zajac1705

  • Dokumenty1 204
  • Odsłony130 206
  • Obserwuję54
  • Rozmiar dokumentów8.3 GB
  • Ilość pobrań81 972

Smith Wilbur - Saga rodu Ballantyneów- 3 - Płacz anioła

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Smith Wilbur - Saga rodu Ballantyneów- 3 - Płacz anioła.pdf

zajac1705 EBooki
Użytkownik zajac1705 wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 299 stron)

Powieści Wilbura Smitha w Wydawnictwie Amber Saga rodu Courłeneyów Gdy poluje lew Odgłos gromu Brama Chaki Płongcy brzeg Prawo miecza Płomienie gniewu Pora umierania Złoty lis Saga rodu Ballanłyne'ów Lot sokoła Twardzi ludzie Płacz anioła w przygotowaniu Lampart poluje w ciemności PUCZ AM OKA Książnica Pomorska Przełożyli 0» o o o ó ó ó»ó>' 9 9 5" l JAROSŁAW BIELAS TOMASZ OLJASZ SREBRNA SERIA Tytuł oryginału THE ANGELS WEEP Autor ilustracji KEYIN TWEDDELL Projekt graficzny okładki ZBIGNIEW DOWGIAŁŁO Redakcja merytoryczna EWA PIOTRKOWICZ Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI Korekta JAD WIGA PILLER Copyright © Wilbur Smith 1982 Autor zastrzega swoje prawa moralne. Wszystkie prawa zastrzeżone. Pierwsze wydanie 1982 pod tytułem „The Angels Weep" opublikowane przez William Heinemann Ltd. part of Reed Consumer Books Limited, Michelin House, 81 Fulham Road, London SW3 6RB For the Polish edition Copyrigllt © 1995 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 83-7082-899-X r™. dKsiążkę tę dedykuję mojej ukochanej żonie Danielle Antoinette ddLecz człowiek, człowiek dumny, ustrojony W przemijającą i niewielką władzę, Zapominając o tym, co jedynie Wie bez wątpienia — o swym kruchym losie — Jak rozwścieczona małpa takie harce Wyprawia stojąc przed obliczem Niebios, Że aniołowie płaczą. Miarka za miarkę William Szekspir Przekład Macieja Slomczyńskiego CZĘŚĆ PIERWSZA Na krawędzi lasu pojawili się trzej jeźdźcy. Jechali z zapałem, którego nie mogły ostudzić nawet długie, meczące tygodnie nieprzerwanych poszukiwań.

Ściągnęli cugle, zatrzymali się w równym rzędzie i spojrzeli w dół, w kierunku następnej płytkiej doliny. Miękkie kłosy traw o pięknym bladoróżowym kolorze tańczyły poruszane słabymi podmuchami wiatru, a stado antylop szabłorogich pasących się na dnie doliny wydawało się płynąć w kłębach wirującej, różowej mgły. Między nimi znajdował się wielki byk będący przewodnikiem stada. Miał prawie czternaście dłoni* wysokości w kłębie. Jego atłasowy grzbiet pokrywała sierść czarna jak futro pantery, a brzuch i zawiły rysunek na pysku były jaskrawobiałe. Ogromne prążkowane rogi, zakrzywione niczym bułat Saladyna, niemal dotykały zadu zwierzęcia, a jego szyja dumnie wyginała się jak u ogiera pełnej krwi arabskiej. Już dawno wytrzebiona w swoim dawnym środowisku na południowym krańcu kontynentu, owa najszlachetniejsza z afrykańskich antylop stała się dla Ralpha Ballantyne'a symbolem tej pięknej i dzikiej krainy położonej między rzekami Limpopo i Zambezi. Ogromny czarny byk popatrzył aroganckim wzrokiem na jeźdźców stojących na krawędzi zbocza, potem parsknął i wyzywająco podrzucił głowę. Uderzając kopytami w kamienistą ziemię, poprowadził galopujące stado samic pod górę i zniknął na szczycie przeciwległego stoku, a obserwujący je mężczyźni stali nieruchomo, zauroczeni ich majestatycznością i pięknem. Pierwszy ocknął się Ralph Ballantyne, poruszył się na siodle i odwrócił do ojca. — Przypominasz sobie to miejsce, tato? — zapytał. — Upłynęło już ponad trzydzieści lat — odpowiedział cicho Zouga dłoń = 4 cale (l cal = 2,54 cm) 11 Ballantyne, głębokie zamyślenie zmarszczyło mu czoło — trzydzieści latj a poza tym zachorowałem wtedy na malarię. — Odwrócił głowę do trzeciego! z nich — niskiego, pomarszczonego Hotentota, który już wówczas był jego towarzyszem i służącym. — Co o tym myślisz, Janie Cheroot? Hotentot zdjął z głowy zniszczoną wojskową czapkę i pogładził dłonią drobne kuleczki miękkich, śnieżnobiałych włosów. — Może... — Może to wszystko było tylko wizją wywołaną przez gorączkę — Ralph przerwał mu obcesowo. Grymas na przystojnej twarzy ojca pogłębił się, a biała jak porcelana blizna na policzku zaróżowiła się nagle. Jan Cheroot obserwował ich i uśmiechał się — kiedy ci dwaj byli razem, potrafili dostarczyć lepszej rozrywki niż walczące koguty. — A niech cię — warknął Zouga. — Może wrócisz i dotrzymasz towarzystwa kobietom, synu. — Wyciągnął z kieszeni cienki łańcuszek i potrząsnął nim Ralphowi przed nosem. — Widzisz — powiedział — oto dowód. Na końcu łańcuszka wisiał niewielki pęk kluczy i inne drobiazgi — złota pieczęć, mała figurka św. Krzysztofa, obcinacz do cygar i nieregularna bryłka kwarcu wielkości dorodnej jagody. Ta ostatnia była pokryta siateczką żyłek i przypominała drobnokrystaliczny, niebieski marmur, a w jej wnętrza tkwił okruch błyszczącego metalu. — Złoto — rzekł Zouga. — Dojrzałe i czekające na żniwa! Ralph uśmiechnął się arogancko do ojca. Był znudzony wielotygodniową wędrówką i bezowocnym poszukiwaniem. — Zawsze podejrzewałem, iż znalazłeś to na jakimś straganie podczas Wielkiej Parady w Kapsztadzie i że to i tak tylko tombak. Blizna na policzku ojca stała się ciemnoczerwona, a Ralph roześmiał się radośnie i ścisnął Zougę za ramię. — Tato, czy gdybym tak uważał, poświęciłbym tyle swojego drogocennego czasu? A co z budową linii kolejowej i tuzinem innych obowiązków? ; Przecież powinienem być teraz w Johannesburgu albo w Kimberley. Delikatnie poklepał go po ramieniu, uśmiech na jego twarzy nie wyrażał już kpiny. j

— To tutaj, obaj o tym wiemy. Może nawet w tej chwili stoimy na l złotonośnej skale, a może znajdziemy ją już za następnym pasmem wzgórz. Mówił dalej, a blizna na twarzy Zougi bladła powoli. : — Chodzi tylko o to, żeby ją odnaleźć. Możemy potknąć się o nią w ciągu najbliższej godziny lub błądzić przez następne dziesięć lat. Obserwując ojca i syna, Jan Cheroot poczuł się nagle nieco rozczarowany. [ Kiedyś widziałjak walczyk', ale to zdarzyło się dawno temu. Teraz Ralph był dorosłym mężczyzną, miał prawie trzydzieści lat i przywykł do kierowania setkami nieokrzesanych mężczyzn, których zatrudniał w swojej firmie przewozowej czy na placach budów. Radził sobie z nimi za pomocą języka, butów i pięści. Był postawny, brutalny i wyniosły jak kogut. Jan Cheroot miał jednak wrażenie, że stare psisko potrafiłoby jeszcze wytarzać szczeniaka w błocie. Nie bez powodu Matabelowie nadali, wciąż szybkiemu i szczupłemu, Zoudze Ballantyne'owi imię Bakela — Pięść. Tak, Jan Cheroot pomyślał z żalem, chciałoby się jeszcze raz zobaczyć tych dwóch w akcji. Może innym razem, bo emocje zaczęły już stygnąć i obu mężczyzn, pochylonych ku sobie, znów pochłonęła rzeczowa rozmowa. Wyglądali teraz jak bracia — podobieństwo istniało oczywiste, jednak Zouga wydawał się zbyt młody jak na ojca Ralpha. Jego skóra była zbyt jasna i widniał na niej nawet ślad zmarszczek, oczy zbyt bystre i żywe, a delikatne srebrne pasemka w złocistej brodzie mogły być jedynie efektem działania palącego, afrykańskiego słońca. — Szkoda, że nie zdołałeś określić pozycji słońca, wszystkie inne obserwacje, które zrobiłeś, były takie dokładne — narzekał Ralph. — Udało mi się dotrzeć do każdej z zostawionych wtedy przez ciebie kryjówek z kością słoniową. — W tym czasie rozpoczęła się pora deszczowa. — Zouga potrząsnął głową. — Na Boga, ale wtedy lało! Przez tydzień nie było widać słońca. Rzeki występowały z brzegów, więc musieliśmy zataczać koła, żeby znaleźć jakiś bród... — urwał nagle i wziął cugle do lewej ręki. — Opowiadałem ci już o tym setki razy. Jedźmy dalej — zaproponował cicho i wszyscy pokłusowali w dół zbocza. Zouga pochylał się w siodle, wypatrując na ziemi okruchów złotonośnej skały albo obracał się wolno, badając linię horyzontu i starając się rozpoznać kształty górskich szczytów lub niewyraźnych kopuł odległych wzgórz zarysowanych na tle afrykańskiego nieba, po którym wysoko i spokojnie płynęły zapowiadające ładną pogodę srebrne cumulusy. — Możemy oprzeć się tylko na jednym — na położeniu ruin Wielkiego Zimbabwe — mówił Zouga. — Wyruszyliśmy stamtąd i szliśmy na zachód przez osiem dni. — Dziewięć — poprawił go Jan Cheroot. — Umknął ci jeden dzień, kiedy umarł Matthew. Miałeś gorączkę. Musiałem cię niańczyć jak dziecko, a poza tym targaliśmy jeszcze to przeklęte kamienne ptaszysko. — Prawdopodobnie nie robiliśmy więcej niż kilkanaście kilometrów dziennie — Zouga nie zwracał na niego uwagi. — Osiem dni marszu, to będzie ponad sto kilometrów. — A Wielkie Zimbabwe jest tam, na wschód od nas. — Wjeżdżali właśnie na zbocze po drugiej stronie doliny, Ralph ściągnął cugle. — To Wartownik. — Wskazał odległe, skaliste wzgórze, którego szczyt przypominał gotującego się do skoku lwa. — Ruiny są zaraz za nim, nigdy nie zapomniałbym tego widoku. Zarówno dla ojca jak i syna zburzone miasto miało szczególne znaczenie. To właśnie tam, pomiędzy potężnymi kamiennymi ścianami Zouga i Jan Cheroolznajeźli prastare posągi ptaków, kiedyś otoczone religijną czcią, przez mieszkańców miasta. Pomimo choroby i innych trudności, związanych z długą wyprawą znad Zambezi, Zouga uparł się, że musi zabrać ze sobą jeden z posągów. Wiele lat później przyszła kolej na Ralpha. Mając za przewodnika dziennik ojca i jego drobiazgowe pomiary dokonywane przy pomocy sekstansu, udało mu się odnaleźć opuszczoną cytadelę. Zignorował królewskie postanowienie o nietykalności świętych miejsc i wywiózł pozostałe posągi, mimo że graniczne impi Lobenguli — ówczesnego króla Matabe-lów — deptały

