mną, twierdząc, że pocałuje mnie w rękę. Wiem, że słowa nie dotrzyma, a jednak odru-
chowo chowam prawą dłoń za siebie, a tu już ktoś inny – nie mniej sławny reżyser – ciągnie
mnie za tę dłoń do swego stolika, przedstawiając pięknej kobiecie, która na moje nazwisko reaguje
słowami: » Przecież wiem!« . I wpija mi się w usta znienacka, a kiedy zaczynam się od tego
pocałunku uwalniać, patrząc z niepokojem na jej partnera, dodaje: » Nim się nie przejmuj, on
mnie zna« . Potem oboje nalewają mi, wypijam, a tu już ktoś inny, sam Tadeusz Konwicki [pi-
sarz – red.] podchodzi i mówi: » Zupełnie inaczej sobie pana wyobrażałem. A tu patrzę – elegan-
cik, jak nie przymierzając Osęka [Andrzej, krytyk sztuki i dziennikarz – red.]« . Czas przy stoliku
Konwickiego upłynął nam na rozmowie, której zupełnie nie pamiętam, podobnie jak tego, co
działo się później”. Przybora ucieszył się bardzo z gratulacji otrzymanych od (trzeźwego) Anto-
niego Słonimskiego (musiał to być więc piątek, bo Słonimski zaglądał do SPATiF-u w piątki),
a przede wszystkim z aplauzu, jaki wzbudził wśród inteligencji (i cóż z tego, że nietrzeźwej), skoro
do inteligencji Kabaret Starszych Panów był skierowany[39].
Nierozwiązaną towarzyską tajemnicą SPATiF-u było zachowanie Kazimierza Rudzkiego, zna-
nego aktora i konferansjera. Co pewien czas siadywał samotnie przy stoliku, wyraźnie na kogoś
czekając. Po kwadransie do sali wchodził sędziwy osobnik o wyglądzie szlagona z sumiastym, si-
wym wąsem. Rozglądał się i od wejścia donośnie wołał: „Nie ma tu aby Rudzkiego?”. Aktor zry-
wał się od stolika, podbiegał do szlagona z otwartymi ramionami i wołał: „Wuju! Wuju kocha-
ny!!!”. „Kaźmirz!!!” – odkrzykiwał „wuj” i serdecznie ściskał Rudzkiego. Po czym obaj spożywa-
li zakrapianą kolację (Rudzki raczej jadł, a „wuj” raczej zakrapiał). Po kolacji Rudzki odprowadzał
„wuja” do szatni i tam, jak później opowiadał bywalcom klubu wszystkowiedzący szatniarz Fra-
nio, wkładał dyskretnie szlagonowi do kieszeni palta wypchaną kopertę. Całe to przedstawienie po-
wtarzało się co pewien czas. Po co to przedstawienie? Wszyscy w SPATiF-ie zachodzili w głowę,
ale Rudzki nigdy tego nie zdradził. Powszechnie było wiadomo, że aktor pochodził z zasłużonej ro-
dziny księgarzy, która jednakszlacheckich konotacji nie miała…[40]
Innym wydarzeniem szeroko komentowanym w SPATiF-ie był rękoczyn, którego w klubie
dopuścił się wielki aktor Jan Świderski. Pobił krytyka Jana Kotta – ponoć recenzja, zdaniem aktora,
była nie dość pochlebna[41].
Po sygnale Frania o końcu zabawy wkraczały jednak absurdy PRL-u. Rozbawione towarzy-
stwo, chcąc kontynuować zabawę, musiało udać się do któregoś z innych, nielicznych czynnych
jeszcze lokali. Najbliżej, na odcinku Nowego Światu między placem Trzech Krzyży a Alejami
Jerozolimskimi, vis-à-vis „Białego Domu”, jakwarszawiacy nazywali siedzibę KC PZPR, znajdo-
wała się Melodia (dawniej Paradis). Było to ulubione miejsce na finał zabawy aktorki Barbary
Wrzesińskiej („artystki i szamanki”, jaknazwała ją Agnieszka Osiecka, a prywatnie pierwszej, ale
tylko trzymiesięcznej, żony Bohdana Łazuki). Wrzesińska pod koniec każdego wieczoru spędzane-
go w SPATiF-ie rzucała hasło: „Do » Melodii« ! Do » Melodii« !”, i otoczona wianuszkiem
mężczyzn szła do tej restauracji. Wśród nich, bywało, znajdował się i Janusz Minkiewicz. Ale
przy drzwiach do lokalu portier, który wpuszczał wszystkich SPATiF-owców do Melodii, odciągał
„Minia” na bok i stanowczo stwierdzał: „Pan redaktor tu nie wejdzie. To nie jest miejsce dla pana
redaktora”. I Minkiewicz wracał chwiejnym krokiem do domu na Starym Mieście[42].
Zofia Czerwińska miała kiedyś okazję wracać po wizycie w Melodii do domu milicyjną nyską.
Po prostu przedstawiciele władzy chcieli być uprzejmi i podwieźć aktorkę. Czerwińska wsiadła,
ale samochód nie ruszał.
„Przepraszamy, że czekamy takdługo, ale babce klozetowej gdzieś kabura od pistoletu się zapo-
działa” – tłumaczył się przed aktorką sierżant[43].
Gorzej, gdy przyszła fantazja, aby przemieścić się ze SPATiF-u do któregoś z dalej
położonych lokali. Problemem okazywał się transport. Taksówki w czasach PRL-u były dobrem
deficytowym za dnia (w dodatku to zwykle taksówkarz oznajmiał, dokąd jedzie, i zabierał tych
klientów, którzy chcieli się dostać w tamtą okolicę), a w nocy wręcz nieosiągalnym. Te lukę
w transporcie wykorzystywali w Warszawie kierowcy miejskich polewaczek, czyszczących nocą
ulice miasta. Oczekiwali na wychodzących i za odpowiednią cenę wieźli w wybrane miejsce. Za
dodatkową opłatą włączali urządzenie polewające wodą jezdnię. Wtedy pod kolejny lokal lub pod
mieszkanie zajeżdżało się z fasonem. Zwykle takie wodne ekstrawagancje były powszechne na
początku miesiąca, później musiał wystarczyć sam przejazd. Problemem, zwłaszcza dla osób
w stanie nietrzeźwym, było dostanie się do wysoko umieszczonej szoferki – mieściło się tam
czworo pasażerów.
Zofia Czerwińska wspomina jeden ze szczególnych przejazdów. Po wyjściu ze SPATiF-u ra-
zem z bardzo popularną wówczas piosenkarką Danutą Rinn i aktorem Karolem Stępkowskim
wgramolili się do owej szoferki i „zamówili” kurs na niedaleki Foksal, do lokalu Stowarzyszenia
Architektów Polskich.
– Tylko niech pan leje! – zakomenderowała Czerwińska.
– Nie będę lał! – odpowiedział kierowca.
– Ja pana proszę, niech pan leje, tu jedzie sama pani Rinn – namawiała Czerwińska.
– Ryn nie Ryn, nie będę lał! – padła stanowcza odpowiedź.
– Dlaczego? – dopytywały się obie panie.
– Bo ja jestem szczotka – padła odpowiedź[44].
***
Lokale środowisk twórczych działały także w innych dużych miastach. Nie wszystkie obrosły le-
gendą, jak warszawski SPATiF, ale i tam działy się rzeczy ciekawe i zaskakujące. W Trójmieście
był to również SPATiF – w Sopocie przy Monte Cassino, zwany z racji charakterystycznego usy-
tuowania, „na pięterku”. Był to lokal przeznaczony nie tylko dla aktorów. Przy jego powstawaniu
uczestniczyli również trójmiejscy plastycy, na przykład Aleksander Kobzdej projektował do
wnętrza ławki.
„Spotykaliśmy się po to, żeby porozmawiać o sztuce, ale zawsze towarzyszyły temu nadmier-
ne ilości alkoholu, więc po pewnym czasie wszystko zamieniało się we wzajemne wymówki,
typu: » a wiesz, gdzie ja mam to twoje malarstwo?« ”[45] – opowiada prof. Władysław Jackie-
wicz, wówczas dziekan Wydziału Malarstwa Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych,
późniejszy rektor. Było to tak niemiłe, że profesor postanowił, przynajmniej przez pewien czas,
przestać pić alkohol i zostać abstynentem. „Początkowo koledzy traktowali to podejrzliwie, że jak
nie piję, to może jestem z jakiegoś » urzędu« i donoszę. Ale szybko przekonali się, że nie. No
i miało to dla nich dobrą stronę: wszyscy pili, a ja byłem do odwożenia” – wspomina profesor.
Do SPATiF-u nie należało po prostu przyjść. Trzeba było przybyć w oryginalny sposób –
Zbyszek Cybulski i Bogumił Kobiela zajeżdżali pod lokal na wspólnym motocyklu, umorusani,
spóźnieni i z ogromnym hukiem, ale z fasonem, tłumacząc spóźnienie tym, że „coś się tam ze-
psuło”, a studenci uczelni plastycznej maszerowali z dworca kolejki w płaszczach założonych tył
na przód. Z racji położenia lokalu na piętrze i tego, że prowadziły doń strome schody, wchodzenie,
a zwłaszcza opuszczanie go po alkoholowej konsumpcji nastręczały kłopotów. Odczuł to na
własnej skórze jeden z trójmiejskich krytyków teatralnych. Pewna aktorka Teatru Wybrzeże nie-
zadowolona z recenzji, po prostu zrzuciła go ze schodów. Sopocki SPATiF miał i tę dobrą cechę,
że gdy atmosfera zrobiła się już zbyt gorąca, można było przejść się na molo i tam ostudzić
gorące głowy.
Po rozstaniu się z Sopotem (PWSSP została przeniesiona do gdańskiej Zbrojowni), plastycy nie
zaniechali wizyt w kurorcie i „na pięterku” choćby przy okazji wernisaży w sopockim Biurze Wy-
staw Artystycznych. Nieodłącznym elementem wernisaży były butelki wódki, które autor wysta-
wy musiał postawić na każdym stoliku. Jej obecność, a zwłaszcza nadużycie wywoływały cza-
sem skandale towarzyskie. Z salą wystawową bezpośrednio sąsiadował gabinet dyrektora, który
w znacznej części wypełniał olbrzymi filodendron. Podczas jednego z wernisaży, gdy drzwi do
obu pomieszczeń były otwarte, malarz Kazimierz Ostrowski, który lubił być skandalistą, po
nadużyciu alkoholu wspiął się na ową egzotyczną roślinę i krzyknął: „Kurwy do domu!”.
„Nikt się nie ruszył” – konkluduje prof. Jackiewicz.
