zajac1705

  • Dokumenty1 204
  • Odsłony117 909
  • Obserwuję51
  • Rozmiar dokumentów8.3 GB
  • Ilość pobrań76 562

Smith Wilbur - Pieśń Słonia

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Smith Wilbur - Pieśń Słonia.pdf

zajac1705 EBooki
Użytkownik zajac1705 wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 16 osób, 30 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 199 stron)

WILBUR SMITH PIEŚŃ SŁONIA (Elephant Song) Przekład: Hanna Pustuła Danielle Antoinette, mojej żonie i najdroższej towarzyszce życia

Był to kryty strzechą, pozbawiony okien budynek z ociosanych bloków piaskowca. Daniel Armstrong wybudował go własny- mi rękami prawie dziesięć lat temu. W owym czasie rozpoczął właśnie pracę w dyrekcji Parku Narodowego Chiwewe. Od tam- tej pory budynek przekształcił się w istny skarbiec. Johnny Nzou otworzył masywną kłódkę i rozwarł na oścież podwójne drzwi z afrykańskiego tekowca. Johnny pełnił funkcję naczelnika Parku Narodowego Chiwewe. Przed laty, kiedy był jeszcze młodym chłopcem z plemienia Matabele, towarzyszył Danielowi w polowaniach, tropiąc dla niego zwierzynę i nosząc za nim strzelbę. To Daniel, przy ogniskach niezliczonych biwa- ków, nauczył go bezbłędnie czytać, pisać i mówić po angielsku. Daniel pożyczył przyjacielowi pieniądze na opłacenie pierwszego korespondencyjnego kursu na Uniwersytecie Południowej Afryki i w ten sposób Johnny rozpoczął naukę, zakończoną w wiele lat później otrzymaniem stopnia magistra nauk przyrodni- czych. Dwaj młodzi chłopcy, biały i czarny, ramię w ramię patrolowali rozległe przestrzenie Parku Narodowego, często pieszo lub na rowerach przemierzając dziesiątki kilometrów dzikiego buszu. Narodzonej w czasie tych wędrówek przyjaźni nie zdoła- ły osłabić lata późniejszej rozłąki. Zajrzawszy do tonącego w mroku wnętrza magazynu, Daniel cicho gwizdnął. – Do diabła, chłopie, widzę, że nie próżnowałeś. Zawartość skarbca, zapełniająca przestrzeń aż po belki dachu, warta była setki tysięcy dolarów. Johnny rzucił przyjacielowi badawcze spojrzenie. Jego zwężone oczy szukały w twarzy Daniela śladów dezaprobaty. Była to czysto odruchowa reakcja, bowiem Johnny świetnie zdawał sobie sprawę, iż ma w Danielu sprzymierzeńca, nie gorzej od niego samego rozumiejącego istotę problemu. Jednak program przeprowadzany przez władze parku budził tak liczne kontrowersje, iż naczelnik spodziewał się kolejnej porcji krytyki. – Czy nie da się lepiej oświetlić wnętrza? – Daniel zwrócił się do towarzyszącego mu operatora. – Potrzebuję kilku dobrych ujęć. Kamerzysta, objuczony przymocowanymi do pasa ciężkimi pojemnikami z bateriami, z trudem wtoczył się do środka. Kiedy zapalił ręczną lampę łukową, spiętrzone stosy skarbów zalało oślepiające, błękitne światło. – Chcę, żebyś nas sfilmował, gdy będziemy przechodzić przez magazyn – wyjaśnił Daniel. Operator skinął głową i poprawił na ramieniu połyskującą w półmroku kamerę wideo. Jock miał trzydzieści parę lat. Jego strój składał się z szortów w kolorze khaki i pary sandałów. Morderczy upał panujący w dolinie Zambezi sprawił, że jego opalo- ne na brąz ciało pokryło się lśniącym potem. Z długimi włosami związanymi na karku kawałkiem rzemienia wyglądał raczej na gwiazdę rocka, lecz jego narzędziem pracy nie była gitara, ale ogromna kamera Sony. – Jasne, szefie – rzucił krótko, kierując obiektyw na bezładne stosy kłów lśniących w półmroku, by zakończyć ujęcie zbliże- niem dłoni Daniela, sunącej pieszczotliwie wzdłuż doskonałej krzywizny jednej z kości. Następnie, cofnąwszy się o krok, uchwycił całą postać. Daniel zrobił doktorat z biologii, napisał kilka książek, wygłaszał cieszące się dużym powodzeniem wykłady, jednak swoją pozycję uznanego na całym świecie autorytetu w dziedzinie ekologii Afryki zawdzięczał czemu innemu. Świetnie prezentował się w telewizji, a jego sposób prowadzenia narracji wywierał nieodparte wrażenie na widzach. Tryskał zdrowiem, miał wyspor- towaną sylwetkę, wręcz charyzmatyczny urok i głęboki, przykuwający uwagę głos. Wciąż jeszcze mówił z miękkim, wyspiar- skim akcentem, nabytym w czasie studiów w Sandhurst, łagodzącym nieco twardą, niemelodyjną wymowę spółgłosek, typową dla kolonialnej angielszczyzny. Ojciec Daniela służył w czasie drugiej wojny światowej jako oficer sztabowy w regimencie gwardii i walczył w północnej Afryce pod dowództwem Wavella i Montgomery'ego. Po zawarciu pokoju przyjechał do Rodezji, by zająć się uprawą tytoniu. Daniel urodził się w Afryce, a kiedy dorósł, rodzina odesłała go do Anglii, gdzie skończył studia na uniwersytecie w Sandhurst. Po powrocie do Rodezji zaczął pracować dla Zarządu Parków Narodowych. – Kość słoniowa – mówił teraz, patrząc w obiektyw kamery – od czasów faraonów uważana za jeden z najpiękniejszych i najcenniejszych darów natury, to duma, lecz także i straszliwe przekleństwo afrykańskiego słonia. Daniel i Johnny Nzou ruszyli między stosy kłów, kierując się w głąb magazynu. – Przez dwa tysiące lat człowiek polował na słonie, by zdobyć białe złoto, a mimo to jeszcze dziesięć lat temu na kontynencie afrykańskim wciąż jeszcze żyły ponad dwa miliony tych ogromnych zwierząt. Wydawało się, że populacja słoni posiada zdol- ność do samoodnawiania, że na zawsze pozostanie nie wysychającym źródłem bogactwa, które potrafimy kontrolować, wyko- rzystywać i chronić. Lecz nagle coś zaczęło się psuć. W ciągu ostatnich dziesięciu lat wymordowano prawie milion słoni. Trud- no pojąć, jak w ogóle mogło do tego dojść. Jesteśmy tu dzisiaj, żeby poszukać odpowiedzi na pytanie, gdzie tkwił błąd i co na- leży uczynić, by oddalić widmo ich całkowitej zagłady. Daniel zwrócił się do Johnny'ego. – Jest tu dzisiaj ze mną pan John Nzou, naczelnik Parku Narodowego Chiwewe, przedstawiciel nowej generacji afrykań- skich strażników przyrody. Tak się składa, iż w języku szona słowo nzou oznacza słonia. To oczywiście przypadek, jednak John Nzou jest prawdziwym panem słoni, i to nie tylko z nazwiska. Z racji pełnionej funkcji odpowiada on za największe, najbar- dziej dorodne stada tych zwierząt, występujące obecnie na terenie Afryki. Proszę nam zdradzić, panie naczelniku, ile kłów sło- niowych zgromadził pan w magazynie Parku Narodowego Chiwewe? – W chwili obecnej mamy tutaj prawie pięćset okazów, dokładnie czterysta osiemdziesiąt sześć, z których każdy waży śred- nio siedem kilogramów. – Na międzynarodowym rynku za kilogram kości słoniowej można otrzymać trzysta dolarów – przerwał mu Daniel. – To znaczy, że zgromadzone tutaj kły są warte dobrze ponad milion dolarów. W jaki sposób udało się wam je zdobyć? – Cóż, część z nich pochodzi od padłych zwierząt, znalezionych przez naszych ludzi na terenie parku. Inne skonfiskowaliśmy kłusownikom. Jednak większość zgromadzonych tutaj okazów została uzyskana w wyniku akcji eliminacyjnych, jakie jesteśmy zmuszeni przeprowadzać. Doszedłszy do końca magazynu, mężczyźni odwrócili się, by znów stanąć twarzą do kamery.

– O programie eliminacyjnym porozmawiamy szczegółowo za chwilę. Czy nie zechciałby pan tymczasem powiedzieć nam nieco o działalności kłusowników na terenie Chiwewe? Czy ci nielegalni myśliwi wyrządzają wam duże szkody? – Sytuacja pogarsza się z każdym dniem. – Johnny ze smutkiem potrząsnął głową. – Kiedy na terenie Kenii, Tanzanii i Za- mbii słonie zostały doszczętnie wytępione, zainteresowanie zawodowych kłusowników skupiło się na dorodnych stadach tych zwierząt, występujących dalej na południe. Od Zambii oddziela nas tylko rzeka Zambezi, kłusownicy bez trudu przedostają się na naszą stronę. Są od nas znacznie lepiej zorganizowani i uzbrojeni. Strzelają po to, żeby zabić – i to zarówno do ludzi, jak słoni i nosorożców. Kiedy natykamy się na bandę kłusowników, otwieramy ogień nie czekając, aż oni to zrobią pierwsi. – A przyczyną wszystkich nieszczęść jest właśnie to... – dłoń Daniela spoczęła na najbliższym stosie kłów. Pośród zgroma- dzonych w magazynie okazów próżno by szukać dwóch identycznych, każdy posiadał własną, niepowtarzalną linię. Niektóre, niemal idealnie proste, cienkie i długie, przypominały druty do robótek dziewiarskich. Inne znowu były wygięte jak napięty łuk. Krótkie i stępione sąsiadowały z ostrymi, niby oszczep wojownika. Obok perłowych, leżały kły o barwie alabastru oraz po- ciemniałe od soków roślinnych, starte i popękane szable starych słoni. Większość zgromadzonej tu kości słoniowej należała do samic albo osobników niedojrzałych; kilka kłów, nie dłuższych od ramienia dorosłego mężczyzny, pochodziło od małych słoniątek. Wspaniałe, pięknie zakrzywione królewskie szable potężnych samców trafiały się niezwykle rzadko. Daniel dotknął jednego z takich wyjątkowych okazów. Głębokie wzruszenie, malujące się na jego twarzy, było czymś więcej niż tylko grą na użytek kamery. Po raz kolejny powróciło z całą siłą znajome uczucie przytłaczającej melancholii. To właśnie ten dziwny smutek zmuszał go do pisania o bezpowrotnie odchodzącej w przeszłość dawnej Afryce i ginącym królestwie zwie- rząt. – Oto wszystko, co pozostało z niezwykłych, mądrych stworzeń – powiedział przejmującym szeptem. – Nawet jeżeli zgodzi- my się, że rzeczywiście nie można było tego uniknąć, musimy zastanowić się nad dramatycznym charakterem zmian, jakie do- konały się w ostatnich latach na naszym kontynencie. Słoniowi afrykańskiemu powszechnie uważanemu za symbol tej ziemi grozi zagłada. Jaki los czeka w przyszłości te wspaniałe zwierzęta? Jaki los czeka Afrykę? W głosie Daniela brzmiała absolutna szczerość. Kamera wiernie rejestrowała powagę, malującą się na jego twarzy. To wła- śnie zaangażowanie, z jakim mówił o sprawach, które naprawdę głęboko go obchodziły, zapewniało jego programom telewizyj- nym niesłabnącą popularność na całym świecie. Po chwili otrząsnął się ze wzruszenia i zwrócił się do Johnny'ego Nzou: – Panie naczelniku, proszę nam powiedzieć, czy te niezwykłe zwierzęta muszą wyginąć? Ile słoni żyje w chwili obecnej na te- renie Zimbabwe? Jaka część tej populacji znajduje się pod pana opieką w Parku Narodowym Chiwewe? – Szacuje się, że w Zimbabwe żyje około pięćdziesięciu dwóch tysięcy osobników tego gatunku. Nasze dane na temat Parku Narodowego Chiwewe są jeszcze dokładniejsze. Przed trzema miesiącami udało nam się przeprowadzić badania, sfinansowane przez Międzynarodową Unię Ochrony Przyrody. Wykonane wówczas zdjęcia lotnicze całego obszaru parku posłużyły nam do dokładnego policzenia żyjących na jego terenie słoni. – Więc ile ich tu macie? – W Chiwewe żyją wielkie stada, obejmujące blisko jedną trzecią całej populacji tych zwierząt na terenie Zimbabwe. Daniel ze zdziwieniem uniósł brwi. – Wobec panującego powszechnie nastroju przygnębienia i pesymizmu, pańskie szacunki zaiste napawają otuchą. Johnny Nzou skrzywił się niechętnie. – Przeciwnie, doktorze Armstrong. Są w najwyższym stopniu niepokojące. – Czy mógłby nam pan wyjaśnić, dlaczego? – To proste, doktorze. Park Narodowy Chiwewe nie jest w stanie wyżywić takiej liczby słoni. Uważamy, że optymalna popu- lacja słoni dla obszaru Zimbabwe nie powinna przekraczać trzydziestu tysięcy sztuk. Pojedynczy osobnik pochłania w ciągu jednego dnia tonę pokarmu roślinnego. Głodny słoń w poszukiwaniu pożywienia potrafi powalić i zniszczyć nawet potężne, kilkusetletnie drzewo. – Co się stanie, jeżeli pozwolimy tym wielkim stadom swobodnie się rozwijać? – W ciągu kilku lat park zmieni się w jałową pustynię, a wtedy zwierzęta czeka nieuchronna zagłada. Zostaniemy bez drzew, bez parku i bez słoni. Daniel ze zrozumieniem skinął głową. Kiedy film znajdzie się już na stole montażowym, włączy w tym miejscu serię ujęć, które nakręcił parę lat temu w kenijskim Parku Amboseli. Do dziś prześladują go wstrząsające obrazy zniszczenia, przedsta- wiające wypaloną słońcem nagą ziemię i odarte z kory i liści martwe drzewa, wyciągające błagalnie konary ku bezlitosnemu afrykańskiemu niebu. Nie może zapomnieć wyschniętych ścierw zwierząt, walających się w czerwonym kurzu tam, gdzie do- padł je głód lub kłusownicy. – Czy widzi pan jakieś rozwiązanie, panie naczelniku? – zapytał cicho. – Tak. Obawiam się, że dość drastyczne. – Czy zechce nam pan je przedstawić? Johnny Nzou wzruszył ramionami. – To nie będzie zbyt przyjemny widok, ale proszę bardzo, jeśli pan sobie życzy, pańska ekipa może nam towarzyszyć. Daniel obudził się dwadzieścia minut przed wschodem słońca. Ani lata, które w różnych okresach życia przyszło mu spędzić w wielkich metropoliach z dala od rodzinnej Afryki, ani niekończące się pasmo świtów, oglądanych na północnych szeroko- ściach czy w nieokreślonych strefach podróży lotniczych, nie zdołały zabić w nim przyzwyczajenia, nabytego w młodości w tej właśnie dolinie. Naturalnie, do utrwalenia nawyku przyczyniła się straszliwa Rhodesian Bush War – wojna narodowowyzwo- leńcza, podczas której Daniel został zmobilizowany do służby w siłach bezpieczeństwa. Świt na zawsze pozostał dla niego najbardziej czarodziejską porą dnia. A szczególnie świt w tej dolinie. Daniel wygrzebał się

ze śpiwora i sięgnął po buty. Ludzie Johnny'ego spali w ubraniach na spieczonej słońcem ziemi – krąg przytulonych do siebie postaci wokół wciąż jeszcze żarzącego się ogniska. Chociaż przez całą noc budziły ich dobiegające od strony wzgórz groźne po- mruki lwów, nie ogrodzili miejsca spoczynku tradycyjnym boma z gałęzi kolczastych krzewów. Daniel zasznurował buty i bezszelestnie wysunął się z kręgu śpiących postaci. Rosa, spowijająca niby siateczka z pereł łodygi traw, przemoczyła do kolan nogawki jego spodni. Daniel wspiął się na skaliste wzniesienie na skraju urwiska. Wyszukawszy wygodne miejsce na szczycie sterty szarych granitowych głazów, usiadł, otulając się anorakiem. Niepostrzeżenie ognisty brzask rozświetlił wschodni nieboskłon, barwiąc przepływające nad potężną rzeką chmury delikat- nymi odcieniami różu i szarości. Opary unoszące się znad ciemnozielonych wód Zambezi falowały i pulsowały niczym upiorna ektoplazma. Odbywające swój poranny lot stada kaczek kreśliły na bladym niebie czarne, doskonale precyzyjne linie. Skrzydła ptaków, niby ostre szable, przecinały niezdecydowane światło poranka. Gdzieś w pobliżu zaryczał lew, wydając serię urywanych, ogłuszających dźwięków, przechodzących w zawodzące pomruki. Daniel wzdrygnął się. Chociaż w życiu słyszał ryk niezliczonych lwów, owa muzyka wciąż wywierała na nim to samo wrażenie. Nic na całym świecie nie mogło się z nią równać. To właśnie był prawdziwy głos Afryki. Daleko w dole, na skraju bagna udało mu się dojrzeć sylwetkę ogromnego kota. Dobrze odżywiony samiec z imponującą ciemną grzywą posuwał się majestatycznym, wyniosłym krokiem, rytmicznie kołysząc zwieszonym niemal do samej ziemi ogromnym łbem. W półotwartym pysku o cienkich, czarnych wargach lśniły potężne kły. Daniel przyglądał się, jak zwierzę zni- ka w gęstych zaroślach na brzegu rzeki. Z piersi wyrwało mu się westchnienie zachwytu. Nagle tuż za swoimi plecami usłyszał jakiś ledwo uchwytny dźwięk. Poderwał się, lecz Johnny Nzou uspokajającym gestem dotknął jego ramienia i usiadł obok na płaskim bloku granitu. Johnny zapalił papierosa. Danielowi nigdy nie udało się przekonać przyjaciela, że powinien porzucić ten zgubny nałóg. Jak wiele razy w przeszłości, znowu siedzieli w przyjacielskim milczeniu, obserwując coraz szybsze postępy świtu, aż wreszcie na- stał ów moment niemal religijnego uniesienia, gdy ognista tarcza słońca wysunęła się zza ciemnej masy drzew. Światło całko- wicie zmieniło swój charakter i w jednej chwili cały świat pokrył się lśniącą glazurą, nadającą mu pozór ceramicznego cacka, świeżo wyjętego z pieca artysty. – Tropiciele wrócili do obozu dziesięć minut temu. Znaleźli stado – odezwał się Johnny, przerywając nie tylko ciszę, lecz także psując nastrój. Daniel, wyraźnie podniecony, spojrzał na przyjaciela. – Ile sztuk? – zapytał. – Mniej więcej pięćdziesiąt. Akurat tyle, ile trzeba. Więcej nie daliby rady przetworzyć, bowiem w panującym w dolinie upale mięso i skóra szybko zaczy- nają gnić. A mniejsze stado nie usprawiedliwiało użycia tylu ludzi i drogiego sprzętu. – Jesteś pewien, że chcesz to nakręcić? – spytał Johnny. Daniel skinął głową. – Długo się nad tym zastanawiałem. Nie mogę przemilczeć tej części, to byłoby nieuczciwe. – Ludzie jedzą mięso i noszą skórzane buty, ale nikt nie ma ochoty przyglądać się pracy w rzeźni – zauważył Johnny. – To bardzo skomplikowany, budzący silne emocje problem. Ludzie mają prawo poznać prawdę. – Każdego innego dziennikarza posądziłbym o pogoń za sensacją – mruknął Johnny. Daniel zmarszczył brwi. – Jesteś jedyną osobą na świecie, której pozwoliłbym coś takiego powiedzieć. Przecież doskonale wiesz, że nie o to chodzi. – Masz rację, Danny, wiem – zgodził się Johnny. – Nienawidzisz tego tak samo jak ja. A przecież to właśnie ty uświadomiłeś mi, że inaczej nie można. – Bierzmy się do roboty – burknął Daniel wstając. Milcząc wrócili do samochodów. Obóz tętnił życiem, w kociołku na ognisku bulgotała kawa. Myśliwi zwijali koce i śpiwory i sprawdzali broń. Było ich czterech, dwóch czarnych i dwóch białych chłopców w wieku dwudziestu paru lat. Nosili proste mundury khaki strażników Parku Narodowego, ozdobione tylko jaskrawozielonymi pagonami. Chociaż sposób, w jaki obchodzili się z bronią, zdradzał byłych żołnierzy, pokpiwali z siebie z niewymuszoną pogodą zwyczajnych młodych ludzi. Odnosili się do siebie po ko- leżeńsku, nie zwracając najmniejszej uwagi na kolor skóry, a przecież niedawno musieli walczyć w wojnie narodowowyzwoleń- czej, i to po przeciwnych stronach. Daniela nieustannie zdumiewało, jak niewiele wzajemnego żalu i goryczy zachowali ci lu- dzie. Jock zaczął już filmować. Daniel miał wrażenie, że kamera Sony jest naturalnym przedłużeniem ciała operatora, czymś w ro- dzaju garbu na plecach kaleki. – Przed kamerą będę musiał zadać ci parę głupich pytań, pewnie uznasz je za irytujące – Daniel uprzedził przyjaciela. – Obaj doskonale znamy odpowiedzi, ale musimy trochę poudawać, żeby to wyglądało naturalnie. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu. – Zaczynaj. Johnny bardzo dobrze wychodził na filmie. Wczoraj wieczorem Daniel obejrzał wstępny materiał. Jedną z cudownych zalet pracy nowoczesnym sprzętem wideo była możliwość natychmiastowego przeglądania nakręconego metrażu. Johnny przypo- minał młodego Cassiusa Claya, jeszcze zanim ten stał się Mohammedem Ali. Miał jednak bardziej pociągłą twarz, delikatniej- szą budowę i był bardziej fotogeniczny od mistrza boksu. Miał też wyraziste rysy, a kiedy mówił, żywa mimika znakomicie podkreślała znaczenie słów. Jego skóra była wystarczająco jasna, by poprzez zbyt ostry kontrast nie powodować problemów technicznych. Kiedy podeszli do dymiącego ogniska, Jock skierował na nich obiektyw kamery.

