W serii:
Kontrola
Wyb r
Ostatni milion
Zołnierze woIności
Akwarium
Lodołamacz
Dzie Ostatnia republika
GRU
Radziecki wywiad wojskowy
I
Itu l,lltzYt Ail D nztt l,t I ET!(0ws Il
WYDIUilIITUO
WARSZ
tDtilltil
AWA
ttrrrrffsll
1997
For ttre Pollsh translatlon
CopyĘht @ by
AndrzeJ Mtetkowsld
For the Polish edition
Copyrigltt @ 1995 by
Wydawni,ctwo Adamski i Bieli ski
Fotosy z filmu -Akwarium"
Copyright @ 1997 by Tomasz Tarasln
Sklad i łamanie
Ewa Brudzyriska
ISBN 83-85593-95-0
Wydawntctwo Adamski i Bieliriskt
Warszawa 1997
ełłto;il'dlbpublr@pLpl
ark. wyd. L7,5, ark. druk.22,5
Druk i oprawa
Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anc4rca SA
w Krakowie, ul. Wadowicka 8
zam.11022198
Dtntan:i
Prolog
amy bardzo prostą zasadę: nrbel za wejście,dvła za
wyjście.To znaczy, żewstąrić do organizacjijest trudno,
a|e jeszcze trudniej ją opuścić.Teoretycznie dla wszys-
tkich jej członk w przewidz7atlo tylko jedno wfrście:
ptzez komlrL Dla jednych z najwyższynt honorami, dla
innych haribiące, ale komin jest jeden. Ęlko przez ten
komirr odchodzimy z organlzacji. Oto on... - Siwy wska-
zuje mi ogronrne, na całąścianę,okno: - Podziwiaj.
Z wysokościdziewiąte$o piętra rozpościerasię przed
moimi oczamTp rnorama ogromnego, bezkresnego lotni-
ska, na pustkowiu' sięgającym horyzontu. W dole pro-
sto pod nogami - labirynt wysypanych piaslriem dr Żek
wijących się pomiędzy sprężystymi ścianamikrzak w.
PotęŻny, betonowy mur najeżony gęstą siecią drutu kol-
czastego, rozpiętego na białych izolatorach , oddzie|a zie-
leri parku od spalonej trawy lotniska.
- oto on... - Siwy pokazuje niewysoki, może dziesię-
ciometrowy' gruby' lnłladratowy komin wyrastający nad
płaskim smołowan5rm dachem. Czarny dach unosi się nad
zielonymi falami bznw, jak trawa na oceanie, albo jak
staroświeckiparowiec, o niskiej burcie, z pokracznym ko-
minem. Z komina wypływa lekki, przejrzysty d1rmek.
_ Czy ktośwłaśnieopuszcza orgailzację?
fr
1ł
WIKTOR SUWOROW
- Nte - śmiejesię Siwy. - Komin to nie tylko nasze
wyjście,to r wnież źrdłonaszej energii, a przy okazji
powiernik naszych najtajnĘszych sekret w. W tej chwi-
li palą po prostu tajne dokumenty. Wiesz, lepiej spalić,
niŻ przechowywać. To pewniejsze' Kiedy ktośopuszcza
organizację, dym jest zupehrie inny: gęsty' tłusty. JeŻeli
wstąrisz do organlzacji, teŻ pewnego dnia wylecisz do
nieba przrzten komin. Ale to nle teraz. Teraz organizacja
daje ci ostatnią możliwośćwycofania się, ostatnią szansę
przemyślenia twojego wyboru. A żebyśmiał się nad czym
zastanawiać, pokaŻę ci pew'ien film' Siadaj.
Siwy przyciska guzik na pulpicie i sadowi się w sąpied-
nim fotelu. Ciężkte bn_natne kotary lekko poskrąpując
zastaniają olbrzymie okna i z miejsca na ekranie' bez ja-
lrichkolwiek napis w czy wstęp w, pojawia się obraz. Film
czarno-biały, kopia stara, mocno podniszczona. Dandęku
nie ma i Ęrm wyrazlstszy jest terkot aparatu projekcyjnego.
Na ekranie - wysoki mroczny pok j bez okien. Coś
w rodzaju hali fabrycznej czy kotłowni. Na zbliżeniu -
piec z ż'etazrryrni drzwiczkami przypominającymi bramę
malutkĘ twierdzy' oraz prowadnica kierunkowa: dwie
szyny znikające w piecu, jak tory kolejowe w tunelu.
Obok pieca - ludzie w szarych fartuchach. Palacze. Po-
jawia się trumna. ot co!'.. Krematorium! Pewnie to,
kt re widziałem przed chwilą za oknem. Ludzie w fartu-
chach unoszą trumnę i ustawiają na sąrnach. Drmłicz-
ki płynnie rozsunęły się na boki, ktośpopchnąłtrumnę,
kt ra uniosła swego nieznanego lokatora w ryczące pło-
mienle. A oto najazd kamery rta tvłarz żywego czł'owie-
ka. Twarz zlana potem. Gorąco przy piecu. Tlvarz fil-
mowana jest ze wszystkich stron i w długich ujęciach.
Trwa to wieczność.Wreszcie kamera oddala się' ukazu-
jąc całąpostać. Człowiek nie nosi fartucha. Jest ubrany
w drogi czarr:y $arnitur, co prawda straszllwie wymięty.
Krawat la szyi skręcony jak sznur. Wzyłvlapano go sta-
lową linką do noszy, kt re oparto o ścianę'na tybrych
uchwytach, tak, aby m gł widzieć wlot pieca.
Wszyscy palacze raptem odwr cili się do przywiava-
nego. To powszechne zainteresowanie najv.'1paŹliej mu
nie w smak. Krzycry. Straszliwle Lorycry. Nie słychać
8
AKWARIUM
dzurięku' ale wiem, żeod takiego krąlku szyby dzworną
w oknach. Czterej palacze troskliwie opuszczają nosze
na podłogę, po cTyrlr ągodnie dźxĘająw g rę. Przywią-
zany dokonuje nadludzkiego wysiłku, aby im przeszko-
dzić. T)rtanicznie napięta błłarz.Żyłana czole nabrz:miała
tak, Że gotowa pęknąć' Ale pr ba ugryZienia palacza
w rękę nie powiodła się. Zęby przywLa?anego wprjają się
w jego własną wargę _ i czarrly strumyk krwi spływa po
brodzie. Ostre rna zęby, nie ma co. Skrępowany jest
mocno, ale wije się' jak pojmana jaszczllrka. Głowa ule-
gając zullerzęcemu instynktowi wali rytmicznymi ude-
rzeniarni w drewniany uchwyt. Przywiapany walczy nte
o Ęcie, |ecz o lekką śmierć.Jego rachuby są oczywlste:
rozhuśtaćnosze iwraz z nimi runąć z szym na cemento-
wąposadzkę. To będzie właśnielekka śmierć'aprzynaJ-
mniej utrata świadomości.W nieśwladomościnawet do
pieca nie strach... Ale palacze Tuająsw j fach. Po prostu
przytrzyrnują nosze za uchwyty, nle pozwalając im się
rozhuśtać.A do ich rąJ< przywiryany nte jest w stanie
sięgnąć zębami, choćby nawet kark sobie skręcił.
Poudadają' że w ostatnim rrĘnieniu Ęciaczłowiek mo-
żedokonać cud w. Instynktownie wszystkie jego mięś-
nie, całajego świadomośći wola, całe pragnienie życia
raptem koncentrują się w jednym kr tklm szarpnięc1u...
I człowiek się szarpn{! Szarpnął się całym ciałem' Szar_
pnąłslę tak' jak wyrywa się lis z potrzasku, przegryzając
i wyrywając własną skrwawioną łapę.Szarpns się tak,
Że zadtżaly metalowe sTyr:y. Szarpn$ się, łamiącwłasne
kości,rwąc Ęłyi mięśnle.Szarpn{ się...
Ale stalowa linka nie puściła.I oto nosze płynnle ru-
szyły w stronę pieca. Drzvłiczki wiodące do paleniska
rozsunęły się na bokl, rzucając na podeszu4r dawno
riecąlszczonych lakierk w snop białego światła.oto
stopy zbllŻająsię do ognia. Człowiek stara się zgiąćnogi,
podkurczyć kolana, mriększyć odstęp między stopami
i szalejąc5rmi płomieniami. Jego wysiłkt spełzają na ni-
cTym. operator pokazuje palce na zb|IŻeniu. Drut wpił
się w nie głęboko' Ale koniuszki palc w nie są skrępo-
wane. I Ęmi koniuszkami człowiek usifuje zatramować
ruch noszy. Czubki palc w sąrozczaplerzone i napięte.
WIKTOR STIWOROW
Gdyby na cokolwiek natrafiły na swej drodze, człowiek
niewątpliwie zdołałbysięzatrzyrna . I raptem nosze nie-
ruchomieją przed samym otworem.
Nowa postać, ubrana jak wszyscy pa\acze w szary far-
tuch, daje im zrrak ręką. Na to skinienie palacze zdejmu-
ją nosze z szyla, po czym ponownie stawiająje na tylrrych
uchwytach przy ścianie.Co się stało? D|aczego zwleka-
ją? Ach' wszystko jasne. Do sali krematorium na niskim
w zku wtacza się jeszcze jedna trumna! Wieko juŻ do-
kręcone. C Ż za przepych! Jaka elegancja. Trumna oz-
dobiona frędzelkami i lam wkami. Wszyscy z drogi, je-
dzie honorowa tnrmna! Palacze ustawiająją na prowad-
nicy _ I juŻ ruszyła w ostatnią podr Ż. Teraz prĄdzile
niezmiernie długo czekać, nim spłonie. Trzeba czekać,
cznkać. DuŻo, dużo cierpliwościtrzeba...
A oto nareszcie i kolej na przfiapanego. Nosze po-
nownie na prowadnicy. I znow'u słyszę tenbezdŻwięczny
krzyk, kt ry m głby zryłvać drzwiz za'wlas w. Znadzie-
ją wpatruję się w frłarz przywiapanego. Staram się do-
strzec oznakl szaleristwa. Szalefrcom łatwo jest na tym
świecie.Ale nie dostrzegam takich objaw w w przystoj-
nej' męskiej twatzy, nie skażonej piętnem obłędu. Po
prostu człowiek nie chce iśćdo pieca i stara się w jakiś
spos b dać temu wpaz. A jakże wyrazić to, jak nie
krzykiem? No więc krzyczy. Na szczęścilew wrzask nie
został uwieczniony. o, juŻ lakierowane buĘ zna|azĘ się
w ogniu. PoszĘ, niech to wszyscy diabli.
ogieli huczy' Pewnie tłoczątlen. Dwaj pierwsi pa|acze
odskakują, dwaj ostatni popychają nosze w głąb. Drzwi-
czki paleniska zamykają się, ucicha terkot aparatu pro-
jekcyjnego.
- on... Kto to?... - Sam nie wiem, po co zadaję to
pytanie.
- on? Pułkownik. Były pułkownik. Byłw naszej orga-
nlzacji. Na wysokich szczeblach. Oszukiwał organizację.
Zato został zniej usunięty. I odszedł. Taką mamy zasa-
dę. Nikogo na siłę nie wciągamy. Nie chcesz, powiedz
,,nie''. Ale jeżeli powiesz ,,tak", to na|eżysz do organizacji
bez teszty' Razem z butami i krawatem. No więc?... Da-
ję ci ostatnią szansę. Na rozmyślaniaminuta.
10
AKWARIUM
- Nie potrzebuję minuty na zastanowienie.
- Taki regulamin. Nawet jeżeli nie potrzebujesz tej
mirruty' orgarnzacja ma obowią2ek ci ją dać. Posiedź
i pomilcz. - Siwy strzelił wyłączrrikiem i długa cienka
wskaz wka dobitnie, miarowo nsĄa w kołojarzącego
się cyferblatu. A ja znowu miałem przed oczami t.ltllarz
pułkownika' w tym ostatnim momencie, gdy jego nogi
poŻerałjużpłomieri, ale $łowa nadal żyła,jeszcze krew
pulsowała, a z ocZU biłrozsądek, śmiertelnysmutek,
straszliwe męczarnie i niepohamowane pragnlenie, by
Ęć.JeŻe|iprzy1mą mnie do tej orgarizacji' będę sh:Żyć
jej duszą i ciałem. Jest to powaŻna i potężna organlza-
cja. Podoba mi się taki porządek. Ale jedno widzę choler-
nie jasno: jeś|Lptzyjdzie mi wyfrunąć prz.ez ten przysa-
dzisty, kwadratowy komin, to z pewnościąnie w trumnie
z frędze|karnl 1 falbankami. Mam zgołalrnąnaturę. Nie
z Ęchjestem, co to z falbankami... Nie z Ęcla.
- Minuta mirręła. Czy potrzebujesz jeszcze czas do
namysfu?
- Nie.
_ Jeszczejedną minutę?...
- Nie.
- No c ż,kapitanie. W takim razie przypadł mi jako
pierwszemu zaszczyt pogratrrlować ci przystąrienia do na-
szego tajnego bractwa, kt rego llazwabrzm1Gł wny Za-
rząd Wywiadowczy Sztabu Generalnego, w skr cie GRU.
Czeka cię spotkanie z zastępcą rraczelnika GRU, genera-
łem-pułkownildem Mieszczeriakowem, I wlzyta w Komite-
cie Centrabrym u generała-pułkownika Ł,emzenk1. Myślę'
Że ptz1lpadrnesz im do gustu. }lko nie pr buj przypad-
klem grać mądrali. I,epĘ zapytaj, jeśliczegośrrie wiesz,
zamiast gfupio m:lcz,eć. W trakcie naszych egzamirr w
i test w psychologiczrrych pokażąci niejedno, co samo
nasuwa pytanie. Nie masz się co męczyć, pytaj.Zachowuj
się tak, jak zachowywałeśsię dziś,wtedy wszystko będzle
dobrze. Życzę powodzenia, kapitante.
T
I
AKWARIT'M
przyjlma' czy lie _ to już irrrra sprawa (pevmie' żn pruy1mĄ),
ale droga do KGB dla wszystkich stoi otworem.
Natomiast do GRU nie można się tak łatwo dostać. Do
kogo się nłr clć? Kogo prosić o radę? Do jakich drzull
stukać? Może warto zasięgnąć języka na mtltcji? Ale
milicjant teżwzruszy tylko ramionamil taka organtzacja
nie istnieje.
Gruziriska miltcja wydaje tablice rejestraryjne z literami
.GRU"' nie podeJrzewając' Że mogą one mleć jakiśukryty
sens. I oto pędzi sobie taki samoch d ptz.ez kraj _ nikt
nawet za nim się nie obejrzy. Normalnemu człowiekouri,
jak neszĘ całej radzieckiej milicji, owe litery niczego nie
sugenrją rne budzą żadnych skojarzeri. Uczciwl obywate-
le ani milicja nigdy o cą|rmśpodobnym nte słyszeli'
KGB licą1 miliony ochotnik w' w GRU jest to nie do
pomyślenia. Na tym polega zasadniczar Żnlca. GRU jest
orgalnzacjątajną. Ntkt o niej nie wie, nie pragnie więc do
niej wstąlić z wlasnej irricjatywy' Ne zal żmy, że ntalazł
się ochotrrik' kt ry sobie Ęlko zlaanyrlr sposobem znalazł
owe drzwi, do kt rych rnleżry zastukać: przyjmijcie mnie,
m wi. ĄrnąB Nte, nie pruyjrna, ochobeicywcale nie są
mile widziani. ochotnik zostanie niezwłocznie aresztowa-
ny, po czym czeka go dfugie' ostre śledztwo.Wiele padnie
pytan. - Gdzieśte trzy litery usłyszał?W jalri spos b zdo-
łałeśnas odna|eźć?Ale przede wszystkim, kto ci w t5rm
pom gł?Kto? Kto? Kto? M w, gnoju! - Chłopcy z GRU
potrafią wydobyć właściweodpowiedzl. Z kaŻdego lvylwą
zezIlłania. Ręczę za to. GRU' oczywiście,odnajdzie tego,
kto pom g1 ochotnikowi.I zn w śledztwood początku: -
A tobie, bydlaku, kto te llltery zdradzrt? Gdzieśje usĘ-
szaW _ Prędzej cąr poźniejdotrą po nitce do kĘbka' do
sźrmego źrdła. okaŻe się nim być osobnik, kt ry znał
tajemnicę i nie potrafił powściągnąćjęzyka.o, GRU po-
trafi takie języki wyrywać. GRU oddziera takie języki wraz
z głov/ami. Ikażdy, kto traffł do GRU, wie o tym doskona-
Ie.Każdy, kto traftł do GRU, strzeŻe własnej głowy, amoŻe
ją ocalić tylko w jeden spos b: strzegąc języka. o GRU
rnoŻna rozmawiać wyłączrrie będąc w GRU. M wić możma
tak' by głos nie wydostał się poza prznjrzyste ścianymaje-
staĘczrrego gmachu na Chodynce. l{ażdy, kto trali do
Rozdział 1
--r I
Lra1lbv plzyszławam ochota pracować w KGB, udajcie
się do byle jal,dego powiatowego miasteczka. Na placu cen-
tralnym kr Ęe niezawodnie posąg Lenirra, a za nim obo-
wią7kowo potężne gmaszysko z kolumnami; obwodowy
komitet partil. Gdzieśpod boldem r wnież obwodowy ko-
mitet KGB' Wystarczy na Ęrm samym placu zapytać jakie-
gokolwiek przechodnia' każdy wskaże drogę: o, tamten
budynek, szary, ponury' tak, tak, właśnieten, na kt ry
wskazuje L nin swą betonową ręką. Ale też wcale nieko-
nieczrrie musicle udać się do komitetu powiatowego' wy-
starczy mtr c1ć, się do osobtlso otdtfu. kom rki bezpie-
czeristwa w zakładĄe pracy.Tutaj wnieŻI
WIKTOR STIWOROW
GRU święcieczci reguĘ Akwarium: wszystko, o czym tu
wewnątrz rozmawiamy, niech pozostanie wewnątrz. Niech
ani jedno słowo nie opuścitych mur w. I dzięld temu, że
obowią2uje taka dyscyplina' mało kto za szklarrymi ścia-
nami orientuje się, co dzieje się wewnątrz. Ten zaś,kto
wie, zachowuje milczenie. A ponieważ wszyscy' kŁ rzy
wiedz-ą miJ.cząja nigdy nie słyszał'emo GRU'
Byłem dow dcą kompanii. Po wyzwolericzej wyrrawie na
Czechosłowację wir przetasowari ząarrn} i mnie: wylądo-
wałem w 3 l 8. DywĘi Strzelc w Zmotoryznwarlych 1 3. Ar-
mii Karpackiego olaęgu Wojskowego' Pod moje rozkazy
odkomenderowarlo drugą kompanię cznłgw batalionu
pancernego 9lo. Pułku Strzelc w Ztnotoryzowanych. Moja
kompania, choć się nie wybijała, nie na]eżałateŻ do naj-
słabszych. Całe swoje prz3l szłe Ęcle przewidywałem na lata
naprz' d: po kompanii _ szef sztabu batalionu , pÓźniej trzn-
ba będzie przedrz-eć się do Akademii Wojsk Pancernych im'
Marszałka Malirrowskiego, potem prĄdzie batalion, pułk,
może nawet cośwyżej. Ale los zrządzlłlnacznj.
13 kwietnia 1969 roku o godzinie 4.10 adiutant trącił
mnie delikatnie w ramię:
- Wstawajcie, starszy lejtnancie, czekająwas wielkie
cTWy.
Z miejsca jednak zorientował się, żenie jestem w na-
stroju do Żart w i dlatego' zmieniając ton, kr tko zako-
munikował:
- Alarm bojowy!
Uwin{em się w trzy i p łminuĘ: koc na bok, spodnie,
skarpety' buĘ. Mundurowąbluzę zarzuciłem na ramiona
nie zapinając - można w biegu. Jeszcze koalicyjkę z pa-
sem na ostatrrie dzitlrki zacLgnąć, mapnik przerzucić
przez rarl7ę i czapkę na gbwę. Kantem dłoni - ptzez da-
szek, sprawdzić czyr odznaka zgadza się z linią nosa. Ot
i wszystko. I biegiem naprz d. Brori mam na przecho-
waniu w pokoju dyżurnego pułku. Wychodząc odbiorę
pistolet z ogromnego sejfu. Plecak, szynel, kombinezon
i hehn zawsze czekająna mnie w czołgu. Biegiem schoda-
mi w d ł'Ech' żeby tak można jeszc7e pod prysznfucibrzy-
twąpodgohć policzki. Ale nie czas. Alarm bojowy! PerkaĘ
GAZ-66 zapchany niemal do oporu. Oficerkowie wszyscy
I4
A.KWARIUM
m}odzi i ich przyboczni jeszcze młodsi. A na niebie glvtaz-
dy gasną. Zrnkają cicho bez słowa pożegnania, jak z na-
szego żryc7a odchodzą ludzie, kt rych wspornnienie prze-
sTywa słod]dm b lem nasze czerstwe dusze.
po;-aO* m;Jl
lvych. W powietrzu wisi $ęsta mgła i smr d spalin. Huczą
rozbudzone azołgi. Betonową &ogą peŁrą szarozielone
pudełka. Na czele szerokie, przysadztste arnfibie kompanii
zwiadowczej , za nimi sztabowe transportery opanceuone
t kompania łączności,dalej bataliony czołg w, za zahę-
ten tny bataliony strzelc w zrnotoryznwarrych, za nimi
pułkowa artyleria, bateria przeciwlotrricza' 7 przeciwpan-
cerna, saperzy, wojska chemiczne i remontowe. Dla jed-
nostek z'apleczanawet miejsca nie starcza na Ęrm ogrom-
n5rm terenie. Zacznąustawiać się w kolumny, dopiero gdy
oddziaĘ czoŁowe posuną się daleko do przodu.
Biegnę wzdhsż pojazd w do swojej kompanii. Dow dca
pułku tur:rzy.lra kogośna cąrrn światstoi, szef sztabu
pułku wykł ca się z dow dcami batalion w, krąlkiem
zag;h)szaiąc ryk motor w. Biegnę. Biegną teżpozostali
oficerowie. Prędzej. Prędzej. No, nareszcie, moja kompa-
nia.Trzy czołgs - pierwszy pluton, trzy następne - drugi,
jeszcze trzy _ trzeci. M j czołg wysunięty na czoło. Cała
dziesiątka w komplecie. I juŻ słyszę wszystkie dziesięć
silnik w. Wyr żniam je spośrd łoskotu pozostałych.
Każdy silnik ma sw j własny charakter, swoje usposo-
bienie, osobne brzmienie. Żadennie poda fałszywej nuty.
Jak na początek wcale rieźle'Dochodząc do mojego
czołgu przyspieszam kroku, odbijam się gwałtownie od
zlemi i po pochyłej płycie pancerzawspinam się do vłIery.
Właz jest otwarty i radiotelegrafista podaje mi heknofon,
podłączony jażdo irrterkomu. Przernszę się ze świata
huku i łoskotu w krainę ciszy i spokoju' AIe raptem sfu-
chawki oŻrywająi chwilowe zhsdzerie cisąr pryska: radio-
telegrafista melduje ostatrrie polecenia. Wszystko to bzdu-
ry,Przerylvźrm mu pytaniem najważniejsTyrni _ Wojna czy
ćwlczenia? _Wzrusza ramionaml: - Diabli wiedzą.
15
WIKTOR ST'WOROW
Jakkolwiek by było' moja kompania jest gotowa do walki
InaleĘ jąjak najszybclej wyprowadzić z parku' tak brzmi
instrukcja. Zgrupowanie setek pojazd w w Jednprr miej-
scu to gratka' o Jakiej nasi wrogowie tylko marzą. Patrą
do przodu. A|e czyr moana cokolwiek znbaczyć? Pzed nami
plerwsza kompania cznĘ6w nie rusza z miejsca. Na peułro
dow dca jeszłzr nie dobiegł. Wsryscy pozostali r vmież
cz.ekają. Wyskakuję na wieżę.Stąd tepiej widać. Wszystko
wskazuje na to, żew komparrii zwiadowcz.ej |
WIKTOR STIWOROW
nawet dla pułku, zastępując lub uzupełrriając działania
specj alnej kompanii zsviadow czej.
Armia radziecka llczy 2.4OO batallon w strzelc w zmo_
kompania jest nie
aniach sfuĄ naj-
drugich: młodzi niedoświadczeniofice]:#:ffit"#:"T
albo przeciwnie, starąr i nie rokujący iaidnych nadziei.
7-ohtterzy w trzecich kompaniach zawsze brak. Co wię-
cej : na terytorium Związku Radzieckiego trzeche kompanie
w przytlaczającej większościw og le nie mają żnhlierzy.
Caly ich sprzęt bojowy wciav sterczy w remontach i kon-
serwacji. Wybucha wojna - i tysiące owych kompanii uzu-
peheia się rezer'wistami, szybko podciągając je do poziomu
normalnych bojowych pododdział w. W systemie tym za-
wiera się głęboki sens: dopełnić dywizje rezerwistami to
rozłłia?Arlie po Ęsiąckroć lepsze, nżformowanie owych
dywwji składających się w calościz rezerwist w.
Moja druga kompania pa.ncerna ostro wyrywa do przo-
du. Na zakręcie spoglądam do tyłu i |iczę czołgi. Jak na
razte wszylstkie ubzymują nalzucone tempo. TuŻ zaostat-
nim czołgiem wybijając gą.sienicami iskry z betonu sunie,
nie odstępując na krok, transporter opźrncerzony z bĘa!ą
gtrg1agiewką. Kamle spadł mi Z serca. Mala biała cho-
rągiewka ozIlacza obserwator w. Ich obecnośćozrvacza
z kolei ćwiczenia' a nle wojnę' A więc _ poŻy1emy jeszcze...
Nade mną śmigłowiecślŻgiemw5rtraca wysokość,
zmien ostro pod wiatr, by
lepiej po prawej. Wyglą-
darnz Pilot całkiem ruĘ.
Twarz iegami. Ąby śnieŻ-
nobiałe. Smieje się' Dobrze wie, Że dow dc w kompanii,
kt rym właśnierozuli złrozkazyr' czekajeden z mniej
zabawnych dni.
//^1 rv
wnłgm j szerokąpiersiątnie światna p łi to, co przed
nami stanowilo jednośćrozdwaja się po bokach. Migają
zagajruki po prawej i po lewej. Huk w środku- pielrielrry.
18
AKWARTUM
Mapa na kolanach. Stopniowo wyjaśniasię to i owo. Dy-
wizję pchnięto wwylom i w szybkim tempie posuwamy na
zach d' Jedna jest Ęlko niewiadoma _ gdzle jest przeciw-
rnk. Z mapy to nie wynika. Dlatego właśnieprzrd samą
dfizjąpędzi ze dwadzieściakompanii, wśrd nich moja.
Kompanie pr4rpominają rozstawione palce jednej dłoni.
Mająza' zadarie wymacać słabe miejsce w obronie WToga
i tam właśniedow dca dywizji skieruje cios swej Ęsiącto-
nowej pięści'Tego słabego miejsca Wroga poszukuje się na
ogromnych przestrzeriach l dlatego każda z wysłanych
na rozpozllanie jednostek posuwa się w zupekrym osa-
motnieniu' Wiem, Że gdzieśpędzą r wnie brawurowo i ży-
wiołowo takie same kompanie, omijając ogFiska oporu,
wioski i rrriasta. Moja kompariateŻ nie daje się wciągnąć
w wyczerpujące potyczki: spotkałeśprzeciwrrika _ zalltel-
duj do sztabu i omijaj. omi go jak najprędzej - l na-
p d.A gdzieśw oddali $ł'urne siły' jak rwący potok, co
przemłaŁ tamę. Naprz d chłopcy, naprz d, rn zach d|'
Transporter zbiałąchorągiewką nie pozostaje w tyle.
