zajac1705

  • Dokumenty1 204
  • Odsłony117 909
  • Obserwuję51
  • Rozmiar dokumentów8.3 GB
  • Ilość pobrań76 562

Tajna sprawa - James Ellroy

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Tajna sprawa - James Ellroy.pdf

zajac1705 EBooki
Użytkownik zajac1705 wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 55 osób, 47 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 330 stron)

James Ellroy Tajna sprawa Przełożył Wojciech Kallas Wydawnictwo: Sonia Draga [2013]

OD AUTORA Pisałem Tajną sprawę w 1980 roku. Pracowałem wówczas jako chłopiec do noszenia kijów golfowych w Bel-Air Country Club w Los Angeles, uga- niałem się za kobietami i studiowałem prawo. Była to moja druga powieść. Pierwsza właśnie została wyprzedana. Zapłacono mi za nią jakieś śmieszne grosze. W 1980 pracowałem jak osioł. Przez sześć dni w tygodniu pakowa- łem ludziom sprzęt do golfa – i pisałem każdej z siedmiu nocy. Stworzyłem Tajną sprawę w osiem miesięcy. Myślę, że to niezła powieść. Jest w niej golf, korupcja w policji, trochę erotyzmu i sprośnych kawał- ków. I na tym tle romans dwojga wrażliwych ludzi. Jest to moja pierwsza próba literackiego zmierzenia się z zabójstwem mojej własnej matki. To straszliwie osobista powieść i jednocześnie zwiastun cyklu powieści osadzo- nych w Los Angeles. Czułem natchnienie, kiedy pisałem Tajną sprawę. Myślę, że to widać. Mam nadzieję, że powieść przeniesie was do roku 1951 i że jakaś cząstka was już tam zostanie. James Ellroy 27 czerwca 1996 roku.

Dla Penny Nagler

Prolog Podczas ciemnej, mroźnej zimy 1951 roku pracowałem patrolując ulicę wokół posterunku przy Wilshire, dużo grałem w golfa i szukałem towarzy- stwa samotnych kobiet na jedną noc. Nostalgia krzywdzi nieświadomych, wpajając im pragnienie życia proste- go i niewinnego, czego osiągnąć się po prostu nie da. Lata pięćdziesiąte nie były bardziej niewinne od innych. Mroczne instynkty rządzące dzisiejszym światem istniały już wtedy, tylko trudniej było je znaleźć. To właśnie dlatego byłem gliną i dlatego uganiałem się za kobietami. Golf był zaledwie wysepką czystości, czymś, co robiłem nadzwyczaj dobrze. Potrafiłem posłać piłeczkę na trzysta jardów. Golf był uosobieniem czystości i prostoty. Moim patrolowym partnerem był Wacky Walker. Był pięć lat starszy ode mnie, ale w policji mieliśmy równy staż. Pierwszy raz wpadliśmy na siebie w sali odpraw na posterunku przy Wilshire, kiedy każdy z nas ciągnął torbę do golfa. Obaj uśmiechnęliśmy się szeroko i zapałaliśmy do siebie wzajemną sympatią. Wacky miał słabość do poezji, doświadczania życia we wszystkich jego przejawach i golfa; ja do kobiet, smaku życia i golfa. „Smak życia” znaczył dla nas to samo: robotę, ulice, ludzi i zmienny etos ludzi takich jak my, co- dziennie stykających się z pijakami, ćpunami, męskimi dziwkami, ekshibicjo- nistami, prostytutkami, palaczami trawy, włamywaczami i bezimiennymi od- padami rasy ludzkiej. Staliśmy się najlepszymi przyjaciółmi, a potem partne- rami na dziennej zmianie. Dowódca dziennej zmiany, porucznik William Beckworth, miał świra na punkcie golfa, ale był strasznie kiepski. Kiedy dowiedział się o moich talen- tach, załatwił mi w zamian za lekcje przeniesienie na dzienną zmianę. To była uczciwa transakcja, ale Beckworth był przypadkiem beznadziejnym – jego po prostu nie można było niczego nauczyć. Owinąłem sobie porucznika wokół palca – nawet nosił za mną kije i szukał piłek w sobotnie ranki, kiedy grywałem w wiejskich klubach i na miejskich polach golfowych – więc