SPATiF w Łodzi przy Kościuszki opanowali, co oczywiste, filmowcy. Obowiązywała w nim
zasada, że po północy nie wpuszcza się nowych gości. Ale dla sławnych osób było odstępstwo od
tej reguły. Zresztą około pierwszej w nocy lokal był już zamykany i wtedy pragnący dalszej za-
bawy przenosili się do Casanovy. Reżyser Witold Leszczyński, który przeniósł się tam pewnej
nocy w towarzystwie Wojciecha Frykowskiego, ówczesnego playboya i syna jednego z najbo-
gatszych prywaciarzy w Polsce, wspomina, że poczuł się tam wtedy jak „Murzyn w knajpie dla
białych w RPA” – a to dlatego, że ogolił się na łyso i drażnił wyglądem gości Casanovy. Groziło
mu pobicie, tylko dzięki obecności Frykowskiego udało mu się wyjść z lokalu bez szwanku[46].
Ale w Łodzi filmowcy szczególną estymą traktowali kawiarnię Honoratka, co ciekawe – lokal
całkowicie bezalkoholowy. Zresztą nie tylko filmowcy – lubili tam przychodzić przedstawiciele
łódzkiej palestry, lekarze, naukowcy. Trochę dlatego, że Honoratka leżała w dobrym miejscu, na
trasie dworzec–Grand Hotel. Można było zacząć dzień od dobrej kawy, zjeść naprzeciwko obiad,
zaprawiony wódeczką, w Halce, a wieczór skończyć w SPATiF-ie, Casanovie czy w Malinowej
w Hotelu Grand. Ale równie ważna jak lokalizacja była atmosfera kawiarni, o którą dbali jej
właścicielka Stefania Brudzińska z mężem. Honoratka była czynna codziennie od 10 rano do 22,
także w każdą niedzielę i święta. Smakoszy, oprócz kawy, przyciągały znakomite ciasta oraz sok
z żurawiny doskonały na kaca. Pani Brudzińska „matkowała” swoim gościom, osoba z zewnątrz
tego „honoratkowego” świata mogła się czuć jak intruz. Wiedziała, kto jaką kawę pije, była punk-
tem kontaktowym dla środowiska filmowego (w czasach deficytu telefonów takie miejsce było
bezcenne), pozwalała czasem na robienie niewinnych dowcipów. Reżyser Henryk Kluba wspo-
mina, jak dostał od kogoś jabłko, ugryzł, ale od razu zorientował się, że coś jest nie tak – cały
owoc był naszpikowany zapałkami. Wykorzystał moment, gdy perkusista Janusz Zylber na chwilę
wyszedł, poprosił właścicielkę kawiarni, aby dosypała soli do filiżanki muzyka. Po dłuższym na-
mawianiu zgodziła się. Kiedy Zylber wrócił do stolika, filiżanka już stała. Pomieszał, wziął spory
łyk i nie powiedział ani słowa. W tej chwili do kawiarni wpadł ktoś, krzycząc: „Jak mi się chce
pić!”. Zylber bez słowa podsunął mu swoją kawę…[47]
W Krakowie najpiękniejszym wnętrzem chlubił się Klub Dziennikarzy Pod Gruszką – baroko-
wa sala o przepięknych stiukach przyciągała jednak przede wszystkim nie miłośników architektu-
ry, lecz spragnione alkoholu i towarzystwa osoby z branży. Klub był otwierany o godzinie jede-
nastej i od razu pojawiali się stali bywalcy. Jeden ze stolików, nazywany stolikiem „zbawców oj-
czyzny”, był zajmowany przez krakowskich satyryków: Brunona Miecugowa, Mariana Załuskie-
go, Witolda Zechentera, Karola Szpalskiego, Bogdana Brzezińskiego i Ludwika Jerzego Kerna.
Gościnnie zasiadali pisarze Tadeusz Kwiatkowski, Marian Romiński i Tadeusz Hołuj. To w klubie
Pod Gruszką pewien amerykański dziennikarz dostał niepohamowanego ataku śmiechu, gdy zain-
teresował się bardzo ożywionym mężczyzną spędzającym czas przy barze w towarzystwie
pięknych kobiet. Był to redaktor Jan Kalkowski z „Przekroju”, najsłynniejszy polski propagator
trzeźwości, który właśnie, jak wytłumaczono Amerykaninowi, przepijał honorarium za cykl
tekstów antyalkoholowych drukowanych w tym tygodniku[48].
W Szczecinie miejscem, gdzie spotykali się przedstawiciele środowisk twórczych, był Klub 13
Muz, któremu, według legendy, nazwę miał nadać sam Konstanty Ildefons Gałczyński. Miejsce
było szczególne, bo nie tylko aktorzy zbierali się tam po spektaklu, aby odreagować stres czy prze-
prowadzić próbę kabaretu. „Tu nawet kurwy były wspaniałe, chodziły na premiery do teatru, ko-
chały artystów – dosłownie i w przenośni, i dostarczały miastu więcej dewiz niż zatrudniająca kil-
kanaście tysięcy pracowników Stocznia”[49] – wspomina Jan Maciejewski, reżyser i dyrektor
Państwowych Teatrów Dramatycznych. Częstymi gośćmi Klubu 13 Muz byli popularni aktorzy,
prywatnie wówczas małżeństwo mieszkające w Szczecinie – Maria Chwalibóg i Andrzej Kopi-
czyński. „Jeżeli zdarzał się wieczór, że nie było się w Klubie 13 Muz, to właściwie czegoś brako-
wało, Muzy to był nasz drugi dom”[50] – opowiada Andrzej Kopiczyński. Nawet pies Kopi-
czyńskich, Usu (rasa owczarkopodobna), tak traktował 13 Muz. Szedł do Klubu, siadał koło Chwa-
libóg albo Kopiczyńskiego i czekał, kiedy przyjdzie czas powrotu do domu. Pewnego razu powrót
okazał się trudniejszy niż zwykle: chwiejącego się na nogach Kopiczyńskiego i jego podśpie-
wujących kolegów zatrzymał patrol milicji. Władza jednak nie interweniowała, bo zatrzymani
stanęli na baczność i odśpiewali Mazurka Dąbrowskiego.
M
4
TA NASZA
MŁODOŚĆ
iejscami, gdzie kwitło życie towarzyskie lat sześćdziesiątych, były również kluby stu-
denckie i jazzowe. Warszawskie Hybrydy, Stodoła czy Medyk, gdański Żak, łódzkie Pod
Siódemkami przy Piotrkowskiej 77… Pierwsza siedziba klubu Hybrydy mieściła się przy
Mokotowskiej w pałacyku należącym niegdyś do Józefa Ignacego Kraszewskiego. Zresztą to od
tytułu jednej z powieści Kraszewskiego pochodzi nazwa klubu. Dziennikarz Cezary Prasek tak
wspomina klubową atmosferę: „Cały klub, jak większość lokali tego typu w Polsce, był prze-
siąknięty kwaśnym zapachem węgierskiego białego rieslinga, który się kupowało na kieliszki, lub
grzanego czerwonego wina z korzeniami i podawanego w szklankach. W Hybrydach mieściły się
cztery bufety, dwie sale na górze, sześć na dole i dwie w piwnicy. Stały tam pianino, drewniane
beczki w charakterze stolików, na których paliły się świeczki. Istniała w Hybrydach sala bilardo-
wa, to w tamtych czasach w Polsce prawdziwa rzadkość, podobnie sale z szafami
grającymi”[51]. Takie atrakcje, a także klimat miejsca, przyciągały tłumy. W każdy sobotni
wieczór na chodniku przed klubem ustawiała się spora kolejka. Chociaż wstęp do klubu mieli for-
malnie tylko studenci i pracownicy wyższych uczelni, to jednak bawiło się tam sporo osób spoza
tego środowiska znających widać sposoby, aby przekonać do mniej rygorystycznego stosowania
przepisów pilnujących wejścia. W powieści Życie towarzyskie i uczuciowe gości Hybryd nie bez
złośliwości sportretował Leopold Tyrmand: „Ustylizowani na modnych efebów reżyserzy filmo-
wi i artyści fotograficy nie pierwszej młodości, w kolorowych koszulkach polo i pasiastych mary-
nareczkach o obwisłych ramionach, dokonywali tu co wieczór przeglądu towaru rozłożonego bez
tchu na parcianych fotelach po odtańczeniu tasiemcowej improwizacji inspirowanej przez od-
ległe o pół globu kluby jazzowe West Coastu”[52].
Ów jazzowy klimat Hybryd tworzyli najlepsi wówczas polscy jazzmani: Andrzej Kurylewicz,
Andrzej Trzaskowski, Krzysztof Komeda-Trzciński, Jan Zylber. Pierwszy koncert jazzowy w Hy-
brydach odbył się 1 lutego 1957 roku. Jam sessions, obok studenckiego teatru, kabaretu, klubu fil-
mowego i wieczorów poetyckich, były poza wizytą w barze i na parkiecie sposobem na spędzanie
czasu w klubie. „Do tańca przygrywał tam wówczas zespól The Twisters, a jednym z piosenkarzy
ówcześnie występujących był Wojciech Gąssowski, który śpiewał zachodnie standardy po an-
Tytuł: Seks, sztuka i alkohol. Życie towarzyskie lat 60. Autor: Andrzej Klim © Copyright for the text by Andrzej Klim, Warszawa 2013 © Copyright for the Polish edition by Dom Wydawniczy PWN Sp. z o.o., Warszawa 2013 Dyrektor wydawniczy: Monika Kalinowska Redaktor prowadzący: Dąbrówka Mirońska Redakcja: Joanna Egert-Romanowska Korekta: Elwira Wyszyńska Projekt okładki i stron tytułowych: Paweł Panczakiewicz / PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN Produkcja: Marcin Zych Projekt graficzny wnętrza: Ewa Modlińska Skład i łamanie: Justyna Cwalina Fotoedycja: Katarzyna Kucharczuk Fotografia na okładce: Forum/Jerzy Michalski ISBN 978-83-7705-450-5 Dom Wydawniczy PWN Sp. z o.o. 02-460 Warszawa, ul. Gottlieba Daimlera 2 tel. 22 695 45 55 www.dwpwn.pl Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejsza publikacja ani jej żadna część nie może być kopiowana, zwielokrotniana i rozpowszechniana w jakikolwieksposób bez pisemnej zgody wydawcy. Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując jej część, rób to jedynie na użytek osobisty. Szanujmy cudzą własność i prawo. Więcej na www.legalnakultura.pl Polska Izba Książki Skład wersji elektronicznej: Virtualo Sp. z o.o.
