zajac1705

  • Dokumenty1 204
  • Odsłony117 909
  • Obserwuję51
  • Rozmiar dokumentów8.3 GB
  • Ilość pobrań76 562

Stephen E. Ambrose - D-Day. 6 czerwca 1944

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :7.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Stephen E. Ambrose - D-Day. 6 czerwca 1944.pdf

zajac1705 EBooki
Użytkownik zajac1705 wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 77 osób, 59 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 961 stron)

Podziękowania Zbieranie relacji uczestników inwazji na Normandię w D-Day, 6 czerwca 1944 roku, rozpoczął doktor Forrest Pogue. Był sierżantem (z doktoratem z historii), pracującym w zespole historyków S.L.A. Marshalla w Army’s Historical Section, którzy na polecenie generała George’a C. Marshalla przeprowadzali wywiady z żołnierzami różnych stopni, przygotowując oficjalną historię wojny. Efektem pracy tego zespołu stała się pozycja The U.S. Army in World War II, czyli seria potężnych tomów (zwana od koloru oprawy Zielonymi Książkami), ciesząca się w świecie opinią rzetelnej i dokładnej. W 1954 roku doktor Pogue opublikował przedostatni tom w serii ETO[1], The Supreme Command, oparty na dokumentach SHAEF[2] i wywiadach, które autor przeprowadził z Eisenhowerem, Montgomerym i ich najbliższymi współpracownikami. The Supreme Command jest naprawdę wielkim dziełem i ciągle pozostaje miarodajną kroniką działalności Naczelnego Dowództwa. W D-Day jednak doktor Pogue działał na samym końcu łańcucha dowodzenia. Znajdował się na pokładzie okrętu desantowego LST, służącego jako pływający szpital w rejonie plaży Omaha, i tego dnia rozmawiał z żołnierzami o ich przeżyciach. Była to pionierska praca, jeśli chodzi o zbieranie ustnych relacji uczestników dziejowych wydarzeń; później doktor Pogue został jednym z założycieli Oral History Association. Kiedy zacząłem pracę u generała Eisenhowera jako edytor jego dokumentów z czasów wojny, doktor Pogue stał się dla mnie źródłem inspiracji, wzorem i przewodnikiem. Okazał się kimś ważnym nie tylko dla tej książki, ale także dla mnie

osobiście, i to nie tylko jako autor interesujących mnie publikacji (wśród których jest czterotomowa, klasyczna już biografia generała George’a C. Marshalla). Przez trzydzieści lat dzielił się ze mną swym czasem i mądrymi przemyśleniami. Podczas konferencji historycznych, ośmiu długich podróży do Normandii i na inne europejskie pola walki, za pośrednictwem listów i telefonów w najrozmaitszy sposób uczył mnie i zachęcał do pracy. Doktorowi Pogue’owi winne są wdzięczność setki młodych — i nieco starszych — historyków-badaczy II wojny światowej i amerykańskiej polityki zagranicznej. Wychował całe ich pokolenie. Dzielił się z nimi czasem i wiedzą, wychodząc znacznie poza swoje obowiązki. Podczas konferencji zawsze otaczali go młodzi historycy i absolwenci uczelni, którzy w ten sposób korzystali z okazji, by czegoś się od niego dowiedzieć, o on, jako prawdziwie wielki człowiek, rozmawiając z nimi spełniał swoje posłannictwo. Żaden z nas nigdy nie zdoła mu się za to odwdzięczyć ani wyrazić należnych podziękowań. Jako wybitna osobowość pozostawił ślad w naszym życiu i pomógł nam doskonalić się w pracy. Był pierwszym i jednocześnie najlepszym historykiem zajmującym się D-Day. To, że pozwolił dedykować sobie tę książkę, jest dla mnie powodem do dumy i wielkiej satysfakcji. Moje zainteresowania D-Day, zainspirowane książkami doktora Pogue’a, wzmogły się jeszcze, kiedy przeczytałem The Longest Day Corneliusa Ryana. Uważałem wtedy, i nadal uważam, że jest to wspaniały opis zmagań wojennych. Choć nie zgadzam się z Ryanem co do niektórych faktów z 6 czerwca 1944 roku i doszedłem do paru odmiennych wniosków, muszę wyrazić uznanie dla jego wielkiego dzieła. Ta książka oparta jest w głównej mierze na ustnych i pisemnych relacjach uczestników inwazji, które zbierane były przez pracowników Eisenhower Center na University of New D-Day. 6 czerwca 1944 4