mu po piętach. Zatem wszyscy trzej dokładnie poznali to nawiedzane przez duchy, niepokojące miasto, a teraz stali patrząc na odległe wzgórza, wśród których znajdowały się ruiny i milczeli pogrążeni we własnych myślach. — Ciągle zastanawiam się, kim byli ludzie, którzy zbudowali Zimbab-we — powiedział w końcu Ralph — i co się z nimi stało. — Nie oczekiwał odpowiedzi, a w jego głosie było słychać nie pasujący do niego, marzycielski ton. — Może to górnicy królowej Saby. A może owo miejsce to biblijny Ofir. Ciekawe, czy zanosili wydobyte złoto Salomonowi. — Pewnie nigdy się tego nie dowiemy. — Zouga otrząsnął się z zamyślenia. — Ale na pewno złoto było dla nich równie cenne jak dla nas. Na dziedzińcu Wielkiego Zimbabwe znalazłem złote blaszki, koraliki i sztaby. Miejsce, w którym Jan Cheroot i ja badaliśmy górnicze szyby, nie może znajdować się dalej jak kilka kilometrów stąd. Leżały tam również hałdy wydobytej i czekającej na rozbicie skały złotonośnej. — Zouga spojrzał na Hotentota. — Rozpoznajesz tu coś? Jan Cheroot zastanawiał się, a jego chochlikowata twarz marszczyła się niczym wysychająca na słońcu śliwka. — Może za następnym pasmem — zamruczał ponuro i całe trio zjechało do doliny, która wyglądała jak setka innych, jakie minęli w ciągu ostatnich tygodni. Syn podążał kilkanaście kroków przed ojcem, jego koń cwałował lekko. Okrążali właśnie gęste krzaki dzikiego hebanowca, kiedy Ralph nagle stanął na strzemionach, zerwał z głowy kapelusz i pomachał nim wysoko. — Jaa hou! — krzyknął. — Już was tu nie ma. Zoudze mignęły teraz przed oczami złociste zwierzęta uciekające płynnymi ruchami po przeciwległym zboczu. — Są trzy! — W głosie Ralpha wyraźnie było słychać podniecenie i wstręt. — Janie, zagoń je w lewo! Tato, nie pozwól im przedostać się do wąwozu! Łatwość wydawania rozkazów była czymś zupełnie naturalnym dla Ralpha Ballantyne'a i równie naturalnie jego polecenia zostały przyjęte przez pozostałych dwóch mężczyzn. Żaden z nich nie sprzeciwiał się pomysłowi zabicia tych pięknych, dostojnych zwierząt, które Ralph wypłoszył z zarośli. Był właścicielem dwustu wozów, każdy zaś posiadał zaprzęg składający się z szesnastu wołów. King's Lynn — posiadłość Zougi, utworzona z ziem, jakie Brytyjskie Towarzystwo Południowoafrykańskie rozparcelowało wśród ochotników, którzy rozgromili armię matabelskiego króla, zajmowała obszar wielu tysięcy arów, a pasło się na niej najlepsze bydło wybrane z rozpłodowych stad Matabelów i rasowe byki sprowadzone z Kapsztadu oraz Anglii. Zarówno ojciec, jak i syn byli hodowcami bydła, obaj też ponosili ogromne straty z powodu lwów, których stada stały się utrapieniem tej pięknej ziemi na północ od rzek Limpopo i Shashi. Zbyt często słuchali w nocy pełnego przerażenia ryku swoich drogocennych, ukochanych zwierząt, a rano odnajdywali ich rozszarpane ciała. Dla obu lwy stały się najgorszymi szkodnikami, a teraz nadarzała się rzadka okazja rozprawienia się z jednym ze stad. Ralph wyciągnął z pokrowca, znajdującego się pod jego lewym kolanem, wielostrzałowy winchester, kasztanowaty wałach, którego dosiadał, ruszył galopem za wielkimi, żółtymi kotami. Samiec uciekł pierwszy i Ralph widział go tylko przez chwilę. Miał siodłowato wygięty grzbiet, wypukły brzuch. Jego gęsta, czarna grzywa falowała majestatycznie, kiedy zwierzę wbiegało na ciężkich łapach w zarośla. Starsza lwica szybko pognała za nim. Była wychudła, a na jej ciele znajdowało się wiele blizn po ranach, które odniosła podczas tysięcy polowań. Młodsza lwica, nieprzywykła do ludzi, okazała się odważna i ciekawa jak kotka. Na kremowozłotym brzuchu widniały jeszcze cętki niczym u małego lwiątka. Samica odwróciła się na skraju zarośli i ryknęła na zbliżających się jeźdźców. Jej uszy przylegały płasko do głowy, różowy język zwisał między kłami, a sztywne, białe wąsy sterczały jak kolce jeżozwierza. Ralph puścił cugle, koń zareagował natychmiast zatrzymując się w miejscu i nieruchomiejąc, aby umożliwić oddanie strzału. Tylko strzyżenie uszami zdradzało jego podniecenie.

Jeździec podrzucił winchester i strzelił, gdy tylko kolba karabinu dotknęła jego ramienia. Lwica westchnęła głośno, kiedy kula, wycelowana w serce, wdzierała się w wnętrzności, potem skoczyła do góry i ryknęła przeraźliwie. Następnie runęła na ziemię, przewróciła się na grzbiet i zaczęła drzeć zarośla wysuniętymi, żółtymi pazurami, aż w końcu szarpane konwulsjami ciało uspokoiło się w miękkich ramionach śmierci. Ralph wprowadził następną kulę do komory nabojowej i zebrał cugle. Wałach ruszył gwałtownie do przodu. Po prawej stronie Zouga, pochylając się do przodu w siodle, wjeżdżał na zbocze wąwozu. W tej samej chwili druga lwica wyskoczyła naprzeciwko niego na otwartą przestrzeń. Biegła w kierunku głębokiego, zarośniętego krzakami wąwozu. Zouga strzelił do niej w pełnym galopie. Ralph zobaczył fontannę kurzu pod brzuchem zwierzęcia. — Pudło. Ojciec się starzeje — pomyślał i gwałtownie zatrzymał konia. Zanim zdążył wypalić, Zouga oddał kolejny strzał, a lwica upadła i potoczyła się jak żółta kula po kamienistej ziemi. Kula trafiła w szyję w pobliżu ucha. — Brawo! — zaśmiał się syn, po czym wbił obcasy w boki wałacha i razem z ojcem ruszyli na szczyt zbocza. — Gdzie jest Jan Cheroot? — krzyknął Zouga i, jakby w odpowiedzi, huk wystrzału doszedł z lasu po ich lewej stronie. Natychmiast pojechali w tamtym kierunku. — Widzisz go? — zawołał Ralph. Rosnące przed nimi krzaki stawały się coraz gęstsze, kiedy przejeżdżali, cierniste gałęzie biły ich po udach. Usłyszeli następny strzał, a zaraz po nim wściekły, ogłuszający ryk lwa mieszający się z przerażonym, piskliwym głosem Jana Cheroota. — Musimy mu pomóc! — wrzasnął Zouga, kiedy udało im się przedrzeć przez zwarte zarośla. Na wprost znajdował się niemal parkowy zagajnik z trawą rosnącą między wysokimi drzewami o płaskich szczytach. Jan Cheroot był niespełna sto metrów przed nimi, jechał wzdłuż krawędzi zbocza, oglądając się przez ramię. Jego twarz przypominała białą maskę z ogromnymi, przerażonymi oczyma. Już wcześniej musiał zgubić kapelusz i strzelbę. Chłostał konia po szyi i zadzie, mimo że zwierzę znajdowało się już w pełnym, niekontrolowanym galopie. Lew był kilkanaście kroków za nimi, ale z każdym sprężystym skokiem zbliżał się tak szybko, jakby koń stał zupełnie nieruchomo. Jego boki błyszczały od pokrywającej je świeżej krwi. Został trafiony w brzuch, ale rana nie zatrzymała go ani nawet nie spowolniła jego szarży. Wręcz przeciwnie, ból rozwścieczył lwa jeszcze bardziej, a wydobywające się z gardła zwierzęcia ryki przypominały grzmoty. Ralph chciał zboczyć z drogi, aby przyjść z pomocą Hotentotowi i zająć lepszą pozycję do oddania strzału w kierunku lwa. Jednak w tej samej chwili kot rzucił się na zad konia, wbijając w pociemniałą od potu skórę długie, zakrzywione pazury, które zostawiły ślady w postaci głębokich, równoległych ran, a wypływająca z nich krew miała piękną, karmazynową barwę. Koń zarżał i wierzgnął tylnymi nogami, uderzając lwa w klatkę piersiową. Zwierz przewrócił się, ale już po chwili odzyskał równowagę. Szybko znalazł się u boku biegnącego konia i przygotowywał się do następnego ataku. — Skacz, Janie! — zawołał Ralph. Lew był zbyt blisko, żeby do niego strzelić. — Skacz, do cholery! — Ale Jan Cheroot wydawał się nie słyszeć. Sparaliżowany strachem, trzymał się kurczowo rozwianej końskiej grzywy. Lew wzbił się lekko w powietrze i usiadł na zadzie konia jak ogromny, żółty ptak, miażdżąc Jana zakrwawionym, potężnym cielskiem. Wydawało się, że koń, jeździec i lew zapadli się nagle pod ziemię. Jedynie wirująca chmura kurzu wskazywała miejsce, w którym byli jeszcze przed chwilą. Kiedy Ralph zbliżał się do krawędzi zbocza, gdzie zniknęli, ogłuszające ryki rozwścieczonego zwierzęcia i wrzaski przerażonego Jana Cheroota przybierały na sile.

Trzymając w ręce winchestera, Ralph uwolnił stopy ze strzemion i zeskoczył z siodła, pozwalając, aby siła rozpędu wyrzuciła go aż na skraj głębokiego rowu o niemal pionowych ścianach; na dnie zobaczył plątaninę kotłujących się ciał. d— Ten diabeł mnie zaraz zagryzie! — krzyczał Jan. Ralph dostrzegł go przyciśniętego koniem, który podczas upadku musiał złamać sobie kark i leżał teraz z nienaturalnie wykręconą głową. Lew uparcie darł siodło i końskie ścierwo, próbując dostać się do Cheroota. — Nie ruszaj się — Ralph krzyknął do Jana. — Pozwól mi wycelować! Jednak lew również go usłyszał. Zostawił konia i wdrapywał się na stromą ścianę rowu z łatwością kota wspinającego się na drzewo. Odpychał się muskularnymi nogami, a jego jasnożółte ślepia wpatrywały się w człowieka, który stał na krawędzi głębokiej dziury. Ralph przyklęknął i wymierzył w szeroką, złocistą klatkę piersiową. Przed oczami miał szeroko otwartą paszczę i białe jak wypolerowana kość słoniowa, długie kły. Ogłuszający ryk wydobywający się z lwiego gardła wdzierał się do uszu. Czuł przesiąknięty zapachem gnijącego mięsa oddech, a kropelki gorącej śliny opryskały mu policzki i czoło. Strzelił, załadował i znów wypalił, tak szybko, że miało się wrażenie, iż rozległ się tylko jeden, przeciągły huk. Lew wygiął się do tyłu, przez długą chwilę wisiał nieruchomo, trzymając się pionowej ściany rowu, a potem runął na martwego konia. Na dnie rowu nic się nie poruszało, a cisza, która nagle zapadła, była bardziej przejmująca niż poprzedzający ją rozdzierający ryk. — Janie, nic ci się nie stało? — zawołał Ralph z zaniepokojeniem w głosie. Hotentot nie dawał znaku życia, przygnieciony trupami konia i lwa. — Janie Cheroot, słyszysz mnie? — Martwi nie słyszą — odpowiedział mu głuchy, grobowy szept. — To już koniec, wreszcie dopadli starego Jana Cheroota. — Wyłaź stamtąd — powiedział zdecydowanym głosem Zouga Ballan-tyne, który właśnie stanął obok syna. — Nie ma czasu na wygłupy. Ralph rzucił Janowi zwój konopnej liny i razem z ojcem wyciągnęli na powierzchnię Cheroota oraz siodło zabitego konia. Jan Cheroot wpadł w głęboki, wąski rów ciągnący się wzdłuż krawędzi zbocza. W niektórych miejscach miał ze sześć metrów głębokości, ale nigdzie więcej niż około dwóch metrów szerokości. Wypełniała go bujna roślinność, głównie pnącza. Żaden z nich nie miał jednak wątpliwości, że dół został wykopany przez człowieka. — Ta linia oznacza krawędź złotonośnej skały — zgadywał Zouga, idąc wzdłuż rowu — ówcześni górnicy po prostu wydobywali tu, nie zadając sobie trudu, by zasypać wyrobisko. — W jaki sposób kruszyli skałę? — zapytał Ralph. — Jest przecież twarda jak marmur. — Prawdopodobnie rozpalali na niej ogniska, a gdy się rozgrzała, polewali ją wodą. Nagła zmiana temperatury powodowała gwałtowne kurczenie i pękanie skały. 17 — Wygląda na to, że wydobyli stąd nawet najmniejsze ziarenka kruszcu, a dla nas nie zostało już nic. Zouga skinął głową. — Najpierw pracowali tutaj, a kiedy wydobyli wszystko z części wystającej ponad powierzchnię, zaczęli kopać szyby wzdłuż wyrobiska, aby znów dostać się do złotodajnej żyły. — Odwrócił się do Jana Cheroota i zapytał: — Poznajesz ten teren? — Widząc, że Hotentot waha się jeszcze, wskazał palcem dno doliny. — Moczary i drzewa tekowe, widzisz? — Tak, tak. — Jan klasnął w dłonie, a jego oczy błysnęły radośnie. — To jest miejsce, w którym zabiłeś tego ogromnego słonia, jego kły są teraz na werandzie w King's Lynn. — Hałda musi znajdować się zaraz przed nami. — Zouga podbiegł do przodu. Znalazł porośnięty trawą, niski kopiec, uklęknął na nim i zaczął wybierać okruchy białego kwarcu spomiędzy gęstych korzeni. Każdy z kawałków dokładnie oglądał, a po chwili odrzucał. Tylko