SPIS TREŚCI Zamiast wstępu 1. Ale wkoło jest wesoło 2. Nie ma jakpompa 3. Pod papugami jest szeroko niklowany bar… 4. Ta nasza młodość 5. W co się bawić, w co się bawić? 6. W kawiarence Sułtan przed panią róża żółta 7. Gin, Celiny koleś, twardy gość… 8. Portugalczyku jaknóż bezlitosny, naciąłeś dziewcząt jakróż w kraju sosny… 9. Przychodzimy, odchodzimy… 10. Wiatr odnowy wiał, darowano resztę kar, znów się można było śmiać… 11. Cała sala śpiewa z nami! 12. No i jaktu nie jechać? 13. Jesteśmy na wczasach w tych góralskich lasach 14. Tupot białych mew o statku pokład… 15. Ach, co to był za ślub! 16. Jeżeli kochać, to nie indywidualnie 17. Po co babcię denerwować, niech się babcia cieszy 18. Szampana pijmy dziś do dna, panowie! Bibliografia Przypisy Źródła cytatów wykorzystanych w tytułach rozdziałów
Bożenie, Ignasiowi, Rodzicom: Marzennie i Edwardowi, Łucji, Henrykowi i Bartkowi – w podziękowaniu za cierpliwość – autor
ZAMIAST WSTĘPU Światowe życie, szum i gwar, Feerią neonów błyszczy mleczny bar! Porcję leniwych zjadam a la fourchette I syty, i szczęśliwy czuję się wnet! Właśnie wpłaciłem pierwszą z rat, Nową syreną jadę w wielki świat, Mijając setki równie wytwornych aut, Na bal spółdzielców czy działaczy raut! Wszystkiego dotknąć, wszystko prawie wolno zjeść mi, Każda kanapka warta chyba z pięć czterdzieści, Tu wznoszę toast, ówdzie rzucam kilka zdań, W krąg czeskie kolie i kreacje pięknych pań! Cichnie przyjęcie, czeka mnie W nowym segmencie kolorowy sen, Zamawiam więc budzenie, wyłączam prąd, By jutro znowu ruszyć w wielki monde! Więc nie trzeba, proszę państwa – co tu kryć – Robić kantów ani badylarzem być, Czyś robotnik, czy literat, czy też kmieć – Jeśli spojrzysz odpowiednio – możesz mieć: Światowe życie, przygód sto, Sweter z CeDeTu, metka z PKO! Żubrówka równie dobra, jakBlackand White I jakz Broadwayu program – Warsaw by night! Choć gwiazd z estrady śpiewał chór, Że nie dla Ciebie samochodów sznur, Ty się z pogardą krzywisz i prężysz tors – Inne ma zdanie na ten temat ORS!
W południe kawka – po niej lepiej się pracuje, W krąg przemysławki europejski zapach czujesz, Dyskretny kelner na twój każdy gest się zgłasza, Wieczorem PAGART na sto imprez cię zaprasza… Po co ci więcej? Taką masz Geograficzną długość, słowiańską twarz, Więc się zachłyśnij aż do utraty tchu Światowym życiem ze mną właśnie tu! Światowym życiem ze mną właśnie tu! Wojciech Młynarski, Światowe życie, fragment
K 1 ALE WKOŁO JEST WESOŁO… iedy Maria Dąbrowska obserwowała na stołecznym Stadionie X-lecia występy młodych ludzi z całego świata w ramach V Światowego Festiwalu Młodzieży i Studentów, nie zda- wała sobie sprawy z tego, że oto jest świadkiem zalążka rewolucji obyczajowej w Polsce. Wielka humanistka zanotowała w Dziennikach to, co ją zafrapowało: „Sam stadion, z delegacjami równie kolorowymi tak co do skóry, jak w strojach, też wyglądał nieludzko, jak zaczarowane je- zioro kołyszących się barwnych fal. Słowem ludzkość w charakterze ornamentu, lecz ornamentu czego? I skąd w człowieku bierze się potrzeba stawania się ornamentem?”[1]. Takich przemyśleń nie miało zapewne trzydzieści tysięcy młodych ludzi ze 120 krajów, którzy przyjechali na przełomie lipca i sierpnia 1955 roku do Warszawy przede wszystkim się bawić. Ci z Zachodu cie- kawi byli ludzi z kraju zza „żelaznej kurtyny”, ci ze Wschodu – do czasu festiwalu nie wiedzieli, jak smakuje coca-cola, nie wiedzieli, jak zauważyła poetka Agnieszka Osiecka, że ulice podczas uroczystości można dekorować różnokolorowo, a nie tylko na czerwono[2]. JacekKuroń mówi wprost, że festiwal miał dla polskiej młodzieży znaczenie wręcz rewolucyj- ne, porównywalne z tym, jakie wywarły na świadomości politycznej Polaków relacje z życia najważniejszych prominentów partyjnych, ogłoszone na falach radia Wolna Europa przez zbiegłego na Zachód ubeka Józefa Światło. „Przyjechali ze świata kolorowi, młodzi ludzie, którzy tańczyli, śmiali się, byli gotowi dyskutować na każdy temat, nie bali się żadnych tabu. Festiwal (…) ujawnił całe zakłamanie i fałsz tego stylu życia, który był lansowany jako postępowy. Oka- zało się, że można być postępowym, a jednocześnie bawić się życiem, nosić kolorowe ubrania, słuchać jazzu, bawić się i kochać”[3]. Festiwal Młodzieży zrobił wyłom w polskiej obyczajowości w roku, w którym zmarł Albert Einstein, w Pradze stanął pomnik Stalina, Elvis Presley wystąpił po raz pierwszy w telewizji, ostatnie oddziały Armii Czerwonej opuściły Austrię, a General Motors jako pierwsza amery- kańska korporacja osiągnął ponad miliard dolarów zysku. W Polsce w tym czasie Adam Harasimowicz został zwycięzcą V Międzynarodowego Konkur- su Pianistycznego im. Fryderyka Chopina, w Warszawie oddano do użytku Pałac Kultury i Nauki im. Józefa Stalina, Uniwersytet Poznański przemianowano na Uniwersytet im. Adama Mickiewi-
cza (w setną rocznicę śmierci wieszcza) i powstał Totalizator Sportowy. Niecały rok później, w marcu 1956 roku, zmarł w Moskwie Bolesław Bierut, I Sekretarz KC PZPR (jakplotkowała warszawska ulica, zaszkodził mu „tajny referat” I Sekretarza KC KPZR Ni- kity Chruszczowa, wygłoszony na zjeździe sowieckich komunistów, w którym obciążył Stalina popełnionymi zbrodniami), a w czerwcu w Poznaniu władza ludowa wprowadziła w życie słowa premiera Józefa Cyrankiewicza o odrąbaniu ręki, którą na ową władzę podniósłby jakikolwieksza- leniec. I władza kazała strzelać do robotników, którzy wyszli na ulice, aby upomnieć się o godność i swoje prawa. Jednak pięć miesięcy później nastąpił polski Październik – władzę jako I Sekretarz KC PZPR objął zwolniony z odosobnienia Władysław Gomułka. Entuzjazm ludzi był ogromny, Gomułka był symbolem odnowy, świat uważał go za charyzmatycznego przywódcę. Niektórzy zastana- wiali się jednak, dlaczego premierem pozostał Józef Cyrankiewicz. Odpowiedź przyszła bardzo szybko – w roku 1964 w Komitecie Centralnym próżno byłoby szukać zwolenników paździer- nikowego kursu. Zostali sami twardogłowi. Zawiedzionemu odejściem od rewolucyjnych zmian społeczeństwu władza zaczęła podsuwać smakowite kąski. A to mieszkanie (co z tego, że mikrosko- pijne i ze ślepą kuchnią, skoro wcześniej w zniszczonym wojną kraju nie można było nawet o tym pomarzyć), a to talon na samochód (co prawda syrenkę, ale wcześniej dostępne były z rzadka wołgi i to tylko dla niektórych). Ludzie zaczęli rozglądać się za tym, jakowe wymarzone M3 wy- posażyć, nie w głowie im była walka o „socjalizm z ludzką twarzą”. Kiedy więc w 1962 roku Ta- deusz Różewicz opublikował dramat Świadkowie albo Nasza mała stabilizacja, przeniesienie tytułu na okres rządów Gomułki było tylko kwestią czasu. Jedni utożsamiali pojęcie „stabilizacja” z zasto- jem, inni – odczytywali pozytywne znaczenie tego pojęcia, przeszkadzał im jednak przymiotnik „mała” kojarzący się z niskim poziomem. Jako tako nakarmione społeczeństwo, które nie musiało już stać w kolejkach po podstawowe ar- tykuły, chciało się bawić. Szukało rozrywki innej niż dotychczas preferowane przez władze: tańce ludowe i pieśni masowe, inteligentnej, czerpiącej z wzorów zachodnich. Stąd wysyp kabaretów, fenomen Piwnicy pod Baranami i polskiego big-beatu. No i rozkwitł największy imprezowicz w Polsce – telewizja. Ale gdy społeczeństwo bawiło się, władza szykowała kolejny szok– antyse- micką akcję w 1968 roku, która oprócz tego, że skrzywdziła tysiące Polaków pochodzenia żydow- skiego, zmuszając ich do emigracji, była zapowiedzią tego, co miało nastąpić za dwa lata – końca epoki „małej stabilizacji”. Nadeszły inne czasy i inne rozrywki…
P 2 NIE MA JAK POMPA rzyjęcia, rauty, party z bardziej lub mniej oficjalnych okazji gromadziły całą „warszawkę” w miejscach, w których trzeba było się pokazać, lub u osób, u których trzeba było bywać, aby nie wypaść z towarzyskiego obiegu. Szczytem marzeń towarzyskiego warszawskiego high life’u w latach sześćdziesiątych było za- proszenie do udziału w przyjęciach dyplomatycznych wydawanych przez ambasady różnych krajów z okazji świąt narodowych bądź wizyt znamienitych gości. Największą wartość miały za- proszenia z ambasad państw zachodnich: tam zjawiali się przedstawiciele towarzystwa i tego hołubionego przez władze PRL-u, i tego sekowanego. Do placówek dyplomatycznych krajów so- cjalistycznych osoby negujące obowiązujący system światopoglądowy nie były zapraszane. W 1957 roku Warszawę odwiedził Ho Chi Minh, komunistyczny przywódca Wietnamu Północ- nego. Na przyjęcie, które wydał on w dawnym Pałacu Prymasowskim przy Senatorskiej, zapro- szono oczywiście partyjnych i państwowych działaczy (jeśli zapraszali dyplomaci z bratnich państw socjalistycznych, to w tej kolejności) oraz luminarzy życia kulturalnego. Wśród tych ostatnich pojawił się pisarz, działacz i pieszczoch PRL-owskiej władzy Jarosław Iwaszkiewicz z małżonką Anną. Przyjęcie pisarzowi i eks-dyplomacie (przed wojną pracował przez pewien czas w polskim przedstawicielstwie w Danii) nie przypadło do gustu. „Przyjęcie nie było ładne. Oczywiście dlatego, że było ciasno: jedna tylko sala służąca zarazem za jadalnię i salę do kon- wersacji”[4] – zanotował pisarz. Iwaszkiewiczowi nie podobała się również rozmowa z gospoda- rzem przyjęcia. Nazwał ją „banalną” i „emfatyczną”. Zachwyciła go natomiast własna… żona (co wydaje się tym bardziej zaskakujące, że preferencje erotyczne pisarza nie były tajemnicą). „Wyglądała w tym całym towarzystwie, jakby zeszła z księżyca. Nie pasowała do tego całego dobrze odżywionego, ordynarnego zebrania, wyglądała tak eterycznie i zarazem tak pięknie, że można było ją wziąć za anioła”. Ale Anna Iwaszkiewiczowa namówiła męża na udział w raucie nie dlatego, aby być podziwianą w kreacji autorstwa Józefiny Jędrzejczakowej, córki gospodyni Iwaszkiewiczów na Stawisku, lecz liczyła na spotkanie tam Władysława Gomułki. Towarzysz Wiesław jednakprzyjęcia swoją obecnością nie zaszczycił. Być może dlatego, że I sekretarz nie czuł się zbyt pewnie na dyplomatycznych salonach. Po