Orleans w ciągu jedenastu ostatnich lat. Ośrodek ten ma obecnie w swoich archiwach ponad tysiąc trzysta osiemdziesiąt relacji. Jest to najobszerniejszy zbiór wspomnień z jednej operacji, jaki kiedykolwiek powstał. Choć ze względu na objętość książki nie mogłem zacytować wszystkich wypowiedzi, każda z nich w jakiś sposób pomogła mi zrozumieć wydarzenia tamtego dnia. Autorzy relacji są wymienieni w porządku alfabetycznym na końcu książki. Wszystkim tym ludziom wyrażam głębokie podziękowania. Obszerne wywiady z brytyjskimi uczestnikami D-Day przeprowadził Russell Miller z Londynu. Studenci pracujący w Eisenhower Center przepisali teksty niektórych nagranych przez niego taśm i za pozwoleniem autora zamieściłem je w tej książce. Imperial War Museum w Londynie również udostępniło mi taśmy z wywiadami, które nagrano w ciągu minionych lat i które, podobnie jak w poprzednim przypadku, zostały przepisane w Eisenhower Center. André Heintz przeprowadził zaś wywiady z mieszkańcami wybrzeża Calvados; znajdują się one w Mémorial-Musée pour la Paix w Caen i autor pozwolił mi z nich skorzystać. Natomiast The United States Army Military Institute w Carlisle Barracks, w Pensylwanii, udostępnił mi zbiór wywiadów przeprowadzonych przez Forresta Pogue’a, Kena Hecklera i innych. Phil Jutras, amerykański spadochroniarz, który osiedlił się w Ste-Mère-Église i jest tam obecnie dyrektorem Musée des Troupes Aéroportées, także zbierał ustne relacje amerykańskich żołnierzy i mieszkańców miasteczka, a następnie przekazał je do Eisenhower Center, dzięki czemu i ja mogłem się z nimi zapoznać. Kapitan Ron Drez z Korpusu Piechoty Morskiej USA, dowódca kompanii piechoty w Khe Sanh w 1968 roku, jest wicedyrektorem Eisenhower Center. Od prawie dziesięciu lat 5 Stephen E. Ambrose

prowadzi grupowe i indywidualne wywiady z weteranami podczas ich spotkań, zarówno w Nowym Orleanie, jak i całym kraju. Nawiązuje doskonały kontakt z uczestnikami D-Day. Jak mało kto potrafi skłonić ich do wspomnień. Jego wkład do tej książki jest nieoceniony. Doktor Günter Bischof, Austriak, którego ojciec był żołnierzem Wehrmachtu, a potem jako jeniec wojenny trafił do Ameryki, jest zastępcą dyrektora Eisenhower Center i przeprowadzał wywiady z niemieckimi weteranami. Jego zasług nie można przecenić. To wspaniałe, że Drez i Bischof znaleźli się wśród pracowników EC. Pani Kathi Jones również jest bardzo ważną osobą w Eisenhower Center. Bez niej nikt z nas nie mógłby normalnie pracować. Zajmuje się korespondencją, prowadzi rachunki i nasze terminarze, umawia nas na spotkania, organizuje coroczne konferencje, przydziela studentów do przepisywania tekstów, archiwizuje relacje i wspomnienia, poszukuje weteranów, łagodzi smutki i urazy, i generalnie pełni rolę naszego szefa sztabu. Jej oddanie pracy i zdolność prowadzenia tysięcy spraw związanych z naszą działalnością są doprawdy wyjątkowe. Co więcej, wszystko to robi, nie tracąc panowania nad sobą i dobrego humoru. Dwight Eisenhower nazwał kiedyś Beetle’a Smitha „wzorowym szefem sztabu”. My to samo mówimy o Kathi Jones. Pani Carolyn Smith, sekretarka Eisenhower Center, oraz pracujący tam studenci: Marrisa Ahmed, Maria Andara Romain, Tracy Hernandez, Jerri Bland, Scott Peebles, Peggy Iheme, Jogen Shukla i Elena Marina, absolwenci uczelni: Jerry Strahan, Olga Ivanova i Gunther Breaux oraz ochotnicy: pułkownik James Moulis, Mark Swango, C.W. Unangst, John Daniel, Joe Flynn, John Niskoch, Joe Molyson, Stephanie Ambrose Tubbs i Edie Ambrose zarabiają stanowczo za mało (albo wcale) i są przepracowani. Pracują jednak z poświęceniem; bez nich nie byłoby Eisenhower Center ani D-Day. 6 czerwca 1944 6

zbiorów relacji ustnych. Ci, którzy je przepisują, mieli ciągłe problemy z nazwami francuskich miejscowości (wymawianych w przeróżny sposób przez amerykańskich żołnierzy), ale jakoś przez to przebrnęli i teraz mają powody do satysfakcji. Jestem im ogromnie wdzięczny. Eisenhower Center będzie nadal zbierał ustne relacje i pisemne wspomnienia, dokumenty i listy uczestników D-Day, żołnierzy różnych oddziałów i różnych narodowości, dopóki tylko będą żyli. Prosimy wszystkich weteranów, by do nas pisali: University of New Orleans, New Orleans, La. 70148. Otrzymają instrukcje, jak należy przygotować to, co mają do opowiedzenia. W 1979 roku mój drogi przyjaciel, doktor Gordon Mueller, namówił mnie, żebym poprowadził objazd „Od D-Day do Renu śladami Ike’a”. Imprezę zorganizował pan Peter McLean z biura Peter McLean Ltd. w Nowym Orleanie. Pan Richard Salaman z Londynu został naszym przewodnikiem. Objazd ten był dla mnie wielkim przeżyciem, przede wszystkim dlatego, że brały w nim udział ponad dwa tuziny uczestników D-Day — od generałów po szeregowców — którzy na miejscu opowiadali mi o swoich przeżyciach. Powtórzyliśmy tę imprezę osiem razy. McLean i Salaman okazali się doskonałymi współpracownikami i wspaniałymi przyjaciółmi. Dzięki nim znacznie lepiej znam i rozumiem wydarzenia D-Day. Podobną rolę odegrali inni, naukowcy, autorzy, dokumentaliści i weterani, lecz jest ich zbyt wielu, by można było zamieścić wszystkie nazwiska — oni wiedzą, że o nich pamiętam. Alice Mayhew była, jak zwykle, wspaniałym wydawcą. Jej zespół w wydawnictwie Simon&Schuster, a zwłaszcza Elizabeth Stein, wykonał świetną robotę. Mój agent, John Ware, służył mi wsparciem i zachętą. Moja żona, Moira, była partnerem w tym przedsięwzięciu, 7 Stephen E. Ambrose