niektóre ślinił językiem i podnosił do słońca, starając się dostrzec blask uwięzionego w nich metalu, potem marszczył brwi i, rozczarowany, potrząsał głową. W końcu wstał i otrzepał dłonie o bryczesy. — To czysty kwarc, ówcześni poszukiwacze na pewno już przesortowali tę hałdę. Jeśli chcemy zobaczyć złoto, musimy odnaleźć stare szyby. Ze szczytu usypiska Zouga szybko rozpoznał teren. — Mniej więcej tam położyłem słonia — wskazał palcem miejsce, a Jan Cheroot, jakby na potwierdzenie tego, znalazł w trawie ogromną kość udową, wysuszoną, białą jak kreda i dopiero teraz, po trzydziestu latach, zaczynającą się kruszyć. — To był ojciec wszystkich słoni — powiedział z szacunkiem Cheroot. — Już nigdy nie będzie drugiego takiego. Przyprowadził nas tutaj, a kiedy go zastrzeliłeś, upadł właśnie w tym miejscu, jakby chciał je dla nas przeznaczyć. Zouga wykonał ćwierć obrotu i znów wskazał coś palcem. — Szyby, w których pogrzebaliśmy starego Matthew, powinny być tam. Ralph przypomniał sobie opis polowania na słonie, zamieszczony w głośnej książce ojca zatytułowanej Odyseja myśliwego. Czarny służący nie uciekał przed atakiem wielkiego słonia, stał i czekał, aby podać Zoudze następną strzelbę, płacąc życiem za życie swojego pana. Syn rozumiał więc wszystko i milczał, kiedy ojciec klękał obok sterty kamieni, pod którą znajdowało się ciało wiernego sługi. Po chwili Zouga wstał, otrzepał kolana i powiedział: — To był dobry człowiek. — Ale gdyby był mądry, wybrałby sobie inne miejsce na grób — mruknął Ralph. — Tkwi teraz jak korek w samym środku złoża. Będziemy musieli go wykopać. Zouga zmarszczył brwi. — Niech tu zostanie. Wzdłuż żyły jest jeszcze wiele szybów. — Odwrócił 18 się i odszedł, a syn i służący podążyli za nim. Niespełna sto metrów dalej znów się zatrzymał. — Jest! — krzyknął z zadowoleniem. — Drugi szyb, zrobiono ich w sumie cztery. Ten również był zasypany okruchami skał. Ralph zdjął marynarkę, oparł karabin o pień najbliższego drzewa i zszedł do płytkiego zagłębienia. Tam pochylił się, aby zajrzeć do wąskiego, zablokowanego kamieniami wejścia. — Spróbujmy dostać się do środka. Pracowali przez pół godziny, obluzowywali głazy za pomocą grubej gałęzi, a potem odrzucali je na bok, aż w końcu udało im się odsłonić wlot do szybu, tak wąski, że tylko dziecko mogłoby się przecisnąć. Uklęknęli i zajrzeli do wewnątrz. Nie byli w stanie określić głębokości szybu. Panowały tam nieprzeniknione ciemności i cuchnęło stęchlizną, grzybem, nietoperzami i zgnilizną. Ralph i Zouga zaglądali do środka z pełną grozy fascynacją. — Mówi się, że używali do pracy niewolników: dzieci albo Buszmenów — powiedział Zouga. — Żaden dorosły mężczyzna... — urwał, a potem nastąpiła chwila oznaczającej zamyślenie ciszy. Następnie spojrzeli na siebie i uśmiechnęli się, po czym ich głowy odwróciły się zgodnie w kierunku Jana Cheroota. — Nigdy! — zaoponował Hotentot zdecydowanie. — Jestem schorowanym, starym człowiekiem. Nigdy! Możecie mnie nawet zabić! Ralph szukał w torbie świeczki. W tym czasie Zouga szybko połączył trzy zwoje lin, używanych do pętania koni, a sługa obserwował ich przygotowania jak skazaniec patrzący na budowę szubienicy. — Przez dwadzieścia dziewięć lat, od dnia, w którym się urodziłem, mówiłeś mi o swojej odwadze i męstwie — przypomniał mu Ralph, położywszy rękę na jego ramieniu i prowadząc go w kierunku wejścia do szybu. — Może trochę przesadziłem — przyznał Jan Cheroot, kiedy Zouga zawiązywał mu linę pod pachami i opasywał wąskie biodra skórzaną torbą.

— Ty, który walczyłeś z dzikimi plemionami, polowałeś na słonie i lwy, czego miałbyś się obawiać w tej małej dziurze? Paru wstrząsów, odrobiny ciemności i duchów zmarłych? — Może przesadziłem więcej niż trochę — Jan szepnął ochryple. — Przecież nie jesteś tchórzem, prawda? — Tak — przytakiwał żarliwie. — Jestem tchórzem, a to nie jest miejsce dla takiego jak ja. Ralph przyciągnął sługę do siebie — Cheroot wyrywał się niczym wisząca na haczyku ryba — podniósł go bez większego wysiłku i opuścił do wnętrza szybu. Jego protesty cichły powoli w miarę, jak Ralph wypuszczał powróz z rąk. Opuścił już Hotentota na głębokość niemal osiemnastu metrów, kiedy nagle ustąpiło naprężenie liny. — Cheroot! — zawołał Zouga w głąb szybu.<' 10 — Mała jaskinia. — Słowa były przytłumione i zniekształcone przez echo. — Skała jest czarna od sadzy. — Ogniska. Niewolników całe życie trzymano na dole — zgadywał Zouga — i nigdy nie widzieli blasku słońca. — Potem znów podniósł głos. — Coś jeszcze? — Liny, plecione liny i skórzane wiadra podobne do tych, których używaliśmy w kopalni diamentów w New Rush... — urwał i krzyknął ze zdziwienia. — Rozpadają się kiedy ich dotykam, teraz to już tylko pył. — Usłyszeli kaszel wywołany wznieconym kurzem, a głos Cheroota stał się niski i nosowy. — Żelazne narzędzia, coś w rodzaju toporów — znów wrzasnął, tym razem przerażony. — W imię wielkiego węża, tu są trupy, ludzkie kości. Wychodzę, wyciągnijcie mnie stąd! Na dnie wąskiego szybu Ralph widział słabe, migotające światełko. — Jest tam jakiś tunel odchodzący od jaskini? — Wyciągnijcie mnie stąd. — Widzisz jakiś tunel? — Tak, wyciągniecie mnie teraz? — Nie, dopóki nie pójdziesz do końca korytarza. — Czy wyście oszaleli? Musiałbym się tam chyba wczołgać. — Weź jeden z tych żelaznych toporów i odrąb kawałek skały. — Nie. Tego już za wiele. Dalej nie pójdę, tego miejsca strzegą duchy zmarłych. — Doskonale — Ralph zawołał w głąb szybu — w takim razie zaraz zrzucę ci na głowę koniec liny. — Nie zrobisz tego! — A potem zasypię wejście kamieniami. — Idę — Jan Cheroot był zdesperowany, a lina znów zaczęła wślizgiwać się do szybu, jak wąż do swojego gniazda. Ralph i Zouga siedzieli po turecku obok wejścia, paląc wspólnie jedno cygaro. — Na pewno zamknęli niewolników w szybie, kiedy opuszczali kopalnię. W tamtych czasach niewolnicy byli bardzo cenni. Dowodzi to więc tego, że do końca prowadzili wydobycie i wycofali się stąd w wielkim pośpiechu. — Zouga zamilkł, podniósł głowę i nasłuchiwał przez chwilę, a usłyszawszy odległe stukanie metalowego topora w kamienną ścianę, powiedział: — Aha, Jan Cheroot dotarł już do wyrobiska. Jednak minęło jeszcze dużo czasu, zanim znów zobaczyli migotające światełko na dnie szybu i doszły do nich żałosne błagania Jana Cheroota. — Proszę, panie Ralphie, zrobiłem co chcieliście. Wypuścicie mnie teraz? Proszę. Ralph stanął okrakiem nad wlotem i wciągał linę. Mięśnie ramion na przemian rozciągały się i kurczyły pod rękawami cienkiej bawełnianej koszuli. Kiedy skończył, oddychał wciąż spokojnie i miarowo, a na czole nie pojawiła się ani jedna kropelka potu. 20

d— No więc, Janie, co znalazłeś? Cheroot był cały pokryty jasnym kurzem, w którym spływający pot utworzył błotniste strumyki, i przesiąknięty zapachem łajna nietoperzy oraz stęchlizny. Drżącymi jeszcze ze strachu rękoma otworzył przypiętą do pasa torbę. — Oto, co znalazłem — powiedział ochrypłym głosem i podał Zoudze kawałek odrąbanej skały. Przyniósł kryształ, błyszczący jak lód, zabarwiony na niebiesko i poprzecinany drobniutkimi żyłkami, z których część powstała na skutek uderzeń topora. Fragmenty roztrzaskanej bryłki kwarcu spajała substancja, wypełniająca każde pęknięcie i każdą rysę w ukrytej pod ziemią skale. Tym spoiwem była cienka warstwa jasnego, kowalnego metalu, błyszczącego w słońcu, gdy Zouga poślinił kryształ koniuszkiem języka. — Na Boga, Ralph, spójrz na to! Syn wziął bryłkę z rąk ojca z szacunkiem człowieka przyjmującego sakrament. — Złoto! — szepnął, a metal obdarzył go tym cudownym uśmiechem, który zniewalał człowieka niemal od chwili, kiedy ten po raz pierwszy stanął na dwóch nogach. — Złoto! — powtórzył. Blask tego drogocennego metalu kazał ojcu oraz synowi przemierzać wzdłuż i wszerz cały kontynent, wraz z innymi poszukiwaczami prowadzić krwawe wojny; pomógł zniszczyć niegdyś dumny naród i doprowadzić murzyńskiego króla do samotnej śmierci. Ich przywódcą był schorowany człowiek obdarzony wielką wizją. Dzięki niemu zdobyli ogromny kraj, który teraz nosił imię tego giganta, Rodezja, i zmusili tę ziemię do oddania im wszystkich swoich bogactw. Zdobyli rozległe pastwiska i piękne łańcuchy górskie, bezkresne lasy i wspaniałe drewno, stada dorodnego bydła i legiony silnych, czarnych mężczyzn, którzy za symboliczne wynagrodzenie oferowali pomoc w roz-grabianiu ich własnej ziemi. W końcu znaleźli się w posiadaniu największego skarbu. — Złoto — po raz kolejny powtórzył Ralph. Powbijali kołki wzdłuż zbocza. Zrobili je z drzew akacjowych i wbili w twardą ziemię siekierami. Potem usypali kamienne kopce, aby oznaczyć rogi każdej z działek. Na mocy porozumienia zawartego w Forcie Yictoria, które obaj podpisali, udział w wojnie przeciwko Lobenguli uprawniał ich do dziesięciu działek na złotonośnych terenach. Nie odnosiło się to oczywiście do Jana Cheroota. Mimo że strzelał do matabelskich amadoda nad rzekami Shangani i Bembesi z równie wielkim zapałem jak jego panowie, był kolorowy i, jako taki, nie mógł być brany pod uwagę przy podziale łupów. Oprócz zysków, do których uprawniało Zougę i Ralpha wspomniane porozumienie, obaj wykupili ogromne połacie ziemi od rozrzutnych i rozpustnych żołnierzy z oddziałów Jamesona; niektórzy sprzedali własne działki za cenę butelki whisky. Dzięki temu Ballantyne'owie mogli uznać je za swoje i oznaczyć całe zbocze oraz większość przylegającego do niego dna doliny. To była ciężka praca, ale bardzo pilna, ponieważ inni poszukiwacze już zaczynali deptać im po piętach, a jeden z nich prawdopodobnie szedł ich śladami. Harowali w upalnym słońcu, a potem przy blasku księżyca, aż w końcu zmęczenie zmusiło ich do porzucenia narzędzi i odpoczynku. Dopiero po czterech dniach, oznaczywszy całe złoże, z zadowoleniem i ulgą zakończyli pracę. Miedzy ogrodzonymi działkami nie było najmniejszej przerwy, w którą mógłby się jeszcze ktoś wcisnąć. — Janie Cheroot, została nam tylko jedna butelka whisky — jęknął Zouga i rozprostował przygarbione plecy — ale dziś pozwolę ci nalać sobie kropelkę. Z rozbawieniem obserwowali wysiłek, z jakim Cheroot próbował wlać jeszcze jedną kroplę do napełnionego już po brzegi kubka. Zupełnie nie zwrócił uwagi na linię wyznaczającą jego codzienną porcję grogu, a kiedy naczynie było już pełne, nie mogąc zaufać własnym rękom, postawił je na ziemi i wypił pierwszy łyk na czworakach, jak pies. Ralph zabrał mu butelkę i ponurym wzrokiem ocenił resztki trunku, po czym nalał odrobinę ojcu i sobie.

— Za Kopalnię Harknessa — Zouga wzniósł toast. — Dlaczego chcesz ją tak nazwać? — zapytał syn, kiedy opuścił kubek i wytarł wąsy zewnętrzną stroną dłoni. — Stary Tom Harkness dał mi mapę, dzięki której tu dotarłem — odpowiedział ojciec. — Moglibyśmy wymyślić lepszą nazwę. — Może, ale ja chcę ją nazwać właśnie tak. — Mam nadzieję, że wydobyte tu złoto będzie równie dobre — Ralph dał za wygraną, a widząc, że Jan Cheroot właśnie opróżnił swój kubek, czym prędzej postawił butelkę z whisky poza jego zasięgiem. — Cieszę się, że znów robimy coś razem, tato. — Oparł się wygodnie o siodło. — Tak — Zouga odparł cicho — minęło już zbyt wiele czasu, odkąd pracowaliśmy razem w New Rush. — Znam tylko jednego faceta, który potrafiłby uruchomić tę kopalnię. Jest doskonały, najlepszy w całym Witwatersrand. A ja sam dopilnuję, żeby maszyny dotarły tu jeszcze przed początkiem pory deszczowej. Zawarli nieformalną umowę, która zobowiązała Ralpha do sprowadzenia ludzi i sprzętu oraz zapewnienia funduszy potrzebnych do uruchomienia Kopalni Harknessa, jeśli Zouga odnajdzie drogę do opuszczonych szybów. Ralph już bardzo wzbogacił się. Niektórzy mówili nawet, że został milionerem, co jednak ojciec uważał za mało prawdopodobne. Zdawał sobie oczywiście sprawę z tego, że jego syn był właścicielem firmy, zapewniającej transport 22 i zaopatrzenie podczas wojny z Matabelami, za co otrzymał ogromną sumę pieniędzy, i to nie w gotówce, ale w akcjach Brytyjskiego Towarzystwa Południowoafrykańskiego pana Rhodesa. Podobnie jak Zouga, wykupił wiele koncesji gruntowych od rozrzutnych awanturników, z których w ogromnej części składały się siły militarne Towarzystwa, płacąc im przywiezioną przez jego własne wozy whisky. W ten sposób, należące do niego Rodezyjskie Towarzystwo Ziemskie posiadało więcej gruntów niż Zouga. Ralph czerpał również zyski z obrotu akcjami Brytyjskiego Towarzystwa Południowoafrykańskiego. Kiedy kolumna wojska dotarła do Fortu Salisbury, sprzedał na londyńskiej giełdzie po trzy funty i piętnaście szylingów akcje, których cena emisji wynosiła jeden funt. Później, gdy nadzieje i optymizm pionierów wygasały wolno na wypalonych słońcem pastwiskach oraz jałowych, nie kryjących w sobie żadnych złóż, ziemiach Maszony, Rhodes i Jameson zaś potajemnie planowali wojnę przeciwko królowi Matabelów, Ralph odkupił akcje po osiem szylingów. A kiedy wojska wmaszerowały do płonącego jeszcze kraalu Lobenguli w GuBulawayo i Towarzystwo weszło w posiadanie wszystkich ziem matabelskiego króla, cena akcji wzrosła do ośmiu funtów. Teraz, słuchając syna mówiącego z tą zaraźliwą energią i siłą, których nie mogła stępić nawet ciężka, wielodniowa praca przy wyznaczaniu działek, Zouga myślał również o tym, że Ralph przeprowadził linię telegraficzną z Kimberley do Fortu Salisbury, o tym, że jego ludzie właśnie budowali linię kolejową do Bulawayo, a jego dwieście wozów rozwoziło towary do ponad stu, należących do niego faktorii porozrzucanych po Beczuanie, Matabele i Maszonie, o tym, że Ralph został współwłaścicielem kopalni złota, która mogła okazać się równie zasobna jak złoża regionu Witwatersrand. Zouga uśmiechał się do siebie, słuchając słów Ralpha i nagle pomyślał: „Do diabła, przecież oni mogą mieć rację, ten szczeniak może już być milionerem." Jego duma wymieszała się z zazdrością. Również ciężko pracował i walczył z trudnościami, których wspomnienie wciąż wywoływało u niego dreszcze, a to przyniosło mu znacznie mniejsze korzyści. Poza znalezioną właśnie żyłą złota, wszystko co osiągnął w ciągu wielu lat mozolnej pracy to King's Lynn i Louise. Potem znów uśmiechnął się do siebie. Posiadając te dwie rzeczy, był bogatszy nawet od samego pana Rhodesa.