Warszawie krążyła anegdota, trudno stwierdzić, czy prawdziwa, ale kapitalnie oddająca mental- ność Gomułki. Podczas przyjęcia w ambasadzie francuskiej podano jako jedno z pierwszych dań owoce morza oraz misy z wodą z plastrami cytryny przeznaczone do umycia rąk. Towarzysz Wiesław, będąc spragniony, a nie znając etykiety, miał się owej wody po prostu napić. Po fakcie dyskretnie mu wytłumaczono, do czego owa woda z cytrusami służy. Kiedy więc pod koniec przyjęcia wniesiono poncz z pływającymi plastrami cytrusów, Gomułka w wazie z napitkiem umył ręce…[5] Iwaszkiewicz grymasił, że podczas dyplomatycznych przyjęć bywa zwykle ten sam zestaw gości. 8 czerwca 1961 roku, po raucie w ambasadzie Szwajcarii, zanotował: „Adam Nagórski, Ta- tarkiewiczowie, Lorentzowie, Szyfmanowie. Ktoś pewnie zapisuje w tej chwili: zawsze ci sami Iwaszkiewiczowie. Zadziwiająca trwałość » towarzystwa« mimo zmian ustrojów, wojen, prze- kształcenia się obyczajów”[6]. Natomiast 26 października tego samego roku uczestniczył w śnia- daniu wydanym w pałacu w Jabłonnie na cześć Elżbiety, królowej Belgów, i jej najmłodszej córki, księżniczki Marie-Jose. Zatrzymały się w Polsce, wracając z wizyty w Chinach i ZSRR. Iwaszkiewicz znał już królową Elżbietę – był przez nią przyjęty podczas wizyty w Belgii, a w roku 1955, kiedy królowa gościła w Polsce podczas V Międzynarodowego Konkursu Chopinowskiego, pełnił honory gospodarza i opiekuna dostojnego gościa. Wtedy to wydał na jej cześć w Stawisku śniadanie („jak wszyscy wiedzą, Iwaszkiewicz był snobem. Trzeba było komunizmu, żeby mógł gościć u siebie w domu na śniadaniu królową…”[7] – żartował po latach wielki kompozytor Wi- told Lutosławski, biorący również udział w tym przyjęciu). Doszło wtedy do popełnienia faux pax wobec zasad zachowania się przy stole. Zamiast odpowiednich sztućców do jedzenia ryby (szero- ki i tępy nóż), podano dwa widelce. Królowa, która nie wiedziała, do czego mają służyć owe dwa widelce, nie zaczynała jeść ryby, czekając na odpowiednie sztućce, a skoro gość honorowy nie zaczynał jeść, to nikomu przy stole nie wypadało…). Dwaj adwersarze: Jarosław Iwaszkiewicz i publicysta oraz poseł i muzyk Stefan Kisielewski, uczestniczyli w tym samym przyjęciu w ambasadzie Francji z okazji święta narodowego 14 lipca 1969 roku. W swoich dziennikach żaden nie wspomina, czy spotkali się, obaj natomiast zgodnie raut skrytykowali. „Okropne było przyjęcie, skąpe do niemożliwości, z drzwiami do ambasady za- mkniętymi na klucz i wszyscy na wygonie”[8] – zanotował Iwaszkiewicz. „Ludzi straszne masy, przygotowali przyjęcie w ogrodzie, a tu deszcz lał jak z cebra. Czekaliśmy na wejście w ogonie blisko kilometrowym, płaszczy nie było gdzie kłaść, istna klęska żywiołowa”[9] – odnotował Kisie- lewski. Obaj panowie wymieniają za to długą listę znajomych, których tam spotkali, oraz oficjeli. Na pierwszym miejscu – premiera Józefa Cyrankiewicza. Iwaszkiewicz ubolewa, że Cyrankie- wicz go nie lubi i daje temu wyraz zachowaniem, Kisielewski podkreśla zaś, że „rzecz jasna” nie ukłonił się Cyrankiewiczowi. Cyrankiewicz za to ukłonił się, i nie tylko ukłonił, Krystynie Ma- zurównie, ówczesnej gwieździe polskiego tańca nowoczesnego. W ambasadzie znalazła się jako partnerka Krzysztofa T. Toeplitza, publicysty i pisarza. „W absolutnej ciszy Cyrankiewicz, który szedł na czele, rozejrzał się dookoła, po czym pewnym krokiem skierował się po murawie… tak, ku mnie! Podał mi rękę, skłonił się, jakby do ucałowania mojej urękawicznionej dłoni, a po bacz- nym przyjrzeniu się i wypowiedzeniu kilku banałów oddalił się, a z nim cała chmara ofi- cjałów”[10] – wspomina Mazurówna. Cała „warszawka” obecna na przyjęciu komentowała za- chowanie premiera. Jedni mówili, że Cyrankiewicz pomylił Mazurównę z kimś innym, inni (to za- pewne opinia „życzliwych” koleżanek), że tancerka miała być kolejną ofiarą łasego na kobiece
wdzięki polityka, ale przyjrzał się jej z bliska i… zrezygnował. W pamięci tancerki został jej spe- cjalnie na tę okazję przygotowany strój (sukienka z zasłony w kolorowy filmdruk: na szyi obcisły golfik, gołe ramiona, u dołu króciutka, dekolt w trapez, ale na wysokości brzucha pokazujący pośrodku pępek, do tego czarne rękawiczki powyżej łokci i wielki słomkowy kapelusz z Paryża) oraz menu (oliwki – „fuj! wydały mi się obrzydliwe! zupełnie nie słodkie!”, mikroskopijne kana- peczki – „to już lepsze mmm!” i ptasie mleczko „ach, jakie wspaniałe! wepchnęłam też, ile mogłam, do koronkowej torebeczki”[11]). Bywały i poważniejsze dyplomatyczno-towarzyskie skandale. Maria Dąbrowska sprowoko- wała taki podczas pobytu w roku 1956 w Sztokholmie na obradach Światowej Rady Pokoju, jak określiła to sama pisarka: „stypie” ruchu obrońców pokoju – organizacji skupiającej lewi- cujących artystów i naukowców. Dąbrowska była członkinią polskiej delegacji, natomiast w ra- dzieckiej uczestniczyła pisarka Wanda Wasilewska, komunistka, współtwórczyni armii generała Berlinga, córka wielkiego polskiego polityka, patrioty i socjalisty Leona Wasilewskiego, która jesz- cze przed II wojną światową jako ojczyznę wybrała sowiecką Rosję. W hotelu Carlton zaplano- wano spotkanie towarzyskie, w którym, jak zapewniano Dąbrowską, mieli uczestniczyć tylko pol- scy delegaci. Kiedy pisarka przybyła do hotelu, wziął ją pod rękę Ostap Dłuski, działacz Ruchu Obrońców Pokoju, pytając: „Znasz Wandę Wasilewską?”. Dąbrowska jej nie znała, a co ważniej- sze – nie miała zamiaru poznawać „tej renegatki” i, gwałtownie zabierając rękę, dała temu wy- raz. „Usłyszałam, bardzo zdetonowana, że Anna [Kowalska, pisarka i bliska przyjaciółka Dąbrow- skiej – red.] mówi: » Zlituj się, Maryjko« , a Iwaszkiewicz: » Właśnie – to Jasia [Broniewska – pi- sarka, pierwsza żona Władysława Broniewskiego, przyjaciółka Wasilewskiej – red.] to urządziła. Miała być tylko polska delegacja« . W rezultacie kolacja odbyła się w nastroju jak u Dostojew- skiego. Wasilewska siedziała o dwa miejsca ode mnie. Jarosław pił dużo i nazajutrz zachorował na serce (a teraz w Warszawie podobno opowiada, że to przeze mnie). (…) nazajutrz z satysfakcją stwierdziłam, że miałam rację, unikając zetknięcia się z Wasilewską”[12] – opisuje incydent Dąbrowska. Otóż podczas obrad plenarnych do stolika polskiej delegacji podeszła właśnie Wasi- lewska i zwróciła się do Broniewskiej: „Chodź na kawę. Co wy tu siedzicie w tej Berezie. To prze- cież jest prawdziwa Bereza te sesje”[13]. Te słowa – porównanie do sanacyjnego obozu odosob- nienia w Berezie Kartuskiej – ogromnie oburzyły Dąbrowską. Oficjalnym uroczystościom, jak jubileusze artystów, towarzyszyły spotkania towarzyskie. Ich rozmach zależał od uznania, jakim bohaterowie wydarzenia cieszyli się w oczach decydentów. Lucjan Rudnicki, pisarz i działacz ruchu robotniczego, 6 stycznia 1962 roku z okazji 80. urodzin do- czekał się zaledwie zaproszenia na herbatkę do Belwederu. Wypił ją w towarzystwie ówczesnego Przewodniczącego Rady Państwa Aleksandra Zawadzkiego i kilku partyjnych notabli oraz ko- legów po piórze, jakJerzy Putrament, Władysław Broniewski i Jarosław Iwaszkiewicz. A Iwaszkiewicz, jako ulubieniec PRL-owskich władz, uroczyście obchodził 19 lutego 1969 roku jubileusz 75-lecia urodzin. Najpierw do jego domu w Stawisku przyjechali najwyżsi państwowi i partyjni notable oraz oficjele Związku Literatów Polskich. Otrzymał Złoty Medal imienia Fry- deryka Joliot-Curie przyznany przez Prezydium Światowej Rady Pokoju, w której aktywnie działał od lat, chociaż niewiele z tego dla światowego pokoju wynikało. Na zakończenie uro- czystości z koncertem wystąpiła wybitna pianistka Barbara Hesse-Bukowska. Druga część ob- chodów odbyła się w bardziej reprezentacyjnym miejscu – Belwederze. Niezbyt życzliwy Iwaszkiewiczowi Stefan Kisielewski tak opisał je w swoich Dziennikach: „Jubileusz starego błazna