– Znajdujemy się w obozie na brzegu rzeki Zambezi. Przed chwilą wzeszło słońce, a pana tropiciele, panie naczelniku, natra- fili właśnie na liczące około pięćdziesięciu sztuk stado słoni – powiedział Daniel, a Johnny potwierdził kiwnięciem głowy. – Wyjaśnił nam pan, iż Park Narodowy Chiwewe nie jest w stanie wyżywić tak wielkiej liczby tych olbrzymich zwierząt i że tylko w tym roku jesteście zmuszeni usunąć z terenu parku co najmniej tysiąc osobników. Wymaga tego nie tylko troska o ekologię, lecz także jest to warunek przeżycia pozostałych stad. W jaki sposób zamierza pan usunąć nadmiar słoni? – Będziemy musieli je zlikwidować – odpowiedział Johnny krótko. – Zlikwidować? – powtórzył Daniel. – Czy to oznacza, że zamierzacie je wybić? – Tak. Ja i moi ludzie wystrzelamy je. – Wszystkie, panie naczelniku? Chce pan dzisiaj zabić pięćdziesiąt słoni? – Tak, całe stado. – Razem z młodymi i ciężarnymi samicami? Nie oszczędzi pan ani jednego zwierzęcia? – Wszystkie będą musiały zginąć – powiedział twardo Johnny. – Ale dlaczego, panie naczelniku? Nie można ich po prostu wyłapać, uśpić zastrzykiem i wysłać w inne miejsce? – Przetransportowanie zwierzęcia rozmiarów słonia pociąga za sobą horrendalne koszta. Dorodny samiec waży sześć ton, przeciętna samica cztery. Niech pan się przyjrzy tej dolinie. – Johnny wskazał na strome stoki i postrzępione skaliste pagórki, porośnięte gęstym lasem. – Musielibyśmy dysponować specjalnymi ciężarówkami oraz wybudować dla nich drogę. Nawet gdyby to było możliwe, dokąd mielibyśmy wysłać zwierzęta? Mówiłem już panu, że w Zimbabwe mamy nadwyżkę ponad dwu- dziestu tysięcy słoni. Nie mamy dokąd odesłać zwierząt z tej doliny. Po prostu nigdzie nie ma dla nich miejsca. – Więc wychodzi na to, że w odróżnieniu od innych państw, leżących dalej na północ, takich jak Kenia czy Zambia, gdzie sło- nie zostały niemal całkowicie wyniszczone przez kłusowników i nierozsądne metody ochrony, w Parku Chiwewe mamy kla- syczną sytuację „paragrafu 22”. Okazuje się, że zbyt dobrze dbał pan o swoje stada. Teraz stanął pan wobec konieczności wybi- cia i zmarnowania tych niezwykłych zwierząt. – Myli się pan, doktorze Armstrong. Niczego nie zamierzamy zmarnować. Otrzymamy wysoką cenę za kły, skóry i mięso. Dochód zostanie reinwestowany. Przeznaczymy go na cele ochrony zwierząt i walki z kłusownikami. Zagłada całego stada nie będzie li tylko bezsensownym okrucieństwem. – Ale dlaczego musi pan zabijać matki z dziećmi? – nalegał Daniel. – Gra pan nieuczciwie, doktorze – zaprotestował Johnny. – Używa pan żerującej na sentymentach frazeologii, jaką posługu- ją się ugrupowania obrońców praw zwierząt. „Matki i dzieci!” Trzymajmy się raczej terminów „samice” i „młode” i spójrzmy prawdzie w oczy: samica potrzebuje tyle samo pożywienia i przestrzeni co samiec, a młode bardzo szybko dojrzewają i stają się dorosłymi osobnikami. – Więc uważa pan... – zaczął Daniel, lecz Johnny, którego mimo wcześniejszych ostrzeżeń przyjaciela ogarnął gniew, prze- rwał mu bezceremonialnie: – Chwileczkę – powiedział. – Jeszcze nie skończyłem. Musimy wybić całe stado. W żadnym wypadku nie możemy pozwolić, żeby chociaż jedno zwierzę przetrwało rzeź. Stado słoni stanowi wielopokoleniową rodzinę, niemal wszystkich jego członków łączą więzy krwi. Każde stado posiada wysoko rozwiniętą strukturę społeczną. Słonie są bardzo inteligentnymi zwierzętami, prawdopodobnie najinteligentniejszymi po naczelnych, a na pewno dużo mądrzejszymi od kotów, psów czy nawet delfinów. Słonie doskonale wiedzą... to znaczy, rozumieją... – przerwał i odchrząknął. Nie był już w stanie opanować przepełniających go uczuć i Daniel musiał przyznać, że nigdy nie czuł dla swojego przyjaciela większej sympatii i podziwu niż w tej chwili. – Strasz- liwa prawda polega na tym – Johnny podjął na nowo zachrypniętym z nadmiaru emocji głosem – że jeśli pozwolimy wymknąć się choćby jednemu osobnikowi, musimy się liczyć z tym, że przekaże on swój paniczny strach słoniom z innych stad. A to do- prowadzi do załamania wzorca zachowań społecznych słoni na terenie całego parku. – Czy nie sądzi pan, że to nieco zbyt naciągane tłumaczenie? – zapytał cicho Daniel. – Nie. Coś takiego wydarzyło się już wcześniej. Po wojnie w Parku Narodowym Wankie mieli nadwyżkę dziesięciu tysięcy słoni. Wówczas nie wiedzieliśmy jeszcze zbyt wiele o metodach i skutkach masowych akcji likwidacyjnych. Ale szybko się na- uczyliśmy. Nasze pierwsze nieudolne próby o mało nie doprowadziły do całkowitego zniszczenia struktury społecznej stad. Za- bijając stare zwierzęta, usunęliśmy skarbnicę doświadczenia i przekazywanej z pokolenia na pokolenie mądrości. Unicestwili- śmy ich wiedzę o rewirach i trasach wędrówek poszczególnych stad, wewnętrzną hierarchię i dyscyplinę, a nawet zasady roz- mnażania. Samce zaczęły kryć niedojrzałe samice, zupełnie jakby rozumiały, że całemu gatunkowi grozi zagłada. Samica sło- nia, podobnie jak kobieta, osiąga dojrzałość płciową najwcześniej około piętnastego roku życia. Jednak pod wpływem silnego stresu, spowodowanego akcjami likwidacyjnymi, samce zapładniały dziesięcio– czy jedenastoletnie samice, ciągle jeszcze nie w pełni rozwinięte, które następnie wydawały na świat niedorozwinięte osobniki. – Johnny pokręcił głową. – Nie, trzeba za jednym zamachem wybić całe stado. Z niemal widoczną ulgą spojrzał w niebo. Zza sunących wysoko cumulusów dobiegało odległe, owadzie brzęczenie silnika awionetki. – Oto nadlatuje nasz samolot wywiadowczy – powiedział cicho, sięgając po mikrofon nadajnika radiowego. – Dzień dobry, Sierra Mike. Mamy cię w zasięgu wzroku, jakieś sześć i pół kilometra na południe od naszej pozycji. Dam ci sygnał żółtą racą dymną. Na dany przez Johnny'ego znak jeden z jego ludzi wystrzelił rakietę. Ciężka chmura dymu o barwie siarki uniosła się ponad czubki drzew. – Roger, Park. Widzę was. Proszę o wskazówki dotyczące celu. Johnny wzdrygnął się na słowo „cel”. Odpowiadając, położył akcent na termin alternatywny: – Wczoraj o zachodzie słońca stado, liczące co najmniej pięćdziesiąt osobników, przemieszczało się w kierunku południo- wym, ku rzece, osiem kilometrów na południowy wschód od naszej obecnej pozycji.

– Dziękuję, Park. Odezwę się znowu, kiedy zlokalizuję stado. Przyglądali się, jak awionetka, przechylając się na skrzydło, zawraca na wschód. Przestarzała jednosilnikowa cessna zapew- ne odsłużyła swoje w czasie wojny. Po kwadransie radio zatrzeszczało znowu. – Cześć, Park. Mam twoje stado. Co najmniej pięćdziesiąt zwierząt, trzynaście kilometrów od waszej pozycji. Stado słoni pasło się w rozsypce po obu stronach wyschniętego koryta rzeki, przecinającego niskie, skaliste wzgórza. Tutaj, w dorzeczu, gdzie korzenie bez trudu dosięgały wód gruntowych, las był bujniejszy, a drzewa kusiły intensywną, soczystą zielenią liści. Konary akacji uginały się pod ciężarem nabrzmiałych strąków, przypominających nieco przypieczone brązowe herbatni- ki, zebranych w kiście na końcach gałęzi, kilkanaście metrów nad ziemią. Do owocującego drzewa zbliżyły się dwie słonice. Były to stare matrony, z których każda dawno już przekroczyła siedemdzie- siątkę, potężne wiekowe matki-wdowy o postrzępionych uszach i kaprawych oczkach. Nie rozstawały się ze sobą przez ponad pół stulecia. Urodziła je kolejno ta sama matka, odstawiając starszą od piersi, kiedy na świat przyszła młodsza. Starsza siostra pomagała w niańczeniu nowo narodzonego słoniątka, okazując podziwu godną czułość i troskliwość. Wspólnie przeszły przez długie życie, niestrudzenie gromadząc bezcenne doświadczenia i mądrość, wzbogacające odziedziczoną po przodkach instynk- towną wiedzę o otaczającym świecie. Wspierały się wzajemnie w trudnych okresach suszy, głodu i chorób. Dzieliły radość ze szczodrych deszczów i obfitości poży- wienia. Znały wszystkie tajemne kryjówki w górach i kałuże z wodą w wyschniętych korytach rzek. Wiedziały, gdzie czają się myśliwi, i potrafiły poprowadzić stado w niedostępne miejsca, gdzie nie dosięgnie go żadne niebezpieczeństwo. Dodawały so- bie otuchy w czasie porodów, razem oddalając się od stada, kiedy na jedną z nich przychodził czas. Pomagały sobie nawzajem oczyścić nowo narodzone małe z resztek łożyska, wyniańczyć je, wychować, przekazać niezbędną wiedzę i bezpiecznie dopro- wadzić do dojrzałości. Chociaż dawno już przeminęły dni ich płodności, bezpieczeństwo i dobrobyt stada nadal pozostały nadrzędną troską starych matron. Były szczęśliwe, opiekując się nowymi pokoleniami młodych samic i ich małych, w których żyłach płynęła przecież ich własna krew. Może się wydawać, że przypisywanie dzikim zwierzętom zarezerwowanych dla ludzi emocji, jak miłość, szacunek i świado- mość łączących je więzów krwi, świadczy o wybujałej fantazji. Jednak nikt, kto na własne oczy widział, jak groźnym podniesie- niem uszu i wściekłym kwikiem stare samice uciszają niesforne młode, lub obserwował stado z bezwzględnym posłuszeń- stwem idące tam, gdzie poprowadzą je wiekowe matrony, nie będzie miał najmniejszych wątpliwości, iż matki-wdowy cieszą się szczególnym autorytetem. Każdy, kto zobaczy, jak pieszczotliwie głaszczą trąbą młode i z jaką troską pomagają im pokonać stromizny słoniowych ścieżek, przekona się, że troska o przyszłość stada jest głównym motorem ich wszystkich działań. W mo- mentach zagrożenia odpychają młode do tyłu i rzucają się do ataku z rozłożonymi szeroko uszami i przygotowanymi do ude- rzenia, zwiniętymi trąbami. Potężne, zwaliste samce przewyższają samice rozmiarami, jednak nie dorównują im sprytem i uporem. Samce mają na ogół dłuższe i szersze kły, przekraczające niekiedy wagę czterdziestu pięciu kilogramów. Wrzecionowato zniekształcone ciosy sta- rych matron, starte i popękane, traciły z wiekiem barwę, a przez pokrytą bliznami szarą skórę prześwitywały kości, lecz samice wciąż niestrudzenie opiekowały się stadem. Samce utrzymują jedynie bardzo luźne związki z rozmnażającym się stadem. W późniejszym wieku często je opuszczają, by żyć w małych, złożonych z dwóch, trzech samców męskich grupach i zbliżać się do samic tylko w okresach rui. Tylko stare sa- mice wiernie trwają przy stadzie. Stanowią niepodważalny fundament, na którym opiera się cała struktura ich społeczności. To ich mądrość i doświadczenie umożliwiają połączonej ścisłymi więzami krwi wspólnocie samic i ich młodych szczęśliwie przetrwać każdy kolejny dzień. Zbliżywszy się zgodnym krokiem do olbrzymiej, uginającej się pod ciężarem strąków akacji, siostry ustawiły się po obu stronach pnia i oparły łby o szorstką korę. Pień drzewa, blisko półtorametrowej średnicy, przypo- minał potężną kolumnę marmuru. Kilkanaście metrów nad ziemią gałęzie tworzyły plątaninę przypominającą gotycki orna- ment. Korona zielonych liści i brązowych strąków odcinała się od błękitnego nieba niczym kopuła średniowiecznej katedry. Stare słonice zaczęły kołysać się rytmicznie, do przodu i do tyłu, trzymając pień pomiędzy sobą. Z początku akacja nawet nie drgnęła; potężne drzewo opierało się sile dwóch słoni. Lecz matrony pracowały wytrwale, napierając na przemian całym cięża- rem ciała, raz z jednej, raz z drugiej strony pnia, aż wreszcie przez drzewo przebiegło słabiutkie drgnienie i wysoko w górze ga- łęzie zakołysały się, jakby poruszone niedostrzegalnym wiaterkiem. Słonice pracowały niestrudzenie, kołysząc się rytmicznie, i wreszcie udało im się wprawić w ruch potężny pień. Pojedynczy, dojrzały strąk oderwał się od gałązki i przeleciawszy kilkanaście metrów, roztrzaskał się na głowie jednej z samic. Zacisnęła z bólu wodniste oczy, lecz nie wypadła z rytmu. Zaklinowany pomiędzy dwoma łbami pień zakołysał się, najpierw opornie, wreszcie nieco żwawiej. Z góry, niczym pierwsze, ciężkie krople nadciągającej nawałnicy, posypały się brązowe strąki. Kiedy młodsze zwierzęta zrozumiały, do czego zmierzają matrony, popędziły ku akacji, machając z podniecenia uszami. Bo- gate w proteiny owoce akacji należały do ich ulubionych przysmaków. Rozradowane słonie stłoczyły się wokół starych samic. Końcami trąb chwytały spadające strąki i wpychały je głęboko w przepastne gardziele. Ogromne drzewo kołysało się gwałtow- nie, wściekle trzepocząc gubiącymi liście konarami. Istny grad strąków i gałązek walił w grzbiety stłoczonych pod akacją zwie- rząt. Siostry, wciąż zgrane niby tryby jednego mechanizmu, pracowały zawzięcie, dopóki deszcz strąków nie zaczął wysychać. Do- piero kiedy ostatni pojedynczy owoc opadł na ziemię, wypuściły pień spomiędzy łbów i odstąpiły. Ich szerokie grzbiety okry- wał płaszcz liści, gałązek, aksamitnych strąków i kawałków kory, nogi brodziły w gęstym dywanie. Pochylone, ostrożnie wybie- rały spośród opadłych liści złociste przysmaki i chwytnymi koniuszkami trąb wtykały je w szeroko rozdziawione paszcze o ob- wisłych, trójkątnych dolnych wargach. Wydzielina z gruczołów twarzowych spływała po ich policzkach niby łzy rozkoszy.

Wreszcie i one mogły się nasycić. Stado otaczało ciasnym kręgiem swoje przewodniczki, wraz z nimi radując się ucztą. Długie wężowate trąby zwijały się i roz- wijały, podnosząc z ziemi strąki i wkładając je głęboko w przełyk. Pod drzewem rozbrzmiewała przedziwna, cicha melodia, zdająca się wydostawać z wnętrza potężnych cielsk. Zupełnie jakby ktoś uderzał równocześnie w pięćdziesiąt różnych klawiszy, wydobywając z nich pięćdziesiąt różnych nut, przemieszanych z ledwo dosłyszalnym dla ludzkiego ucha bulgotem i szemra- niem w pięćdziesięciu różnych tonacjach. W przedziwny, ukontentowany chór włączyły się nawet najmłodsze osobniki. Sławiły radość życia i głębokie więzy łączące wszystkich członków stada. To właśnie była pieśń słoni. To jedna ze starych matron pierwsza wyczuła niebezpieczeństwo. Przekazała swój niepokój pozostałym słoniom, wydając dźwięk zbyt wysoki, by mogło go zarejestrować ludzkie ucho. W jednej chwili całe stado zamarło w bezruchu. Nawet najmłod- sze słoniątka zareagowały natychmiast. W miejsce niedawnej, radosnej wrzawy zapanowała niesamowita cisza, od której ogłu- szającym rykiem odbijał się odległy warkot zwiadowczej awionetki. Stare samice rozpoznały silnik cessny. W ciągu ostatnich kilku lat słyszały ten dźwięk wiele razy i nauczyły się łączyć go z okresami nasilonej aktywności człowieka, z napięciem i niezrozumiałym strachem, które telepatycznie przekazywały im inne stada słoni żyjące w parku. Wiedziały, że rozbrzmiewający w powietrzu warkot silnika stanowi preludium do dobiegającego z oddali jazgotu kul, po któ- rym nieodmiennie pojawiał się odór słoniowej krwi, niesiony w podmuchach gorącego powietrza ponad grzbietami wzgórz. Wiele razy, kiedy ucichł już ryk awionetki i huk strzelb, słonie natrafiały na wielkie połacie lasu przesiąknięte smrodem stra- chu, cierpienia i śmierci przedstawicieli ich własnego gatunku, gdzie nad pokrytym zakrzepłą krwią podłożem unosił się fetor rozkładających się wnętrzności. Jedna z matron cofnęła się, wściekle potrząsając łbem w odpowiedzi na dochodzący z nieba hałas. Postrzępione uszy zatrze- potały niby wypełniający się wiatrem grot wyniosłego żaglowca. Stara odwróciła się i rzuciła do ucieczki, pociągając za sobą resztę słoni. Dwa dorosłe samce, które towarzyszyły stadu, pochwyciwszy pierwszy sygnał zagrożenia, odłączyły się od grupy i zniknęły w gęstym lesie. Wyczuwając instynktownie, że stado wystawione jest na śmiertelne niebezpieczeństwo, postanowiły salwować się samotną ucieczką. Młode samice i małe ruszyły zwartą grupą za swoimi przewodniczkami. Słoniątka z całych sił przebiera- ły nogami, usiłując dotrzymać kroku matkom; w innych okolicznościach ich pośpiech sprawiałby komiczne wrażenie. – Halo, Park. Stado przesuwa się na południe, w kierunku przełęczy Imbelezi. – Zrozumiałem, Sierra Mike. Spróbuj nakierować je w stronę Mana Pools. Stara słonica prowadziła stado ku wzgórzom. Chciała wydostać się z dna doliny na nierówny grunt, gdzie skałki i stromizna utrudnią pościg. Lecz warkot awionetki osadził ją w miejscu, odcinając drogę ku przełęczy. Zbita z tropu, zatrzymała się na chwilę, podnosząc głowę ku niebu wypełnionemu potężnymi zwałami srebrzystych cumulu- sów. Rozłożywszy szeroko wystrzępione i spłowiałe ze starości uszy, potoczyła łbem tam, skąd dochodził przerażający hałas. I wtedy zobaczyła samolot. Poranne słońce odbiło się oślepiającym blaskiem od owiewki maszyny, która przechylona niebez- piecznie wystrzeliła w górę niemal przed samym pyskiem słonicy, by po chwili zanurkować gwałtownie za jej plecami. Warkot silnika przeszedł w ogłuszający ryk. Obie matrony zgodnie zawróciły w miejscu i popędziły z powrotem w stronę rzeki. Za nimi stado wykonało niezgrabny zwrot w tył i niczym oddział kawalerii w rozsypce ruszyło w dół, wzbijając tumany jasnego kurzu. – Park, stado kieruje się w waszą stronę. W tej chwili znajduje się osiem kilometrów od zjazdu na Mana Pools. – Dziękuję, Sierra Mike. Dopilnuj, żeby słonie trafiły tam, gdzie trzeba, ale nie popędzaj ich za bardzo. – Zrozumiałem, Park. – Do wszystkich drużyn strzeleckich – Johnny Nzou zmienił sygnał wezwania. – Wszystkie drużyny strzeleckie mają się ze- brać przy zjeździe do Mana Pools. Na drużyny strzeleckie, czy też oddziały bojowe, składała się załoga czterech landroverów rozstawionych wzdłuż głównej drogi, prowadzącej od biur Parku Narodowego ku rzece. Miały za zadanie odciąć słoniom odwrót, gdyby stado złamało szeregi i rozbiegło się w różne strony. Wszystko wskazywało jednak na to, że nie będzie takiej potrzeby. Pilot awionetki z profesjonal- ną wprawą kierował stado dokładnie tam, gdzie trzeba. – Zdaje się, że mamy szansę zrobić swoje za pierwszym podejściem – mruknął Johnny wrzucając wsteczny bieg. Landrover gładko wykonał skręt o sto osiemdziesiąt stopni i pomknął przed siebie ścieżką, na której pomiędzy piaszczystymi koleinami rosła gęsta trawa. Samochód trzeszczał i podskakiwał na wybojach. Twarze smagał ostry wiatr. Daniel zdjął czapkę i wetknął ją do kieszeni. Ponad jego ramieniem Jock filmował stado bawołów, które spłoszone warkotem landrovera wyskoczyło z lasu i przelewało się przez drogę tuż przed maską samochodu. – A niech to jasna cholera! – Johnny docisnął hamulec i spojrzał na zegarek. – Przez te durne nyati wszystko szlag trafi. Przez drogę z rozpaczliwym rykiem przewalała się falanga setek ciemnych, zwalistych zwierząt, podnosząc pod niebo chmu- rę białego pyłu i obryzgując stratowaną trawę strumieniami zielonkawego gnoju. Minęło kilka minut, zanim droga ponownie opustoszała. Dociskając pedał gazu, Johnny wprowadził samochód w gęstą chmurę stojącego kurzu i landrover, podskakując na wybojach, przetoczył się przez pas miękkiej ziemi, rozoranej kopytami bawołów. Za zakrętem dostrzegli pozostałe wozy zaparkowane na skrzyżowaniu dróg. Czterech strażników parku, oczekują- cych przy samochodzie ze strzelbami w ręku, powitało ich pytającym spojrzeniem. Johnny zahamował gwałtownie. – Sierra Mike, podaj pozycję stada – rzucił do mikrofonu krótkofalówki. – Park, stado znajduje się trzy kilometry od ciebie, przy wejściu do Long Vlei.