Zouga westchnął, naciągnął kapelusz na czoło i zasnął, mając przed oczami wyobraźni ukochaną twarz Louise. Niemniej jednak siedzący po drugiej stronie ogniska Ralph mówił dalej, bardziej do siebie niż do ojca, roztaczając coraz to nowsze wizje bogactwa i władzy. Droga powrotna do obozu trwała całe dwa dni. Znajdowali się jeszcze niespełna kilometr od wozów, kiedy zostali wypatrzeni i radosna gromada służących, dzieci, psów oraz żon wybiegła im na spotkanie. Ralph pomknął do przodu, nisko pochylił się w siodle, aby porwać Cathy w ramiona i posadzić obok siebie. Zrobił to tak gwałtownie, że włosy zasłoniły jej twarz, a dziewczyna krzyczała co tchu, dopóki nie zamknął jej ust zmysłowym pocałunkiem. W tym czasie mały Jonathan tańczył niecierpliwie wokół konia wołając: — Ja też! Podnieś mnie, tato! Nawet gdy w końcu zdołał oderwać usta, Ralph mocno przyciskał żonę do siebie; jego sztywne, ciemne wąsy łaskotały ją w ucho, kiedy szeptał: — Jak tylko dojedziemy do namiotu, moja najdroższa, poddamy ten nowy materac bardzo ciężkiej próbie. Cathy zaczerwieniła się jeszcze bardziej i uderzyła go w policzek, klaps był jednak bardzo lekki, czuły. Ralph roześmiał się, schylił, jedną ręką podniósł i posadził Jonathana na końskim zadzie. Chłopiec objął ojca w pasie i zapytał piskliwym głosem: — Znalazłeś złoto, tato? — Całą tonę. — Zastrzeliłeś jakieś lwy? — Setkę. — A zabiłeś jakichś Matabelów? — Już po sezonie. — Ralph roześmiał się znowu i zmierzwił ciemne włosy syna. — Nie można pytać o takie rzeczy, ty mały krwiopijczy bezbożniku — natychmiast zbeształa go Cathy. Louise i młodsza od niej kobieta z dzieckiem szły znacznie spokojniejszym krokiem, lekko stąpając po pylistej drodze. Louise miała związane z tyłu włosy, które odsłaniały wysokie czoło i zwisały w postaci grubego warkocza sięgającego do pasa. Taki sposób uczesania podkreślał jej wysokie haki brwiowe i wydatne kości policzkowe. Oczy znów były innego koloru. Zougę zawsze fascynowało obserwowanie zmian nastroju żony, odbitych w tych ogromnych, lekko skośnych oczach. Teraz przybrały delikatną, jasnoniebieską barwę — kolor radości. Zatrzymała się u głowy konia. Zouga zsiadł z jego grzbietu, podniósł kapelusz i przez chwilę przyglądał się jej uważnie, a następnie powiedział: — Minęło przecież tak niewiele czasu, a ja już zapomniałem, jaka jesteś piękna. — Wcale nie tak mało — zaprzeczyła. — Każda chwila bez ciebie wydaje się trwać wiecznie. To był bardzo dobrze zagospodarowany obóz, głównie dlatego, że Ralph i Cathy nie mieli żadnego innego domu. Jak Cyganie przenosili się tam, gdzie zbiory najobfitsze. Cztery wyprzęgnięte wozy stały pod rozłożystymi figowcami na brzegu rzeki. Rozbite namioty wykonano z nowego, śnieżnobiałego płótna, a jeden z nich, nieco na uboczu, spełniał funkcje łazienki. Znajdowała się w nim cynkowana wanna żeliwna, w której można wyciągnąć się wygodnie. Jedynym obowiązkiem specjalnego służącego było pilnowanie czterdziestogalonowego kotła z wodą oraz dostarczanie w dzień i w nocy 24 nieograniczonych ilości wrzątku. Trochę dalej w innym małym namiocie mieściła się toaleta z deską ozdobioną przez Cathy malunkami amorków i bukietów róż, a obok — oznaka prawdziwego luksusu — kolorowe arkusiki pachnącego papieru umieszczone w pudełeczku z drewna sandałowego. Na każdym łóżku były materace wypchane końskim włosiem, a w namiocie jadalnym znajdowały się długi stół i wygodne płócienne krzesła. Mieli również płócienne naczynia do chłodzenia szampana oraz lemoniady, osłonięte moskitierami szafki najedzenie i trzydziestu służących — do rąbania drewna i pilnowania ognisk; prania i prasowania, dzięki czemu panie mogły codziennie

wkładać świeże ubrania; innych do ścielenia łóżek i zamiatania liści, które spadły między namiotami, a potem polewania całego placu wodą, aby nie dopuścić do powstania kurzu; służących do gotowania i podawania posiłków; służących do zapalania lamp i zawiązywania wejść do namiotów, kiedy zapadał zmrok; jednego służącego, który karmił panicza Jonathana, kąpał go, nosił na barana i śpiewał, gdy chłopiec był rozdrażniony; i jednego do opróżniania wiadra stojącego w malowanej latrynie, kiedy tylko zadzwonił mały dzwoneczek. Ralph wjechał przez bramę w wysokiej palisadzie z ciernistych krzewów, otaczającej cały obóz, chroniącej w ten sposób przed nocnymi wizytami lwów. Żona i syn wciąż siedzieli na siodle — Cathy przed, a Jonathan za nim. Z zadowoleniem rozejrzał się po obozie i uścisnął Cathy w pasie. — Na Boga, jak dobrze być w domu, wziąć gorącą kąpiel, a ty, Katie, umyjesz mi plecy. — Urwał i krzyknął z zaskoczenia. — A niech to, kobieto! Mogłaś mnie uprzedzić! — Nie pozwoliłeś mi przecież — zaprotestowała. Na końcu rzędu wozów stał kryty pojazd na amortyzowanych kołach i z oknami, w których znajdowały się chroniące przed gorącem okiennice z tekowego drewna. Cały wóz pomalowano na chłodny, zielony kolor, który po ciężkiej podróży był przysłonięty pyłem i zaschniętym błotem. Drzwi zostały udekorowane płatkami złota, a koła wąskimi paskami tego samego metalu. Całe wnętrze wykończono błyszczącą, zieloną skórą. Na dachu stały, przypięte grubymi pasami, skórzane kufry z mosiężnymi okuciami, a ponad wozem widniały, dokładnie dobrane pod względem wielkości i koloru, wielkie, białe muły jedzące świeżą trawę, którą służący ścięli nad brzegiem rzeki. — Jak to się stało, że ,jego wysokość" nas tu odnalazł? — zapytał Ralph, pomagając żonie zsiąść z konia. Nie musiał pytać, kim był gość, ponieważ jego okazały ekwipaż znano na całym Czarnym Kontynencie. — Obozujemy przecież niespełna dwa kilometry od głównej drogi z południa — Cathy zauważyła zgryźliwie, — Musiałby być ślepy, żeby nas nie spostrzec. — Wygląda na to, że przywiózł ze sobą cały orszak — mruknął Ralph. W zagrodzie, razem z zaprzęgowymi mułami, pasły się dwa tuziny koni pełnej krwi. — Wszystkie konie i wszyscy ludzie Jego królewskiej wysokości" — zgodziła się Cathy. W tej samej chwili przez bramę w palisadzie wbiegł Zouga, w takim samym stopniu podniecony niezapowiedzianą wizytą, jak Ralph zirytowany. — Louise powiedziała mi, że przerwał podróż tylko po to, żeby ze mną porozmawiać. — Nie każ mu już więc czekać, tato — syn uśmiechnął się sardonicznie. Dziwne, że wszyscy ludzie, nawet tak wyniośli i opanowani jak major Zouga Ballantyne, poddawali się dziwnej sile emanującej od ich gościa. Ralph był dumny, że jemu udało się jej przeciwstawić, choć czasami wymagało to świadomego wysiłku. Zouga szedł drugimi krokami wzdłuż rzędu wozów w kierunku wewnętrznej palisady. Louise podążała obok niego, czasami podbiegając, aby dotrzymać mu kroku. Ralph celowo zwlekał, podziwiał piękne figurki zwierząt, które Jonathan ulepił z gliny rzecznej i ustawił, oczekując pochwał od ojca. — Śliczne hipcie, Jon-Jon! Nie hipcie? Aaa, rozumiem, odpadły im rogi, prawda? W takim razie, są to najpiękniejsze i najgrubsze bezrogie kudu, jakie widziałem. Cathy w końcu szarpnęła go za ramię. — Wiesz, że chce rozmawiać również z tobą, Ralph — ponagliła go. Ten posadził sobie Jonathana na ramieniu, a wolną ręką objął żonę, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że taka manifestacja rodzinnego szczęścia rozdrażni gościa, po czym wolno wkroczyli do obozu przez wejście w wewnętrznej palisadzie. Płócienne ściany namiotu jadalnego zostały podniesione, aby wpuścić trochę świeżego, popołudniowego powietrza. Przy długim stole siedziało pół tuzina mężczyzn. W samym środku tej grupy znajdowała się korpulentna postać ubrana w dokładnie zapiętą, źle dopasowaną marynarkę z

drogiego angielskiego materiału. Człowiek miał rozwiązany krawat, a umieszczony na nim herb starego oksfordzkiego college'u pokryła warstewka kurzu, który osiadł podczas długiej podróży z Kimberley, miasta utrzymującego się z wydobycia diamentów. Nawet Ralph, którego uczucia do tego zniedołężniełego „kolosa" zawsze pozostawały ambiwalentne — łączyły wrogość ze wstrzemięźliwym podziwem — był zaskoczony ogromnymi zmianami, jakie zaszły w ciągu zaledwie kilku lat. Pulchne policzki przybysza zwisały ciężko, cera przybrała sinoczerwony, niezdrowy kolor. Miał tylko czterdzieści lat, a wyglądał na piętnaście więcej. Wąsy i baki z jasnych stały się już matowosrebrne. Tylko niebieskie oczy zachowały siłę i wizjonerski blask. — Jak się masz, Ralph? — Wysoki, czysty głos zupełnie nie pasował do jego ogromnego ciała. — Dzień dobry, panie Rhodes — odpowiedział Ralph, jakby mimo sobie zdjął syna z ramienia i postawił delikatnie na ziemi. Chłopiec uciekł natychmiast. 26 — A jak idą prace przy budowie mojej linii kolejowej, podczas gdy ty bawisz tutaj? — Szybciej niż zakłada plan i znacznie poniżej przewidywanych kosztów — Ralph odparł słabo zamaskowane upomnienie, niewielkim wysiłkiem uwolnił się od hipnotyzującego wzroku niebieskich oczu Rhodesa i spojrzał na otaczających go ludzi. Po prawej stronie stał cień tego wielkiego człowieka. Niski, wąski w ramionach i ubrany tak elegancko, jak niechlujnie nosił się jego pan. Miał sztywną, ale dość pospolitą twarz nauczyciela i rzadkie, wiotkie włosy. Jedynie żywe, zachłanne oczy przeczyły pierwszemu wrażeniu. — Jameson — Ralph chłodno skinął głową w jego kierunku. Celowo nie zwrócił się do niego — doktorze Leander Starr Jameson, ani w bardziej poufały sposób — doktorze Jim. — Młody Ballantyne — Jameson lekko podkreślił zdrobniałą formę, nadając jej poniżający ton. Od samego początku ich wrogość była instynktowna i obustronna. Po lewej stronie Rhodesa stał młodszy człowiek o wyprostowanych plecach i szerokich ramionach. Miał żywą, ładną twarz i przyjacielski uśmiech, który odsłaniał białe, równe zęby. — Cześć, Ralph. — Mocno uścisnął mu dłoń. Mówił z przyjemnym amerykańskim akcentem. — Harry, rozmawialiśmy o tobie dziś rano. — Ralph nie potrafił ukryć ogromnego zadowolenia. Spojrzał na ojca. — Tato, to jest Harry Mellow, najlepszy inżynier w Afryce. Zouga skinął głową. — My się już znamy. — Ojciec i syn wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Ralph pragnął, żeby właśnie ten młody Amerykanin uruchomił wydobycie w Kopalni Harknessa i kierował nim. Niewielkie miało dla niego znaczenie to, że Harry Mellow, jak większość młodych, inteligentnych i obiecujących kawalerów na południu Afryki, pracował już dla Cecila Johna Rhodesa. Wiedział, że będzie musiał znaleźć jakąś przynętę. — Koniecznie chciałbym z tobą porozmawiać — powiedział cicho i odwrócił się do innego młodego mężczyzny, siedzącego na końcu stołu. — Jordan — zawołał. — Na Boga, jak miło cię znowu zobaczyć. Bracia podeszli do siebie i uścisnęli się. Ralph nawet nie próbował kryć swojego wzruszenia, wszyscy przecież uwielbiali Jordana. Kochali go nie tylko za urodę i doskonałe maniery, ale również za wiele zdolności, ciepło i prawdziwe zainteresowanie, którymi darzył wszystkich otaczających go ludzi. — Ralph, mam ci tak wiele do opowiedzenia i o tyle rzeczy chciałbym zapytać. — Jego radość była równie wielka jak radość brata. — Później, Jordanie — Rhodes przerwał im obcesowo. Nie lubił, kiedy mu przeszkadzano. Gestem kazał chłopakowi wrócić na miejsce i ten natychmiast wykonał polecenie. Został jego prywatnym sekretarzem jako dziewiętnastolatek i posłuszeństwo panu stało się częścią natury Jordana. Gość spojrzał na Cathy i Louise.

