zajac1705

  • Dokumenty1 204
  • Odsłony130 206
  • Obserwuję54
  • Rozmiar dokumentów8.3 GB
  • Ilość pobrań81 972

Szmaglewska Seweryna - Dymy nad Birkenau

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Szmaglewska Seweryna - Dymy nad Birkenau.pdf

zajac1705 EBooki
Użytkownik zajac1705 wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 216 stron)

SEWERYNA SZMAGLEWSKA DYMY NAD BIRKENAU WYDANIE DRUGIE 1946 SPÓŁDZIELNIA WYDAWNICZA 'CZYTELNIK* WSZELKIE PRAWA ZASTRZEśONE ALL RICHTS RESERYED COPYRIGHT, 1946, BY SPÓŁDZIELNIA WYDAWNICZA .CZYTELNIK-, WARSAW NR 101 LUTY 1946 DRUKARNIA NARODOWA W KRAKOWIE M-05432 'Wśród Ŝycia dróg bosych stóp krwawy ślad Oznajmia nam, Ŝe przechodził nasz brat. Szubienic rząd, naszych dni czarny stróŜ, Oznajmia nam, Ŝe nasz brat odszedł juŜ. /Z PIOSENKI WIĘŹNIÓW OŚWIĘCIMIA; w W krematoriach Oświęcimia i Birkenau spłonęło do dnia 18 stycznia 1945 r. ogółem około pięciu milionów łudzi. Z tego ponad trzy miliony przypada na śydów zatrutych gazem lub zmarłych wskutek epidemij, reszta to Aryjczycy, a więc Po- laci aresztowani przez gestapo, łub powstańcy przywiezieni z Warszawy, Rosjanie, Jugosłowianie, Czesi, Anglicy, Holen- drzy, Francuzi, Belgowie, Włosi, Ukraińcy, Estończycy, niemiec- cy kryminaliści— dzieci róŜnych narodowości, przywiezione do obozu koncentracyjnego łub urodzone w obozie, oraz Cyganie, których potraktowano podobnie jak śydów, zabierając do gazu cały obóz, mieszczący rodziny cygańskie swobodnie się rozmna- Ŝające. Cyfry te podaję tylko w przybliŜeniu, zaznaczając, Ŝe za- czerpnięte zostały w okresie łikwidacji obozu od osób zatrudnio- nych w wydziale politycznym Oświęcimia. Długi pobyt mój w obozie (191$—19Ą5) i róŜnorodność wyko- nywanych prac pozwoliły mi zgłębić wiele tajemnic. Sprawy najskrytsze wykonywane były rękami więźniów. Przez te ręce, pracowicie spełniające wszystko, co im spełnić kazano, przecho- dziła cała ewidencja Ŝywych oraz rejestracja tych, którzy wprost z pociągu szłi na śmierć, nie podlegając ewidencji ani tatuowaniu. Niesłychany chaos i niemoŜność stwierdzenia toŜsamości ty- sięcy Ŝywych i zmarłych spowodowały wprowadzenie tatuaŜu. Był to wielki błąd taktyczny, popełniony przez władze obozu. Dziś w sposób naoczny stwierdzić moŜna, jak nikły procent więźniów Oświęcimia pozostał przy Ŝyciu. 'Wprawdzie papiery zostały zniszczone, całe wozy „Todesmeldungów" wypadło nam wozić do spalenia, lecz dziś, znając liczbę końcową, bardzo łatwo

obliczyć, ile osób zginęło w Oświęcimiu. Betki tysięcy ludzi we- szło do lagru. GdzieŜ są? Opuściło lager zaledwie kilka tysięcy. Niemcy nie przypuszczali, Ŝe kaŜdy numer nakłuty na ręce wię- źnia stanie się dokumentem. Tatuując, ustawiano słupy grani- czne tysięcy, dziesiątków i setek tysięcy. Spróbujmy powołać ich dziś na jeden jeszcze generalny apel. Spróbujmy ustawić ich piątkami i zliczyć, ilu ocalało z kaŜdego tysiąca. Wiem, Ŝe dziś wynik byłby przygnębiający. Stanęlibyśmy nieliczni, jako Ŝywy, tragiczny dokument, jako pojedyncze, kaprysem losu za- chowane ogniwa wielkiego łańcucha ludzi, których pozbawiono Ŝycia. Dziś w Oświęcimiu i Birkenau stoją puste baraki. Przypadek zrządził, Ŝe pośpieszna likioidacja obozu została przerwana. Plan likwidacji przewidywał zatarcie wszelkich śladów po naj- krwawszej części oświęcimskiego obozu, zwanej Birkenau. Gdyby na miejscu baraków i krematoriów wyrosła trawa, łatwiej moŜe byłoby wybielić tę sprawę wobac Europy i śiciata całego. Tymczasem stało się inaczej. Czerwona Armia jak po- Ŝar pędziła naprzód w niespodzianie szybkim tempie. Obóz zo- stał zaskoczony. Dziś moŜna wskazać dokładnie te miejsca, gdzie krew lała się najobficiej (zresztą piędzi ziemi tam nie ma, na którą by krew nie padła). Wprawdzie w roku 19ĄĄ zakładano ogródki, siano kwiaty i urządzano koncerty, lecz to nie zatarło w pamięci na- szej widoku nagich trupów leŜących w potwornych stosach pod barakami. To nie zatarło w nas wspomnienia selekcji, w wy- 8 ' niku których osoby stare, schorzałe i niedołęŜne wleczono na 25 blok, który byl blokiem śmierci. Zbyt długo trwały godziny konania chorych na tyfus i czerwonkę leŜących w błocie, Ŝeby to moŜna było kiedykolwiek zapomnieć. Zbyt wyraźnie mówiły apele generalne, jak nikły procent zostaje przy Ŝyciu. Marli artyści, ludzie talentu, ludzie geniuszu, ludzie przeszłości i lu- dzie przyszłości. Z tych licznych śmierci, z tych strasznych he- katomb ludzkich, z kaŜdych gasnących oczu podnosiła się niema prośba, ostatnia wola konających. Wola ta zapadła w pamięć zostających przy Ŝyciu, rozszerzała ścianki serca, zdawało się, Ŝe rozerwie druty, rozewrze bramy, Ŝe na świat cały zakrzyk- nie, Ŝe krzyk ten doleci aŜ do państw wolnych, do narodów wol- ność miłujących. Z Oświęcimia wraca nas niewielu. Gdy pamiętnych dni stycz- niowych 19Ą5 r. otwarto szeroko bramy lagru i wyprowadzano pośpiesznie pod gęstym konwojem tysiące ludzi, gdy na trasie Oświęcim—Gross-Rosen rozwinął się wielokilometrowy pochód zgiętych w trudzie nędzarzy i ciągnął nieprzerwanie drogami śląskimi, zostawiając tu i ówdzie na śniegu ciemną postać zmarłego, dobitego przez SS-mana, ludzie pobliskich miast i wsi przystawali w zdumieniu. Z daleka, z progów domu, bojąc się zbliŜyć do złowieszczej drogi, unosili dłonie i kreślili znak krzy- Ŝa nad idącymi.

— Jak to — mówili — więc tyle ludzi mieścił Oświęcim? To nieprawdopodobne! Idącym nie wolno było odezwać się ani słowem, nie wolno było zatrzymać się przed Ślązakami i krzyknąć: — Nie, nieprawda! Nie tyle ludzi mieścił Ośimęcim. Mieścił znacznie więcej. Ci, którzy idą, to tylko garstka, to niedobitki. Większość spośród Ŝywych wywieziono juŜ wcześniej 10 głąb Niemiec, wywoŜono w ciągu całego ostatniego roku. Dziś, gdy piszę te słowa, po nieznanych drogach Deutsch- landu idą w nieprzerwanym trudzie zbolałe stopy moich powra- cających towarzyszy. Idą ciągle. Poprzez gwar Ŝycia, poprzez ciszę samotności słychać ich ocięŜały, znuŜony krok. Opowieść moja obejmie tylko fragment gigantycznej machiny śmierci, jaką był Oświęcim. Zamierzam podać wyłącznie fakty bezpośrednio zaobserwowane albo przeŜyte. Wydarzenia opi- sane przeze mnie działy się w Birkenau (Oświęcim H). Dla uni- knięcia nieporozumień zaznaczam, Ŝe nie zamierzam powiększać niczym doniosłości faktów ani zmieniać ich ze względów pro- pagandowych. Są rzeczy, których powiększać nie potrzeba. Wszystko, cokolwiek tu podam, jestem w stanie udowodnić przed kaŜdym trybunałem. Są to przeŜycia i obserwacje jednej osoby. To tylko kropla w wielkim, niezmierzonym oceanie. Przemówią niewątpliwie i inni, którzy obóz ten przeŜyli. Prze- mówią teŜ ci, którzy wrócą z innych, licznych obozów. Lecz większość nie wróci nigdy i nigdy nie przemówi. 10 CZĘŚĆ PIERWSZA R O K 19 4 2 ROZDZIAŁ PIERWSZY ARBEIT... ARBEIT... ARBEIT... (Ciemna noc. W baraku nie podzielonym na izby ani na części śpi na przedziwnych rusztowaniach ponad tysiąc kobiet. Ciemność gęsta, pełna oddechów i wyziewów. Koce, których więzień nie ma okazji zobaczyć nigdy przy świetle, wydają się równieŜ ciemne. KaŜdy za- wija się w nie jak na j szczelnie j i czuje wdzięczność za odrobinę ciepła daną znuŜonemu ciału, lecz jednocześnie mimo woli usiłuje odgadnąć poprzednie przeznaczenie tych koców i czuje wstręt. Sku- lone ciała — czasem po dziesięć na dwóch metrach kwadratowych — drętwieją na twardym posłaniu. Jakieś krótkie przebudzenie, nagłe rozdarcie ekranu sennych marzeń bolesną świadomością, Ŝe to Oświęcim. Człowiek przygarnia się bliŜej jeszcze do swego śpiącego sąsiada — z szaloną radością, jeśli jest to ktoś bliski, ze smutkiem, gdy to ktoś obcy lub wrogi. Sen, wierny sprzymierzeniec, spada szybko na śmiertelnie znuŜonych ludzi, głusząc wszelkie odczucia. Kto spać moŜe, śpi mocno snem skondensowanym niejako, całym