i wazeliniarza Iwaszkiewicza odbywa się z wielką, ale okropnie prześmieszną pompą. Prześmieszną, bo takie to grubymi nićmi szyte i takie fałszywe: na przyjęciu w Belwederze kolek- cja nowych » przyjaciół« prezesa: Putrament, Gisges, Centkiewicz, Jurandot, Przyboś oraz oczy- wiście Kraśko, Kliszko etc. Spychalski wysławia wkład starego do socjalizmu (koń by się uśmiał) i stwierdza, że: » masy ludowe, nasz nowy już naród z rozmachem twórczym kształtujący swój lepszy socjalistyczny los, widzą w Jarosławie Iwaszkiewiczu pisarza naszych czasów, czasów wielkiego przełomu w naszej tysiącletniej historii, pisarza, który całym swoim zacnym życiem…« etc., etc. Pisarz, wzruszonym oczywiście głosem, przyświadcza, że póki sił, służyć będzie Polsce Ludowej itd. Zupełna komedia, przypomina się Zielony Frak Flersa i Caillaveta. Podobno Talleyrand jeszcze na łożu śmierci wazelinował się królowi. A jednakgdzieś na dnie ser- ca stary pedał żałować musi, że nie ma z nim Jurka, Pawła czy Julka. A pisarz dobry (choć nieso- cjalistyczny), tyle że świnia z niego stara i takjuż zostanie. Ha!”[14]. Po Warszawie krążyła anegdota, że Związek Literatów Polskich postanowił również urządzić jubileuszową fetę Antoniemu Słonimskiemu. Poeta był jednak w niełasce u PRL-owskich władz. Lesław Bartelski, działacz ZLP, zapytał Słonimskiego, co sam zainteresowany o tym sądzi. „Czy taki, jaki miał Jarosław z dzwonami, armatami i przyjęciem w Belwederze?” – upewniał się prze- kornie Słonimski. Przerażony Bartelski zaczął się plątać w słowach: „Nie, nie…, taki skromniutki w naszym związku, w tej salce na piętrze”. „Niech się pan nie martwi, panie Bartelski. Odma- wiam” – zamknął sprawę Słonimski. „Strasznie panu dziękuję” – ucieszył się Bartelski[15]. Jarosław Iwaszkiewicz był dla gomułkowskiej ekipy kimś, kogo warto połechtać jakimś „za- szczytem” czy synekurką, bo przydawał się w momencie, gdy przed światem trzeba było się po- chwalić czymś innym niż kolejnym rekordem w wydobyciu węgla czy zebranych kwintalach z hektara. Zawsze można było poszczycić się przed światem poetą, prozaikiem, posłem i obrońcą pokoju żyjącym z niezwykle inteligentną i światową żoną Anną (z domu Lilpop, córką jednego z najbardziej majętnych przemysłowców przedwojennej Polski; dla poślubienia Iwaszkiewicza zerwała narzeczeństwo z księciem Radziwiłłem, mimo biseksualnych skłonności poety), miesz- kających w pięknej willi w Stawisku w malowniczej Podkowie Leśnej. Była więc gościem Stawi- ska i królowa Belgów Elżbieta, i przedwojenny przyjaciel Iwaszkiewiczów, genialny pianista Ar- tur Rubinstein, i Jean Cocteau – francuski pisarz, malarz i reżyser, i guru egzystencjalizmu Jean Paul Sartre z żoną Simone de Beauvoir… Wizyta Cocteau w Stawisku (23 października 1960 roku) zaczęła się od zgrzytu: gość dotarł o półtorej godziny później, niż był spodziewany (wiozący go kierowca zabłądził w drodze z Nieborowa), ale zachowanie gościa, „był bardzo serdeczny i bez cienia owej francuskiej facticite”, zatarło niezręczność towarzyską z początku wizyty. Cocteau podczas odwiedzin towarzyszył m.in. jego adoptowany syn, aktor Eduard Dermit. Dermit ser- decznie rozbawił towarzystwo swoim zaskoczeniem co do stylu życia w Warszawie – przed przy- jazdem był pewien, że po ulicach stolicy Polski chodzą niedźwiedzie[16]. Podobnie dobrze czuli się u Iwaszkiewiczów 30 czerwca 1962 roku Sartre i de Beauvoir. Iwasz- kiewicz, który cynicznie, ale skrycie wykpiwał ich zaangażowanie w światowy ruch na rzecz utrzymania pokoju, z satysfakcją zanotował: „siedzieli bardzo długo i podobno byli zachwyce- ni”[17]. Towarzyskim kontredansem okazały się uroczystości pogrzebowe urządzone w Teatrze Polskim po śmierci wielkiego aktora Aleksandra Zelwerowicza. Na okrytym kirem katafalku w holu gma- chu przy Karasia trumna, przy katafalku warta honorowa, z głośników płynie Marsz żałobny Cho-
pina, na krześle przed katafalkiem wdowa przyjmuje kondolencje, a na drugim krześle nieco da- lej… druga wdowa również przyjmuje kondolencje. Zelwerowicz ożenił się powtórnie na trzy lata przed śmiercią z Maryną, swoją sekretarką z PWST. Jedni więc składali kondolencje jej. Inni, którzy nie lubili drugiej żony, wyrażali współczucie poprzedniej, Krystynie. Ci, którzy najbardziej niepewnie odnaleźli się w tej sytuacji podwójnego wdowieństwa, składali kondolencje obydwu wdowom[18].
„S 3 POD PAPUGAMI JEST SZEROKO NIKLOWANY BAR… PATiF był pełen i rozchybotany jakwesoła i brzydka barka na falach podnieconego oceanu. Przy podejrzanej czystości stolikach goście ubrani wieczorowo lub w swetry, stare wiatrówki i bez krawatów, jedli źle przyrządzone potrawy płucząc je strumieniami wódki. Ściany, zdobne w boazerię z szerokich, ciemnych listew, nosiły ślady odrapań i zacieków nad pięknymi świecznikami ze starego brązu. Facet w grubych okularach, mamroczący coś bez prze- rwy do siebie, grał Petite fleur, powtarzał refren nieznośnie i ciągle znowu, trudno było się zorien- tować, czy ukochał tę melodię, czy nie umiał nic innego. Zeszłowieczna litografia z dagerotypu, prezentująca luminarzy stołecznego teatru sprzed stu dziesięciu lat, wisiała krzywo nad fortepia- nem. Na bezładnie ustawionej przestrzeni tańczyły pary obrzucając się wzajemnie wymuszony- mi czułościami i hałaśliwą serdecznością ludzi przyzwyczajonych do pokazywania się w zamian za uznanie. W gestach ich i w intonacjach unosił się też jakiś pogłos obronnego sceptycyzmu, da- leki od komedianctwa, przeobrażający aktorstwo w walor nowy, powstały przez katalizę, a może tylko styk z rozsianymi tu gęsto łysymi głowami starych, mądrych Żydów, z załupieżonymi czaszkami męczących kabotynów o genialnych pomysłach i płaskimi fryzurkami młodych, namiętnych kombinatorów – wszystkich tych reżyserów i architektów, scenografów i autorów ra- diowych, tekściarzy kabaretowych i speców od filmowego montażu, socjologów, rzeźbiarzy, fa- chowców od telewizji, projektantów kostiumów teatralnych i artystów od rysunkowych dow- cipów – pełnych jadu i marzeń, i wiecznego niedosytu, który wyznacza ich drogę i ciężkie wes- tchnienia. Głowy te, a wśród nich wysokie, utapirowane koki, skąpe czuprynki, i nawisłe kiście włosów – hebanowe, zjadliwie rude, niezdrowo fioletowe lub z oksydowanej platyny – obracały się na zasadzie komórki światłoczułej: nowa twarz w wejściu więzła w grząskiej chwytliwości na- tychmiast formułowanych opinii. Czar tego spięcia był niepowtarzalny – może tylko wbiegająca wśród huraganowej owacji na boisko ekipa piłkarska odczuwa takie upojenie, niepomna, że wynik meczu jest nie do przewidzenia”[19]. Tak kultowe miejsce Warszawy lat sześćdziesiątych, klubo- wy lokal Stowarzyszenia Polskich Artystów Teatralnych i Filmowych, opisał Leopold Tyrmand w głośnej powieści z kluczem Życie towarzyskie i uczuciowe. Tam, w oparach wódki wypijanej przy szklanym barze bądź na „kanapce” do trzeciej nad ra-
nem, kiedy to legendarny portier pan Franio Król (lub jego zmiennikpan Adam) zgaszeniem i za- paleniem światła dawał znać, że czas już kończyć, bawiono się. Jak wspomina aktor i piosenkarz Bohdan Łazuka, w jednej z trzech sal Klubu, „w narożnym saloniku odbywały się – co sobota – normalne danse, przy fortepianie na wpół oślepły taper młócił przedwojenne tanga, zastępował go dla uwspółcześnienia repertuaru Zdzisio Maklakiewicz, Freda Elkana dała się czasami namówić na jazzowy szlagier, wśród tańczących wyróżniał się Jerzy Passendorfer z małżonką, konkurował z nim Mieczysław Wojnicki, dogadywał Prutkowski, plątał się między nogami Wojtek Rajewski, zaś Zosia Grabińska psuła wszystko intonując swój bojowy refren: Jest Warszawa!”[20]. Maklakiewicz jest łączony w parę towarzyską z Janem Himilsbachem, bo zawodowe kontakty opinia publiczna z reguły przekłada na prywatne. Tymczasem… „Grając razem, Maklaki Himilsbach nie lubili się zbytnio i na przykład w SPATiF-ie razem by- wali rzadko. Maklak uważał, że Janek go kompromituje, a Janek istotnie jak przychodził, to prze- ważnie kończyło się to skandalem i szlabanem”[21] – opowiada bywalczyni klubu, aktorka Zofia Czerwińska. W SPATiF-ie plotkowano i romansowano. „SPATiF to była wtedy taka enklawa. Wszyscy siedzieli w kupie. Generalnie panowała atmos- fera romansowa, ale snobistyczna. Nie wypadało się przespać z kimś, z kim nie wypadało”[22] – wspomina dalej tamtejsze zwyczaje Zofia Czerwińska. W klubie zalewano wódką smak porażki, wznoszono toasty za sukcesy. Po premierze sztuki nie- zwykle popularnej satyryczki Magdaleny Samozwaniec Hotel Belle Vue w maju 1958 roku cały zespół i autorka świętowali tam sukces. Premiera była udana. Sztuka co prawda słaba, ale „war- szawka” po latach socrealizmu chciała się bawić i oglądać na scenie piękne aktorki w peniuarach, a nie traktorzystki w kufajkach. Zabawa w klubie była tak przednia, że autorka bawiła się po pew- nym czasie… boso. Na premierę kupiła bowiem nowe buty, ale okazały się zbyt ciasne. Zabawa była jednak tak dobra, że bohaterka wieczoru zamiast wrócić do domu, postanowiła kontynuować ją bez obuwia[23]. W SPATiF-ie intrygowano i pocieszano się. Tutaj ustalano obsady do spektakli teatralnych i fil- mowych. Tak o pomyśle obsadzenia go w roli Azji Tuhajbejowicza dowiedział się Daniel Ol- brychski. „Jak zwykle wzięliśmy się z Hoffmanem [Jerzym, reżyserem – red.]. Obaj lubiliśmy takie siłowanie się. (…) Nie jestem pewien, ale Hoffman chyba wówczas wygrał. Wychodząc, złapał mnie przy kontuarze w szatni i powiedział, po swojemu zaciągając i zaciskając zęby: » Bra- cie kochany! Dla Wajdy to ty możesz być typowy Słowianin, dla Antczaka typowy Skandynaw, a ja po prostu chlapnę ciebie na czarno i ty u mnie będziesz Azja. Zastanów się« . I wyszedł”[24] – wspomina aktor. Olbrychski propozycję Hoffmana złożoną w tak nietypowy sposób przyjął i został słynnym Tuhajbejowiczem w Panu Wołodyjowskim. Na „angaż w filmie” początkujący reżyserzy podrywali w SPATiF-ie młode aktorki po szkołach. Co bardziej doświadczone pytały o tytuł filmu i kiedy słyszały, że na przykład Popiół i diament, odpowiadały: „A w tym! To już sześć razy grałam”[25]. Kto chciał zaistnieć w świecie teatralno-filmowo-telewizyjnym, musiał tutaj bywać. Jak wspomina pisarz Janusz Głowacki: „W SPATiF-ie dyskutowało się Heideggera i aktualny kurs do- lara, szanse odzyskania niepodległości i napicia nierozcieńczonego jarzębiaku, zrobienia dobrego filmu i okradzenia bogatego Szweda przy barze. Przychodzili tu aktorzy i ladacznice, reżyserzy i prości alkoholicy, pisarze reżimowi i opozycyjni, za którymi sunęli tajniacy”[26].