Ten drari jest dwukrotnie \zejszy od czołgu, a moc ma
niemal taką samą. Kilkakrotnie usiłowałemgo zgubić'
oderwać się, że niby duża prędkośćto rękojmia zwycięs-
twa. Wszystko na nic. Kiedy dowodziłem plutonem, ta-
kie sztuczki były na porządku dziennym, aJe z kompa-
nią taki numer n1e przejdzle. Porwiesz szyk, czołgi po
Żnych bagniskach pogubisz. Za to nikt po głwce nie
pogłaszcze, za to traci się dowodzenie kompanią. Pies
was trącał, myślę,kontrolujcie sobie na zdrowie, nie
mam zamiar! rozclągać kompanii...
_ Zprzodu dźrullg| _krzyczy w słuchawkach dow dca
sz stego czołgu, wysłanego naprz djako czujka.
Dźwig? Rzeczywlście!Dźwig!Cały zielony, ramię dla
zamaskowania opleciorrc szcze|nie gałapkami. Gdzie na
polu bitwy rnoŻna dostrzec dź:wig?Sfusznie! W baterii
rakietowej! Nie co dzien trafia się taka gratka!
- Kompania! - wrzeszczę. _ Bateria raklet! Do boju...
Naprz d!
Moi chłopcy wiedządoskonale, jak trzeba sobie radzić
z bateriami rakietowymi. Pierwszy pluton, w7lprzedzając
mnie, rozs5puje się w szyk bojowy. Drugi gwałtownie
19
WIKTOR SUWOROW
przyspieszając odpada w prawo i wyrzucając gąsienica-
mi $rudy błota pędzi przed siebie. Trzeci pluton zatacza
wielki łukw lewo, oskrzydlając baterię z flankl.
_ Gazlil _ Wzyczę. Kierowcy wiedzą co robić. KaŻdy
z n7ch w tej chwili prawą rrogą zaparł się w pancerną
podłogę' wciskając pedał do oporu. I dlatego silniki za-
wyły niepokornie i krnąbrnie' I stąd ten cały huk. I swąd
nieznośnyi kopeć: paliwo nie nadążaspalać się do kori-
ca w silrrikach i potężne ciśnieniegazlrwpzuca je prznz
wydechowe gardziele.
- Przerywam zwiad... kwadrat l3-41... stanowlsko wy-
rzutni..' prą{muję bitwę... - to m j strzelec-telegrafista
wykrzykuje w eter r:asze ostatrrie być r:":ożr posłarrie . Pod-
oddziały rakietowe i sztaby przeciwnikakażdy ma atako-
waćprzy pierrłs4rm spotkaniu, nie czekając dodatkowych
rozkaz w,bezwzg!ędu na szanse, zawsze|ką cenę.
Ładowriczy jednym pstryknięciem przeĄrwa Ęczność
7rzuca pierwszy pocisk na podajnik. Pocisk płynnie znlka
w komorze i potężny zamek jak ostrze giloĘmy rygluje lufę
kruszącym serce uderzeniem. WieŻa płynie w bok' a pod
moimi nogami odskakuje w lewo podręczrry maga-ąrn po_
cisk w: oparcie kierowcy-mechanika. Komora nabojowa
drgnęła i zaczęła sunąć do g ry. Celowniczy wczeplł się
palcami w pulpit celownika i potężne stabilizatory poshr-
sznie ulegając jego zgrubiałym łapskom łagodnymi szaĘ)-
nięciami przytrzymują działo i wieĘ' by nie poddały się
szalonej pląpawicy cznĘu, pędzącego po pniach i kona-
rach. Dużym palcem prawej dłoni celowniczy łagodnie
przyciska spust' Aby straszliwe uderzenie nie spadło znie-
nacka na nasze uszy, we wszystkich hełmofonach roz|e-
ga się ostry trzask' powodujący skurcz bębenk w przed
druzgocącym łoskotem potężnego działa'. Trzask w sfu-
chawkach wyptzedza eksplozję o setne ułamki sekundy
i dlatego samego wystrzału w og le nie słysz5rmy.
Drgnęła czterdziestotonowa masa rozpędzonego czoł-
gu. Lufa szarpnęła się w tyłi tzygnęła brzęczącą zady-
mloną łuską. W tej samej chwili, za działem dow dcy
zaszczekaĘ jedno po drugim wszystkie pozostałe. A ła-
downiczy już drugi pocisk rzuca na podajnik.
_ Gazu! _krzyczę co sił.
20
AKWARIUM
Błota spod gąpienic - fontanny. Łoskot ich zagfusza na-
wet armatni huk. w hełmofonach trzask _ to celowniczy
ponownie naciska spust. I znowrr nie słyszymy swojego
strzahr. Tylko działo kurczowo szarpnęło się w Ęł'tylko
hrska przerłź|ivłiebrzęczy, spadając na stal paflcerza.
Dobie$ają nas salwy sąpiednich czoĘ w, oni sĘszą Ęlko
nas. Ta kanonada smaga moich dzielnych Azjat w jak
kariczugtem po karku. WyłaŻąznich dzilde bestie. KaŻde-
go z nich mogę sobie teraz wyobrazić. W piąĘrm cznĘll
celowniczy między jednym strzałem a drugim w upojeniu
gryzie gumowy nacz łek od celownika. Wszyscy o tym
wiedzą nie Ęlko w kompanii, ale w całyrn batalionie. Nie-
dobrze. To go rozprasza, przeszkadza w obserwowanlu
syhracji. Za to o mało nie zdegradowarro go do ładowni-
czfgo. Ale jedno trzeba mv prryZnać: świetrriestrzela,
dra . w smym czołgu dow dca zawsze ma pod ręką
siekierę i gdy jego działo zachłysĘe się w intensylvnym
strzelanlu, wali wpancerz obuchem. W trzecim czoĘu do-
w dca zapomniał ostatnio wyłączyć nadajnik, zaE;h)szając
całąłącnrcśćw kompanii. I cała kompania słrrchała,jak
zgzytał zębarrn i coraz to wył jak wilk.
- Rozwalajl _ szepczę. I szept m j fale radiowe toznoszą
natrzydzieścikilometr w, jakbym każdemu zrnoich Azja-
t w wyszepĘwał to słowo prosto do uszka' _Roz-z-mlalaj|
I trzask po uszach, i brzęk fuski. Wystrzelone fuski
wydzielają odurzający aromat. Kto w jadowity aromat
wdychał, tego ogarniało rozkoszrre oszołomienie. Rozwa-
laJ!Ten huk, ta moc niezwykła, te karabinowe trele upa-
JaJą moich czoĘist w. I nie powstrzyma ich teraz Żadna
slła.Kierowcy czoĘ w jakby się z łaricuch w pozrywali'
Szarpią dźwignie' zadręczają swoje masz}my, pędzą je,
nlepokorne' w sarno piekło. A ja zerkam za siebie: żeby
tylko nie zaszli nas od tyfu. Daleko, hen z.ar:arrlj trans-
porter zblałą chorągiewką' Pozostał w tyle, opadł z sił'
Bledacy: nie mają działa potężnego, nie wiedzą, co to
rozkosz, n7e zazrtalijej. Dlatego ich strachliwy kierowca
om{a ostrożnie każdy kamie czy pieil. Pochwyć maszy-
nę w swe ręce, rwijże ją i nękaj! Pojazd pancerny to
oubtelna istota. A gdy poczuje na sobie mocnego jeźdźca,
rozbestwi się i ona. I poniesie cię galopem po granito-
2T
WIKTOR STIWOROW
w1uch gŁazach i pnlach tysiącletnich dęb w, przez (eje
i wądoły. Nie b j się, Że Zer;nriesz gąsienice, nie obawiaj
się, nie pęknie wał. Rozdzieraj i krusz, poniesie cię tw j
czołg jak ptak. Czołg _ on teŻ zachłysĘesię tą walką.
Też jest stworzony do walki. Rozwalaj!
- ...Wycofać kompanię z boju...
Iskry spod gąSienic. Kompania wdarła się na pozycje
baterii rakietowej. Zgrzyt w uszach - czy to zgrzytają
gąsienice po stalowej płycie, czy to zęby celowniczego
w moich słuchawkach?
_ ...Wycofać kompanię z boju.'.
Aby nie trafić przrypadkowo w swojego, czołglrrie cze-
kając rta rozkaz przerwały kanonadę, tylko warczą' jak
wldki rozdzierające jelenia na części.Czołgi tłukąswymi
pancern5rrni łbami delikatne podnośniki'dźwigii Wy-
rzr;tnię, w tfusty czarnoziern wgniatają dumę i chlubę
artylerii rakietowej. Rozwalaj !
- ...Wycofać kompanię z boju''. - dobiega mnie po
raz kolejny czyjśodległy skrzekliwy głos, i raptem rozu-
miem, Że to do mnie zwraca się obserwator. Ech, do
diabła! Kt Ż to w chwili szczytowej, bez tnała seksualnej
rozkoszy odrywa ludzi od ulubione$o zajęcia? obserwa-
torze, niech cię szlag, moich ogier w Ęm sposobem na
wałach w przerobisz! Cośty, wr g ludu czy blurŻuazfi-
ny szkodnik? Takiego wała! Kompania, rozwalaj! I waląc
pięściąwpancerz, wymyślając w otwarty eter całej szta-
bowej swołoczy' kt ra prochu nigdy w swoich kancela-
riach nie wąchała,rozkazuję:
- Kompania|. Zaprzestać walki! Plutonami jeden za
drugim na polankę po lewej, marsz!
M j mechanik w porywie wściekłościściągado oporu
|ewy drĘek tak, że czołg całąswą masą przewala się
w prawo, łamiącwp łbrzozę ślicznotkę.Po mistrzow-
sku wrzuca co sekundę kolejne biegi i błyskawicznie
dochodząc do najwyższego przełożenia$oni pancernego
dinozaura w prz dpoprzezkrzaki i głębokiewykroty' by
Za moment brawurowo zawr cić w miejscu, redukując
obroty niemal do zera. Czujemy mocne szarpnięcie do
przodu,jak w samolocie hamującym nagle przy koricu
pasa startowego. Pozostałe czołgi z rykiem rozczarowa-
22
AKWARIUM
nia wypadają jeden po drugim z lasu i glvałtownie zwal-
niając ustawiają się na jednej linii.
_ Rozładować! Brori do przeglądu! - rzucam rozkaz
i wyrywam przew d hełmofonu z grriazdka. a ładowniczy
strzela wyłącznikiem interkomu i przecina całą łączność.
rT\ v
lransporter opancerzony obserwator w zostaŁ daleko
w tyle. Nim doczołgałsię do kompanLi, zdĘyłemskon-
trolować brori, odebrać meldunek o stanie pojazd w,
o zuĘcilt paliwa i amunicji, ustawić kompanię w szy-
ku - i zamarłem pośrodkupolany gotowy do raportu.
Stoję' czekatn, dokonuję bilansu, podliczam plusy i mi-
nusy, Za co mogą mnie pochwalić' a za co ukarać: kom-
pania rozpoczęła wychodzenie z postoju osiem minut
przed w1rzflaczorlym terminem _ za to pochwał rie szczę-
dzą za to czasem dow dcy kompanii nawet złoĘzegare-
czek wpaśćmoŻe. Na wojnie czas liczy się na sekundy.
Wszystkie cznłg1, wszystkie samoloĘ, wsąrstkie sztaby
muSZą jednym szarpnięciem wydostać się spod uderze-
nla. Wtenczas pierwszy, najstraszliwszy cios wroga trafi
w opuszczone miasteczka wojskowe. Osiem minut! To dla
mnie niezaprzeczakty plus' Wszystkie czołgi pozostały
sprawne i przez caĘ dziei nie nastąpił Żaden defekt. To
plus na konto zastępcy ds. technicznych' Sam sprawuję
tę funkcję' Baryr nieptĄaciela om!'aliśmywielkimi łuka-
ml, przekazując precyĄnie wszystkie wsp łrzędne. To
plus na konto dow dcy pierwszego plutonu. Szkoda, Że
t Jego nie mamy w kompanii: znowu te braki. Baterii ra-
kletowej nie przegapiliśmy'wywęszyliśmy, wdeptaliśmy
w ziemię. A jedna taka bateria rakietowa, choćby najmar-
nlejsza' to kilka Hiroszim. Przerywając zwiad i tzucając
swoje pŹrncerne pudełka na te rakiety' zapobiegłem kata-
kllzmom. Za taki numer na wojnie orderek na pierśsię
naleĘ, a na manewTach dfugi czas sĘszy się pochwały'..
W koricu zjawia się pułkownik-obserwator. Dłonie
btelutkie, czyściutkie,cholewy lśnią.Z obrzydzeniem
om|a kału.Że,jak kot, żebyłapek sobie nie upaprać.
Dow dca pułku, ojczulek nasz, to też pułkownik, ale
23
WIKTOR SUWOROW
łapska ma spracowane' wielkie jak kat, do ciężkiego
trudu przyuczor:e. Czerstwą gębę naszego ojczulka wy-
smagały rntozy, spiekota i wiatry wszystkich znanych
mi poligon w i strzelnic. Do bladej twarzyczki pułkow-
nika-obserwatora nie podobna ta gęba.
- R wnaj! Baczność!W prawo-o pattz!
Lecz obserwator nie wysłuchuje mojego raportu, prze-
rywamiwp łsłowa.
- Porywa was akcja' starszy lejtnancie! Tracicie gło-
wę! Jak szczeniak|
Milczę. Uśmiechamsię do niego. Jakby w og le mnie nie
beształ, lecz medal przypinał na piersi. A w nim na widok
mojego uśmiechunarasta jes zrzn większa'wściekłość.Cała
jego świtamilczy ponuro. Wiedząrnajorzy i podpułkowni-
cy' Że artykuł 97. kodeksu dyscyplinarnego zabrania be-
sztać mnie w obecnościmoich podwładnych. Wiedzą ma-
jorzy i podpułkownicy, Że strofując mnie w obecnościmo-
ich podwładnych, pułkovneik wystawia na szwank nie
Ęlko m j autorytet dow dcy, lecz autor1rtet calego korpusu
oficerskiego bohaterskiej Armii Radzieckiej' w Ęm takze
sw j własny. Aja jakby nigdy nic. Uśmiecham się.
- HaIiba, starszy lejtnancie! To hariba, nie słuchać
i nie wykonywać rozkaz w!
Ech, pułkowniku, na lufach armatnich powywieszałbyrn
tych, kt rych nie porywa wir walki, kt rych nie upaja
zapach krwi. To przecleŻ tylko ćwiczenia, a śdybyw praw-
dziwej bitwie gąFienlce naszych cznĘ w schlapała pra-
wdziwa krew, wtedy dopiero Ęact moi dzie|ni pokazaliby,
co potrafią. I nie jest to przejaw ich słabŃci. To przejaw
siły. Nikt pod słocem nie potrafiłby ich powstrąrmać.
- No i jeszcze ten murek! Zburzy|iściemurek! To jest
przestępstwo!
A ja jużzdĘyłem zapomnieć o tym murku. Wielkie
r7'eczy. Na pewno j uŻ $o przez ten czas odbudowali. Ileż to
robot5źPrzygnać znad zatoki z-e dula tuziny więźniw
w kilka godztrl wzniosą no\ily murek jak się patrTy. A po-
nadto - skąd mam wiedzieć, pułkovnriku, czy to marrewr5r,
czy wojna? Kt Żto moŻewiedzieć podczas alarmu bojowe-
go? A gdyby to była wojna i murek zostawiliĘśmywspo-
koJu' a dwustu chłopa wraz ze swoimi wspaniałymi pojaz-
24
A"KWARIT'M
dami bojowymi spłonęłobyna jednej kupie? Co Ę na to,
pułkovrniku? Zaszczytny Ęrtułnosisz, zwiesz się szeI'em
wywiadu 13. Armii, więc może byśsię zainteresował, tle
obiekt w bojowych moi Uzbecy wykryli w ciągu tego jed-
nego dnia. Po rosyjsku nawet nie gadają a obiekĘ od-
najdują bezbĘdnie. Pochwal ich, pułkowniku! Jeślinie
chcesz do mnie, to się choć do nich uśmiechnij. I uśmie-
cham się do niego. Stoję teraz plecami do całej kompanit
i w żaden spos b nie wolno m7 tetaz obr cić się do ntch
tłłarząale 1 tak wiem, żęcała moja kompania stoi w tym
momencie z uśmiechemna twarzach. ot tak,bez powodu.
Tacy oni są, prTy byle okazji szczelząte swoje zębiska.
Apułkovrnikowi nie przypada to do gushr. Mysli pevnrie'
Ż,e to z niego się śmiejemy.Wściekłsię pułkovlrrik.Zgrzyt-
n$ zębarru,jak celowniczy w walce. Nie jest w starrie pojąć
l ocenić naszych uśmiechw. I dlatego krzyczy mi w twarz:
_ Szczeriaku, niegodnyś dowodzić kompanlą. ZavłIe-
szam cię w czynnościach.Zdać kompanię zastępcy,
niech prowadzi wojsko do koszar!
- Nie mam zastępcy - uśmiechamsię w odpowiedzi.
- W takim razie dow dcy pietwszego plutonu.
_ TeŻ nie ma. - I chcąc oszczędzić pułkownikowi wy-
mieniania wszystkich po kolei, wyjaśniam: - Jestem je-
dynym oficerem w kompanii.
Pułkownik przygasł' opadł z niego zapał. Opadł, jakby
nlgdy go nie było. Sytuacja, w kt reJ na komparrlę prTy-
pada jeden oflcer naleŻy w naszej armii' mlŁaszcza lta
terytorium Zwiapku, niemal do klasyczrrych. Wielu jest
chętnych do oficerskich szlif w, ty|e ize wszyscy chcą być
pułkovrnikami. Lejtnancki start mało kogo pociąga. Stąd
deficyt, brak młodszej kadry oficerskiej. Bardzo dotkliwy
brak. Ale tam na g rze, w sztabach, dziwnie się jakoś
o tym problemie zapomina. ot' najleps4r przykład: puł-
kownik po prostu nie pomyślał,Że mogę być jedynym
oflcerem w kompanii. Zawiesił mnte jako dow dcę - jego
Prawo. Ale kompanię trzeba cofrrąć do koszar. A wodzlć
kompanię, i to jeszczn pancerną dziesiątki kilometr w
bez oficera - to po prostu niemożliwe. To jest r wnozrlacz-
ne zprz'estępstwem. MoŻebyć ocenione jako pr ba zalraa-
chu stanu' Na tej drodze, pułkowniku ' czeka cię klęska
t - Akwariu
WIKTOR SUWOROW
kompletna. Skoro zawiesiłeśdow dcę w sytuacji, gdy nie
ma zastępc w, tym samyrn przejaleśosobistą odpowie-
dzialrrośćza całąkompanię i nie masz prawa tej kom-
panii komukolwiek powierzyć' Gdyby istniało takie pra-
wo, w wczas byle dow dca dpŻji m głby wyprowadzić
wojsko w pole' odwołać dow dc w zastępując ich zgodnie
ze swoim gustem, i ptucz got w. A u nas nie ma pucz w,
bowiem nie każdemu dane jest prawo rozstrzygalia deli-
katnej kwestii doboru i rozrnieszczaria kadr dowodzenia.
odwołać - twoje prawo. odwołać - nic prostszego' Odwo-
łać.każdypotrafi. Jest to r wnie proste, jakzabić człowie-
ka. Ale ptzywracać dow dc w na ich stanowiska to nie to
salno, to tak, jakby chcieć martwego oŻ.ywić. No i co, puł-
kowniku' myśliszz powrotem postawić mnie na czele
kompanii? Nic z tego. Nie jestem godzien. Wszyscy to sły-
szeli. Nie masz prawa powierzyć kompanii niegodnemu'
A jeŻe|i na g rze dowiedzą się, że nad samą niemal grani-
cą dymisjonowałeśpełnoprawnych dow dc w kompanii
pancernych i na ich miejsce niegodnych mianowałeś?Co
wtedy z tobąbędzie? No jak' pomyślałeśo tym?
NajlepĘ byłoby' gdyby pułkownik skomr-nikował się
z dow dcąmojego batalionu a]bo pułku: żernby zabierajcie
swoją osieroconą kompanię. Ale ćwiczenia się skor1c4rły'
Skoriczyły się r vrnie niespodziewarrie, jak się zaczęĘ.Kt ż
zezuroli na kor4rstanie z bojowej sieci łącznościpo zakor:-
cz-eniu manewr v/.2 Ci, kt rzy pozwalali sobie na takie sa-
mowole, w tzydnestym si dmym szli pod mur. Od tego
czasu nikomu nie zachciewa się takich Żart6w. No co tam,
pułkowniku? Prowadźżrkomparrię. A rnoŻe zapomniałeś
juŻ, jak to się robi? A moze nigdy nie miałeśz tym do
c4rrienia? Może wychowałeśsię w sztabach? Takich puł-
kownik w jest przecieŻ na kopy. Z bok.u każda czynność
wydaje się błahostką. I nawet prowadzenie komparrii czoł-
$ w wydaje się bardzo proste. Sęk jednak w Ę,łn,Że rozkazy
należy wydawać zgodnie Z nowJrm re$ulaminem' Kompania
nie składa się z Rosjarr, zaloga nic nie zr:ozumie. Albo co
gorsza zrozamie na opak. Wtedy nawet helikopter nie od-
szuka ich po lasach i bagnach. Cznłg to straszliwa masa,
może najechać na człowieka, moŻe nrtąć Wraz Z mostem,
rnoże zatonąć w bagnisku. A zapłata jedna i ta sama.
26
AKWARIUM
Przestał,em się uśmiechać.Sytuacja jest poważna i nie
ma się co weselić. Skoro tak, to rnoŻe zasalutować, I: _Czy
mogę slę odmeldować, towarzyszu pułkowniku? -Tak czy
lnaczej, jestem tu teraz osobą postronną: ani dow dca'
ani podwładny' Wy nawarzyliście tego plwa, wy je spijaj-
cię. Zachciało się komenderować, więc, towarzyszu puł-
kowniku, komenderujcie. Ale złośćbardzoprędko ze mnie
opadła. Moja kompania, moi ludzie i masz5rrry. Choć nie
odpowiadam juŻ za kompanię, nie porzucę jej ot tak.
_ Towarzyszu pułkowniku - poderwałem palce do da-
szka_ proszę o zezvło|elie na ostatnie przeprowadzenie
kompanii do miejsca postoju. Cośjakby pożegnanie.
_ Zgoda _ tzucił kr tko. Przez chwilę wydawało mi
się' że z przyz\]vyczajenia chce jak zwykle udzielić kilku
pouczeri: nie pędź,rie zapalaj się, nie rozciąg:aj kolum-
ny' Ale nie uczynił tego' Może w og le nie miał zarniarlu,
może tylko mi się wydawało.
- Tak, tak, prowadŹcie kompanię. Traktujcie m j roz-
kaz jako jeszcze nieprawomocny. Doprowadzicie kom-
Panię do koszar i tamją zdacie'
_ Rozkaz|. - odwracam się ostro na pięcie, kątem oka
dostrzegając uśmieszkiw świciepułkownika. Jakże to
tak: prowadŹcie kompanię. Świta zdaje sobie sprawę, że
regulamin nie przewiduje takiej sytuacji. Albo dow dca
$odzien jest swego pododdziafu i ponosi za peŁnąodpo-
wledzlalność,albo przeciwnie, jest go nie$odny, i w w-
czas zostaje z miejsca zdymisjonowany. ,,Na razie macie
dowodzlć'' - to nie romłia?arrie' Zatakądecyzję pułkow-
ntk może słono zapłacić'Jest to jasne dla mnie, podob-
nle jak dla jego świty.Ale t5rmczasem nie zaprzątam
sobie t5rm głołry.Teraz czeka mnie powaŻrrc zadanie.
Dowodzę kompanią i w nosie mam, co kto pomyślał'kto
Jak postąpiłi jaka spotka go za to kara.
Dow dca musi podporządkować oddział swojej woli,
zanLm wyda pierwszy rozkaz. Musi spojrzeć na swoich
żoŁnterzy tak' by przez szereg przebieg dreszcz, Żeby
wszyscy zarnat|i, aby kaŻdy poczuł, Że za tnoment z ust
dow dcy padnie komenda. A komenderuje się w wojs-
kach pancernych bez słw. Dwie chorągiewki w dło-
nlach. T)rmi chorągiewkami dowodzę'
27
WIKTOR SUWOROW
Białachorągiewka ostro w g rę. To m j pierwszy roz-
kaz'T\m kr tkim i ostrym $estem przekazałem kompa-
nii długi komunikat:
,,Przed wami - dow dca kompanii! Od tej chwili obo-
wia2llje zakaz korzystania z nadajnik w, aŻ do pierwsze-
go kontaktu z WTogiem! Uwaga...''. Rozkazy dzieląsię na
wstępne oraz wykonawcze. Rozkazern wstępnym dow d-
ca niejako chwyta podwładnych w stalowe cugle swojej
woli. I ściągającje musi odczekać pięć sekund' zanirn
wyda rozkaz zasadniczy. Wszyscy muszą znieruchomieć
w oczekiwaniu, każdy musi poczuć Żdrazne wędzidła,
lekko drgnąć, muszą zagrać mięśnie'jakby wyprzedza-
jąc ostre smagnięcie, kaŻdy musi czekać na następny
rozkaz,jak dobry rumak czeka na cięcie szpicrutą.
Czerwona chorągiewka w g rę' po czym obie - w dwie
strony i do dołu. Drgnęła kompania, poszła w rozs5pkę,
podkutymi buciorami dudniąc po pancerzach.
Może chcieli się ze mną w taki spos b pożrgnać, noŻe
kompania demonstrowała obserwatorom swoje wyszkole-
nie, a może po prostu wściekłośćponiosła i nle mieli irrnej
możliwości,by jąwyrazić. Ach, gdyby przyszło komuśdo
głolvy wĄczyć stoper! Ale nawet bez sekundnika wiedzia-
łem,że w świciepułkownika jest niemało czoĘist w zpra-
wdziwego zirarzrria, czoĘist w z krwi i kości'i ż-e każdy
z ric}r w tej chwih lubuje się moimi Azjatami. Sam byłem
świadkiemwielu rekord w w wojskach pancernych, zrrarr'
ich cenę. Widziałem połamane ręce, wybite ąby. Ale teraz
szrąściesprzyjało chłopcom! Nle wiemjak,leczz g rywie-
działem, Że atijeden nie zrobi fałszywego kroku, nie po-
śllzgpiesię, wykonując karkołomny skok do włazu' Wie-
dzialem' że nikomu nieprzytvaśnie palc w. Nie tym ra?rclrl.
Dziesięć silnik w ryknęło zgodnym ch rem. Siedzę
wysunięty z wieŻy czołgu prow adzącego. Biała chorągie -
wka w mojej dłon7 ozrlacza: ',Jestem got w!'' I w odpo-
wiedzi widzę dziewięć innych chorągiewek: ,,Got w! Go-
t w! Got w!'' Zdecydowany ruch nad głową i machnięcie
na wsch d: ,,Za mną!"
Wszystko bardzo proste. Elementarne. Pr5rmiĘwne?