systemem nerwowym chłonąc wypoczynek. Krótkie są noce w obo- zie. A trzeba w ciągu nich, leŜąc nieruchomo w ciemnej czeluści barłogu, zrzucić z siebie zmęczenie dnia minionego i znaleźć siły po- trzebne na dzień następny. W ciszy uśpionego baraku brzmi nieprzerwanie kaskadą wielo- głosową kaszel. Czasem ktoś krzyczy przez sen, wymawiając w prze- raŜeniu niemieckie słowa, których boi się w ciągu dnia. Nikt ze śpiących nie słyszy przeciągłych gwizdków na wstawanie, rozlegających się w kilku stronach obozu. Ale juŜ wewnętrzna po- licja więźniów pełniąca gorliwie słuŜbę w dzień i w nocy daje o so- bie znać. Ponure, jękliwe „Aufstehen!" niesie się po całym baraku zatrzymując się nad śpiącymi, poparte uderzeniami kija o deski kaŜ- 13 dej pryczy. Jest zupełnie ciemno. Gdzieś z głębi barłogów rozlega się stłumiony jęk. To ktoś zbudził się i po raz pierwszy tej nocy poruszył zbolałe ciało. Przebudzenie to chwila najcięŜsza—bez wzglę- du na to, czy jest się w obozie pierwsze zaledwie dni pełne rozpaczy, w które co rano na nowo przeŜywa się bolesny wstrząs, czy teŜ jest się długo, bardzo długo, gdy kaŜdy poranek przypomina, Ŝe brakuje sił, Ŝeby rozpocząć znów dzień taki sam jak wszystkie poprzednie. Nękające „Aufstehen!" rozlega się nieprzerwanie, wreszcie zdener- wowany głos nocnej warty rozstaje się z językiem niemieckim, w którym zna tylko to jedno, źle wymawiane słowo, i przerzuca się na polski, w którym wysławia się biegle i swobodnie: — Wstając, gnoje pierońskie, inteligencjo przeklęta, wstając! Looos! Aufstehen! Kij tym razem nie poprzestaje na deskach, lecz sięga głębiej, bijąc śpiące kobiety po nogach, ramionach ł głowach. Wszczyna się ruch. Posłusznie podnoszą się obudzone, szukają błądzącymi w ciemności rękami swych butów ukrytych pod siennikiem. Potrącają się na- wzajem, wdziewają te części odzienia, które zdjęły z siebie na noc. Z przyściennych czeluści, przypominających budową swą kata- kumby, zaczynają wydostawać się na wąskie przejście, w którym jest juŜ ciasno. Barak moŜe pomieścić tak wiele osób tylko wtedy, gdy znajdują się one na owych rusztowaniach zwanych kojami (u męŜczyzn buksami). Gdy schodzą i stają na ziemi, mieszczą się z wielkim trudem. Ale barak nie jest miejscem, w którym więzień przebywa w ciągu dnia. Sypia w nim tylko i wychodzi w kilka mi- nut po gwizdku na wstawanie, by- wrócić dopiero wieczorem. W roku 1942 Birkenau (tak zwany Oświęcim II) to pole bagniste, ogrodzone drutami elektrycznymi. Nie ma Ŝadnych dróg, Ŝadnych ścieŜek pomiędzy blokami, cały lager pozbawiony wody, a równo- cześnie (do końca zresztą) pozbawiony jakichkolwiek ścieków. Wszelkie brudy, odchody, odpadki leŜą cuchnąc i gnijąc. śaden ptak nie pokazuje się nisko nad Birkenau, choć w ciągu wielo- godzinnych apelów więźniowie mają czas wypatrywać. Powodo- wane węchem czy instynktem, ptaki omijają to miejsce. Birkenau oficjalnie nie istnieje. Nie jest wymieniane nigdy w adresie. Spo- sób budowania tego obozu świadczy, Ŝe nie zamierzano tu prze- trzymywać ludzi dłuŜej. Jest to pewnego rodzaju poczekalnia przed-

krematoryjna, obliczona na 20.000 do 30.000 ludzi. Oto jak powstała: Na otoczonej drutami łące ustawiono zimą 1941/1942 w dwóch H 'identycznych -kompleksach po 15 baraków murowanych i po 15 drewnianych. Nie połoŜono w nich podłóg ani sufitów, przykryto je tylko dachami, przez które śnie_g wnika swobodnie do środka. Na wrotach zawieszono metalowe tabliczki z napisem „Pferdestelle" i z zarządzeniami dotyczącymi wypadków zachorowań koni na prysz- czycę. Tabliczki takie zachowały się w wielu barakach do ostatniego dnia. Zachowały się takŜe umieszczone na wysokości głowy konia Ŝelazne kółka. W tej części obozu wcześniej niŜ ludzie zamieszkała śmierć: wielu z przychodzących do budowy więźniów Oświęcimia padło przy pracy i skonało w błocie Birkenau. Początkowo barak drewniany był dla Polaków niedostępny i obraz roku 1942 w Birkenau zrósł się z obrazem murowanych baraków. Obserwując strukturę wnętrza baraku murowanego moŜna z łat- wością odtworzyć sobie jego pierwotny wygląd. Ciągną się tam cztery rzędy końskich przegród. Są to niewielkie stajenki bez sufitu i ścianki zewnętrznej, poprzedzielane cienkimi ściankami dwumetro- wej wysokości. Cztery okienka w dachu i małe okienka w ścianach zewnętrznych oświetlają je skąpo. Dwa rzędy środkowe przegród przylegają do siebie nawzajem, a dwa zewnętrzne — do dłuŜszych ścian baraku. W ten sposób powstają, pomiędzy przegrodami dwa wąskie przejścia dla obsługującego, który idąc ma po dwóch stronach stojące we wnękach konie. Przegród w kaŜdym baraku murowanym jest ponad 50. A oto prosty sposób, w jaki stajnie te przerobiono dla ludzi: W kaŜdą przegrodę wmurowano dwa pomosty drewniane, pierw- szy całkiem w górze, na wysokości dwóch metrów, drugi o metr niŜej. Pomosty te wykonano ze spojenia belkami dwojga drzwi przyniesionych z okolicznych domów. W ten sposób w kaŜdej prze- grodzie powstają trzy legowiska, jedno wprost na ziemi, drugie na wysokości metra, trzecie na wysokości dwóch metrów, a więc w ca- łym baraku jest legowisk ponad sto pięćdziesiąt. Na kaŜdym legowi- sku mieszczą się dwa sienniki wypchane (przepisowo — w dniu, gdy są nowe) czterema kilogramami wiórków albo trzciny z okolicznych stawów. Na posłaniu takim sypia od sześciu do dziesięciu osób, tzn. na miejscu przeznaczonym dla jednego konia mieszka 18 do 30 ludzi. W okresach duŜego napływu mieści się czasem ponad ty- siąc dwieście ludzi w jednym baraku (tj. w jednej sali). Wnętrze baraku przypomina jakiś ogromny kurnik lub królłczarnię. Dolne 15 koje są najgorsze. Mokro w nich i zimno od ziemi* która w dni deszczowe jest w baraku rozdeptana tak dalece, Ŝe grzęźnie w niej obuwie. Jest w nich ciemno, gdyŜ dziesiątki nóg zasłaniają usta- wicznie dopływ światła. Nigdy nie moŜna usiąść prosto, gdyŜ koje są za niskie. Nocami stada szczurów atakują najniŜsze legowiska. Koje środkowe są tak samo ciasne, lecz nieco widniejsze. Wpraw- dzie zabłocony but wchodzącej na górną koję trafia często w ciem-

nościach na głowę śpiącej, lecz za to sienniki są tu suche. Górne koje są widne. Na górnych kojach jest dość powietrza. Na górnych kojach moŜna nie tylko prosto usiąść, ale uklęknąć, a nawet stanąć. Wpraw- dzie w dni deszczowe zalety górnych kój znikają wobec prostego faktu, Ŝe dach jest dziurawy, niemniej jednak górne koje są zawsze uwaŜane za najlepsze. W murowanych blokach nie ma światła, więc ludzie wracający wieczorem z pracy po ciemku wchodzą w swe lego- wiska podobne do katakumb, po ciemku szukają koców, po ciemku zdejmują z siebie odzieŜ. JakŜe cięŜko, gdy nie przychodzą paczki Ŝywnościowe, zdobyć się na kupno świeczki od pracujących w maga- zynach. IleŜ razy trzeba sobie odmówić chleba czy margaryny, Ŝeby wreszcie wieczorem, ustawiwszy świeczkę obok siebie, zdjąć koszulę i w tym oświe' sniu łapać wszy. Są kobiety, które to robią bez świa- tła po omacku, te jednak poprzestają na wyłowieniu wszy większych, darowując Ŝycie małym i gnidom. W głębi ciemnych nor, jak w piętrowych klatkach, przy mętnym świetle tu i ówdzie płonących świeczek nagie, wychudłe postacie, zgięte w pałąk, sine od zimna, pochylone nad kupką brudnych ła- chów, z wtuloną w ramiona ogoloną głową, co chwila łapiące chu- dymi palcami insekty i zabijające je ostroŜnie na brzegu koi — to obraz baraku z 1942 roku. Bielizna brudna. Z braku wody nie pie- rze jej się, tylko oczyszcza z insektów. Kobiety walczą z brudem. Tworzą się specjalne systemy, udosko- nalane i st9sowane powszechnie. Lecz walka jest bezcelowa. Jak wspomniałam, na posłaniu sypia pokotem obok siebie kilka kobiet. JeŜeli nawet wszystkie one po niezliczonych wysiłkach oczyszczą koce i odzieŜ i doprowadzą swoje legowisko do stanu względnej czystości, cały ich trud idzie na marne w chwili, gdy na blok przy- chodzi „Zugang" (nowe) z innego baraku. JeŜeli wniosą'wszy, jeŜeli wniosą rozpowszechniony w obozie świerzb, to śpiąc pod' wspól- nymi kocami wkrótce wszystkie są tą klęską dotknięte. I znowu podejmuje się wysiłek od początku. 16 We wszystkich czterech przejściach pomiędzy rusztowaniami lego- wisk nocna warta z blokową i sztubowymi popychają teraz ludzi przy pomocy rąk i kijów w kierunku drzwi. Gęsty tłum idzie powoli i nie- chętnie, ociągając się przed wyjściem w wilgotny chłód nocy. Idą wpół sennie, wpół przytomnie, głowa przy głowie, ramię przy ramie- niu. Nie widać, kto idzie obok pod powłoką ciemnych łachmanów. Od progu słychać juŜ chlupot błota rozdeptywanego licznymi stopami. Światło gwiazd i księŜyca, osłabione blaskiem płynącym od strony drutów na krańcach obozu, oświetla pochylone sylwetki idących ko- biet, z trudem wyciągających z błota nogi poowijane w szmaty. Niektóre twarze jawią się na chwilę w tym oświetleniu i nikną szybko w cieniach nocy. Niektóre mają w swych rysach ciszę zu- pełną i przedziwne piękno spokoju, jakby te kobiety umarły juŜ wcześniej i oblicza ich zakrzepły w niemym wyrazie smutku. Tych zapomnieć nie podobna. Inne mają rysy wykrzywione pasją, wście- kłością, gniewem. O tych pragnie się zapomnieć. Kto czuje się na siłach, kto ma nieopuchnięte nogi, moŜe jeszcze