Vlei to pokryte bujną trawą obniżenia terenu, stanowiące znakomite pastwiska. Long Vlei ciągnęło się przez wiele kilome- trów równolegle do koryta rzeki. W czasie pory deszczowej przekształcało się w moczary, lecz o tej porze roku stanowiło ideal- ny teren do przeprowadzenia uboju. Mieli już okazję to sprawdzić. Johnny wyskoczył z samochodu i zdjął ze stojaka swoją strzelbę. Zarówno on, jak i wszyscy strażnicy parku posługiwali się tanimi, masowo produkowanymi sztucerami do nabojów 375 magnum, doskonale dostosowanych do przebijania masywnych kości i grubych pokładów tkanki dużych zwierząt. Jego ludzie zostali wybrani do tej pracy ze względu na wyjątkowe umiejęt- ności strzeleckie. Uboju trzeba dokonać jak najszybciej i w możliwie humanitarny sposób. Będą celować w mózg, nie uciekając się do łatwiejszego, lecz przedłużającego agonię strzelania w korpus. – Zaczynamy! – rzucił Johnny. Nie potrzebował wydawać swoim ludziom szczegółowych poleceń. Miał do czynienia z mło- dymi, twardymi zawodowcami. A jednak, chociaż nie po raz pierwszy wykonywali tę robotę, ich twarze wyrażały ponure przy- gnębienie. Nie było na nich śladu podniecenia czy radosnego oczekiwania. Nie traktowali zabijania jak sportu. Bez wątpienia, nie dostrzegali niczego przyjemnego w czekającym ich krwawym zadaniu. Mieli na sobie szorty w kolorze khaki i lekkie buty na bosych stopach – wygodny, nie utrudniający biegu rynsztunek. Jedy- nymi ciężkimi elementami wyposażenia były tanie strzelby i taśmy z amunicją wokół bioder. Wszyscy mieli szczupłe, umię- śnione ciała, a Johnny Nzou bynajmniej nie wyglądał pośród nich na cherlaka. Ruszyli biegiem na spotkanie ze stadem. Daniel starał się dotrzymać kroku Johnny'emu. Sądził, że dzięki regularnym ćwiczeniom i joggingowi zachował dobrą kon- dycję, lecz dopiero teraz przypomniał sobie, jak wielkiej sprawności fizycznej wymaga polowanie i walka z bronią w ręku. Da- leko mu było do Johnny'ego i jego ludzi. Myśliwi biegli niczym psy gończe, bez najmniejszego wysiłku poruszając się po nierównym terenie. Ich stopy jakimś cudow- nym sposobem odnajdowały drogę pośród kamieni, krzaków, opadłych gałęzi i nor mrówkojadów. Wydawało się, że niemal nie dotykają ziemi. Kiedyś, dawno, Daniel też tak potrafił, lecz teraz potykał się o nierówności poszycia i parę razy zdarzyło mu się stracić równowagę. Po chwili on i Jock zaczęli zostawać w tyle. Johnny Nzou dał ręką umówiony znak i strzelcy zatrzymali się, tworząc wyciągniętą, półkolistą linię. Odstępy między ludźmi wynosiły mniej więcej pięćdziesiąt metrów. Przed nimi otwierała się szeroka na trzysta metrów przestrzeń Long Vlei, poro- śnięta wysoką do pasa beżową trawą. Myśliwi rozstawieni na skraju lasu spojrzeli pytająco na Johnny'ego, lecz wzrok naczelnika skierowany był w górę, na kołują- cy nad czubkami drzew samolot zwiadowczy. Awionetka wykonywała właśnie niebezpieczny skręt, niemal pionowo stając na jednym skrzydle. Daniel wreszcie dogonił przyjaciela. Zarówno on sam, jak i jego kamerzysta dyszeli ciężko, chociaż nie przebiegli przecież więcej niż półtora kilometra. Jakże zazdrościł Johnny'emu jego kondycji. – Mamy je – powiedział cicho Johnny. – Widzicie ten kurz? – Chmura pyłu białą mgiełką otaczała korony drzew pomiędzy myśliwymi a krążącą awionetką. – Zaraz tu będą. Prawe ramię Johnny'ego wykonało zamaszysty gest i jego ludzie posłusznie rozwinęli szyki, ustawiając się w zakrzywioną li- nię, przypominającą kształtem bawole rogi. Johnny znajdował się dokładnie w centrum. Następny sygnał ręką i myśliwi ruszy- li biegiem. Łagodny wiaterek wiał w twarze biegnących. Słonie nie zdołają wyczuć ich zapachu. Kierując się instynktem stado pierwot- nie rzuciło się do ucieczki zgodnie z kierunkiem wiatru, tak by móc kontrolować zbliżające się niebezpieczeństwo, lecz pilotowi awionetki udało się zawrócić zwierzęta z powrotem pod wiatr. Słonie nie mogą poszczycić się bystrym wzrokiem, nie potrafią w porę dostrzec zaczajonych myśliwych. Gnały teraz prosto w zastawioną pułapkę, popędzane przez nisko lecącą cessnę, niby stado owiec zaganiane do zagrody przez zajadłe owczarki. Stare samice wystrzeliły spoza osłony drzew. Ich kościste nogi zdawały się frunąć w powietrzu, wielkie uszy odwinęły się do tyłu, luźne fałdy szarej skóry trzęsły się i podskakiwały przy każdym dudniącym kroku. Reszta stada pędziła za swoimi prze- wodniczkami, rozciągając się w wydłużoną kolumnę. Najmłodsze słoniątka zaczynały opadać z sił i matki musiały popychać je szturchnięciami trąby. Strzelcy zamarli w oczekiwaniu na swoich pozycjach. Rozciągnięty w półkole pluton egzekucyjny przywodził na myśl brzeg sieci rybackiej, w którą lada moment miała się złapać ławica nic nie przeczuwających ryb. Słonie łatwiej dostrzegają ruch niż statyczne sylwetki myśliwych, które przed ich słabymi, przerażonymi oczyma zlewają się w jedno z naturalnym tłem. – Najpierw załatwcie babcie – rozkazał Johnny cicho. Nie miał żadnych wątpliwości co do roli, jaką odgrywały obie matro- ny. Wiedział, że kiedy ich zabraknie, słonie stracą zdolność podejmowania decyzji i przemienią się w zdezorganizowaną masę zwierząt ogarniętych ślepą paniką. Przekazywane z ust do ust polecenie dowódcy dotarło do wszystkich członków plutonu eg- zekucyjnego. Przewodniczki stada pędziły prosto na Johnny'ego. Naczelnik parku pozwolił im się zbliżyć. Stał nieruchomo, trzymając strzelbę w pozycji „prezentuj broń”. Kiedy sto metrów przed nim stare samice nieco zwolniły i zaczęły skręcać w lewo, poruszył się po raz pierwszy. Uniósł do góry strzelbę i potrząsając nią nad głową, zawołał w języku sindebele: – Nanzi Inkosikaze, tutaj jestem, szanowne damy. Dopiero wtedy słonice zrozumiały, że Johnny nie jest jeszcze jednym drzewem, lecz ich śmiertelnym wrogiem. Gwałtownie zwróciły się z powrotem w jego stronę i mobilizując całą instynktowną nienawiść, przerażenie i lęk o los stada, zaszarżowały. Kwicząc wściekle, gnały ile sił w potężnych nogach, wzbijając pod niebo fontanny pyłu. Odwinięte do tyłu uszy były oznaką niepohamowanej furii. Wydawało się, że ogromne szare cielska lada chwila zetrą w proch drobne figurki myśliwych. Daniel pożałował, że nie wpadł na pomysł, by zabrać ze sobą broń. Przez te wszystkie lata zdążył już zapomnieć uczucie przerażenia, jakie potrafi wzbudzić w bezbronnym człowieku rozpędzona słonica, zbliżająca się z prędkością sześćdziesięciu kilometrów na godzinę.

Jock nie przestawał filmować, nie zwracając uwagi na bojowe kwiki, które podchwyciło teraz całe stado. Rozjuszone słonie zdawały się spadać na nich niczym lawina szarych granitowych skał, wyrwanych ze zbocza góry potężnym wybuchem dynami- tu. Kiedy najbliższa słonica znalazła się o trzydzieści metrów, Johnny przyłożył do ramienia strzelbę i wychylił się nieco do przodu, żeby zrównoważyć odrzut. Jego broń nie miała zainstalowanego celownika optycznego; strzelając z małej odległości Johnny zadowalał się najzwyklejszą w świecie muszką i szczerbinką. Od roku tysiąc dziewięćset dwunastego, kiedy to firma Holland & Holland wypuściła na rynek sztucer do naboju 375 ma- gnum, posługiwały się nim tysiące zawodowych i amatorskich myśliwych. Nie ulega wątpliwości, że to najbardziej uniwersalna i skuteczna broń myśliwska, jaką kiedykolwiek sprowadzono do Afryki. Charakteryzowała się doskonałą celnością i łagodnym odrzutem, a ważące niecałe dwadzieścia gramów naboje okazały się istnym cudem balistyki o płaskiej trajektorii i potężnej sile przebicia. Johnny celował w łeb samicy pędzącej na czele stada, tam gdzie pomiędzy krótkowzrocznymi oczkami zwisała luźna fałdka. Kula świsnęła jak trzaśniecie z bata i od szarej, spłowiałej ze starości skóry, dokładnie w miejscu, w które Johnny zamierzał trafić, oderwało się strusie piórko kurzu. Pocisk przeszedł przez łeb słonicy nie napotykając większego oporu niż żelazny gwóźdź wbijany w dojrzałe jabłko. Przednie nogi ugięły się pod ciężarem padającego cielska i oczom myśliwych ukazał się odsłonięty mózg. Słonica zwaliła się, wzniecając kłęby pyłu. Daniel poczuł, jak ziemia zadrżała pod stopami. Johnny wycelował broń w kierunku drugiej matrony, która zrównała się właśnie z trupem swojej siostry. Przeładował broń nie odrywając kolby od ramienia. Kiedy zużyta mosiężna łuska poleciała do góry szerokim łukiem, Johnny wypalił powtórnie. Odgłos obu wystrzałów zlał się w jedno, dzielił je tak nieznaczny odstęp czasu, że niedoskonałe ucho zdołało uchwycić tylko pojedynczą, przedłużoną detonację. I znowu kula trafiła z niezwykłą precyzją dokładnie w swój cel, stara samica padła w mgnieniu oka. Nogi odmówiły jej posłu- szeństwa i wielkie cielsko zwaliło się na ziemię, z jedną ogromną stopą dotykającą czule nogi swojej siostry. W centralnych punktach obu martwych łbów, tam gdzie weszły kule, wytrysnęły niemrawe fontanny różowej krwi. Pozbawione przewodniczek stado ogarnęła panika. Zdezorientowane słonie dreptały w miejscu i niepewnie zataczały koła, tratując trawę i wzbijając potężną chmurę kurzu, która wkrótce spowiła stado półprzezroczystą zasłoną, odbierając sylwetkom zwierząt realny wymiar. Młode, kładąc ze strachu uszy, szukały schronienia pod brzuchami matek, lecz oszalałe samice trato- wały własne dzieci. Ludzie Johnny'ego ani na chwilę nie przestając strzelać, zacieśnili okrążenie. Monotonny, ogłuszający huk wystrzałów przy- pominał dudnienie gradu o blaszany dach. Celowali w mózg. Każda kula trafiała w wyznaczony punkt, niczym nakierowana nieomylną ręką mistrza piłeczka golfowa. Trafione zwierzę cofało się niepewnie, podrzucając łbem. Po każdym strzale jeden słoń padał na ziemię, martwy lub ogłuszony. Pod tymi, które ginęły od razu, a takich była znakomita większość, uginały się najpierw zadnie nogi, a w następnej chwili ogromne cielsko waliło się na ziemię z bezwładnością stukilogramowego wora ku- kurydzy. Jeśli kula nie trafiła w mózg, lecz przeszła przez czaszkę w jego pobliżu, słoń tracił równowagę i po kilku pijackich pas przewracał się na bok ze straszliwym jękiem, kopiąc nogami powietrze i rozpaczliwie wygrażając trąbą niebu. Jedno ze słoniątek, przygniecione martwym cielskiem matki, leżało z przetrąconym kręgosłupem, piszcząc żałośnie z bólu i panicznego strachu. Padłe zwierzęta utworzyły coś na kształt barykady, odcinając swoim braciom drogę ucieczki. Zdezoriento- wane słonie gramoliły się niezdarnie na górę martwego mięsa, usiłując pokonać przeszkodę. Strzelcy zabijali je jedno po dru- gim; zwierzęta padały na trupy tych, co zginęły przed nimi, lecz zaraz zastępowały je następne, znajdując śmierć od nieomyl- nej kuli. Nie trwało to długo. W ciągu kilku minut ludzie Johnny'ego wystrzelali wszystkie dorosłe osobniki. Spaloną słońcem trawę zaścielały krwawe hałdy martwych cielsk. Zostały jeszcze tylko młode, wciąż miotające się bezładnie w ślepym przerażeniu. Galopowały w tę i we w tę, potykając się o trupy i zdychające zwierzęta lub z rozpaczliwym kwikiem szturchały swoje nieżywe matki. Strzelcy parli do przodu, otaczając zdziesiątkowane stado coraz ciaśniejszym kręgiem. Celowali, strzelali, repetowali broń i strzelali znowu. Kolejno wybili wszystkie młode, a kiedy już nie zostało ani jedno zwierzę trzymające się na własnych nogach, myśliwi wspięli się na gigantyczną górę trupów, by wypalić ostatnią kulkę w każdy z olbrzymich, krwawiących łbów. Najczę- ściej ponowny strzał w mózg nie wywoływał żadnej reakcji, lecz od czasu do czasu jakiś wciąż jeszcze żywy słoń wzdrygał się, gwałtownie prostował nogi i zamrugawszy oczkami, osuwał bezwładnie w śmierć. W sześć minut po pierwszym strzale Johnny'ego nad Long Vlei zapadła cisza. Jedynie w uszach mężczyzn wciąż rozbrzmie- wała zabójcza pieśń wystrzałów. W dolinie panował kompletny bezruch, cielska słoni zaściełały ziemię niby łany skoszonego zboża. Krew wsiąkała w wyschniętą ziemię. Strzelcy stali w milczeniu, wciąż jeden daleko od drugiego, przytłoczeni rozmiara- mi dokonanego spustoszenia. Z żalem i bólem wpatrywali się w górę trupów. Pięćdziesiąt słoni, dwieście ton ubitego mięsa. Johnny Nzou pierwszy wyrwał się z ponurego kręgu. Wolnym krokiem podszedł do dwóch starych matron, które padły na czele stada. Leżały obok siebie, dotykając się barkami. Osuwając się na ziemię zgrabnie podwinęły nogi i gdyby nie pulsujące fontanny krwi tryskające z ich łbów, można by pomyśleć, że przyklęknęły tylko i wciąż jeszcze żyją. Oparłszy o ziemię kolbę strzelby, Johnny pochylił się nad ciałami matron. Przyglądał im się przez długą, wypełnioną żalem chwilę. Nie zdawał sobie sprawy, że Jock ani przez moment nie przestawał filmować. Jego gesty i słowa, całkowicie sponta- niczne, nie miały w sobie nic z wystudiowanej pozy. – Hamba gahle, Amakhulu – wyszeptał. – Odejdźcie w pokoju, szanowne babcie. Zawsze byłyście razem, nawet śmierć nie zdołała was rozłączyć. Odejdźcie w pokoju i przebaczcie nam to, co uczyniliśmy waszemu plemieniu. Johnny ruszył ku kępie drzew. Daniel nie poszedł za nim. Rozumiał, że przyjaciel chce zostać sam. Inni także nie byli w to- warzyskim nastroju. Nikt nie miał ochoty do żartów ani tradycyjnych myśliwskich przechwałek. Dwóch mężczyzn z ponurymi

minami spacerowało pomiędzy zwałami trupów; trzeci przykucnął tam, gdzie po raz ostatni wystrzelił, i paląc papierosa z upo- rem studiował kurz pomiędzy swoimi stopami. Czwarty rzucił broń na ziemię i przygarbiony, z dłońmi wciśniętymi w kiesze- nie szortów, obserwował zbierające się nad pobojowiskiem sępy. Z początku ścierwojady znaczyły śnieżne połacie cumulusów maleńkimi czarnymi plamkami, przypominającymi ziarenka pieprzu na białym obrusie. Lecz w następnej chwili krążyły już wprost nad zwałami padliny; zwarta eskadra czarnych pta- szysk, beznamiętnie uderzających mocnymi skrzydłami; ponure koło śmierci, obracające się nieubłaganie nad stosem trupów, w samym środku Long Vlei. Czterdzieści minut później do uszu Daniela dobiegł warkot nadjeżdżających ciężarówek. Po chwili ujrzał sznur samochodów, z wolna wyłaniający się spośród drzew. Przed konwojem biegła drużyna półnagich mężczyzn z toporami, wyrąbujących w zaro- ślach drogę dla pojazdów. Johnny z wyraźną ulgą podniósł się ze swojego odosobnienia pod drzewami i wyszedł na spotkanie ciężarówkom, gotów przejąć kierownictwo nad oprawianiem zwłok. Za pomocą łańcuchów i wyciągarek mężczyźni wydobywali pojedyncze słonie ze stosu trupów. Następnie przecinali szarą, pomarszczoną skórę wzdłuż brzucha i kręgosłupa. Znowu użyto elektrycznych wyciągarek, by ściągnąć skórę. Operacji tej to- warzyszył paskudny trzask rozdzieranej tkanki. Skóra schodziła długimi, sztywnymi płatami, z wierzchu szarymi i pomarsz- czonymi, a biało lśniącymi od spodu. Robotnicy układali pojedyncze pasy na pokrytej kurzem ziemi, posypując je obficie gru- boziarnistą solą. W ostrym blasku słońca nagie truchła sprawiały przedziwnie obsceniczne wrażenie. Wilgotne zwały mięsa przecinały żyłki białego tłuszczu i szkarłatne plastry mięśni; obrzmiałe, wydęte brzuchy zdawały się prosić o miłosierne cięcie rzeźnickiego noża. Jeden z mężczyzn wsunął zakrzywione ostrze w brzuch starej samicy, wybierając punkt tuż pod mostkiem. Starannie kontro- lując głębokość cięcia, tak by nie przekłuć wnętrzności, szedł wzdłuż ciała ciągnąc nóż, jakby to był uchwyt zamka błyskawicz- nego. Z otwartej otrzewnej wysunął się, połyskujący niby jedwab spadochronowy, worek żołądka. W ślad za nim wyśliznęły się imponujące zwoje jelit, które wydawały się żyć jakimś odrębnym życiem. Pod wpływem własnego oślizgłego ciężaru skręcały się i rozwijały, przywodząc na myśl cielsko budzącego się ze snu pytona. Teraz do pracy przystąpili robotnicy obsługujący piły łańcuchowe. Świętą ciszę miejsca śmierci rozdarł natrętny jazgot dwu- suwowych silników, które wypluwały w jasne niebo obłoczki błękitnego dymu. Spalinowe piły odcinały od korpusów potężne nogi, spod stalowych zębów łańcucha tryskały drobne jak kaszka manna strzępki mięsa i wiórki tkanki kostnej. Grupka mężczyzn z bosakami wędrowała wzdłuż zwałów martwych ciał, wyłuskując z miękkich, wilgotnych zwojów wypru- tych wnętrzności samic macice. Daniel przyglądał się, jak ostrym końcem narzędzia otwierają ciemnopurpurowy wór, pokryty siatką powiększonych naczyń krwionośnych. W powodzi wód płodowych na stratowaną trawę wysunął się płód wielkości du- żego psa. Doskonale ukształtowane słoniątko w ostatnich tygodniach ciąży wciąż jeszcze żyło. Delikatną skórę pokrywał płaszcz rudej sierści, zanikający wkrótce po porodzie. Małe bezradnie poruszało miniaturową trąbą. – Zabij je – Daniel rozkazał w języku sindebele. Nie sądził, by płód był zdolny odczuwać ból, lecz poczuł wyraźną ulgę, kiedy robotnik jednym uderzeniem maczety odciął małą główkę. Zrobiło mu się niedobrze, rozumiał jednak, że aby akcja likwidacyj- na przyniosła jak największy dochód, ciała zabitych słoni muszą zostać w pełni wykorzystane. Delikatna, miękka skóra nie na- rodzonego słoniątka, z której produkuje się eleganckie nesesery i damskie torebki, przyniesie co najmniej kilkaset dolarów zy- sku. Daniel ruszył przez łąkę, starając się nie myśleć o scenach, których przed chwilą był świadkiem. Ze stada słoni pozostały je- dynie głowy i hałdy lśniących w słońcu wnętrzności, nie mające żadnej wartości rynkowej resztki, przeznaczone na żer dla sę- pów, hien i szakali. Wciąż jeszcze tkwiące w kościanych tulejkach ciosy stanowiły najcenniejszą część łupu. Nie chcąc ryzykować uszkodzenia niezręcznym ciosem siekierki, kłusownicy, wzorem dawnych łowców kości słoniowej, pozostawiali je zazwyczaj na kilka dni w czaszce, aż otaczająca tkanka zacznie gnić, i czyste, nie uszkodzone kły będzie można wyciągnąć gołą ręką. Na ogół wystarczały cztery do pięciu dni, jednak tym razem nie było tyle czasu i należało je odrąbać. Zadanie to powierzono najbardziej doświadczonym robotnikom, starcom o białych, wełnistych głowach, ubranych jedynie w poplamione krwią przepaski biodrowe. Siedząc w kucki obok potężnych łbów, cierpliwie uderzali prymitywnymi siekierkami w nasadę kłów. Daniel i Johnny Nzou przystanęli obok i przyglądali się żmudnej pracy tubylców. Jock nakierował na nich obiektyw kamery wideo. – Paskudna robota – skomentował Daniel. – Ale niezbędna – uciął Johnny. – Za kły, mięso i skórę jednego dorosłego słonia dostaniemy średnio trzy tysiące dolarów. – Wielu ludzi mogłoby was posądzić o pogoń za zyskiem. Zwłaszcza po obejrzeniu wstrząsających scen akcji likwidacyjnej. – Daniel z powątpiewaniem potrząsnął głową. – Na pewno wie pan o tym, że ugrupowania obrońców praw zwierząt prowadzą ostrą kampanię na rzecz umieszczenia słonia w Dodatku Pierwszym do CITES, międzynarodowej konwencji zakazującej han- dlu artykułami pochodzącymi od zagrożonych gatunków. – Tak, coś na ten temat słyszałem. – Jeśli uda im się postawić na swoim, zostanie wprowadzony zakaz sprzedaży jakichkolwiek produktów pochodzących od słonia. Co pan o tym sądzi, naczelniku? – To byłoby najgorsze możliwe rozwiązanie. – Johnny rozgniótł piętą rzucony na ziemię niedopałek. Jego twarz wyrażała gniew. – Kontynuowanie akcji likwidacyjnych okaże się wówczas niemożliwe, czyż nie? – naciskał Daniel. – W żadnym wypadku – Johnny zaprzeczył stanowczo. – Nadal będziemy zmuszeni kontrolować liczebność stad. Zaprzesta-