przelatywała nad Atlantykiem tam i z powrotem, brała także udział w spotkaniach weteranów w Stanach. Każdy z setek żołnierzy, którzy ją poznali, przyzna, że cudownie potrafiła nawiązać kontakt, stworzyć atmosferę do rozmowy i wprawić w dobry nastrój. Z wielkim zainteresowaniem słuchała ich opowieści, przydając kobiecego wdzięku naszym posiłkom, spotkaniom, wędrówkom po polach walki i podróżom samolotowym. Ponadto, jak w przypadku wszystkich moich publikacji, była ich pierwszym i krytycznym czytelnikiem. Jej rola w mojej pracy i całym życiu jest nieoceniona; jest dla mnie równie droga jak życie. Jak usiłowałem pokazać w poprzednich akapitach, ta książka jest wynikiem pracy zespołowej. Byłoby mi miło, gdyby spodobała się generałowi Eisenhowerowi. Od chwili, gdy objął stanowisko naczelnego dowódcy Allied Expeditionary Force aż do przyjęcia kapitulacji Niemiec podkreślał znaczenie współpracy. Ze wszystkich cech jego charakteru, jako przywódcy wielonarodowej krucjaty w Europie, najważniejsza dla zwycięstwa okazała się właśnie wola współdziałania. Generał Eisenhower wielokrotnie mówił o roli „furii pobudzonej do działania demokracji”. To właśnie 6 czerwca 1944 roku i podczas dalszej kampanii zachodnie demokracje dały wyraz tej swojej furii. Sukces tego wielkiego i szlachetnego przedsięwzięcia był zarazem triumfalnym zwycięstwem demokracji nad systemem totalitarnym. Jako prezydent Eisenhower podkreślał, że pragnął, aby demokracja przetrwała nadchodzące wieki. Ja również tego pragnę. Żywię głęboką nadzieję, że ta książka, która jest w gruncie rzeczy peanem na cześć demokracji, chociaż w małej mierze przyczyni się do realizacji owego wielkiego celu. Stephen E. Ambrose Dyrektor Eisenhower Center na University of New Orleans D-Day. 6 czerwca 1944 8

Forrestowi Pogue’owi, pierwszemu historykowi D-Day

Najtrudniejsza i najbardziej skomplikowana operacja, jaką kiedykolwiek przeprowadzono. Winston Churchill Uniemożliwienie wrogowi dokonania desantu będzie czynnikiem decydującym o całym przebiegu wojny i jej ostatecznym wyniku. Adolf Hitler Historia wojen nie zna przedsięwzięcia, które dorównywałoby tej operacji pod względem koncepcji, skali i doskonałej realizacji. Iosif Stalin Powodzenia! I niech Wszechmocny Bóg pobłogosławi nas wszystkich i nasze wielkie, szlachetne przedsięwzięcie. Dwight D. Eisenhower, rozkaz dzienny, 4 czerwca 1944 Teraz chciałbym wam wyjaśnić, co oznacza utworzenie drugiego frontu, żebyście zrozumieli i na zawsze zachowali wdzięczność dla tych, którzy zginęli, i dla tych, którym udało się przeżyć, za to, co dla was zrobili. Ernie Pyle, 12 czerwca 1944

Dywizje piechoty i powietrznodesantowe walczące w II wojnie światowej składały się z: drużyn (przeważnie 9-12 żołnierzy) plutonów (3 drużyny) kompanii (3-4 plutony) batalionów (3-4 kompanie) pułków (3-4 bataliony) dywizji (3-4 pułki) plus: oddziały saperów, artyleria, personel medyczny i inny. Amerykańskie, brytyjskie i kanadyjskie dywizje piechoty liczyły w D-Day po 15 000-20 000 żołnierzy. Alianckie dywizje powietrznodesantowe były o połowę mniejsze. Większość niemieckich dywizji liczyła 10 000 żołnierzy.

Prolog Szesnaście minut po północy, 6 czerwca 1944 roku[3] nad kanałem Caen, jakieś pięćdziesiąt metrów od mostu obrotowego, wylądował szybowiec Horsa. Porucznik Den Brotheridge, prowadzący dwudziestu ośmiu ludzi z 1 Plutonu Kompanii D, Pułku Piechoty Lekkiej hrabstw Oxford i Buckingham, brytyjskiej 6 Dywizji Powietrznodesantowej, wydostał się z samolotu. Chwycił za ramię sierżanta Jacka „Billa” Baileya, dowódcę drużyny, i szepnął mu do ucha: „Bierz swoich chłopców i w drogę”. Bailey wyruszył więc z grupą, by obrzucić granatami bunkier przy moście, gdzie, jak wiedziano, znajdował się karabin maszynowy. Porucznik Brotheridge zebrał pozostałych żołnierzy z plutonu, rzucił szeptem: „Dalej, chłopaki!” i zaczął biec w stronę mostu. Niemiecka obrona obiektu w sile ponad pięćdziesięciu ludzi nie zdawała sobie sprawy, że od dawna spodziewana inwazja właśnie się zaczęła. Gdy Brotheridge i jego ludzie wspięli się szybko po nasypie i wbiegli na most, siedemnastoletni szeregowiec Helmut Romer, jeden z dwóch niemieckich wartowników, ujrzał zbliżających się z naprzeciwka dwudziestu jeden brytyjskich spadochroniarzy, którzy w jego odczuciu pojawili się dosłownie znikąd. Wszyscy trzymali broń gotową do strzału. Romer odwrócił się i przebiegł przez most. Mijając kolegę wartownika, krzyknął: „Spadochroniarze!” Ten wyciągnął Leuchtpistole (rakietnicę) i wystrzelił; Brotheridge posłał w jego kierunku serię trzydziestu dwóch pocisków ze Stena. Były to pierwsze strzały z tych, jakie miały zostać oddane przez sto siedemdziesiąt pięć tysięcy żołnierzy i marynarzy, Brytyjczyków, Amerykanów, Kanadyjczyków, Francuzów, Polaków, Norwegów i przedstawicieli innych narodów,