— Panie, jestem przekonany, iż nasza rozmowa wyda się wam bardzo nudna, zapewne macie wiele pilniejszych obowiązków. Cathy zerknęła na męża, zobaczyła, że bardzo zirytował się naturalną dla Rhodesa pewnością siebie, z jaką ten podporządkował sobie cały obóz. Ukradkiem ścisnęła mu dłoń, aby go uspokoić. Ralph opanował się trochę, nie mógł pozwolić sobie na nieposłuszeństwo. Nie był co prawda na żołdzie u Rhodesa, ale kontrakt na budowę linii kolejowej i stu dróg zależał właśnie od tego człowieka. Następnie Cathy spojrzała na Louise. Ona również poczuła się dotknięta słowami przybysza. W jej oczach pojawiła się niebieska iskierka, a piegowate policzki oblał ledwo widoczny rumieniec, udało jej się jednak zachować spokojny i chłodny ton głosu. — Oczywiście ma pan rację, panie Rhodes. Proszę nam wybaczyć, ale rzeczywiście musimy już iść — odpowiedziała za siebie i Cathy. Wiadomo było powszechnie, że Rhodes nie czuł się najlepiej w obecności kobiet. Nigdy ich nie najmował, a w całej jego okazałej rezydencji w Groote Schuur na Przylądku Dobrej Nadziei nie można by znaleźć ani jednego obrazu czy rzeźby, przedstawiającej kobietę. Nigdy również nie zatrudniłby blisko własnej osoby żonatego mężczyzny, a natychmiast zwalniał nawet najbardziej zaufanego pracownika, który na stałe związał się z kobietą. „Nie da się pogodzić wypełniania zachcianek żony z pracą dla mnie" — wyjaśniał, wyrzucając winowajcę z posady. Teraz Rhodes skinął na Ralpha. — Siadaj tutaj, będę cię stąd dobrze widział — wydał polecenie, po czym natychmiast odwrócił się do Zougi i zaczął zasypywać go pytaniami, które cięły jak uderzenia bykowcem. Jednak uwaga, z jaką słuchał odpowiedzi Ballantyne'a świadczyła o tym, iż darzył go wielkim szacunkiem. Znali się od początków istnienia kopalni diamentów na Wzgórzu Colesberg, później przemianowanemu na Kimberley na cześć ministra do spraw kolonii, który włączył je do dominium Jej Królewskiej Wysokości. Tam właśnie znajdowała się działka, która wydała z siebie wspaniały „diament Ballantyne'a", jednak teraz jego dawne działki należały do Rhodesa, podobnie jak wszystkie inne na tym terenie. Potem Rhodes zatrudnił Zougę jako swojego przedstawiciela w kroalu Lobenguli — króla Matabelów, ponieważ płynnie mówił językiem tego plemienia. Kiedy doktor Jameson prowadził błyskawiczną i zwycięską wyprawę przeciwko władcy, Zouga pełnił funkcję oficera, a po ucieczce króla, jako pierwszy wkroczył do płonącego kraalu GuBulawayo. Po śmierci Lobenguli, Rhodes mianował Zougę „kuratorem wszelkich dóbr wroga", powierzając mu zadanie zebrania należących do Matabelów stad bydła i rozprowadzenie zwierząt, jako łupu, wśród ochotników Jamesona i członków Towarzystwa. Potem miał zamiar przyznać Zoudze tytuł głównego pełnomocnika rządowego do spraw tubylców, ten wolał jednak osiąść na stałe z żoną w swojej posiadłości—w King's Lynn, a urząd objął generał Mungo St. John. Niemniej jednak Zouga nadal był członkiem rady nadzorczej Brytyjskiego Towarzystwa Południowoafrykańskiego, a Rhodes ufał mu tak, jak zaledwie garstce ludzi. — Matabele jest w okresie wzmożonego rozwoju, panie Rhodes — relacjonował Zouga. — Bulawayo to prawie miasto, ma własną szkołę i szpital. W Matabele przebywa już ponad sześćset kobiet i dzieci, najlepszy znak, że osadnicy zamierzają zostać tam na stałe. Wszystkie koncesje gruntowe zostały przyznane, a na niektórych farmach już rozpoczęto prace. Przygnane z Kapsztadu bydło szybko przystosowuje się do miejscowych warunków i zaczyna krzyżować z bydłem zdobytym od Matabelów. — A złoża surowców mineralnych? — Zarejestrowano już ponad dziesięć tysięcy działek, sam też widziałem kilka innych doskonałych miejsc. — Zouga zawahał się, spojrzał na Ralpha, a kiedy ten skinął głową, znów odwrócił się do Rhodesa. — W ciągu kilku ostatnich dni syn i ja odnaleźliśmy oraz oznaczyliśmy starą kopalnię, na którą natknąłem się jeszcze w latach sześćdziesiątych.

— Kopalnia Harknessa. — Rhodes ciężko opuścił głowę. Jego pamięć nadal była w doskonałym stanie. — Pamiętam opis, który zamieściłeś w Odysei myśliwego. Pobrałeś teraz jakieś próbki? W odpowiedzi Zouga położył przed nim na stole tuzin bryłek kwarcu. Uwięzione w nich złoto błysnęło jasno, a stojący wokół stołu mężczyźni zafascynowani pochylili się. Rhodes obracał jedną z próbek w dużych, pokrytych drobnymi plamkami dłoniach, po czym podał ją amerykańskiemu inżynierowi. — Co o tym sądzisz, Harry? — Jakieś piętnaście uncji na tonę — powiedział cicho Mellow. — Może się nawet okazać, że jest w niej zbyt dużo złota, jak w Nome czy Klondike. — Amerykanin spojrzał na Ralpha. — Głęboko sięga żyła? Ten potrząsnął głową. — Nie wiem, szyby są zbyt wąskie, żeby dostać się do przodka. — To oczywiście skała kwarcowa, a nie zlepieniec jak ten, który występuje w Witwatersrandzie — mruczał Harry Mellow. Konglomerat złotonośny, o jakim mówił, tworzył się z osadów zalegających na dnach starych jezior. Nie był tak bogaty w złoto jak ta bryłka kwarcu, ale miał wiele metrów głębokości i rozciągał się na całym obszarze zajmowanym niegdyś przez jezioro. Taki pokład można eksploatować ponad sto lat bez groźby wyczerpania zasobów. — W tym jest zbyt dużo złota — powtórzył pieszcząc w dłoniach próbkę skały. — To prawie niemożliwe, żeby żyła miała więcej niż kilka centymetrów grubości. — A jeśli ma? — zapytał szorstko Rhodes. Amerykanin uśmiechnął się. — Wtedy będzie pan kontrolował nie tylko niemal wszystkie kopalnie diamentów, ale również większość złota wydobywanego na całym świecie. Te słowa przypomniały Ralphowi, że Brytyjskie Towarzystwo Południowoafrykańskie miało prawo do pięćdziesięciu procent zysków, pochodzących z wydobycia złota w Matabele. Znów poczuł narastającą w nim złość. Rhodes i jego wszechobecne Towarzystwo jak ośmiornica tłamsiło wysiłki mniej znaczących ludzi. — Czy pozwoli pan Harry'emu pojechać tam ze mną na kilka dni w celu bliższego zbadania biegu żyły? — zapytał. Zdenerwowanie sprawiło, że prośba zabrzmiała nieco za szorstko. Gość podniósł szybko rozczochraną głowę, a bladoniebieskie oczy wydawały się przeszywać śmiałka na wylot. Po chwili przytaknął i zakończył temat odwróceniem oczu w kierunku Zougi oraz zadaniem mu kolejnego pytania. — A matabelscy indunowie, jak się sprawują? Tym razem Zouga zawahał się. — Mają pewne pretensje, panie Rhodes. — Tak? — Na jego opuchniętej twarzy pojawiło się groźne spojrzenie. — Sprawa bydła jest oczywiście głównym źródłem konfliktów — powiedział cicho Zouga, a Rhodes przerwał mu obcesowo. — Schwytaliśmy mniej niż sto dwadzieścia pięć tysięcy sztuk, z czego zwróciliśmy im czterdzieści tysięcy. Rozmówca nie przypominał, że nastąpiło to dopiero po złożeniu oficjalnego protestu przez Robyn St. John, siostrę Zougi. Była misjonarką i lekarką mieszkającą w misji Khami, a przed śmiercią Lobenguli również jego najbliższą przyjaciółką i doradczynią. — Czterdzieści tysięcy sztuk bydła, Ballantyne! Gest świadczący o ogromnej hojności Towarzystwa! —powtórzył Rhodes, nie dodał jednak, że zwrotu dokonano tylko po to, żeby zapobiec klęsce głodu, która mogłaby zdziesiątkować Matabelów, a przed którą przestrzegła go Robyn. Masowe wymieranie podbitego narodu sprowokowałoby interwencję rządu brytyjskiego, prawdopodobnie zakończoną odebraniem Towarzystwu Rhodesa wszelkich praw, dzięki którym panowało niepodzielnie w całym Matabele i Maszonie. „Trudno to nazwać przejawem miłości bliźniego" — pomyślał Ralph zgryźliwie.

— Kiedy oddaliśmy bydło indunom, zostało nam mniej niż osiemdziesiąt pięć tysięcy sztuk. Towarzystwo ledwie zdołało wynagrodzić sobie poniesione podczas wojny straty. — Indunowie uważają jednak, że zwrócono im same najgorsze sztuki. Stare, jałowe krowy i skarłowaciałe byki. — Do cholery, Ballantyne, ochotnicy zasłużyli sobie na pierwszeństwo przy wyborze zwierząt. Nic dziwnego, że wybrali najlepsze. — Wyrzucił w jego kierunku zaciśniętą w pięść lewą dłoń, a palec wskazujący jak lufa rewolweru był wycelowany w serce Zougi. d— Indunowie tego nie rozumieją — ten odpowiedział. — Powinni przynajmniej zrozumieć, że są podbitym narodem, ich losy zaś zależą teraz od dobrej woli zwycięzców. Oni nie zawracali sobie głowy podbijanymi plemionami, kiedy panoszyli się prawie po całym kontynencie. Na południe od rzeki Limpopo Mzilikazi wyrżnął milion bezbronnych ludzi, a Lobengula — jego syn nazywał mniejsze plemiona swoimi psami i w zależności od kaprysu skazywał je na śmierć lub niewolnictwo. Nie powinni więc skomleć, gdy sami spróbowali, jak gorzko smakuje porażka. Przytaknął mu nawet tak wrażliwy na wszystko Jordan. — Jednym z powodów naszego wkroczenia do GuBulawayo była chęć ochrony Maszonów przed hipiestwem ze strony Lobenguli — powiedział cicho. — Stwierdziłem tylko, że mają pewne pretensje — zauważył Zouga. — Nie mówiłem, że są usprawiedliwione. — No więc na co jeszcze narzekają? — zapytał Rhodes. — Na policję. Młodzi Matabelowie, których zwerbował i uzbroił generał St. John, panoszą się w kraalach, odbierają indunom władzę, wybierają sobie najładniejsze dziewczyny... — Lepsze to niż zbrojne powstanie pod wodzą indunów. — Rhodes znów przerwał mu w pół zdania. —Proszę pomyśleć, dwadzieścia tysięcy uzbrojonych wojowników pod rozkazami Babiaana, Gandaga i Bazo. Nie, St. John słusznie ograniczył władzę indunów. Jego obowiązkiem, jako pełnomocnika do spraw tubylców, było zadbanie o to, by nie odżyła już wśród Matabelów tradycja walki. — Szczególnie w świetle wydarzeń zaistniałych na południe od miejsca, w którym się właśnie znajdujemy. — Doktor Leander Starr Jameson odezwał się po raz pierwszy, a Rhodes szybko skierował ku niemu oczy. — Nie wydaje mi się, żeby to była odpowiednia chwila na rozmowę o tym, doktorze Jim. — Dlaczego nie? Wszyscy tu obecni to godni zaufania, dyskretni ludzie. Każdy jest w równym stopniu zaangażowany w sprawę budowania imperium, a w tej głuszy nikt nie może nas podsłuchać. Nie potrafię wyobrazić sobie lepszego miejsca ani czasu na wyjaśnienie, dlaczego trzeba wzmocnić policję Towarzystwa, uzbroić i wyszkolić możliwie najlepiej. Instynktownie Rhodes spojrzał- na Ralpha, który uniósł jedną brew w cynicznym i lekko wyzywającym geście. — Nie, doktorze Jim — odparł zdecydowanie. — Na to będzie czas kiedy indziej. — Jameson wzruszył ramionami i usunął się, a gość zwrócił się do Jordana. — Słońce już zachodzi — powiedział. Sekretarz posłusznie wstał i poszedł napełnić kieliszki. Picie whisky o zachodzie słońca już stało się tradycyjnym sposobem kończenia dnia na pomoc od rzeki Limpopo. Błyszczące perły Krzyża Południa wisiały nad obozem, przyćmiewając: blask innych, mniejszych gwiazd i oświetlając nagie kopuły granitowych wzgórz bladym światłem. Ralph szedł właśnie do namiotu. Odziedziczył po ojcu mocną głowę, więc jego kroki były wciąż miarowe i równe. Czuł się pijany, lecz nie od whisky, ale własnych myśli. Wślizgnął się do ciemnego namiotu i usiadł na brzegu łóżka. Dotknął policzka Cathy. — Nie śpię — powiedziała cicho. — Która godzina? — Już po północy. — Co cię tam tak długo zatrzymało? — szeptała nie chcąc obudzić Jonathana, który spał obok, oddzielony tylko płócienną zasłoną.