nie akcji likwidacyjnych nie wchodzi w grę. Jedyna różnica będzie polegała na tym, iż nie będziemy mogli sprzedać uzyska- nych w ten sposób produktów. Zostaniemy zmuszeni do straszliwego, zbrodniczego marnotrawstwa. Stracimy dochód rzędu milionów dolarów, który obecnie przeznaczamy na ochronę dzikich zwierząt i powiększanie obszaru rezerwatów... – Johnny przerwał na chwilę, zaabsorbowany pracą tubylców. Przyglądał się, jak dwaj mężczyźni ostrożnie wyjmują kieł z otaczającego go kanaliku porowatej chrząstki i delikatnie układają na brązowej trawie. Jeden z robotników zręcznie wyciągnął z otworu w podstawie kła szarą, galaretowatą wstążkę nerwu. Johnny wrócił do przerwanej wypowiedzi: – Ten kieł znakomicie ułatwia nam przekonanie tubylczej ludności, żyjącej w bezpośrednim kontakcie z dzikimi zwierzętami na terenie i w pobliżu parku, do idei utrzymywania rezerwatów przyrody. – Nie rozumiem – zachęcił go Daniel. – Czyżby chciał pan przez to powiedzieć, że miejscowe plemiona są niezadowolone z istnienia parku? – Muszą widzieć w tym jakąś korzyść dla siebie. Jeżeli zdołamy im wytłumaczyć, że samica słonia może przynieść trzy tysią- ce dolarów zysku i że zagraniczny myśliwy jest skłonny zapłacić pięćdziesiąt albo nawet sto tysięcy dolarów za pozwolenie na upolowanie okazałego samca; jeśli udowodnimy im, że jeden słoń jest wart tyle, co setki, a może nawet tysiące ich wychudzo- nych kóz i krów i że część zysku trafi do ich wiosek, wtedy zrozumieją sens utrzymywania parku i ochrony stad. – To znaczy, że dla lokalnych plemion natura nie stanowi wartości samej w sobie. Johnny zaśmiał się z goryczą. – Miłość do przyrody to luksus krajów wysoko rozwiniętych. Tutejsze plemiona żyją bardzo blisko granicy głodu. Średni do- chód na rodzinę nie przekracza stu dwudziestu dolarów rocznie, co daje dziesięć dolarów miesięcznie. Nie stać ich na to, żeby oddać swoje poletka i pastwiska pięknym, lecz bezużytecznym zwierzętom. Na tym okrutnym świecie nie ma nic za darmo. Dzikie zwierzęta nie przetrwają na terenie Afryki, jeśli to się nie będzie opłacać ludziom. – A wydawałoby się, że żyjąc tak blisko natury, tubylcy powinni darzyć ją instynktownym szacunkiem – upierał się Daniel. – To prawda, ale nie zapominajmy, że ich stosunek do przyrody jest czysto pragmatyczny. Człowiek epoki kamiennej, przez tysiąclecia żyjący w ścisłym związku z naturą, traktował ją jako niewyczerpane, samoodnawiające się źródło. Zarówno Eskimo- si, eksploatujący stada reniferów i wieloryby, jak i Indianie, polujący na bawoły, posiadali instynktowne wyczucie, którego my jesteśmy pozbawieni. Wiedzieli, jak postępować, żeby stanowiącym podstawę ich egzystencji gatunkom nie zagroziło widmo zagłady. Żyli w pełnej harmonii z naturą, dopóki nie pojawił się biały człowiek ze swoim harpunem z eksplodującą głowicą i sztucerem Sharpe'a, by założyć swoje elitarne kluby łowieckie, wprowadzić ustawy o ochronie zwierzyny, zakazujące czarnym tubylcom polować na ich własnej ziemi, i zawłaszczyć wyłącznie dla siebie przywilej zachwycania się dzikimi zwierzętami. – Jest pan rasistą – Daniel zwrócił przyjacielowi uwagę. – Dawny system kolonialny przyczynił się do zachowania wielu za- grożonych gatunków. – Niech mi więc pan powie, jakim cudem udało im się przetrwać miliony lat przed przybyciem do Afryki białego człowieka? Nie, władze kolonialne prowadziły politykę protekcji, a nie zachowania gatunków. – Czy to nie jest jedno i to samo? – Przeciwnie, to dwie diametralnie różne rzeczy. Zwolennicy polityki protekcji odmawiają człowiekowi prawa do korzystania z dobrodziejstw natury. Utrzymują, że nie wolno zabić pojedynczego osobnika, nawet jeżeli w efekcie mogłoby to uchronić od zagłady cały gatunek. Gdyby to od nich zależało, nie dopuściliby do przeprowadzenia dzisiejszej akcji likwidacyjnej, nie przyj- mując do wiadomości faktu, iż ostateczną konsekwencją jej zaniechania byłoby wymarcie całej populacji słoni i zniszczenie dżungli. Jednak najgroźniejszym w skutkach błędem dawnego systemu kolonialnego było odsunięcie tubylców od korzyści płynących z rozsądnej kontroli gatunków. Nie dopuszczając lokalnych plemion do podziału łupów, biały człowiek rozbudził w nich niechęć do żyjących dziko zwierząt i zniszczył naturalny instynkt ochrony źródeł utrzymania. Tubylcy przestali kontrolo- wać naturę i zaczęli uważać zwierzęta za swoich rywali. Przeciętny czarny rolnik jest dzisiaj wrogo usposobiony do dzikich ga- tunków. Stada słoni zadeptują jego uprawy i niszczą drzewa, służące mu za źródło opału. Bawoły i antylopy wyżerają trawę na jego pastwiskach. Lew zabił jego ojca, a babcię zjadł krokodyl... Nic dziwnego, że zaczął uważać dzikie zwierzęta za przyczynę wszelkich nieszczęść. – Czy widzi pan jakieś rozwiązanie, panie naczelniku? – Od chwili obalenia systemu kolonialnego pracujemy nad zmianą nastawienia lokalnych plemion – powiedział Johnny. – Początkowo tubylcy domagali się swobody wstępu do utworzonych przez białego człowieka parków narodowych. Żądali prawa do ścinania drzew, wypasu bydła i zakładania wiosek na obszarach rezerwatów. Jednak z czasem udało nam się nauczyć ich doceniać znaczenie turystyki, safari i kontrolowanych akcji likwidacyjnych. Po raz pierwszy zostali dopuszczeni do udziału w zyskach. Powoli zaczynają rozumieć sens ochrony i rozsądnej eksploatacji zagrożonych gatunków. Jeżeli jednak europejskim i amerykańskim miłośnikom przyrody uda się przeforsować zakaz safari i sprzedaży kości słoniowej, nasze wysiłki zostaną zmarnowane. Prawdopodobnie będzie to równoznaczne z wyrokiem śmierci dla afrykańskiego słonia, a może nawet wszyst- kich gatunków żyjących dziko zwierząt. – Tak więc, koniec końców, wszystko sprowadza się do pieniędzy? – zapytał Daniel. – No cóż, nie można uciec od praw ekonomii – przytaknął Johnny. – Bez pieniędzy nie poradzimy sobie z kłusownikami. Miejscowi chłopi i ich kozy będą się trzymać z dala od parku tylko wtedy, jeśli będzie im się to opłacać. Pieniądze jednak nie biorą się znikąd. Ubogie, przeludnione kraje Afryki, które dopiero niedawno odzyskały niepodległość, nie mogą pozwolić sobie na luksus rezygnowania ze źródeł dochodu. Muszą znaleźć sposób na rozsądne, kontrolowane eksploatowanie swoich zasobów naturalnych. Ci, którzy chcą nam to uniemożliwić, będą musieli wziąć na siebie odpowiedzialność za wyniszczenie dzikich ga- tunków zwierząt. – Johnny ponuro pokiwał głową. – Tak, wszystko sprowadza się do pieniędzy. Nie będzie pieniędzy, nie będzie ani dżungli, ani zwierząt. Daniel był zachwycony przemową Johnny'ego. Dał znak Jockowi, żeby przestał kręcić, i poklepał przyjaciela po ramieniu. – Mógłbym zrobić z ciebie gwiazdę ekranu. Jesteś urodzonym aktorem – powiedział półżartem. – Co ty na to, Johnny? Wy-

stępując przed kamerą uczyniłbyś bez porównania więcej dla Afryki niż w tym zapomnianym przez Boga zakątku. – Chcesz, żebym mieszkał w hotelach i latał odrzutowcami? Dziękuję bardzo, wolę spać pod gołym niebem – oświadczył Johnny z udawanym oburzeniem. – Chciałbyś, żebym dorobił się takiego brzuszka jak twój? – poklepał Daniela w okolicach pasa. – Żebym dostawał zadyszki po przebiegnięciu stu metrów? Wybacz, Danny, ale jakoś nie mam na to ochoty. Zostanę tu, gdzie jestem, i będę jadł steki z bawołu popijając wodą z Zambezi. Wcale nie tęsknię za coca-colą i big macami. Załadowawszy przy świetle reflektorów ostatnie bele posypanych solą skór i kły niedorosłych osobników, ruszyli w powrotną drogę. Sznur samochodów mozolnie wspinał się krętą drogą na szczyt skarpy, w kierunku pogrążonych w mroku zabudowań zarządu Parku Narodowego Chiwewe. Zielony landrover Johnny'ego jechał na czele powolnej kolumny ciężarówek-chłodni. Daniel siedział na fotelu pasażera, obok prowadzącego wóz przyjaciela. Gawędzili bezładnie o tym i o owym, zadowoleni ze swojego towarzystwa. – Mordercza pogoda – Daniel otarł czoło rękawem koszuli. Zbliżała się północ, lecz na dworze nadal panował wilgotny, duszny upał. – Niedługo zaczną się deszcze. – Najwyższa pora, żebyś wyjechał z doliny – mruknął Johnny. – Kiedy pada, ta droga zamienia się w istne bagno, a więk- szość rzek staje się nieprzejezdna. Ze względu na zbliżającą się porę deszczową już tydzień temu zamknięto obóz dla turystów w Chiwewe. – Wcale nie palę się do wyjazdu – przyznał Daniel. – Czuję się jak za dawnych czasów. – Dawne dobre czasy – Johnny pokiwał głową. – Nie ma co, dobrze się bawiliśmy. Kiedy znowu przyjedziesz do Chiwewe? – Nie wiem, Johnny, ale moja oferta jest jak najbardziej poważna. Jedź ze mną. Dobrze nam się razem pracowało, pamię- tasz? Jestem pewien, że teraz też stworzylibyśmy świetny zespół. – Dzięki, Danny – Johnny pokręcił głową – ale mam tutaj kupę roboty. – Nie zrezygnuję tak łatwo – ostrzegł Daniel. – Wiem – twarz Johnny'ego rozjaśnił szeroki uśmiech. – Nigdy łatwo nie rezygnujesz. Gdy nazajutrz rano Daniel wspinał się na niewysokie kopje wznoszące się za obozem, żeby podziwiać stamtąd wschód słoń- ca, nadal panował przygniatający, duszny upał. Wciąż jeszcze ciemne niebo wypełniały zwały cumulusów. Nastrój Daniela harmonizował z ponurym porankiem. To prawda, iż w czasie pobytu w Chiwewe udało mu się nakręcić mnóstwo wspaniałych ujęć, lecz oprócz ciekawych widoków i wstrząsających scen akcji likwidacyjnej odnalazł tu również daw- ną przyjaźń i przywiązanie do Johnny'ego Nzou. Świadomość, że muszą się rozstać i Bóg wie, ile lat upłynie, zanim się znowu spotkają, napełniała go smutkiem. Johnny zaprosił Daniela na pożegnalne śniadanie w Chiwewe. Czekał teraz na obszernej, osłoniętej moskitierą werandzie krytego strzechą bungalowu, który przed laty był domem Daniela. Nie dochodząc do werandy, Daniel zwolnił kroku i rozejrzał się po ogrodzie. Wszystko zostało tak, jak zaplanowała i urządzi- ła Vicky, dwudziestoletnia panna młoda, którą całe wieki temu przywiózł do Chiwewe. Vicky była smukłą, wesołą dziewczyną o długich, jasnych włosach i roześmianych zielonych oczach, zaledwie parę lat młodszą od swojego świeżo poślubionego męża. Umarła we frontowej sypialni, wychodzącej na jej ukochany ogród. Najzwyczajniejszy w świecie nawrót malarii bez żadnego ostrzeżenia zaatakował mózg. Zanim zdążył przylecieć lekarz, było po wszystkim. Tuż po jej śmierci miało miejsce niesamowite wydarzenie. Pojawiły się słonie, które do tej pory nigdy nawet nie zbliżały się do otoczonego parkanem ogrodu, chociaż uginające się pod ciężarem dojrzałych owoców drzewka cytrynowe i pełne warzyw grządki stanowiły łakomy kąsek. Przyszły tej samej nocy, dokładnie wtedy, kiedy umarła Vicky, i kompletnie zdewastowały cały ogród. Nie oszczędziły nawet roślin dekoracyjnych i krzaków róż. Słonie mają jakąś nadprzyrodzoną wrażliwość na śmierć. Zupełnie jakby wyczuły moment zgonu i rozpacz Daniela. Daniel nigdy nie ożenił się ponownie. Opuścił Chiwewe niedługo po tym wydarzeniu. Wspomnienie zmarłej żony było zbyt bolesne, by mógł tu pozostać. Teraz w jego dawnym bungalowie mieszkał Johnny Nzou, a jego śliczna małżonka z plemienia Matabele, Mavis, opiekowała się ogrodem Vicky. Gdyby to zależało od Daniela, nie wybrałby inaczej. Mavis przygotowała dla nich tradycyjne śniadanie Matabele: kaszkę kukurydzianą z kwaśnym mlekiem, ulubionym amasi pasterskich plemion Nguni, nastawianym do zgęstnienia w wydrążonej tykwie. Później przyjaciele wybrali się razem do maga- zynu kości słoniowej. Gdy schodzili ze wzgórza, Daniel zatrzymał się nagle i osłoniwszy dłonią oczy, spojrzał w stronę obozu dla gości urządzonego na brzegu rzeki. Pośród dzikich drzew figowych, na wydzielonym placu zabezpieczonym przed drapież- nikami specjalnym ogrodzeniem, stały okrągłe, kryte strzechą chatki. Były to typowe dla południowej Afryki budowle miesz- kalne, noszące nazwę rondavel. – Zdawało mi się, że mówiłeś, iż park został zamknięty dla gości? – powiedział Daniel. – Ale tu ktoś mieszka. Przed jedną z chat stoi samochód. – To nasz specjalny gość. Dyplomata, ambasador Tajwanu w Harare – wyjaśnił Johnny. – Ogromnie interesują go dzikie zwierzęta, a zwłaszcza słonie. Bardzo się zasłużył dla dzieła ochrony przyrody w naszym kraju. Pozwalamy mu korzystać z pewnych przywilejów. Chciał tu przyjechać, kiedy nie będzie innych turystów, otworzyłem więc obóz specjalnie dla niego... – Johnny przerwał. – A oto on we własnej osobie! – wykrzyknął po chwili, wskazując na grupkę trzech mężczyzn u podnóża wzgórza. Stali zbyt daleko, by można było rozróżnić rysy twarzy. Przyjaciele ruszyli w ich stronę. – A gdzie się podziali tamci biali strażnicy, których widziałem wczoraj w Long Vlei? – zapytał Daniel po drodze. – Wypożyczyliśmy ich z Parku Narodowego Wankie. Pojechali do domu z samego rana. Zbliżyli się już do grupki mężczyzn na wystarczającą odległość, by Daniel mógł przyjrzeć się tajwańskiemu dyplomacie. Był dużo młodszy, niż należałoby oczekiwać od osoby na jego stanowisku. Ludzie Zachodu często mają trudności z określe- niem wieku Azjatów, lecz Daniel ocenił ambasadora na niewiele ponad trzydziestkę. Wysoki, szczupły mężczyzna o gładko za-

czesanych, natłuszczonych jakąś substancją włosach i wysokim, zdradzającym inteligencję czole. Całkiem przystojny typ. Gładka, niemal woskowa cera. Coś w rysach twarzy sugerowało domieszkę europejskiej krwi. Oczy, chociaż czarne jak smoła, miały zaokrąglony kształt, a górnym powiekom brakowało charakterystycznej fałdki w wewnętrznym kąciku. – Dzień dobry, ekscelencjo – Johnny pozdrowił ambasadora z szacunkiem. – Co pan myśli o dzisiejszej pogodzie? – Dzień dobry, panie naczelniku. – Pozostawiwszy dwóch czarnych strażników samych sobie, ambasador podszedł do John- ny'ego i Daniela. – Wolę taki upał od chłodu. – Miał na sobie rozpiętą pod szyją niebieską koszulę z krótkimi rękawami i płócienne spodnie. Trzeba przyznać, że wyglądał w tym stroju świeżo i elegancko. – Pozwoli pan, że mu przedstawię doktora Daniela Armstronga – rzekł Johnny. – Danielu, jego ekscelencja ambasador Taj- wanu, pan Ning Czeng Gong. – Och, doktora Armstronga nie trzeba przedstawiać. Jest pan słynnym człowiekiem. – Czeng uśmiechnął się czarująco, ści- skając dłoń Daniela. – Z największym zainteresowaniem i przyjemnością czytuję pańskie książki i oglądam programy telewi- zyjne. – Jego angielski był bez zarzutu. Daniel poczuł, że budzi się w nim sympatia do tajwańskiego dyplomaty. – Johnny powiedział mi, że interesuje się pan problemami afrykańskiej ekologii i wniósł pan wkład w ochronę dzikich zwie- rząt w naszym kraju. Czeng lekceważąco machnął ręką. – Chciałbym uczynić znacznie więcej – powiedział, spoglądając na Daniela w zamyśleniu. – Proszę mi wybaczyć, doktorze Armstrong, ale nie spodziewałem się spotkać innych gości w Chiwewe o tej porze roku. Powiedziano mi, że park jest zamknię- ty dla turystów. Mimo serdecznego tonu, jakim została wypowiedziana ta uwaga, Daniel wyczuł, że za pozornie bezinteresowną ciekawością ambasadora kryje się coś jeszcze. – Niech się pan nie niepokoi, ekscelencjo. Wyjeżdżamy jeszcze dzisiaj po południu. Wkrótce będzie miał pan cały park wy- łącznie dla siebie – zapewnił Daniel. – Och, proszę mnie źle nie zrozumieć. Nie jestem aż takim samolubem, żeby się cieszyć z pańskiego wyjazdu. Przeciwnie, bardzo żałuję, że nie będziemy mieli czasu na zawarcie bliższej znajomości. Z pewnością mógłbym się od pana dowiedzieć wie- lu niezmiernie interesujących rzeczy. – Mimo tego gorącego zaprzeczenia, Daniel nie miał wątpliwości, że Tajwańczyk z ulgą przyjął wiadomość o jego wyjeździe. Twarz ambasadora nadal wyrażała życzliwość i sympatię, lecz Daniel zaczynał zdawać so- bie sprawę, że pod gładkimi dworskimi manierami kryje się bogactwo nie zgłębionych motywów. Ambasador towarzyszył przyjaciołom w drodze do magazynu, przez cały czas zabawiając ich uprzejmą pogawędką. Odsu- nąwszy się skromnie na bok przyglądał się, jak strażnicy i tragarze wyładowują z ciężarówki kość słoniową z wczorajszej akcji likwidacyjnej. Jock już tu był. Uwijał się ze swoją kamerą, filmując scenę pracy ze wszystkich możliwych stron. Każdy kieł, wciąż jeszcze pokryty zaschniętą krwią, był ważony na staroświeckiej wadze, królującej przy wejściu do magazy- nu. Johnny Nzou ustawił obok rozklekotany stół i zapisywał ciężar poszczególnych okazów w opasłej, oprawionej w skórę księ- dze. W następnej rubryce umieszczał numer rejestracyjny, który jeden ze strażników wybijał stalową sztancą na powierzchni kła. Zarejestrowana i ostemplowana kość słoniowa mogła zostać sprzedana na aukcji zagranicznemu nabywcy i legalnie wy- wieziona z kraju. Czeng obserwował tę procedurę z żywym zainteresowaniem. Nagle jego uwagę zwróciła para kłów, co prawda nie wyróżnia- jących się zbytnio rozmiarami i wagą, ale za to niezwykłej urody. Były to przepięknie ukształtowane ciosy o nieskazitelnej po- wierzchni i wspaniałej krzywiźnie; idealna para. Czeng podszedł bliżej i przykucnął obok wagi, na której leżały kły. Pogładził je zmysłowym gestem, jakim kochanek dotyka ciała pięknej kobiety. – Doskonałe – zamruczał. – Naturalne dzieło sztuki... – przerwał, zdawszy sobie sprawę, że jest obserwowany. Owa manifestacja żądzy posiadania obudziła w Danielu jakąś niejasną odrazę, i to uczucie odmalowało się teraz na jego twa- rzy. Czeng podniósł się z kucków. – Kość słoniowa fascynuje mnie, odkąd sięgam pamięcią – wyjaśnił gładko. – Zapewne słyszał pan, że my, Chińczycy, przy- pisujemy tej substancji moc talizmanu. Nie sądzę, żeby zdołał pan znaleźć chociaż jeden chiński dom, w którym nie ma jakie- goś wyrobu z kości słoniowej. Wierzymy, że taki przedmiot zapewnia właścicielowi pomyślność i szczęście. Muszę jednak przy- znać, że moje zainteresowanie kością słoniową ma głębsze korzenie. Mój ojciec rozpoczął karierę jako rzeźbiarz w kości słonio- wej. Miał tak wielki talent, iż kiedy przyszedłem na świat, był już właścicielem licznych sklepów w Tajpej, Bangkoku, Tokio i Hongkongu, specjalizujących się w wyrobach z kości słoniowej. Ja też wyuczyłem się tego rzemiosła. Jako młody chłopiec ter- minowałem w jednym z naszych warsztatów w Tajpej. To ojciec nauczył mnie kochać i rozumieć kość słoniową. Mój ojciec po- siada jedną z największych i najcenniejszych kolekcji na świecie... – przerwał. – Proszę mi wybaczyć. Dałem się ponieść swojej namiętności kolekcjonerskiej. Muszą jednak panowie przyznać, że to wyjątkowo piękny komplet kłów. Nieczęsto się zdarza tak wspaniale dopasowana para. Jestem pewien, że mojego ojca wprawiłaby w ekstazę. Pożegnał tęsknym wzrokiem obiekt swojego zachwytu, który robotnicy zdjęli z wagi i wnieśli do magazynu. – Interesująca postać – zauważył Daniel, kiedy ostatnia para kłów, zważona i ostemplowana, została bezpiecznie zamknięta w magazynie. Przyjaciele wspinali się z powrotem na wzgórze, by zjeść lunch w bungalowie Johnny'ego. – Nie rozumiem tylko, jakim cu- dem synowi rzemieślnika udało się zrobić karierę dyplomatyczną? Johnny zachichotał. – Całkiem możliwe, że ojciec Ning Czeng Gonga wywodzi się z niskich warstw społecznych, ale dawno już wszyscy o tym za- pomnieli. O ile dobrze zrozumiałem, nadal jest właścicielem sklepów z kością słoniową i imponującej kolekcji, ale zajmuje się nimi tylko dla rozrywki. Mówią o nim, że jest jednym z najbogatszych, jeżeli nie najbogatszym człowiekiem na Tajwanie, a to