należących do Alianckich Ekspedycyjnych Sił Zbrojnych, którzy przez następne dwadzieścia cztery godziny uczestniczyli w inwazji na Normandię. Trafiony wartownik stał się pierwszym Niemcem poległym w obronie Europejskiej Fortecy Hitlera. Dwudziestosześcioletni Brotheridge przygotowywał się do tej chwili od dwóch lat, a do tej szczególnej akcji opanowania mostu poprzez coup de main[4] — od sześciu miesięcy. Został awansowany z szeregowca; dowódca jego kompanii, major John Howard, zarekomendował go do Jednostki Szkolenia Oficerów (OCTU) w 1942 roku. Pozostali oficerowie w plutonie mieli wyższe wykształcenie, byli, jeśli nie bogaci, to zamożni, i wywodzili się albo z arystokracji, albo przynajmniej z klasy wyższej. Kiedy więc Brotheridge wrócił do jednostki jako oficer, zachowywali się wobec niego z pewną rezerwą, bo jak mówili, „to nie jest, rozumiesz, jeden z naszych”. Brotheridge grał na przykład w piłkę nożną, a nie w krykieta. Był doskonałym sportowcem i wszyscy przewidywali, że po wojnie zostanie zawodowym piłkarzem. Łatwo nawiązywał kontakt z ludźmi i nigdy nie odczuwał tej wielkiej przepaści, jaka często dzieli brytyjskich oficerów od szeregowców. Brotheridge miał zwyczaj przychodzić wieczorem do koszar, siadał na pryczy swego ordynansa i rozmawiał z chłopcami o piłce nożnej. Przynosił ze sobą oficerki i w czasie rozmowy je pastował. Szeregowy Wally Parr nigdy nie zapomniał tego widoku: brytyjski porucznik polerował swoje buty, podczas gdy jego ordynans leżał na posłaniu, gawędząc o Manchester United, West Ham i innych drużynach piłkarskich. Den Brotheridge był chudym, wesołym, sympatycznym facetem i koledzy oficerowie szybko przekonali się do niego. Wszyscy go podziwiali; uczciwy, sumienny, wymagający, szybko się uczył, najlepiej w całej kompanii znał się na różnych rodzajach broni; był zdolnym nauczycielem i pojętnym uczniem, urodzonym dowódcą. Kiedy major Howard 13 Stephen E. Ambrose

zaproponował, by Brotheridge stanął na czele 1 Plutonu, pozostali porucznicy w kompanii zgodzili się, że Den zasługuje na to, by poprowadzić do akcji w D-Day pierwszą grupę żołnierzy. Brotheridge był jednym z wielu młodszych oficerów w armii brytyjskiej, najlepszych ludzi, jakich wydał ten kraj, którzy walczyli o wolność, ryzykując życie. Młody porucznik miał jednak więcej do stracenia w tej walce niż inni, ponieważ był jednym z nielicznych żonatych żołnierzy w Kompanii D, a jego żona Margaret była w ósmym miesiącu ciąży. Lecąc nad kanałem La Manche, myślał o przyszłości swego nie narodzonego dziecka. Krzyk Romera, rakieta wystrzelona z Leuchtpistole i seria ze Stena zaalarmowały niemieckich żołnierzy siedzących w gniazdach broni maszynowej i krytych transzejach po obu stronach mostu. Natychmiast otworzyli ogień z karabinów maszynowych MG-34[5] i pistoletów maszynowych. Brotheridge, znajdujący się niemal po drugiej stronie mostu na czele strzelających w biegu żołnierzy, wyciągnął granat i rzucił go w stronę gniazda broni maszynowej po prawej stronie. W tym samym momencie został trafiony pociskiem w szyję. Upadł twarzą do przodu. Jego ludzie minęli go. Tuż za nimi biegli żołnierze z dwóch innych plutonów, którzy przylecieli dwoma kolejnymi szybowcami. Chłopcy z Kompanii D szybko oczyścili gniazda broni maszynowej i transzeje, tak że dwadzieścia jeden minut po północy w najbliższym sąsiedztwie mostu nie było już żadnego wroga — wszyscy albo zostali zabici, albo uciekli. Szeregowy Parr ruszył na poszukiwanie Brotheridge’a, który miał być na stanowisku dowodzenia w kawiarence przy moście. — Gdzie jest Danny? — zapytał innego szeregowca. (Podwładni zwracali się do porucznika „Mr. Brotheridge”, oficerowie zaś mówili do niego „Dan”. Wszyscy jednak myśleli D-Day. 6 czerwca 1944 14