Tak, ale Żadęn pelengator nie będzie w stanie niczego wy-
kryć' gdyby nawet r wnocześnie w5rrnaszerowały cztery
2A
AKWARIUM
armie pŹrncerne. Podobnie prymitywne i niezawodne sztu-
czkirnarny w zanadrzu przeciwko wszelkim innym sposo-
bom rozpozniarria. I dlatego pojawiamy się zawsze niespo-
dziewanie. Dobrze |ub źle_ zawsze znienacka. Nawet
w Czechosłowacji, nawet w sile siedmtu armii na raz.
Pułkownik-obserwator wgramolił stę na sw j trans-
porter. Świta zaritn. Silnik ryknd, pojazd ostro zawr -
ciłi ruszył inną drogą dobazy.
Świta pułkownika Żywi do niego nienawiść,to widać
na pierwszy rzut oka. W przeciwnym razie ktośby mu
podszepnął, że powinien się posuwać tuŻ za moim czoł-
glem' JestemprzecieŻ teraz nikim. Samozwaniec' Powie-
rzenle mi kompanii prąrpomina sytuację' w kt rej na-
czelnik policji zleciłby dokonanie aresztowania eks-poli-
cJantowi, wydalonemu z pracy. JeŻelljuż przyszedł ci do
Ełoury taki pomysł, toprzynajmniej nte odstępuj na krok,
aby w razie czego t|a czas interweniować. JeŻeli poMe-
tzyłeŚ komuśkompanię, jeżeli nie potrafisz nią dowo-
dzlć, to przynajrr'nLej bądźw poblizu, żeby w razie po-
trzeby nacisnąć na hamulec. Ale nikt nie uprzedził puł-
kownika, Że złoĘłswoje Ęcle w ręce młodego lejtnanta.
A lejtnant odsunięty od władzy moŻe pomlolić sobie na
kaŻde świstwo, jest w kompanii obcym człowiekiem.
Zaśodpowiadaćprzy1dzie tobie. A może wiedzieli wszys-
cy w świcie,że starszy lejtnant doprowadzi kompanię
bez jakichkolwiek irrcydent v/7 Wiedzieli, Że rie będzie
starszy lejtnant łamaćpułkowniczej kariery. A m głby...
rTl vII
lak bywa często: smagną dywlzję knutem alarmu bo-
Jowego i ledwie Wyrwie slę na otwartą przestrzert - jl:'ż
toŻkaz powrotu. Tkwi w tym głęboki sens. W taki spo-
o b wyrabia sięprzyzwyczajenie. Kiedy alarm rzlci dy-
wlzJe w prawdziwy b j' ruszą nari jak na wiczenia'
A przy okazji us54pta się czujnośćrneprzyjaciela. Ra-
dzlecliiie dywizje w1padają ze swych baz często niespo-
dzlewanie. Wr g przestaje reagować na te ruchy wojsk.
Kolumny czołg w zapchały wszystkie drogi. Widać, że
;y$nał powrotu otrzymała r wnocześnie cała dywizja.
29
WIKTOR STIWOROW
Kto to wie, ile dywizji poderwał dziśalarm bojowy; ile
Ich teraz powraca do swych zgnrpowari! MoŻe tylko na-
sza dywlzja, rnoŻe tłzy dywwje, a moŻe i pięć. Kto wie,
może sto dywizji zerwało się na alarm bojowy.
Koło bramy naszej bazy rŻnie orkiestra dęta.
Dow dca pułku, ojczulek nasz, stoi na czołgu - wita
swoje zastępy. Patrzy na nas doświadczonym,wymagają-
cym okiem. Jednego spojrzenia dość,by ocenić kompanię,
baterię, batalion 1 ich dow dcę. Kulą się dow dcy pod
ołowiarrym ojcowskim wzrokiem' Potęzrre chłopisko, koa-
lic1ika zapięta na ostatrrie dzir_rki, ledwie ich starcza.
Cholewy jego wielkich bucior w z tyfu z lekka ponacina-
ne - w przeciwnym razie nie naciąginie ich na potężne
łydki. Pięśćma jak czajnik. I Ęm czajnikiem komuśwy-
machuje. Pewnie dow dcy trzeciego batalionu strzelc w
zmotoryzowanych, kt rego transportery znlkają właśnie
w żarłocnlejgardzieli bramy. W tej chwili wchodzi bateria
moŹdzierry naleŻąca do tego batalionu, a za r;lią_ TIasZa
kolej. I chociaŻ wiem, że wszystkie moje czoĘ sunąjeden
za drugim' i choć jest mi to teraz obojętne, nie jestem już
ich dow dcą to w ostatrriej chwili tzucam za siebie spoj-
rzenie: tak' są wszystkie, ani jeden nie został w Ęle. Do-
w dcy wszystkich cznĘ w starają się pochwycić moje
spojrzenie. Jazaśznowu gwałtownie obracam się do przo-
du, prawą dłor1 podrywam do czarnego hełmofonu i do_
w dcy wsąrstkich dziewięciu pozostałych czołg w powta-
rzająza' mną ten stary gest wojskowego pozdrowienia.
Dow dca pułku urykrrykuje jeszłzrjakieśprąlkre po-
gr ż|
wrKToR sttwoRow
n w masąmowych. Do jednej wchodzi 25o naboj w. Po-
tem taśmynaleĘ u|oĘć w m'ga-'ynkach, kt rych jest 13
w kitzdym cznĘlu. Teraz z kolei tz.eba zabrać wszystkie
wystrzelone hski, złoĘćdo slrzyr1 i zdać do magaz5mu.
Lufy wyczyścimyp źnĘ'Po kolei calym plutonem każdą
lufę czołgową po wiele godzirr dziennie, powtarzając tę
sirmą czynnośćdz1efl za' dniem. Ale na razie trzrcba za,Lać
luĄlolejem. Potem przychodziczas mycia cznĘ w. Narazie
tylko z grubsza, właściweumycie i czyszczenie odkłada slę
na p źrnej,a teraz trz'eba nakarmić żntnierzy. Po kolacji
wszyscy zabierają się do kontroli technicznej. Do rarra
wszystko musi być sprawdzone: silniki, układy transmi-
sy'ne' zawieszenia, zespoĘ jezdne. Tam, gdzie to koniecz-
ne, należy wymienić ogniwa w gąFienicach. W czwartym
czoł$u _ zniszcznrta lewa naciągarka. W smym - nawala
reduktor obrotorrry wiezy. A w pierwszej komparrii cznĘ w
muszą w5rmienić Tluraz dwa silrriki. Od rana zacznie się
og lne cryszczenie fuf. Żeby wszystko było gotowe! Bo
zgnojąl I nagle czuję pustkę w sercu' Na$e przypominam
sobie, ils rlie cznka mnie już poralrna kontrola kompanii.
A może nawet nie wpuszczą mnie jutro do parku?
Wem, że wszystkie papiery w mojej spraw.ie juŻ zostaly
przygotowanę 7 Że oficjalnie zostanę odwołany nie jutro
rarro, lecz już dztsiaj w'ieczorem. Wiem, że oficerowi przy-
stoi iśćpo dymisję w peŁ:ej gali' jakby maszerował po
najwyŻsze odznaczenie. l moja komparria też to wie' Dla-
tego podczas gdy wykł całem się z ekipą paliwową gdy
sprawdzałem karty zuĘcia amunĘi, kiedy właziłempod
trznclcznŁg, to jużktośmi choleury w5polerował, kto inny
spodnie pzeprasował i świeżykoklierzyk prz5rfastrygował.
Zrzuciłern brudny kombinezon, prędko pod pryszrric' Go_
liłem się dfugo i starannie' I jtźgoniec ze sztabu pułku.
Huczy park. Prznzbrarnę ciągnik wlecze tozbĘ transpo-
rter. BrącząanŻryte hrski. Dudnią potężne Urale, zalado-
wane piramidami skrąrr1 po pociskach. Spawarka wyrzuca
Snopy iskier jak szt';rczrrc ognie. Do rana wszystko będzie
lśnići mienić się w świetle.Na razie brud, brud wokoło'
hałas' łoskot jak na wielkiej budowie. Nie odr żeis z oficera
od szeregowca. Wsąrscy w kombinezonach, wszyscy brud-
ni' wszyscy klną. I pośrd tego hałasu idzie starszy lejtrrant
32
AKWARIUM
Suworow. I milkną rozmo]Jt;y. Umorusani czoĘiścispoglą-
dają za' mną Każdy wie _ starszy lejtnant maszenrje po
dymisję. Nikt nie wie, za co wyleciał. Ale każdy wie, Że
niepotrzebnie go zdejmują. Wszyscy czująto w $łębi serca.
Normalnie nikt nie zauwaĘłbystarszego lejtnanta. Dhrba-
libyw swoich sibrikach, wystawiając usmolone tyłki. Ale tu
człowiek idzie po dymisję. I dlate$o sięgając brudnymi łap_
skami do brudnych daszk w saluhrją mi obcy, nieznajomi
czoĘści.I ja im salutuję' I uśmiecham się do nich' I oni
uśmiechająsiędo mrie, Że niby może być gorzej' trzym się.
A za murami zgrupowania _ całe wojskowe miastecz-
ko. Kasztanowce takie, Żewe trzech nie obejmiesz. Mło-
dzi rekruci porykuj ą głośnym,|ecz rięzgodnym ch rem'
Starają się, ale niezdarnie im to jeszcze idzie. Starszy
szeregowiec zawadTacko pokrzykuje . Ot, i rekruci mi sa-
lutują. To jeszcze cielęta. Niczego jeszcze nie rozumĘą.
Dla nich starszy lejtnant to bardzo ważna figura, znacz-
nie ważniejszan7ż starszy szeregowiec. A to że cholewy
Jego lśniąwyjątkowo? Pewnie ma jakieśświęto.'.
Oto i sztab. Tu zawsze czysto. Tu zawsze cicho. Marmu-
rowe schody. Rumuni jeszcze przed' wojną wybudowali.
Dywany na wszystkich korytarzach' Aoto p łokrągłasala'
za)ana światłem.W kuloodpornym przeztocĄrstym stoż-
ku - opieczętowany paristwowymi insygniami sztandar
pułku. Pod sztarrdarem zamarł wartownik. Kr tki płaski
bagnet rozprasza ostatrri promyk słorica' rozsy1ruje iskra-
mi po marmurach. oddaję cześćsztartdarowi pułku,
a wartownik ani drgnie. Wszak 1urzyrna automat. Uzbrojo-
ny człovriek nie musi oddawać honor w, llie zrla Żadnych
lnnych form powitania. Jego brori starczy za poMtanie.
Goniec idzie korytarzem prosto do gabinetu dow dcy
pułku' Dziwrre. Dlaczego nie do szefa sztab:u? Zapukał
w drzwi. Wszedł, starannie zarnykając je za sobą' Po
chwili wychylił się, w mllczeniu ustąliłprzejścia:- Pro-
szę wejść.
Za dębowym stołem dow dcy pułku: nie znany mi
podpułkownik, niewielkiego wzrostu. Widzlałem go dziś
w świciepułkownika-obserwatora. Ki diabeł? - dziwię
stę. A gdzie ojczulek' gdzie szef sztabu? Dlaczego pod-
pułkownik siedzi w fotelu dow dcy? CzyŻby z racjl swej
Y.r{
WIKTOR SUWOROW
funkcji stał wyżej nź|iojczulek? Jasne , ŻewyŻej.W prze-
ciwnym razie rrie siedziałby za jego biurkiem.
- Siadajcie, starszy lejtrrancie _ nie wysłuchując ra-
portu zw'raca się do mnie podpułkownik'
Usiadłem. Na sam5rm skraju. Wiem, żeza rrlom'ent wy-
buchnie krąlkiem i trzebabędzie zerwać Się w mgnieniu
oka. Dlatego plecy mam w5,prostowane, jak na defiladzie.
- Zameldujcie, starszy lejtnancie, dlaczego uśmiechali-
ściesię' kiedy pułkownik JermoĘew zwalniał was z do-
wodzenia kompanią?
Wzrok pułkownika przenika do samej duszy: m w
tylko prawdę, ja ciebie, lejtnanciku, widzę na wskroś.
Spoglądam na podpułkownika, na świeżutkikołnie-
rzyk jego podniszczonego, ale schludnego, odprasowa-
nego munduru. I c żrnll na to odpowiesz?
- Nie wiem, towarzyszu podpułkowniku.
_ Z kor:rpanią Ża| się rozstać?
- Zal.
- Twoja kompania wykonała zadanie po mistrzowsku'
Zwłaszcza pod koniec. A co do muru, wszyscy są zgodni,
|epiej zburąrć, niż całypułk wystawić na strzał. Murek
odbudować to żadna filozofia.'' ot co, starszy lejtrrancie.
Nazywam się podpułkownik Krawcow. Jestem szefem wy-
wiadu l3. Armii' Pułkownik Jermołajew' kt ry odebrał ci
kompanię, jest przekonźrny,Że to orl kieruje wywiadem'
W rzeczywistości znstał zdjęty' choć na razie się tego nie
domyśla.Na jego miejsce luq1;lzruaczor:o mnie. odbynramy
objazd dywizji. on j est przekonany, żedokonuj e inspekcj i,
a|e w rzeczywistościto ja zapoznaję się ze stanem !vy!lra-
du w dywizji. Wszystkie jego decyzje i rozkazy nie mają
mocy ob owi aąującej. ort pr ze z c aly dzieft zar ządza i r ozp o -
rządza, a ja pod vnecz r przedstawiam odpowiednim do-
w dcom pułk w i dywizji swoje dokumenty i wszystkie
jego rozka4r tracą moc' On się tego nie domyśla.Nie wie'
żejego krąrk to wołanie na puszczy. W hierarchii Armii
Radzieckiej i całego naszego paristwa jest już Zerem, oso-
bą prywatną nieudacznikiem' wypędzonym z wojska bez
emerytury' Wkr tce dowie się o tyrrr z właściwegorozkazll
dziennego. Tak więc jego decyzja o usunięciu was zn sta-
nowiska dow dcy kompanii traci wszelką moc.
34
AKWARIUM
- Dziękuję, towarzyszu pułkowniku!
- Nie spiesz się z podziękowaniami. On nie ma prawa
zdejmować cię z dow dztwa kompanii. Dlatego robię to
Ja. - I gwałtownie zmieniając ton powiedział cicho, |ecz
dobitnie. - Rozkazllję zdać kompanię!
Jestem przyzvłyczajony prą[mować ciosy losu z uśmie-
chem. Ale cios padł znienacka i uśmiechjakośnie wyszedł.
Poderwałem się z miejsca, dłori pod daszek:
_ Rozkaz! Zdać kompanię!
- Siadaj.
Usiadłem.
- Istnieje pewna r Żnica. Pułkownik Jermołajew zdjął
clę, ponieważ jest przekonany, żekompania to zbytwie-
le szczęściadla ciebie. Ja cię zdejmuję, bo sądzę, że
kompar_ria to dla ciebie za rnało' Mam dla ciebie funkcję
szefa sztabu batalionu rozpoznania.
- Jestem tylko starszym lejtnantem.
- Aja tylko podpułkownikiem. Ale wezwano mnie i roz-
kazano objąć wywiad' i rozpozrtanie całej armii. Tak więc
obecnie nie Ęlko przejmuję wszystkie Sprawy biezące, ale
r wnież kompletuję własną ekipę. Kilka os b zabrałem ze
BobąZe swojej poprzedniej pracy. Byłem szefem wywiadu
E7. Dfizji' Ale mam teraz o wiele większe $ospodarstwo
t potrzebuję wielu rozgarnięĘch, sprawnych chłopak w,
na kt rych rnoŻna polegać. Sztab baonu rozpozrtaria: to
dla ciebie minimum. Wypr buję c1ę także rn wyŻszych
starrowiskach. Jeżeli się sprawdzisz... _ Spogląda rrazega-
rek. - Masz dwadzieścia minut na spakowarrie. o 2r'3o
do sztabu 13. Armii w R wnem jedzie od nas autobus.
Jedno miejsce Zarezer\Nowane dla ciebie. Zabieram cię
do wydziafu wyviadowczego sztab:u 13' Armii, jeślitylko
zdaszjutro egzaminy.
Zdałem.
Rozdział 2
wteścieczterdzieścikrok w dzieli hotel oficerski od
sztabu 13. Armii. Co rano niespiesznie mijam szereg pra-
starych klon w, puste zie|orrc ławki, zltierz.ając prosto ku
wysokiej ceglanej ścianle.Za tą ścianąw gęstym sadzie
kryje się stary pałacyk. Przed laty mieszkał tu pewien
bogaty człowiek. Naturalnie, został zabity, bowiem to wiel-
ka niesprawiedliwość, żeby jedni mieli duże domy, a in-
ni malutkie. Przed wojną w tym pałacyku mieściłosię
NKWD, a podczas wojny- Gestapo. Nic dziuneego: to nad-
zvłyczaj wygodne mĘsce. Po wojnie stanąłtu sztab jednej
z|iczrlych naszych armii. W tym sztabie obecnie sh)Zę.
Sztab jest koncentracją bezwzględnej, nieubłaganej,
nieugiętej władzy. W por wnaniu zkt rymkolwiek prze-
ciwnikiem nasze sztaby są bardzo niewielkie i maksy-
malnie mobilne. Sztab armii liczy siedemdziesięciu gene-
rał w i oficer w plus kompania ochrony. To wszystko'
Żadnej biurokracji. Sztab armii rnoŻe w kaŻdej chwi-
li ulokować się w dziesięciu transporterach i rozpĘnąć
w szarozielonej masie podległych mu wojsk' nie tracąc
nad nimi kontroli. Ta nlewidzialnośći mobilnoŚć czyni
go nieosiągalnym dla wroga' Ale r wnież w czasie pokoju
jest zabezpieczorly przed wszelkinri prą;padkami. Jesz-
i
i
I
I
I
I
L,
AJ(WARIUM
cze pierwszy właścicielogrodzlł sw j dom i wielki sad
wysokim ceglanym murem. Wszyscy kolejni właściciele
umacniali mur, dobudowywali' wyposażali w coraz to
nowe urządzenia ochrorrne.
Przy ĄeLonej bramie - wartownik. okazmy mu przepu-
stkę. obejrzy ją uważnie i - dłoti pod daszek: proszę wejść.
Z punktu kontroli nie widać samego budynku. Wiedże
dori droga wijąca się pośrd gęstych krzak w. Z drogirie
skręcisz _ krzakl przeplata nieprzebyta gęstwina drut w
kolczasĘch' Idźwięc tą drogą, jakbyśtunelem maszero-
wał. Podprowadzi cię łagodnym fukiem do ukrytej wśrd
kasztan wwilli. Okna naparterze od latzamurowane. Na
pierwszym piętrze ofua z z-ewnątrz mocno zakratowane,
a od środkaszczelrie zasłonięte kotarami. Przed $łwnym
wejściemplacyk wybrukowarry czysĘłni,białymi płyt-
kami i otoczony ścianążywopłotu.Wnikliwe oko dojrzy
w tych krzakach pr cz drut w kolczastych takŻe szary,
chropowaĘ beton. To kazamaty' gniazda cekaem w, po-
łączone siecią podziemnych korytarzy z piwnicami sztabo -
wymi zamienionymi na wartowrrię.
od gł' wnego dziedzirca droga zakręca wok łpałacyku
l prowadzi do nowe$o dwupiętrowego bloku' dostawione-
go do gł wnej budowli. Stąd można wreszcie przedostać
slę do parku, kt ry zieloną mgłąotacza nasz Biały Dom.
W ciągu dnia w alejkach parkowych rnożla spotkać je-
dynie oficer w sztabowych, nocą - warty z psami. W tJrm
Bamym parku znajduje się niewidoczrre dla obcychwejście
do podziemnego punktu dowodzenia, skonstruowanego
głębokopod ziemią i chronionego tysiącami ton betonu
l stali. Tam, pod ziemiąjest wszystko - pomieszczenia do
precy i pornieszczenia mieszkalne, węełłączności,sto-
łwka, szpital, rnĘazyny, słowem to, co jest niezbędne do
Ęcla i pracy w warunkach całkowitej izolacji' Ale pr cz
tego punktu dowodzenia istnieje jeszczejeden. Chroni go
nle tylko beton, stal i psy, ale r wnteż tajemnica. To mi-
raż. Mało kto wie, $dzie się znajduje.
Do rozpoczęcia pracy pozostało jakieśdwadzieścia mi-
nut i spaceruję alejkami, szurając pierwszym złotem je-
nleni. Daleko, daleko w obłokach myśliwiec kreśliniebo,
3trasząc żrrrawie krĘące nad niewldocznyTn stąd polem'
37
WIKTOR SUWOROW
oto oficerowie ciągnąjeden za drugim do Białego Do-
mu. Już czas. Na mnie też. Dr Żką do szerokiej alei,
koło szemrzącego strumyka, teraz omijam lewe skrzydło
pałacyku, i już jestem z powrotem na głwnym dzie-
dziricu, wśrd gęstych krzak w, pod cięzkim wzrokiem
karabinowych strzelnic.
Ponownie okazuję przepustkę salutuj ącemu wartowni-
kowi i wkraczarr do wył,ożonegobiałym marmurem hallu.
Niegdyśdzwoniły tu kielichy, szeleściłyjedwabne suknie,
a stnrsie pi ra wach|arzy WyĘ tozlrrarzorry wzrok. Dziś
sukni tu nie uŚwiadczysz. Rzadko mignie telegrafistka
zwęzłałączrrości.Sp dniczka z strkna, mundurowa' ob-
cisła. Co tak wodzicie za riąoczatni, pułkownicy? Fajna?
Schodami z blałego marmuru - na g rę. Teraz to za
mną wiodą oczaml. Na g rze wartownik. Kolejna kon-
trola dokument w. Nawet nie każdy sztabowy pułkow-
nik może tu swobodnie wejść.A ja jestem Ęlko star-
sz5rm lejtnantem - i warta mnie przepl)szcza. Na dole
nadziwić się nie mogą. C Ż to za gagatek? Z jakiej racji
chadza marmurow5rrni schodami na piętra?
ostatnia kontrola przepustki i wchodzę na przycie-
mniony korytarz, Dywan tłumi kroki. Na koricu koryta-
rza _ c^|\|oro drzwi, na początku _ teŻ czvłoro. Na ko cu
znajdują się gabinety dow dcy armii, jego pierwszego
zastępcy, szefa sztabu i politycznego szamana 13. Ar-
mii, zwanego członkiem Rady Wojskowej.
Czvłoro drzwi u wlotu korytarua to najważniejszewydzia-
ły sztabu: pierwszy, drugi' smy i specjalny' osobgj' Pierw-
szy Wydział - operacyjny, zajmuje się planowaniem bojo-
u4rm. Drugi Wydział - zwiadowczo-rozponlawczy, dostar-
czapier'wszrmu wszelkich informacji o przeciwniku. Ósmy
Wydział nie ma nazvły, a Ęlko numer' Mało kto wie, cąrm
się zajmuje. Z kollei Wydział Specjalny na odwr L nie ma
nulnerll' tylko nazwę. I wszyscy wiedzą czym się zajmlĄe'
Nasz korytarz jest najbardziej chronioną częściąszta-
bu, dostęp ma tu zaledwie garstka oficer w. Naturalnie,
zdarza się tu dojrzeć lejtrrarrta: bezpieczniaka albo gene-
ralskiego adiutanta. Teraz teŻ patrząza mI7ą pułkowni-
cy: co to za gagatek? A ja ani bezpieczniak, ani adiutant.
Jestem oflcerem Drugiego Wydziału' A oto nasze czarne
38
AKWARIUM
obite sk rą drzwi - pierwsze po prawej. Wystukuję kod -
l drmli odpływają na bok. Za nimi następne, tym razem
pancerne' jak w czoĘu. Naciskam gl:zik dzwonka, przę'z
kuloodporny wizjer zerka na mnie czujne oko i słychać
jak strzela zamek - jestem w domu.
Dawniej była tu zapewne jedna wielka sala, p Źniej po-
dzielono ją na sześćmniejszych gabinet w. Choć w cias-
nocie, ale w zgodzie. W jednym gabinecie - szef wywiadu
13. Armii, m j dobroczy ca i protektor, na razTe jeszcze
podpułkownik, Krawcow. W pozostałych gabinetach pra-
cuje pięć grup wchodzących w skład Dnrgiego Wydzia-
hr. Pierwsza kieruje ca|rm podlegĘm wywiadem - bata-
llonem rozpoznaria, pułkowymi kompaniami wyrriadow-
czymi, wydzielonymi kompaniarri rozpoznania, zwiadem
arĘlefiskim, inŻyniefinym' chemicznym. Piąta grupa
prowadzi wywiad elektroniczny. Ma do dyspozycji dwa
bataliony pelengacji i nasłuchu, a ponadto kontroluje ele-
ktroniczny wywiad wszystkich dryizji wchodzących
w skład naszej 13' Armii. Druga i trzecia grupa to dla
mnie terro trcognita. Ale po miesiącu pracy w czwartej
zaczyraalla stopniowo domyślaćsię, cą1m zajmują się te
otoczone najściślejszątajemnicą grupy. Rzecz w tym, Że
nasza czularta rupa dokonuje ostatecznej analŻy infor-
macji, spływających ze wszystkich pozostaĘch grup Dru-
glego wydziahr. Ponadto dochodzą do nas informacje
z dohl - od sztab w dywŻji, z E ry _ ze sztabu okręgu, od
sqpiad w - zpogtarncznych wojsk KGB.
Nasza grupa liczy w normalnych warunkach trzy oso-
by. W czasie działan wojennych winno ich być - dziesięć.
Gabinet wytrrosażony jest w trzy biurka. Pracują tutaj
dwal podpułkownicy: analityk i prognosta, no i ja - star-
azy lejtnant. Odpowiadam za najprostszy wycinek: prze-
mleszczenia. PrzełoŻonym jest, rzecz jasna' analityk.
Dawniej r wnieŻ przemieszczeniami zajmował się
podpułkownik. Ale nolvy szef w5rwiadu wypędził go
zwydzlału, zwa|niając miejsce dla mnie. Zgodnie z woj-
rkową nomenklaturą tego rodzaju robota podlega pod-
pułkownikowi i dlatego' jeślizdołarn się przy niej utrzy-
mać, to bardzo prędko zostanę kapitanem, a cztery lata
p źnlejmam zapewnione szlify majora, i jeszcze za pięć
WIKTOR STIWOROW
lat - rangę podpułkownlka. Jeśliprzezten czas potrafię
przeblć się wyżej, to i kolejne stopnie przyJdąautomaĘ-
czrtie, z wysługą lat' Ale jeśIizsunę się w d ł,to dla
kaŻdej nowej gwiazdki będę musiałwgryzać się w czyjeś
gardło.
Podpułkownikom wcale rr1e przypadła do gustu ini-
cjatywa nowego szefa wywiadu: posadzić w pułkowni-
czy fotel starszego lejtnanta? Samo moje pojawienie się
w tym gabinecie podważa ich autorytet i doświadczenie.
Ale to nie najważniejsze. Najważniejsze, Że r wnież na
ich miejsca no!\y szef' możęposadzić młodych i krew-
kich. Tak więc obaj obserwują mnie uważnie i na powi-
tanie odpowiadają ledwie widocznym skinieniem głowy.
W gabinecie grupy i:rformacfnej wydziału wywiadow-
czego znajd'ują się trzy biurka, trzy potężme sejĄl' p łki
z kslĘkarni na całąścianęi mapa Europy _ też na całą
ścianę'Na wprost wejścia- nieduży portret młodo lvyglą-
dającego generała' Po ttzy $wiazdki na epoletach. Czasem,
kiedy nikt nie widzi, uśmiecham się do generała i mrugam
dori porozumiewawczo. Ale generał z portretu nigdy nie
uśmiecha się do mnie. Spojrzenie jego pozostaje chłodne,
surowe i pełne powa$i. oczy, zwierciadło duszy' sąbez-
względne i władcze. W kącikach ust - lekki cier1pogardy.