nie byle co. Słyszałem, że trzyma łapę na wszystkich najsoczystszych kąskach na obu brzegach Pacyfiku i w samej Afryce. Ma wielu synów, z których Czeng jest najmłodszy i, jak mówią, najbystrzejszy. Osobiście bardzo go lubię. A ty? – Owszem, wydaje się bardzo sympatyczny, ale coś mi się w nim nie podoba. Zwróciłeś uwagę, z jakim wyrazem twarzy pie- ścił tamten kieł? Było w nim coś – Daniel zastanowił się nad odpowiednim słowem – fałszywego. – Wy, ludzie pióra! – Johnny ze smutkiem potrząsnął głową. – Kiedy nie potraficie wywęszyć żadnej sensacji, sami ją wymy- ślacie. Wybuchnęli zgodnym śmiechem. Ning Czeng Gong stał u podnóża skarpy w towarzystwie jednego z czarnych strażników i nie spuszczał wzroku z Daniela i Johnny'ego, dopóki przyjaciele nie zniknęli za drzewami msasa. – Wcale mi się nie podoba, że ten biały człowiek jeszcze tu się kręci – odezwał się Gomo. – Może powinniśmy przełożyć to na kiedy indziej. – Biały człowiek wyjeżdża dzisiaj po południu – odpowiedział zimno Czeng. – Poza tym, dostałeś już pieniądze. Wszystko zostało ustalone, za późno, żeby teraz zmieniać plany. Ludzie są w drodze, nie możemy ich zatrzymać. – Zapłacił pan dopiero połowę – zaprotestował Gomo. – Resztę dostaniecie po wykonaniu roboty – powiedział Czeng nie podnosząc głosu. Oczy Gomo przypominały ślepia węża. – Wiesz, co masz zrobić. Gomo przez chwilę nie odpowiadał. Cudzoziemiec rzeczywiście zapłacił mu tysiąc amerykańskich dolarów, co stanowiło ekwiwalent rocznych zarobków strażnika Parku Narodowego, i obiecał drugie tyle po wykonaniu zadania. – Zrobicie to? – nacisnął Czeng. – Tak – zgodził się Gomo. – Zrobimy. Czeng skinął głową. – To będzie dzisiaj lub jutro w nocy, nie później. Macie być przygotowani. Obaj. – Będziemy gotowi – przyrzekł Gomo wskakując do landrovera, w którym czekał drugi czarny strażnik. Samochód odjechał i Czeng został sam. Ruszył z powrotem do swojej chaty w wyludnionym obozie dla gości. Jego okrągły bungalow niczym się nie różnił od trzydziestu innych, które w czasie chłodnej suchej pory gościły zazwyczaj komplet turystów. Wyciągnąwszy z lodówki butelkę orzeźwiającego napoju, ambasador rozsiadł się wygodnie na osłoniętym moskitierą ganecz- ku. Zamierzał przeczekać tutaj najgorętsze godziny południa. Był zdenerwowany i niespokojny. W głębi duszy podzielał złe przeczucia Gomo. Chociaż, jak się wydawało, wzięli pod uwagę wszystkie możliwe ewentualności i przygotowali się na każdą z nich, zawsze mogło wydarzyć się coś nieoczekiwanego, coś, cze- go nie przewidzieli. Jak na przykład obecność tego doktora Armstronga. To miało być najśmielsze, najbardziej brawurowe przedsięwzięcie w całej jego dotychczasowej karierze. Przeprowadzone wyłącznie z jego inicjatywy. Oczywiście, ojciec doskonale wiedział o wcześniejszych, drobniejszych przesyłkach i całkowicie je pochwalał, jednak tym razem ryzyko było znacznie większe. Proporcjonalne do oczekiwanych zysków. Jeżeli mu się uda, za- skarbi sobie uznanie i szacunek swojego ojca, a to liczyło się dla niego o wiele bardziej niż korzyści materialne. Był najmłod- szym synem i musiał usilniej niż jego bracia walczyć o miejsce w sercu ojca. Choćby dla tej jednej przyczyny nie może dopu- ścić, żeby przedsięwzięcie zakończyło się fiaskiem. Lata spędzone na placówce w Harare umocniły jego pozycję w międzynarodowym nielegalnym handlu kością słoniową i ro- gami nosorożca. Wszystko zaczęło się, kiedy na przyjęciu w domu urzędnika rządowego średniego szczebla gospodarz rzucił pozornie niewinną uwagę o dogodnościach płynących z posiadania uprzywilejowanego statusu dyplomaty i możliwości korzy- stania z dyplomatycznych służb kurierskich. Szkoła biznesu, jaką Czeng przeszedł uczestnicząc w interesach swojego ojca, po- zwoliła mu teraz bezbłędnie odczytać aluzję i znaleźć właściwą, wymijającą, lecz równocześnie zachęcającą odpowiedź. Po tygodniu subtelnych negocjacji Czeng otrzymał zaproszenie na partię golfa z innym, tym razem wyższym rangą urzędni- kiem. Kazał kierowcy zostawić należącego do ambasady mercedesa na parkingu na tyłach klubu golfowego w Harare i zająć się swoimi sprawami, byle jak najdalej od samochodu, dopóki nie skończy gry. Czeng cieszył się zasłużoną sławą znakomitego golfisty, lecz kiedy trzeba, potrafił zagrać dużo poniżej swojego poziomu. Tamtego dnia przegrał do swojego przeciwnika trzy tysiące dolarów, które natychmiast wypłacił gotówką w obecności kilku członków klubu. Po powrocie do rezydencji polecił kie- rowcy odprowadzić wóz do garażu i iść do domu. W bagażniku mercedesa leżało sześć potężnych rogów nosorożca, owiniętych w kawałki juty. Zdobycz odleciała do Tajpej wraz z następną porcją poczty dyplomatycznej i została sprzedana w jednym z rodzinnych skle- pów w Hongkongu za sześćdziesiąt tysięcy dolarów. Zachwycony niezwykle korzystną transakcją ojciec napisał do Czenga dłu- gi list, w którym chwalił spryt syna i przypominał o swoim gorącym zainteresowaniu kością słoniową. Czeng dyskretnie rozpuścił pogłoski, iż jest nie tylko amatorem rogów nosorożca, lecz także koneserem kości słoniowej. Wkrótce zaczął otrzymywać oferty zakupu po korzystnej cenie rozmaitych okazów nie zarejestrowanych i nie ostemplowanych kłów. Nie trwało długo, zanim mały, zamknięty światek kłusowników dowiedział się, że na rynku pojawił się nowy nabywca. Kilka miesięcy później zjawił się u niego sikhijski biznesmen z Malawi, rzekomo zainteresowany tajwańskim wkładem w roz- kręcane właśnie przedsiębiorstwo połowu ryb na jeziorze Niasa. Pierwsze spotkanie okazało się bardzo owocne. Uznawszy, że wymienione przez Chetti Singha liczby składają się na całkiem przyjemną sumkę, Czeng powiadomił o wszystkim swojego ojca w Tajpej. Ojciec zaaprobował kosztorys i zgodził się przystąpić do joint venture. Kiedy podpisano już odpowiednie dokumenty, Czeng zaprosił swojego nowego wspólnika na kolację. Podczas posiłku Chetti Singh zauważył: – Słyszałem, że pański znakomity ojciec jest rozmiłowany w pięknej kości słoniowej. Na dowód najwyższego szacunku, ja- kim go darzę, mógłbym się postarać o stałe dostawy. Jestem pewien, że zdoła pan przekazać towar swojemu ojcu bez zbytnich formalności. Ku mojemu wielkiemu ubolewaniu, większość kłów będzie nie ostemplowana, ale co tam. – Czuję głęboką odrazę do formalności – zapewnił Czeng.

Wkrótce stało się dla niego jasne, że Chetti Singh stał na czele siatki obejmującej te państwa Afryki, w których nadal istniały dorodne stada słoni i nosorożców. Z Botswany i Angoli, z Zambii, Tanzanii i Mozambiku nieprzerwanym strumieniem płynęło białe złoto i drogocenne rogi. Sikh kontrolował podległą mu organizację na wszystkich szczeblach działalności, włącznie ze składem osobowym band kłusowników, regularnie nękających parki narodowe. Początkowo Czeng był tylko jednym z wielu klientów Chetti Singha, lecz kiedy spółka rybacka zaczęła prosperować i co ty- dzień w sieci wpadało setki ton maleńkich rybek kapenta, które następnie suszono i wysyłano na wschód, stosunki między wspólnikami uległy zmianie. Między Czengiem i Singhiem narodziła się nić sympatii i zaufania. Wreszcie Chetti Singh zapro- ponował Czengowi i jego ojcu udziały w handlu kością słoniową. Naturalnie, zażądał od swoich partnerów pokaźnych inwesty- cji, umożliwiających rozszerzenie zasięgu i zakresu działalności spółki, oraz dodatkowej, znacznej opłaty, mającej zrekompen- sować jego dotychczasowy wkład w przedsięwzięcie. Wyniosło to niemal milion dolarów. Czeng, w imieniu swojego ojca, przy- stąpił do morderczych targów, które ostatecznie zakończyły się obniżeniem pierwotnej sumy o pięćdziesiąt procent. Dopiero zostawszy równorzędnym partnerem Sikha, Czeng mógł w pełni ocenić rozmiary całej operacji. W każdym z krajów, które wciąż jeszcze cieszyły się posiadaniem zdrowej populacji słoni, Chetti Singh miał potajemnych wspólników w kołach rzą- dowych. Niejeden z jego „kontaktów” piastował stanowisko ministra. Singh dysponował stałymi informatorami w większości najważniejszych parków narodowych Afryki. Na swojej liście płac miał nie tylko zwykłych tropicieli i strażników, lecz także sa- mych naczelników, oficjalnych opiekunów i obrońców dzikich zwierząt. Ponieważ spółka przynosiła rzeczywiście imponujące zyski, ojciec Czenga poprzez swoich wysoko postawionych przyjaciół postarał się, żeby po upłynięciu pierwszej kadencji jego syn został ponownie wyznaczony na stanowisko ambasadora w Hara- re. Ojciec i bracia Czenga zdążyli bowiem zorientować się w niezwykłych możliwościach inwestycyjnych, jakie ofiarowywała Afryka. Zasmakowawszy w nie wymagającym wielkich nakładów, lecz przynoszącym niezłe dochody rybołówstwie oraz handlu kością słoniową, rodzina czuła się coraz bardziej związana z Czarnym Lądem. Czeng i jego ojciec, pozbawieni jakichkolwiek uprzedzeń w stosunku do apartheidu, zaczęli poważnie inwestować w Republice Południowej Afryki. Obaj doskonale zdawali sobie sprawę, że ogólnoświatowe potępienie dla panującego tutaj reżimu oraz polityka sankcji gospodarczych doprowadziły do takiego zaniżenia cen ziemi i wszelkiego rodzaju dóbr, iż żaden szanujący się biznesmen nie powinien odrzucać okazji. – Czcigodny ojcze – powiedział Czeng w czasie jednej ze swoich częstych wizyt w Tajpej – w ciągu dziesięciu lat po aparthe- idzie i rządach białej mniejszości nie pozostanie śladu. A wówczas ceny w Południowej Afryce skoczą w górę i wszystko odzy- ska swoją realną wartość. Za ogromne farmy o powierzchni tysięcy hektarów płacili równowartość trzypokojowego mieszkania w Tajpej. Od amery- kańskich przedsiębiorstw, zmuszonych zlikwidować swoje interesy w RPA, odkupywali fabryki, biurowce i domy handlowe. Każdy dolar realnej wartości kosztował ich nie więcej niż pięć, dziesięć centów. A jednak ojciec Czenga, który w nawale zajęć znajdował jeszcze czas na pełnienie funkcji honorowego gospodarza klubu jeź- dzieckiego, był zbyt sprytny, by postawić wszystko na jednego konia. Zainwestowali więc również w inne kraje afrykańskie. Republika Południowej Afryki, Kuba, Angola i Stany Zjednoczone podpisały właśnie porozumienie, umożliwiające powstanie niezależnej Namibii. Rodzina zaczęła lokować swoje pieniądze w nieruchomości w Windhoek, licencjach na połów ryb oraz koncesjach na eksploatację złóż mineralnych. Dzięki Chetti Singhowi Czeng został przedstawiony licznym ministrom w rzą- dach Zambii, Zairu, Kenii i Tanzanii, którzy nie byli od tego, żeby za odpowiednim wynagrodzeniem wesprzeć tajwańskie in- westycje na terenie swoich krajów, oczywiście na warunkach odpowiadających Ningom. Niemniej wszystkie te, jakże poważne przedsięwzięcia nie osłabiły sentymentu, jakim ojciec Czenga darzył handel kością sło- niową, który niegdyś zwrócił jego uwagę na Czarny Ląd. Kiedy podczas ostatniej wizyty w Tajpej Czeng klęczał przed swoim ojcem błagając o błogosławieństwo, usłyszał: – Mój synu, byłbym niezmiernie uradowany, gdyby po powrocie do Afryki udało ci się znaleźć większą ilość zarejestrowanej i ostemplowanej kości słoniowej. – Czcigodny ojcze, jedynym źródłem legalnej kości słoniowej są rządowe aukcje... – Czeng przerwał, dostrzegłszy wyraz wzgardy malujący się na twarzy głowy rodu. – Ceny obowiązujące na rządowych aukcjach wykluczają zyskowną sprzedaż kłów – wysyczał starzec. – Spodziewam się, że znajdziesz rozsądniejsze rozwiązanie, mój synu. Czeng, zraniony do żywego krytyką ojca, skorzystał z pierwszej okazji, żeby porozmawiać z Chetti Singhiem. Sikh w zamyśleniu pogładził ufryzowaną brodę. Był przystojnym mężczyzną. Na głowie nosił zawsze nieskazitelnie biały tur- ban, znakomicie harmonizujący z jego majestatyczną posturą. – Przychodzi mi do głowy jedyne źródło zarejestrowanej kości słoniowej – powiedział po chwili milczenia – a mianowicie, magazyny rządowe. – Czyżby chciał pan zasugerować, że kły mogłyby opuścić magazyn jeszcze przed aukcją? – Czemu nie... – Chetti Singh wzruszył ramionami. – Ale to będzie wymagało opracowania wielce skomplikowanych i dro- biazgowych planów. Proszę zostawić te irytujące szczegóły mnie. Trzy tygodnie później doszło do następnego spotkania w biurze Chetti Singha w Lilongwe. – Wiele rozmyślałem nad naszym problemem. Sądzę, że znalazłem rozwiązanie – oświadczył sikh. – Ile to będzie kosztować? – Ani grosza więcej niż nie ostemplowane kły. Ponieważ jednak taka okazja nadarzy się tylko jeden jedyny raz, musimy się postarać o możliwie dużą ilość towaru. Zawartość całego magazynu będzie w sam raz, a co tam! To powinno zrobić wrażenie na pańskim ojcu, nie sądzi pan? Czeng wiedział, że ojciec byłby zachwycony. Za zarejestrowane kły płacono na międzynarodowym rynku trzy albo cztery razy tyle, co za nielegalne.

– Zastanówmy się, w jakim kraju możemy zaopatrzyć się w towar – zaproponował Chetti Singh. Dla Czenga było jednak ja- sne, że wspólnik zdążył już podjąć decyzję. – Zair i Republika Południowej Afryki odpadają, nie dysponuję tam dostatecznymi siłami. W Zambii, Tanzanii i Kenii zostało już niewiele kości słoniowej. Mamy jeszcze Botswanę, lecz tam nie prowadzi się ak- cji eliminacyjnych na wielką skalę, no i wreszcie Zimbabwe. – Świetnie – Czeng z satysfakcją pokiwał głową. – Zapasy kości słoniowej składowane są w rządowych magazynach w Wankie, Harare i Chiwewe i stąd są zabierane na odby- wające się co dwa lata aukcje. Nasz towar będzie pochodził z jednego z tych magazynów. – Z którego? – Magazyn w Harare jest zbyt dobrze strzeżony – Chetti Singh podniósł do góry trzy palce. Wykreśliwszy z planu Harare, zgiął jeden z nich. Pozostały jeszcze dwa. – Wankie to największy Park Narodowy w Zimbabwe. Niestety, znajduje się zbyt da- leko od granicy z Zambią. – Kolejny palec został zgięty. – Zostaje nam Chiwewe. Mam tam zaufanych ludzi. Wiem od nich, że magazyn pęka w szwach od zarejestrowanej kości słoniowej. Poza tym siedziba zarządu parku jest oddalona zaledwie o czter- dzieści pięć kilometrów od rzeki Zambezi i zambijskiej granicy. Jeden z moich oddziałów może bez większych trudności prze- dostać się na drugą stronę rzeki i dojść do Chiwewe po dniu ostrego marszu, a co tam! – Zamierza pan obrabować rządowy magazyn? – Czeng zadał pytanie przechylając się przez dzielące ich biurko. – Oczywiście – Chetti Singh z wyrazem zaskoczenia na twarzy opuścił uniesione palce. – Czyż nie o to panu chodziło? – Być może – ostrożnie odparł Czeng. – Ale czy to jest w ogóle możliwe do przeprowadzenia? – Chiwewe jest położone w odległym, słabo zaludnionym zakątku kraju, ale za to blisko stanowiącej międzynarodową grani- cę rzeki. Wyślę oddział mniej więcej dwudziestu ludzi, naturalnie uzbrojonych w karabiny maszynowe, pod dowództwem jed- nego z moich najlepszych myśliwych. Przepłyną Zambezi pod osłoną nocy i po dniu marszu zaatakują siedzibę zarządu parku. Pozbędą się wszystkich świadków... Czeng zakaszlał nerwowo. Chetti przerwał przemowę i rzucił wspólnikowi pytające spojrzenie. – To będzie najwyżej pięć osób. Stali strażnicy są na mojej liście płac. Obóz dla turystów zamykają na sezon deszczowy, a większość personelu wraca na urlop do swoich wiosek. Na miejscu pozostanie tylko naczelnik parku i dwóch albo trzech straż- ników. – Czy, mimo wszystko, nie dałoby się tego uniknąć? – Niechęć, jaką wzbudził w Czengu ten plan, bynajmniej nie wynikała z nadmiaru skrupułów. Uważał po prostu, że rozsądniej byłoby unikać wszelkiego zbędnego ryzyka. – Jeżeli może pan zaproponować jakieś alternatywne rozwiązania, z przyjemnością wezmę je pod uwagę – oznajmił Chetti Singh. Po chwili namysłu Czeng zaprzeczył ruchem głowy. – Nie, przynajmniej nie w tej chwili. Proszę, niech pan mówi dalej. – Znakomicie. Moi ludzie pozbędą się świadków i spalą magazyn. Następnie, bez chwili zwłoki, wycofają się na drugi brzeg rzeki. – Postawiwszy kropkę, sikh wlepił wzrok we wspólnika, ze źle skrywanym zadowoleniem oczekując nieuniknionego py- tania. Czeng był wściekły, lecz nie mógł uniknąć sprawienia Chetti Singhowi satysfakcji. – A co się stanie z kością słoniową? – Słowa te nawet w jego uszach zabrzmiały naiwnie. Na ustach Chetti Singha wykwitł fałszywy, tajemniczy uśmieszek. Czeng musiał powtórzyć pytanie. – Czy pana ludzie zabiorą kły ze sobą? Powiedział pan, że nie będzie ich wielu. Przecież nie będą w stanie wynieść całej za- wartości magazynu? A może się mylę? – Na tym właśnie polega niezrównane piękno mojego planu. Napad potrzebny jest nam tylko po to, żeby uwieść policję. – Czeng uśmiechnął się, ubawiony szczególną angielszczyzną sikha. – Chcemy, żeby uwierzyli, że to kłusownicy zabrali ze sobą kły. Wtedy nie przyjdzie im nawet do głowy, żeby poszukać towaru na terenie Zimbabwe. Czyż nie? Siedząc teraz w południowym skwarze na werandzie chatki dla gości, Czeng niechętnie musiał przyznać, że Chetti Singh miał rację. Plan sikha rzeczywiście był genialny i musiał się powieść, o ile oczywiście nie pokrzyżuje go coś nieoczekiwanego, jak na przykład obecność Armstronga i jego kamerzysty. Po sprawiedliwości jednak, żaden z nich nie mógł tego przewidzieć. Czeng po raz kolejny zastanowił się, czy nie lepiej byłoby przesunąć na później, a może w ogóle odwołać całą operację, ale szybko odrzucił takie rozwiązanie. Ludzie Chetti Singha musieli już sforsować rzekę i na pewno maszerowali teraz w kierunku Chiwewe. W żaden sposób nie zdołałby nawiązać z nimi kontaktu, nie mówiąc już o nakazaniu odwrotu. Było już za późno na jakiekolwiek zmiany. Jeżeli Armstrong i jego operator nie zdążą opuścić parku przed przybyciem bandytów, przyjdzie im po- dzielić los naczelnika i jego rodziny. Tok myśli Czenga przerwał dzwonek telefonu na drugim końcu werandy. W obozie dla gości tylko domek dla VIP-ów był wy- posażony w to supernowoczesne urządzenie. Ambasador podskoczył w fotelu i rzucił się do aparatu. Oczekiwał tego telefonu. Należał do precyzyjnie przygotowanego planu Chetti Singha. – Ambasador Ning – powiedział. W słuchawce odezwał się głos Johnny'ego Nzou: – Przykro mi, że pana niepokoję, ekscelencjo, ale jest telefon z pana ambasady w Harare. Chce z panem rozmawiać pan Hu- ang. Mówi, że jest pańskim charge d'affaires. Czy mam pana połączyć? – Bardzo panu dziękuję, panie naczelniku. Tak, będę rozmawiał z panem Huangiem. – Łącząca Chiwewe ze światem linia te- lefoniczna musiała pokonać dwieście czterdzieści kilometrów dzikiego buszu, żeby dotrzeć do najbliższej centralki w małej wiosce Karoi. Ledwo dosłyszalny głos urzędnika ambasady w Harare zaszemrał w słuchawce, jakby dochodził gdzieś z odległe- go zakątka galaktyki. Wiadomość, którą usłyszał, spełniła jego oczekiwania. Zakończywszy rozmowę, ambasador zakręcił korbką starożytnego aparatu i po drugiej stronie linii znowu odezwał się Johnny Nzou. – Panie naczelniku, niestety jestem zmuszony niezwłocznie powrócić do Harare. Okropna sytuacja; miałem nadzieję na jesz- cze kilka dni urlopu. – Bardzo mi przykro. Moja żona będzie niepocieszona. Chcieliśmy zaprosić pana na obiad.