W SPATiF-e spotykano się także, aby w momentach tragicznych nie być samemu. 8 stycznia 1967 roku na Dworcu Głównym we Wrocławiu zginął pod kołami pociągu ZbyszekCybulski. Cy- bulski, który wpadał do SPATiF-u „na chwilę”, a zostawał, zagadawszy się, kilka godzin. „Tego dnia, w którym dowiedzieliśmy się o śmierci Zbyszka, i ci, którzy nie pili, i ci, którzy lubili się napić – wszyscy byli pijani. Ciemna, zadymiona sala, a w niej grupa smutnych, przygnębionych ludzi. Atmosferę przesycił niedosłyszalny szloch. Na pewno głośno łkał Franio Król, szatniarz w SPATiF-ie, przyjaciel aktorów”[27] – wspomina Zofia Czerwińska. Aktor Tadeusz Ross o szatniarzu Franiu mówi, że znał wszystkich, „był uczynny, tajemniczo życzliwy i zawsze miał dolary do sprzedania. (…) Od Frania można się było zawsze dowiedzieć, kto jest akurat w SPATiF-ie, kto był i wyszedł, a kto jeszcze przyjdzie. A także co można dobrego zjeść, co świeże, co mniej świeże, kto z kim aktualnie sypia, a kto już przestał, kto się ku komu ma, kto kogo lubi, kto jest podejrzany lub ma jakie kontakty i takdalej, i takdalej…”[28]. Na margine- sie, niektóre dania z klubowego menu miały własne nieoficjalne nazwy, np. tatar z jednym jajem to „inwalida”, a „lorneta” to dwie setki wódki… Franio prowadził nielegalny salon gier hazardowych pod ladą szatni i był alkoholikiem wpa- dającym co pewien czas w ciąg alkoholowy. Ratował go zwykle Ryszard Pietruski, który opieko- wał się klubem z ramienia stowarzyszenia. Już po śmierci Frania okazało się, co podejrzewała spora grupa bywalców, że był konfidentem SB. „Jednak był bardzo sympatyczny, niebywale dyskretny, a było co ukrywać, i dowcipny i nig- dy nie pozwolił sobie na poufałość, nawet jeśli wiedział o kimś coś bardzo kompromi- tującego”[29] – opowiada Zofia Czerwińska. Jego zmiennik, Adaś, był całkowitym przeciwieństwem Frania – absolutnie odizolowany, miły i uprzejmy, ale nie można było niczego z nim załatwić. „Był taki dowcip: Jaka jest różnica między kapitalizmem a socjalizmem? Taka jak między Fra- niem a Adasiem”[30] – wspomina aktorka. Do południa lokal nie wyróżniał się szczególnie w porównaniu do innych warszawskich restau- racji. Aktorzy i filmowcy z rodzinami wpadali tutaj na obiad klubowy, czyli taki, do którego dopłacał SPATiF. Sporą grupą klientów byli o tej porze emerytowani aktorzy. Kelnerki nie prze- padały za tymi gośćmi, gdyż nie dawali napiwków. Dlatego lubiły drażnić ich niewinnym pozor- nie pytaniem, chociaż doskonale znały twarze tych stałych bywalców: „Czy jest pan członkiem SPATiF-u?”. Następował wówczas wybuch złości i zapewnień gościa, z kim to on na scenie nie występował wtedy, kiedy owej kelnerki jeszcze na świecie nie było… Kelnerki rządziły również wieczorem. Jedna z nich, posunięta już nieco w latach, ale obdarzona obfitym biustem, na tę okoliczność zwana „Cycofonem”, potrafiła powiedzieć podpitemu gościo- wi: „Tobie wódki już nie podam”, a nawet zabrać mu sprzed nosa pełny kieliszek. W połowie lat sześćdziesiątych nastąpiła jednak wymiana kelnerek – okazało się, że „Cycofon” z koleżankami oszukiwały, sprzedając klientom klubu własną wódkę. Do SPATiF-u przyjęto młode kelnerki, które, jaksię okazało, szybko odnalazły się nie tylko zawodowo, lecz także towarzysko. „Z jedną z nich, śliczną Basią, ożenił się sam Jerzy Duszyński [były mąż Hanki Bielickiej, pierwszy amant powojennego kina – red.] (byłam na ślubie). W jakiś czas potem Wieńczysław Gliński [popularny aktor – red.] ożenił się z Zosią, a wielki polski bohater z Dywizjonu 303, generał Skalski, ożenił się z barmanką Krysią. Trzeba uczciwie przyznać, że dziewczyny te były tego war- te i stanowiły podporę mocno wiekowych panów”[31] ‒ zaznacza Czerwińska.
W SPATiF-ie nie zawsze było przyjemnie i nie wszyscy goście byli mile widziani. Stefan Ki- sielewski tak opisał pewien pobyt w tym klubie pod koniec lat sześćdziesiątych: „[O]gromnie się zmierziłem, bo przyczepili się do mnie różni ubeczkowie i » partyzanci« pijani w trupa, wobec czego obleśnie serdeczni i ściskający porozumiewawczo rękę, jakby prosili o » wybaczenie« . Obrzydłe to, w dodatku głupio chamskie, bo nie przyjdzie im do głowy, że ja się nimi po prostu nie interesuję, a do lokalu przychodzę popić i pogadać z przyjaciółmi”[32]. Ośrodkami życia towarzyskiego w klubie były konkretne stoliki, przy których zasiadali stali by- walcy, a zaproszenie, aby się dosiąść, było traktowane jakzaszczyt. Satyryk, aktor i konferansjer własnego kabaretu Friko, Józef Prutkowski, miał stolik ozdobiony napisem „loża generalska”. Generałowie tam jednak nie bywali, „objawiał się przy nim raczej w towarzystwie czerwonych od wódy pułkowników” oraz „gwiazdek sportu”, a wśród nich kulo- miota Władysława Komara, który w SPATiF-ie wsławił się wypijaniem koktajlu złożonego z wy- mieszanego kurzego rosołu z wódką[33]. Prutkowski miał w zwyczaju wołać na cały klub: „Puśćcie bąka!” kiedy akurat wchodził aktor Henryk Bąk. Pieprzne kalambury były jego specjal- nością. Na widok przystojnej kobiety wchodzącej do lokalu wołał: „Ale dupa…” – i przenosząc wzrok na osobę towarzyszącą wchodzącej, kończył: – „…że z taką przyszedł”. To on oznajmiał swoje przyjście o trzynastej głośnym krzykiem: „Kierowniku!!!!!”. Wtedy zjawiał się kierownik klubu Władysław Sidorowski, a na stole lądowały wódka i golonka. Goście, zwłaszcza panie, były umawiane na spotkanie przy stoliku co kwadrans, aby uniknąć spotkania nielubiących się osób. Prutkowski miał stałą zasadę co do pobytu w SPATiF-ie: wychodził najpóźniej o 14.30. Z kolei sa- tyrykJanusz „Minio” Minkiewicz nigdy nie zaczynał pić przed osiemnastą. Stolik, przy którym sia- dywali Minkiewicz (jako postać stała), operator i reżyser Stanisław Wohl, poeta Adam Ważyk i dramatopisarz oraz współredaktor „Dialogu” Kazimierz Korcelli, był usytuowany tuż przy wejściu do pierwszej sali. Każdy, kto wchodził, pozdrawiał to towarzystwo. Pewnego wieczoru jedna za drugą wkraczały przystojne panie. Po którejś z kolei Adam Ważyk zdziwił się: „I pomyśleć, co one w nas widzą?”. Z przedstawicielek płci pięknej panowie dopuszczali do stolika jako stałego gościa jedynie po- etkę Agnieszkę Osiecką. I właśnie podczas obecności Osieckiej do stolika dosiadł się nieproszony gość, młody człowiek z Podkarpacia. Speszony wymianą zdań, która akurat dotyczyła niuansów fleksji bułgarskiej, zaczął opowiadać o swoich wyczynach w Tatrach. „– Młody człowieku, z te- matyki alpejskiej interesuje mnie wyłącznie yeti” – ściął samochwałę „Minio”[34]. Do stolika bywała dopuszczana Zofia Czerwińska, ale nie dlatego, że znała Minkiewicza jeszcze z czasów, gdy obydwoje pracowali na Wybrzeżu. Zawdzięczała to celnej ripoście na tekst „Mi- nia”. Kiedy po raz pierwszy aktorka weszła do warszawskiego SPATiF-u, Minkiewicz powiedział na jej widok: „Jak byłaś młoda, to mi się podobałaś”. Aktorka odpowiedziała natychmiast: „To ty jeszcze żyjesz?”, czym zdobyła sobie uznanie satyryka i miejsce przy stoliku[35]. Znana w tam- tych czasach dziennikarka i gwiazda TVP Irena Dziedzic zapewnia, że i ona dostępowała tego za- szczytu: „Mniej więcej około jedenastej, kiedy Minkiewicz mówił: » Nie pij trzeciej herbaty, przecież się upijesz…« , postanawiałam wyjść. Wówczas Korcelli mawiał: » Oto kobieta, którą by pół Polski chciało odprowadzić do domu. A my – nie« . Wzywali wówczas kogoś znajomego i mówili: » odprowadzisz tę panią do domu. I zaraz wrócisz. Mieszka niedaleko, wiemy, ile czasu zajmie ci droga tam i z powrotem« ”[36]. Minkiewicz, który sam wypijał dziennie trzy czwarte litra wódki, nie znosił pijaków i pilnował,