Pod portretem brak jakiegokolwiek podpisu. Nie ma go
taI<Że z tyfu portretu' Sprawdziłem' gdy byłem sam w po-
koju. Zamiast nazwiska widrrieje pieczęć,,Jednostka Woj -
skowa nr 44388" i groźne ostrzeż-enie: ,,Przechowywać je-
dynie w chronionych pomieszczeniach Akwarium i pod-
legĘch mu insĘrtucjl". WyŻ-szy korpus oficerski Armii
Radzieckiej Zr:rarn na pamięć. Oficer musi go znaĆ. Ale
jestem absolutnie przekonany ' Że generała z naszego por-
tretu nie widziałem w żadnym wojskowyrrr czasopiśmie,
z wewnętrznymi biulet5mami włącznie. Dobra, towarzyszu
generale, rlje przeszkadzajcie mi w pracy.
Prz.ede mną na biurku leżypakiet zaszyfrowarlych ko-
munikat w nadesłarrych poprzednĘ nocy. Moim zada_
niem jest prznjrzeć każdy z osobna, odnotować w ,Dzien-
niku przegrupowari" rłrszelkie zrn1any w składzie i dysloka_
cji wojsk przeciwnika, po cTyrl: nanieśćje naDuzą M"pę'
przechowywaną w Pierwsąrm Wydziale.
40
AKWARIUM
Jużpierwsza szyfr wka naĘchmiastzbljarnrie z tropu:
na mościekolejowym na Renie w pobliżu Kolonii zareje-
strowano trarrsport składający się z dwudziestu anglel-
skich czołg w Chieftain. Idioci!W jal,rim kierurrku oddatił
slę eszelon? To jest umocnienie czy osłabienie? 20 cznĘ w
to ghrpstwo.łle' Że zta|ich drobirr, i Ęlko zrich, układa
slę og lna prnorrma wydarzei. Zar wno analiĘk' jak
l prognosta mają na swoich stołach kopie Ęch samych
depesz. I dlatego, że w swoich głowach przechowują ty-
slące liczb i wskźnikw, nazwisk, rtaznr i dat, nie mu-
aząsie,gać do szyfr wekzpoprzednlch dnl aby odszukać
w nich klucz do rcmłia7:rria tak banalnej kwestii. Spoglą-
dająna mnie wyczekująco i nie spieszą by podpowiedzheć
właściwerozullryarie. Wstaję zlrlr:zesła, idę do sejfu. Przej-
rzarrc szyfr wki z poprzednich dnt powinny zawierać jed_
noanaczrlą odpowiedź. A z ĘŁu dwte pary złych oczu utk-
wlone w moich plecach: pracuj, starszy lejtnancie, ucz się,
dowiedz się, za co podpułkoumikom płacą'
DII.|' racujemy do l7.oo z godnrrtąptzerwąna obiad. Kto
ma pilną robotę, rnoŻe zostać w gabinecie do 2r.0o.
P źniejwszystkte dokumenty ttzeba zdać do tajneJ bi-
bltoteki, a sejff t drzwi opieczętować. Tflko podziemny
punkt dowodzenia zawsze czuwa. W zaostrzonej sytuacjl
każdy z lnas po kolei zostaje w sztabie na nocny dyżur.
Po Jednym oficerze zkażdej grupy. A w okresachkryzy-
rowych - wszyscy oficerowie sztabowi po kilka dni z rzę-
du mieszkają i pracują w swoich gabinetach lub pod
llemtą. W podziemnym punkcie dowodzenia wanrnki do
życta są zrlaczrie dogodniejsze, ale brakuje dziennego
unatła i dlatego w miarę możnościstaramy się spędzać
Jak naJwięcej czasu w naszych ciasnych gabinetach.
Jeżell nie ma sąrfr wek, czytarn
"Kompendium \łry-
wladowcze" Sztabu Generalnego. Polubilem tę pokaź-
ną Goo-stronicową księgę. Zacąrtuję się nią namiętnie'
wlele stron zr:am niemal na pamięć, mimo żniejedna
EHWlera czasem po kilkaset rtazvł 1liczb. Jeślinie jeste-
śmyw okresie napięć i kryzys w, podpułkownicy pun-
ł-- Alwrrium 4L
WIKTOR STIWOROW
ktualnie o 17.00 nljkają. Jak u doświadczalnychps w
Pawłowa, o określonejgodzinie ich gruczoły wydzielają
ślinę,by splunąć na pieczęć i wcisnąć ją w plastelinę na
sejfie. od tej chwili zostaję sam. Czytam ,,Kompendium
wywiadowczę" po raz setny z rzędu. Pr cz og lnego
kompendium istnieje r wnie gruba księga poświęcona
technice wojsk pancernych, flocie, systemowi mobiliza-
cji Bundeswehry, francuskim badaniom nuklearnym,
systemom alarmowym NATO i licho wie czemu jeszcze.
_ Czy w og le kiedykolwiek śpisz?
Nie zauważyłem,jak w progu stanąłpodpułkovrnik
Krawcow.
- Czasami, awy?
_ TeŻ czasami. - Krawcow śmiejesię. Wiem, Że każ-
dego wieczoru siedzi do p źnychgodzin' albo na całe
tygodnie znika w podległych mu jednostkach.
- Przepytać cię?
- Proszę.
- Gdzie stacjonuje 406. TakĘczne Treningowe Skrąrd-
ło Myśliwskie Sił Powietrznych Starr w Zjednoczonych?
- Saragossa. Hiszpania.
- Co wchodzi w skład 5. Armii USA?
- 3. Dyrvizja Pancerna' 8. Dywizja ZmechanizowŹula
i l l. Pułk Kawalerii Pancernej.
- Jak na początek, całkiem nieźle'UwaŻaJ, Suworow,
wkr tce kontrola, jeżeli nie podołasz pracy, wywalą cię
ze sztabu' Mnie nie wywalą, ale po uszach dostanę.
- Robię, co mogę, towarzyszu podpułkowniku.
- A teraz marsz' Pora spać.
_ Jeszcze z godzinkęmożna popracować'
_ Powiedziałem, spać. Bzka dostaniesz i co mi po tobie.
DtrIl o upływie dw ch Ęgodni wypadło mi zastąpić podpuł-
kownika-prognostę, kt ry znajdował się w sztabie okrę-
gu. Dzieri i dwie noce przygotowywałem swoją pierwszą
prognozę rozpoznauIczą: dwie cienkie kartki papieru
Z nagłwkiem ,Brzypluszcza|na aktyvrrrośćbojowa
III Korpusu Bundeswehry w nadchodzącym miesiącu''.
42
AKWARIUM
Szef wywiadu rzucił oklem i zarządziłprzekazać je do
Plerwszego Wydziahr. Wszystko odbyło się bardzo pro_
zalcznie' Nikt mnie nie wychwalał, ale też nikt nie łvy-
śmlewałsię z mojej tw rczości.
do gabinetu otworzyły się na oścież.W progu 1ejtrrant.
- Witajcie, Konstaq6nie Mikołajewiczu - uśmiechają
slę do lejtnanta podprrłkownicy. Przystojny ten lejtnant,
wysoki, barczysty. Pąznokcie r Żowe, wypielęgnowane'
Wszyscy w sztabie tak się zvłracajądo lejtnanta'Pozycję
ma godną pozazdro5zczertia: adiutant szefa sztabu-
13. Armii. Gdyby zwr cić się do niego per ,,towatzyszll
lcJtnancie', byłaby to anlyczajna obraza. Dlatego - Kon-
stantirr Mikołajewicz.
- Przemieszczertia -- rzuca niedbale Konstantin Miko-
luJewicz. l|l{oŻna by naturalnie powiedzieć: ,,Szef szta-
bu wzywa oficera odpowiedzialnego za przemieszczertia
z raportem o zmianach w zgrupowaniach przeciwnika
W clągu ubiegłej nocy''. Ale można też prościej,tak jak
lo m wi Konstantin Mikoła.;ewicz: kr tko, z lekkim od-
clenlem pogardy.
Szybko wkładam sąrfr wki do teczki. Adiutant gene-
rnlski złagodniałnieco, nawet się uśmiechnd.- Nie ma
(lo slę gorączkowa pod klientem. - Podpułkownicy na
ndlutancki Żarcik Sztabowe byd1aki.
|''rzysysacie się do Mierzi mnie wasza
a\ a|czość.Prcz mnic do stracenia.
_ Bez chamstwa proszę, lejtnancie'
Wydfużyłasię twar2 adiutanta. Podpułkownicy zaml7-
ltll, wbijają we mnie dzikie spo;rzenia. Dureri, parwe-
llll'lsz, cham. JakŻe ty ośmielaszsię rozmawiać z adiu-
lnntem? Z Konstant'
l lon. To jllŻ sztabl. łtrT#;:'-ffr;.i#-T#i'*3l?'
wyczuwać pewne s}rttracje. Prostaku nieokrzesany, jesz-
(!?,e na nas gniew ściągniesz!
WIKTOR STIWOROW
Wychodzę z gabinetu pierwszy, nie przepuszczając ge-
neralskiego adiutanta. I nigdy nie przepuszczę. Też mi
wielkie co, adiutancik zakichany! Generalskl fagas. Czyś
ty w og le Widział kiedykolwiek na własne ocz3r Żohtierza
na stanowisku strzeleckim? Na poligonie? Kiedy ściska
załadowarry karabin, a ty tylko czervroną chorągiewkę?
Czując brori w dłoni przymierza się żohtierz do celu i na-
$le dręcząca myślgo ptzeszrya: a może by tak dfugą
serlą we własnego dow dcę? W swoim Ęciu kaŻdego
mojego żnłnierzadziesiątki raĄr przeptowadzałem przez
linię ognia. I rieraz dostrzegałem w ich oczach: walić
w dyktę' czy delektować się prawdziwą śmiercią?A Ę,
adiutancino, prowadzałeśludzi na linię ognia? A spotka-
łeśsię z rirn1 sam na sam w lesie, w polu, na rnrozie,
w $ rach? A widziałeśty złośćżołnierską?A zdarzało ci
slę zaskoczyć całąkompanię puaną i z bronlą załadowa-
ną ostrymi nabojami? Adiutancie, klecisz swoją karierę
na miękkich dywanach, i odwal się od Witi Suworowa.
Może przełkndbym to' gdybyśbył kapitanem, albo gdy-
byśmyprzynajmniej byli r wieśnikami.A Ę, szczylu, je-
steśprzynajmniej o rok mł'odszy ode mrrie.
Na korytarzu adiutant $eneralski jakby niechcący na-
depnąłmi z całej siły na nogę. Spodziewałem się jakiegoś
wybryku' byłem przygotowany. Szedłem trochę z przodu
po lewej. Prawym łokciem ostro szarpn{em w tył' Natra-
fiłem na cośmiękkiego. Cośzabulgotało w adiutancie'
stękn{' szeroko otwartymi ustami łapie powietrze, zgsa}'
się w p ł'do ścianyprrypadł. Bardzo wolno prostuje się
adiutant. Jest wyższy ode mnie i mocniej zbudowany.
Dłonie jak łopaĘ.Piłkę koszykową taka dłor1 może pew-
nie trz5rmać bez tnrdu' Ale kałdunLo okazał się słabiutki.
A lnoże zvłyczajnie nie spodziewał się ciosu' Ech ty' ad-
lutancle, dałeśsię zrob(ć na szaro. Ciosu naleĘ spodzie-
wać się zawsze. W kźdejchwili. Wtedy efekt nie będzie
tak druzgocący.
Powoli prostuje się adiutant, nie odrywa oczu od mo-
jej ręki. A ja trzymam dwa palce rozwarte, jak widełki.
Na całJrm świeciejest to znak wiktor7i, znaczy się zwy-
clęstwa. A u nas ten gest ozlacza'' "Gały wydfubię' ga-
dzino".
44
AKWARIUM
Sunąc plecami po ścianiestopniowo się podnosi, zroz-
warĘch palc w nie spuszcza wzroku. I wie, że jego wysokl
protektor nie jest mu teraz ochroną' Jest wyższy ode mnie
lsz.ersz5r wbarach, aleterazjwż rozumie, że ml naniczym
nle zaleŻy' żrerljc pr v, zwycięstwa nie jest dla mnie waż-
ne, i Że zwycięstwo got w jestem okupić każdąceną, na-
wet ceną Ęcla. Już wie, Że na byle nrch u5r nawet sło-
wo odpowiem straszliw5rm ciosem dw ch palc w prosto
w oczy i od razu chwycę za gardło, by go jużnie wypuścić.
Wolno unosi ręce do szyi' i namacawszy krawat, po-
prawia węzeł:
- Naczelnik sztabu oczekuje...
- Was... - podpowiadam.
- Naczelnik sztabu oczekuje WAS.
Trudno mi powr cić do tego świata.Już się z nirl:
pożegnałem,przed śmierteln5rm zwarciem. Ale adiutant
nle przyjąłwalki. Wciągam głęboko powietrze i rozcieram
zdrętwiałe z napięcia ręce. Wciąż nie spuszcza wzroku
z mojej t:warąl. Zapewne odczytał w niej jakąśzmiay1ę,
cośmu podpowiada, Że rtarazie nie zamierzatn go zabić.
odwracam się plecami i ruszam korytarzem. IdzIe za
mną. Jestem starszy lejtnant, a ty jak na razie tylko
leJtnant, zasuwaj więc z tyhr, tam twoje miejsce.
W poczekalni dwa biurka' jak dwa bastiony brorrią
dostępu, każde do osobnych drzwi' Jedne prowadzą do
gabinetu dow dcy, dmgie do biura szefa sztabu. Przy
drzwiach dow dcy za biurkiem na wysoklpołysk dyżu-
ruJe jego adiutant. Też lejtnarrt, i do niego w sztabie r w-
nleŻ zvłracająsię bez stopnia' Po prostu Arnold Mikoła-
lewicz. Też jest wysokiego wzrostu, też pr4rstojny. Mun-
dur nosi z generalskiego, a nie oficerskiego sukna. On
teżnie okazuJe mi cienia szacunku, patrz1l na mnle jak
na powietrze, w og le rie zauulłżając.Są ku temu powo-
dy: m j prz.ełożony, szef wywiadu podpułkownik Kraw-
cow, kt rego :uu1rzreaczorLo na tak wysokie starrowisko bez
pytania o zgodę dow dcy armii' jego zastępcy i szrfa
sztabu, wyparł z tej odpowiedzialnej funkcji ich protego-
wanego' To thrmaczy niechęć dow dcy i nieustarrne pre-
tensje szefasztabu do mojego zwierzchnika. To tłumaczy
też powszechną nienawiŚć oficer w sztabowych, zwłasz-
r ę':
WIKTOR STIWOROW
cza zatrudrionych na olimpie' na pierwsz5rm piętrze, do
wszystkich' kogo Krawcow prąprowad zi ze sobą. Jeste-
śmyobcy. Nieproszeni gościew dobranym towarzystwie.
Szef sztabu generał-major SzĆwczenko stawia rzeczo-
we pytania, słucha, nie przerywa. Sądziłem,żebędzie
się czepiać, ale on tylko patrzy mi uważnie w oczy.
W sztabie pojawiają się nowi oficerowie. Czyjaśniewi-
dzialna potężnaręka wpycha ich prosto na miękkie
dywany pierwszego piętra. Nie wiedzieć czemu nikt nie
pyta szefa sztabu o zdanie, i nie może mu się to podo-
bać. Wadza przecieka przez palce jak woda, jak ją
rrttzylnać? odwraca się do okna i patrz5r na sad, ręce
złoŻywszy za plecami. Sk ra na policzku ma odcieri fio-
letowy, widać prześwitująceĘłki'Stoję przy drzwiach
w rozterce, nie wlem, co mam robić.
_ Towarzyszu genera|e, czy mogę się odmeldować?
Nie odpowiada. Milczy. MoŻe nie dosłyszałpytania?
Ale skąd, słyszałdoskonale' Jeszcze chwila milczenia,
po czyIn kr tko' nie odwracając głowy, rzuca,,tak''.
W poczekalni obaj adiutanci witają mnie niedobr5rm
spojrzeniem. Jasne, Że przyboczrly szefa sztabu wszys-
tko już zdĘyłkoledze opowiedzieć. Naturalnie, jeszcze
nie zameldowali o tym incydencie swoim protektorom,
ale uczyrrią to niezawodnie. Muszą wybrać dogodną
chwilę' kiedy boss będzie w odpowiednim nastroju'
Idę do drzilłi, na karku canję ich nienawisfoie spojrzenia,
jak wymierzone lufy pistoletowe. Ścierają się we mnie dwa
tucz.rcia - ulga i irytacja. Koniec mojej kariery sztabowej.
Czeka mnie biała bezkresna pustynia lodowa za kołem
polarnym, a]bo rożarzona ż- 'rta
pustynia Ąatycka.
Podpułkownicy witają mnie grobowym milczeniem'
Nie wiedzą, natural-leie, co wydarzyło się na korytarzu,
ale to, co zdarzyło się tu w gabinecie wystarczy, by mnie
lgnorować. Jestem parweniuszem' Raptem wzbiłem się
na wyŻyny, ale nie doceniwszy należycie mojej szczęśli-
wej passy, nie potrafiłem utrz5rmać się na wysokości
i run{em w otchłari' Jestem nikim. I m j los nic ich nie
obchodzi. Interesuje ich kwestia o wiele istotniejsza: czy
zadarty mi cios odwetu porazi przy okazji tak bardzo
znienawidzonego przez rrjLch mojego szefa.
46
AKWARIUM
Chowam dokumenty do sejfu i w te pędy do pod-
pułkownika Krawcowa: uprzedzić o niechybnych kłopo-
tach.
- Nie na|eĘ zadzierać z adiutantami - poucza mnie
Krawcow, nie wykazując jednak specjalnego zaniepoko-
Jenia tym, co zaszŁo' Wydaje się, Że całąmoją opowieść
natychmiast p:uszcza w niepamięć. - Jakie masz plany
na dziśwLecz r?
_ Przyszykować się do zdania funkcji'
- Nikt cię jeszcze nie wywala.
- A więc nastąri to niebawem.
- Niedoczekanie ich' Ja cię tutaj' Suworow, przp)ro-
wadziłem ze sobą, i Ęlko ja mogę cię wyrzucić' No więc'
Jakie masz plany nawiecz r?
- Chcę przestudiować 69. Grupę BojowąM Floty USA.
- Doskonale. Ale opr cz wysiłku umysłowego potrze-
ba ci także ćwiczefifizycznych. Jesteśwywiadowcą, mu-
shsz przejść,nasz kurs szkoleniowy. Wiesz, czyrn zajrnuje
stę dnrga gnrpa naszego wydzlafu?
- Wiem.
_ Skąd rnoŻesz wiedzieć?
- Domyślilemsię.
- No więc' czym się wedfug ciebie zajmująj
- Kierują wywiadem agenturalnym.
- Sfusznie. Amoże wiesz takŻe' czym się zajmujetrze-
cta grupa? - Spogląda na mnie nieufnie.
- Wiem.
Chodzi po pokoju, starając się przetrawić to, co ptzed
chwilą usłyszał.Po chwili gwałtownym ruchem przysu-
wa do siebie krzesło.
- Siadaj.
Usiadłem.
- ot co, Suworow: z dnrgiej grupy otrzymywałeśdo
opracowarria pewne strzępy informacji, i mogłeślvyde-
dukować ich pochodzen7e. Ale z trzecfuej grupy ni chole-
ry do clebie nie docierało...
- Wnioskowałem opierając się na tym' żesiłypodpo-
rządkowane ttzeciej grupie zaczynają działaćdopiero
W warunkach wojny' Reszty się domyśliłem.
- TWoje domysły mogły być fałszywe.'.
47
WIKTOR STIWOROW
winni pracować wlaśnieu nas, winni zrozumieć, jak
składa się w jedną całośćstrzępki danych, i jaką mają
wartość.Przebieraj się.
Sam jest bosy, ubrany w zieloną kurtkę i w zielone
spodnie, miękkie, ale chyba bardzo wytrzymałe. Ręce
obnażone po łokcie przywodzą mi na myślowłosione .
łapska chirur$a' kt ry przed' pięcioma laty zbierał mnie
z powrotem do kupy.
Jesteśmyw dużej nasłonecznionej sali gimnastycz-
nej' Stojące samotnie na środkudwa krzesła wydają się
zagubione w przestrzeni.
- Siadaj.
Siadamy na krzesłach twarzami do siebie.
_ Poł żręce na kolanach, swobodnie' SiedŹ tak zaw-
sze. W każdej sytuacji musisz być całkiem tozluźniony.
Dolne zęby nie powinny dotykać g rnych' Szczęka ma
leciutko zvłisać.Rozluźnij kark. Nogi. Stopy. Ni$dy nie
zakładaj nogi na nogę, to tamuje krwioobieg. No, do-
brze. _ Wstał, obszedł mnie ze wszystkich stron, o$Iąda-
jąc Wytycznie. Potem obmacał moją szyję, mięśnieple-
c w, dlonie.
- Nigdy nie bębnij palcami po stole. To zachowanie
tylrowe dla neurastenik w. Radziecki wywiad wojskowy
takich nie potrzebuje. No c Ż, roz|uźniłeśsię wystarcza-
jąco' możemy przystąrić do zajęć.
Siada na krześle,rękami trzytnając się siedzenia buja
się na dw ch Ęlnych n żkach, po czym niespodzie-
wanie odchyla się do tyłui razem z krzęsłerr' przewraca
na wznak' Uśmiechasię. Zrywa się z podłogi. Podnosi
krzesło, siada na nim z rękanrri złożonyrni na kolanach.
_ Zapamiętaj' kiedy przewTacasz się razem z krze-
słemdo tyłu, nic ci nie grozi, jeślitylko flie masz za
plecami muru albo dofu. Upadek na wznak siedząc na
krześlejest r wnie niegroźny'jakstawanie na kolanach
czy na czworakach. Ąe natura ludzka przeciwstawia się
upadkowi do tyfu. Jedyne, co nas powstrzymuje, to
nasza psychika'.. Chwyć dłorimi za siedzenie... Nie będę
cię ubezpieczać, i tak nic ci nie może się stać.'. Rozhuś-
taj się na tylnych n żkach... Zaraz' chwilę. Boisz się?
- Boję się.
AKWARIUM
_ To nic, to normalne. KaŻdy się boi. Przytrzymaj się
sledzenia. Zaczrij bez mojej komendy. Bujaj się.
Balansowałem przez moment, po czym silniejszym
wahnięciem naruszyłem r wnowagę i krzesło wolniutko
poczęłozsuwać się w otchła . Sufit gwałtownie leciał do
g ry, ale upadek przecigał się. Czas stan{ w miejscu.
I raptem oparcie krzesła runęło na podłogę' Wtedy do-
plero przestraszyłem się naprawdę i zarazem roześmia-
lem się z ulgą głowa instynktownie odchyliła się lekko
do przodu' dlatego zulyczajnie nie mogłem uderzyć się
potylicą. Cały impet uderzenia przypadł na plecy, przy-
ctśniętedo oparcia krzesła. Powierzchnia plec w prze-
wyższa zrtaczrie powierzchnię st p i dlatego upadek na
wznakjest łagodniejszy, niż zeskok zkrzesła na ziemię.
Podał mi rękę pomagając wstać z podłogi.
_ Czy mogę spr bować jeszcze raz?
_ No pewnie - uśmiechasię.
Siadam na krześle'chwytam siedzenie i lecę w Ęł'
_ Jeszcze taz! Jeszcze| _ krzyczę zachwycony.
- Dobra' dobra, naciesz się do woli.
,.rk op.."o*iT
metodę wyskakiwania w pekrym biegu z pociągu, samo-
chodu, albo tramwaju... Wzor w matematycznych nie
potrzebujesz, Zapamiętaj tylko wniosek: z rozpędzone$o
poctągu naleĘ wyskakiwać tyłem i do tyłu, lądować na
uglętych nogach, starając się utrzymać r wnowagę i nie
dotknąć ziemi rękaml. W momencie zetknięcia z ziernią
trzeba odbić się z całej siły i przez kilka sekund biec
obok pociągu, stopniowo nlla.J;:1ając. Nasi chłopcy ska-
aząz pociag w przy prędkości75 kilometr w na godzi-
ilę' To o$ lny standard' Ale są tacy' kt rzy potrafią ten
w}mrk przebić zdecydowanie : skacząc ze znacznie szyb-
rzych pociąg w, skacząc na nasypy, z most w, skacząc
żbronią w ręku, z obciĘonyrn plecakiem. Zapamiętaj
Żoble raz fla Za'wszei grunt, to nie dotknąć rękami Ziernl.
Nogl cię ltrzyrr'ają. Mięśnien g są obdarzone niezwyk-
łąstłą'sprężystościąi wytrzymalością.Dotknięcie ręką
I
L-
51
rvl
WIKTOR STIWOROW
może naruszyć rozpędzony rytm n g w biegu, spowodo-
wać upadek i śmierćw okropnych męczarniach. Zaczy-
namy trening. Najpierw symulator. Na prawdzilvy po-
ciąg przffdz7e czas. Prędkośćpoczątkowa: dziesięć kilo-
metr w na godztnę.'.
x
Mi""ią" p Żruejstoimy obaj na balustradzie mostu
kolejowe$o. Hen, w dole _ zirnna, ołowianoszara rzeka
wolno niesie swe wody, zwija się pod betonowymi przę-
słami w potężne pierścienie jak wielki wĘ. JuŻ się na-
ucz5rłem i wiem, Że człowiek potrafl chodzić nawet po
drucie telegraficznym napiętym nad otchłanią. Wszystko
zależy od psychicznej zaprawy. Człowiek musi mieć pew-
ność,Że nic złego się nie przydarzy, i wtenczas wszystko
przebiegnie normalnie' Cyrkowcy potrzebują wielu lat
na općrnowanie rz-eczy elementarnych. Mylą się. Nie ma-
ją naukowego podejścia.opierają swoje przygotowanie
na ćwiczeni ach fŻyr czny c}:. lekcewaĄc psychologię. Du-
żo trenują, ale nie chcą myślećo śmierci'boją się jej,
starają się ją obejśćbokiem, zapomtnając, Że mofuta
czerpać przfiemnośćnie tylko z cudzej śmierci,ale także
ze swojeJ własnej. I tylko ludzie nie lękający się śmierci
mogą dokonywać cud w.
- Głupcy powiadają, Że nie na|eŻy patrzeć w d ł! -
krzyczy do mnie. _ JakaŻ rozkosz, o$lądać wiry z tej
wysokośct!
Spo$ądam w czeluść,i stopniowo przestaje mnie
przycilgać' jak zahipnot5rzowaną Żabkę paszcza gadz1-
ny. I moje dłonie przestaje pokrywać obrzydliwa zimrta
wilgo .
D.rc"" zmiartyw dow dztwie 13. Armii. W foazae; il
mii - po dw ch generał w-major w artylerii. Jeden do-
wodzi wojskami rakietowyml i artylerlą' drugi jedno=
stkami obrony przeciwlotniczej. W 13. Armii odwołano
obu.
52
AKWARIIJM
otężne
"-r"'rf'Zmarł nagle dow dc a okręgu gene rał-pułkownikBis a-
rln. Nie minąłnawet rok odkąd dowodził Karpackim
Frontem w Czechosłowacji. Pełen sił i tryskający zdro-
wlem, z lekkościąi swobodą komenderował czterema
armiami swojego frontu. Powiadają, że nildy nie choro-
wał. I oto odszedł.