– Może innym razem. – Ciężarówki z mięsem słoni wyruszają dzisiaj wieczorem do Karoi. Najlepiej chyba będzie, jeśli pan się do nich przyłączy. Pański mercedes nie ma napędu na cztery koła, a wygląda na to, że w każdej chwili może zacząć padać. To także było częścią planu Chetti Singha. Moment ataku został wyznaczony tak, żeby wypadł po operacji eliminacyjnej i zbiegł się odjazdem ciężarówek. Czeng odegrał jednak krótkie wahanie. – Kiedy odjeżdżają ciężarówki? – zapytał. – Jeden z wozów ma jakieś problemy z silnikiem. – Strażnik Gomo rozmyślnie uszkodził alternator. Chodziło o to, żeby uniemożliwić wyruszenie konwoju przed atakiem kłusowników. – Ale kierowca zapewnił mnie, że upora się z tym przed szóstą po południu. – Głos Johnny'ego Nzou zmienił się, jakby nagle coś przyszło mu do głowy. – Och, oczywiście. Doktor Armstrong wyrusza lada moment, mógłby się pan zabrać razem z nim. – Nie, nie! – zaprotestował pospiesznie Czeng. – To dla mnie za wcześnie. Zaczekam na ciężarówki. – Jak pan sobie życzy. – W głosie Johnny'ego zabrzmiała nutka zdziwienia. – Ale nie mogę zagwarantować, że konwój wyru- szy dziś wieczorem. Jestem przekonany, że doktor Armstrong zgodzi się poczekać, aż pan będzie gotowy. – Nie – uciął Czeng. – W żadnym wypadku nie pozwolę sobie narazić doktora Armstronga na taki kłopot. Pojadę razem z pańskimi ciężarówkami. Bardzo panu dziękuję, panie naczelniku. Pragnąc zakończyć rozmowę i uniknąć dalszej dyskusji, Czeng odwiesił słuchawkę. Z niezadowoleniem zmarszczył brwi. Obecność Armstronga zaczynała się robić kłopotliwa. Im szybciej stąd zniknie, tym lepiej. Jednak nim minęło dwadzieścia minut, Czeng usłyszał warkot dieslowskiego silnika, zbliżający się od strony bungalowu na- czelnika parku. Ambasador podniósł się z fotela i podszedł do osłoniętego moskitierą wejścia na werandę. Ze wzgórza zjeżdża- ła terenowa toyota z wymalowanym na drzwiczkach emblematem Studia Filmowego Armstronga. Rysunek przedstawiał zgięte ramię kulturysty, eksponującego napakowane bicepsy. Nadgarstek zdobiła najeżona kolcami „pieszczocha”. Za kierownicą sie- dział doktor Armstrong, sąsiednie miejsce zajmował operator Jock. Nareszcie opuszczali park. Czeng z zadowoleniem pokiwał głową i spojrzał na zegarek. Było pięć po pierwszej. Do ataku zo- stały co najmniej cztery godziny. Mają dość czasu, żeby się stąd oddalić na przyzwoitą odległość. Dostrzegłszy stojącego w drzwiach ambasadora, Daniel Armstrong zatrzymał samochód. Opuścił boczną szybę i wystawił przez okno uśmiechniętą twarz: – Słyszałem od Johnny'ego, że pan również zamierza dzisiaj opuścić park, ekscelencjo – zawołał. – Nie chce pan, żebyśmy na pana poczekali? – W żadnym wypadku, doktorze. – Czeng obdarzył go uprzejmym uśmiechem. – Proszę sobie nie robić kłopotu. Wszystko zostało już ustalone. Niech się pan o mnie nie martwi, dam sobie radę. Armstrong wytrącał go z równowagi. Był wysokim mężczyzną o gęstych, wiecznie potarganych kędzierzawych włosach, na- dających mu wygląd człowieka, który więcej czasu spędza na świeżym powietrzu niż za biurkiem. Miał szczere, otwarte spoj- rzenie i leniwy uśmiech. Czeng pomyślał, że ludzie Zachodu, a zwłaszcza kobiety, muszą uważać doktora za niezwykle atrak- cyjnego mężczyznę. Lecz w oczach wyrafinowanego Chińczyka jego nos stawał się monstrualnie wielki, a szerokie, nadmiernie ruchliwe usta nadawały twarzy dziecinny wyraz. Jedynie oczy, czujne i przenikliwe, nie pozwalały Czengowi zaliczyć Arm- stronga do grona nieszkodliwych dziwaków. Ich spojrzenie sprawiało, że ambasador czuł się w jego towarzystwie nieswojo. Armstrong przyglądał mu się pytającym wzrokiem przez co najmniej pięć pełnych sekund. Dopiero potem uśmiechnął się i wyciągnął dłoń przez opuszczone okno toyoty. – W takim razie pora powiedzieć sobie do widzenia, ekscelencjo. Miejmy nadzieję, że wkrótce znowu nadarzy nam się okazja na małą pogawędkę. – Wrzucił bieg i uniósłszy dłoń w geście pozdrowienia ruszył w kierunku głównej bramy obozu. Czeng patrzył za nim, dopóki samochód nie zniknął za horyzontem, a wtedy przeniósł wzrok na szczyty wzgórz, nierówne i wyszczerbione, jak kły w paszczy krokodyla. Nagle jakieś trzydzieści kilometrów od obozu ciężką masę ciemnych cumulusów przeszyła oślepiająca błyskawica. Z obwi- słych brzuchów chmur lunął deszcz, zasnuwając horyzont bladoniebieską muślinową firanką, która w ciągu kilku sekund ustą- piła miejsca ponurej ulewie. Dalekie wzgórza okryły się nieprzeniknionym, ołowianym całunem. Chetti Singh nie mógł tego wymyślić lepiej. Dolina i zbocze skarpy wkrótce przekształcą się w nieprzebyte grzęzawisko. Jeśli nawet policjantom, zawiadomionym w jakiś sposób o podejrzanych wydarzeniach w Chiwewe, uda się pokonać rozmokłą dro- gę, to i tak nie znajdą tu niczego, co by ich mogło naprowadzić na trop bandy kłusowników. Ulewne deszcze dokładnie zmyją wszelkie ślady. – Oby zjawili się tu jak najszybciej – Czeng modlił się gorąco. – Oby jeszcze dzisiaj, a nie jutro. – Spojrzał na zegarek, zbliża- ła się druga po południu. Słońce zachodziło o siódmej trzydzieści, ale zasnuwające niebo chmury sprawią zapewne, że ściemni się dużo wcześniej. – Niech to będzie dzisiaj – powtórzył błagalnie Czeng. Wziął ze stolika na werandzie lornetkę i wyświechtany egzemplarz Ptaków Afryki Południowej Robertsona. Ambasador nie szczędził wysiłku, żeby przekonać naczelnika parku, iż jest żarliwym miłośnikiem przyrody. Zainteresowanie życiem dzikich zwierząt stanowiło znakomity pretekst do odwiedzin Chiwewe. Czeng wsiadł do swojego mercedesa i podjechał do biura naczelnika, znajdującego się na tyłach magazynu z kością słoniową. Johnny Nzou tkwił za biurkiem. Jak każdy urzędnik administracji państwowej, był zmuszony poświęcać połowę swojego czasu na wypełnianie formularzy i pisanie rozmaitych zapotrzebowań, wykazów i sprawozdań. Kiedy Czeng stanął w drzwiach, Johnny podniósł na niego wzrok zza sterty papierów. – Pomyślałem sobie właśnie, że skoro pańscy ludzie zajęci są naprawianiem ciężarówki, mógłbym tymczasem wybrać się do Wodopoju Przy Figowcu – wyjaśnił Czeng. Johnny uśmiechnął się z sympatią, zauważywszy lornetkę i podręczny katalog, na- leżące do klasycznego wyposażenia obserwatora ptaków. Ludzie podzielający jego miłość do zwierząt i przyrody zawsze mogli liczyć na życzliwość naczelnika.

– Wyślę kogoś po pana, kiedy samochód będzie gotowy do drogi – zapewnił Johnny. – Ale nie mogę obiecać, że konwój wy- ruszy jeszcze dzisiejszego wieczoru. Podobno spalił się alternator. Wie pan, jak trudno w tym kraju o części zamienne. Nigdy nie starcza dewiz na sprowadzenie z zagranicy tego, co trzeba. Czeng zjechał ze wzgórza ku sztucznie stworzonemu wodopojowi, oddalonemu nieco ponad kilometr od biur Parku Narodo- wego Chiwewe. U wejścia do niewielkiego vlai wydrążono zagłębienie, do którego przesączała się woda gruntowa, przelewana następnie za pomocą prymitywnego koła wodnego do zamulonego stawku. Wodopój miał przyciągać stanowiące atrakcję dla turystów dzikie ptaki i zwierzęta w bezpośrednie pobliże obozu dla gości. Gdy Czeng zaparkował swojego mercedesa na platformie obserwacyjnej, stadko antylop kudu czmychnęło od wodopoju i rozpierzchło się w pobliskich zaroślach. Były to spore zwierzaki o beżowej sierści, ozdobionej wzdłuż grzbietu białą pręgą, dłu- gich nogach i szyjach oraz nieproporcjonalnie wielkich, przypominających trąbki uszach. Samce dźwigały dumnie szerokie, skręcone spiralnie rogi. Czeng był zbyt podekscytowany, by sięgnąć po lornetkę, chociaż nad wodą roiło się od różnobarwnych ptaków. Ognistopióre zięby migotały jak chwiejące się na wietrze płomyczki, skrzydła szpaków mieniły się wszystkimi odcieniami zieleni. Artystycz- ne zainteresowania Czenga nie ograniczały się do rzeźby w kości słoniowej, był również utalentowanym malarzem. Dzikie pta- ki zawsze należały do jego ulubionych tematów. Z upodobaniem malował je akwarelami w pełnym romantyzmu stylu tradycyj- nej sztuki chińskiej. Jednak tego dnia nie potrafił się skoncentrować na urokach przyrody. Nerwowo zaciągał się papierosem w ozdobnej fifce z kości słoniowej, wypuszczając kłęby błękitnego dymu. Przy wodopoju wyznaczył spotkanie przywódcy bandy kłusowników. Paląc papierosa za papierosem, z niepokojem wypatrywał jego sylwetki w otaczających polankę krzakach. Mimo to głos, który przemówił do niego przez otwarte okienko mercedesa, całkowicie zaskoczył ambasadora. Drgnąwszy nerwowo, Czeng odwrócił się w stronę mężczyzny stojącego obok samochodu. Twarz nieznajomego szpeciła paskudna blizna, biegnąca od kącika lewego oka do samych ust. Wywinięta z jednej strony górna warga nadawała jego fizjonomii pozór sardonicznego uśmiechu. Chetti Singh uprzedził Czenga, czego ma się spodzie- wać. Charakterystyczna blizna stanowiła niezawodny znak rozpoznawczy. – Sali? – Głos ambasadora rwał się ze zdenerwowania. Kłusownikowi udało się go przestraszyć. – Tak – potwierdził nieznajomy, wykrzywiając w uśmiechu połowę ust. – Ja być Sali. Jasnoróżowa blizna odcinała się ostro od ciemnej, niemal czarnej skóry. Chociaż mężczyzna nie grzeszył wzrostem, był sze- roki w barach i potężnie umięśniony. Na jego strój składała się postrzępiona koszula i wypłowiałe szorty barwy khaki, popla- mione od potu i brudu. Musiał mieć za sobą daleką drogę, ponieważ jego łydki aż do kolan pokrywał kurz. W popołudniowym upale cuchnął jak stary cap. Czeng odsunął się z obrzydzeniem, co bynajmniej nie uszło uwagi kłusownika, który zareagował radosnym grymasem. – Gdzie są twoi ludzie? – zapytał Czeng. Zamiast odpowiedzi Sali dźgnął kciukiem w kierunku otaczających polankę gęstych zarośli. – Macie broń? – dopytywał się dalej ambasador. Wykrzywiona w uśmiechu twarz kłusownika przybrała wyraz aroganckiej buty. Najwyraźniej nie zamierzał zniżać się do odpowiedzi na takie durne pytanie. Czeng uświadomił sobie, że przepełniające go uczucie mieszaniny niepokoju i ulgi uczyniło go nadmiernie gadatliwym. Postanowił za wszelką cenę wziąć się w garść, lecz następne pytanie wyrwało mu się zupełnie bez udziału woli. – Wiecie, co macie zrobić? Sali kiwnął głową, pocierając kciukiem błyszczącą tkankę blizny. – Nie może zostać żaden świadek. – Zorientowawszy się, iż kłusownik nie zrozumiał jego słów, ambasador powtórzył: – Mu- sicie wszystkich zabić. Kiedy przyjedzie policja, wszyscy mają być martwi. Sali kiwnął głową. Chetti Singh wyjaśnił mu szczegółowo, na czym polega jego zadanie. Rozkazy niezmiernie przypadły mu do gustu. Sali nosił w sercu zaciekłą nienawiść do Zarządu Parków Narodowych Zimbabwe. Nie minął rok, odkąd jego dwaj młodsi bracia przeprawili się przez Zambezi, żeby zapolować na nosorożce. Pech chciał, że natknęli się na jeden z działających na terenie parku oddziałów antykłusowniczych, złożony z uzbrojonych w kałasznikowy byłych partyzantów. Jeden z braci zgi- nął w czasie strzelaniny, natomiast drugi, z przestrzelonym kręgosłupem, okaleczony na całe życie, stanął przed sądem w Ha- rare i został skazany na siedem lat więzienia. Nic więc dziwnego, iż kłusownik Sali nie darzył szczególnym afektem strażników parku. – Nie zostawimy nikogo – oświadczył. Na jego twarzy malowało się szczere zadowolenie. – Poza dwoma strażnikami – Czeng w porę zorientował się w grożącym niebezpieczeństwie. – To Gomo i David. Znasz ich. – Znam ich – potwierdził Sali. Już nieraz z nimi współpracował. – Będą czekali w warsztacie, przy ciężarówkach. Postaraj się, żeby do wszystkich twoich ludzi dotarło, że mają ich nie ruszać. To samo dotyczy ciężarówek. – Powiem im, co trzeba. – Naczelnika znajdziecie w biurze. Jego żona i troje dzieci są w bungalowie na wzgórzu. Oprócz nich, w pomieszczeniach dla personelu jest jeszcze czterech pracowników parku i ich rodziny. Musicie ich otoczyć przed otworzeniem ognia. Nikt nie może wydostać się żywy. – Paplasz jak małpa na drzewie dzikiej wiśni – zgasił go Sali. – Wiem, co mam robić. Chetti Singh wszystko mi powiedział. – W takim razie zabierajcie się stąd i róbcie swoje – ostro rzucił Czeng, lecz Sali wsunął głowę w okienko mercedesa, zmu- szając ambasadora, by wstrzymał oddech i odsunął się do tyłu. Sali potarł palcem wskazującym o kciuk w ogólnie przyjętym geście, oznaczającym pieniądze. Czeng posłusznie otworzył skrytkę na rękawiczki i wyciągnął z niej trzy grube zwitki dziesięciodolarowych banknotów, zabezpieczone gumką-recepturką.

Odliczył pieniądze na nadstawioną dłoń kłusownika, trzy razy po tysiąc dolarów, razem trzy tysiące. Wychodziło mniej więcej po pięć dolarów za kilogram kości słoniowej z rządowego magazynu. W Tajpej bez trudu otrzyma tysiąc dolarów za kilo. Z drugiej strony, dla Salego zwitki zielonych banknotów stanowiły niewyobrażalne bogactwo. Pierwszy raz w życiu trzymał w ręku taką sumę pieniędzy. Zazwyczaj za ustrzelenie dorodnego słonia i za całe związane z tym ryzyko otrzymywał trzydzieści dolarów. Żeby je zarobić, musiał, stawiając na szali własne życie, zapuścić się na pilnie strzeżone przez uzbrojonych w kałasznikowy strażników obszary parku, powalić potężne zwierzę lekką kulą AK 47, odciąć kły i przenieść je na własnych plecach przez leśne bezdroża. Trzydzie- ści dolarów za zabitego słonia oznaczało, powiedzmy, dolara za kilogram kości słoniowej. Drogocenne papierki, które trzymał teraz w garści, równały się zarobkom pięciu lat ciężkiej i niebezpiecznej pracy. Czymże więc, wobec tego, było zamordowanie paru strażników parku wraz z rodzinami? Dodatkowe zadanie pociągało za sobą nie- wielki wysiłek i prawie żadnego ryzyka. Za trzy tysiące dolarów to będzie sama przyjemność. Obie strony były ogromnie zadowolone z ubitego interesu. – Zaczekam tutaj, dopóki nie usłyszę strzałów – oznajmił Czeng. W odpowiedzi Sali rozdziawił w uśmiechu zeszpecone blizną usta, odsłaniając pełen komplet wielkich, olśniewająco białych zębów, aż po zęby mądrości. – Nie będziesz musiał czekać długo – obiecał i równie bezszelestnie, jak się zjawił, zniknął w gęstych zaroślach. Daniel Armstrong prowadził powoli. Jak na środkowoafrykańskie standardy, droga była całkiem niezła; nawierzchnia zosta- ła porządnie zniwelowana, tylko nieliczni bowiem z odwiedzających Park Narodowy Chiwewe turystów dysponowali samocho- dami z napędem na cztery koła. Danielowi jednak nigdzie się nie spieszyło. Jego toyota była załadowana wszelkim możliwym sprzętem biwakowym. Z zasady unikał zatrzymywania się w motelach czy innych oficjalnych miejscach noclegowych. W tym kraju nie było ich zbyt wiele i na ogół należało przejechać szmat drogi, żeby znaleźć jakiś przyzwoity dach nad głową, który i tak rzadko kiedy mógł się równać pod względem kuchni i wygód z własnoręcznie przygotowanym biwakiem. Tego wieczoru zamierzał przerwać podróż tuż przed zachodem słońca, zjechać z drogi i znaleźć jakąś przyjemną polankę w lesie lub nad strumieniem, gdzie będą mogli zjeść złożoną z zabranych ze sobą prowiantów i butelki piwa Chivas kolację i spo- kojnie spędzić noc. Nie sądził, żeby przed zmrokiem udało im się dojechać do Mana Pools, a na pewno już nie mieli szans do- trzeć do głównej szosy, prowadzącej od mostu Chirundu na rzece Zambezi na południe, do Karoi i Harare. Daniel lubił podróżować w towarzystwie Jocka. Między innymi dlatego tak chętnie z nim współpracował. W ciągu ostatnich pięciu lat wiele czasu spędzili razem. Jock był niezależnym operatorem filmowym i Daniel zatrudniał go za każdym razem, kie- dy udało mu się załatwić pieniądze na realizację nowego pomysłu. Przemierzyli we dwóch bezkresne połacie Afryki, od Wy- brzeża Szkieletów w Namibii po zniszczone wieloletnią suszą góry Etiopii i otchłań Sahary. Nigdy nie udało im się nawiązać prawdziwie głębokiej przyjaźni, lecz dobrze się czuli w swoim towarzystwie i w czasie długich tygodni spędzanych w zapo- mnianych przez Boga zakątkach kontynentu rzadko kiedy dochodziło do spięć. Załadowany po dach samochód powoli zjeżdżał po krętej drodze. Daniel i Jock skracali sobie czas przyjacielską pogawędką. Od czasu do czasu napotykali jakiegoś zwierzaka, ptaka lub niezwykłe drzewo. Daniel zatrzymywał wtedy wóz i robił notatki, a Jock filmował obiekt ich zainteresowania. Niecałe trzydzieści kilometrów od obozu natrafili na odcinek drogi, zniszczony poprzedniej nocy przez stado słoni. Zwierzęta poobrywały gałęzie z krzaków i powaliły wiele potężnych drzew mopane, skutecznie tarasując przejazd. Ocalałe drzewa zostały obdarte z kory i świeciły teraz ociekającymi sokiem, nagimi białymi pniami. – Paskudne bestie – uśmiechnął się Daniel, kontemplując rozmiary zniszczenia. – Wygląda na to, że uwielbiają blokować drogi. – Mieli przed sobą oczywisty dowód, jeżeli taki w ogóle był potrzebny, że regularne przeprowadzanie akcji eliminacyj- nych jest absolutnie konieczne. Puszcza mopanowa nie wytrzyma długo, jeśli pozwolić słoniom na niekontrolowane zwiększa- nie populacji. Większość obalonych drzew zdołali ominąć zjeżdżając na pobocze, jednak parę razy musieli odciągać zawalający drogę pień, mocując go łańcuchem do haka z tyłu samochodu. Kiedy wreszcie dotarli na dno doliny, była już czwarta po południu. Skręcili na wschód i ruszyli poprzez las w kierunku skrętu na Mana Pools, w pobliżu którego filmowali rano akcję eliminacyjną. Zaczęli teraz dyskutować o tym, w jaki sposób Daniel powinien zmontować kilometry nakręconej w czasie wyprawy taśmy filmowej, żeby osiągnąć możliwie najlepszy efekt. Powróciło znajome uczucie radosnej antycypacji, którego Daniel zawsze do- znawał na tym etapie pracy. Materiał został zebrany i teraz tylko od niego zależało, co z nim zrobi. Może już wrócić do Londy- nu i zamknąć się w wynajętej montażowni Castle Film Studios, by przez długie tygodnie, a może nawet miesiące poświęcać się żmudnej, lecz jakże pasjonującej pracy edytorskiej, polegającej na przycinaniu i zestawianiu poszczególnych scen, a następnie opatrzeniu obrazu odpowiednim tekstem. Daniel z uwagą słuchał sugestii Jocka, lecz jakaś część jego umysłu ani na chwilę nie przestawała kontrolować otoczenia. A jednak nieomal to przeoczył. Przejechał prawie dwieście metrów, zanim dotarło do niego, że właśnie minęli coś niezwykłego. Być może odezwał się w nim nawyk z czasów wojny narodowowyzwoleńczej, kiedy to najmniejszy nie pasujący do całości ele- ment mógł oznaczać obecność śmiercionośnych min, a chwila nieuwagi kosztowała życie niejednego z towarzyszy. Wówczas zareagowałby znacznie szybciej niż teraz, lecz lata spokojnego życia zdołały osłabić jego refleks. Gwałtownie przycisnął hamulec. Jock przerwał w pół słowa i rzucił mu pytające spojrzenie. – O co znowu chodzi? – Nie mam pojęcia. – Daniel cofał samochód, wykręcając głowę, żeby dojrzeć drogę za plecami. – Pewnie nic szczególnego – mruknął, lecz w głębi serca poczuł ukłucie niepokoju. Wreszcie zatrzymał wóz i zaciągnąwszy ręczny hamulec, wyskoczył z szoferki. – Niczego tu nie widzę – Jock wychylił się do połowy przez otwarte okno.