pobiec przed porannym apelem na poszukiwanie wody. W całym kobiecym obozie w Birkenau jest w tym czasie cięŜko z wodą. Do kuchni i baraku dezynfekcyjnego pełnego zawsze nowoprzywiezio- nych nie wolno wchodzić, jeśli się chce uniknąć pogruchotania kości kijem SS-mana. Dla piętnastu baraków murowanych i piętnastu drewnianych dostarcza wody jeden kran za klozetem, czynny naj- częściej nad ranem, przed gwizdkami na apel. (Gdy nawet otwierano niekiedy wodę w ciągu dnia, nie moŜna było z niej skorzystać bę- dąc przy pracy poza lagrem). JeŜeli wstanie się dość wcześnie, je- Ŝeli ma się szczęście, Ŝe właśnie w tym dniu wodę otwarto, jeŜeli uda się przecisnąć przez tłum setek lub tysięcy kobiet, jeŜeli uni- knie się kija jakiejś Capo-Niemki, rozdającej tu nawet ciosy z wro- dzonego zamiłowania do porządku, to w szczęśliwym przypadku chwyci się do miski kwaterkę wody. MoŜna teraz, jeŜeli tłum rozko- łysany nie wyleje jej, robić, co się tylko podoba: pić albo prać, albo myć się — co kto chce. Na duŜej przestrzeni pomiędzy barakami i klozetami, po błocie, w którym nogi grzęzną po kostki, idą w białym świetle drutów elektrycznych postacie wlokące z trudem nogi w stronę klozetu lub z powrotem. Czasem ktoś pada i daremnie usiłuje wstać o własnych siłach. Padając i wstając słabnie coraz bardziej, aŜ wreszcie atak bo- leści zmusza go do pozostania na miejscu. Upiorne widma leŜą to tu, Dymy nad Birkenau 2 17 to tam, czasem całkiem daleko, pod samymi drutami, czasem zupeł- nie blisko, tak Ŝe trzeba wyminąć przechodząc. Ktoś jęczy w ciemno- ści. W słabym oświetleniu nie wiadomo, kto leŜy martwy, a kto wzy- wa pomocy. Tymczasem blokowa i sztubowe zaczynają ustawiać apel. Nie mają one najczęściej pojęcia o wychowaniu fizycznym, o musztrze, a czasem nawet i o rachunkach, przeto ustawianie i liczenie apelu trwa niezwykle długo. W międzyczasie rozdano kawę, jedyny po- siłek poranny przed dniem pracy. Skostniałe dłonie chwytają skwa- pliwie blaszaną miskę, na której dnie widnieje trochę czarnego płynu. Nie unosi się juŜ para nad napojem, ale drŜące wargi szukają odrobiny ciepła dla siebie, ręce usiłują ogrzać się od dna miski. Gwiazdy zaczynają juŜ blednąc, ale zorza nie zjawia się jeszcze na wschodzie. -Policzywszy ludzi przed swoim blokiem sztubowe zaczynają wyprowadzać gorączkujące lub osłabione czerwonką chore i umieszczać je na stołeczkach lub na ziemi. I wreszcie wy- noszą konające, Ŝeby ułoŜyć je przed blokiem dla policzenia. Bez- władnie wyciągnięte na mokrej ziemi postacie ludzkie, przyrzucone taplającymi się w błocie kocami, przykuwają wzrok zdrowych, które przybyły do obozu niedawno. Ktoś mówi cicho: Niosą teraz p. Pietkiewiczową, Ŝonę kapitana Wojsk Polskich. Umrze iŜ lada dzień. A tu leŜy pani Zahorska. literatka. Inteli- gencja znosi to wszystko najgorzej. Tam siedzi doktor Garlicka, lekarz-ginekolog z Warszawy, obok niej pani Grocholska z Pol- skiego Radia. Nie moŜna odwrócić wzroku, bo wszędzie pod innymi barakami widać to samo. Trzeba patrzeć wprost i myśleć o nadejściu gorą-

czki, która nie omija nikogo. Ktoś mówi szeptem, jakby do siebie: — To jednak dobrze, Ŝe Oświęcim otoczony jest tajemnicą, Ŝe dzieci nie wiedzą, jak giną ich matki. Z mroków nocy wyłaniają się stopniowo baraki i ustawione przed nimi w piątkach kobiety. Mgła z okolicznych bagien prze- słoniła wszystko, co moŜna byłoby ujrzeć za drutami, wchłonęła w siebie i uczyniła nieistniejącym dla wzroku. Owinęła cały obóz dokoła, stwarzając złudzenie samotnej wyspy wśród oceanu mgieł. Tysiące ludzi widać przed barakami, lecz po drugiej stronie drutów nie ma wokół nikogo na przestrzeni wielu kilometrów. Ponad mgłą wybucha od czasu do czasu pąsowy znicz płomieni z krematorium. Świadomość pustki i zatraty skrada się wolno razem z poranną 18 mgłą, która podchodzi pod same druty walcząc ze światłem. Na drutach Ŝarzy się tu i ówdzie krwistoczerwona lampa, świadcząc o śmiercionośnym napięciu prądu. Jest ona jak sygnał, jak przynęta, rzucona dłonią śmierci. Patrzenie w nią budzi niepokój. A oto od kompleksu ciemnych baraków odrywa się mały punkt i zwolna po- suwa się w kierunku pąsowego sygnału. We mgle ledwie widać z daleka, Ŝe to człowiek. Jak zahipnotyzowana wolą czyjąś, której ulega zupełnie, postać ta idzie pomału naprzód, nie oglądając się, nie zatrzymując ani na chwilę. Druty oblane światłem elektrycznym wyglądają jak pokryte szronem srebrne nici, rozciągnięte równo między słupami z betonu. Pomiędzy drutami a rowem biegnącym wokół całego obozu jest wąski pas ziemi, półmetrowej moŜe szerokości, nie deptany niczyimi stopami. Ziemia obozu zeskorupiała jest i twarda od tysięcy stóp depczą- cych ją bez przerwy, lecz tu, na tym wąskim pasie, rośnie bujnie trawa, pokryta rosą co rano, a zimą leŜy śnieg niepokalanie biały, nie znaczony nigdy śladem nóg. Ów pas ziemi czeka na tych wszystkich, którzy zwątpili, Ŝe wolność moŜe przyjść, na tych, którzy chcą odejść tą wąską, czystą ścieŜyną. Ciemna postać kobieca jest juŜ blisko, mija mostek usypany z ziemi i staje pod płonącą czerwono lampą. Słyszy juŜ zapewne tajemny śpiew drutów, w któ- rych coś bez przerwy szumi, dzwoni, gra. Wznosi ręce i pada. Strzał z budki wartowniczej rozlega się w chwili, gdy ciało jej jak ciemny strzęp zwisło na drutach. Cisza panuje wkoło. Apel poranny nie skoń- czył się jeszcze. Nikt nie biegł ratować, przeszkadzać samobójstwu. Ktokolwiek poszedłby za nią na pas śmierci bez rozkazu SS-mana, padłby tak samo przeszyty kulą. Gdzieś w innych częściach obozu roz- legają się takie same strzały świadczące o dalszych samobójstwach. Poranne zimno zaczyna teraz dokuczać. Jak okiem sięgnąć, stojące we mgle wzdłuŜ całego obozu postacie kulą się, przytupują w miej- scu albo podskakują dla rozgrzewki. Tymczasem blokowa przynosi najgorszą wiadomość: — Apel nie zgadza się. — (W roku 1942 prawie nigdy apel się nie zgadzał). Blokowa przelicza w dalszym ciągu, SS-manki spraw- dzają, a następnie obchodzą druty, Ŝeby dodać liczbę martwych. Równocześnie gromada gorliwych Capo i Ober-Capo z Lager-Alte-

ste na czele poszukuje tych, które nie zgłosiły się na apel. W ciągu trzech kwadransów, czasem godziny od chwili, gdy stwierdzono brak, zdołano wyciągnąć z rozmaitych ciemnych zakamarków nocy, z nie- uczęszczanych kątów za blokami, z rowów i wgłębień ziemi te wszyst- kie istoty, które chciały juŜ tylko skonać spokojnie, które resztą ni- i knących sił szukały sobie ustronnego zakątka, Ŝeby wydać ostatnie tchnienie. Odnaleziono je, wywleczono z ich schowków. Musiały raz jeszcze stanąć do apelu. Poszturchiwane, lŜone szły przed baraki, gdzie od dawna stał apel. Prowadzą oto biedaczkę nie mogącą rozpoznać, w którym z pięt- nastu murowanych baraków mieszka i gdzie powinna stanąć na apel. Nie umie podać swego numeru ani nazwiska, bo cięŜka choroba mąci jej świadomość. (W 1942 roku jeszcze nie tatuowano numerów na rękach). Apel stoi ciągle w całym obozie, skostniałe kobiety proszą Boga, Ŝeby wreszcie ktoś rozpoznał chorą. W głowach nie jawi się myśl Ŝadna, ręce tylko rozcierają zziębnięte ciało. Gwar dolatujący z obozu męskiego świadczy o tym, Ŝe męŜczyźni wyrusz-ją juŜ do pracy. Istotnie na drodze oddzielonej od obozu kobiecego drutami elektrycznymi i tak samo zamkniętej z drugiej strony zjawia się gromadka męŜczyzn. We mgle, w której z trudem rozróŜniać moŜna ludzi, rozlega się cicha muzyka. Postacie wy- • chudłe, w szarawej, pasiastej odzieŜy, wtapiają się we mgłę i sta- nowią dziwnie smutny kontrast z wesołą melodią. Są bardziej do mgły niŜ do ludzi podobni, gdy tak zbici w gromadkę stoją na zimnie i grają w chwili, gdy dzień się jeszcze nie zaczął. W tej chwili rozwiera się naprzeciwko brama obozii męskiego i gęstą kolumną, piątkami wychodzą na drogę męŜczyźni. U wylotu drogi przy małym domku stoją SS-mani i czekają. MęŜczyźni idą równo w takt grającej orkiestry. UwaŜny Capo z Ŝółtą opaską na ramieniu woła donośnie: — Links! links! links — und — links! Idą cisi i spokojni jak mary bezwolne, bez ochoty — i bez pro- testu. Pierwsi są juŜ blisko SS-manów, a z bramy wychodzą ciągle nowi. Teraz Capo zrywa czapkę z głowy, krzyczy w stronę kolu- mny maszerującej: — Miitzen ab! — i pędem rzuca się w stronę SS-manów. Jest coś niemal hańbiącego w widoku ogolonych głów bezbronnych męŜ- czyzn maszerujących karnie przed kilkoma uzbrojonymi Niem- cami; jest coś przykrego w postawie Capo, który stoi na baczność, przycisnąwszy swoją czapkę do pasiastych spodni i melduje. Roz- 20 wiera się druga brama i kolumna wychodzi robiąc miejsce nastę- pnej. Znów Capo, znów piątki, znów links — to samo. Tak samo chudzi i czarni są wszyscy, tak samo nieruchomo sterczą ich ogo- lone głowy, tak samo ręce przywarły do spodni. Mechaniczność wykonywanych przez nich ruchów budzi przestrach. Idą jak ja- kieś wielkie, martwe wojsko, odbywające swą defiladę, idą ciągle nowi i nowi, liczyć ich moŜna łatwo, po pięciu. Minął tysiąc, dwa — dziesięć tysięcy, a oni ciągle idą. Gdyby tam szedł twój ojciec,