wkrótce Wacky przestał pracować w nocy i zostaliśmy partnerami na dzien- nej zmianie. Co zbliżyło nas do siebie jeszcze bardziej. Herbert Lawton Walker miał trzydzieści dwa lata, obsesję śmierci i był al- koholikiem. Był prawdziwym bohaterem – dostał Krzyż Zasługi za to, że w czasie Drugiej Wojny Światowej na Saipan zneutralizował dwa stanowiska karabinów maszynowych pełne Japońców. Dostałby każdą pracę. Kiedy jeź- dził zachęcać ludzi do kupowania obligacji wojennych, firmy ubezpieczenio- we zasypywały go ofertami, ale wybrał Wydział Policji w Los Angeles, nie- bieski mundur, pistolet i smak życia. Oczywiście, jak na alkoholika przystało, jego postrzeganie rzeczywistości zależało nieco od ilości spożytego trunku. Ja byłem jego przyzwoitką – nie pozwalałem mu pić rano i dawkowałem spożycie aż do końca obchodu i po- wrotu na posterunek. Wczesnym wieczorem, przed moim wyjściem na poszukiwanie kobiet, ra- zem z Wacky’m wstawialiśmy się lekko w jego mieszkaniu, rozmawiając o smaku życia albo o wojnie, której ja uniknąłem, a która z niego uczyniła bo- hatera. Wacky był przekonany, że zabicie piętnastu Japońców na Saipan uczyniło z niego człowieka uzależnionego od smaku życia i że kluczem do niego była śmierć. Nie zgadzałem się. Sprzeczaliśmy się. Mówiłem mu, że życie jest dobre. Tu się zgadzaliśmy. – Jesteśmy zaprzysiężonymi stróżami życia – mówiłem. – Ale kluczem jest śmierć, Freddy – mówił. – Nie dostrzegasz tego? Jak będziesz musiał kiedyś kogoś zabić, to zrozumiesz. Zawsze na tym się kończyło. Wtedy Wacky odprowadzał mnie do drzwi, ciepło ściskał mi rękę, po czym wracał do dużego pokoju pić i pisać wiersze. Zostawiał mnie, Fredericka Uptona Underhilla, dwudziestosześcioletniego, zbyt wyrośniętego i obciętego na jeża gliniarza na progu swojego mieszkania, a ja kontemplowałem zmierzch i neony i zastanawiałem się, co ze sobą zro- bić. Były to, jak się później okazało, ostatnie dni mojej młodości. Ten okres miał się stać rytuałem przejścia, znaczonym wieloma falstarta- mi i błędnymi wnioskami. Miałem zaprzepaścić miłość i udawać, że to nie była miłość; miałem zasmakować życia i poczuć ostatnie tchnienia młodzień- czej beztroski. W końcu miałem zabić – a następnie zaprzeczyć tezie Wac- ky’ego, jako że nawet z krwią bohatera na rękach i laurami u mych stóp, smak życia w czystej formie umknął mi jak świetlik, którego światło pozosta- wało nieruchome, lecz otaczające go niespokojne wody kołysały się w od- wiecznym tańcu śmierci i samoodrodzenia.

To te właśnie wody porwały mnie i, wiele lat później, umożliwiły mi wy- bawienie. Czasochłonna, szczegółowa analiza każdego ogniwa w sprawie Ed- diego Engelsa prowadzi do wniosku, że nie ma ona ani początku, ani końca. Kiedy moja drapieżna ambicja wciągnęła mnie w pełen brutalności labirynt śmierci, wstydu i zdrady w 1951 roku, to była to tylko moja inicjacja. Na końcu, w 1955 roku, wiedziałem, że to właśnie moja zgoda i udział w pie- kielnej plątaninie ludzkich losów stanowiły istotę smaku życia – i doprowa- dziły mnie do ostatecznego odkupienia.

Część I Ostatnie dni

1 Wacky i ja byliśmy partnerami od trzech miesięcy, kiedy pojawił się w na- szym życiu Nocny Pociąg. Sierżant dyżurny powiedział nam o nim po odpra- wie, kiedy na parkingu obok posterunku Wilshire wsiadaliśmy do biało-czar- nego forda, modelu z 48 roku. – Walker. Underhill. Pozwólcie tu na chwilkę – zawołał do nas. Podeszli- śmy. Nazywał się Gately; był nieogolony, ale uśmiechnięty. – Porucznik ma coś dla was, chłopaki. Amatorzy golfa zawsze mają farta. Lubicie psy? Bo ja nienawidzę. Mamy psa, który terroryzuje małe dzieci. Kradnie im drugie śniadania w podstawówce na rogu Orange i Olympic. Złośliwa bestia roz- grzebuje śmietniki. Kiedyś należał do jakiegoś włóczęgi. Złapał go stróż szkolny. Mówi, że go zabije albo obetnie mu jaja. Goście z Opieki nad Zwie- rzętami boją się tam jechać, bo uważają, że stróż jest szurnięty. Pojedźcie i zawieźcie starego złośliwca do schroniska. Nie zabijajcie go, bo dzieci mogłyby się zmartwić. Amatorzy golfa zawsze mają farta… Wacky wjechał biało-czarnym wozem na Pico, śmiejąc się i mówiąc do rymu, co zdarzało mu się czasami, kiedy kawa pobudzała krążący w jego or- ganizmie od poprzedniego wieczora alkohol. – Zdychaj, szlachetna bestyjo, chociaż struny twoje wyją, dla nas ty to ele- mentarz, więc czeka cię niebawem cmentarz. Nie mogłem powstrzymać śmiechu, bo niestrudzony Wacky przez całą niemalże drogę ciągnął swój wiersz. Stróżem w szkole Wilshire Crest był gruby Japończyk koło pięćdziesiątki. Wacky poruszał brwiami, co przełamało lody i skłoniło go do śmiechu. Za- prowadził nas do psa, który był zamknięty w przenośnej toalecie. Im bliżej podchodziliśmy, tym głośniejszy skowyt dobywał się z prowizorycznej kon- strukcji. Kiedy Wacky dał mi wcześniej umówiony sygnał, kopniakiem zrobiłem dziurę w ściance i wrzuciłem przez nią nasze drugie śniadanie – dwie kanapki z szynką i serem, jedną z sardynkami, jedną z ciemnego chleba z wołowiną i dwa jabłka. Rozległo się wściekle mlaskanie. Gwałtownie otworzyłem drzwi, ujrzałem ciemny, włochaty kształt z błyszczącymi, ostrymi zębami i z całej siły walnąłem go pięścią prosto w szczękę. Pies opadł na ziemię, wypluwając w międzyczasie kawałek kanapki z szynką. Wacky wyciągnął psa na ze- wnątrz.