o nim i nazywali go po prostu „Danny”.) — Gdzie Danny? — powtórzył Parr. Zapytany nie wiedział. Parr pobiegł pod kawiarnię. Znalazł Brotheridge’a leżącego na drodze naprzeciwko kafejki. Miał otwarte oczy i poruszał ustami, ale Parr nie mógł zrozumieć jego słów. Szeregowy pomyślał: Co za strata! Tyle lat przygotowań do tej roboty — a wszystko trwało zaledwie parę sekund i biedak leży rozciągnięty na ziemi. Noszowi zabrali Brotheridge’a do punktu medycznego po drugiej stronie mostu. Lekarz kompanii, John Vaughan, zobaczył rannego porucznika „leżącego na plecach i patrzącego w gwiazdy — wyglądał na strasznie zdziwionego, po prostu zdziwionego”. Zrobił mu zastrzyk z morfiny i zaczął opatrywać ranę po pocisku na jego szyi. Zanim zakończył udzielanie pierwszej pomocy, Brotheridge skonał. Był pierwszym alianckim żołnierzem, zabitym przez wroga w D-Day. Porucznik Robert Mason Mathias dowodził 2 Plutonem Kompanii E 508 Pułku Piechoty Spadochronowej amerykańskiej 82 Dywizji Powietrznodesantowej. O północy z 5 na 6 czerwca 1944 roku leciał Dakotą C-47 nad kanałem La Manche, kierując się ku brzegom Normandii. Dwie godziny później samolot znalazł się nad Francją i został kilkakrotnie ostrzelany przez niemieckie działa przeciwlotnicze. O godzinie 2.27 porucznik Mathias zobaczył, że nad otwartymi drzwiami samolotu zapaliło się czerwone światełko — znak, żeby się przygotować. — Wstać i zahaczyć się! — zawołał do szesnastu ludzi za sobą, przyczepił sprzączkę spadochronu do linki biegnącej wzdłuż pod dachem samolotu. Podszedł do drzwi, gotów wyskoczyć, gdy tylko pilot uzna, że maszyna znalazła się w rejonie zrzutu, i włączy zieloną lampkę. Tymczasem Niemcy poniżej strzelali wściekle do armady 15 Stephen E. Ambrose

powietrznej ośmiuset dwudziestu dwóch C-47, transportujących żołnierzy z 82 i 101 Dywizji Powietrznodesantowych na teren inwazji. Czterolufowe działka przeciwlotnicze 20 mm Flakvierling-38 rozświetlały niebo eksplozjami, a pociski smugowe z karabinów maszynowych — zielone, żółte, czerwone, niebieskie, białe — rysowały łuki na niebie. Widok był wspaniały (prawie każdy spadochroniarz pomyślał zapewne, że tak niesamowitego pokazu fajerwerków nie widział nawet z okazji święta 4 Lipca) i jednocześnie przerażający. Na każdą smugę przypadało bowiem pięć ostrych pocisków — niewidocznych, ale dobrze słyszalnych, bo uderzały o skrzydła samolotów, wydając dźwięk przypominający grzechotanie kamyków w blaszanej puszce. Lecące nie wyżej niż trzysta metrów nad ziemią, z prędkością około dwustu kilometrów na godzinę, C-47 stanowiły łatwy cel. Patrząc w kierunku drzwi, porucznik Mathias widział ten szalejący ostrzał. Prawdopodobnie od wystrzelonego pocisku smugowego zapaliła się stojąca na skraju Ste-Mère-Église stodoła, która płonęła, oświetlając łuną horyzont. C-47 wykonał zwód, daremnie próbując umknąć przed ostrzałem, ludzie za plecami Mathiasa zaczęli wykrzykiwać: „Ruszajmy!”, „Na miłość boską, wyskakujmy!” albo „Skaczmy, do cholery, skaczmy!” Kiedy kilka pocisków karabinów maszynowych przebiło kadłub, wszyscy instynktownie osłonili krocza. Mieli za sobą z tuzin albo więcej skoków ćwiczebnych i nigdy nie myśleli, że będą tak się rwali do opuszczenia lecącego samolotu. Mathias oparł ręce na zewnętrznej stronie drzwi, gotów wyskoczyć w noc, gdy tylko zapali się zielona lampka. Tuż obok niego nastąpił wybuch. Czerwony pocisk smugowy rozpruł zapasowy spadochron na jego piersi, ścinając porucznika z nóg. Z wielkim wysiłkiem Mathias zaczął się podnosić. Zapaliło się D-Day. 6 czerwca 1944 16

zielone światełko. Dwudziestoośmioletni Mathias był mniej więcej o pięć lat starszy od pozostałych poruczników w „pięćset ósmym”, ale wyglądał młodziej. Miał typowe dla Irlandczyków rudoblond włosy i piegi, które nadawały mu chłopięcy wygląd. Szczupły i wysoki (sto osiemdziesiąt trzy centymetry wzrostu i osiemdziesiąt kilo wagi), był w doskonałej formie — same muskuły bez grama tłuszczu — i wystarczająco silny, by przeżyć uderzenie, które powaliłoby wołu, więc niemal natychmiast przyszedł do siebie. Wstał i zajął poprzednią pozycję przy drzwiach. Była to akcja, jakiej żołnierze z plutonu spodziewali się po Bobie Mathiasie. Porucznik cieszył się ogromną popularnością wśród podwładnych i kolegów oficerów. Od dwóch lat przygotowywał się ze swoimi ludźmi do tej chwili. Wszyscy uważali go za absolutnie uczciwego i całkowicie oddanego sprawie, której służył. Był najlepszym bokserem w pułku i znakomitym piechurem. Pewnego razu, podczas czterdziestokilometrowego marszu treningowego, będącego dla żołnierzy z plutonu ciężką próbą wytrzymałości, jeden z jego ludzi się poddał. Mathias podniósł go i taszczył przez ostatni kilometr. Jego podwładny, szeregowiec Harold Cavanaugh, opowiada, w jaki sposób Mathias cenzurował pocztę: „Czynił ogromne wysiłki, by patrzeć jedynie na zawartość listu. Nazwisko autora sprawdzał tylko wtedy, gdy w tekście było coś, co nie powinno się tam znaleźć. Osobiście zanosił list do autora, żeby wyjaśnić, dlaczego pewne partie należy usunąć. Po koniecznych poprawkach list mógł zostać wysłany. Było bardzo mało prawdopodobne, by zaginął w drodze, więc autor zawsze miał pewność, że adresat go przeczyta”. Mathias był żarliwym katolikiem. Chodził na mszę tak często, jak to było możliwe, i robił wszystko, by i jego ludzie mogli 17 Stephen E. Ambrose