twój brat lub syn — nie poznasz, tak starzec podobny jest do mło- dzieńca swą wątłą postacią, a młody chłopiec pooraną ma twarz jak starzec. Wszyscy jednakowo sztywni i martwi. I wciąŜ bez przerwy idą naprzód obok grającej orkiestry, obok SS-manów, obok domku wartowniczego, za bramę, za druty, w pole. Gwiazdy zbladły juŜ dawno, niebo zszarzało i na wschodzie za- czynają wykwitać pierwsze róŜowe zorze, budząc bolesną myśl, Ŝe to właśnie tam, na północny wschód od tego miejsca, jest War- szawa, jest dom, są ludzie bliscy. Kto z nich zrozumie kiedyś ta- jemnice Oświęcimia? Jest coraz jaśniej dokoła, przedmiot kaŜdy rysuje się teraz wy- raźnie, mgła ustąpiła zupełnie, otwierając widok na rozległe łąki poza drutami. RóŜowy odblask zórz ubarwił delikatnym brzeŜkiem nieruchomy kształt kobiety leŜącej na drutach. Jej prawe ramię wzniesione do góry zaczepiło się o drut kolczasty i tak pozostało wyciągnięte ku niebu gestem prośby czy przysięgi. Głowa bez- władnie przegięta -w tył ukazuje twarz dziewczęcą, posiniałą wsku- tek poraŜenia prądem elektrycznym. Ciszę obozu kobiecego zakrzepłego w nieruchome grupy apelowe przecina wreszcie upragniony głos gwizdka, po którym fanfarą wielojęzyczną wybucha ogólny gwar. Jest to pora wychodzenia poza bramę, pora nieopisanego zgiełku. Schrypnięte Capo i an- wajzerki biegają nieustannie, zbierając ludzi do pracy. Ponad tą wrzawą rozlega się niemilknące szczekanie psów. To SS-mani ' z psami czekają pod bramą, Ŝeby wyprowadzić ludzi do pracy. Jest wewnątrz obozu grupa, która nie wychodzi nigdy poza bramę, a więc nie doświadcza przykrości związanych z pracą w polu. Odpowiedzialna za tę grupę jest pani Monika Galicyna, jedyna zdaje się w tym czasie Polka spełniająca funkcję anwajzerki. Czerwona opaska na jej* ramieniu jest oznaką władzy. „U Moniki" starają się pracować te, które juŜ w Ŝaden sposób nie są zdolne do 21 cięŜkiej pracy. Co rano po zakończeniu apelu Monika odchodzi ze swą grupą do składu po narzędzia. Po drodze ciągle ktoś się do- łącza prosząc oczyma Monikę, Ŝeby pozwoliła zostać. Monika ni- komu nie odmawia. Jej grupa jest zawsze zbyt liczna. Wchodzi z kobietami do składu narzędzi i tam. patrząc przez okno, pozwala się schronić pod dachem i ogrzać — moŜliwie najdłuŜej. Dopiero, gdy mundur SS-mański zjawia się w pobliŜu, Monika mówi: — Wyjdziemy! Uzbrojone w łopaty, miotły, taczki idą sprzątać obóz. Kilka- naście chorych kryje się tam codziennie, korzystając z tego, Ŝe Mo- nika nie tylko nie bije, ale nie skłania nikogo do pracy. Jej zaję- cie polega na patrzeniu bez przerwy w stronę Blockfuhrerstuby. Czasem podchodzi do kryjących się przed deszczem kobiet i mówi spokojnie: — Proszę poruszać się trochę, idzie Oberaufseherin. Monika pierwsza dowiodła swoim postępowaniem, Ŝe będąc funk- cyjną moŜna doskonale ułatwiać Ŝycie i pomagać swoim towa- rzyszkom. Niestety, bardzo niewiele funkcyjnych w przyszłości

postępowało podobnie jak Monika. Te nieliczne, które poszły w jej ślady, wpłynęły w znacznej mierze na poprawę sytuacji kobiet. W porównaniu z tłumami chodzącymi do pracy w pole ten mały odcinek ratowany przez Monikę niemal Ŝe nie istnieje. Dla większości pozostaje tylko tzw. „Aussenarbeit" (praca na zewnątrz). Przez bramę idą szeregi nędzarek. Idą spręŜone, równo, ryt- micznie, mijają groźną blondynę, Oberaufseherin Mandel, która bez drgnienia powieki skazuje na śmierć. Mijają Raportftihrera Taube, który ma specjalny system uderzania znienacka kobiet pię- ścią od przodu w twarz ciosem tak niezawodnym, Ŝe nawet silne przewracają się momentalnie w tył. Mijają Aufseherin Drechsler, nienawidzącą Polek, mającą w swej kościotrupłej twarzy, w dege- nerackim układzie wystających zębów wypisany wyraz nienawiści. Mijają Aufseherin Hasse, która lubi najpierw bić po twarzy, potem dopiero zaczynać rozmowę. Mijają Lager-Alteste Bubi, długoletnią niemiecką kryminalistkę, zdegenerowaną tak dalece, Ŝe na podsta- wie obserwacji jej ruchów, głosu, twarzy i sposobu bycia trudno byłoby określić, czy to kobieta, czy męŜczyzna. KaŜda z maszerujących kobiet pragnie uniknąć ich spojrzeń, pragnie niczym nie zwrócić na siebie uwagi, pragnie być cząstką 22 sunącej gąsienicy i niczym więcej. Bezpieczniejsze są w tej chwili te, które idą w środku piątek, poniewaŜ kije podniesione przez SS-manów w celu liczenia kobiet bardzo często spadają z lada powodu na głowy idących z brzegu. Po obu stronach bramy, jak u wrót mitycznych piekieł, wyją, ujadają, pienią się z wściekłości i pręŜą na smyczach wielkie psy róŜnych ras, wytresowane w rzucaniu się na ludzi. Za kaŜdą ko- lumną, zaleŜnie od jej liczebności, rusza od bramy kilku SS-manów, dźwigając ręczne karabiny maszynowe i prowadząc psy. Jest świt, nie widać jeszcze słońca, tylko róŜowe smugi zorzy. Na drzewach i kępkach trawy srebrzy się szron. W przydroŜnej budce niemiecki wartownik stoi w drzwiach, tonąc od stóp do głów w dgromnym koŜuchu. Podniósł futrzany kołnierz, uszy w nausznikach przechyla — to jedno, to drugie — w głąb koł- nierza, bije się po bokach rękami w duŜych rękawicach, wielkie buciska przytupują Ŝwawo. Tak, zimny jest październikowy poranek. Maszerującym kobietom sinieją nogi bez pończoch, kostnieją stopy ciągnące z trudem drewniane trepy bez napletków, drŜą zgarbione plecy odziane w najlepszym wypadku w jeden sweter — a wiele nie dostało swetrów i idzie w cienkiej sukience drelichowej z krótkimi rękawami, odczuwając kaŜde muśnięcie wiatru. Zimno nawet w głowy ogolone do samej skóry, na które wieje wiatr uno- sząc rogi zawiązanych pod brodę na sposób niemiecki chustek. Wschód słońca zastaje wszystkich w marszu do pracy: z części przyległej do samego miasta i od niego noszącej nazwę Oświęcim, ze wszystkich bram zakonspirowanego Birkenau, odległego o trzy kilometry od Oświęcimia, wychodzą długie kolumny jednakowo

głodne i zmarznięte, i idą do pracy bliŜej lub dalej, czasem nawet bardzo daleko. O ile droga nie jest zbyt uciąŜliwa z powodu zimna, błota czy grudy, jest to jedna z najlepszych okazji do swobodnego myślenia. Kto z idących nie zaczynał wtedy dnia pytaniem: „IleŜ dni jesz- cze?" Gdy czas płynął nie przynosząc zmian, zastąpiono dni w py- taniu tygodniami, później miesiącami. Lecz minęły lata i ciągle tak samo wschodzące słońce witało kolumny szaro-pasiastych po- staci w drodze do pracy. Wtedy jednak brakło juŜ sercu odwagi pytać: „Kiedy?" Wielka kolumna Polek skierowuje się na lewo i zatrzymuje się 23 przy ostatnim naroŜniku obozu męskiego, mieszczącego później kwarantannę wstępną. Tam trzej szefowie biorą sobie odpowiednią ilość do pracy. Pierwsza grupa zostaje na miejscu przy małych wa- gonikach, druga idzie znacznie dalej aŜ pod nowozbudowane baraki, trzecia udaje się drogą na lewo i znika w lesie. Jest to szczęśliwy okres, gdy nie jest rzeczą konieczną chodzić codziennie do tej samej kolumny i gdy moŜna swobodnie zmieniać pracę poznając okolicę i rodzaje zatrudnień więźniów. Praca przy wagonikach ma wiele stron dodatnich, przede wszyst- kim tę, Ŝe czas do wieczora mierzy się ilością załadowanych i prze- wiezionych wózków. Ponadto, poniewaŜ pracuje się na górze piasku, nigdy pod nogami nie ma błota, choć deszcz ze śniegiem tworzy gdzie indziej kałuŜe. Natomiast przy wagonikach nie ma się gdzie schować przed nawałnicą niesioną jesiennym wichrem. Z miejsca pracy nie wolno się ruszyć pod Ŝadnym pozorem. Tak więc, gdy ręce trzymające łopatę stają się czerwone i martwe, gdy odzieŜ i bielizna jJrzemokły na wskroś, a woda spływa swobodnie po ple- cach, trzeba stać na swoim miejscu. MoŜna wtedy nie pracować, bo dozorcy skryli się gdzieś sami przed deszczem, ale nie moŜna odejść. Najmilsze są te dni, w których deszczowa nawałnica mija szybko, a wiatr przewiewa i suszy odzieŜ na rozgrzewających się od pracy ciałach. Gorzej, gdy deszcz pada do wieczora i trzeba swą mokrą odzieŜ ułoŜyć na noc na posłaniu i przykryć własnym ciałem, Ŝeby trochę przeschła. W dni deszczowe trzeba sobie umieć wypełnić czas, Ŝeby szybciej upłynęły godziny od wschodu słońca do wieczora. W pobliŜu wa- goników, po drugiej stronie drogi, wznosi się ziejąc pustką mała chata. Wzrok mimo woli kieruje się często ku niej, jako ku jedy- nemu śladowi ludzkiego bytowania. W obrębie wielu kilometrów dokoła obozu usunięto wszystkich mieszkańców zostawiając bez- ludną pustkę, w której ustawiono tablice broniące tu wstępu. A oto tak blisko stoi pusty dom. W marzeniach, w rojeniach nierealnych mała chatynka nabiera osobliwego znaczenia, staje się pierwszym schronieniem na wypadek ucieczki. W niej właśnie moŜna przy- klęknąć, Ŝeby z daleka nie dostrzeŜono przez okno, zrzucić z siebie pasiastą odzieŜ i zniszczyć swój numer przyszyty na piersiach. Wzrok bezwiednie bada sytuację domku,«jego otoczenie najbliŜsze, jego po- łoŜenie w stosunku do lagru i do drogi.

Znacznie później domek rozebrano. Na jego miejscu powstał piękny barak, z oknami, mieszczący w sobie biuro budowlane. Zniknął więc domek, w którym byioby moŜna ukryć się na wypa- dek ucieczki — ale nie snuło się juŜ wtedy planów na temat niele- galnego opuszczenia obozu. Pracując w grupie, którą zabierano aŜ pod same baraki, moŜna wprawdzie na wypadek deszczu stanąć sobie pod ścianami, lecz praca tu jest bardzo cięŜka. Baraki, które są właśnie na wykończe- -niu, mają wewnątrz podłogę, podzielone są na małe pokoiki, a przede wszystkim mają duŜe okna. Kanalizacja została juŜ przeprowadzona. Niedługo jednak pozwolono łudzić się, Ŝe baraki, w których moŜna by stworzyć znośne warunki bytu, będą oddane do uŜytku więźniom. Niestety, baraki przeznaczono dla SS-manów na mieszkania, biura, lazaret oraz obóz wypoczynkowy dla powracających z frontu. Praca grupy drugiej polega na montowaniu linii szyn. Prowa- dzący roboty szef chce przewozić wagonikami wszelkie cięŜkie przedmioty na obszarze lagru SS-manów oraz po najbliŜszej oko- licy. Przenoszenie szyn to cięŜKa praca. Szyny znajdują się gdzieś pod lasem, poobrastane mchem i trawą, wgniecione częściowo w miękki grunt. — Ich brauche zwanzig Stiick, zwanzig junge, kraftige Weiber. NaleŜy odkręcić śruby, którymi były spojone całe szyny, wejść w przegrody mniej więcej co drugie czy trzecie przęsło (zaleŜy to od długości odcinka szyn, który jest do przeniesienia tym razem), chwycić dłońmi po dwu stronach szyny i — „hoch!". Kręgosłup wygina się w łuk, ręce pręŜą się w dół jak dwie napięte struny, w których z kaŜdą Shwilą powiększa się ból. NajcięŜej nieść wyso- kim, ale nikt nie myśli o tym, Ŝeby do tej pracy dobrać kobiety równego wzrostu. Pęknie kręgosłup jednej robotnicy — tysiące, 1 dziesiątki tysięcy następnych przyjdą jeszcze do tej pracy i wiele z nich zerwie równieŜ swe siły. W pewnej chwili idąca w środku wysoka Czeszka puszcza szyny i podnosi dłonie krzycząc: — Ne mohu, ne mohu! Wskutek wstrząsu i dodatkowego obciąŜenia ramiona niosących wyciągają się jeszcze bardziej, kręgosłup się napręŜa. Capo zaczyna wrzeszczeć uŜywając ordynarnego dialektu niemieckiego i bijąc tę- gim kijem idącą nadal w kratce szyny Czeszkę. Wśród szarpaniny rozkołysana szyna omal nie wyrywa rąk dźwigającym kobietom. l Niesposób nieść dalej. Pochód staje. Wtedy młody SS-man przycho- dzi z pomocą Capo, swej rodaczce. Wielki szary wilczur posłusznie rzuca się na Czeszkę, przewraca ją i drze zębami jej uda. Szef ze spokojem odwraca się i przeczekuje to niespodziane opóźnienie w pracy. Kobiety ciągle trzymają coraz bardziej ciąŜącą im szynę, lecz plecy ich uginają się i szyna jest coraz bliŜej ziemi, aŜ kilka rąk w końcu pochodu odrywa się od cięŜaru i wtedy zardzewiałe Ŝelazo opada końcami w piasek. Capo nie wychodzi jednak ani na chwilę ze swej roli poganiacza. Jak bezmyślny woźnica smagający biczem pierwszego konia w zaprzęgu, Ŝeby go zmusić do szarpnięcia,