– W tym rzecz – przytaknął Daniel. – Czegoś tu brakuje. – Wskazał w dół, na zakurzoną drogę o pomarszczonej, krostowatej powierzchni, pokrytej niezrównanymi graffiti dżungli. Delikatne kreseczki ptasich śladów, wężowate ścieżki owadów i jaszczu- rek, zaokrąglone odciski kopyt najróżniejszych gatunków antylop, tropy zajęcy, mangust i szakali tworzyły zawiły, misterny wzór, okrywający szczelnie piasek drogi z wyjątkiem jednego nieskalanie gładkiego miejsca. Daniel przykucnął i zaczął uważ- nie studiować grunt. – Ktoś pozacierał ślady – powiedział po chwili. – Do diabła, i co w tym takiego niezwykłego? – Jock wygrzebał się z szoferki i podszedł do swojego szefa. – Być może nic. – Daniel podniósł się z kucków. – A może wszystko. Zależy, jak na to spojrzeć. – Kręcimy? – zaproponował Jock. – Tylko ludzie zacierają swoje ślady, a i to wyłącznie wtedy, kiedy knują coś paskudnego. Poza tym Park Narodowy to nie miejsce dla pieszych wycieczek. Daniel ostrożnie okrążył wymieciony kawałek i wszedł na kępę trawy, porastającej skraj drogi. Natychmiast dostrzegł kolej- ne ślady, pozostawione przez tajemniczych wędrowców. Kępki trawy, po których stąpali nie chcąc pozostawić odcisków stóp na miękkim piasku, były wygniecione i stratowane. Wyglądało na to, że przeszła tędy liczna grupa mężczyzn. Daniel poczuł, że włoski porastające jego ramiona i kark nastroszyły się ostrzegająco. Zagrożenie! – przemknęło mu przez głowę. Zupełnie jak za dawnych czasów w Zwiadowcach, kiedy jego patrol natykał się z znienacka na pierwszy ślad oddziału partyzantów. Znowu odczuwał to samo zapierające dech w piersiach podniecenie i ten sam ucisk strachu, ciężkim kamieniem leżącego na żołądku. Z wysiłkiem otrząsnął się ze wspomnień. Tamte dni odeszły w przeszłość. Daniel zaczął iść po świeżych śladach. Chociaż zwierzyna, którą tropił, przedsięwzięła elementarne środki bezpieczeństwa, najwyraźniej jednak nie włożyła w to zbyt wiele serca. Kadrowy oddział partyzantów ZANU stanowiłby twardszy orzech do zgryzienia. Niecałe pięćdziesiąt metrów od drogi Daniel znalazł pierwszy wyraźny odcisk obutej ludzkiej stopy. Parę metrów dalej grupa weszła na wąską, wydeptaną przez zwierzęta ścieżkę i zaczęła iść gęsiego, porzucając wszelkie środki ostrożności. Tajemniczy wędrowcy kierowali się w stronę skarpy, na której znajdowały się budynki zarządu Parku Narodowego Chiwewe. Ślady wskazywały, że szli szybkim, marszo- wym krokiem. Daniel był zdumiony liczebnością grupy. Udało mu się doliczyć odcisków stóp szesnastu do dwudziestu osób. Daniel szedł po śladach przez następne dwieście, a może trzysta metrów, po czym zatrzymał się i zaczął intensywnie myśleć. Wielkość grupy i kierunek, z którego nadeszła, nasuwały przypuszczenie, iż ma do czynienia z oddziałem zambijskich kłusow- ników. Najprawdopodobniej bandyci przeprawili się przez Zambezi, żeby zapolować na słoniowe kły i rogi nosorożców. To by również wyjaśniało, dlaczego zadali sobie tyle trudu, żeby zatrzeć ślady. Powinien natychmiast dać znać o swoim odkryciu Johnny'emu Nzou, żeby mógł jak najszybciej ściągnąć oddział antykłu- sowniczy i zorganizować akcję pościgową. Daniel zastanowił się, w jaki sposób to zrobić. Mógłby zadzwonić z biura strażnika parku w Mana Pools, znajdującym się o godzinę jazdy stąd, albo zawrócić do Chiwewe i uprzedzić Johnny'ego osobiście. Decyzja została podjęta za niego. Zrozumiał to rzuciwszy okiem w stronę linii telefonicznej, przecinającej las nie tak daleko od miejsca, w którym stał. Słupy, wycięte z pni i zaimpregnowane dla odstraszenia termitów czarnym kreozotem, tworzyły równy rząd. Pomiędzy nimi połyskiwały w popołudniowym słońcu miedziane druty. Z wyjątkiem dwóch słupów, dokładnie na linii wzroku Daniela. Daniel rzucił się do przodu, by równie gwałtownie zatrzymać się po kilku krokach. Przecięte druty zwisały bezradnie z białych porcelanowych izolatorów. Daniel chwycił koniec jednego z nich i dokładnie obejrzał. Nie mogło być żadnych wątpliwości. Ktoś z rozmysłem przeciął druty. Tnąca krawędź obcęgów zostawiła wyraźny ślad na powierzchni miękkiego, czerwonego metalu. Na ziemi u podstawy słupa widniały liczne odciski stóp. – Po jakiego diabła kłusownicy mieliby przecinać linię telefoniczną? – zastanowił się na głos. Nieokreślony niepokój, jaki odczuwał do tej pory, zaczynał przekształcać się w dławiące przerażenie. – To mi zaczyna wyglądać naprawdę paskudnie. Mu- szę uprzedzić Johnny'ego. Trzeba sprawdzić, czego ci dżentelmeni tutaj szukają. Nie ma co tracić czasu – zadecydował, rzuca- jąc się biegiem ku miejscu, w którym zostawił samochód. – Co tu się, do diabła, dzieje? – zapytał Jock, kiedy Daniel wskoczył do szoferki i przekręcił kluczyk w stacyjce. – Nie mam pojęcia. Ale cokolwiek to jest, nie podoba mi się – poinformował go Daniel zawracając toyotę. Teraz jechali dużo szybciej, pozostawiając za sobą gęstą chmurę pyłu i zwalniając tylko wtedy, kiedy musieli przejechać przez wyschnięte koryto rzeki. Danielowi przyszło nagle na myśl, że banda kłusowników mogła dostać się do obozu, przecinając pętlę, którą droga two- rzyła wspinając się serpentyną ku przełęczy. Wymagało to męczącej wspinaczki po stromym zboczu, lecz skracało drogę o do- bre czterdzieści kilometrów. Obliczył, że linia telefoniczna została przecięta jakieś pięć do sześciu godzin temu. Udało mu się to wydedukować dzięki dogłębnej wiedzy praktycznej, dotyczącej wietrzenia tropów i czasu potrzebnego stratowanym rośli- nom i źdźbłom trawy na ponowne rozprostowanie. Nie potrafił tylko zrozumieć, czego kłusownicy mogliby szukać w obozie w Chiwewe. Logicznie rzecz biorąc, powinni raczej trzymać się możliwie jak najdalej od siedziby zarządu parku. A jednak maszerowali zdecydowanym krokiem prosto w paszczę lwa, a do tego przecięli linię telefoniczną. Zachowywali się bezczelnie i agresywnie. Jeśli rzeczywiście Chiwewe było ich celem, niewykluczone, że już tam są. Daniel rzucił okiem na zegarek. Tak, jeżeli zdecydowali się na wspinaczkę i utrzymali tempo, mogli dojść do obozu około godziny temu. Ale po co? W Chiwewe nie było ani jednego turysty. W Kenii i innych państwach leżących na północ od Zimbabwe, gdzie sta- da słoni zostały w znacznym stopniu przetrzebione, kłusownicy rzeczywiście przerzucili się na dewizowych turystów. Czyżby miejscowi bandyci postanowili wziąć przykład ze swoich zagranicznych kolegów? – Tylko że w Chiwewe nie ma teraz żadnych turystów. Nie ma tam niczego, co można by ukraść... – Daniel przerwał w pół słowa, zrozumiawszy nagle, iż popełnił tragiczny błąd w rozumowaniu. – Cholera! – zaklął. – Kość słoniowa! – Nagle oblał go lodowaty pot. – Johnny – wyszeptał. – Mavis i dzieciaki.

Terenowa toyota gładko wjechała w pierwszy z licznych zakrętów prowadzącej do przełęczy serpentynowej drogi. Wyprowadzając rozpędzony wóz na prostą, Daniel dostrzegł przed sobą potężne cielsko białej ciężarówki, wypełniające całą szerokość drogi. Przyciskając do dechy pedał hamulca i z całej siły skręcając kierownicę zrozumiał, że o mało co nie wpadł na jeden z samochodów-chłodni, wiozących mięso ubitych tego ranka słoni. Przód toyoty ominął o trzydzieści centymetrów przedni błotnik ciężarówki, wbijając się w porastające pobocze krzaki, tuż obok potężnego pnia drzewa mopane. Siła gwałtow- nego hamowania rzuciła Jocka na deskę rozdzielczą. Daniel wyskoczył z wozu i podbiegł do szoferki ciężarówki, blokującej teraz tył toyoty. – Przepraszam! To moja wina! Nic ci się nie stało? – zawołał, rozpoznając siedzącego za kierownicą Gomo, starszego straż- nika parku. Strażnik wyglądał na porządnie przestraszonego niedoszłą kolizją, ale zdobył się na uspokajające skinięcie głową. – Kiedy wyjechaliście z Chiwewe? – zapytał Daniel. Gomo zawahał się. Nie wiadomo dlaczego, pytanie wyraźnie wprawiło go w zakłopotanie. – Jak długo jesteście w drodze? – przycisnął Daniel. – Nie jestem pewien... – W tej samej chwili rozległ się warkot następnych pojazdów, zjeżdżających stromą drogą. Daniel od- wrócił się i zobaczył wyłaniającą się zza zakrętu drugą ciężarówkę z mięsem. Wielki wóz toczył się ciężko na pierwszym biegu, usiłując w ten sposób zrównoważyć ostre nachylenie drogi. Pięćdziesiąt metrów dalej jechał błękitny mercedes ambasadora Ning Czeng Gonga. Oba pojazdy zwolniły, by po chwili zatrzymać się za ciężarówką Gomo. Daniel ruszył w kierunku mercedesa. Ambasador Ning otworzył drzwiczki wozu i wysiadł na pokrytą kurzem drogę. – Doktorze Armstrong, co pan tu robi? – był wyraźnie podekscytowany, lecz jego głos zachował ciche, łagodne brzmienie. – Kiedy opuścił pan Chiwewe? – Daniel zignorował pytanie dyplomaty. Za wszelką cenę musiał wiedzieć, czy Johnny'emu i Mavis nic się nie stało. Reakcja ambasadora wydała mu się co najmniej dziwna. Podniecenie Czenga wyraźnie wzrosło. – Dlaczego pan o to pyta? – wyszeptał. – Dlaczego pan zawrócił? Miał pan przecież jechać do Harare. – Niech pan posłucha, ekscelencjo, muszę wiedzieć, czy w Chiwewe nie wydarzyło się coś niedobrego. – Coś niedobrego? O czym pan mówi? Dlaczego coś miałoby się tam stać? – Ambasador sięgnął do kieszeni po chusteczkę do nosa. – Do czego pan zmierza? – Do niczego nie zmierzam. – Daniel z trudem hamował rozdrażnienie. – Natrafiłem na ślad dużej grupy ludzi, która prze- cięła drogę i skierowała się w stronę Chiwewe. Obawiam się, że możemy mieć do czynienia z bandą uzbrojonych kłusowników. Jadę z powrotem do Chiwewe, żeby uprzedzić naczelnika. – W Chiwewe nie dzieje się nic złego – zapewnił Czeng. Daniel zauważył, że czoło dyplomaty pokryło się warstewką lśniące- go potu. – Wszystko jest w najwyższym porządku. Wyruszyliśmy stamtąd zaledwie godzinę temu. Przed wyjazdem rozmawia- łem z naczelnikiem Nzou. Czuł się świetnie i nie spodziewał się żadnych kłopotów. – Chińczyk otarł twarz chusteczką. – Godzinę temu? – powtórzył Daniel, sprawdzając czas na swoim roleksie z nierdzewnej stali. Wyjaśnienia ambasadora sprawiły mu ogromną ulgę. – To znaczy, że wyruszyliście w drogę około piątej trzydzieści? – Tak. – W głosie ambasadora zabrzmiała nutka urazy. – Czyżby podawał pan w wątpliwość moje słowa? Nie wierzy pan w to, co powiedziałem? Ostry ton ambasadora zdumiał Daniela. Nie mniej zdumiała go własna żarliwość, z jaką zaczął się przed nim tłumaczyć. – Źle mnie pan zrozumiał, ekscelencjo. Jakże mógłbym wątpić w pańskie słowa? Prestiż, jaki dawało Czengowi sprawowanie funkcji ambasadora, był głównym powodem, dla którego Chetti Singh nalegał na jego obecność w Chiwewe. Czeng, naturalnie, wcale się nie palił do uczestnictwa w napadzie i gdyby pozostawiono mu wybór, najchętniej wsiadłby w samolot do Tajpej, przy okazji zapewniając sobie w ten sposób niepodważalne alibi. Jednak Chetti Singh zagroził, że odwoła całą operację, jeżeli jego wspólnik nie przybędzie do Chiwewe. Zeznanie Czenga miało mieć decydu- jące znaczenie w przekonaniu policji, iż atak nastąpił już po odjeździe ciężarówek z mięsem. To był węzłowy punkt całego pla- nu. Nikt nie będzie przecież podważał słów akredytowanego dyplomaty. Jego świadectwo powinno zaważyć na przebiegu wsz- czętego śledztwa, podczas gdy niczym nie podparte zeznania dwóch czarnych strażników mogłyby okazać się niewystarczające. Niewykluczone nawet, że policjantom przyszłoby do głowy poddać delikwentów bardziej wnikliwemu badaniu w jednej z od- izolowanych cel na tyłach więzienia Chikurubi, a Chetti Singh wcale nie był pewien, czy jego ludzie zdołaliby wytrzymać takie specjalne traktowanie. Nie, policjanci muszą uwierzyć, że kiedy Czeng opuszczał obóz wraz z konwojem ciężarówek, nic nie zapowiadało jeszcze po- jawienia się kłopotów. Nie pozostanie im wówczas nic innego, jak założyć, iż kły zostały zrabowane przez bandytów lub spło- nęły w pożarze magazynu. – Bardzo mi przykro, jeśli odniósł pan wrażenie, iż podważam prawdziwość pańskich słów, ekscelencjo – Daniel próbował ułagodzić rozzłoszczonego dyplomatę. – To dlatego, że bardzo się martwię o Johnny'ego. O naczelnika. – No cóż, mogę więc pana zapewnić, że nie ma żadnych powodów do niepokoju. – Wetknąwszy wilgotną chusteczkę do bocznej kieszeni spodni, Czeng wyciągnął paczkę papierosów z kieszonki rozpiętej pod szyją koszuli. Wystukał z paczki jedne- go, lecz nie udało mu się go złapać rozdygotanymi palcami i papieros wylądował w kurzu pomiędzy stopami ambasadora. Czeng schylił się pospiesznie, żeby podnieść papierosa. Wzrok Daniela instynktownie powędrował w dół. Chińczyk miał na nogach białe płócienne tenisówki. Daniel zauważył, że bok jednego pantofla i mankiet niebieskich sportowych spodni szpeci plama czegoś, co na pierwszy rzut oka bardzo przypominało zaschniętą krew. W pierwszej chwili Daniel nie wiedział, co ma o tym myśleć, lecz w końcu przypomniał sobie, że ambasador był rano obecny przy wyładowywaniu z samochodów i wnoszeniu do magazynu kłów, uzyskanych w czasie akcji likwidacyjnej. Prawdopodob- nie Chińczyk wdepnął po prostu w kałużę krzepnącej krwi, w której leżała kość słoniowa. Badawcze spojrzenie, jakim Daniel obrzucił jego buty, nie umknęło uwagi ambasadora. Z miną winowajcy czym prędzej wsiadł z powrotem do samochodu, zatrzaskując za sobą drzwiczki. Daniel machinalnie zanotował w pamięci oryginalny odcisk

rybiej łuski, który pozostawiły na pokrytej pyłem drodze podeszwy tenisówek Czenga. – Cieszę się, że miałem okazję ukoić pańskie obawy, doktorze. – Czeng uśmiechnął się przez okno mercedesa. Odzyskał już zimną krew, a wraz z nią swoje czarujące maniery. – Jestem ogromnie szczęśliwy, iż udało mi się oszczędzić panu niepotrzeb- nej podróży z powrotem do Chiwewe. Z pewnością zechce pan przyłączyć się do konwoju. Musimy się pospieszyć, jeśli chcemy wydostać się z parku, zanim lunie deszcz. – Ambasador przekręcił kluczyk w stacyjce mercedesa. – Może pojedzie pan przo- dem, przed ciężarówkami? – Jestem zobowiązany, ekscelencjo. – Daniel pokręcił głową i zrobił krok do tyłu. – Niech pan rusza. Dam sobie radę. Mimo wszystko chciałbym wrócić do obozu. Ktoś musi ostrzec Johnny'ego Nzou. Uśmiech ulotnił się z twarzy dyplomaty. – Zupełnie niepotrzebnie naraża się pan na ogromne kłopoty, zapewniam pana. Wystarczy, jeśli po prostu zatelefonuje pan z Mana Pools albo Karoi. – Nie mówiłem panu? Linia telefoniczna została przecięta. – Doktorze Armstrong, to jakiś absurd. Jestem pewien, że musiał się pan pomylić. Uważam, że wyolbrzymia pan powagę sy- tuacji... – Pańska sprawa, co pan uważa – uciął Daniel. – Wracam do Chiwewe – oświadczył, ruszając w kierunku swojego samocho- du. – Doktorze Armstrong – zawołał za nim Czeng. – Niech pan spojrzy na chmury. Utknie pan tu na wiele tygodni. – Zaryzykuję – odciął beztrosko Daniel, ale w głębi duszy pomyślał – o co, u diabła, mu chodzi? Dlaczego tak się przy tym upiera? Coś tu mi wyraźnie zaczyna śmierdzieć. Szybkim krokiem wrócił do miejsca, gdzie zostawił samochód. Mijając ciężarówki zauważył, że żaden z kierowców nie ruszył się z szoferki. Obaj tkwili nieruchomo za kierownicą, patrząc przed siebie posępnym wzrokiem, jakby w ogóle nie widzieli przechodzącego obok Daniela. – Wszystko w porządku, Gomo – zawołał. – Podjedź trochę do przodu, to cię wyminę! Strażnik bez słowa wykonał polecenie. Po chwili obok toyoty z warkotem przetoczyła się druga ciężarówka, a za nią pojawił się samochód ambasadora. Kiedy mercedes zrównał się z toyotą, Daniel uniósł dłoń w geście pożegnania. Czeng uparcie wpa- trywał się w drogę przed sobą, zdobył się jednak na zdawkowy salut. Po chwili konwój zniknął za zakrętem i potoczył się w kie- runku rozjazdu na Mana Pools. – No i czego dowiedziałeś się od Chińczyka? – spytał Jock, odczekawszy aż Daniel zawróci wóz i ruszy wznoszącą się stromo drogą. – Twierdzi, że kiedy przed godziną opuszczał Chiwewe, wszystko było w zupełnym porządku – odpowiedział. – To miło. – Poszperawszy chwilę w styropianowym pudle z lodem, Jock wyłowił puszkę piwa. Podstawił zdobycz pod nos Danielowi, lecz ten odmówił ruchem głowy. Starał skoncentrować się na prowadzeniu. Jock otworzył puszkę, pociągnął potęż- ny łyk i radosnym czknięciem wyraził uznanie dla napoju. Zaczynało się zmierzchać. Pierwsze ciężkie krople deszczu z pluskiem rozbiły się o przednią szybę wozu, lecz Daniel nie zmniejszył szybkości. Zanim dotarli na szczyt skarpy, było już zupełnie ciemno. Oślepiająca błyskawica rozdarła granatowe niebo, oświetlając na ułamek sekundy nieruchomy las. Wysoko w górze przetoczył się potężny grzmot, odbijając się z ogłusza- jącym hukiem od granitowych ścian, wznoszących się po obu stronach drogi. Coraz gęstsze krople deszczu przemieniały się w światłach samochodu w maleńkie, srebrzyste groty, rozbryzgujące się białą pianą o okna toyoty. Wycieraczki nie nadążały ścierać z przedniej szyby potoków wody. W zamkniętej szoferce zrobiło się okropnie duszno, a okna zaczęły od środka zachodzić parą. Pochyliwszy się do przodu, Daniel spróbował przetrzeć szkło dło- nią, lecz udało mu się jedynie ostatecznie zamazać szybę. Zrezygnowany, odkręcił nieco boczne okno, wpuszczając do wnętrza chłodne, nocne powietrze. Natychmiast zmarszczył nos, wciągając w nozdrza dziwną woń. Jock niemal w tej samej chwili po- czuł to samo. – Dym – zawołał. – Jak daleko jesteśmy od obozu? – Prawie dojechaliśmy – odpowiedział Daniel. – To już za tym wzgórzem. Daniel pomyślał, że przybierający z każdą minutą na sile smród dymu może dobiegać z kuchennych palenisk w kwaterach pozostałych w obozie pracowników parku. Światła samochodu wydobyły z mroku główną bramę, ozdobioną zbielałymi czaszkami słoni na pokrytych wapnem, drew- nianych kolumnach. Napis na tablicy, umieszczonej nad bramą, głosił: WITAJCIE W PARKU CHIWEWE OJCZYŹNIE SŁONI A pod spodem, mniejszymi literami: „Wszyscy goście proszeni są o niezwłoczne zameldowanie się w biurze naczelnika parku.” Długi, wysadzany drzewami casia podjazd, prowadzący do głównych zabudowań obozu, przekształcił się w rwący potok. Spod opon ciężkiego wozu tryskały fontanny błota. Intensywny, ostry smród spalenizny nieznośnie drażnił nozdrza. Zapach palonej słomy i drewna mieszał się z ohydną wonią czegoś jeszcze... zwęglonego mięsa, a może nawet kości słoniowej – pomy- ślał Daniel, chociaż tak naprawdę nie miał pojęcia, jak pachnie spalona kość słoniowa. – Wszędzie zupełnie ciemno – mruknął badając wzrokiem wynurzające się zza zasłony deszczu budynki. Generator prądu nie pracował i cały obóz tonął w egipskich ciemnościach. Nagle uwagę Daniela zwrócił rozproszony rubinowy poblask, igrający w wilgotnych konarach drzew casia i tańczący na ścianach budynków. – Gdzieś tu musi być pożar.