uczestniczyć w obrządkach religijnych. Nigdy nie klął. Dowódca jego kompanii powiedział: „Najtwardszego faceta potrafił zmusić do posłuszeństwa; nikt nigdy jednak nie słyszał, by użył słowa «cholera» czy «psiakrew»”. Kiedy ktoś w 2 Plutonie miał jakiś problem, Mathias od razu to wyczuwał. Delikatnie proponował pomoc, ale nigdy się nie narzucał. Jeden z jego szeregowców wspomina: „Był wyrozumiały, ale nigdy nie rezygnował ze swoich wymagań. Sprawiał wrażenie głęboko urażonego, gdy zdarzyło się, że nie spełniliśmy jego oczekiwań, ale nigdy nie tracił panowania nad sobą”. Wszechstronnie przygotował się do nadchodzącej operacji. Studiował historię wojskowości. Był znawcą wszelkiego rodzaju broni i opanował najróżniejsze umiejętności niezbędne w kompanii strzeleckiej. Interesował się uzbrojeniem wroga, jego organizacją i taktyką. Nauczył się niemieckiego i posługiwał się nim płynnie; poznał także francuski na tyle dobrze, żeby w terenie ewentualnie zapytać o drogę. Uczył swoich ludzi niemieckich komend i francuskich zwrotów. „To były pożyteczne lekcje” — zauważa Cavanaugh. Bojąc się, że Niemcy użyją gazu, Mathias przeszkolił swoich ludzi w dziedzinie środków chemicznych: łzawiących, żrących, powodujących kichanie i tym podobnych. „Ta wiedza okazała się później niepotrzebna — stwierdził Cavanaugh — ale porucznik nie chciał pominąć ani jednego rodzaju broni”. Pułkownik Roy E. Lindquist, dowodzący „pięćset ósmym”, powiedział o Mathiasie: „Albo zasłuży sobie na Medal Honorowy, albo będzie pierwszym człowiekiem z pułku, który zginie w akcji”. Wieczorem 5 czerwca na lotnisku, kiedy „pięćset ósmy” ładował się do samolotów, Mathias uścisnął rękę każdemu żołnierzowi z plutonu. Jego ludzie lecieli dwoma maszynami; szeregowy Cavanaugh, który znalazł się w tej drugiej, D-Day. 6 czerwca 1944 18

wspomina: „W tym wspaniałym facecie była jakaś spokojna pewność siebie. Podaliśmy sobie ręce, a on powiedział: «Pokażemy im, my Irlandczycy, prawda?»” Gdyby porucznik Mathias po tym, jak został ranny odłamkiem pocisku, usunął się z przejścia i pozwolił stojącym za nim ludziom wyskoczyć, a miał jeszcze na to dość siły, to załoga C-47 udzieliłaby mu pierwszej pomocy i — prawdopodobnie — odstawiła z powrotem do Anglii, na operację, która uratowałaby mu życie. Zamiast tego jednak Mathias podniósł prawą rękę, wykrzyknął: „Za mną!” i rzucił się w ciemności nocy. Czy to wstrząs wywołany otwarciem się spadochronu, czy też uderzenie o ziemię były przyczyną, a może krwawienie z licznych ran — dość, że kiedy pół godziny później udało się go odnaleźć, już nie żył. Był pierwszym amerykańskim oficerem, zabitym w wyniku ostrzału niemieckiego w D-Day. Operacja Overlord, inwazja na okupowaną przez Niemcy Francję, dokonana w czerwcu 1944 roku, była przedsięwzięciem na oszałamiająco wielką skalę. W ciągu jednej doby, pokonując od stu dziesięciu do stu osiemdziesięciu kilometrów otwartego morza, przerzucono na opanowany przez wroga brzeg, przy jego intensywnym oporze, sto siedemdziesiąt pięć tysięcy żołnierzy i ich sprzęt, w tym pięćdziesiąt tysięcy wszelkiego typu pojazdów, od motocykli po czołgi i spychacze opancerzone. W transporcie uczestniczyły, także jako wsparcie, pięć tysięcy trzysta trzydzieści trzy okręty i wszelkiego rodzaju jednostki pływające oraz jedenaście tysięcy samolotów. Oddziały wojskowe przybyły z południowo-zachodnich, południowych i wschodnich wybrzeży Anglii. Akcja wyglądała tak, jakby w ciągu jednej nocy na wschodni brzeg jeziora Michigan przeniesiono miasta Green Bay, Racine i Kenosha w stanie Wisconsin — wraz ze wszystkimi: mężczyznami, kobietami i dziećmi, oraz 19 Stephen E. Ambrose