— Marzenia i przechwałki ludzi odurzonych władzą oraz własnymi sukcesami. — Uśmiechnął się i po ciemku zdjął buty. — Ja również nie byłem gorszy. — Wstał, żeby ściągnąć spodnie. — Co myślisz o Harrym Mellowie? — niespodziewanie zmienił temat. — Tym Amerykaninie? Jest bardzo... — Cathy zawahała się. — To znaczy sprawia wrażenie bardzo sympatycznego i męskiego. — Atrakcyjny? — pytał dalej Ralph. — Taki, któremu żadna młoda kobieta nie zdoła się oprzeć? — Wiesz, że nie to chciałam powiedzieć — zaprotestowała Cathy zdecydowanie. — Pewnie, że nie — zaśmiał się, a potem pocałował ją, jednocześnie kładąc rękę na jednej z jej okrągłych piersi, która przez cienką bawełnę koszuli nocnej wydawała się twarda jak dojrzewający melon. Cathy próbowała się bronić, lecz gdy Ralph przycisnął ją mocniej do siebie, przestała się opierać i po chwili objęła go za szyję. — Pachniesz potem, cygarami i whisky. — Przepraszam. — Nie ma za co, podoba mi się to — zamruczała. — Daj mi zdjąć koszulę. — Nie, sama chcę to zrobić. Dużo później Ralph leżał na plecach, a Cathy przytulała się do jego nagiego torsu. — Może zaprosilibyśmy tutaj twoje siostry z Khami — zapytał nagle. — Odpowiadają im obozowe warunki, przede wszystkim zaś na pewno chciałyby odpocząć od matki. — Sama przecież chciałam zaprosić bliźniaczki — odpowiedziała sennym głosem. — To ty twierdziłeś, że są zbyt... nieposkromione. — Prawdę mówiąc powiedziałem tylko, że są zbyt hałaśliwe i niesforne — poprawił ją, Cathy podniosła głowę i na niego spojrzała. — Zmieniłem zdanie. — Pomyślała nad tym przez chwilę, świadoma tego, że mąż zawsze miał dobre uzasadnienie dla nawet najbardziej nierozsądnych propozygi. — Ten Amerykanin — wykrzyknęła tak głośno, że śpiący za płócienną zasłoną Jonathan poruszył się niespokojnie i zakwilił. Natychmiast zniżyła głos do szeptu. — Nikomu nie pozwolę wykorzystywać moich sióstr, nawet tobie. Przycisnął jej głowę do swojej klatki piersiowej. — To już dorosłe kobiety. Ile mają lat? — Osiemnaście. — Zmarszczyła nos, ponieważ łaskotały ją jego wilgotne, kręcące się włoski na piersiach. — Ale, Ralph... — Eee, stare panny. — To przecież moje siostry, nie możesz ich wykorzystywać. — W Khami nigdy nie uda im się poznać przyzwoitych chłopaków. Wszyscy boją się twojej matki. — Jesteś okropny, Ralphie Ballantyne. — A mam ci pokazać, jaki wstrętny potrafię być? — Bardzo proszę — powiedziała po chwili i zachichotała cicho. — Pewnego dnia pojadę z tobą — stwierdził Jonathan. — Prawda, tato? — I to już całkiem niedługo — zgodził się Ralph i zmierzwił ciemne, kręcące się włosy chłopca. — Teraz jednak zaopiekuj się mamą, Jon-Jon. Jonathan przytaknął skinieniem głowy. Miał bladą, skupioną twarz, a w oczach błyszczały uparcie powstrzymywane łzy. — Obiecujesz? — Ralph ścisnął ciepłe ciałko siedzącego mu na kolanach dziecka. Potem pochylił się na siodle i postawił synka obok Cathy. Jonathan, który nie sięgał jej nawet do pasa, wziął matkę mężnie za rękę. — Obiecuję, tato — powiedział i głośno przełknął ślinę patrząc na ojca siedzącego wysoko na koniu. Ralph musnął opuszkami palców policzek żony. — Kocham cię — wyznała cicho.

— Moja piękna Katie. — Nie było w tym stwierdzeniu odrobiny przesady. Pierwsze promienie słońca zmieniły jej włosy w błyszczącą aureolę, a cała postać wydawała się anielsko spokojna. Ralph spiął konia ostrogami i odjechał. Harry Mellow ruszył za nim natychmiast. Dosiadał pięknego, kasztanowatego konia czystej krwi, pochodzącego z prywatnej stajni pana Rhodesa. Na krawędzi lasu obaj mężczyźni obejrzeli się za siebie. Kobieta i dziecko wciąż stali nieruchomo przy wejściu w palisadzie. — Ty to masz szczęście — powiedział Harry. — Bez dobrej żony człowiek nie ma teraźniejszości, a bez syna przyszłości — zgodził się Ralph. Mimo że szczątki lwów zostały już obrane z mięsa, kości rozniesione po kamienistym wzgórzu, sępy wciąż siedziały na szczytach okolicznych drzew. Aby móc wznieść się w powietrze, musiały najpierw strawić zawartość swoich pełnych brzuchów. To właśnie ciemne kształty ich ciał zarysowane na tle l pogodnego, zimowego nieba, doprowadziły Ralpha i Harry'ego do działek] wchodzących w skład Kopalni Harknessa. — Wygląda całkiem obiecująco — Mellow wydał ostrożną opinie, kiedyl wieczorem siedzieli przy ognisku. — Żyła styka się z rdzenną skałą i możei sięgać naprawdę głęboko, a — jak stwierdziliśmy — sama część nadziemna l ciągnie się ponad trzy kilometry. Jutro zaznaczę miejsca, w których trzeba* zrobić odwierty. — Tu wszędzie jest pełno złota — powiedział Ralph. — To przedłużenie j żył Witwatersrandu, Płlgrims Rest i złotonośnych pól Tati... — urwał na chwilę. — Wiem jednak, że masz pewien szczególny dar. Powiadają, iż] potrafisz wywąchać złoto z odległości kilkudziesięciu kilometrów. Harry lekceważąco machnął kubkiem z kawą, jakby chciał odgonić] usłyszany właśnie komplement, lecz Ralph mówił dalej. — A ja mam wozy i kapitał na uruchomienie oraz rozwijanie dobrze; prosperującego interesu. Lubię cię, Harry, myślę, że dobrze by nam się | pracowało. Na początku Kopalnia Harknessa, a potem, kto wie, może cały ten cholerny kraj. Mellow chciał coś powiedzieć, ale towarzysz uciszył go, kładąc mu rękę l na ramieniu. — Ten kontynent to skrzynia pełna skarbów. Pola diamentowe Kimberley i i złotonośne żyły Witwatersrandu, jedne obok drugich. Diamenty i złoto w jednym worku. Kto by uwierzył? — Ralph. — Harry potrząsnął głową. — Już zdecydowałem. Pracuję dla Rhodesa. Ralph westchnął i przez pełną minutę wpatrywał się w płomienie ogniska. Potem zapalił cygaro i znów zaczął nakłaniać Harry'ego w charakterystyczny dla siebie, przekonujący, lekko przymilny sposób. Godzinę później, kiedy zawijał się w koc, powtórzył propozycję. — U Rhodesa nigdy nie staniesz się samodzielny. Zawsze będziesz służącym. — Ty też pracujesz dla niego, Ralph. — Zawarłem z nim kontrakt, Harry, ale zysk lub strata należą do mnie. Nie oddałem mu swojej duszy. — A ja tak — zachichotał Harry. — Zostańmy wspólnikami, Harry. Poczuj, co to znaczy licytować własne karty, kalkulować ryzyko i wydawać polecenia. Życie to gra, Harry, istnieje tylko jeden sposób na wygraną — iść na całość. — Jestem człowiekiem Rhodesa. — Kiedy przyjdzie czas, znowu porozmawiamy — powiedział Ballantyne i naciągnął koc na głowę. W ciągu kilku minut jego oddech stał się wolny i regularny. Rano Harry oznaczył miejsca na odwierty stosami kamieni, a obserwujący go Ralph zauważył, że w bardzo pomysłowy sposób były one umiejscowione t A dw pewnej odległości od żyły, aby wiertła natknęły się na nią dopiero na dość dużej głębokości. Mellow skończył pracę jeszcze przed południem, kiedy siodłali konie, Ralph dokonał szybkich obliczeń i zdał sobie sprawę, że siostry Cathy przyjadą do obozu dopiero dwa dni po nich. — Skoro już jesteśmy tak daleko, może powinniśmy przed powrotem pojechać trochę dalej na wschód. Bóg jeden wie, co znajdziemy — jeszcze więcej złota, diamenty. — Zauważywszy, że

Harry waha się, dodał: — Rhodes i tak wyruszył już do Bulawayo. Będzie tam co najmniej miesiąc, nawet nie zauważy, że cię nie ma. Mellow pomyślał przez chwilę, a potem uśmiechnął się jak uczeń, który zamiast do szkoły chce iść do sadu kraść jabłka. — Jedźmy! — powiedział. Poruszali się bardzo wolno. Zatrzymywali się przy każdym korycie rzecznym, zsiadali z koni i zabierali się do przepłukiwania żwiru z dna sadzawek, które utworzyły się po wyschnięciu rzeki. Pobierali próbki podziemnych skał, którym udało się przebić na powierzchnię. Szukali kryjówek mrówkojadów i jeżozwierzy oraz gniazd termitów, aby sprawdzić, jakiego rodzaju ziarenka i okruchy zwierzęta przyniosły spod powierzchni ziemi. Trzeciego dnia Harry stwierdził: — Mamy już tuzin pięknych okazów. Szczególnie podobają mi się te kryształy berylu, to doskonały znak, że w pobliżu są złoża szmaragdów. Jego entuzjazm rósł z każdym przejechanym kilometrem, byli już jednak tak daleko, że nawet Ralph zaczął zdawać sobie sprawę z tego, iż powinni wracać. Znajdowali się pięć dni drogi od obozu, skończyła im się żywność, kawa i cukier, a poza tym Cathy na pewno zaczęła się denerwować. Rzucili jeszcze ostatnie spojrzenie na kraj, który, przynajmniej na razie, pozostanie nie zbadany. — Tu jest pięknie — powiedział Harry. — Nigdy wcześniej nie widziałem równie cudownego widoku. Jak nazywają się te wzgórza? — To południowy koniec Matopos. — Słyszałem, jak pan Rhodes coś o nich mówił. Czy to nie są święte wzgórza Matabelów? Ralph przytaknął skinieniem głowy. — Jeśli wierzyłbym w czary... — urwał i zaśmiał się zawstydzony. — Coś w nich jest. Na niebie pojawiły się pierwsze promienie zachodzącego słońca, które zabarwiły gładkie stoki odległych wzniesień na różowo, a chmury spowijające szczyty — na kolory kości słoniowej i popiołu. — Wśród tych wzgórz znajduje się jaskinia, tam kiedyś mieszkała czarownica opiekująca się plemionami." Mój ojciec i jego ludzie zniszczyli grotę na początku wojny z Lobengulą. — Słyszałem o tym, już prawie stało się legendą. — To prawda. Mówi się... — Ralph przez chwilę z zadumą przypatrywał się wysokim, strzelistym wzgórzom. — To nie są chmury, Harry—powiedział w końcu — lecz dym, a przecież w Matopos nie ma żadnych kradli. Może pożar, ale nie wydaje mi się, źródło dymu jest za wąskie. — Więc skąd bierze się ta smuga? — Właśnie tego musimy się dowiedzieć — odpowiedział. Zanim Harry zdążył zaprotestować, on już wskoczył na konia i cwałował poprzez równinę porośniętą jasną, zimową trawą w kierunku wysokiego granitowego waha. Matabelski wojownik siedział powyżej ludzi, którzy krzątali się wokół glinianych pieców. Znajdował się w skąpym cieniu, jaki rzucało wątłe, poskręcane drzewo. Jego spalona słońcem skóra przybrała kolor hebanowego drewna i lśniła zdrowiem jak sierść wyścigowego konia pełnej krwi. Szpeciły ją jedynie dawno zabliźnione rany postrzałowe na klatce piersiowej i plecach. Wojownik był ubrany tylko w spódniczkę i pelerynę z wyprawionej skóry. Nie miał na sobie wojennych grzechotek, ani insygniów dowódcy, a głowy nie zdobiły pióra marabuta. Nie był również uzbrojony, ponieważ biali ludzie spalili ich długie, obciągnięte grubą skórą tarcze i wywieźli na wozach assegaie o szerokich stalowych ostrzach. Odebrali im również karabiny marki Martini-Henry, którymi Towarzystwo zapłaciło Lobenguli za przyznanie koncesji na całe bogactwo ukryte pod powierzchnią tej ziemi. Na głowie widniała opaska induny zrobiona z żywicy i gliny, która od ciągłego używania już sczerniała i stwardniała jak żelazo. Insygnium, które głosiło wszem i wobec, że noszący je