tak ona bije bez przerwy pierwszą kobietę idącą na czele pochodu, aŜ kij pęka i z furkotem spada na ziemię. Pochód niosący szyny znów zwolna posuwa się naprzód, zbuntowaną Czeszkę zmuszono do powrotu i dźwigania wraz z innymi, mimo Ŝe zbita jest i poka- leczona przez psa. Płat sukni wydarty od góry do dołu zwisa do ziemi, z odsłoniętego ciała płynie po nogach strumyczkami krew. Grupa druga w ogóle nie ma szczęścia. Praca tej grupy jest bar- dzo -pilna, od niej bowiem zaleŜy wykończenie obozu SS-manów. Ustawiczny pośpiech i popędzanie często kończą się biciem. Kobiety wolą zrobić więcej, lepiej i szybciej, byleby uniknąć upokarzających i denerwujących awantur. Oto pięć kobiet popycha wagonik wypeł- niony po brzegi Ŝwirem. NaleŜy go wsunąć na prymitywną zwrotni- cę, odwrócić i wprowadzić na nowy tor, a potem pchać dalej w in- nym kierunku. Zwrotnice, jak zresztą i całe szyny, ułoŜone są bardzo prowizorycznie, montowały je bowiem same kobiety bez pomocy fachowców i w nerwowym pośpiechu. Jest mokro, szyny i zwrot- nice śliskie i oblepione Ŝwirem. Jakiś większy kamyk dostał się wi- docznie pod koła, bo nagle na zwrotnicy wagonik ze zgrzytem wy- sunął się z szyn i ugrzązł w piasku, ujechawszy jeszcze dwa kroki siłą rozpędu, naciskany ramionami pięciu kobiet. Kobiety staią zu- pełnie bezradne. Na szczęście, w pobliŜu nie widać szefa. Próby po- ciągnięcia cięŜaru z powrotem okazują się najzupełniej daremne, wagonik pełen Ŝwiru ani drgnął, a tymczasem kaŜdej chwili moŜe nadejść szef. Zaczyna się tedy ciche, sekretne zwoływanie. Czając się i chyląc przemykają w stronę wykolejonego wagoniku te kobiety, które pracują na piaszczystym wzgórzu. Rozglądając się na wszyst- kie strony zbliŜają się te, które wyrównują Ŝwir, jakaś grupa wraca- jąca na swoje miejsce po odniesieniu szyn dołącza się równ'eŜ. Wspólny wysiłek ramionl pleców podźwigujących wagonik od spodu, 26 łopat podwaŜających wryte w piasek koła — i cięŜar drgnął. Lęk dodaje sił dźwigającym i pchnęły znów skutecznie: jednym kołem wagonik stanął na szynie. Z daleka biegnie Capo, dostrzegłszy pustkę przy kilku punktach pracy, lecz zanim się zbliŜyła, jeszcze jedno szarpniecie, jeszcze jeden podryw — i wagonik pełen Ŝwiru jedzie znów po szynach. Ewa Niedzielska z Krakowa dźwigała razem z innymi. Twarz jej była wówczas śmiertelnie blada, czoło pokryło się drobnymi kropelkami, ręce drŜały. MoŜe juŜ wtedy rozwijała się w niej choroba płuc, która później zabiła jej młody organizm. Wówczas, przy zbyt cięŜkiej pracy, wśród ustawicznych zaziębień, o głodzie, gruźlica mogła się rozpocząć. Wtedy jednak nikt o tym nie wiedział. Blada twarzyczka Ewuni, owinięta czerwoną w białe kropki chusteczką, uśmiechała się do ludzi pogodnie i tak pozostała w naszej pamięci. Grupa pracująca w lesie budzi ogólną zazdrość. Dość trudno zna- leźć się w tej części wielkiej kolumny, Ŝeby zostać na końcu razem z określoną ilością piątek idących do lasu. Las! Tęsknota do jego ciszy kojącej po straszliwym, niemilknącym gwarze lagru, tęsknota choć do chwili samotności, podczas gdy w obozie przenigdy człowiek n;e jest sam, w dzień ani w nocy, w Ŝadnej sytuacji, tęsknota do

trzasku gałęzi gnących się na wietrze, do cichego poświstu wilgi — ptaka leśnych ustroni — to wszystko sprawia, Ŝe wiele kobiet zna tajemnicę tak doskonałego ustawienia się w piątkach, Ŝeby na pewno, nieomylnie być zaliczoną do grupy pracujących w lesie. Robota jest tu lŜejsza niŜ gdzie indziej; polega ona na brukowaniu drogi. Maj- ster — Ślązak nie uznaje w kobietach równowartościowej z męŜ- czyznami siły fizycznej i nie wymaga zbyt wielkich wyników. Poza tym las osłania przed surowymi oczami SS-manów, obowiązujące b;cie i popędzanie nie musi więc być koniecznie stosowane. Układa się tu cięŜkie głazy kamienne dobierając odpowiednie kształtem, zasypyje się szczeliny Ŝwirem i wreszcie ubija się gotową drogę cięŜkimi stemplami. Droga! Dokąd moŜe prowadzić? Dobrze czasem wiedzieć, dokąd prowadzi droga w lesie. Ale Ŝadna z pracujących nie wie, majstra zaś pytać niebezpiecznie. Kierunek drogi jest ze wschodu na zachód, ginie w lesie i nikt nie zna jej kresu. Nagle w ciszy szumiących drzew daje się słyszeć dudnienie samo- chodów i zaraz potem zbiorowy, rozpaczliwy krzyk przejeŜdŜających 27 w głębi lasu kobiet, straszny, niknący w oddali protest i znak dla tych, którzy pozostają jeszcze przy Ŝyciu. To jest wszystkim zbyt dobrze znane. Zawsze jadący na śmierć wydają taki krzyk i teraz jest zupełnie zrozumiałe, co to znaczy. Po chwili przejechało na- stępne auto, znów krzyk przeleciał nad lasem i ucichł, a potem je- szcze auto trzecie. Słychać tylko kobiece głosy. Wieziono tym razem same kobiety. Dyskretnie to urządzono. Las — i nikt nie widzi, i nigdy nikt się nie dowie, i nigdy nikt światu nie powtórzy. Te tam, co pracują przy budowie drogi, kobiety-cienie, choćby nawet przez gęstwę drzew coś widziały, nie wyjdą stąd nigdy. Spoglądają na nie czasami oczy SS-manów zwęŜone uśmiechem, a usta mówią przez zęby: — So wie so Brzezinka, so wie so Krematorium. (Las ten zwie się Brzezinka, od niego dzielnica krematoryjna obozu wzięła swą nazwę.) Później miały powstać tam wysokie krematoria, luksusowo urzą- dzone komory gazowe zbudowane dla masowego zabijania ludzi. Ta właśnie droga leśna miała być później drogą do krematoriów. Na razie jednak robi się to tak ,,od ręki". Jest w lesie między gęstwiną drzew dom, którego ściany uszczelniono, i on to słuŜy tymczasowo za komorę gazowa. . Na prawo od nowopowstającej drogi wszczyna się niezwykłe wi- dowisko. Płomienie ognia dobywaią się z wielkiego dołu, wokół którego krzątają się więźniowie. Poprzez gałęzie drzew, zwłaszcza gdy się podejdzie trochę bliŜej, moŜna widzieć doskonale, jak męŜ- czyźni opatrzeni w długie kije spychają z wózka nagie ciała ludzkie i rzucają je w płomienie. W kłębach dymu migają ruchliwe syl- wetki męskie i rzucane z wysoka rozjaśnione płomieniami nagie trupy. Wkrótce dym staje się gęsty, ciemny i nieprzejrzysty; cięŜ- ko wpełza pod gałęzie drzew, jest coraz bliŜej, aŜ zwolna ogarnia pracujące przy drodze kobiety, budząc wstręt i grozę. Swąd spa-

lonego ciała ludzkiego, który miał towarzyszyć wszystkim dniom i nocom lagrowym aŜ do końca, straszny charakterystyczny zapach wtłacza się z bliska do ust, nosa, gardła. Wszystkie trzy grupy owej wielkiej kolumny Polek zbierają się razem na przerwę obiadową na kawałku łączki pod lasem, gdzie wydaje* się obiad. W tych złych czasach jedna jest rzecz dobra: ko- tły są hermetycznie zamknięte i wstrętna brukwiana zupa nabiera wielkiego znaczenia dla skostniałych ludzi, gdyŜ jest zupełnie go- 28 raca. Z biegiem czasu kotły uległy zniszczeniu i zniknęła ta jedna z niewielu zalet. Tymczasem jednak około południa coraz częściej zwracają się głowy w stronę, z której nadjeŜdŜa zwykle wóz wiozący kotły i wszyscy liczą czas do chwili, gdy wreszcie mo- Ŝna się będzie rozgrzać. Niestety, wózek nie przyjeŜdŜa na samo miejsce i trzeba chodzić po pięćdziesięciolitrowe kotły pół kilome- tra po rozmiękłej drodze. Zwykle Gapo bez namysłu wyznacza po- trzebną do tego liczbę pracownic, które z rezygnacją brną po błocie. Nie wszystkie jednak są dość silne. Oto wyznaczono wymizerowaną, bladą kobietę, która właśnie powróciła ze szpitala po cięŜkim za- paleniu płuc. Capo jest Ślązaczką rozumiejącą doskonale po polsku, uŜywającą nieprawdopodobnie brzydkiej gwary. Jedna z kobiet wy- znaczonych równieŜ do dźwigania kotłów zwraca się do Capo wska- zując na rekonwalescentkę i prosi o zastąpienie jej zdrowszą. W obozie jednak istnieje dziwne odwrócenie pojęć: wszystko, co słabe, delikatne, niezaradne, chore zasługuje na prześladowanie, jest zepchnięte i zdeptane. Kryteria tego rodzaju przesiąkają z selekcji przedkrematoryjnych, gdzie siła fizyczna chroni, czasem zresztą tylko na krótko, od natychmiastowej śmierci. A więc Capo jednym pchnięciem ramienia przewraca w błoto rekonwalescentkę, obrzucając ją przy tym spojrzeniem pełnym po- gardy i kopnąwszy kilka razy zwraca się do Polki, która pozwoliła sobie na branie w obronę słabszej. Kilka uderzeń kija w czaszkę i kobieta zamroczona pada twarzą pomiędzy stojące towarzyszki. Przerwa obiadowa trwa godzinę, z czego co najmniej połowę za- biera stanie w ogonku po zupę. Zupę uwaŜa się za świetną, jeŜeli wyłowi się w niej kilka kawałków ziemniaka albo skrawek mięsnej konserwy — to jednak przytrafia się tylko tym, które miały szczę- ście dostać porcję z dna kotła. Resztę czasu moŜna poświęcić odpo- czynkowi. MoŜna umyć się wodą z małego rowku, tak czystą, Ŝe niektórym słuŜy nawet do picia. MoŜna by leŜeć na Ŝółknącej tra- wie — ale na to szkoda czasu. Ciało rozgrzane zupą i południowe światło — to rzadka okazja; a więc pośpiesznie ściąga się część odzieŜy, Ŝeby się od wszyć. Jest to zajęcie^ któremu poświęca się kaŜdą, najkrótszą nawet wolną chwilę. Razem z kolumną Polek dostaje na łączce obiad kolumna śydó- wek. Postawa ich pełna jest rezygnacji. KaŜda z Polek wie, Ŝe moŜe ją tu spotkać śmierć, ale moŜe równie? tej śmierci uniknąć, i wszel- kimi sposobami stara się uodpornić. śydówki natomiast wiedzą, 29 l