pojazdami. Przygotowania do tego niezwykłego przedsięwzięcia — które brytyjski premier Winston S. Churchill słusznie nazwał „najtrudniejszą i najbardziej skomplikowaną operacją, jaką kiedykolwiek przeprowadzono” — trwały dwa lata i wymagały zaangażowania dosłownie milionów ludzi. Liczba wyprodukowanego przez USA sprzętu, okrętów wojennych i desantowych, samolotów wszelkiego typu, broni pancernej i uzbrojenia, środków medycznych i wielu innych, była wręcz astronomiczna. Wielka Brytania i Kanada wniosły równie duży wkład. Nie podważając znaczenia wysiłku całego amerykańskiego przemysłu, wielkiego zaangażowania Brytyjczyków, Kanadyjczyków i innych sprzymierzonych, wszystkich planów i przygotowań, genialnej koncepcji oszukania wroga i udziału świetnych dowódców — ostateczny sukces czy klęska operacji Overlord zależały od stosunkowo niewielkiej grupy młodszych oficerów, podoficerów, szeregowych żołnierzy i marynarzy, należących do amerykańskiej, brytyjskiej i kanadyjskiej armii, marynarki wojennej, sił powietrznych i Straży Przybrzeżnej. Ta najlepiej przygotowana operacja wojskowa w historii, wspierana przez niewiarygodnie silny ostrzał z morza i bombardowanie z powietrza, mogłaby się bowiem nie powieść, gdyby spadochroniarze i żołnierze, którzy przylecieli szybowcami, zamiast szukać wroga, skryli się za żywopłotami i schowali w stodołach; gdyby dowódcy jednostek desantowych, bojąc się ostrzału wroga, nie przybili do brzegu, ale wysadzili żołnierzy na głębokiej wodzie; gdyby żołnierze na plażach okopali się za falochronami, a podoficerowie i młodsi oficerowie nie zdołali wobec silnego ognia wroga poprowadzić ich w głąb lądu. Tak się jednak nie stało. O wszystkim przesądziła garstka chłopców w wieku od osiemnastu do dwudziestu lat. Byli doskonale wyszkoleni i D-Day. 6 czerwca 1944 20

wyposażeni, mogli liczyć na silne wsparcie, ale zaledwie kilku z nich miało wcześniej okazję do walki. Niewielu kiedykolwiek zabiło człowieka albo choćby widziało, jak ginie kolega. Większość przypominała Dena Brotheridge’a i Boba Mathiasa — nigdy w ich obecności nie oddano strzału z nienawiści. Byli zwykłymi obywatelami powołanymi do wojska, nie zawodowcami. Wiosną 1944 zastanawiano się, czy system demokratyczny potrafi wychować młodych żołnierzy, którzy mogliby skutecznie przeciwstawić się doskonałym rekrutom, jakich wysłały na front nazistowskie Niemcy. Hitler był przekonany, że odpowiedź brzmi „nie”. Znając dokonania armii brytyjskiej we Francji w 1940 roku, czy też wojsk brytyjskich i amerykańskich w Afryce Północnej i na wybrzeżach Morza Śródziemnego w latach 1942-1944, nie miał żadnych wątpliwości, że Wehrmacht będzie miał miażdżącą przewagę. Fanatyzm i dyscyplina, charakterystyczne dla systemów totalitarnych, zawsze zatriumfują nad liberalizmem i zniewieściałą demokracją — tego Hitler był pewny. Gdyby jednak widział w akcji Dena Brotheridge’a i Boba Mathiasa tego pierwszego dnia inwazji na Normandię, może zachwiałby się w swoim przekonaniu. Ta książka opowiada właśnie o Brotheridge’u, Mathiasie i ich kolegach, młodych ludziach, którzy przyszli na świat w okresie złudnej prosperity lat dwudziestych, a dorastali w gorzkich realiach Wielkiego Kryzysu następnej dekady. Książki, które czytali jako nastolatkowie, miały charakter antywojenny i cynicznie przedstawiały wszelkich patriotów jako frajerów, a frajerów jako bohaterów. Żaden z owych chłopców nie palił się do kolejnej wojny. Pragnęli grać w baseball i rzucać piłkę do kosza, a nie granaty na pozycje wroga, strzelać z flowera do królików, a nie z karabinu M-1 do innych młodych ludzi. Ale kiedy nadeszła chwila próby, kiedy trzeba było walczyć o 21 Stephen E. Ambrose

wolność lub ją stracić, stanęli do walki. Byli bojownikami demokracji. Stali się bohaterami D-Day i to im zawdzięczamy wolność. Zanim jednak pojmiemy, czego i w jaki sposób dokonali, zanim to w pełni docenimy, musimy ogarnąć wzrokiem szersze tło. D-Day. 6 czerwca 1944 22