żeby przy jego stoliku nie stało puste krzesło. W ten sposób uniemożliwiał dosiadanie się nie tylko pijakom, lecz także każdemu, kto nie został do stolika zaproszony. Przekonał się o tym Janusz Głowacki, kiedy przyprowadził do SPATiF-u dziennikarza „New York Timesa”, Johna Darntona. Ponieważ wszystkie stoliki były zajęte, zapytał Minkiewicza, czy mogą się przysiąść. „Minio” od- powiedział: „Powiedz temu Amerykaninowi, że jaknie przyszedł w 1945, to niech teraz spierdala”[37]. Nic dziwnego więc, że skoro stoliki były z reguły zajmowane przez stałych bywalców, a wie- czorami do klubu schodziły się tłumy, zdobycie wolnego miejsca stawało się nie lada wyzwa- niem. Reżyser Jerzy Gruza wspomina zdarzenie, którego w SPATiF-ie bohaterami byli ulubieniec publiczności Bogusław Kobiela i jego żona Małgorzata, Gruza właśnie oraz nieznany im mężczy- zna. Gruza siedział z Kobielami przy stoliku, kiedy podszedł do nich ów mężczyzna i ukłonił się grzecznie. Siedzący przy stoliku zrozumieli ów gest jako prośbę o zabranie wolnego krzesła, więc Kobiela skinieniem głowy wyraził zgodę. Jakie było ich zdziwienie, gdy ów nieznajomy złapał nie za krzesło, ale za stoliki zabrał go na drugi koniec sali. „Zostaliśmy jak idioci. Siedzieliśmy na kanapie wśród krzeseł bez stolika”[38] – opowiada Gru- za. Jeremi Przybora, współtwórca legendarnego Kabaretu Starszych Panów, uważał, że jego pierwsza wizyta w SPATiF-ie była czymś w rodzaju dopuszczenia do środowiska, które nazwał Parnasem, a nastąpiła ona dopiero po sukcesie Kabaretu. „Późno, bo późno pan wystartował, ale za to tak, że muszę panu pogratulować” – powiedział Przyborze na przywitanie Janusz Minkiewicz i zaproponował wypicie bruderszaftu, co też panowie niezwłocznie uczynili. „Wypadki potoczyły się jak lawina. Przechodziłem z rąk do rąk, podawano mnie sobie od stolika do stolika. Wprawdzie byli to na ogól ludzie nietrzeźwi, a reakcje ludzi nietrzeźwych redukować należy do, powiedzmy, 30 procent, żeby poznać, jak by się zachowali, gdyby byli trzeźwi. Ale i ten procent wystar- czyłby człowiekowi, żeby od tego osłupiał, wpadł potem w stan zażenowania, który to stan stop- niowo, ale szybko, przechodził w euforię. Bo jak się zachować, gdy wybitny plastyk przyklęka przede mną, twierdząc, że pocałuje mnie w rękę. Wiem, że słowa nie dotrzyma, a jednak odru- chowo chowam prawą dłoń za siebie, a tu już ktoś inny – nie mniej sławny reżyser – ciągnie mnie za tę dłoń do swego stolika, przedstawiając pięknej kobiecie, która na moje nazwisko reaguje słowami: » Przecież wiem!« . I wpija mi się w usta znienacka, a kiedy zaczynam się od tego pocałunku uwalniać, patrząc z niepokojem na jej partnera, dodaje: » Nim się nie przejmuj, on mnie zna« . Potem oboje nalewają mi, wypijam, a tu już ktoś inny, sam Tadeusz Konwicki [pi- sarz – red.] podchodzi i mówi: » Zupełnie inaczej sobie pana wyobrażałem. A tu patrzę – elegan- cik, jak nie przymierzając Osęka [Andrzej, krytyk sztuki i dziennikarz – red.]« . Czas przy stoliku Konwickiego upłynął nam na rozmowie, której zupełnie nie pamiętam, podobnie jak tego, co działo się później”. Przybora ucieszył się bardzo z gratulacji otrzymanych od (trzeźwego) Anto- niego Słonimskiego (musiał to być więc piątek, bo Słonimski zaglądał do SPATiF-u w piątki), a przede wszystkim z aplauzu, jaki wzbudził wśród inteligencji (i cóż z tego, że nietrzeźwej), skoro do inteligencji Kabaret Starszych Panów był skierowany[39]. Nierozwiązaną towarzyską tajemnicą SPATiF-u było zachowanie Kazimierza Rudzkiego, zna- nego aktora i konferansjera. Co pewien czas siadywał samotnie przy stoliku, wyraźnie na kogoś czekając. Po kwadransie do sali wchodził sędziwy osobnik o wyglądzie szlagona z sumiastym, si- wym wąsem. Rozglądał się i od wejścia donośnie wołał: „Nie ma tu aby Rudzkiego?”. Aktor zry-
wał się od stolika, podbiegał do szlagona z otwartymi ramionami i wołał: „Wuju! Wuju kocha- ny!!!”. „Kaźmirz!!!” – odkrzykiwał „wuj” i serdecznie ściskał Rudzkiego. Po czym obaj spożywa- li zakrapianą kolację (Rudzki raczej jadł, a „wuj” raczej zakrapiał). Po kolacji Rudzki odprowadzał „wuja” do szatni i tam, jak później opowiadał bywalcom klubu wszystkowiedzący szatniarz Fra- nio, wkładał dyskretnie szlagonowi do kieszeni palta wypchaną kopertę. Całe to przedstawienie po- wtarzało się co pewien czas. Po co to przedstawienie? Wszyscy w SPATiF-ie zachodzili w głowę, ale Rudzki nigdy tego nie zdradził. Powszechnie było wiadomo, że aktor pochodził z zasłużonej ro- dziny księgarzy, która jednakszlacheckich konotacji nie miała…[40] Innym wydarzeniem szeroko komentowanym w SPATiF-ie był rękoczyn, którego w klubie dopuścił się wielki aktor Jan Świderski. Pobił krytyka Jana Kotta – ponoć recenzja, zdaniem aktora, była nie dość pochlebna[41]. Po sygnale Frania o końcu zabawy wkraczały jednak absurdy PRL-u. Rozbawione towarzy- stwo, chcąc kontynuować zabawę, musiało udać się do któregoś z innych, nielicznych czynnych jeszcze lokali. Najbliżej, na odcinku Nowego Światu między placem Trzech Krzyży a Alejami Jerozolimskimi, vis-à-vis „Białego Domu”, jakwarszawiacy nazywali siedzibę KC PZPR, znajdo- wała się Melodia (dawniej Paradis). Było to ulubione miejsce na finał zabawy aktorki Barbary Wrzesińskiej („artystki i szamanki”, jaknazwała ją Agnieszka Osiecka, a prywatnie pierwszej, ale tylko trzymiesięcznej, żony Bohdana Łazuki). Wrzesińska pod koniec każdego wieczoru spędzane- go w SPATiF-ie rzucała hasło: „Do » Melodii« ! Do » Melodii« !”, i otoczona wianuszkiem mężczyzn szła do tej restauracji. Wśród nich, bywało, znajdował się i Janusz Minkiewicz. Ale przy drzwiach do lokalu portier, który wpuszczał wszystkich SPATiF-owców do Melodii, odciągał „Minia” na bok i stanowczo stwierdzał: „Pan redaktor tu nie wejdzie. To nie jest miejsce dla pana redaktora”. I Minkiewicz wracał chwiejnym krokiem do domu na Starym Mieście[42]. Zofia Czerwińska miała kiedyś okazję wracać po wizycie w Melodii do domu milicyjną nyską. Po prostu przedstawiciele władzy chcieli być uprzejmi i podwieźć aktorkę. Czerwińska wsiadła, ale samochód nie ruszał. „Przepraszamy, że czekamy takdługo, ale babce klozetowej gdzieś kabura od pistoletu się zapo- działa” – tłumaczył się przed aktorką sierżant[43]. Gorzej, gdy przyszła fantazja, aby przemieścić się ze SPATiF-u do któregoś z dalej położonych lokali. Problemem okazywał się transport. Taksówki w czasach PRL-u były dobrem deficytowym za dnia (w dodatku to zwykle taksówkarz oznajmiał, dokąd jedzie, i zabierał tych klientów, którzy chcieli się dostać w tamtą okolicę), a w nocy wręcz nieosiągalnym. Te lukę w transporcie wykorzystywali w Warszawie kierowcy miejskich polewaczek, czyszczących nocą ulice miasta. Oczekiwali na wychodzących i za odpowiednią cenę wieźli w wybrane miejsce. Za dodatkową opłatą włączali urządzenie polewające wodą jezdnię. Wtedy pod kolejny lokal lub pod mieszkanie zajeżdżało się z fasonem. Zwykle takie wodne ekstrawagancje były powszechne na początku miesiąca, później musiał wystarczyć sam przejazd. Problemem, zwłaszcza dla osób w stanie nietrzeźwym, było dostanie się do wysoko umieszczonej szoferki – mieściło się tam czworo pasażerów. Zofia Czerwińska wspomina jeden ze szczególnych przejazdów. Po wyjściu ze SPATiF-u ra- zem z bardzo popularną wówczas piosenkarką Danutą Rinn i aktorem Karolem Stępkowskim wgramolili się do owej szoferki i „zamówili” kurs na niedaleki Foksal, do lokalu Stowarzyszenia Architektów Polskich.