Ŝe czeka je tylko zagłada, i nie mają nic przeciwko temu, by swój zgon przyśpieszyć i uniknąć okropnej śmierci w gazie. Tego dnia, gdy lodowaty deszcz ze śniegiem bił bez przerwy aŜ do południa, zaczęto we właściwej porze dzielić obiad. Lecz śnieg błyskawicznie napełnia miski, ślepi oczy rozdzielającej obiad Capo, wicher porywa dzieloną zupę i rzuca ją na łąkę. Wtedy stała się rzecz niezwykła: wszystkim pozwolono przekroczyć granicę nowo- budującego się lagru ł wejść pod dach niewykończonego jeszcze drewnianego baraku. Jest to obóz B II c. Tam dokończono dzie- lenia wystygłego obiadu. Resztę czasu kobiety poświęcają wyŜyma- niu odzieŜy, z której płyną strumienie wody, i rozcieraniu sobie nawzajem pleców. Smutny lęk widać w wielu oczach. Tym razem zupa nie rozgrzała nikogo, zsiniałe ciała drŜą z zimna. Jedna z śydówek belgijskich, piętnastoletnia dziewczyna, dostała nagłego ataku febry. LeŜy na mokrej ziemi przemoczona na wskroś, z za- ciśniętymi ustami, z ciałem zsiniałym, podrzucanym przez dre- szcze. Widocznie ma równieŜ czerwonkę, bo nie nosi bielizny i nie ma na sobie nic prócz sukni i pantofli. MoŜe, gdyby zjadła trochę zupy, moŜe gdyby nie leŜała tak niemal przez godzinę na mokrej ziemi, gdyby rozgrzała się ruchem i masaŜem — moŜe dałoby się ją uratować. Ale w niej nie widać juŜ chęci Ŝycia. Sinymi wargami, poprzez falę dreszczów powtarza po francusku: — Mamo, śmierć idzie. Śmierć szła rzeczywiście i była juŜ blisko, ale miało ją jeszcze poprzedzić cierpienie. Gwizdek na koniec obiadu nie poruszył jej. Nie poruszył jej równieŜ kij Capo. LeŜących uwaŜa się w obozie za sabotujących i kij jest jedynym środkiem, jakim się parlamentuje — częstokroć juŜ z konającymi. Wreszcie, gdy do głowy Capo dotarła myśl, Ŝe to jednak nie sabotaŜ, nie upór, nie lenistwo — kazała dwu śydówkom wywlec leŜącą i,rzucić ja na mokrą kupkę Ŝwiru. Tam umieściły ją w pozycji pół siedzącej, z głową przechyloną do tyłu i opartą o Ŝwir. Ciało dziewczyny było delikatne i wypielęgnowane, lecz juŜ powlekało się szarością zgonu. Mimo to Capo znów usiło- wała zmusić ją do podniesienia się. Ale ciało jej było juŜ zwiotczałe. Pod wieczór wystąpiły na nim sine ślady uderzeń i zanim szef za- gwizdał na koniec pracy — nie Ŝyła. JeŜeli ktoś chce zobaczyć obóz w samym mieście Oświęcim, a ma przy tym zdrowe nogi, to najlepiej postąpi dając się zagarnąć rano do kolumny noszenia desek. Jest to mieszana kolumna polsko- Ŝydowska. Jak dziwny kondukt pogrzebowy, długi, smutny i mo- notonnie szary, sunie pomiędzy lagrami, nosząc deski ze składu w Oświęcimiu do nowo ustawionych baraków w Birkenau. Obok budki wartownika przy skrzyŜowaniu dróg, przez krótki tunel prze- cinający murowany budynek (później tamtędy przeprowadzono szyny kolejowe), drogą pomiędzy obozem kobiecym na lewo a nie- zamieszkałymi wtedy jeszcze obozami na prawo posuwa się pochód z deskami. Przy ukwieconej Blockfuhrerstubie ówczesnego lagru męskiego pochód skręca w prawo i idzie szarobiałą aleją z betono- wych słupów, równych, identycznych, rozstawionych w jednakowych odstępach i gęsto pokrytych białymi izolatorami. Kolczaste druty

nie wszędzie jeszcze są załoŜone, prąd nie włączony i moŜna, schy- liwszy się, wsuwać się z deskami przez szparę między drutami na nowopowstający obóz B II d. Gdy wzrok napotyka wszędzie baraki, druty, nowobudujące się lagry, .marzenie o ucieczce zatraca realne kształty zamiar: w i pla- nów, staje się fikcją niezdolną budzić nic więcej prócz smutnego uśmiechu Ŝalu. W miarę jak jesienne pogody stają się coraz gor- sze, inne marzenia rodzą się często podczas pracy w sercu sko- stniałego więźnia: marzenie o ciepłym, czystym kocu, w który by- łoby moŜna owinąć przeziębnięte ciało po powrocie do lagru, ma- rzenie o pracy w jakimś magazynie, gdzie dach i ściany baraku 'chroniłyby od deszczu, marzenie o zapasowej bieliźnie na zmianę, o suchych butach, o szklance gorącej herbaty. Na liściach drŜą jeszcze krople wody, ale wiatr przegnał juŜ chmury i wyczyścił niebo. Po całym dniu spędzonym na otwartej przestrzeni ocenić teraz moŜna wyziewy obozu, do którego zbliŜa się powracająca z pracy kolumna. Czasem z odległości kilku kilo- metrów zatrute powietrze daje juŜ o sobie znać, przypominając na przemian odkryte klozety, cuchnące okolice baraków szpitalnych lub najbardziej charakterystyczny oddech krematoriów. Wiatr na- głymi-porywami nanosi wyziewy, rozwłóczy je po polach, rozciąga na duŜej przestrzeni. Ze wszystkich stron jak okiem sięgnąć zbli- Ŝają się kolumny, suną szarym kształtem przez wszystkie polne drogi, przez zielone ścieŜyny wśród łąk, przez groble pomiędzy trzęsawi- skami. To więźniowie Oświęcimia wracają z pracy. W przedwie- czornej ciszy ogarniającej ziemię idą niosąc na ramionach zmarłych podczas pracy towarzyszy. MęŜczyzn ginie znacznie więcej przy pracy niŜ kobiet, gdyŜ męŜczyźni są jeszcze bezwzględniej trakto- wani. KaŜdą niemal kolumnę męską zamyka smutny pochód — krót- kie „tragi", przeznaczone do dźwigania Ŝwiru czy kamieni, uŜy- wane bywają często jako nosze, na których składa się i niesie do obozu ciała zmarłych. Czasem taczka popychana dłońmi wiernego towarzysza skrzypi i grzęźnie w mokrym Ŝwirze, a z jej krawędzi zwisa bezwładnie głowa zabitego człowieka i z drugiej strony chy- boczą w miarę wstrząsów nogi. W braku noszy i taczek więźniowie niosą zmarłego kolegę we dwóch w ten sposób, Ŝe jeden zarzuca sobie na szyję jego nogi, drugi ramiona, i tak dźwigają wygiętą, bezwładną postać. W bramie orkiestra gra głośno niemieckie mar- sze, których melodia na zawsze zapada w serca chyba tylko po to, Ŝeby niezmiennie budzić w pamięci obraz pochodów śmierci. Kobiecy lager wygląda w porze powrotu z pracy zupełnie ina- czej niŜ rano. Zdawać by się mogło, Ŝe w ciągu dnia działo się tu coś niepojętego, czego rezultaty moŜna teraz oglądać. Na ziemi po- między wszystkimi barakami leŜą w przeróŜnych pozycjach kobiety, najczęściej śydówki. Młode ich ciała mają dziwnie sinawą barwę, twarze wykrzywione grymasem śmierci, zęby zacięte w szczernia- łych, rozchylonych wargach. śeby przejść do swojego baraku, trze- ba je wymijać, przekraczać, przeskakiwać, tak pełno leŜy ich wszę- dzie tarasując drogę. Na odchylonych wskutek śmiertelnych skur- czów udach widać jeszcze opaleniznę z okresu letnich miesięcy,

które spędzały w słońcu z dala od obozu koncentracyjnego. Wie- czorny apel to znów przewlekłe przepędzanie tych cięŜko chorych z bloku do bloku, ustawianie ich, układanie zmarłych, liczenie tych, które jeszcze Ŝyją, i tych, którym dzień dzisiejszy przyniósł juŜ wy- zwolenie. Słońce zachodzi, gdy zaczyna się apel wieczorny, lecz jest juŜ całkiem ciemno, gdy się kończy. Kończy się dzień — o jeden krok stała się krótsza nieznana droga, która pozostała jeszcze do przebycia. Ciemne baraki pełne zgiełku i wrzawy tchną gorączko- wym podnieceniem, zioną odgłosami walki o byt, o kubek ciepłej kawy, o suchy kąt na posłaniu, o skrawek podartego koca. Na drutach wszystkich lagrów zapalają się światła wyznaczając dziwną mapę śmierci. Gdzieś daleko, w obozie cygańskim — a moŜe w czeskim — dzwoni donośnie gong na ciszę. Lecz cisza nigdy nie spływa w to huczące rojowisko. Tysiące ludzi, tysiące spraw małych i powszednich, mających jednak swój wyraźny cel: ratowanie Ŝy- cia — kłębi się w ciemnych barakach i wokół nich. A górą, ponad szumem obozowego Ŝycia, ponad liniami drutów szemrzących ustawicznie swe ciche ostrzeŜenie przed śmiercią, wy- bucha snopami pąsowych płomieni ogień z krematoryjnego komi- na i trwa ruchliwą plamą w ciemności jak znicz zapalony z ludzkich ciał. Dymy nad Birkenau 3 33 R O Z D Z I A Ł D R U TO TYLKO GRYPA C.hodząc do pracy w pole, przebywając dzień cały poza drutami l wracając wieczorem na krótki wypoczynek odczuwa się niewąt- pliwie w pełni egzystencję obozu, lecz nie wnika się jeszcze we wszystkie jej kręgi. Są sprawy, ponad którymi myśl przebiega spiesząc za swymi pro- jektami tak, jak nogi przeskakują ponad leŜącymi na ziemi cho- rymi dąŜąc do swojego celu. Jest wiele rzeczy, o które trzeba się koniecznie postarać na następny dzień, Ŝeby pobyt w polu uczynię znośnym. JuŜ w momencie wkraczania w bramę lagru, gdy słońce zachodzi, myśl planuje szczegółowo zajęcia na dziś, stwarzając most ponad rzeczywistością. śyje się dniem. W tej wędrówce, której cel nie jest znany, idzie się jak ślepiec po omacku od przedmiotu do przedmiotu, od poranka do wieczora, wkładając wszystką energię w umiejętność przeŜycia dnia. Zdobycie menaŜki na wodę, własnej miski i łyŜki, kawałka brukwi do chleba na dzień następny, odro- biny mydła, to są problemy, od których zaleŜy samopoczucie, któ- rych rozwiązanie lub nierozwiązanie wywiera decydujący wpływ na postawę więźnia. Problemy te pochłaniają zupełnie te krótkie chwile, które więzień (nie licząc godzin snu i apelu) spędza w obozie. Inne sprawy, losy chorych, wzmianki o szpitalu, widok krema- torium, przelatują błyskawicznie jak z pośpiechem wyświetlany ty- godnik filmowy. Nie ma czasu zatrzymać się przy nich, przeŜyć je, przemyśleć. Odsuwa się je na jakieś nieokreślone „później". Kto pracuje, nie ma czasu dla siebie. Praca pochłania cały niemal czas