Dow dztwo okręgu wojskowego objąłgenerał-lejtnant
wojsk pancernych Obaturow. Z mĘsca w sztabie okrę-
gu rozF,oczęło się masowe usuwanie ludzi Bisarina 7 za-
stępowanie ich ludźmiObaturowa. Niebawem fala zmian
potocn1ła się w d ł,ogarniając sztaby armii' okręg liczy
cztery armie: 57. Powietrzna, 8. Gwardyjska Pancerna,
13. i 28. Po miękkim dywanie naszego korytarzaraźrie
przemaszerowali dwaj nowi generałowie - nolvy dow dca
naszej 13. Armii i nowy szef sztabu.
Tego dnia otwieranie pancernych drzwi wydziafu wy-
wladowczego spocąrwało na mnie. Dzwonek. Przez wi-
zler wLdzę nieznajome$o lejtrranta. o, wiem doskonale,
kto zacz.
- Hasło?
- Omsk.
- Upoważnienie?
- 106.
_ Proszę wejś. - Masyvrne drzwi płynnie ustąliĘ'
Pt zepuszczaj ąc 1 ej tnanta.
- Dzien dobry. Towarzyszu starszy lejtnancle, pottze-
buJę szefa wywiadu.
- 7araz zamelduję. Proszę chwilę poczekać.
Pukam do drzwi mojego przeŁoŻorrcgo i wchodzę:
_ Towarzyszu pułkowniku' przybył adiutant nowego
dow dcy armii.
- Ntech wejdzie.
LeJtnant wkroczył do gabinetu:
_ Towarzyszu podpułkowniku, wZWa was głwnodo-
wodzący.
Wedztałem zaulczasl), Że przewidziane są marrew4r, że
rlyfr wki będą się s5pać, jak z rogu obfitości,żRmłodzi
tdlutarrci opadrąz sił, żp będąmieć czerwone' opuchnię-
W serii: Kontrola Wyb r Ostatni milion Zołnierze woIności Akwarium Lodołamacz DzieOstatnia republika
GRU
Radziecki wywiad wojskowy
I
Itu l,lltzYt Ail D nztt l,t I ET!(0ws Il
WYDIUilIITUO
WARSZ
tDtilltil
AWA
ttrrrrffsll
1997
For ttre Pollsh translatlon CopyĘht @ by AndrzeJ Mtetkowsld For the Polish edition Copyrigltt @ 1995 by Wydawni,ctwo Adamski i Bieli ski Fotosy z filmu -Akwarium" Copyright @ 1997 by Tomasz Tarasln Sklad i łamanie Ewa Brudzyriska ISBN 83-85593-95-0 Wydawntctwo Adamski i Bieliriskt Warszawa 1997 ełłto;il'dlbpublr@pLpl ark. wyd. L7,5, ark. druk.22,5 Druk i oprawa Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anc4rca SA w Krakowie, ul. Wadowicka 8 zam.11022198 Dtntan:i
Prolog amy bardzo prostą zasadę: nrbel za wejście,dvła za wyjście.To znaczy, żewstąrić do organizacjijest trudno, a|e jeszcze trudniej ją opuścić.Teoretycznie dla wszys- tkich jej członk w przewidz7atlo tylko jedno wfrście: ptzez komlrL Dla jednych z najwyższynt honorami, dla innych haribiące, ale komin jest jeden. Ęlko przez ten komirr odchodzimy z organlzacji. Oto on... - Siwy wska- zuje mi ogronrne, na całąścianę,okno: - Podziwiaj. Z wysokościdziewiąte$o piętra rozpościerasię przed moimi oczamTp rnorama ogromnego, bezkresnego lotni- ska, na pustkowiu' sięgającym horyzontu. W dole pro- sto pod nogami - labirynt wysypanych piaslriem dr Żek wijących się pomiędzy sprężystymi ścianamikrzak w. PotęŻny, betonowy mur najeżony gęstą siecią drutu kol- czastego, rozpiętego na białych izolatorach , oddzie|a zie- leri parku od spalonej trawy lotniska. - oto on... - Siwy pokazuje niewysoki, może dziesię- ciometrowy' gruby' lnłladratowy komin wyrastający nad płaskim smołowan5rm dachem. Czarny dach unosi się nad zielonymi falami bznw, jak trawa na oceanie, albo jak staroświeckiparowiec, o niskiej burcie, z pokracznym ko- minem. Z komina wypływa lekki, przejrzysty d1rmek. _ Czy ktośwłaśnieopuszcza orgailzację?
fr 1ł WIKTOR SUWOROW - Nte - śmiejesię Siwy. - Komin to nie tylko nasze wyjście,to r wnież źrdłonaszej energii, a przy okazji powiernik naszych najtajnĘszych sekret w. W tej chwi- li palą po prostu tajne dokumenty. Wiesz, lepiej spalić, niŻ przechowywać. To pewniejsze' Kiedy ktośopuszcza organizację, dym jest zupehrie inny: gęsty' tłusty. JeŻeli wstąrisz do organlzacji, teŻ pewnego dnia wylecisz do nieba przrzten komin. Ale to nle teraz. Teraz organizacja daje ci ostatnią możliwośćwycofania się, ostatnią szansę przemyślenia twojego wyboru. A żebyśmiał się nad czym zastanawiać, pokaŻę ci pew'ien film' Siadaj. Siwy przyciska guzik na pulpicie i sadowi się w sąpied- nim fotelu. Ciężkte bn_natne kotary lekko poskrąpując zastaniają olbrzymie okna i z miejsca na ekranie' bez ja- lrichkolwiek napis w czy wstęp w, pojawia się obraz. Film czarno-biały, kopia stara, mocno podniszczona. Dandęku nie ma i Ęrm wyrazlstszy jest terkot aparatu projekcyjnego. Na ekranie - wysoki mroczny pok j bez okien. Coś w rodzaju hali fabrycznej czy kotłowni. Na zbliżeniu - piec z ż'etazrryrni drzwiczkami przypominającymi bramę malutkĘ twierdzy' oraz prowadnica kierunkowa: dwie szyny znikające w piecu, jak tory kolejowe w tunelu. Obok pieca - ludzie w szarych fartuchach. Palacze. Po- jawia się trumna. ot co!'.. Krematorium! Pewnie to, kt re widziałem przed chwilą za oknem. Ludzie w fartu- chach unoszą trumnę i ustawiają na sąrnach. Drmłicz- ki płynnie rozsunęły się na boki, ktośpopchnąłtrumnę, kt ra uniosła swego nieznanego lokatora w ryczące pło- mienle. A oto najazd kamery rta tvłarz żywego czł'owie- ka. Twarz zlana potem. Gorąco przy piecu. Tlvarz fil- mowana jest ze wszystkich stron i w długich ujęciach. Trwa to wieczność.Wreszcie kamera oddala się' ukazu- jąc całąpostać. Człowiek nie nosi fartucha. Jest ubrany w drogi czarr:y $arnitur, co prawda straszllwie wymięty. Krawat la szyi skręcony jak sznur. Wzyłvlapano go sta- lową linką do noszy, kt re oparto o ścianę'na tybrych uchwytach, tak, aby m gł widzieć wlot pieca. Wszyscy palacze raptem odwr cili się do przywiava- nego. To powszechne zainteresowanie najv.'1paŹliej mu nie w smak. Krzycry. Straszliwle Lorycry. Nie słychać 8 AKWARIUM dzurięku' ale wiem, żeod takiego krąlku szyby dzworną w oknach. Czterej palacze troskliwie opuszczają nosze na podłogę, po cTyrlr ągodnie dźxĘająw g rę. Przywią- zany dokonuje nadludzkiego wysiłku, aby im przeszko- dzić. T)rtanicznie napięta błłarz.Żyłana czole nabrz:miała tak, Że gotowa pęknąć' Ale pr ba ugryZienia palacza w rękę nie powiodła się. Zęby przywLa?anego wprjają się w jego własną wargę _ i czarrly strumyk krwi spływa po brodzie. Ostre rna zęby, nie ma co. Skrępowany jest mocno, ale wije się' jak pojmana jaszczllrka. Głowa ule- gając zullerzęcemu instynktowi wali rytmicznymi ude- rzeniarni w drewniany uchwyt. Przywiapany walczy nte o Ęcie, |ecz o lekką śmierć.Jego rachuby są oczywlste: rozhuśtaćnosze iwraz z nimi runąć z szym na cemento- wąposadzkę. To będzie właśnielekka śmierć'aprzynaJ- mniej utrata świadomości.W nieśwladomościnawet do pieca nie strach... Ale palacze Tuająsw j fach. Po prostu przytrzyrnują nosze za uchwyty, nle pozwalając im się rozhuśtać.A do ich rąJ< przywiryany nte jest w stanie sięgnąć zębami, choćby nawet kark sobie skręcił. Poudadają' że w ostatnim rrĘnieniu Ęciaczłowiek mo- żedokonać cud w. Instynktownie wszystkie jego mięś- nie, całajego świadomośći wola, całe pragnienie życia raptem koncentrują się w jednym kr tklm szarpnięc1u... I człowiek się szarpn{! Szarpnął się całym ciałem' Szar_ pnąłslę tak' jak wyrywa się lis z potrzasku, przegryzając i wyrywając własną skrwawioną łapę.Szarpns się tak, Że zadtżaly metalowe sTyr:y. Szarpn$ się, łamiącwłasne kości,rwąc Ęłyi mięśnle.Szarpn{ się... Ale stalowa linka nie puściła.I oto nosze płynnle ru- szyły w stronę pieca. Drzvłiczki wiodące do paleniska rozsunęły się na bokl, rzucając na podeszu4r dawno riecąlszczonych lakierk w snop białego światła.oto stopy zbllŻająsię do ognia. Człowiek stara się zgiąćnogi, podkurczyć kolana, mriększyć odstęp między stopami i szalejąc5rmi płomieniami. Jego wysiłkt spełzają na ni- cTym. operator pokazuje palce na zb|IŻeniu. Drut wpił się w nie głęboko' Ale koniuszki palc w nie są skrępo- wane. I Ęmi koniuszkami człowiek usifuje zatramować ruch noszy. Czubki palc w sąrozczaplerzone i napięte.
WIKTOR STIWOROW Gdyby na cokolwiek natrafiły na swej drodze, człowiek niewątpliwie zdołałbysięzatrzyrna . I raptem nosze nie- ruchomieją przed samym otworem. Nowa postać, ubrana jak wszyscy pa\acze w szary far- tuch, daje im zrrak ręką. Na to skinienie palacze zdejmu- ją nosze z szyla, po czym ponownie stawiająje na tylrrych uchwytach przy ścianie.Co się stało? D|aczego zwleka- ją? Ach' wszystko jasne. Do sali krematorium na niskim w zku wtacza się jeszcze jedna trumna! Wieko juŻ do- kręcone. C Ż za przepych! Jaka elegancja. Trumna oz- dobiona frędzelkami i lam wkami. Wszyscy z drogi, je- dzie honorowa tnrmna! Palacze ustawiająją na prowad- nicy _ I juŻ ruszyła w ostatnią podr Ż. Teraz prĄdzile niezmiernie długo czekać, nim spłonie. Trzeba czekać, cznkać. DuŻo, dużo cierpliwościtrzeba... A oto nareszcie i kolej na przfiapanego. Nosze po- nownie na prowadnicy. I znow'u słyszę tenbezdŻwięczny krzyk, kt ry m głby zryłvać drzwiz za'wlas w. Znadzie- ją wpatruję się w frłarz przywiapanego. Staram się do- strzec oznakl szaleristwa. Szalefrcom łatwo jest na tym świecie.Ale nie dostrzegam takich objaw w w przystoj- nej' męskiej twatzy, nie skażonej piętnem obłędu. Po prostu człowiek nie chce iśćdo pieca i stara się w jakiś spos b dać temu wpaz. A jakże wyrazić to, jak nie krzykiem? No więc krzyczy. Na szczęścilew wrzask nie został uwieczniony. o, juŻ lakierowane buĘ zna|azĘ się w ogniu. PoszĘ, niech to wszyscy diabli. ogieli huczy' Pewnie tłoczątlen. Dwaj pierwsi pa|acze odskakują, dwaj ostatni popychają nosze w głąb. Drzwi- czki paleniska zamykają się, ucicha terkot aparatu pro- jekcyjnego. - on... Kto to?... - Sam nie wiem, po co zadaję to pytanie. - on? Pułkownik. Były pułkownik. Byłw naszej orga- nlzacji. Na wysokich szczeblach. Oszukiwał organizację. Zato został zniej usunięty. I odszedł. Taką mamy zasa- dę. Nikogo na siłę nie wciągamy. Nie chcesz, powiedz ,,nie''. Ale jeżeli powiesz ,,tak", to na|eżysz do organizacji bez teszty' Razem z butami i krawatem. No więc?... Da- ję ci ostatnią szansę. Na rozmyślaniaminuta. 10 AKWARIUM - Nie potrzebuję minuty na zastanowienie. - Taki regulamin. Nawet jeżeli nie potrzebujesz tej mirruty' orgarnzacja ma obowią2ek ci ją dać. Posiedź i pomilcz. - Siwy strzelił wyłączrrikiem i długa cienka wskaz wka dobitnie, miarowo nsĄa w kołojarzącego się cyferblatu. A ja znowu miałem przed oczami t.ltllarz pułkownika' w tym ostatnim momencie, gdy jego nogi poŻerałjużpłomieri, ale $łowa nadal żyła,jeszcze krew pulsowała, a z ocZU biłrozsądek, śmiertelnysmutek, straszliwe męczarnie i niepohamowane pragnlenie, by Ęć.JeŻe|iprzy1mą mnie do tej orgarizacji' będę sh:Żyć jej duszą i ciałem. Jest to powaŻna i potężna organlza- cja. Podoba mi się taki porządek. Ale jedno widzę choler- nie jasno: jeś|Lptzyjdzie mi wyfrunąć prz.ez ten przysa- dzisty, kwadratowy komin, to z pewnościąnie w trumnie z frędze|karnl 1 falbankami. Mam zgołalrnąnaturę. Nie z Ęchjestem, co to z falbankami... Nie z Ęcla. - Minuta mirręła. Czy potrzebujesz jeszcze czas do namysfu? - Nie. _ Jeszczejedną minutę?... - Nie. - No c ż,kapitanie. W takim razie przypadł mi jako pierwszemu zaszczyt pogratrrlować ci przystąrienia do na- szego tajnego bractwa, kt rego llazwabrzm1Gł wny Za- rząd Wywiadowczy Sztabu Generalnego, w skr cie GRU. Czeka cię spotkanie z zastępcą rraczelnika GRU, genera- łem-pułkownildem Mieszczeriakowem, I wlzyta w Komite- cie Centrabrym u generała-pułkownika Ł,emzenk1. Myślę' Że ptz1lpadrnesz im do gustu. }lko nie pr buj przypad- klem grać mądrali. I,epĘ zapytaj, jeśliczegośrrie wiesz, zamiast gfupio m:lcz,eć. W trakcie naszych egzamirr w i test w psychologiczrrych pokażąci niejedno, co samo nasuwa pytanie. Nie masz się co męczyć, pytaj.Zachowuj się tak, jak zachowywałeśsię dziś,wtedy wszystko będzle dobrze. Życzę powodzenia, kapitante.
T I AKWARIT'M przyjlma' czy lie _ to już irrrra sprawa (pevmie' żn pruy1mĄ), ale droga do KGB dla wszystkich stoi otworem. Natomiast do GRU nie można się tak łatwo dostać. Do kogo się nłr clć? Kogo prosić o radę? Do jakich drzull stukać? Może warto zasięgnąć języka na mtltcji? Ale milicjant teżwzruszy tylko ramionamil taka organtzacja nie istnieje. Gruziriska miltcja wydaje tablice rejestraryjne z literami .GRU"' nie podeJrzewając' Że mogą one mleć jakiśukryty sens. I oto pędzi sobie taki samoch d ptz.ez kraj _ nikt nawet za nim się nie obejrzy. Normalnemu człowiekouri, jak neszĘ całej radzieckiej milicji, owe litery niczego nie sugenrją rne budzą żadnych skojarzeri. Uczciwl obywate- le ani milicja nigdy o cą|rmśpodobnym nte słyszeli' KGB licą1 miliony ochotnik w' w GRU jest to nie do pomyślenia. Na tym polega zasadniczar Żnlca. GRU jest orgalnzacjątajną. Ntkt o niej nie wie, nie pragnie więc do niej wstąlić z wlasnej irricjatywy' Ne zal żmy, że ntalazł się ochotrrik' kt ry sobie Ęlko zlaanyrlr sposobem znalazł owe drzwi, do kt rych rnleżry zastukać: przyjmijcie mnie, m wi. ĄrnąB Nte, nie pruyjrna, ochobeicywcale nie są mile widziani. ochotnik zostanie niezwłocznie aresztowa- ny, po czym czeka go dfugie' ostre śledztwo.Wiele padnie pytan. - Gdzieśte trzy litery usłyszał?W jalri spos b zdo- łałeśnas odna|eźć?Ale przede wszystkim, kto ci w t5rm pom gł?Kto? Kto? Kto? M w, gnoju! - Chłopcy z GRU potrafią wydobyć właściweodpowiedzl. Z kaŻdego lvylwą zezIlłania. Ręczę za to. GRU' oczywiście,odnajdzie tego, kto pom g1 ochotnikowi.I zn w śledztwood początku: - A tobie, bydlaku, kto te llltery zdradzrt? Gdzieśje usĘ- szaW _ Prędzej cąr poźniejdotrą po nitce do kĘbka' do sźrmego źrdła. okaŻe się nim być osobnik, kt ry znał tajemnicę i nie potrafił powściągnąćjęzyka.o, GRU po- trafi takie języki wyrywać. GRU oddziera takie języki wraz z głov/ami. Ikażdy, kto traffł do GRU, wie o tym doskona- Ie.Każdy, kto traftł do GRU, strzeŻe własnej głowy, amoŻe ją ocalić tylko w jeden spos b: strzegąc języka. o GRU rnoŻna rozmawiać wyłączrrie będąc w GRU. M wić możma tak' by głos nie wydostał się poza prznjrzyste ścianymaje- staĘczrrego gmachu na Chodynce. l{ażdy, kto trali do Rozdział 1 --r I Lra1lbv plzyszławam ochota pracować w KGB, udajcie się do byle jal,dego powiatowego miasteczka. Na placu cen- tralnym kr Ęe niezawodnie posąg Lenirra, a za nim obo- wią7kowo potężne gmaszysko z kolumnami; obwodowy komitet partil. Gdzieśpod boldem r wnież obwodowy ko- mitet KGB' Wystarczy na Ęrm samym placu zapytać jakie- gokolwiek przechodnia' każdy wskaże drogę: o, tamten budynek, szary, ponury' tak, tak, właśnieten, na kt ry wskazuje L nin swą betonową ręką. Ale też wcale nieko- nieczrrie musicle udać się do komitetu powiatowego' wy- starczy mtr c1ć, się do osobtlso otdtfu. kom rki bezpie- czeristwa w zakładĄe pracy.Tutaj wnieŻI
WIKTOR STIWOROW GRU święcieczci reguĘ Akwarium: wszystko, o czym tu wewnątrz rozmawiamy, niech pozostanie wewnątrz. Niech ani jedno słowo nie opuścitych mur w. I dzięld temu, że obowią2uje taka dyscyplina' mało kto za szklarrymi ścia- nami orientuje się, co dzieje się wewnątrz. Ten zaś,kto wie, zachowuje milczenie. A ponieważ wszyscy' kŁ rzy wiedz-ą miJ.cząja nigdy nie słyszał'emo GRU' Byłem dow dcą kompanii. Po wyzwolericzej wyrrawie na Czechosłowację wir przetasowari ząarrn} i mnie: wylądo- wałem w 3 l 8. DywĘi Strzelc w Zmotoryznwarlych 1 3. Ar- mii Karpackiego olaęgu Wojskowego' Pod moje rozkazy odkomenderowarlo drugą kompanię cznłgw batalionu pancernego 9lo. Pułku Strzelc w Ztnotoryzowanych. Moja kompania, choć się nie wybijała, nie na]eżałateŻ do naj- słabszych. Całe swoje prz3l szłe Ęcle przewidywałem na lata naprz' d: po kompanii _ szef sztabu batalionu , pÓźniej trzn- ba będzie przedrz-eć się do Akademii Wojsk Pancernych im' Marszałka Malirrowskiego, potem prĄdzie batalion, pułk, może nawet cośwyżej. Ale los zrządzlłlnacznj. 13 kwietnia 1969 roku o godzinie 4.10 adiutant trącił mnie delikatnie w ramię: - Wstawajcie, starszy lejtnancie, czekająwas wielkie cTWy. Z miejsca jednak zorientował się, żenie jestem w na- stroju do Żart w i dlatego' zmieniając ton, kr tko zako- munikował: - Alarm bojowy! Uwin{em się w trzy i p łminuĘ: koc na bok, spodnie, skarpety' buĘ. Mundurowąbluzę zarzuciłem na ramiona nie zapinając - można w biegu. Jeszcze koalicyjkę z pa- sem na ostatrrie dzitlrki zacLgnąć, mapnik przerzucić przez rarl7ę i czapkę na gbwę. Kantem dłoni - ptzez da- szek, sprawdzić czyr odznaka zgadza się z linią nosa. Ot i wszystko. I biegiem naprz d. Brori mam na przecho- waniu w pokoju dyżurnego pułku. Wychodząc odbiorę pistolet z ogromnego sejfu. Plecak, szynel, kombinezon i hehn zawsze czekająna mnie w czołgu. Biegiem schoda- mi w d ł'Ech' żeby tak można jeszc7e pod prysznfucibrzy- twąpodgohć policzki. Ale nie czas. Alarm bojowy! PerkaĘ GAZ-66 zapchany niemal do oporu. Oficerkowie wszyscy I4 A.KWARIUM m}odzi i ich przyboczni jeszcze młodsi. A na niebie glvtaz- dy gasną. Zrnkają cicho bez słowa pożegnania, jak z na- szego żryc7a odchodzą ludzie, kt rych wspornnienie prze- sTywa słod]dm b lem nasze czerstwe dusze. po;-aO* m;Jl lvych. W powietrzu wisi $ęsta mgła i smr d spalin. Huczą rozbudzone azołgi. Betonową &ogą peŁrą szarozielone pudełka. Na czele szerokie, przysadztste arnfibie kompanii zwiadowczej , za nimi sztabowe transportery opanceuone t kompania łączności,dalej bataliony czołg w, za zahę- ten tny bataliony strzelc w zrnotoryznwarrych, za nimi pułkowa artyleria, bateria przeciwlotrricza' 7 przeciwpan- cerna, saperzy, wojska chemiczne i remontowe. Dla jed- nostek z'apleczanawet miejsca nie starcza na Ęrm ogrom- n5rm terenie. Zacznąustawiać się w kolumny, dopiero gdy oddziaĘ czoŁowe posuną się daleko do przodu. Biegnę wzdhsż pojazd w do swojej kompanii. Dow dca pułku tur:rzy.lra kogośna cąrrn światstoi, szef sztabu pułku wykł ca się z dow dcami batalion w, krąlkiem zag;h)szaiąc ryk motor w. Biegnę. Biegną teżpozostali oficerowie. Prędzej. Prędzej. No, nareszcie, moja kompa- nia.Trzy czołgs - pierwszy pluton, trzy następne - drugi, jeszcze trzy _ trzeci. M j czołg wysunięty na czoło. Cała dziesiątka w komplecie. I juŻ słyszę wszystkie dziesięć silnik w. Wyr żniam je spośrd łoskotu pozostałych. Każdy silnik ma sw j własny charakter, swoje usposo- bienie, osobne brzmienie. Żadennie poda fałszywej nuty. Jak na początek wcale rieźle'Dochodząc do mojego czołgu przyspieszam kroku, odbijam się gwałtownie od zlemi i po pochyłej płycie pancerzawspinam się do vłIery. Właz jest otwarty i radiotelegrafista podaje mi heknofon, podłączony jażdo irrterkomu. Przernszę się ze świata huku i łoskotu w krainę ciszy i spokoju' AIe raptem sfu- chawki oŻrywająi chwilowe zhsdzerie cisąr pryska: radio- telegrafista melduje ostatrrie polecenia. Wszystko to bzdu- ry,Przerylvźrm mu pytaniem najważniejsTyrni _ Wojna czy ćwlczenia? _Wzrusza ramionaml: - Diabli wiedzą. 15
WIKTOR ST'WOROW Jakkolwiek by było' moja kompania jest gotowa do walki InaleĘ jąjak najszybclej wyprowadzić z parku' tak brzmi instrukcja. Zgrupowanie setek pojazd w w Jednprr miej- scu to gratka' o Jakiej nasi wrogowie tylko marzą. Patrą do przodu. A|e czyr moana cokolwiek znbaczyć? Pzed nami plerwsza kompania cznĘ6w nie rusza z miejsca. Na peułro dow dca jeszłzr nie dobiegł. Wsryscy pozostali r vmież cz.ekają. Wyskakuję na wieżę.Stąd tepiej widać. Wszystko wskazuje na to, żew komparrii zwiadowcz.ej |
WIKTOR STIWOROW nawet dla pułku, zastępując lub uzupełrriając działania specj alnej kompanii zsviadow czej. Armia radziecka llczy 2.4OO batallon w strzelc w zmo_ kompania jest nie aniach sfuĄ naj- drugich: młodzi niedoświadczeniofice]:#:ffit"#:"T albo przeciwnie, starąr i nie rokujący iaidnych nadziei. 7-ohtterzy w trzecich kompaniach zawsze brak. Co wię- cej : na terytorium Związku Radzieckiego trzeche kompanie w przytlaczającej większościw og le nie mają żnhlierzy. Caly ich sprzęt bojowy wciav sterczy w remontach i kon- serwacji. Wybucha wojna - i tysiące owych kompanii uzu- peheia się rezer'wistami, szybko podciągając je do poziomu normalnych bojowych pododdział w. W systemie tym za- wiera się głęboki sens: dopełnić dywizje rezerwistami to rozłłia?Arlie po Ęsiąckroć lepsze, nżformowanie owych dywwji składających się w calościz rezerwist w. Moja druga kompania pa.ncerna ostro wyrywa do przo- du. Na zakręcie spoglądam do tyłu i |iczę czołgi. Jak na razte wszylstkie ubzymują nalzucone tempo. TuŻ zaostat- nim czołgiem wybijając gą.sienicami iskry z betonu sunie, nie odstępując na krok, transporter opźrncerzony z bĘa!ą gtrg1agiewką. Kamle spadł mi Z serca. Mala biała cho- rągiewka ozIlacza obserwator w. Ich obecnośćozrvacza z kolei ćwiczenia' a nle wojnę' A więc _ poŻy1emy jeszcze... Nade mną śmigłowiecślŻgiemw5rtraca wysokość, zmien ostro pod wiatr, by lepiej po prawej. Wyglą- darnz Pilot całkiem ruĘ. Twarz iegami. Ąby śnieŻ- nobiałe. Smieje się' Dobrze wie, Że dow dc w kompanii, kt rym właśnierozuli złrozkazyr' czekajeden z mniej zabawnych dni. //^1 rv wnłgm j szerokąpiersiątnie światna p łi to, co przed nami stanowilo jednośćrozdwaja się po bokach. Migają zagajruki po prawej i po lewej. Huk w środku- pielrielrry. 18 AKWARTUM Mapa na kolanach. Stopniowo wyjaśniasię to i owo. Dy- wizję pchnięto wwylom i w szybkim tempie posuwamy na zach d' Jedna jest Ęlko niewiadoma _ gdzle jest przeciw- rnk. Z mapy to nie wynika. Dlatego właśnieprzrd samą dfizjąpędzi ze dwadzieściakompanii, wśrd nich moja. Kompanie pr4rpominają rozstawione palce jednej dłoni. Mająza' zadarie wymacać słabe miejsce w obronie WToga i tam właśniedow dca dywizji skieruje cios swej Ęsiącto- nowej pięści'Tego słabego miejsca Wroga poszukuje się na ogromnych przestrzeriach l dlatego każda z wysłanych na rozpozllanie jednostek posuwa się w zupekrym osa- motnieniu' Wiem, Że gdzieśpędzą r wnie brawurowo i ży- wiołowo takie same kompanie, omijając ogFiska oporu, wioski i rrriasta. Moja kompariateŻ nie daje się wciągnąć w wyczerpujące potyczki: spotkałeśprzeciwrrika _ zalltel- duj do sztabu i omijaj. omi go jak najprędzej - l na- p d.A gdzieśw oddali $ł'urne siły' jak rwący potok, co przemłaŁ tamę. Naprz d chłopcy, naprz d, rn zach d|' Transporter zbiałąchorągiewką nie pozostaje w tyle. Ten drari jest dwukrotnie \zejszy od czołgu, a moc ma niemal taką samą. Kilkakrotnie usiłowałemgo zgubić' oderwać się, że niby duża prędkośćto rękojmia zwycięs- twa. Wszystko na nic. Kiedy dowodziłem plutonem, ta- kie sztuczki były na porządku dziennym, aJe z kompa- nią taki numer n1e przejdzle. Porwiesz szyk, czołgi po Żnych bagniskach pogubisz. Za to nikt po głwce nie pogłaszcze, za to traci się dowodzenie kompanią. Pies was trącał, myślę,kontrolujcie sobie na zdrowie, nie mam zamiar! rozclągać kompanii... _ Zprzodu dźrullg| _krzyczy w słuchawkach dow dca sz stego czołgu, wysłanego naprz djako czujka. Dźwig? Rzeczywlście!Dźwig!Cały zielony, ramię dla zamaskowania opleciorrc szcze|nie gałapkami. Gdzie na polu bitwy rnoŻna dostrzec dź:wig?Sfusznie! W baterii rakietowej! Nie co dzien trafia się taka gratka! - Kompania! - wrzeszczę. _ Bateria raklet! Do boju... Naprz d! Moi chłopcy wiedządoskonale, jak trzeba sobie radzić z bateriami rakietowymi. Pierwszy pluton, w7lprzedzając mnie, rozs5puje się w szyk bojowy. Drugi gwałtownie 19