wojownik był kiedyś członkiem Królewskiej Rady Lobenguli, ostatniego króla Matabelów. Ten gliniany pierścień świadczył o tym, iż w żyłach wojownika płynęła królewska krew — krew książąt Kumało wywodzących się z Zululandu, miejsca położonego dobrze ponad tysiąc kilometrów na południe. Dziadkiem tego człowieka był Mzilikazi, ten który pokonał tyrana Chakę i poprowadził swój lud na pomoc. Mzilikazi, niewiele znaczący wódz, który podczas marszu na pomoc zabił milion ludzi i w ten sposób został potężnym władcą, równie silnym i okrutnym jak Chaka. Mzilikazi, ten który przywiódł tutaj swój naród, udał się na wzgórza Matopos i jako pierwszy wysłuchał przepowiedni Umlimo — czarownicy oraz wyroczni. Lobengula — syn Mzilikaziego, który zasiadł na tronie po śmierci starego króla — był wujem tego młodego mężczyzny. To właśnie Lobengula nadał mu tytuł induny i mianował dowódcą jednego z bardziej elitarnych impi. Teraz jednak Lobengula już nie żył, a na brzegach rzeki Shangani karabiny maszynowe rozgromiły niegdyś waleczne impi. Te same karabiny, które pozostawiły głębokie blizny na tułowiu mężczyzny. Miał na unię Bazo, co znaczy — „topór", jednak ludzie częściej nazywali go „Wędrowcem". Cały dzień przesiedział pod tym drzewem, patrząc jak kowale odprawiają swoje obrzędy. Narodziny żelaza stanowiły tajemnicę dla 36 wszystkich z wyjątkiem adeptów sztuki wytapiania tego metalu. Nie byli Matabelami, należeli do starszego plemienia — starożytnego ludu, którego pochodzenie w pewien sposób wiązało się z nawiedzanymi przez duchy ruinami Wielkiego Zimbabwe. Mimo że nowi, biali panowie i ich królowa mieszkająca za oceanem twierdzili, iż Matabelom nie wolno już mieć amaholi — niewolników, to jednak ci kowale z plemienia Rozwi nadal byli „psami" Matabelów i wykonywali polecenia wojowniczych panów. Dziesięciu najstarszych i najbardziej doświadczonych kowali wybrało rudę, naradzając się nad każdym jej kawałkiem jak próżne dziewczęta przebierające w ceramicznych paciorkach na straganie. Zwracali uwagę na kolor i wagę rudy, w ten sposób oceniając jej czystość i jakość zawartego w niej metalu. Potem na kamiennych kowadłach rozbili wybrane kawałki, aby nadać im odpowiednią wielkość. Podczas gdy ci pracowali z zaangażowaniem i w całkowitym skupieniu, ich uczniowie ścinali pnie drzew i wypalali z nich węgiel drzewny w specjalnie przygotowanych zagłębieniach. Kontrolowali szybkość procesu przysypując doły warstwami ziemi, a w końcu ugasili palące się kłody wodą przyniesioną w glinianych naczyniach. Tymczasem inna grupa uczniów udała się do kopalni wapna, skąd przywiozła okruchy potrzebnej substancji w skórzanych workach, przypiętych do grzbietów wołów. Mistrzowie z konieczności zaaprobowali jakość węgla drzewnego i wapna, więc można było rozpocząć budowę glinianych pieców. Każdy piec miał kształt tułowia kobiety w bardzo zaawansowanej ciąży — wielki brzuch, w którym będą ułożone warstwy rudy żelaza, węgla drzewnego i wapna. W dolnej części znajdowało się łono — krótkie gliniane uda, między nimi otwór, do którego zostanie wprowadzony wylot skórzanego miechu. Kiedy wszystko było już gotowe, mistrz ceremonii ściął głowę ofiarnemu kogutowi, a potem, śpiewając pieśń do ducha żelaza, przemaszerował wzdłuż linii pieców, ochlapując każdy z nich gorącą krwią. Bazo patrzył zafascynowanym wzrokiem, gdy przez symboliczne wargi sromowe wprowadzano ogień do pieców — magiczny moment zapłodnienia, po którym rozległ się radosny okrzyk zgromadzonych kowali. Następnie uczniowie zaczęli dąć w skórzane miechy, jednocześnie śpiewając hymny, mające zapewnić pomyślność wytopu oraz nadać ich pracy stały rytm. Kiedy wyczerpani czeladnicy opuszczali swoje stanowiska, na ich miejsca natychmiast zjawiali się inni, aby nawet na chwilę miechy nie przestawały tłoczyć powietrza do wnętrza pieców. Nad miejscem wytopu wisiała mgiełka dymu. Wznosiła się ponad nagimi szczytami wzgórz, jak kropelki wody nad spokojną taflą morza w słoneczny dzień. Nadszedł w końcu czas na spust

surówki. Mistrz ceremonii wyciągną) glinianą zatyczkę z pierwszego pieca, błyszczący strumień stopionego metalu wytrysnął z łona pieca i z ust zgromadzonych kowali wyrwał się dziękczynny okrzyk. Bazo poczuł ogromne podniecenie i zdumienie. Podobnie jak wtedy, gdy w jednej z jaskiń wśród tych samych wzgórz był świadkiem narodzin swojego pierworodnego syna. — Narodziny grotów — szepnął głośno. W wyobraźni słyszał już uderzenia młotów i syk zanurzanego w wodzie metalu. Z zadumy wyrwał go dotyk czyjejś ręki, spojrzał na stojącą nad nim kobietę i uśmiechnął się. Miała na sobie skórzaną spódniczkę udekorowaną paciorkami, taką jakie nosiły mężatki, jednak na gładkich ramionach i nogach nie zauważył żadnych bransoletek ani pierścieni. Stała prosto, jej ciało było jędrne, a nagie piersi symetryczne i doskonale pasujące do figury. Mimo że wykarmiła już dorodnego chłopca, nawet odrobinę nie wyciągnęły się. Brzuch pozostał wklęsły jak u charta, a skóra gładka i napięta niczym na bębnie. Miała długą, pełną wdzięku szyję, prosty i wąski nos oraz lekko skośne oczy osadzone ponad egipskimi kośćmi policzkowymi. Jej twarz przypominała oblicze posągu strzegącego grobowca jakiegoś dawno zmarłego faraona. — Tanase — powiedział Bazo — następny tysiąc grotów. — Potem dostrzegł u niej zaniepokojenie, urwał, a po chwili zapytał: — Co się stało? — Biali jeźdźcy — odpowiedziała. — Dwóch, jadą od strony lasów na południu. Bardzo im się spieszy. Bazo podniósł się zwinnie jak lampart, którego spłoszyli zbliżający się myśliwi. Dopiero teraz dało się zobaczyć, jak bardzo był wysoki i dobrze zbudowany. Chwycił wiszący na szyi róg i zadął, wydobywając pojedynczy, ostry dźwięk. Natychmiast ucichły głosy i ustała krzątanina wokół pieców, a mistrz całej ceremonii podbiegł do niego. — Ile czasu potrzeba, aby spuścić resztę wytopu i zniszczyć piece? — zapytał Bazo. — Dwa dni, panie — odpowiedział kowal i dygnął z szacunkiem. Miał przekrwione od dymu oczy, a jego śnieżnobiałe, siwe włosy stały się brudnożółte. — Daję wam czas do świtu. — Ależ panie! — Możecie pracować całą noc, ale musicie zasłonić ogniska, żeby nie były widoczne z równiny. — Odwrócił się i poszedł w kierunku grupy dwudziestu mężczyzn, stojących na stromym zboczu pod granitowym szczytem wzgórza. Podobnie jak Bazo, byli ubrani jedynie w proste skórzane spódniczki. Ich ciała jednak zahartowały się od wojen i ciągłych ćwiczeń, a kiedy podnieśli się, aby powitać swojego indunę, w ich postawie można było dostrzec charakterystyczną dla wojowników zuchwałość. Bez wątpliwości należeli do Matabelów, a nie amaholi. — Za mną! — Bazo wydał rozkaz i poprowadził ich truchtem wzdłuż podstawy wzgórza, gdzie znajdowała się wąska jaskinia. Odgarnął zwisające pnącza, odnalazł wejście i wszedł do mrocznego wnętrza. Pieczara miała tylko dziesięć kroków długości, a na końcu znajdowała się sterta głazów. 38 Gestem ręki kazał dwóm wojownikom podejść do ściany jaskini i odsunąć kamienie. Za nimi, w zagłębieniu odbił się słaby blask wypolerowanego metalu, podobny do połysku łusek śpiącego węża. Kiedy Bazo wychodził, promienie zachodzącego słońca wdarły się głęboko do groty i oświetliły ukryty arsenał. Dzidy powiązano rzemieniami, po dziesięć w każdym pęku. Dwaj wojownicy wyjęli jeden, rozcięli paski i szybko podawali broń wzdłuż linii czekających mężczyzn, dopóki wszyscy nie zostali uzbrojeni. Bazo podniósł dzidę, aby ocenić jej ciężar. Drzewce wykonano z wygładzonego, czerwonego drewna mkusi, nazywanego krwawym drzewem. Ręcznie wykuty grot miał szerokość dłoni Bazo i długość jego przedramienia. Był tak ostry, że można by z łatwością zgolić nim włoski rosnące po zewnętrznej stronie ręki.

Do tej pory wydawało mu się, że jest bezbronny, niemal nagi, ale teraz, kiedy czuł znajomy ciężar, znów był mężczyzną. Gestem kazał ludziom zasłonić głazami zagłębienie, w którym znajdowały się dzidy, a potem poprowadził ich ścieżką na górę. Na szczycie czekała Tanase. Stała na półce skalnej, skąd rozciągał się widok na trawiastą równinę oraz znajdujące się za nią, spowite promieniami wieczornego słońca lasy. — Tam — wskazała. Dwa konie poruszające się spokojnym cwałem dotarły do stóp wzgórz i szły wzdłuż pasma. Jeźdźcy przyglądali się głazom ułożonym na gładkich granitowych powierzchniach, próbując znaleźć dogodną drogę. Do doliny prowadziły tylko dwa szlaki, oba wąskie i strome, a często zwężały się jeszcze bardziej, dzięki czemu z łatwością można było strzec dostępu do miejsca, gdzie pracowali kowale. Bazo spojrzał za siebie. Już prawie zniknął dym, wydobywający się z pieców, jedynie kilka jasnych wstążeczek wiło się na tle szarych granitowych skał. Do rana nie będzie już żadnego śladu, który pomógłby ciekawskim jeźdźcom dotrzeć do tajemnego miejsca. Jednak do zapadnięcia zmroku została jeszcze godzina, może mniej, ponieważ tutaj, w Afryce, powyżej rzeki limpopo noc nadchodzi zaskakująco szybko. — Musimy ich jakoś wygonić, dopóki nie ściemni się — powiedział Bazo. — Trzeba ich zawrócić, zanim znajdą drogę. — A jeśli nie zechcą wycofać się? — spytała Tanase cicho. W odpowiedzi mężczyzna zmienił jedynie sposób trzymania dzidy, po czym gwałtownie pociągnął kobietę do tyłu, ponieważ jeźdźcy stanęli, a jeden z nich, wyższy i lepiej zbudowany, obserwował zbocze przez lornetkę. — Gdzie jest mój syn? — zapytał Bazo. — W jaskini — wyjaśniła Tanase. — Wiesz, co robić, jeśli... — nie musiał kończyć, ponieważ od razu przytaknęła skinięciem głowy. — Wiem — powiedziała cicho, a Bazo odwrócił się od niej i z dwudziestoma uzbrojonymi amadoda zszedł ze stromego zbocza. Zatrzymali się w miejscu, w którym dróżka zwężała się znacznie. Nie musiał nic mówić. Wystarczyło, że wykonał gest wolną ręką, a jego ludzie natychmiast zniknęli w zakamarkach między ogromnymi głazami po obu i stronach ścieżki. W ciągu kilku sekund nie było po nich nawet najmniejszego ; śladu. Bazo odłamał gałąź jednego ze skarłowaciałych drzew i pobiegł j z powrotem wzdłuż dróżki, zacierając wszelkie ślady, mogące zwrócić uwagę jeźdźców. Potem położył dzidę na wysokości ramienia, na skalnej półce obok ! ścieżki i przykrył zieloną gałęzią. W ten sposób łatwo odnajdzie broń, jeśli będzie musiał wprowadzić białych ludzi w zastawioną zasadzkę. — Spróbuję ich zawrócić, a jeżeli mi się nie uda, poczekajcie, aż dotrą do tego miejsca — zawołał do ukrytych wojowników. — I postarajcie się zrobić to szybko. Jego ludzie ustawili się w rzędy długości dwustu kroków po obu stronach przejścia, jednak najwięcej czyhało ich tutaj, na zakręcie. Dobra zasadzka musi być rozległa: jeśli ofiara przedrze się przez pierwszą linię wojowników, wpadnie w ręce innych. To była właśnie taka pułapka, zastawiona na wąskiej, stromej ścieżce, gdzie koń nie mógłby szybko zawrócić ani nawet przebiec pełnym galopem. Bazo pokiwał głową zadowolony, a potem bez dzidy i tarczy zbiegł ze zbocza, podskakując zwinnie jak kozica. — Za pół godziny będzie już ciemno — zawołał Harry Mellow. — Powinniśmy rozejrzeć się za miejscem na obóz. — Tu gdzieś ciągnie się ścieżka. — Ralph jechał z pięścią opartą na biodrze i filcowym kapeluszem zsuniętym na tył głowy, rozglądając się po stromych zboczach. — Co ty właściwie chcesz tam znaleźć? — Sam nie wiem i właśnie dlatego koniecznie muszę się tam dostać. — Odwrócił głowę i uśmiechnął się łobuzersko, W tej samej chwili jego koń spłoszył się nagle. Ralph był tak