i powoduje zmęczenie wykluczające moŜność przemyślenia czego- kolwiek. Wysiłek fizyczny, niespodziane stwierdzenie własnej od- porności na głód i chłód wytwarzają w wielu kobietach poczucie 34 zwycięskiej siły. Idą codziennie w pole jak na niebezpieczny tur- niej, z którego mogą wrócić zwycięŜone, niesione na noszach przez towarzyszki niedoli albo jeszcze tym razem zwycięskie, zdolne da- lej brać udział w zawodach. śycie zdrowych jest ustawiczną roz- grywką hazardową pomiędzy człowiekiem a niebezpieczeństwem. śycie chorych — między człowiekiem a śmiercią. Sytuacja czło- wieka zdrowego w obozie przypomina sytuację kogoś, kto jadąc na stopniach przeładowanego tramwaju, trzyma się jedną dłonią i wisi zaczepiony brzeŜkiem stopy. Chory jest tym, który odpada w biegu. Zdrowi dostrzegłszy zdąŜą krzyknąć, nie zawsze zdąŜą ratować. Przymusowej pracy w obozie zawdzięczać naleŜy, Ŝe tak niewielu więźniów Oświęcimia dotknęły choroby umysłu. Przychodzi jednak dzień, w którym omijane problemy zbliŜają się same. Ktoś był zdrów jeszcze wczoraj i razem z innymi maszerował w kolumnie do pracy, dziś pada zemdlony w czasie apelu. Wysoka gorączka osłabia serce tak, Ŝe chora nie moŜe stać. Kładą ją pod barakiem. Z kręgu zdrowych przeszła do kręgu cięŜszego: jest chora. Obóz inaczej wygląda, gdy się nań patrzy z dołu, leŜąc pod ścianą baraku. Na drodze migają nogi kobiet odchodzących do pracy poza bramę. To kategoria zwycięskich. W obozie pozostają tuląc się do ścian chore. Kategoria zwycięŜonych. Pada deszcz, pada śnieg, pły- ną godziny, chore ciągle są na dworze. Wejścia do baraku strzeŜe warta z tęgim kijem. W baraku nie wolno leŜeć w ciągu dnia. Sil- niejsze chodzą skulone, słabsze kładą się na ziemi. Gdy pojawia się między barakami postać SS-mana, chore usiłują chować się, lecz w obozie ukryć się nie moŜna. Ze wszystkich stron rozciągnięte druty zbliŜają się teraz, zielonawym światłem straszą, jakby bez przerwy opowiadały o śmierci, jakby przypominały, Ŝe wyjścia stąd nie ma. NiemoŜność ratowania się budzi strach. Brak sił do walki ozna- cza zagładę. Teraz dopiero docierają do świadomości słyszane wcze- śniej słowa SS-mana: — Hier ist ein Yernichtungslager. Wobec tego, Ŝe w szpitalu kaŜda z chorych podlega oględzinom lekarza SS-mana i, posądzona o chorobę zakaźną, zostaje wykończo- na, wśród Polek istnieje i utrzymuje się hasło unikania szpitala. Mówi się ogólnie: — Lepiej leŜeć na deszczu i błocie, aniŜeli pójść do szpitala, bo tam czeka śmierć. s* 35 W rezultacie wygląda to w ten sposób, Ŝe kobieta stając wobec faktu własnej choroby zdobywa się męŜnie na decyzję „przetrzy- mania". JeŜeli nie ma juŜ sił chodzić w pole, zostaje w obozie i usi- łuje „dekować się", to znaczy — co rano wstaje na apel, po którym zamierza, najczęściej niestety daremnie, wrócić do baraku. Blokowe

są pod tym względem nieubłagane, strasząc chore selekcją, 25. blo- kiem, krematoriami, o ile nie pójdą, dobrowolnie na „rewir" (szpi- tal). Dobrowolnie jednak nie idzie nikt. Całymi gromadkami kryją się chore na tyłach cudzych baraków; gdy nadchodzi SS-man, udają sprzątanie obozu, gdy pada deszcz, chronią się w klozetach. Unikają SS-manów wiedząc doskonale, Ŝe gdyby zwróciły na siebie uwagę, mogłyby spowodować selekcję, której w obozie kaŜdy chory człowiek boi się najbardziej. Za chleb, którego chora jeść nie moŜe, kupuje sobie gdzieś odrobinę kawy i nosi ją ze sobą, rzeźwiąc się nią przez cały dzień. Tak wegetuje, dopóki gorączka nie zwali jej z nóg, do- póki nieprzytomnej nie odniosą czyjeś ręce na rewir. Jest juŜ prze- waŜnie tak chora, Ŝe skona w czasie drogi albo w poczekalni ambu- latorium. Przed ambulansem spotyka się gromada cięŜko chorych, które przyniesiono albo przyprowadzono w stanie nieprzytomnym. Bywają wśród nich i takie, które są przytomne, ale nie wierzą w moŜność uratowania się. Te idą do szpitala, bo jest to jednoznaczne z wyjściem śmierci naprzeciw. Oto kobieta chuda, o nogach spuchniętych tak, Ŝe skóra na nich jest naciągnięta i lśniąca, o twarzy wydętej obrzękiem aŜ do za- traty rysów. Białe, niezdrowe ciało, przypominające zbyt wyro- śnięte ciasto droŜdŜowe, przelewa się przez rysy zasłaniając oczy. Brwi unoszą się, czoło się marszczy, powieki czynią wysiłki w celu rozchylenia, Ŝeby oczy mogły spojrzeć. Maska bez wyrazu krzywi się i przechyla. Takie twarze papierowo białe, potwornie obrzękłe, przy postaci wychudłej — to znany widok w lagrze. NaleŜy się tego bać, to zwiastuje śmierć niemal we wszystkich wypadkach. A dalej kobieta kuląca kolana, ściskająca nogi — piszczele powle- czone szarą skórą. Przy kaŜdym, najmniejszym jej poruszeniu roz- chodzi się odór okropny. Jej odzieŜ brudna, poprzylepiana do ciała, nosi na sobie nie budzące wątpliwości ślady, Ŝe ta chora prawdo- podobnie zemdlała nad otwartym dołem kloacznym i wpadła w od- chody, co dość często zdarza się chorym na czerwonkę. Oto piękna rosyjska dziewczyna miotana wstrząsami, które podrzucają jej 36 członki, zmuszając ciało do ustawicznego dygotu. Twarz ciemna, oczy dzikie od lęku, sczerniałe usta wydają z siebie skowyt, uja- danie, chichot czy szloch. MoŜe to malaria, a moŜe inna jakaś cho- roba. Lekarkom brak czasu na postawienie diagnozy, nie mówiąc juŜ o leczeniu. Dalej stoi spokojnie, cierpliwie kobieta w ciąŜy. Jej twarz wyraŜa tępy ból i coś silniejszego niŜ rezygnacja widnieje w jej skamie- niałych rysach. W twarzy pozorny spokój, a w oczach rozpacz. Oto wyda ze swego ciała Ŝywą istotę, lecz wyda ją tylko po to, Ŝeby stracić. Maleństwo zostanie zabrane od matki i wywiezione gdzieś poza obręb Oświęcimia. Nigdy matka ani rodzina nie od- najdą dziecka. Znów młoda dziewczyna chora na czerwonkę. Twarz zielonawo- blada, rozszerzone bólem oczy z zakłopotaniem patrzą na otocze- nie, jakby skarŜąc się i przepraszając zarazem. Po jej wychudłych

nogach cieknie co pewien czas struga czarniawej, spieczonej krwi, to znów cuchnące, zielonawe odchody. Wielkie, piękne oczy przepełnione nadmiarem gorączkowego bla- sku rozświetlają twarz wychudłą i trupią. Ostrość rysów, wycią- gnięta broda, wydłuŜony nos, skóra niemal przeźroczysta, niebie- skie cienie pod oczyma mówią zbyt wyraźnie, Ŝe to gruźlica otwar- ta. Usta cienkie, bezkrwiste świszczącymi tchnieniami chwvtaią po- wietrze. Dłonie są juŜ tylko kosteczkami szkieletu, powleczonymi wiotką skórą. To jest Genia Pietraszewska. Wskutek dźwigania zbyt cięŜkich kotłów z gorącej kuchni na wiatr i mróz rozchorowała się na zapalenie stawów, później na zapalenie płuc, później na gruźlicę. Uczennica gimnazjum, aresztowana i przywieziona do obo- zu jako zakładniczka. Jedna z kobiet bez przerwy rozchyla swoje łachmany, wsuwa pod nie dłoń i krzywiąc się boleśnie, drapie, trze, zdziera. Na ca- łych jej rękach, zwłaszcza pomiędzy palcami, widać drobne kro- steczki, z których wiele kończy na czubku mały pęcherzyk. Miej- scami większe wrzody, miejscami zdarta skóra. Nogi tak samo jak ręce obsypuje gęsto świerzb. Oto kobieta nie mogąca stać o własnych siłach. Dwie sąsiadki usiłują podtrzymać jej bezwładne, zgięte do przodu ciało. Twarz jej nabrzękła, ciemnopąsowa, sina. Oczy patrzą nie widząc. Senny wyraz i krótki oddech świadczą o wysokiej temperaturze ciała. Ręce, nogi i głowa jednej z kobiet obandaŜowane są brudnymi 37 szmatami, przez które przesącza się krew. Zwłaszcza na głowie ja- śnieje duŜa, czerwona plama. Podczas pracy przewrócił ją pies i po- kąsał dotkliwie. Oto od furtki zbliŜają się cztery kobiety dźwigając coś w ciem- nym kocu. Idą szybko. W takt ich kroków cięŜar leŜący na dnie zawiniątka kołysze się siłą bezwładu, uderzając od czasu do czasu o wystające kamienie. Kładą koc. Ukazują się kolana i głowa stu- lone razem, chude piszczele i brudne strzępy. Chora kobieta. Nad kocem unosi się odór. Widać, Ŝe nie ma w niej krwi, widać, Ŝe nie ma juŜ w niej Ŝycia. Jeszcze tylko wyda ostatnie tchnienie. Kto patrzy na śmierć wielu, poznaje z łatwością przedśmiertne symptomy. Ta kobieta juŜ nie Ŝyje, mimo Ŝe jeszcze oddycha. JuŜ jej Ŝycia przywrócić nie moŜna. Blokowa zwraca się do pielęgniarek szpitalnych: — Wypiszcie jej Todesmeldung. — Nazwisko? Nikt nie wie. — Numer? . Pochylają się. Unoszą bezwładną i szukają numeru. Lecz nie ma na jej sukni naszytego białego skrawka. — Czy zna ją kto? Nie, nikt nie zna jej nazwiska ani numeru. Wiadomo tylko, Ŝe z bloku l, a więc to Polka. Blokowa jest zaradna: — Pobiegnij do bloku i przynieś „jakę" (pasiasty kaftan) tej cho- rej, tam będzie numer. Wiesz, gdzie ona spała?