WIKTOR SUWOROW przyspieszając odpada w prawo i wyrzucając gąsienica- mi $rudy błota pędzi przed siebie. Trzeci pluton zatacza wielki łukw lewo, oskrzydlając baterię z flankl. _ Gazlil _ Wzyczę. Kierowcy wiedzą co robić. KaŻdy z n7ch w tej chwili prawą rrogą zaparł się w pancerną podłogę' wciskając pedał do oporu. I dlatego silniki za- wyły niepokornie i krnąbrnie' I stąd ten cały huk. I swąd nieznośnyi kopeć: paliwo nie nadążaspalać się do kori- ca w silrrikach i potężne ciśnieniegazlrwpzuca je prznz wydechowe gardziele. - Przerywam zwiad... kwadrat l3-41... stanowlsko wy- rzutni..' prą{muję bitwę... - to m j strzelec-telegrafista wykrzykuje w eter r:asze ostatrrie być r:":ożr posłarrie . Pod- oddziały rakietowe i sztaby przeciwnikakażdy ma atako- waćprzy pierrłs4rm spotkaniu, nie czekając dodatkowych rozkaz w,bezwzg!ędu na szanse, zawsze|ką cenę. Ładowriczy jednym pstryknięciem przeĄrwa Ęczność 7rzuca pierwszy pocisk na podajnik. Pocisk płynnie znlka w komorze i potężny zamek jak ostrze giloĘmy rygluje lufę kruszącym serce uderzeniem. WieŻa płynie w bok' a pod moimi nogami odskakuje w lewo podręczrry maga-ąrn po_ cisk w: oparcie kierowcy-mechanika. Komora nabojowa drgnęła i zaczęła sunąć do g ry. Celowniczy wczeplł się palcami w pulpit celownika i potężne stabilizatory poshr- sznie ulegając jego zgrubiałym łapskom łagodnymi szaĘ)- nięciami przytrzymują działo i wieĘ' by nie poddały się szalonej pląpawicy cznĘu, pędzącego po pniach i kona- rach. Dużym palcem prawej dłoni celowniczy łagodnie przyciska spust' Aby straszliwe uderzenie nie spadło znie- nacka na nasze uszy, we wszystkich hełmofonach roz|e- ga się ostry trzask' powodujący skurcz bębenk w przed druzgocącym łoskotem potężnego działa'. Trzask w sfu- chawkach wyptzedza eksplozję o setne ułamki sekundy i dlatego samego wystrzału w og le nie słysz5rmy. Drgnęła czterdziestotonowa masa rozpędzonego czoł- gu. Lufa szarpnęła się w tyłi tzygnęła brzęczącą zady- mloną łuską. W tej samej chwili, za działem dow dcy zaszczekaĘ jedno po drugim wszystkie pozostałe. A ła- downiczy już drugi pocisk rzuca na podajnik. _ Gazu! _krzyczę co sił. 20 AKWARIUM Błota spod gąpienic - fontanny. Łoskot ich zagfusza na- wet armatni huk. w hełmofonach trzask _ to celowniczy ponownie naciska spust. I znowrr nie słyszymy swojego strzahr. Tylko działo kurczowo szarpnęło się w Ęł'tylko hrska przerłź|ivłiebrzęczy, spadając na stal paflcerza. Dobie$ają nas salwy sąpiednich czoĘ w, oni sĘszą Ęlko nas. Ta kanonada smaga moich dzielnych Azjat w jak kariczugtem po karku. WyłaŻąznich dzilde bestie. KaŻde- go z nich mogę sobie teraz wyobrazić. W piąĘrm cznĘll celowniczy między jednym strzałem a drugim w upojeniu gryzie gumowy nacz łek od celownika. Wszyscy o tym wiedzą nie Ęlko w kompanii, ale w całyrn batalionie. Nie- dobrze. To go rozprasza, przeszkadza w obserwowanlu syhracji. Za to o mało nie zdegradowarro go do ładowni- czfgo. Ale jedno trzeba mv prryZnać: świetrriestrzela, dra . w smym czołgu dow dca zawsze ma pod ręką siekierę i gdy jego działo zachłysĘe się w intensylvnym strzelanlu, wali wpancerz obuchem. W trzecim czoĘu do- w dca zapomniał ostatnio wyłączyć nadajnik, zaE;h)szając całąłącnrcśćw kompanii. I cała kompania słrrchała,jak zgzytał zębarrn i coraz to wył jak wilk. - Rozwalajl _ szepczę. I szept m j fale radiowe toznoszą natrzydzieścikilometr w, jakbym każdemu zrnoich Azja- t w wyszepĘwał to słowo prosto do uszka' _Roz-z-mlalaj| I trzask po uszach, i brzęk fuski. Wystrzelone fuski wydzielają odurzający aromat. Kto w jadowity aromat wdychał, tego ogarniało rozkoszrre oszołomienie. Rozwa- laJ!Ten huk, ta moc niezwykła, te karabinowe trele upa- JaJą moich czoĘist w. I nie powstrzyma ich teraz Żadna slła.Kierowcy czoĘ w jakby się z łaricuch w pozrywali' Szarpią dźwignie' zadręczają swoje masz}my, pędzą je, nlepokorne' w sarno piekło. A ja zerkam za siebie: żeby tylko nie zaszli nas od tyfu. Daleko, hen z.ar:arrlj trans- porter zblałą chorągiewką' Pozostał w tyle, opadł z sił' Bledacy: nie mają działa potężnego, nie wiedzą, co to rozkosz, n7e zazrtalijej. Dlatego ich strachliwy kierowca om{a ostrożnie każdy kamie czy pieil. Pochwyć maszy- nę w swe ręce, rwijże ją i nękaj! Pojazd pancerny to oubtelna istota. A gdy poczuje na sobie mocnego jeźdźca, rozbestwi się i ona. I poniesie cię galopem po granito- 2T
WIKTOR STIWOROW w1uch gŁazach i pnlach tysiącletnich dęb w, przez (eje i wądoły. Nie b j się, Że Zer;nriesz gąsienice, nie obawiaj się, nie pęknie wał. Rozdzieraj i krusz, poniesie cię tw j czołg jak ptak. Czołg _ on teŻ zachłysĘesię tą walką. Też jest stworzony do walki. Rozwalaj! - ...Wycofać kompanię z boju... Iskry spod gąSienic. Kompania wdarła się na pozycje baterii rakietowej. Zgrzyt w uszach - czy to zgrzytają gąsienice po stalowej płycie, czy to zęby celowniczego w moich słuchawkach? _ ...Wycofać kompanię z boju.'. Aby nie trafić przrypadkowo w swojego, czołglrrie cze- kając rta rozkaz przerwały kanonadę, tylko warczą' jak wldki rozdzierające jelenia na części.Czołgi tłukąswymi pancern5rrni łbami delikatne podnośniki'dźwigii Wy- rzr;tnię, w tfusty czarnoziern wgniatają dumę i chlubę artylerii rakietowej. Rozwalaj ! - ...Wycofać kompanię z boju''. - dobiega mnie po raz kolejny czyjśodległy skrzekliwy głos, i raptem rozu- miem, Że to do mnie zwraca się obserwator. Ech, do diabła! Kt Ż to w chwili szczytowej, bez tnała seksualnej rozkoszy odrywa ludzi od ulubione$o zajęcia? obserwa- torze, niech cię szlag, moich ogier w Ęm sposobem na wałach w przerobisz! Cośty, wr g ludu czy blurŻuazfi- ny szkodnik? Takiego wała! Kompania, rozwalaj! I waląc pięściąwpancerz, wymyślając w otwarty eter całej szta- bowej swołoczy' kt ra prochu nigdy w swoich kancela- riach nie wąchała,rozkazuję: - Kompania|. Zaprzestać walki! Plutonami jeden za drugim na polankę po lewej, marsz! M j mechanik w porywie wściekłościściągado oporu |ewy drĘek tak, że czołg całąswą masą przewala się w prawo, łamiącwp łbrzozę ślicznotkę.Po mistrzow- sku wrzuca co sekundę kolejne biegi i błyskawicznie dochodząc do najwyższego przełożenia$oni pancernego dinozaura w prz dpoprzezkrzaki i głębokiewykroty' by Za moment brawurowo zawr cić w miejscu, redukując obroty niemal do zera. Czujemy mocne szarpnięcie do przodu,jak w samolocie hamującym nagle przy koricu pasa startowego. Pozostałe czołgi z rykiem rozczarowa- 22 AKWARIUM nia wypadają jeden po drugim z lasu i glvałtownie zwal- niając ustawiają się na jednej linii. _ Rozładować! Brori do przeglądu! - rzucam rozkaz i wyrywam przew d hełmofonu z grriazdka. a ładowniczy strzela wyłącznikiem interkomu i przecina całą łączność. rT\ v lransporter opancerzony obserwator w zostaŁ daleko w tyle. Nim doczołgałsię do kompanLi, zdĘyłemskon- trolować brori, odebrać meldunek o stanie pojazd w, o zuĘcilt paliwa i amunicji, ustawić kompanię w szy- ku - i zamarłem pośrodkupolany gotowy do raportu. Stoję' czekatn, dokonuję bilansu, podliczam plusy i mi- nusy, Za co mogą mnie pochwalić' a za co ukarać: kom- pania rozpoczęła wychodzenie z postoju osiem minut przed w1rzflaczorlym terminem _ za to pochwał rie szczę- dzą za to czasem dow dcy kompanii nawet złoĘzegare- czek wpaśćmoŻe. Na wojnie czas liczy się na sekundy. Wszystkie cznłg1, wszystkie samoloĘ, wsąrstkie sztaby muSZą jednym szarpnięciem wydostać się spod uderze- nla. Wtenczas pierwszy, najstraszliwszy cios wroga trafi w opuszczone miasteczka wojskowe. Osiem minut! To dla mnie niezaprzeczakty plus' Wszystkie czołgi pozostały sprawne i przez caĘ dziei nie nastąpił Żaden defekt. To plus na konto zastępcy ds. technicznych' Sam sprawuję tę funkcję' Baryr nieptĄaciela om!'aliśmywielkimi łuka- ml, przekazując precyĄnie wszystkie wsp łrzędne. To plus na konto dow dcy pierwszego plutonu. Szkoda, Że t Jego nie mamy w kompanii: znowu te braki. Baterii ra- kletowej nie przegapiliśmy'wywęszyliśmy, wdeptaliśmy w ziemię. A jedna taka bateria rakietowa, choćby najmar- nlejsza' to kilka Hiroszim. Przerywając zwiad i tzucając swoje pŹrncerne pudełka na te rakiety' zapobiegłem kata- kllzmom. Za taki numer na wojnie orderek na pierśsię naleĘ, a na manewTach dfugi czas sĘszy się pochwały'.. W koricu zjawia się pułkownik-obserwator. Dłonie btelutkie, czyściutkie,cholewy lśnią.Z obrzydzeniem om|a kału.Że,jak kot, żebyłapek sobie nie upaprać. Dow dca pułku, ojczulek nasz, to też pułkownik, ale 23
WIKTOR SUWOROW łapska ma spracowane' wielkie jak kat, do ciężkiego trudu przyuczor:e. Czerstwą gębę naszego ojczulka wy- smagały rntozy, spiekota i wiatry wszystkich znanych mi poligon w i strzelnic. Do bladej twarzyczki pułkow- nika-obserwatora nie podobna ta gęba. - R wnaj! Baczność!W prawo-o pattz! Lecz obserwator nie wysłuchuje mojego raportu, prze- rywamiwp łsłowa. - Porywa was akcja' starszy lejtnancie! Tracicie gło- wę! Jak szczeniak| Milczę. Uśmiechamsię do niego. Jakby w og le mnie nie beształ, lecz medal przypinał na piersi. A w nim na widok mojego uśmiechunarasta jes zrzn większa'wściekłość.Cała jego świtamilczy ponuro. Wiedząrnajorzy i podpułkowni- cy' Że artykuł 97. kodeksu dyscyplinarnego zabrania be- sztać mnie w obecnościmoich podwładnych. Wiedzą ma- jorzy i podpułkownicy, Że strofując mnie w obecnościmo- ich podwładnych, pułkovneik wystawia na szwank nie Ęlko m j autorytet dow dcy, lecz autor1rtet calego korpusu oficerskiego bohaterskiej Armii Radzieckiej' w Ęm takze sw j własny. Aja jakby nigdy nic. Uśmiecham się. - HaIiba, starszy lejtnancie! To hariba, nie słuchać i nie wykonywać rozkaz w! Ech, pułkowniku, na lufach armatnich powywieszałbyrn tych, kt rych nie porywa wir walki, kt rych nie upaja zapach krwi. To przecleŻ tylko ćwiczenia, a śdybyw praw- dziwej bitwie gąFienlce naszych cznĘ w schlapała pra- wdziwa krew, wtedy dopiero Ęact moi dzie|ni pokazaliby, co potrafią. I nie jest to przejaw ich słabŃci. To przejaw siły. Nikt pod słocem nie potrafiłby ich powstrąrmać. - No i jeszcze ten murek! Zburzy|iściemurek! To jest przestępstwo! A ja jużzdĘyłem zapomnieć o tym murku. Wielkie r7'eczy. Na pewno j uŻ $o przez ten czas odbudowali. Ileż to robot5źPrzygnać znad zatoki z-e dula tuziny więźniw w kilka godztrl wzniosą no\ily murek jak się patrTy. A po- nadto - skąd mam wiedzieć, pułkovnriku, czy to marrewr5r, czy wojna? Kt Żto moŻewiedzieć podczas alarmu bojowe- go? A gdyby to była wojna i murek zostawiliĘśmywspo- koJu' a dwustu chłopa wraz ze swoimi wspaniałymi pojaz- 24 A"KWARIT'M dami bojowymi spłonęłobyna jednej kupie? Co Ę na to, pułkovrniku? Zaszczytny Ęrtułnosisz, zwiesz się szeI'em wywiadu 13. Armii, więc może byśsię zainteresował, tle obiekt w bojowych moi Uzbecy wykryli w ciągu tego jed- nego dnia. Po rosyjsku nawet nie gadają a obiekĘ od- najdują bezbĘdnie. Pochwal ich, pułkowniku! Jeślinie chcesz do mnie, to się choć do nich uśmiechnij. I uśmie- cham się do niego. Stoję teraz plecami do całej kompanit i w żaden spos b nie wolno m7 tetaz obr cić się do ntch tłłarząale 1 tak wiem, żęcała moja kompania stoi w tym momencie z uśmiechemna twarzach. ot tak,bez powodu. Tacy oni są, prTy byle okazji szczelząte swoje zębiska. Apułkovrnikowi nie przypada to do gushr. Mysli pevnrie' Ż,e to z niego się śmiejemy.Wściekłsię pułkovlrrik.Zgrzyt- n$ zębarru,jak celowniczy w walce. Nie jest w starrie pojąć l ocenić naszych uśmiechw. I dlatego krzyczy mi w twarz: _ Szczeriaku, niegodnyś dowodzić kompanlą. ZavłIe- szam cię w czynnościach.Zdać kompanię zastępcy, niech prowadzi wojsko do koszar! - Nie mam zastępcy - uśmiechamsię w odpowiedzi. - W takim razie dow dcy pietwszego plutonu. _ TeŻ nie ma. - I chcąc oszczędzić pułkownikowi wy- mieniania wszystkich po kolei, wyjaśniam: - Jestem je- dynym oficerem w kompanii. Pułkownik przygasł' opadł z niego zapał. Opadł, jakby nlgdy go nie było. Sytuacja, w kt reJ na komparrlę prTy- pada jeden oflcer naleŻy w naszej armii' mlŁaszcza lta terytorium Zwiapku, niemal do klasyczrrych. Wielu jest chętnych do oficerskich szlif w, ty|e ize wszyscy chcą być pułkovrnikami. Lejtnancki start mało kogo pociąga. Stąd deficyt, brak młodszej kadry oficerskiej. Bardzo dotkliwy brak. Ale tam na g rze, w sztabach, dziwnie się jakoś o tym problemie zapomina. ot' najleps4r przykład: puł- kownik po prostu nie pomyślał,Że mogę być jedynym oflcerem w kompanii. Zawiesił mnte jako dow dcę - jego Prawo. Ale kompanię trzeba cofrrąć do koszar. A wodzlć kompanię, i to jeszczn pancerną dziesiątki kilometr w bez oficera - to po prostu niemożliwe. To jest r wnozrlacz- ne zprz'estępstwem. MoŻebyć ocenione jako pr ba zalraa- chu stanu' Na tej drodze, pułkowniku ' czeka cię klęska t - Akwariu
WIKTOR SUWOROW kompletna. Skoro zawiesiłeśdow dcę w sytuacji, gdy nie ma zastępc w, tym samyrn przejaleśosobistą odpowie- dzialrrośćza całąkompanię i nie masz prawa tej kom- panii komukolwiek powierzyć' Gdyby istniało takie pra- wo, w wczas byle dow dca dpŻji m głby wyprowadzić wojsko w pole' odwołać dow dc w zastępując ich zgodnie ze swoim gustem, i ptucz got w. A u nas nie ma pucz w, bowiem nie każdemu dane jest prawo rozstrzygalia deli- katnej kwestii doboru i rozrnieszczaria kadr dowodzenia. odwołać - twoje prawo. odwołać - nic prostszego' Odwo- łać.każdypotrafi. Jest to r wnie proste, jakzabić człowie- ka. Ale ptzywracać dow dc w na ich stanowiska to nie to salno, to tak, jakby chcieć martwego oŻ.ywić. No i co, puł- kowniku' myśliszz powrotem postawić mnie na czele kompanii? Nic z tego. Nie jestem godzien. Wszyscy to sły- szeli. Nie masz prawa powierzyć kompanii niegodnemu' A jeŻe|i na g rze dowiedzą się, że nad samą niemal grani- cą dymisjonowałeśpełnoprawnych dow dc w kompanii pancernych i na ich miejsce niegodnych mianowałeś?Co wtedy z tobąbędzie? No jak' pomyślałeśo tym? NajlepĘ byłoby' gdyby pułkownik skomr-nikował się z dow dcąmojego batalionu a]bo pułku: żernby zabierajcie swoją osieroconą kompanię. Ale ćwiczenia się skor1c4rły' Skoriczyły się r vrnie niespodziewarrie, jak się zaczęĘ.Kt ż zezuroli na kor4rstanie z bojowej sieci łącznościpo zakor:- cz-eniu manewr v/.2 Ci, kt rzy pozwalali sobie na takie sa- mowole, w tzydnestym si dmym szli pod mur. Od tego czasu nikomu nie zachciewa się takich Żart6w. No co tam, pułkowniku? Prowadźżrkomparrię. A rnoŻe zapomniałeś juŻ, jak to się robi? A moze nigdy nie miałeśz tym do c4rrienia? Może wychowałeśsię w sztabach? Takich puł- kownik w jest przecieŻ na kopy. Z bok.u każda czynność wydaje się błahostką. I nawet prowadzenie komparrii czoł- $ w wydaje się bardzo proste. Sęk jednak w Ę,łn,Że rozkazy należy wydawać zgodnie Z nowJrm re$ulaminem' Kompania nie składa się z Rosjarr, zaloga nic nie zr:ozumie. Albo co gorsza zrozamie na opak. Wtedy nawet helikopter nie od- szuka ich po lasach i bagnach. Cznłg to straszliwa masa, może najechać na człowieka, moŻe nrtąć Wraz Z mostem, rnoże zatonąć w bagnisku. A zapłata jedna i ta sama. 26 AKWARIUM Przestał,em się uśmiechać.Sytuacja jest poważna i nie ma się co weselić. Skoro tak, to rnoŻe zasalutować, I: _Czy mogę slę odmeldować, towarzyszu pułkowniku? -Tak czy lnaczej, jestem tu teraz osobą postronną: ani dow dca' ani podwładny' Wy nawarzyliście tego plwa, wy je spijaj- cię. Zachciało się komenderować, więc, towarzyszu puł- kowniku, komenderujcie. Ale złośćbardzoprędko ze mnie opadła. Moja kompania, moi ludzie i masz5rrry. Choć nie odpowiadam juŻ za kompanię, nie porzucę jej ot tak. _ Towarzyszu pułkowniku - poderwałem palce do da- szka_ proszę o zezvło|elie na ostatnie przeprowadzenie kompanii do miejsca postoju. Cośjakby pożegnanie. _ Zgoda _ tzucił kr tko. Przez chwilę wydawało mi się' że z przyz\]vyczajenia chce jak zwykle udzielić kilku pouczeri: nie pędź,rie zapalaj się, nie rozciąg:aj kolum- ny' Ale nie uczynił tego' Może w og le nie miał zarniarlu, może tylko mi się wydawało. - Tak, tak, prowadŹcie kompanię. Traktujcie m j roz- kaz jako jeszcze nieprawomocny. Doprowadzicie kom- Panię do koszar i tamją zdacie' _ Rozkaz|. - odwracam się ostro na pięcie, kątem oka dostrzegając uśmieszkiw świciepułkownika. Jakże to tak: prowadŹcie kompanię. Świta zdaje sobie sprawę, że regulamin nie przewiduje takiej sytuacji. Albo dow dca $odzien jest swego pododdziafu i ponosi za peŁnąodpo- wledzlalność,albo przeciwnie, jest go nie$odny, i w w- czas zostaje z miejsca zdymisjonowany. ,,Na razie macie dowodzlć'' - to nie romłia?arrie' Zatakądecyzję pułkow- ntk może słono zapłacić'Jest to jasne dla mnie, podob- nle jak dla jego świty.Ale t5rmczasem nie zaprzątam sobie t5rm głołry.Teraz czeka mnie powaŻrrc zadanie. Dowodzę kompanią i w nosie mam, co kto pomyślał'kto Jak postąpiłi jaka spotka go za to kara. Dow dca musi podporządkować oddział swojej woli, zanLm wyda pierwszy rozkaz. Musi spojrzeć na swoich żoŁnterzy tak' by przez szereg przebieg dreszcz, Żeby wszyscy zarnat|i, aby kaŻdy poczuł, Że za tnoment z ust dow dcy padnie komenda. A komenderuje się w wojs- kach pancernych bez słw. Dwie chorągiewki w dło- nlach. T)rmi chorągiewkami dowodzę' 27
WIKTOR SUWOROW Białachorągiewka ostro w g rę. To m j pierwszy roz- kaz'T\m kr tkim i ostrym $estem przekazałem kompa- nii długi komunikat: ,,Przed wami - dow dca kompanii! Od tej chwili obo- wia2llje zakaz korzystania z nadajnik w, aŻ do pierwsze- go kontaktu z WTogiem! Uwaga...''. Rozkazy dzieląsię na wstępne oraz wykonawcze. Rozkazern wstępnym dow d- ca niejako chwyta podwładnych w stalowe cugle swojej woli. I ściągającje musi odczekać pięć sekund' zanirn wyda rozkaz zasadniczy. Wszyscy muszą znieruchomieć w oczekiwaniu, każdy musi poczuć Żdrazne wędzidła, lekko drgnąć, muszą zagrać mięśnie'jakby wyprzedza- jąc ostre smagnięcie, kaŻdy musi czekać na następny rozkaz,jak dobry rumak czeka na cięcie szpicrutą. Czerwona chorągiewka w g rę' po czym obie - w dwie strony i do dołu. Drgnęła kompania, poszła w rozs5pkę, podkutymi buciorami dudniąc po pancerzach. Może chcieli się ze mną w taki spos b pożrgnać, noŻe kompania demonstrowała obserwatorom swoje wyszkole- nie, a może po prostu wściekłośćponiosła i nle mieli irrnej możliwości,by jąwyrazić. Ach, gdyby przyszło komuśdo głolvy wĄczyć stoper! Ale nawet bez sekundnika wiedzia- łem,że w świciepułkownika jest niemało czoĘist w zpra- wdziwego zirarzrria, czoĘist w z krwi i kości'i ż-e każdy z ric}r w tej chwih lubuje się moimi Azjatami. Sam byłem świadkiemwielu rekord w w wojskach pancernych, zrrarr' ich cenę. Widziałem połamane ręce, wybite ąby. Ale teraz szrąściesprzyjało chłopcom! Nle wiemjak,leczz g rywie- działem, Że atijeden nie zrobi fałszywego kroku, nie po- śllzgpiesię, wykonując karkołomny skok do włazu' Wie- dzialem' że nikomu nieprzytvaśnie palc w. Nie tym ra?rclrl. Dziesięć silnik w ryknęło zgodnym ch rem. Siedzę wysunięty z wieŻy czołgu prow adzącego. Biała chorągie - wka w mojej dłon7 ozrlacza: ',Jestem got w!'' I w odpo- wiedzi widzę dziewięć innych chorągiewek: ,,Got w! Go- t w! Got w!'' Zdecydowany ruch nad głową i machnięcie na wsch d: ,,Za mną!" Wszystko bardzo proste. Elementarne. Pr5rmiĘwne? Tak, ale Żadęn pelengator nie będzie w stanie niczego wy- kryć' gdyby nawet r wnocześnie w5rrnaszerowały cztery 2A AKWARIUM armie pŹrncerne. Podobnie prymitywne i niezawodne sztu- czkirnarny w zanadrzu przeciwko wszelkim innym sposo- bom rozpozniarria. I dlatego pojawiamy się zawsze niespo- dziewanie. Dobrze |ub źle_ zawsze znienacka. Nawet w Czechosłowacji, nawet w sile siedmtu armii na raz. Pułkownik-obserwator wgramolił stę na sw j trans- porter. Świta zaritn. Silnik ryknd, pojazd ostro zawr - ciłi ruszył inną drogą dobazy. Świta pułkownika Żywi do niego nienawiść,to widać na pierwszy rzut oka. W przeciwnym razie ktośby mu podszepnął, że powinien się posuwać tuŻ za moim czoł- glem' JestemprzecieŻ teraz nikim. Samozwaniec' Powie- rzenle mi kompanii prąrpomina sytuację' w kt rej na- czelnik policji zleciłby dokonanie aresztowania eks-poli- cJantowi, wydalonemu z pracy. JeŻelljuż przyszedł ci do Ełoury taki pomysł, toprzynajmniej nte odstępuj na krok, aby w razie czego t|a czas interweniować. JeŻeli poMe- tzyłeŚ komuśkompanię, jeżeli nie potrafisz nią dowo- dzlć, to przynajrr'nLej bądźw poblizu, żeby w razie po- trzeby nacisnąć na hamulec. Ale nikt nie uprzedził puł- kownika, Że złoĘłswoje Ęcle w ręce młodego lejtnanta. A lejtnant odsunięty od władzy moŻe pomlolić sobie na kaŻde świstwo, jest w kompanii obcym człowiekiem. Zaśodpowiadaćprzy1dzie tobie. A może wiedzieli wszys- cy w świcie,że starszy lejtnant doprowadzi kompanię bez jakichkolwiek irrcydent v/7 Wiedzieli, Że rie będzie starszy lejtnant łamaćpułkowniczej kariery. A m głby... rTl vII lak bywa często: smagną dywlzję knutem alarmu bo- Jowego i ledwie Wyrwie slę na otwartą przestrzert - jl:'ż toŻkaz powrotu. Tkwi w tym głęboki sens. W taki spo- o b wyrabia sięprzyzwyczajenie. Kiedy alarm rzlci dy- wlzJe w prawdziwy b j' ruszą nari jak na wiczenia' A przy okazji us54pta się czujnośćrneprzyjaciela. Ra- dzlecliiie dywizje w1padają ze swych baz często niespo- dzlewanie. Wr g przestaje reagować na te ruchy wojsk. Kolumny czołg w zapchały wszystkie drogi. Widać, że ;y$nał powrotu otrzymała r wnocześnie cała dywizja. 29
WIKTOR STIWOROW Kto to wie, ile dywizji poderwał dziśalarm bojowy; ile Ich teraz powraca do swych zgnrpowari! MoŻe tylko na- sza dywlzja, rnoŻe tłzy dywwje, a moŻe i pięć. Kto wie, może sto dywizji zerwało się na alarm bojowy. Koło bramy naszej bazy rŻnie orkiestra dęta. Dow dca pułku, ojczulek nasz, stoi na czołgu - wita swoje zastępy. Patrzy na nas doświadczonym,wymagają- cym okiem. Jednego spojrzenia dość,by ocenić kompanię, baterię, batalion 1 ich dow dcę. Kulą się dow dcy pod ołowiarrym ojcowskim wzrokiem' Potęzrre chłopisko, koa- lic1ika zapięta na ostatrrie dzir_rki, ledwie ich starcza. Cholewy jego wielkich bucior w z tyfu z lekka ponacina- ne - w przeciwnym razie nie naciąginie ich na potężne łydki. Pięśćma jak czajnik. I Ęm czajnikiem komuśwy- machuje. Pewnie dow dcy trzeciego batalionu strzelc w zmotoryzowanych, kt rego transportery znlkają właśnie w żarłocnlejgardzieli bramy. W tej chwili wchodzi bateria moŹdzierry naleŻąca do tego batalionu, a za r;lią_ TIasZa kolej. I chociaŻ wiem, że wszystkie moje czoĘ sunąjeden za drugim' i choć jest mi to teraz obojętne, nie jestem już ich dow dcą to w ostatrriej chwili tzucam za siebie spoj- rzenie: tak' są wszystkie, ani jeden nie został w Ęle. Do- w dcy wszystkich cznĘ w starają się pochwycić moje spojrzenie. Jazaśznowu gwałtownie obracam się do przo- du, prawą dłor1 podrywam do czarnego hełmofonu i do_ w dcy wsąrstkich dziewięciu pozostałych czołg w powta- rzająza' mną ten stary gest wojskowego pozdrowienia. Dow dca pułku urykrrykuje jeszłzrjakieśprąlkre po- gr ż|