zaskoczony, że noga wypadła mu ze strzemienia i musiał chwycić się łęgu, aby nie spaść z siodła. Przytomnie jednak krzyknął do Harry'ego: — Osłaniaj mnie! Wolną ręką próbował wyciągnąć winchestera ze skórzanego pokrowca pod kolanem. Nie mógł go jednak wydobyć, ponieważ spłoszony koń wierzgał kopytami. Ralph miał świadomość tego, że zasłania Harry'emu pole ostrzału i że jest teraz zupełnie bezbronny. Klął siarczyście oczekując, że zaraz rzuci się na niego wataha wojowników. Nagle zdał sobie sprawę, że był tam tylko jeden człowiek i do tego nie uzbrojony. Ralph znów krzyknął do Harry'ego, tym głośniej, że usłyszał już szczęk zamka ładowanego przez Amerykanina karabinu. — Nie strzelaj! Koń ponownie stanął dęba, ale teraz Ralph uspokoił go, a potem spojrzał na wysokiego czarnego człowieka, który tak cicho i nieoczekiwanie wyszedł ze szczeliny w popękanym granitowym bloku. 40 d— Kim jesteś? — zapytał chrypliwym głosem. Nadal czuł przerażenie, które skręciło mu wnętrzności w twardą kulę i pompowało do żył ogromne ilości krwi. — A niech cię, prawie cię zabiłem. — Wiedział, że człowiek może go nie rozumieć, więc płynnie powtórzył pytanie w języku Matabelów — sindebele. — Kim jesteś? Wysoki mężczyzna w skórzanej pelerynie skłonił lekko głowę, jego ciało pozostało jednak zupełnie nieruchome, a ręce wisiały bezwładnie. — Dziwne pytanie — powiedział poważnie — jeśli zadaje je brat bratu. Ralph przyjrzał mu się uważnie. Zwrócił uwagę na opaskę induny zdobiącą jego czoło i wychudzoną twarz poprzecinaną głębokimi zmarszczkami, które mogło wyżłobić tylko jakieś ogromne cierpienie, ból lub choroba. Głęboko poruszony patrzył na wyniszczone oblicze stojącego przed nim mężczyzny, ale było w nim coś jeszcze, te gniewne, ciemne oczy i znajomy, głęboki głos, jednak tak zmieniony, że nie mógł sobie przypomnieć, skąd go zna. — Henshaw — mężczyzna odezwał się znowu, nazywając Ralpha tak, jak nazywali go Matabelowie. — Henshaw, Sokole, nie poznajesz mnie? Czyżby tych kilka krótkich lat zmieniło nas tak bardzo? Ralph potrząsnął głową z niedowierzaniem i wydusił zdziwionym głosem: — Bazo, to przecież nie ty, na pewno nie ty. Przecież zginąłeś razem ze swoim impi nad Shangani. — Wyrzucił nogi ze strzemion i zeskoczył z siodła. — A jednak to ty! — powiedział i pobiegł uścisnąć matabelskiego wojownika. — Mój bracie, mój czarny bracie — w głosie było słychać ogromną radość. Bazo nie odwzajemnił uścisku, jego ręce wisiały nieruchomo. Po chwili Ralph odsunął się. — Wtedy nad Shangani, kiedy umilkły karabiny, zostawiłem swoje wozy i poszedłem na pole bitwy. Tam byli twoi wojownicy, Krety ryjące pod wzgórzem. — Tę nazwę sam król Lobengula nadał impi Bazo, Izimwkuzane Ezembintaba. —Poznałem ich po czerwonych tarczach, pióropuszach z piór marabuta i opaskach ze skór kretów. Oni tam byli, Bazo, leżeli na sobie jak liście, które opadły z drzew. Szukałem cię, przewracałem ciała martwych wojowników, aby zobaczyć ich twarze, ale zginęło ich tak wielu. — Tak wielu — zgodził się Bazo spokojnie, jedynie szkliste oczy zdradzały jego prawdziwe uczucia. — A miałem mało czasu, żeby cię odnaleźć — Ralph wyjaśnił cicho. — Musiałem uważać, niektórzy z twoich ludzi byli fanisa flle. — To stara sztuczka Zulusów, udawanie martwego na polu bitwy i czekanie, aż wrogowie nadejdą, aby policzyć i ograbić trupy. — Nie chciałem, żeby któryś wbił mi w plecy assegai. Potem wszyscy ruszyliśmy w kierunku królewskiego kraalu. Musiałem z nimi iść. — Byłem tam — powiedział Bazo i odsunął skórzaną pelerynę. Ralph zobaczył ukryte pod nią blizny, po czym opuścił wzrok, przybysz zaś zasłonił tors. — Leżałem między trupami.

41 — A teraz? — zapytał Ralph. — Co robisz, kiedy to wszystko już się| skończyło? — A co czyni wojownik, gdy wojna się kończy, impi są pokonane i rozbrojone, a król nie żyje? — Bazo wzruszył ramionami. — Teraz wybieram dziki miód. — Podniósł wzrok i spojrzał na ledwie widoczne na tle ciemniejącego nieba wstęgi dymu. — Waśnie odymiałem barć i was zobaczyłem. — Aaa! — Ralph pokiwał głową. — Właśnie ten dym nas tu sprowadził. — W takim razie był to szczęśliwy dym, mój bracie. — Ciągle nazywasz mnie bratem? — zdziwił się Ralph. — Przecież mogłem wystrzelić kule, które... — nie dokończył, tylko znów spojrzał na jego pierś. — Żadnego człowieka nie można winić za to, co robi podczas bitwy — odpowiedział Bazo. — Jeśli tamtego dnia nam udałoby się dotrzeć do waszego obozu — wzruszył ramionami — ty mógłbyś mieć teraz takie same blizny. — Bazo — gestem ręki Ralph kazał Harry'emu podjechać do nich — to jest Harry Mellow — człowiek, który rozumie tajemnice ziemi, który potrafi znaleźć złoto i żelazo. — Nkosi, pozdrawiam cię. — Bazo powiedział poważnie. Nazwał go „panem" i ani na chwilę nie okazał głębokiej złości. Jego król został zabity, a naród zniszczony z powodu dziwnej pasji białego człowieka do tego przeklętego, żółtego metalu. — Bazo i ja dorastaliśmy razem na polach diamentowych Kimberley. Nigdy nie miałem bliższego przyjaciela — szybko wyjaśnił Ralph, po czym zwrócił się do wojownika. — Mamy trochę jedzenia, chętnie podzielimy się z tobą. — Zauważył, że wzrok Bazo kieruje się w inną stronę. — Zostań z nami. Mamy sobie tyle do powiedzenia. — Nie mogę, na wzgórzach zostali moja kobieta i syn — odpowiedział. — Przyprowadź ich tu — powiedział Ralph. — Pospiesz się, żebyście zdążyli przed zapadnięciem zmroku. Bazo uprzedził wojowników o swoim nadejściu, naśladując wieczorny krzyk kuropatwy. Jeden z jego ludzi wyszedł na ścieżkę. — Zatrzymam białych u stóp wzgórza—powiedział Bazo cicho. — Może nawet uda mi się sprawić, że odjadą stąd uspokojeni i w ogóle nie będą szukać doliny. Mimo wszystko, powiedz kowalom, że do jutra rana muszą zgasić piece, na niebie nie może widnieć ślad dymu. Polecił jeszcze ukryć wykończone dzidy i świeżo wytopiony metal oraz zatrzeć ślady na ścieżkach. Kazał kowalom wycofać się w głąb wzgórz, a matabelskim strażnikom bezpiecznie ich tam doprowadzić. — Wyruszę za wami, jak tylko odejdą biali. Czekajcie na mnie na szczycie Ślepej Małpy. — Nkosi. — Pozdrowili go i zniknęli cicho jak polujące w nocy lamparty. 42 Bazo poszedł w przeciwnym kierunku i dotarł do skalistego szczytu. Tym razem nie musiał nikogo wołać, Tanase już przybyła gotowa do drogi, na rękach trzymała dziecko, na głowie niosła zrolowane maty do spania i skórzany worek z ziarnem przewieszony przez ramię. — To Henshaw — powiedział. Z jej gardła wydobył się dźwięk przypominający syk węża. Nie widział wyrazu twarzy żony, ale domyślał się, co mógłby zobaczyć. — To syn tego białego psa, który zbezcześcił święte miejsca. — To mój przyjaciel — zaznaczył Bazo. — Złożyłeś przysięgę — przypomniała mu zapalczywie. — Jak możesz mówić, że biały człowiek jest twoim przyjacielem. — Wtedy nim był. — Pamiętasz wizję, którą miałam, zanim ojciec tego człowieka odebrał mi mój dar? — Tanase — zignorował pytanie — musimy do niego zejść. Jeśli ujrzy moją żonę i syna, nie będzie nic podejrzewał. Uwierzy, że rzeczywiście wybieramy miód dzikich pszczół. Chodź ze mną. — Ruszył ścieżką w dół, Tanase szła tuż za nim. Zniżyła głos do szeptu, Bazo rozumiał każde wypowiadane przez nią słowo, ale nie oglądał się za siebie, tylko słuchał.

— Pamiętasz moją wizję, Bazo? Ostrzegałam cię tego samego dnia, kiedy po raz pierwszy spotkałam człowieka, którego nazywasz Sokołem. Zanim narodził się twój syn, gdy nie odebrano mi jeszcze dziewictwa, zanim biali jeźdźcy przyjechali z trójnożnymi karabinami, które śmieją się jak rzeczne demony mieszkające między skałami przy wodospadzie na Zambezi. Ostrzegałam cię przed nim wtedy, kiedy ty nazywałeś go „bratem" i „przyjacielem". — Pamiętam — mówił równie cicho jak ona. — W mojej wizji widziałam cię wysoko na drzewie, Bazo. — Tak — szepnął, idąc dalej i nawet na nią nie spoglądając. Zabobonny strach zmienił mu barwę głosu. Piękna żona była przecież kiedyś uczennicą opętanego czarownika, zwanego Pembą. Bazo zdobył jego twierdzę, odciął mu głowę i zabrał Tanase jako nagrodę wojenną, jednak bardzo szybko duchy upomniały się o tę kobietę. W przeddzień ślubu, kiedy Tanase miała zostać pierwszą żoną Bazo, ze Wzgórz Matopos przyszedł po nią czarownik. Bazo nie mógł nic zrobić, ponieważ jego przyszła żona była córką duchów ciemności, a Wzgórza —jej przeznaczeniem. — To była tak realistyczna wizja, że aż się rozpłakałam — przypomniała Tanase. W jaskini ukrytej na Wzgórzach Matopos zstąpiła na nią moc duchów i Tanase została wyrocznią zwaną Umlimo. To ona przepowiedziała Lobenguli jego tragiczny koniec. To ona przewidziała nadejście białych ludzi razem z ich cudownymi urządzeniami, które potrafiły zamienić noc w dzień i lustrami, które świeciły jak gwiazdy zawieszone na wzgórzach i przekazywały wiadomości poprzez ogromne obszary równin. Nikt nie wątpił, że miałaj kiedyś moc wyroczni, że potrafiła wejrzeć w przyszłe losy Matabelów. Ten dar można było zniszczyć, pozbawiając Tanase dziewictwa. Mówiłal o tym Bazo, błagała, by uwolnił ją od ciężaru owej mocy, ale on, chcąc byćl posłusznym prawom i zwyczajom Matabelów, sprzeciwiał się, aż w końcuj czarownicy z Matopos odebrali mu kobietę. Na początku wojny od armii białych odłączyła się mała grupka; tworzylil ją najbardziej twardzi i okrutni ludzie, którymi dowodził Bakela — Pięść, niej mniej twardy i okrutny niż jego żołnierze. Szybko dotarli na Wzgórza, jechali j wzdłuż szlaku, odkrytego przez Bakelę jakieś dwadzieścia pięć lat wcześniej l i odnaleźli jaskinię Umlimo. Bakela znał wartość wyroczni; wiedział, że j Matabelowie uważali niewiastę za świętą, a zniszczenie jej mocy będzie! tragedią całego narodu. Żołnierze zastrzelili strażników jaskini i wdarli się do I środka. Dwóch z nich znalazło piękną i młodą Tanase w najgłębszych j zakamarkach groty. Zgwałcili ją odbierając to, co kiedyś sama chciała j zaofiarować Bazo. Parzyli się z nią, dopóki dziewicza krew nie spryskała) podłogi jaskini, a krzyki nie przywołały Bakeli. Pięściami i butami przegonił swoich ludzi, kiedy zostali sami, spojrzał na j zakrwawione ciało Tanase. Współczucie pokonało tego twardego i okrutnego człowieka. Mimo że przyjechał tu tylko po to, żeby zabić Umlimo, bestialskie zachowanie kawalerzystów osłabiło jego postanowienie i zmusiło do zadość-1 uczynienia. Bakela musiał wiedzieć, że razem z dziewictwem Tanase straciła moc, ponieważ powiedział: — Ty, która byłaś Umlimo, już nią nie jesteś. — Dokonał jej zniszczenia j nie używając karabinu ani noża, odwrócił się i wyszedł z ciemnej jaskini, j darowując kobiecie życie w zamian za cnotę i utratę magicznych sił. Opowiadała o tym Bazo wiele razy, a on zdawał sobie sprawę z tego, że j mgła czasu zasnuła się przed jej oczyma i nie pozwalała już zaglądać : w przyszłość. Nikt nie mógł jednak zaprzeczyć temu, iż kiedyś żona miała moc Widzenia. Wzdrygnął się, jakby nagle poczuł zaciskające się na szyi palce ducha. Tanase mówiła dalej: — Płakałam, Bazo, mój panie, widząc cię tam, wysoko na drzewie, a kiedy ja płakałam, człowiek, którego nazywasz Henshaw, Sokół patrzył na ciebie i... uśmiechał się! Jedli zimną konserwę wołową. Wybierali mięso ostrzami noży myśliwskich i przekazywali sobie puszki z rąk do rąk. Nie mieli kawy, więc popijali całą tę kleistą packę ciepłą od słońca wodą z