— Mniej więcej, a zresztą poszukam. Po chwili przynoszą więzienną kurtkę. Do kogo naleŜy? Czy do tej chorej? Czy do jakiejś zmarłej? Czy do zdrowej, która ją tu pozostawiła? Nie wiadomo. — Gdzie ją znalazłaś? Czy to na pewno jej? Nikt nie wie, czy na pewno, lecz nie ma moŜności sprawdzenia i Todesmeldung zostaje wypisany. W ten sposób powstają nieporo- zumienia, w wyniku których rodziny dostają depesze o śmierci Ŝy- jących, a na nazwiska zmarłych przez długie miesiące napływają listy. Wśród chorych objętych epidemią tyfusu jesienią przewaŜają ko- biety mające numer pięciocyfrowy. Są to transporty przywiezione do obozu u schyłku lata i na początku jesieni. Wiosną 1942 wy- dział polityczny Birkenau notuje 7.000 kobiet, w ostatnich dniach 38 lipca liczba osiąga 13.000, we wrześniu 18.000, a jedenastego listopada 1942 przekracza juŜ 24.000. Transporty wiosenne przeszły tyfus wcześniej, zostały przerzedzone. Nie często widuje się kobietę noszącą na sukni numer czterocyfrowy. Teraz obóz przepełniony jest kobietami oznaczonymi numerem pięciocyfrowym i tych naj- więcej ulega tyfusowi. Chorobę tę przechodzi kaŜda. Zdarzają się wyjątki, jeden na tysiąc, i to w wypadkach niedawno przebytego tyfusu. Epidemia jednak jest tak silna, Ŝe ulegają jej często równieŜ i te organizmy, które przebyły chorobę i są uodpornione. Nie robi się w obozie nic, Ŝeby epidemię zwalczyć (zresztą oficjalnie nie ma w obozie Ŝadnej epidemii). Jest cały szereg warunków sprzyjających rozwojowi chorób epidemicznych. Przede wszystkim zawszenie, po- łączone z nadmierną gęstością zaludnienia. Ludzie, którzy byli przywiezieni do obozu wcześniej, opowiadają, Ŝe zimą roku 1941/2 wyginęli w murowanych barakach Birkenau jeńcy rosyjscy w liczbie około 30.000, jedni z głodu, inni wsku- tek epidemii, jeszcze inni od mrozu. Murowane baraki pozostały wtedy puste. Jednak zwyczajem lagrowym do samego końca, do stycznia 1945 roku stosowanym, nie zmieniono koców ani sienni- ków po zmarłych. Na pustych kojach zostały koce pełne wszy Ŝy- jących całymi gniazdami. Epidemia tyfusu plamistego czeka na dalsze ofiary. Wczesną wiosną 1942 roku z przeładowanego obozu kobiecego w mieście Oświęcim przerzucone zostają do Birkenau ty- siące śydówek słowackich. W kilka miesięcy później wysłane tu zo- stają Polki. Ukryta w kocach epidemia zaczyna się szerzyć na nowo. Nikt nie nazywa choroby po imieniu. PoniewaŜ w murowanych ba- rakach wymarli zimą Rosjanie, mówi się, Ŝe jest to „rosyjska go- rączka". Chorobliwe pragnienie towarzyszące zawsze tyfusowi plamistemu odbiera kobietom rozsądek. Niektóre posuwają się do picia wody z rowków ściekowych, z podeszczowych kałuŜ, z biegnącej dokoła obozu fosy. Wtedy do tyfusu dołącza się czerwonka. Te dwie cho- roby występujące razem najczęściej sprowadzają śmierć. Równocześnie szerzy się malaria. Nieliczne lekarki usiłujące nieść pomoc w tych rozpaczliwych

warunkach są zbyt często wprowadzane w błąd innymi, pobocznymi objawami. Kaszel i gorączka — to uwaŜa się za silne przeziębienie, gdy tymczasem jest to tyfus połączony z przeziębieniem. Zbyt trudno odróŜnić plamy tyfusowe od śladów pogryzień i licznych 39 zadrapań. Oto doktor Garlicka, sama juŜ wtedy gorączkująca, wy- myka się z kartoflami, Ŝeby obejrzeć chorą ukrytą przez koleŜanki w ciemnym zakątku baraku. Jest półmrok, chora leŜy całkiem ni- sko, w cieniu. Doktor Garlicka ogląda brzuch. Jest za ciemno. Ktoś przynosi kawałek świecy. Przy jej blasku lekarka chyli się nad cho- rą, szukając na jej ciele oznak tyfusu. Wtem z trzaskiem otwie- rają się drzwi i czyjś szept: — Aufseherin Hasse — płoszy wszystko. Ktoś zdąŜył przyrzucić kocem chorą, stwarzając pozór pustego po- słania, ktoś spostrzegł skrzynie pełne śmieci i szepnął: — Wynośmy to. Nie wiadomo, ile minie dni, zanim nadarzy się znów okazja nie- legalnego opuszczenia pracy i odwiedzenia chorej. Na rozwój czerwonki wpływają klozety. Są to kolosalne cemen- towe kadzie, mieszczące się w barakach juŜ pod samymi drutami. Długość około 10 m, szerokość 2 m. Kadzie te są zawsze pełne i zawsze odkryte, ich brzegi oślizgłe. W porach największej fre- kwencji, to jest przed apelem porannym i po apelu wieczornym, w klozetach jest zupełnie ciemno. Wtedy niejedna chora miewa tam cięŜką przygodę. Czy moŜna wytępić epidemię czerwonki w tych warunkach? Czy moŜna zwalczyć tyfus plamisty? Dodać naleŜy, Ŝe śydówki, to jest większość kobiet mieszkających w Birkenau, nie mają prawa ko- rzystać ze szpitala. To wpływa takŜe na rozwój epidemii. Tak więc Aryjki, unikając rewiru, dopóki są przytomne, na okres nieprzy- tomności i konania bywają jednak odnoszone do baraku szpitalnego. Dla śydówek ta moŜliwość nie istnieje. One mają tylko barak mieszkalny, barak Ŝywych, a potem blok 25, to jest blok śmierci. Widuje się pochody śydówek niosących przez cały lager swoje dogorywające współtowarzyszki na blok 25. W kocach pokrytych zeskorupiałymi plamami niosą gasnące szczątki ludzkie. Czasem za- trzymają się, połoŜą koce w błocie i znów po chwili idą dalej. Krew i odchody mieszają się na kocach i odzieŜy chorych z błotem. Blok 25 ogrodzono murem, którego brama zawsze jest zaryglo- wana. Za tą bramą znikają chore. Nie wyjdą stąd nigdy, ich zwłoki zostaną wywiezione w ciągu ciemnych nocy. Ale- natychmiast po- wracają koce, bielizna i odzieŜ po konających, i wkrótce będą przy- dzielone zdrowym. Bielizna bywa zanurzana w wodzie i wysuszana, koce powinny przejść przez komorę gazową, lecz najczęściej nie 40 . przechodzą i nowy transport przybywający z któregoś z więzień dostanie je do przykrycia. Konającym jest obojętne, czy ciągną je na blok 25, oficjalny blok śmierci, czy do ambulansu, z którego zostaną przydzielone na blok 24, gdzie śmierć ma nie mniejsze niŜ na dwudziestym piątym Ŝniwo.

W ambulansie „badanie" jest niezwykle uproszczone. Polega ono tylko na pośpiesznym zmierzeniu temperatury. JeŜeli chora go- rączkuje bardzo, zostaje zatrzymana na rewirze. Chore nie go- rączkujące (czerwonka) usłyszą niezmiennie: — Ab! In den Błock! — i nie wiadomo, kto snadniej uniknie śmierci; czy te, które przekroczą próg szpitalnego baraku, czy te, którym wypadnie „dekować się" i w czasie długich godzin apelu leŜeć przed blokiem na ziemi. Korowód cięŜko chorych rozchodzi się więc w dwie strony. Z zu- pełną obojętnością wloką nogi po błocie zarówno te, które wy- chodzą za bramę szpitala, jak i te, które tu mają pozostać. Te ostatnie idą za kobietą w białym fartuchu. Jednvm jak i drugim jest wszystko jedno, dokąd idą, byleby tylko prędzej oprzeć gdzieś głowę, połoŜyć osłabłe ciało. Pielęgniarka zatrzymuje się przed naj- bliŜszym barakiem, wprowadza kobiety do środka i poleca roze- brać się. Sama odchodzi. Opadają łachmany ukazując ciała brudne i czyste, bardziej pocętkowane punktami ugryzień lub mniej, aŜ do krwi podrapane albo tylko trochę — i wreszcie nieliczne pozna- czone juŜ czerwonymi plamami tyfusu, wychodzącymi na skórę brzucha i rąk. Jest cicho i pusto — rzecz w lagrze niezwykła. Wprawdzie przez szpary w drewnianych ścianach baraku wnika lodowatymi powiewami listopadowy wiatr, ale zimno jest w obo- zie rzeczą zbyt powszednią i nikt o nim nie myśli, choć blade ciała stopniowo stają się coraz bardziej sine. Nagie postacie pochylają się nad odzieŜą i korzystając z wolnej chwili skwapliwie przeglą- dają szwy i zakładki. Czas płynie. Najbardziej zawszona kobieta zdąŜyła przejrzeć wszystką bieliznę i odzieŜ, nawet sweter. Jesien- ne słońce znalazło się wysoko na niebie i z lekka przygrzewa po- łudniową ścianę baraku. Chore pokuliły się, poprzykucały na ziemi, posiadały na swej odzieŜy, pookrywały plecy, czym która mogła, i czekają. Wreszcie na dworze rozlegają się głośne kroki. — Alles raus! 41 Rozpoczyna się przegląd. NaleŜy wychodzić nago przed drzwi baraku, gdzie stoi SS-man w zielonym mundurze (podobno lekarz) i przygląda się z daleka kaŜdej chorej. Wszystkie one mają juŜ ty- fus plamisty, ale nie wiedzą o tym. Nie u wszystkich jeszcze wy- stąpiły objawy choroby. Kobietom, które nie mają czerwonych plam na ciele, stawia SS-man szybką diagnozę: Grippe. I to zano- towuje pielęgniarka w karcie chorej. Te pójdą na blok 24. A dokąd pójdą kobiety mające juŜ na ciele piętna tyfusu? Czy dostaną „zastrzyk wzmacniający", po którym kaŜde ludzkie serce przestaje bić, czy teŜ pojadą autem do komory gazowej? Ta- jemnica przesłania sposób, jakiego uŜyto wobec nich, zresztą forma jest rzeczą indywidualną, zaleŜną od rozkazu poszczególnego SS-mana, dokonującego w tym dniu przeglądu. Forma nie zmienia faktu, Ŝe jedyną metodą uŜywaną przez władze obozu w Oświęcimiu w walce z tyfusem plamistym jest uśmiercanie ludzi, u których tę chorobę stwierdzono. Blok 24 jest przeludniony. Trzeba mieć wyjątkowe szczęście,