wrKToR sttwoRow n w masąmowych. Do jednej wchodzi 25o naboj w. Po- tem taśmynaleĘ u|oĘć w m'ga-'ynkach, kt rych jest 13 w kitzdym cznĘlu. Teraz z kolei tz.eba zabrać wszystkie wystrzelone hski, złoĘćdo slrzyr1 i zdać do magaz5mu. Lufy wyczyścimyp źnĘ'Po kolei calym plutonem każdą lufę czołgową po wiele godzirr dziennie, powtarzając tę sirmą czynnośćdz1efl za' dniem. Ale na razie trzrcba za,Lać luĄlolejem. Potem przychodziczas mycia cznĘ w. Narazie tylko z grubsza, właściweumycie i czyszczenie odkłada slę na p źrnej,a teraz trz'eba nakarmić żntnierzy. Po kolacji wszyscy zabierają się do kontroli technicznej. Do rarra wszystko musi być sprawdzone: silniki, układy transmi- sy'ne' zawieszenia, zespoĘ jezdne. Tam, gdzie to koniecz- ne, należy wymienić ogniwa w gąFienicach. W czwartym czoł$u _ zniszcznrta lewa naciągarka. W smym - nawala reduktor obrotorrry wiezy. A w pierwszej komparrii cznĘ w muszą w5rmienić Tluraz dwa silrriki. Od rana zacznie się og lne cryszczenie fuf. Żeby wszystko było gotowe! Bo zgnojąl I nagle czuję pustkę w sercu' Na$e przypominam sobie, ils rlie cznka mnie już poralrna kontrola kompanii. A może nawet nie wpuszczą mnie jutro do parku? Wem, że wszystkie papiery w mojej spraw.ie juŻ zostaly przygotowanę 7 Że oficjalnie zostanę odwołany nie jutro rarro, lecz już dztsiaj w'ieczorem. Wiem, że oficerowi przy- stoi iśćpo dymisję w peŁ:ej gali' jakby maszerował po najwyŻsze odznaczenie. l moja komparria też to wie' Dla- tego podczas gdy wykł całem się z ekipą paliwową gdy sprawdzałem karty zuĘcia amunĘi, kiedy właziłempod trznclcznŁg, to jużktośmi choleury w5polerował, kto inny spodnie pzeprasował i świeżykoklierzyk prz5rfastrygował. Zrzuciłern brudny kombinezon, prędko pod pryszrric' Go_ liłem się dfugo i starannie' I jtźgoniec ze sztabu pułku. Huczy park. Prznzbrarnę ciągnik wlecze tozbĘ transpo- rter. BrącząanŻryte hrski. Dudnią potężne Urale, zalado- wane piramidami skrąrr1 po pociskach. Spawarka wyrzuca Snopy iskier jak szt';rczrrc ognie. Do rana wszystko będzie lśnići mienić się w świetle.Na razie brud, brud wokoło' hałas' łoskot jak na wielkiej budowie. Nie odr żeis z oficera od szeregowca. Wsąrscy w kombinezonach, wszyscy brud- ni' wszyscy klną. I pośrd tego hałasu idzie starszy lejtrrant 32 AKWARIUM Suworow. I milkną rozmo]Jt;y. Umorusani czoĘiścispoglą- dają za' mną Każdy wie _ starszy lejtnant maszenrje po dymisję. Nikt nie wie, za co wyleciał. Ale każdy wie, Że niepotrzebnie go zdejmują. Wszyscy czująto w $łębi serca. Normalnie nikt nie zauwaĘłbystarszego lejtnanta. Dhrba- libyw swoich sibrikach, wystawiając usmolone tyłki. Ale tu człowiek idzie po dymisję. I dlate$o sięgając brudnymi łap_ skami do brudnych daszk w saluhrją mi obcy, nieznajomi czoĘści.I ja im salutuję' I uśmiecham się do nich' I oni uśmiechająsiędo mrie, Że niby może być gorzej' trzym się. A za murami zgrupowania _ całe wojskowe miastecz- ko. Kasztanowce takie, Żewe trzech nie obejmiesz. Mło- dzi rekruci porykuj ą głośnym,|ecz rięzgodnym ch rem' Starają się, ale niezdarnie im to jeszcze idzie. Starszy szeregowiec zawadTacko pokrzykuje . Ot, i rekruci mi sa- lutują. To jeszcze cielęta. Niczego jeszcze nie rozumĘą. Dla nich starszy lejtnant to bardzo ważna figura, znacz- nie ważniejszan7ż starszy szeregowiec. A to że cholewy Jego lśniąwyjątkowo? Pewnie ma jakieśświęto.'. Oto i sztab. Tu zawsze czysto. Tu zawsze cicho. Marmu- rowe schody. Rumuni jeszcze przed' wojną wybudowali. Dywany na wszystkich korytarzach' Aoto p łokrągłasala' za)ana światłem.W kuloodpornym przeztocĄrstym stoż- ku - opieczętowany paristwowymi insygniami sztandar pułku. Pod sztarrdarem zamarł wartownik. Kr tki płaski bagnet rozprasza ostatrri promyk słorica' rozsy1ruje iskra- mi po marmurach. oddaję cześćsztartdarowi pułku, a wartownik ani drgnie. Wszak 1urzyrna automat. Uzbrojo- ny człovriek nie musi oddawać honor w, llie zrla Żadnych lnnych form powitania. Jego brori starczy za poMtanie. Goniec idzie korytarzem prosto do gabinetu dow dcy pułku' Dziwrre. Dlaczego nie do szefa sztab:u? Zapukał w drzwi. Wszedł, starannie zarnykając je za sobą' Po chwili wychylił się, w mllczeniu ustąliłprzejścia:- Pro- szę wejść. Za dębowym stołem dow dcy pułku: nie znany mi podpułkownik, niewielkiego wzrostu. Widzlałem go dziś w świciepułkownika-obserwatora. Ki diabeł? - dziwię stę. A gdzie ojczulek' gdzie szef sztabu? Dlaczego pod- pułkownik siedzi w fotelu dow dcy? CzyŻby z racjl swej
Y.r{ WIKTOR SUWOROW funkcji stał wyżej nź|iojczulek? Jasne , ŻewyŻej.W prze- ciwnym razie rrie siedziałby za jego biurkiem. - Siadajcie, starszy lejtrrancie _ nie wysłuchując ra- portu zw'raca się do mnie podpułkownik' Usiadłem. Na sam5rm skraju. Wiem, żeza rrlom'ent wy- buchnie krąlkiem i trzebabędzie zerwać Się w mgnieniu oka. Dlatego plecy mam w5,prostowane, jak na defiladzie. - Zameldujcie, starszy lejtnancie, dlaczego uśmiechali- ściesię' kiedy pułkownik JermoĘew zwalniał was z do- wodzenia kompanią? Wzrok pułkownika przenika do samej duszy: m w tylko prawdę, ja ciebie, lejtnanciku, widzę na wskroś. Spoglądam na podpułkownika, na świeżutkikołnie- rzyk jego podniszczonego, ale schludnego, odprasowa- nego munduru. I c żrnll na to odpowiesz? - Nie wiem, towarzyszu podpułkowniku. _ Z kor:rpanią Ża| się rozstać? - Zal. - Twoja kompania wykonała zadanie po mistrzowsku' Zwłaszcza pod koniec. A co do muru, wszyscy są zgodni, |epiej zburąrć, niż całypułk wystawić na strzał. Murek odbudować to żadna filozofia.'' ot co, starszy lejtrrancie. Nazywam się podpułkownik Krawcow. Jestem szefem wy- wiadu l3. Armii' Pułkownik Jermołajew' kt ry odebrał ci kompanię, jest przekonźrny,Że to orl kieruje wywiadem' W rzeczywistości znstał zdjęty' choć na razie się tego nie domyśla.Na jego miejsce luq1;lzruaczor:o mnie. odbynramy objazd dywizji. on j est przekonany, żedokonuj e inspekcj i, a|e w rzeczywistościto ja zapoznaję się ze stanem !vy!lra- du w dywizji. Wszystkie jego decyzje i rozkazy nie mają mocy ob owi aąującej. ort pr ze z c aly dzieft zar ządza i r ozp o - rządza, a ja pod vnecz r przedstawiam odpowiednim do- w dcom pułk w i dywizji swoje dokumenty i wszystkie jego rozka4r tracą moc' On się tego nie domyśla.Nie wie' żejego krąrk to wołanie na puszczy. W hierarchii Armii Radzieckiej i całego naszego paristwa jest już Zerem, oso- bą prywatną nieudacznikiem' wypędzonym z wojska bez emerytury' Wkr tce dowie się o tyrrr z właściwegorozkazll dziennego. Tak więc jego decyzja o usunięciu was zn sta- nowiska dow dcy kompanii traci wszelką moc. 34 AKWARIUM - Dziękuję, towarzyszu pułkowniku! - Nie spiesz się z podziękowaniami. On nie ma prawa zdejmować cię z dow dztwa kompanii. Dlatego robię to Ja. - I gwałtownie zmieniając ton powiedział cicho, |ecz dobitnie. - Rozkazllję zdać kompanię! Jestem przyzvłyczajony prą[mować ciosy losu z uśmie- chem. Ale cios padł znienacka i uśmiechjakośnie wyszedł. Poderwałem się z miejsca, dłori pod daszek: _ Rozkaz! Zdać kompanię! - Siadaj. Usiadłem. - Istnieje pewna r Żnica. Pułkownik Jermołajew zdjął clę, ponieważ jest przekonany, żekompania to zbytwie- le szczęściadla ciebie. Ja cię zdejmuję, bo sądzę, że kompar_ria to dla ciebie za rnało' Mam dla ciebie funkcję szefa sztabu batalionu rozpoznania. - Jestem tylko starszym lejtnantem. - Aja tylko podpułkownikiem. Ale wezwano mnie i roz- kazano objąć wywiad' i rozpozrtanie całej armii. Tak więc obecnie nie Ęlko przejmuję wszystkie Sprawy biezące, ale r wnież kompletuję własną ekipę. Kilka os b zabrałem ze BobąZe swojej poprzedniej pracy. Byłem szefem wywiadu E7. Dfizji' Ale mam teraz o wiele większe $ospodarstwo t potrzebuję wielu rozgarnięĘch, sprawnych chłopak w, na kt rych rnoŻna polegać. Sztab baonu rozpozrtaria: to dla ciebie minimum. Wypr buję c1ę także rn wyŻszych starrowiskach. Jeżeli się sprawdzisz... _ Spogląda rrazega- rek. - Masz dwadzieścia minut na spakowarrie. o 2r'3o do sztabu 13. Armii w R wnem jedzie od nas autobus. Jedno miejsce Zarezer\Nowane dla ciebie. Zabieram cię do wydziafu wyviadowczego sztab:u 13' Armii, jeślitylko zdaszjutro egzaminy. Zdałem.
Rozdział 2 wteścieczterdzieścikrok w dzieli hotel oficerski od sztabu 13. Armii. Co rano niespiesznie mijam szereg pra- starych klon w, puste zie|orrc ławki, zltierz.ając prosto ku wysokiej ceglanej ścianle.Za tą ścianąw gęstym sadzie kryje się stary pałacyk. Przed laty mieszkał tu pewien bogaty człowiek. Naturalnie, został zabity, bowiem to wiel- ka niesprawiedliwość, żeby jedni mieli duże domy, a in- ni malutkie. Przed wojną w tym pałacyku mieściłosię NKWD, a podczas wojny- Gestapo. Nic dziuneego: to nad- zvłyczaj wygodne mĘsce. Po wojnie stanąłtu sztab jednej z|iczrlych naszych armii. W tym sztabie obecnie sh)Zę. Sztab jest koncentracją bezwzględnej, nieubłaganej, nieugiętej władzy. W por wnaniu zkt rymkolwiek prze- ciwnikiem nasze sztaby są bardzo niewielkie i maksy- malnie mobilne. Sztab armii liczy siedemdziesięciu gene- rał w i oficer w plus kompania ochrony. To wszystko' Żadnej biurokracji. Sztab armii rnoŻe w kaŻdej chwi- li ulokować się w dziesięciu transporterach i rozpĘnąć w szarozielonej masie podległych mu wojsk' nie tracąc nad nimi kontroli. Ta nlewidzialnośći mobilnoŚć czyni go nieosiągalnym dla wroga' Ale r wnież w czasie pokoju jest zabezpieczorly przed wszelkinri prą;padkami. Jesz- i i I I I I L, AJ(WARIUM cze pierwszy właścicielogrodzlł sw j dom i wielki sad wysokim ceglanym murem. Wszyscy kolejni właściciele umacniali mur, dobudowywali' wyposażali w coraz to nowe urządzenia ochrorrne. Przy ĄeLonej bramie - wartownik. okazmy mu przepu- stkę. obejrzy ją uważnie i - dłoti pod daszek: proszę wejść. Z punktu kontroli nie widać samego budynku. Wiedże dori droga wijąca się pośrd gęstych krzak w. Z drogirie skręcisz _ krzakl przeplata nieprzebyta gęstwina drut w kolczasĘch' Idźwięc tą drogą, jakbyśtunelem maszero- wał. Podprowadzi cię łagodnym fukiem do ukrytej wśrd kasztan wwilli. Okna naparterze od latzamurowane. Na pierwszym piętrze ofua z z-ewnątrz mocno zakratowane, a od środkaszczelrie zasłonięte kotarami. Przed $łwnym wejściemplacyk wybrukowarry czysĘłni,białymi płyt- kami i otoczony ścianążywopłotu.Wnikliwe oko dojrzy w tych krzakach pr cz drut w kolczastych takŻe szary, chropowaĘ beton. To kazamaty' gniazda cekaem w, po- łączone siecią podziemnych korytarzy z piwnicami sztabo - wymi zamienionymi na wartowrrię. od gł' wnego dziedzirca droga zakręca wok łpałacyku l prowadzi do nowe$o dwupiętrowego bloku' dostawione- go do gł wnej budowli. Stąd można wreszcie przedostać slę do parku, kt ry zieloną mgłąotacza nasz Biały Dom. W ciągu dnia w alejkach parkowych rnożla spotkać je- dynie oficer w sztabowych, nocą - warty z psami. W tJrm Bamym parku znajduje się niewidoczrre dla obcychwejście do podziemnego punktu dowodzenia, skonstruowanego głębokopod ziemią i chronionego tysiącami ton betonu l stali. Tam, pod ziemiąjest wszystko - pomieszczenia do precy i pornieszczenia mieszkalne, węełłączności,sto- łwka, szpital, rnĘazyny, słowem to, co jest niezbędne do Ęcla i pracy w warunkach całkowitej izolacji' Ale pr cz tego punktu dowodzenia istnieje jeszczejeden. Chroni go nle tylko beton, stal i psy, ale r wnteż tajemnica. To mi- raż. Mało kto wie, $dzie się znajduje. Do rozpoczęcia pracy pozostało jakieśdwadzieścia mi- nut i spaceruję alejkami, szurając pierwszym złotem je- nleni. Daleko, daleko w obłokach myśliwiec kreśliniebo, 3trasząc żrrrawie krĘące nad niewldocznyTn stąd polem' 37
WIKTOR SUWOROW oto oficerowie ciągnąjeden za drugim do Białego Do- mu. Już czas. Na mnie też. Dr Żką do szerokiej alei, koło szemrzącego strumyka, teraz omijam lewe skrzydło pałacyku, i już jestem z powrotem na głwnym dzie- dziricu, wśrd gęstych krzak w, pod cięzkim wzrokiem karabinowych strzelnic. Ponownie okazuję przepustkę salutuj ącemu wartowni- kowi i wkraczarr do wył,ożonegobiałym marmurem hallu. Niegdyśdzwoniły tu kielichy, szeleściłyjedwabne suknie, a stnrsie pi ra wach|arzy WyĘ tozlrrarzorry wzrok. Dziś sukni tu nie uŚwiadczysz. Rzadko mignie telegrafistka zwęzłałączrrości.Sp dniczka z strkna, mundurowa' ob- cisła. Co tak wodzicie za riąoczatni, pułkownicy? Fajna? Schodami z blałego marmuru - na g rę. Teraz to za mną wiodą oczaml. Na g rze wartownik. Kolejna kon- trola dokument w. Nawet nie każdy sztabowy pułkow- nik może tu swobodnie wejść.A ja jestem Ęlko star- sz5rm lejtnantem - i warta mnie przepl)szcza. Na dole nadziwić się nie mogą. C Ż to za gagatek? Z jakiej racji chadza marmurow5rrni schodami na piętra? ostatnia kontrola przepustki i wchodzę na przycie- mniony korytarz, Dywan tłumi kroki. Na koricu koryta- rza _ c^|\|oro drzwi, na początku _ teŻ czvłoro. Na ko cu znajdują się gabinety dow dcy armii, jego pierwszego zastępcy, szefa sztabu i politycznego szamana 13. Ar- mii, zwanego członkiem Rady Wojskowej. Czvłoro drzwi u wlotu korytarua to najważniejszewydzia- ły sztabu: pierwszy, drugi' smy i specjalny' osobgj' Pierw- szy Wydział - operacyjny, zajmuje się planowaniem bojo- u4rm. Drugi Wydział - zwiadowczo-rozponlawczy, dostar- czapier'wszrmu wszelkich informacji o przeciwniku. Ósmy Wydział nie ma nazvły, a Ęlko numer' Mało kto wie, cąrm się zajmuje. Z kollei Wydział Specjalny na odwr L nie ma nulnerll' tylko nazwę. I wszyscy wiedzą czym się zajmlĄe' Nasz korytarz jest najbardziej chronioną częściąszta- bu, dostęp ma tu zaledwie garstka oficer w. Naturalnie, zdarza się tu dojrzeć lejtrrarrta: bezpieczniaka albo gene- ralskiego adiutanta. Teraz teŻ patrząza mI7ą pułkowni- cy: co to za gagatek? A ja ani bezpieczniak, ani adiutant. Jestem oflcerem Drugiego Wydziału' A oto nasze czarne 38 AKWARIUM obite sk rą drzwi - pierwsze po prawej. Wystukuję kod - l drmli odpływają na bok. Za nimi następne, tym razem pancerne' jak w czoĘu. Naciskam gl:zik dzwonka, przę'z kuloodporny wizjer zerka na mnie czujne oko i słychać jak strzela zamek - jestem w domu. Dawniej była tu zapewne jedna wielka sala, p Źniej po- dzielono ją na sześćmniejszych gabinet w. Choć w cias- nocie, ale w zgodzie. W jednym gabinecie - szef wywiadu 13. Armii, m j dobroczy ca i protektor, na razTe jeszcze podpułkownik, Krawcow. W pozostałych gabinetach pra- cuje pięć grup wchodzących w skład Dnrgiego Wydzia- hr. Pierwsza kieruje ca|rm podlegĘm wywiadem - bata- llonem rozpoznaria, pułkowymi kompaniami wyrriadow- czymi, wydzielonymi kompaniarri rozpoznania, zwiadem arĘlefiskim, inŻyniefinym' chemicznym. Piąta grupa prowadzi wywiad elektroniczny. Ma do dyspozycji dwa bataliony pelengacji i nasłuchu, a ponadto kontroluje ele- ktroniczny wywiad wszystkich dryizji wchodzących w skład naszej 13' Armii. Druga i trzecia grupa to dla mnie terro trcognita. Ale po miesiącu pracy w czwartej zaczyraalla stopniowo domyślaćsię, cą1m zajmują się te otoczone najściślejszątajemnicą grupy. Rzecz w tym, Że nasza czularta rupa dokonuje ostatecznej analŻy infor- macji, spływających ze wszystkich pozostaĘch grup Dru- glego wydziahr. Ponadto dochodzą do nas informacje z dohl - od sztab w dywŻji, z E ry _ ze sztabu okręgu, od sqpiad w - zpogtarncznych wojsk KGB. Nasza grupa liczy w normalnych warunkach trzy oso- by. W czasie działan wojennych winno ich być - dziesięć. Gabinet wytrrosażony jest w trzy biurka. Pracują tutaj dwal podpułkownicy: analityk i prognosta, no i ja - star- azy lejtnant. Odpowiadam za najprostszy wycinek: prze- mleszczenia. PrzełoŻonym jest, rzecz jasna' analityk. Dawniej r wnieŻ przemieszczeniami zajmował się podpułkownik. Ale nolvy szef w5rwiadu wypędził go zwydzlału, zwa|niając miejsce dla mnie. Zgodnie z woj- rkową nomenklaturą tego rodzaju robota podlega pod- pułkownikowi i dlatego' jeślizdołarn się przy niej utrzy- mać, to bardzo prędko zostanę kapitanem, a cztery lata p źnlejmam zapewnione szlify majora, i jeszcze za pięć
WIKTOR STIWOROW lat - rangę podpułkownlka. Jeśliprzezten czas potrafię przeblć się wyżej, to i kolejne stopnie przyJdąautomaĘ- czrtie, z wysługą lat' Ale jeśIizsunę się w d ł,to dla kaŻdej nowej gwiazdki będę musiałwgryzać się w czyjeś gardło. Podpułkownikom wcale rr1e przypadła do gustu ini- cjatywa nowego szefa wywiadu: posadzić w pułkowni- czy fotel starszego lejtnanta? Samo moje pojawienie się w tym gabinecie podważa ich autorytet i doświadczenie. Ale to nie najważniejsze. Najważniejsze, Że r wnież na ich miejsca no!\y szef' możęposadzić młodych i krew- kich. Tak więc obaj obserwują mnie uważnie i na powi- tanie odpowiadają ledwie widocznym skinieniem głowy. W gabinecie grupy i:rformacfnej wydziału wywiadow- czego znajd'ują się trzy biurka, trzy potężme sejĄl' p łki z kslĘkarni na całąścianęi mapa Europy _ też na całą ścianę'Na wprost wejścia- nieduży portret młodo lvyglą- dającego generała' Po ttzy $wiazdki na epoletach. Czasem, kiedy nikt nie widzi, uśmiecham się do generała i mrugam dori porozumiewawczo. Ale generał z portretu nigdy nie uśmiecha się do mnie. Spojrzenie jego pozostaje chłodne, surowe i pełne powa$i. oczy, zwierciadło duszy' sąbez- względne i władcze. W kącikach ust - lekki cier1pogardy. Pod portretem brak jakiegokolwiek podpisu. Nie ma go taI<Że z tyfu portretu' Sprawdziłem' gdy byłem sam w po- koju. Zamiast nazwiska widrrieje pieczęć,,Jednostka Woj - skowa nr 44388" i groźne ostrzeż-enie: ,,Przechowywać je- dynie w chronionych pomieszczeniach Akwarium i pod- legĘch mu insĘrtucjl". WyŻ-szy korpus oficerski Armii Radzieckiej Zr:rarn na pamięć. Oficer musi go znaĆ. Ale jestem absolutnie przekonany ' Że generała z naszego por- tretu nie widziałem w żadnym wojskowyrrr czasopiśmie, z wewnętrznymi biulet5mami włącznie. Dobra, towarzyszu generale, rlje przeszkadzajcie mi w pracy. Prz.ede mną na biurku leżypakiet zaszyfrowarlych ko- munikat w nadesłarrych poprzednĘ nocy. Moim zada_ niem jest prznjrzeć każdy z osobna, odnotować w ,Dzien- niku przegrupowari" rłrszelkie zrn1any w składzie i dysloka_ cji wojsk przeciwnika, po cTyrl: nanieśćje naDuzą M"pę' przechowywaną w Pierwsąrm Wydziale. 40 AKWARIUM Jużpierwsza szyfr wka naĘchmiastzbljarnrie z tropu: na mościekolejowym na Renie w pobliżu Kolonii zareje- strowano trarrsport składający się z dwudziestu anglel- skich czołg w Chieftain. Idioci!W jal,rim kierurrku oddatił slę eszelon? To jest umocnienie czy osłabienie? 20 cznĘ w to ghrpstwo.łle' Że zta|ich drobirr, i Ęlko zrich, układa slę og lna prnorrma wydarzei. Zar wno analiĘk' jak l prognosta mają na swoich stołach kopie Ęch samych depesz. I dlatego, że w swoich głowach przechowują ty- slące liczb i wskźnikw, nazwisk, rtaznr i dat, nie mu- aząsie,gać do szyfr wekzpoprzednlch dnl aby odszukać w nich klucz do rcmłia7:rria tak banalnej kwestii. Spoglą- dająna mnie wyczekująco i nie spieszą by podpowiedzheć właściwerozullryarie. Wstaję zlrlr:zesła, idę do sejfu. Przej- rzarrc szyfr wki z poprzednich dnt powinny zawierać jed_ noanaczrlą odpowiedź. A z ĘŁu dwte pary złych oczu utk- wlone w moich plecach: pracuj, starszy lejtnancie, ucz się, dowiedz się, za co podpułkoumikom płacą' DII.|' racujemy do l7.oo z godnrrtąptzerwąna obiad. Kto ma pilną robotę, rnoŻe zostać w gabinecie do 2r.0o. P źniejwszystkte dokumenty ttzeba zdać do tajneJ bi- bltoteki, a sejff t drzwi opieczętować. Tflko podziemny punkt dowodzenia zawsze czuwa. W zaostrzonej sytuacjl każdy z lnas po kolei zostaje w sztabie na nocny dyżur. Po Jednym oficerze zkażdej grupy. A w okresachkryzy- rowych - wszyscy oficerowie sztabowi po kilka dni z rzę- du mieszkają i pracują w swoich gabinetach lub pod llemtą. W podziemnym punkcie dowodzenia wanrnki do życta są zrlaczrie dogodniejsze, ale brakuje dziennego unatła i dlatego w miarę możnościstaramy się spędzać Jak naJwięcej czasu w naszych ciasnych gabinetach. Jeżell nie ma sąrfr wek, czytarn "Kompendium \łry- wladowcze" Sztabu Generalnego. Polubilem tę pokaź- ną Goo-stronicową księgę. Zacąrtuję się nią namiętnie' wlele stron zr:am niemal na pamięć, mimo żniejedna EHWlera czasem po kilkaset rtazvł 1liczb. Jeślinie jeste- śmyw okresie napięć i kryzys w, podpułkownicy pun- ł-- Alwrrium 4L
WIKTOR STIWOROW ktualnie o 17.00 nljkają. Jak u doświadczalnychps w Pawłowa, o określonejgodzinie ich gruczoły wydzielają ślinę,by splunąć na pieczęć i wcisnąć ją w plastelinę na sejfie. od tej chwili zostaję sam. Czytam ,,Kompendium wywiadowczę" po raz setny z rzędu. Pr cz og lnego kompendium istnieje r wnie gruba księga poświęcona technice wojsk pancernych, flocie, systemowi mobiliza- cji Bundeswehry, francuskim badaniom nuklearnym, systemom alarmowym NATO i licho wie czemu jeszcze. _ Czy w og le kiedykolwiek śpisz? Nie zauważyłem,jak w progu stanąłpodpułkovrnik Krawcow. - Czasami, awy? _ TeŻ czasami. - Krawcow śmiejesię. Wiem, Że każ- dego wieczoru siedzi do p źnychgodzin' albo na całe tygodnie znika w podległych mu jednostkach. - Przepytać cię? - Proszę. - Gdzie stacjonuje 406. TakĘczne Treningowe Skrąrd- ło Myśliwskie Sił Powietrznych Starr w Zjednoczonych? - Saragossa. Hiszpania. - Co wchodzi w skład 5. Armii USA? - 3. Dyrvizja Pancerna' 8. Dywizja ZmechanizowŹula i l l. Pułk Kawalerii Pancernej. - Jak na początek, całkiem nieźle'UwaŻaJ, Suworow, wkr tce kontrola, jeżeli nie podołasz pracy, wywalą cię ze sztabu' Mnie nie wywalą, ale po uszach dostanę. - Robię, co mogę, towarzyszu podpułkowniku. - A teraz marsz' Pora spać. _ Jeszcze z godzinkęmożna popracować' _ Powiedziałem, spać. Bzka dostaniesz i co mi po tobie. DtrIl o upływie dw ch Ęgodni wypadło mi zastąpić podpuł- kownika-prognostę, kt ry znajdował się w sztabie okrę- gu. Dzieri i dwie noce przygotowywałem swoją pierwszą prognozę rozpoznauIczą: dwie cienkie kartki papieru Z nagłwkiem ,Brzypluszcza|na aktyvrrrośćbojowa III Korpusu Bundeswehry w nadchodzącym miesiącu''. 42 AKWARIUM Szef wywiadu rzucił oklem i zarządziłprzekazać je do Plerwszego Wydziahr. Wszystko odbyło się bardzo pro_ zalcznie' Nikt mnie nie wychwalał, ale też nikt nie łvy- śmlewałsię z mojej tw rczości. do gabinetu otworzyły się na oścież.W progu 1ejtrrant. - Witajcie, Konstaq6nie Mikołajewiczu - uśmiechają slę do lejtnanta podprrłkownicy. Przystojny ten lejtnant, wysoki, barczysty. Pąznokcie r Żowe, wypielęgnowane' Wszyscy w sztabie tak się zvłracajądo lejtnanta'Pozycję ma godną pozazdro5zczertia: adiutant szefa sztabu- 13. Armii. Gdyby zwr cić się do niego per ,,towatzyszll lcJtnancie', byłaby to anlyczajna obraza. Dlatego - Kon- stantirr Mikołajewicz. - Przemieszczertia -- rzuca niedbale Konstantin Miko- luJewicz. l|l{oŻna by naturalnie powiedzieć: ,,Szef szta- bu wzywa oficera odpowiedzialnego za przemieszczertia z raportem o zmianach w zgrupowaniach przeciwnika W clągu ubiegłej nocy''. Ale można też prościej,tak jak lo m wi Konstantin Mikoła.;ewicz: kr tko, z lekkim od- clenlem pogardy. Szybko wkładam sąrfr wki do teczki. Adiutant gene- rnlski złagodniałnieco, nawet się uśmiechnd.- Nie ma (lo slę gorączkowa pod klientem. - Podpułkownicy na ndlutancki Żarcik Sztabowe byd1aki. |''rzysysacie się do Mierzi mnie wasza a\ a|czość.Prcz mnic do stracenia. _ Bez chamstwa proszę, lejtnancie' Wydfużyłasię twar2 adiutanta. Podpułkownicy zaml7- ltll, wbijają we mnie dzikie spo;rzenia. Dureri, parwe- llll'lsz, cham. JakŻe ty ośmielaszsię rozmawiać z adiu- lnntem? Z Konstant' l lon. To jllŻ sztabl. łtrT#;:'-ffr;.i#-T#i'*3l?' wyczuwać pewne s}rttracje. Prostaku nieokrzesany, jesz- (!?,e na nas gniew ściągniesz!