Jock wyprostował się na swoim siedzeniu. – To dlatego tak śmierdzi. Światła toyoty zatoczyły szeroki łuk i zatrzymały się na ogromnej, nieokreślonej bryle, majaczącej przed nimi w mroku. Za- mglone szyby nie ułatwiały widzenia, Danielowi więc nie od razu udało się rozpoznać, na co właściwie patrzy. Zwalisty kształt emanował przedziwnym blaskiem. Dopiero kiedy podjechali bliżej, zdołał rozróżnić w świetle reflektorów poczerniałe zgliszcza magazynu kości słoniowej. Przerażony tym, co zobaczył, zdjął nogę z gazu, pozwolił, żeby samochód zatrzymał się, i wysiadł z szoferki. Stał w rozmiękłym błocie, wpatrując się w tlące ruiny. Popękane od żaru ściany zawaliły się w kilku miejscach. Musiał tu szaleć potężny ogień, skoro zdołał zniszczyć kamienne mury. Jęzory tłustego dymu tańczyły w świetle reflektorów. Od czasu do czasu wiązka płomieni wystrzelała w górę, miotając się wściekle, dopóki nie ugasiły jej krople deszczu. Przemoczona koszula przylgnęła Danielowi do ciała, ociekające wodą włosy oblepiały czoło i właziły do oczu. Odgarnąwszy na bok mokre kosmyki, zaczął wdrapywać się na stos kamieni. Wnętrze zrujnowanego magazynu zaściełał gruby materac czar- nego popiołu i fragmentów zwęglonych belek z zawalonego dachu. Mimo iż deszcz zdążył ugasić pożar, gęsty dym i wysoka temperatura uniemożliwiły mu zejście na dół i sprawdzenie, czy pod zgliszczami zostały jakieś resztki kości słoniowej. Daniel zszedł z pogorzeliska i biegiem wrócił do samochodu. Znalazłszy się w szoferce, wierzchem dłoni starł z oczu krople deszczu. – Miałeś nosa – odezwał się Jock. – Wygląda na to, że sukinsyny napadły na obóz. Daniel nie odpowiedział. Zapuścił silnik i samochód jak strzała pomknął pod górę, w kierunku bungalowu naczelnika. – Wyciągnij latarkę – polecił kamerzyście. Jock posłusznie uklęknął na siedzeniu i zaczął grzebać w ciężkiej skrzynce na na- rzędzia, przykręconej do podłogi wozu. Po chwili wyprostował się, trzymając w ręku potężny reflektorek Megalite. Podobnie jak pozostałe budynki, bungalow naczelnika tonął w ciemności. Światła reflektorów nie zdołały przebić się przez srebrzystą kurtynę wody, lejącej się z okapu i szczelnie zasłaniającej wnętrze werandy. Daniel wyrwał latarkę z dłoni Jocka i wyskoczył w deszcz. – Johnny! – zawołał, rzucając się biegiem do frontowych drzwi. – Mavis! – Wyważone drzwi huśtały się na zawiasie. Daniel jednym skokiem przesadził werandę. Omiótł snopem światła wnętrze bungalowu. Jego oczom ukazał się przeraźliwy chaos porozbijanych sprzętów. Ukochany, pieczołowicie kolekcjonowany księgozbiór Johnny'ego został wymieciony z półek. Podłogę zaścielały bezładne stosy tomów z powyrywanymi kartkami i poszarpanymi grzbietami. – Johnny! – krzyczał Daniel. – Gdzie jesteś, Johnny? Wbiegł do bawialni przez otwarte na oścież, podwójne drzwi. Przed nim rozpościerał się wstrząsający obraz zniszczenia. Gli- niane garnki i afrykańskie ozdoby, które przez lata zbierała Mavis, walały się na dnie kamiennego kominka. Polerowane sko- rupy zalśniły smętnie w świetle latarki. Bandyci powypruwali bebechy z sofy i foteli. Pokój śmierdział jak klatka w zoo. Daniel spostrzegł na dywanie kupki kału, a na ścianach ślady moczu. Omijając cuchnące ekskrementy, wbiegł w korytarz prowadzący do sypialni. – Johnny! – zawołał z gniewem i rozpaczą, omiatając wnętrze korytarza snopem światła. Na przeciwległej ścianie widniała dekoracja, której wcześniej tu nie było. Ciemna, przypominająca kształtem nieregularną gwiazdę plama odcinała się ostro od białego tła. Przez moment Daniel gapił się, nic nie rozumiejąc. Po chwili skierował oko latarki w dół, na niewielką kupkę gałganków, porzuconą u podstawy ściany. To właśnie po nim Johnny i Mavis nazwali swojego najmłodszego syna Daniel Robert Nzou. Kiedy urodziwszy przedtem dwie córki, Mavis wydała wreszcie na świat długo oczekiwanego syna, oboje rodzice nie posiadali się z radości. Daniel Nzou miał cztery lata. Leżał teraz na pleckach, wpatrując się niewidzącym wzrokiem w światło reflektorka. Zamordowali go w ten sam stary barbarzyński sposób, w jaki dawni afrykańscy wodzowie, Czaka i Mzilikazi, rozprawiali się z męskimi potomkami podbitych plemion. Schwyciwszy dziecko za kostki nóg, cisnęli nim o ścianę, rozbijając delikatną czasz- kę i rozbryzgując mózg. Krew chłopca zabarwiła biały tynk abstrakcyjnym malowidłem. Daniel pochylił się nad martwym ciałkiem. Potrzaskana, zniekształcona główka nadal zdradzała znaczne podobieństwo syna do ojca. Daniel poczuł, że jego oczy wypełniają się łzami. Wyprostował się i powoli ruszył w stronę drzwi do sypialni. Były nie domknięte, lecz Daniel nie od razu zebrał w sobie dość siły, by zajrzeć do środka. Musiał się zmusić, żeby to zrobić. Kiedy wreszcie pchnął drzwi, zawiasy wydały z siebie żałobny jęk. Przez parę sekund wodził wzrokiem za snopem światła latarki, zataczającym kręgi po pokoju. Jednak po chwili cofnął się na korytarz, o mało co nie tracąc przy tym równowagi, i oparł ciężko o ścianę. Stał tak, przyciskając ręce do twarzy i z trudem chwytając oddech. W czasie wojny nieraz zdarzało mu się oglądać podobne sceny, lecz lata pokoju osłabiły jego odporność, rozmiękczając ochronną skorupę, którą musiał zbudować, żeby nie zwariować. Nie potrafił już obojętnie patrzeć na okrucieństwa, jakie lu- dzie zdolni byli wyrządzać swoim braciom. Córki Johnny'ego były starsze od swojego braciszka. Miriam miała już dziesięć, a Suzie prawie osiem lat. Ich nagie ciała leża- ły rozciągnięte na podłodze przy łóżku. Obie zostały wielokrotnie zgwałcone. Ich drobne, dziecięce narządy zmieniły się w krwawą miazgę. Mavis leżała na łóżku. Bandyci nie pofatygowali się, żeby ją całkowicie rozebrać, zadowolili się podciągnięciem do góry spód- nicy. Przywiązali ją za ręce do drewnianego wezgłowia. Dziewczynki prawdopodobnie umarły na skutek szoku i utraty krwi, lecz Mavis najwyraźniej wciąż jeszcze żyła, kiedy z nią skończyli. Zabili ją strzałem w skroń. Daniel zmusił się do powrotu do sypialni. Znalazł wbudowaną w ścianę szafę, w której Mavis przechowywała zapasową bieli- znę pościelową, i nakrył zwłoki prześcieradłami. Nie potrafił się przemóc, by dotknąć ciał dziewczynek, nie zdobył się nawet na to, by zamknąć oczy, w których zastygł wyraz przerażenia i bólu.

– Najsłodsza Matko Boska – szepnął, wychodząc z sypialni. – Ci, co to zrobili, nie mogą być istotami ludzkimi. To jakieś wściekłe, żądne krwi bestie. Zamknął za sobą drzwi. Przykrył prześcieradłem ciałko małego Daniela Nzou. – Znalazłeś Johnny'ego? – spytał Jocka ochrypłym głosem. Przerażenie i rozpacz dławiły mu gardło. – Nie – Jock potrząsnął głową, po czym odwrócił się na pięcie i wybiegł na werandę. Zataczając się, zbiegł po schodkach i wypadł na deszcz. Daniel usłyszał, jak Jock wymiotuje głośno na gazon przed domem. W jakiś sposób ta demonstracja słabości jego towarzysza ułatwiła Danielowi wzięcie się w garść. Udało mu się zdusić w sobie wściekłość, odrazę i smutek i jako tako opanować uczucia. – Johnny – powiedział sam do siebie. – Muszę znaleźć Johnny'ego. Szybko sprawdził pozostałe dwie sypialnie i resztę domu. Nigdzie ani śladu przyjaciela. Po raz pierwszy Daniel dopuścił do siebie cień nadziei. – Może udało mu się uciec – wyszeptał. – Mógł się schować w buszu. Z uczuciem ulgi opuścił przypominający miejską kostnicę bungalow i stanął w ciemnościach, wystawiając twarz na strugi ulewnego deszczu. Otworzył szeroko usta, pozwalając, by miękka woda spłukała z jego języka i przełyku gorzki smak żółci. Po chwili skierował światło latarki na ziemię i zobaczył, że deszcz zmywa z jego butów zaschniętą krew, tworząc u jego stóp różo- wą kałużę. Wytarł buty o żwir ścieżki i zawołał Jocka. – Chodźmy, musimy znaleźć Johnny'ego. Wsiedli do samochodu i podjechali z powrotem do ogrodzonego obozu, w którym mieszkali pracownicy parku. Wał ziemny i zasieki z drutu kolczastego stanowiły pamiątkę po nie tak dawno zakończonej wojnie, ale obecnie płot był w opłakanym stanie, a po bramie nie zostało ani śladu. Kiedy wjechali na teren obozu, zapach spalenizny przybrał na sile. Światła samochodu wy- dobyły z mroku rząd spalonych chat o pozawalanych dachach i ziejących pustką oknach. Deszcz stłumił ogień, lecz tu i ówdzie unosiły się jeszcze upiorne języki dymu. Ziemię wokół chat zaścielały dziesiątki maleńkich przedmiotów, połyskujących w świetle reflektorów niczym diamentowe okruchy. Daniel doskonale wiedział, co to takiego, lecz mimo to wysiadłszy z samochodu pochylił się, by podnieść z błota jedną ze lśniących mosiężnych łusek. Uważnie obejrzał wybity na spodzie znak. Napis cyrylicą informował, że nabój – 7.62 mm – zo- stał wyprodukowany w którymś z państw Europy Wschodniej. Takimi pociskami strzelano z karabinu AK 47, broni wszech- obecnej w Afryce i na całym świecie, bez której nie mógł się obejść żaden zamach stanu ani żadna rewolucja. Bandyci musieli ostrzelać zmasowanym ogniem kwatery dla personelu, nigdzie jednak nie było śladu zwłok. Daniel odgadł, iż ciała zabitych zostały prawdopodobnie wrzucone do chat przed podłożeniem ognia. Gdy wiatr powiał w jego stronę, przyno- sząc smród spalenizny, podejrzenia przerodziły się w pewność. Z zapachem spalonego drewna mieszał się ohydny odór zwę- glonego ciała, włosów i kości. Splunąwszy, żeby pozbyć się z ust obrzydliwego posmaku, Daniel wszedł pomiędzy zabudowania. – Johnny! – zawołał w mrok. – Johnny, jesteś tam? – Odpowiedziało mu jedynie skrzypienie spalonych desek, syk dogasa- jących płomieni i ciężkie westchnienie wiatru w gałęziach mangowców, strącające na ziemię krople deszczu. Machając latarką na wszystkie strony, szedł pomiędzy chatami, aż wreszcie natknął się na ciało mężczyzny. – Johnny! – krzyknął, rzucając się biegiem. Padł na kolana obok trupa. Zwłoki były straszliwie popalone, ogień strawił tkaninę munduru, odsłaniając nagi tors, z którego płatami schodziła skóra. Mężczyzna zdołał wypełznąć przed śmiercią z płonącej chaty, do której wrzucili go oprawcy. Nie był to Johnny Nzou, lecz je- den z młodych strażników. Daniel jednym susem poderwał się na równe nogi i popędził do samochodu. – Znalazłeś go? – zapytał Jock. Daniel przecząco pokręcił głową. – Chryste, wymordowali wszystkich w obozie. O co im chodziło? – Świadkowie – rzucił Daniel, włączając silnik. – Pozbyli się świadków. – Ale po co spalili magazyn? – Najpierw opróżnili go z kłów. Skręcił z powrotem na prowadzącą na szczyt wzgórza drogę. – Kto to zrobił, Danny? Kim byli ci ludzie? – Skąd, u diabła, mogę wiedzieć? Bandyci? Kłusownicy? Nie zadawaj głupich pytań. Daniela dopiero teraz zaczynała ogarniać wściekłość. Aż do tej chwili jego reakcję hamował szok i przerażenie. Minąwszy to- nący w mroku bungalow na szczycie wzgórza, skierował wóz w dół, ku głównym zabudowaniom obozu. Biuro naczelnika nie nosiło śladów zniszczeń, jednak skierowawszy snop światła na słomiany dach, Daniel dostrzegł poczer- niałą plamę, znaczącą miejsce, gdzie wylądowała zapalona pochodnia. Dobrze położona strzecha zajmuje się ogniem dużo trudniej, niż można by przypuszczać. Niewykluczone, że zanim słoma zdążyła się zająć, pierwsze krople deszczu zgasiły ogień. Ulewa ustała równie nieoczekiwanie, jak się rozpoczęła. Gwałtowne zmiany pogody są charakterystyczne dla afrykańskiego klimatu. W jednej chwili może lać jak z cebra, ograniczając zasięg reflektorów samochodu do pięćdziesięciu metrów, a w na- stępnej nie ma już śladu po deszczu. Z gałęzi drzew spadały jeszcze pojedyncze krople, lecz na wypogadzającym się niebie po- kazywały się pierwsze gwiazdy. Zerwał się wiatr i zaczął rozpraszać burzowe chmury. Daniel prawie nie zauważył zmiany. Wy- skoczył z wozu i wbiegł na przestronną werandę. Zewnętrzne ściany zdobiły czaszki żyjących na terenie parku zwierząt. Światło latarki przesunęło się po pustych oczodołach i poskręcanych rogach, ożywiając na ułamek sekundy makabryczne stwory. Daniel szybko szedł przez długą, zadaszoną werandę, z każdym krokiem coraz intensywniej czując, że wszystko prze- padło. Wreszcie do niego dotarło, że tutaj właśnie powinien był rozpocząć swoje poszukiwania. Stanął na progu w otwartych drzwiach, usiłując przygotować się na to, co zobaczy w środku.

Podłogę pokrywała śnieżyca zrzuconych z biurka papierów. Bandyci przetrząsnęli pokój, zwalając na ziemię stosy formula- rzy, wytrząsając zawartość szuflad i półek. Znaleźli należące do Johnny'ego klucze i otworzyli staroświeckie, pomalowane na zielono drzwi sejfu Milnera, wbudowanego w ścianę. Klucz nadal tkwił w zamku, lecz sejf świecił pustką. Snop światła z latarki Daniela omiótł pomieszczenie i zatrzymał się na bezkształtnej postaci, skulonej pod biurkiem. – Johnny! – wyszeptał. – Chryste, nie! – Pomyślałem sobie właśnie, że póki pańscy ludzie są zajęci naprawianiem ciężarówki, mógłbym wybrać się do Wodopoju Przy Figowcu. – Głos ambasadora Czenga wyrwał Johnny'ego ze stanu koncentracji, ale naczelnik nie miał mu tego za złe. Johnny podniósł głowę znad stosu formularzy i uśmiechnął się uprzejmie. Uważał ułatwianie dostępu do afrykańskiej przyro- dy i żyjących na swobodzie dzikich zwierząt za swój najwyższy obowiązek względem tych wszystkich, których to interesowało. A Ning Czeng Gong z pewnością należał do grona zapalonych miłośników natury. Spostrzegłszy, że ambasador jest wyekwipo- wany w lornetkę i katalog ptaków, Johnny uśmiechnął się jeszcze szerzej. Szczęśliwy, że znalazł pretekst do oderwania się na parę minut od papierkowej roboty, Johnny wstał zza biurka i odprowa- dził ambasadora do zaparkowanego pod werandą mercedesa. Postał przez chwilę na werandzie, gawędząc z ambasadorem i doradzając mu, w jakich miejscach będzie miał największą szansę spotkania płochliwej i bardzo trudnej do obserwowania, lecz niezwykle efektownej afrykańskiej dzierzby. Kiedy Czeng odjechał, Johnny postanowił odwiedzić warsztat samochodowy, w którym strażnik Gomo rozebrał na części i usiłował ponownie zmontować zepsuty alternator. Johnny obawiał się, że Gomo nie poradzi sobie z naprawą. Pewnie jutro rano trzeba będzie zadzwonić do Mana Pools i poprosić, żeby przysłali mechanika samochodowego. Na szczęście mięso ubitych słoni było doskonale zabezpieczone przed zepsuciem. Podłączone do obozowego generatora sys- temy chłodzące obu ciężarówek pracowały bez zarzutu. Termometry wskazywały dwadzieścia stopni poniżej zera. Mięso miało trafić do Harare, gdzie prywatne zakłady przetwórcze przerobią je na pokarm dla zwierząt. Pozostawiwszy strażnika sam na sam z rozebranym na części alternatorem, Johnny wrócił do swojego biura pod drzewami casia. Gdy tylko naczelnik opuścił warsztat, Gomo podniósł wzrok znad roboty i wymienił znaczące spojrzenie z drugim czar- nym strażnikiem, Davidem. Kompletnie zużyty alternator, w którym właśnie grzebał, pochodził ze złomowiska w Harare i nie miał nic wspólnego z zepsutą ciężarówką. Właściwy, w doskonałym stanie, leżał ukryty pod siedzeniem w kabinie kierowcy. Włożenie go na miejsce i podłączenie przewodów nie powinno zająć więcej niż dziesięć minut. Znalazłszy się z powrotem w swoim biurze, Johnny pogrążył się w monotonnej nudzie formularzy i ksiąg rachunkowych. Kiedy znowu rzucił okiem na zegarek, zbliżała się już pierwsza. Chciał jednak skończyć przed lunchem cotygodniowy raport. Naturalnie, wcześniejszy powrót do domu był nie lada pokusą. Johnny uwielbiał spędzić parę chwil przed lunchem razem ze swoimi dziećmi, a zwłaszcza z małym synkiem. Nie poddał się jednak impulsowi i dalej pracował skrupulatnie. Spodziewał się zresztą, że wkrótce Mavis przyśle po niego dzieciaki. Jego żona lubiła podawać posiłki punktualnie. Johnny uśmiechnął się, z góry ciesząc się na spotkanie z dziećmi. W tej samej chwili usłyszał jakiś dźwięk, dobiegający od strony drzwi. Podniósł wzrok znad papierów. Uśmiech zniknął z jego twarzy. W drzwiach stał nieznajomy mężczyzna ubrany w brudne łachmany. Miał krępą sylwetkę i wygięte w kabłąk nogi. Obie ręce trzymał za plecami, tak jakby coś w nich ukrywał. – Tak? – odezwał się Johnny. – Kim pan jest? Czego pan sobie życzy? Mężczyzna uśmiechnął się. Miał bardzo ciemną skórę, miejscami przybierającą purpurowy odcień. Kiedy się uśmiechał, przecinająca policzek blizna ściągała jego usta, nadając twarzy wyraz ponurej złośliwości. Johnny wstał zza biurka i ruszył w stronę nieznajomego. – Czego pan chce? – powtórzył. – Ciebie! – rzucił w odpowiedzi mężczyzna i wyciągnąwszy zza pleców kałasznikowa, wycelował w brzuch Johnny'ego. Johnny, kompletnie zaskoczony takim obrotem wypadków, znajdował się w centralnym punkcie pomieszczenia. Wystarczył mu jednak ułamek sekundy, żeby odzyskać zdolność logicznego myślenia. Nie na darmo był myśliwym i żołnierzem. Drzwi do schowka z bronią znajdowały się zaledwie dziesięć kroków w lewo. Johnny, nie czekając, rzucił się w ich stronę. Tu właśnie przechowywano całą broń, znajdującą się na stanie parku. Przez uchylone drzwi Johnny mógł zobaczyć ustawio- ny pod przeciwległą ścianą schowka stojak na strzelby. Nagle, czując jak przerażenie i rozpacz odbierają mu władzę w nogach, uświadomił sobie, że żadna z nich nie jest naładowana. Sam bezwzględnie wymagał od wszystkich podwładnych przestrzega- nia tego środka bezpieczeństwa. Amunicję trzymano w zamkniętej na klucz stalowej kasetce pod stojakiem z bronią. Wszystko to błyskawicznie przemknęło mu przez głowę, gdy skoczył w stronę drzwi. W locie dostrzegł kątem oka, że ban- dzior z oszpeconą blizną twarzą znowu celuje w niego z kałasznikowa. Niby akrobata w cyrku, Johnny gwałtownie rzucił się w bok, uchodząc przed pierwszą serią z karabinu. W ułamku sekundy poderwał się na równe nogi i słysząc za plecami przekleństwa bandyty, znowu dał nura ku drzwiom schowka. Zdawał sobie sprawę, że ma do czynienia z zawodowcem. Sposób, w jaki tamten obchodził się z bronią, zdradzał pro- fesjonalnego mordercę. To prawdziwy cud, że napastnik nie dostał go pierwszym strzałem. Skacząc przez pokój, wypełniony chmurami tynku, wyrwanego ze ścian przez kule karabinu maszynowego, Johnny wiedział, że nie ma żadnych szans. Facet z kałasznikowem był za dobry. Nie uda mu się go drugi raz nabrać. Nie zdąży schronić się za osłoną drzwi przed następną serią. Zegar w jego głowie nieubłaganie odliczał sekundy; Johnny usiłował ocenić, ile czasu morderca potrzebuje na odzyskanie równowagi. Wadą kałasznikowa było to, że przy każdej serii automatycznego ognia wylot lufy karabinu podjeżdżał do góry. Bandyta będzie musiał zużyć niemal sekundę na obniżenie lufy i ponowne wycelowanie. Dokonawszy pospiesznego obliczenia, Johnny rzucił się w bok gwałtownym skrętem ciała. Spóźnił się o ułamek sekundy. Człowiek z blizną specjalnie wycelował nisko, żeby zrównoważyć podrzut lufy. Pierwsza kula przebiła udo, omijając kość,