Rozdział 1 Broniący się Na początku 1944 roku podstawowym problemem nazistowskich Niemiec było to, że podbiły terytorium, którego nie były w stanie obronić. Hitler miał jednak mentalność zdobywcy i zamierzał zatrzymać każdy skrawek zrabowanej ziemi. By wypełnić jego rozkazy, Wehrmacht musiał uciekać się do różnych improwizowanych akcji, polegających przede wszystkim na organizowaniu jednostek wojskowych złożonych z żołnierzy obcych narodowości, młodzieży niemieckiej w wieku szkolnym czy też ludzi starych, a także na stworzeniu mocnych pozycji obronnych. Niemieckie dowództwo musiało również zmienić koncepcje taktyczne i rodzaj uzbrojenia, przekształcając bardzo sprawną armię z okresu Blitzkriegu (wojny błyskawicznej), czyli lat 1940-1941, która dysponowała lekkimi, szybkimi czołgami i wytrzymałą w marszu piechotą, w przyciężkie, mało ruchliwe wojsko z 1944 roku, posiadające ciężkie, powolne czołgi i piechotę, kryjącą się w okopach. Wszystko, co działo się w Niemczech w okresie nazizmu, było dziełem Hitlera. Führer dobrze zapamiętał sobie lekcję z I wojny światowej — że Niemcy nie są w stanie wygrać wojny na wyczerpanie — i w kampaniach pierwszych dwóch lat realizował strategię Blitzkriegu. Jednak pod koniec 1941 roku jego błyskawiczna wojna, toczona na terenie Rosji, straciła rozpęd. Wtedy popełnił jeden z najbardziej niezrozumiałych błędów — w tym samym tygodniu, w którym Armia Czerwona rozpoczęła ofensywę pod Moskwą, wypowiedział wojnę

Stanom Zjednoczonym!1 Latem 1942 roku Wehrmacht podjął próbę wznowienia wojny błyskawicznej przeciwko Armii Czerwonej, ale już na znacznie mniejszą skalę (jedna grupa armii na jednym froncie zamiast trzech na trzech frontach jednocześnie), by ponownie zimą utknąć w miejscu z powodu opadów śniegu. Pod koniec stycznia 1943 roku pod Stalingradem do niewoli oddało się prawie ćwierć miliona niemieckich żołnierzy. W czerwcu tego samego roku Wehrmacht podjął ostatnią ofensywę na Froncie Wschodnim, pod Kurskiem. Armia Czerwona powstrzymała ją jednak, zadając wrogowi olbrzymie straty. Klęska pod Kurskiem pozbawiła Hitlera nadziei na militarne zwycięstwo nad Związkiem Radzieckim. Nie znaczy to jednak, że uznał swoją sprawę za straconą. Miał jeszcze sporo zagarniętych ziem, by powstrzymać napór Armii Czerwonej na Froncie Wschodnim, licząc na szybki rozpad dziwacznego przymierza, które zawarły ze sobą Wielka Brytania, Związek Radziecki i Stany Zjednoczone, prawdopodobnie wyłącznie z jego powodu. Śmierć Hitlera i całkowita klęska nazistowskich Niemiec z pewnością doprowadziłyby do rozwiązania przymierza, ale Führer chciał skorzystać z tego jeszcze za życia i miał powody, by sądzić, że jest to możliwe — gdyby tylko zdołał przekonać Stalina, że nie może polegać na Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii. Stalin doszedłby do przekonania, że koszty zwycięstwa walczącej samotnie Armii Czerwonej są zbyt wysokie i gdyby armia radziecka doszła do linii granicznej z czerwca 1941 roku — wyznaczonej przez zabór wschodniej części Polski — mógłby podjąć negocjacje pokojowe, których stawką byłaby Europa Wschodnia, podzielona między Niemcy i ZSRR. W okresie między sierpniem 1939 roku a czerwcem 1941 Niemcy i Związek Radziecki były sojusznikami, a ich D-Day. 6 czerwca 1944 24

przymierze opierało się na podziale Europy Wschodniej. By ponownie uzyskać taką sytuację, Hitler musiał przekonać Stalina, że Wehrmacht nadal może zagrozić Armii Czerwonej i zadać jej olbrzymie straty. W tym celu należało zgromadzić więcej żołnierzy i sprzętu, ogołacając z nich Europę Zachodnią. To jednak kolidowało z absolutną koniecznością odparcia ewentualnej inwazji i ambitnymi zamiarami zepchnięcia jej do morza. Z tych powodów D-Day był krytycznym punktem wojny. W dyrektywie z 3 listopada 1943 roku (nr 51) Hitler przedstawił to w sposób nadzwyczaj przejrzysty: Trwająca od dwóch i pół roku zacięta i kosztowna walka z bolszewizmem była ogromnym wyzwaniem dla naszych zasobów militarnych i energii. (…) Sytuacja się jednak zmieniła. Wschód nadal stanowi dla nas zagrożenie, ale jeszcze większe niebezpieczeństwo czyha na nas ze strony zachodniej: desant angielsko-amerykański! Olbrzymie przestrzenie na Wschodzie pozwalają w ostateczności na stratę nawet dużej części terytorium, co nie byłoby śmiertelnym ciosem dla Niemiec i ich szans na przetrwanie. Inaczej sprawa ma się na Zachodzie! Jeśli wrogowi uda się przełamać szerokim frontem nasze linie obrony, konsekwencje takiego załamania się dotychczasowej sytuacji dadzą o sobie znać w krótkim czasie. Hitler chciał przez to powiedzieć, że powodzenie anglo-amerykańskiej ofensywy w 1944 roku mogłoby bezpośrednio zagrozić najważniejszemu ośrodkowi przemysłu niemieckiego: Zagłębiu Ruhry. Odległość między południowo-wschodnim wybrzeżem Anglii a Kolonią, Düsseldorfem i Essen jest mniejsza niż odległość między tymi ośrodkami a Berlinem; innymi słowy, pod koniec 1943 roku linia frontu na Wschodzie była oddalona od Berlina o ponad dwa tysiące kilometrów, podczas gdy Wał Zachodni rozciągał się w odległości pięciuset kilometrów od Zagłębia Ruhry i 25 Stephen E. Ambrose