– Tylko niech pan leje! – zakomenderowała Czerwińska. – Nie będę lał! – odpowiedział kierowca. – Ja pana proszę, niech pan leje, tu jedzie sama pani Rinn – namawiała Czerwińska. – Ryn nie Ryn, nie będę lał! – padła stanowcza odpowiedź. – Dlaczego? – dopytywały się obie panie. – Bo ja jestem szczotka – padła odpowiedź[44]. *** Lokale środowisk twórczych działały także w innych dużych miastach. Nie wszystkie obrosły le- gendą, jak warszawski SPATiF, ale i tam działy się rzeczy ciekawe i zaskakujące. W Trójmieście był to również SPATiF – w Sopocie przy Monte Cassino, zwany z racji charakterystycznego usy- tuowania, „na pięterku”. Był to lokal przeznaczony nie tylko dla aktorów. Przy jego powstawaniu uczestniczyli również trójmiejscy plastycy, na przykład Aleksander Kobzdej projektował do wnętrza ławki. „Spotykaliśmy się po to, żeby porozmawiać o sztuce, ale zawsze towarzyszyły temu nadmier- ne ilości alkoholu, więc po pewnym czasie wszystko zamieniało się we wzajemne wymówki, typu: » a wiesz, gdzie ja mam to twoje malarstwo?« ”[45] – opowiada prof. Władysław Jackie- wicz, wówczas dziekan Wydziału Malarstwa Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych, późniejszy rektor. Było to tak niemiłe, że profesor postanowił, przynajmniej przez pewien czas, przestać pić alkohol i zostać abstynentem. „Początkowo koledzy traktowali to podejrzliwie, że jak nie piję, to może jestem z jakiegoś » urzędu« i donoszę. Ale szybko przekonali się, że nie. No i miało to dla nich dobrą stronę: wszyscy pili, a ja byłem do odwożenia” – wspomina profesor. Do SPATiF-u nie należało po prostu przyjść. Trzeba było przybyć w oryginalny sposób – Zbyszek Cybulski i Bogumił Kobiela zajeżdżali pod lokal na wspólnym motocyklu, umorusani, spóźnieni i z ogromnym hukiem, ale z fasonem, tłumacząc spóźnienie tym, że „coś się tam ze- psuło”, a studenci uczelni plastycznej maszerowali z dworca kolejki w płaszczach założonych tył na przód. Z racji położenia lokalu na piętrze i tego, że prowadziły doń strome schody, wchodzenie, a zwłaszcza opuszczanie go po alkoholowej konsumpcji nastręczały kłopotów. Odczuł to na własnej skórze jeden z trójmiejskich krytyków teatralnych. Pewna aktorka Teatru Wybrzeże nie- zadowolona z recenzji, po prostu zrzuciła go ze schodów. Sopocki SPATiF miał i tę dobrą cechę, że gdy atmosfera zrobiła się już zbyt gorąca, można było przejść się na molo i tam ostudzić gorące głowy. Po rozstaniu się z Sopotem (PWSSP została przeniesiona do gdańskiej Zbrojowni), plastycy nie zaniechali wizyt w kurorcie i „na pięterku” choćby przy okazji wernisaży w sopockim Biurze Wy- staw Artystycznych. Nieodłącznym elementem wernisaży były butelki wódki, które autor wysta- wy musiał postawić na każdym stoliku. Jej obecność, a zwłaszcza nadużycie wywoływały cza- sem skandale towarzyskie. Z salą wystawową bezpośrednio sąsiadował gabinet dyrektora, który w znacznej części wypełniał olbrzymi filodendron. Podczas jednego z wernisaży, gdy drzwi do obu pomieszczeń były otwarte, malarz Kazimierz Ostrowski, który lubił być skandalistą, po nadużyciu alkoholu wspiął się na ową egzotyczną roślinę i krzyknął: „Kurwy do domu!”. „Nikt się nie ruszył” – konkluduje prof. Jackiewicz.
SPATiF w Łodzi przy Kościuszki opanowali, co oczywiste, filmowcy. Obowiązywała w nim zasada, że po północy nie wpuszcza się nowych gości. Ale dla sławnych osób było odstępstwo od tej reguły. Zresztą około pierwszej w nocy lokal był już zamykany i wtedy pragnący dalszej za- bawy przenosili się do Casanovy. Reżyser Witold Leszczyński, który przeniósł się tam pewnej nocy w towarzystwie Wojciecha Frykowskiego, ówczesnego playboya i syna jednego z najbo- gatszych prywaciarzy w Polsce, wspomina, że poczuł się tam wtedy jak „Murzyn w knajpie dla białych w RPA” – a to dlatego, że ogolił się na łyso i drażnił wyglądem gości Casanovy. Groziło mu pobicie, tylko dzięki obecności Frykowskiego udało mu się wyjść z lokalu bez szwanku[46]. Ale w Łodzi filmowcy szczególną estymą traktowali kawiarnię Honoratka, co ciekawe – lokal całkowicie bezalkoholowy. Zresztą nie tylko filmowcy – lubili tam przychodzić przedstawiciele łódzkiej palestry, lekarze, naukowcy. Trochę dlatego, że Honoratka leżała w dobrym miejscu, na trasie dworzec–Grand Hotel. Można było zacząć dzień od dobrej kawy, zjeść naprzeciwko obiad, zaprawiony wódeczką, w Halce, a wieczór skończyć w SPATiF-ie, Casanovie czy w Malinowej w Hotelu Grand. Ale równie ważna jak lokalizacja była atmosfera kawiarni, o którą dbali jej właścicielka Stefania Brudzińska z mężem. Honoratka była czynna codziennie od 10 rano do 22, także w każdą niedzielę i święta. Smakoszy, oprócz kawy, przyciągały znakomite ciasta oraz sok z żurawiny doskonały na kaca. Pani Brudzińska „matkowała” swoim gościom, osoba z zewnątrz tego „honoratkowego” świata mogła się czuć jak intruz. Wiedziała, kto jaką kawę pije, była punk- tem kontaktowym dla środowiska filmowego (w czasach deficytu telefonów takie miejsce było bezcenne), pozwalała czasem na robienie niewinnych dowcipów. Reżyser Henryk Kluba wspo- mina, jak dostał od kogoś jabłko, ugryzł, ale od razu zorientował się, że coś jest nie tak – cały owoc był naszpikowany zapałkami. Wykorzystał moment, gdy perkusista Janusz Zylber na chwilę wyszedł, poprosił właścicielkę kawiarni, aby dosypała soli do filiżanki muzyka. Po dłuższym na- mawianiu zgodziła się. Kiedy Zylber wrócił do stolika, filiżanka już stała. Pomieszał, wziął spory łyk i nie powiedział ani słowa. W tej chwili do kawiarni wpadł ktoś, krzycząc: „Jak mi się chce pić!”. Zylber bez słowa podsunął mu swoją kawę…[47] W Krakowie najpiękniejszym wnętrzem chlubił się Klub Dziennikarzy Pod Gruszką – baroko- wa sala o przepięknych stiukach przyciągała jednak przede wszystkim nie miłośników architektu- ry, lecz spragnione alkoholu i towarzystwa osoby z branży. Klub był otwierany o godzinie jede- nastej i od razu pojawiali się stali bywalcy. Jeden ze stolików, nazywany stolikiem „zbawców oj- czyzny”, był zajmowany przez krakowskich satyryków: Brunona Miecugowa, Mariana Załuskie- go, Witolda Zechentera, Karola Szpalskiego, Bogdana Brzezińskiego i Ludwika Jerzego Kerna. Gościnnie zasiadali pisarze Tadeusz Kwiatkowski, Marian Romiński i Tadeusz Hołuj. To w klubie Pod Gruszką pewien amerykański dziennikarz dostał niepohamowanego ataku śmiechu, gdy zain- teresował się bardzo ożywionym mężczyzną spędzającym czas przy barze w towarzystwie pięknych kobiet. Był to redaktor Jan Kalkowski z „Przekroju”, najsłynniejszy polski propagator trzeźwości, który właśnie, jak wytłumaczono Amerykaninowi, przepijał honorarium za cykl tekstów antyalkoholowych drukowanych w tym tygodniku[48]. W Szczecinie miejscem, gdzie spotykali się przedstawiciele środowisk twórczych, był Klub 13 Muz, któremu, według legendy, nazwę miał nadać sam Konstanty Ildefons Gałczyński. Miejsce było szczególne, bo nie tylko aktorzy zbierali się tam po spektaklu, aby odreagować stres czy prze- prowadzić próbę kabaretu. „Tu nawet kurwy były wspaniałe, chodziły na premiery do teatru, ko- chały artystów – dosłownie i w przenośni, i dostarczały miastu więcej dewiz niż zatrudniająca kil-
kanaście tysięcy pracowników Stocznia”[49] – wspomina Jan Maciejewski, reżyser i dyrektor Państwowych Teatrów Dramatycznych. Częstymi gośćmi Klubu 13 Muz byli popularni aktorzy, prywatnie wówczas małżeństwo mieszkające w Szczecinie – Maria Chwalibóg i Andrzej Kopi- czyński. „Jeżeli zdarzał się wieczór, że nie było się w Klubie 13 Muz, to właściwie czegoś brako- wało, Muzy to był nasz drugi dom”[50] – opowiada Andrzej Kopiczyński. Nawet pies Kopi- czyńskich, Usu (rasa owczarkopodobna), tak traktował 13 Muz. Szedł do Klubu, siadał koło Chwa- libóg albo Kopiczyńskiego i czekał, kiedy przyjdzie czas powrotu do domu. Pewnego razu powrót okazał się trudniejszy niż zwykle: chwiejącego się na nogach Kopiczyńskiego i jego podśpie- wujących kolegów zatrzymał patrol milicji. Władza jednak nie interweniowała, bo zatrzymani stanęli na baczność i odśpiewali Mazurka Dąbrowskiego.
M 4 TA NASZA MŁODOŚĆ iejscami, gdzie kwitło życie towarzyskie lat sześćdziesiątych, były również kluby stu- denckie i jazzowe. Warszawskie Hybrydy, Stodoła czy Medyk, gdański Żak, łódzkie Pod Siódemkami przy Piotrkowskiej 77… Pierwsza siedziba klubu Hybrydy mieściła się przy Mokotowskiej w pałacyku należącym niegdyś do Józefa Ignacego Kraszewskiego. Zresztą to od tytułu jednej z powieści Kraszewskiego pochodzi nazwa klubu. Dziennikarz Cezary Prasek tak wspomina klubową atmosferę: „Cały klub, jak większość lokali tego typu w Polsce, był prze- siąknięty kwaśnym zapachem węgierskiego białego rieslinga, który się kupowało na kieliszki, lub grzanego czerwonego wina z korzeniami i podawanego w szklankach. W Hybrydach mieściły się cztery bufety, dwie sale na górze, sześć na dole i dwie w piwnicy. Stały tam pianino, drewniane beczki w charakterze stolików, na których paliły się świeczki. Istniała w Hybrydach sala bilardo- wa, to w tamtych czasach w Polsce prawdziwa rzadkość, podobnie sale z szafami grającymi”[51]. Takie atrakcje, a także klimat miejsca, przyciągały tłumy. W każdy sobotni wieczór na chodniku przed klubem ustawiała się spora kolejka. Chociaż wstęp do klubu mieli for- malnie tylko studenci i pracownicy wyższych uczelni, to jednak bawiło się tam sporo osób spoza tego środowiska znających widać sposoby, aby przekonać do mniej rygorystycznego stosowania przepisów pilnujących wejścia. W powieści Życie towarzyskie i uczuciowe gości Hybryd nie bez złośliwości sportretował Leopold Tyrmand: „Ustylizowani na modnych efebów reżyserzy filmo- wi i artyści fotograficy nie pierwszej młodości, w kolorowych koszulkach polo i pasiastych mary- nareczkach o obwisłych ramionach, dokonywali tu co wieczór przeglądu towaru rozłożonego bez tchu na parcianych fotelach po odtańczeniu tasiemcowej improwizacji inspirowanej przez od- ległe o pół globu kluby jazzowe West Coastu”[52]. Ów jazzowy klimat Hybryd tworzyli najlepsi wówczas polscy jazzmani: Andrzej Kurylewicz, Andrzej Trzaskowski, Krzysztof Komeda-Trzciński, Jan Zylber. Pierwszy koncert jazzowy w Hy- brydach odbył się 1 lutego 1957 roku. Jam sessions, obok studenckiego teatru, kabaretu, klubu fil- mowego i wieczorów poetyckich, były poza wizytą w barze i na parkiecie sposobem na spędzanie czasu w klubie. „Do tańca przygrywał tam wówczas zespól The Twisters, a jednym z piosenkarzy ówcześnie występujących był Wojciech Gąssowski, który śpiewał zachodnie standardy po an-