WIKTOR STIWOROW Wychodzę z gabinetu pierwszy, nie przepuszczając ge- neralskiego adiutanta. I nigdy nie przepuszczę. Też mi wielkie co, adiutancik zakichany! Generalskl fagas. Czyś ty w og le Widział kiedykolwiek na własne ocz3r Żohtierza na stanowisku strzeleckim? Na poligonie? Kiedy ściska załadowarry karabin, a ty tylko czervroną chorągiewkę? Czując brori w dłoni przymierza się żohtierz do celu i na- $le dręcząca myślgo ptzeszrya: a może by tak dfugą serlą we własnego dow dcę? W swoim Ęciu kaŻdego mojego żnłnierzadziesiątki raĄr przeptowadzałem przez linię ognia. I rieraz dostrzegałem w ich oczach: walić w dyktę' czy delektować się prawdziwą śmiercią?A Ę, adiutancino, prowadzałeśludzi na linię ognia? A spotka- łeśsię z rirn1 sam na sam w lesie, w polu, na rnrozie, w $ rach? A widziałeśty złośćżołnierską?A zdarzało ci slę zaskoczyć całąkompanię puaną i z bronlą załadowa- ną ostrymi nabojami? Adiutancie, klecisz swoją karierę na miękkich dywanach, i odwal się od Witi Suworowa. Może przełkndbym to' gdybyśbył kapitanem, albo gdy- byśmyprzynajmniej byli r wieśnikami.A Ę, szczylu, je- steśprzynajmniej o rok mł'odszy ode mrrie. Na korytarzu adiutant $eneralski jakby niechcący na- depnąłmi z całej siły na nogę. Spodziewałem się jakiegoś wybryku' byłem przygotowany. Szedłem trochę z przodu po lewej. Prawym łokciem ostro szarpn{em w tył' Natra- fiłem na cośmiękkiego. Cośzabulgotało w adiutancie' stękn{' szeroko otwartymi ustami łapie powietrze, zgsa}' się w p ł'do ścianyprrypadł. Bardzo wolno prostuje się adiutant. Jest wyższy ode mnie i mocniej zbudowany. Dłonie jak łopaĘ.Piłkę koszykową taka dłor1 może pew- nie trz5rmać bez tnrdu' Ale kałdunLo okazał się słabiutki. A lnoże zvłyczajnie nie spodziewał się ciosu' Ech ty' ad- lutancle, dałeśsię zrob(ć na szaro. Ciosu naleĘ spodzie- wać się zawsze. W kźdejchwili. Wtedy efekt nie będzie tak druzgocący. Powoli prostuje się adiutant, nie odrywa oczu od mo- jej ręki. A ja trzymam dwa palce rozwarte, jak widełki. Na całJrm świeciejest to znak wiktor7i, znaczy się zwy- clęstwa. A u nas ten gest ozlacza'' "Gały wydfubię' ga- dzino". 44 AKWARIUM Sunąc plecami po ścianiestopniowo się podnosi, zroz- warĘch palc w nie spuszcza wzroku. I wie, że jego wysokl protektor nie jest mu teraz ochroną' Jest wyższy ode mnie lsz.ersz5r wbarach, aleterazjwż rozumie, że ml naniczym nle zaleŻy' żrerljc pr v, zwycięstwa nie jest dla mnie waż- ne, i Że zwycięstwo got w jestem okupić każdąceną, na- wet ceną Ęcla. Już wie, Że na byle nrch u5r nawet sło- wo odpowiem straszliw5rm ciosem dw ch palc w prosto w oczy i od razu chwycę za gardło, by go jużnie wypuścić. Wolno unosi ręce do szyi' i namacawszy krawat, po- prawia węzeł: - Naczelnik sztabu oczekuje... - Was... - podpowiadam. - Naczelnik sztabu oczekuje WAS. Trudno mi powr cić do tego świata.Już się z nirl: pożegnałem,przed śmierteln5rm zwarciem. Ale adiutant nle przyjąłwalki. Wciągam głęboko powietrze i rozcieram zdrętwiałe z napięcia ręce. Wciąż nie spuszcza wzroku z mojej t:warąl. Zapewne odczytał w niej jakąśzmiay1ę, cośmu podpowiada, Że rtarazie nie zamierzatn go zabić. odwracam się plecami i ruszam korytarzem. IdzIe za mną. Jestem starszy lejtnant, a ty jak na razie tylko leJtnant, zasuwaj więc z tyhr, tam twoje miejsce. W poczekalni dwa biurka' jak dwa bastiony brorrią dostępu, każde do osobnych drzwi' Jedne prowadzą do gabinetu dow dcy, dmgie do biura szefa sztabu. Przy drzwiach dow dcy za biurkiem na wysoklpołysk dyżu- ruJe jego adiutant. Też lejtnarrt, i do niego w sztabie r w- nleŻ zvłracająsię bez stopnia' Po prostu Arnold Mikoła- lewicz. Też jest wysokiego wzrostu, też pr4rstojny. Mun- dur nosi z generalskiego, a nie oficerskiego sukna. On teżnie okazuJe mi cienia szacunku, patrz1l na mnle jak na powietrze, w og le rie zauulłżając.Są ku temu powo- dy: m j prz.ełożony, szef wywiadu podpułkownik Kraw- cow, kt rego :uu1rzreaczorLo na tak wysokie starrowisko bez pytania o zgodę dow dcy armii' jego zastępcy i szrfa sztabu, wyparł z tej odpowiedzialnej funkcji ich protego- wanego' To thrmaczy niechęć dow dcy i nieustarrne pre- tensje szefasztabu do mojego zwierzchnika. To tłumaczy też powszechną nienawiŚć oficer w sztabowych, zwłasz-
r ę': WIKTOR STIWOROW cza zatrudrionych na olimpie' na pierwsz5rm piętrze, do wszystkich' kogo Krawcow prąprowad zi ze sobą. Jeste- śmyobcy. Nieproszeni gościew dobranym towarzystwie. Szef sztabu generał-major SzĆwczenko stawia rzeczo- we pytania, słucha, nie przerywa. Sądziłem,żebędzie się czepiać, ale on tylko patrzy mi uważnie w oczy. W sztabie pojawiają się nowi oficerowie. Czyjaśniewi- dzialna potężnaręka wpycha ich prosto na miękkie dywany pierwszego piętra. Nie wiedzieć czemu nikt nie pyta szefa sztabu o zdanie, i nie może mu się to podo- bać. Wadza przecieka przez palce jak woda, jak ją rrttzylnać? odwraca się do okna i patrz5r na sad, ręce złoŻywszy za plecami. Sk ra na policzku ma odcieri fio- letowy, widać prześwitująceĘłki'Stoję przy drzwiach w rozterce, nie wlem, co mam robić. _ Towarzyszu genera|e, czy mogę się odmeldować? Nie odpowiada. Milczy. MoŻe nie dosłyszałpytania? Ale skąd, słyszałdoskonale' Jeszcze chwila milczenia, po czyIn kr tko' nie odwracając głowy, rzuca,,tak''. W poczekalni obaj adiutanci witają mnie niedobr5rm spojrzeniem. Jasne, Że przyboczrly szefa sztabu wszys- tko już zdĘyłkoledze opowiedzieć. Naturalnie, jeszcze nie zameldowali o tym incydencie swoim protektorom, ale uczyrrią to niezawodnie. Muszą wybrać dogodną chwilę' kiedy boss będzie w odpowiednim nastroju' Idę do drzilłi, na karku canję ich nienawisfoie spojrzenia, jak wymierzone lufy pistoletowe. Ścierają się we mnie dwa tucz.rcia - ulga i irytacja. Koniec mojej kariery sztabowej. Czeka mnie biała bezkresna pustynia lodowa za kołem polarnym, a]bo rożarzona ż- 'rta pustynia Ąatycka. Podpułkownicy witają mnie grobowym milczeniem' Nie wiedzą, natural-leie, co wydarzyło się na korytarzu, ale to, co zdarzyło się tu w gabinecie wystarczy, by mnie lgnorować. Jestem parweniuszem' Raptem wzbiłem się na wyŻyny, ale nie doceniwszy należycie mojej szczęśli- wej passy, nie potrafiłem utrz5rmać się na wysokości i run{em w otchłari' Jestem nikim. I m j los nic ich nie obchodzi. Interesuje ich kwestia o wiele istotniejsza: czy zadarty mi cios odwetu porazi przy okazji tak bardzo znienawidzonego przez rrjLch mojego szefa. 46 AKWARIUM Chowam dokumenty do sejfu i w te pędy do pod- pułkownika Krawcowa: uprzedzić o niechybnych kłopo- tach. - Nie na|eĘ zadzierać z adiutantami - poucza mnie Krawcow, nie wykazując jednak specjalnego zaniepoko- Jenia tym, co zaszŁo' Wydaje się, Że całąmoją opowieść natychmiast p:uszcza w niepamięć. - Jakie masz plany na dziśwLecz r? _ Przyszykować się do zdania funkcji' - Nikt cię jeszcze nie wywala. - A więc nastąri to niebawem. - Niedoczekanie ich' Ja cię tutaj' Suworow, przp)ro- wadziłem ze sobą, i Ęlko ja mogę cię wyrzucić' No więc' Jakie masz plany nawiecz r? - Chcę przestudiować 69. Grupę BojowąM Floty USA. - Doskonale. Ale opr cz wysiłku umysłowego potrze- ba ci także ćwiczefifizycznych. Jesteśwywiadowcą, mu- shsz przejść,nasz kurs szkoleniowy. Wiesz, czyrn zajrnuje stę dnrga gnrpa naszego wydzlafu? - Wiem. _ Skąd rnoŻesz wiedzieć? - Domyślilemsię. - No więc' czym się wedfug ciebie zajmująj - Kierują wywiadem agenturalnym. - Sfusznie. Amoże wiesz takŻe' czym się zajmujetrze- cta grupa? - Spogląda na mnie nieufnie. - Wiem. Chodzi po pokoju, starając się przetrawić to, co ptzed chwilą usłyszał.Po chwili gwałtownym ruchem przysu- wa do siebie krzesło. - Siadaj. Usiadłem. - ot co, Suworow: z dnrgiej grupy otrzymywałeśdo opracowarria pewne strzępy informacji, i mogłeślvyde- dukować ich pochodzen7e. Ale z trzecfuej grupy ni chole- ry do clebie nie docierało... - Wnioskowałem opierając się na tym' żesiłypodpo- rządkowane ttzeciej grupie zaczynają działaćdopiero W warunkach wojny' Reszty się domyśliłem. - TWoje domysły mogły być fałszywe.'. 47
WIKTOR STIWOROW winni pracować wlaśnieu nas, winni zrozumieć, jak składa się w jedną całośćstrzępki danych, i jaką mają wartość.Przebieraj się. Sam jest bosy, ubrany w zieloną kurtkę i w zielone spodnie, miękkie, ale chyba bardzo wytrzymałe. Ręce obnażone po łokcie przywodzą mi na myślowłosione . łapska chirur$a' kt ry przed' pięcioma laty zbierał mnie z powrotem do kupy. Jesteśmyw dużej nasłonecznionej sali gimnastycz- nej' Stojące samotnie na środkudwa krzesła wydają się zagubione w przestrzeni. - Siadaj. Siadamy na krzesłach twarzami do siebie. _ Poł żręce na kolanach, swobodnie' SiedŹ tak zaw- sze. W każdej sytuacji musisz być całkiem tozluźniony. Dolne zęby nie powinny dotykać g rnych' Szczęka ma leciutko zvłisać.Rozluźnij kark. Nogi. Stopy. Ni$dy nie zakładaj nogi na nogę, to tamuje krwioobieg. No, do- brze. _ Wstał, obszedł mnie ze wszystkich stron, o$Iąda- jąc Wytycznie. Potem obmacał moją szyję, mięśnieple- c w, dlonie. - Nigdy nie bębnij palcami po stole. To zachowanie tylrowe dla neurastenik w. Radziecki wywiad wojskowy takich nie potrzebuje. No c Ż, roz|uźniłeśsię wystarcza- jąco' możemy przystąrić do zajęć. Siada na krześle,rękami trzytnając się siedzenia buja się na dw ch Ęlnych n żkach, po czym niespodzie- wanie odchyla się do tyłui razem z krzęsłerr' przewraca na wznak' Uśmiechasię. Zrywa się z podłogi. Podnosi krzesło, siada na nim z rękanrri złożonyrni na kolanach. _ Zapamiętaj' kiedy przewTacasz się razem z krze- słemdo tyłu, nic ci nie grozi, jeślitylko flie masz za plecami muru albo dofu. Upadek na wznak siedząc na krześlejest r wnie niegroźny'jakstawanie na kolanach czy na czworakach. Ąe natura ludzka przeciwstawia się upadkowi do tyfu. Jedyne, co nas powstrzymuje, to nasza psychika'.. Chwyć dłorimi za siedzenie... Nie będę cię ubezpieczać, i tak nic ci nie może się stać.'. Rozhuś- taj się na tylnych n żkach... Zaraz' chwilę. Boisz się? - Boję się. AKWARIUM _ To nic, to normalne. KaŻdy się boi. Przytrzymaj się sledzenia. Zaczrij bez mojej komendy. Bujaj się. Balansowałem przez moment, po czym silniejszym wahnięciem naruszyłem r wnowagę i krzesło wolniutko poczęłozsuwać się w otchła . Sufit gwałtownie leciał do g ry, ale upadek przecigał się. Czas stan{ w miejscu. I raptem oparcie krzesła runęło na podłogę' Wtedy do- plero przestraszyłem się naprawdę i zarazem roześmia- lem się z ulgą głowa instynktownie odchyliła się lekko do przodu' dlatego zulyczajnie nie mogłem uderzyć się potylicą. Cały impet uderzenia przypadł na plecy, przy- ctśniętedo oparcia krzesła. Powierzchnia plec w prze- wyższa zrtaczrie powierzchnię st p i dlatego upadek na wznakjest łagodniejszy, niż zeskok zkrzesła na ziemię. Podał mi rękę pomagając wstać z podłogi. _ Czy mogę spr bować jeszcze raz? _ No pewnie - uśmiechasię. Siadam na krześle'chwytam siedzenie i lecę w Ęł' _ Jeszcze taz! Jeszcze| _ krzyczę zachwycony. - Dobra' dobra, naciesz się do woli. ,.rk op.."o*iT metodę wyskakiwania w pekrym biegu z pociągu, samo- chodu, albo tramwaju... Wzor w matematycznych nie potrzebujesz, Zapamiętaj tylko wniosek: z rozpędzone$o poctągu naleĘ wyskakiwać tyłem i do tyłu, lądować na uglętych nogach, starając się utrzymać r wnowagę i nie dotknąć ziemi rękaml. W momencie zetknięcia z ziernią trzeba odbić się z całej siły i przez kilka sekund biec obok pociągu, stopniowo nlla.J;:1ając. Nasi chłopcy ska- aząz pociag w przy prędkości75 kilometr w na godzi- ilę' To o$ lny standard' Ale są tacy' kt rzy potrafią ten w}mrk przebić zdecydowanie : skacząc ze znacznie szyb- rzych pociąg w, skacząc na nasypy, z most w, skacząc żbronią w ręku, z obciĘonyrn plecakiem. Zapamiętaj Żoble raz fla Za'wszei grunt, to nie dotknąć rękami Ziernl. Nogl cię ltrzyrr'ają. Mięśnien g są obdarzone niezwyk- łąstłą'sprężystościąi wytrzymalością.Dotknięcie ręką I L- 51
rvl WIKTOR STIWOROW może naruszyć rozpędzony rytm n g w biegu, spowodo- wać upadek i śmierćw okropnych męczarniach. Zaczy- namy trening. Najpierw symulator. Na prawdzilvy po- ciąg przffdz7e czas. Prędkośćpoczątkowa: dziesięć kilo- metr w na godztnę.'. x Mi""ią" p Żruejstoimy obaj na balustradzie mostu kolejowe$o. Hen, w dole _ zirnna, ołowianoszara rzeka wolno niesie swe wody, zwija się pod betonowymi przę- słami w potężne pierścienie jak wielki wĘ. JuŻ się na- ucz5rłem i wiem, Że człowiek potrafl chodzić nawet po drucie telegraficznym napiętym nad otchłanią. Wszystko zależy od psychicznej zaprawy. Człowiek musi mieć pew- ność,Że nic złego się nie przydarzy, i wtenczas wszystko przebiegnie normalnie' Cyrkowcy potrzebują wielu lat na općrnowanie rz-eczy elementarnych. Mylą się. Nie ma- ją naukowego podejścia.opierają swoje przygotowanie na ćwiczeni ach fŻyr czny c}:. lekcewaĄc psychologię. Du- żo trenują, ale nie chcą myślećo śmierci'boją się jej, starają się ją obejśćbokiem, zapomtnając, Że mofuta czerpać przfiemnośćnie tylko z cudzej śmierci,ale także ze swojeJ własnej. I tylko ludzie nie lękający się śmierci mogą dokonywać cud w. - Głupcy powiadają, Że nie na|eŻy patrzeć w d ł! - krzyczy do mnie. _ JakaŻ rozkosz, o$lądać wiry z tej wysokośct! Spo$ądam w czeluść,i stopniowo przestaje mnie przycilgać' jak zahipnot5rzowaną Żabkę paszcza gadz1- ny. I moje dłonie przestaje pokrywać obrzydliwa zimrta wilgo . D.rc"" zmiartyw dow dztwie 13. Armii. W foazae; il mii - po dw ch generał w-major w artylerii. Jeden do- wodzi wojskami rakietowyml i artylerlą' drugi jedno= stkami obrony przeciwlotniczej. W 13. Armii odwołano obu. 52 AKWARIIJM otężne "-r"'rf'Zmarł nagle dow dc a okręgu gene rał-pułkownikBis a- rln. Nie minąłnawet rok odkąd dowodził Karpackim Frontem w Czechosłowacji. Pełen sił i tryskający zdro- wlem, z lekkościąi swobodą komenderował czterema armiami swojego frontu. Powiadają, że nildy nie choro- wał. I oto odszedł. Dow dztwo okręgu wojskowego objąłgenerał-lejtnant wojsk pancernych Obaturow. Z mĘsca w sztabie okrę- gu rozF,oczęło się masowe usuwanie ludzi Bisarina 7 za- stępowanie ich ludźmiObaturowa. Niebawem fala zmian potocn1ła się w d ł,ogarniając sztaby armii' okręg liczy cztery armie: 57. Powietrzna, 8. Gwardyjska Pancerna, 13. i 28. Po miękkim dywanie naszego korytarzaraźrie przemaszerowali dwaj nowi generałowie - nolvy dow dca naszej 13. Armii i nowy szef sztabu. Tego dnia otwieranie pancernych drzwi wydziafu wy- wladowczego spocąrwało na mnie. Dzwonek. Przez wi- zler wLdzę nieznajome$o lejtrranta. o, wiem doskonale, kto zacz. - Hasło? - Omsk. - Upoważnienie? - 106. _ Proszę wejś. - Masyvrne drzwi płynnie ustąliĘ' Pt zepuszczaj ąc 1 ej tnanta. - Dzien dobry. Towarzyszu starszy lejtnancle, pottze- buJę szefa wywiadu. - 7araz zamelduję. Proszę chwilę poczekać. Pukam do drzwi mojego przeŁoŻorrcgo i wchodzę: _ Towarzyszu pułkowniku' przybył adiutant nowego dow dcy armii. - Ntech wejdzie. LeJtnant wkroczył do gabinetu: _ Towarzyszu podpułkowniku, wZWa was głwnodo- wodzący. Wedztałem zaulczasl), Że przewidziane są marrew4r, że rlyfr wki będą się s5pać, jak z rogu obfitości,żRmłodzi tdlutarrci opadrąz sił, żp będąmieć czerwone' opuchnię-