Był to czarny i ładny, ale bardzo gruby labrador. Miał gigantycznego pta- ka, którym musiał zahaczać o ziemię, kiedy chodził. Wacky był zauroczony. – Aaaa, Freddy, no spójrz tylko na moją dziecinkę. Aaaa. – Wziął nieprzy- tomnego psa na ręce i zaczął nim kołysać jak dzieckiem. – Aaaa. Wujek Wacky i wujek Freddy zawiozą cię na posterunek i znajdą ci przy- tulne mieszkanko. Aaaa. Stróż przyglądał się nam podejrzliwie. – Zabijecie tego psa? – spytał, przesuwając sobie palec po gardle i patrząc na Wacky’ego, który już z czułością niósł swojego nowego przyjaciela do ra- diowozu. Usiadłem szybko za kierownicą. – Nie możemy zabrać tego kundla na posterunek – oznajmiłem. – Nie truj. Upchniemy go w szatni. Kiedy skończymy służbę, biorę go do domu. Ten pies będzie moim chłopcem do noszenia kijów golfowych. Zrobię mu specjalną uprząż, żeby mógł nosić moją torbę. – Beckworth nakopie ci do dupy, jak się dowie. – Beckworth to może mnie najwyżej pocałować w dupę. Zresztą ty się zaj- miesz Beckworthem. Pies ocknął się, kiedy wjechaliśmy na parking przed posterunkiem. Zaczął szczekać jak opętany. Odwróciłem się, żeby znowu go znokautować, ale Wacky zablokował mnie. – Aaaa – powiedział do bestii. – Aaaa, Aaaa! – I pies zamilkł. Zaprowadziłem psa do szatni tylnym wejściem. Wacky pobiegł do budki z hot dogami koło Searsa i wrócił z sześcioma cheeseburgerami. Głaskałem be- stię przed swoją szafką, kiedy się pojawił. Tłusty pakunek trafił na podłogę. Pies rzucił się na jedzenie, a ja i Wacky czym prędzej wyszliśmy za drzwi i wróciliśmy do patrolowania. Tak zaczęła się odyseja Nocnego Pociągu, jak później przyjęło się go nazywać. Kiedy wróciliśmy tej nocy z obchodu, usłyszeliśmy z szatni zawodzenie saksofonu Reubena Ramosa. Reuben jeździł na motorze, a złapał bakcyla jaz- zu, kiedy pracował w Obyczajówce na posterunku przy Siedemdziesiątej Siódmej i robił naloty na jazzowe mety, szukając dziwek, bukmacherów i ćpunów. Nauczył się grać na saksofonie ze słuchu – grywał głównie smętne pojedyncze dźwięki, ale czasami zdarzały mu się proste melodie w stylu „Ulicy zielonego delfina”. Tego wieczora świetnie mu szło – w kółko grał główny temat z „Nocnego Pociągu”. Kiedy Wacky i ja weszliśmy do szatni, nie mogliśmy uwierzyć własnym

oczom. Reuben, w szortach, kręcił się w kółko, dobywając z saksofonu dzikie dźwięki „Nocnego Pociągu”, a gruby, czarny labrador leżał na plecach, wier- cąc się na betonowej podłodze, szczekając, wyjąc i strzelając prawdziwą fon- tanną moczu wysoko w powietrze. Policjanci po służbie wchodzili i wycho- dzili zdegustowani. Reuben w końcu się zmęczył występem i pojechał do domu do żony i dzieci, a Wacky z podnieceniem komentował tkwiący w psie „potencjał geniusza”. Nazwał psa „Nocny Pociąg” i zabrał go ze sobą do domu. Tygodniami rozpieszczał go muzyką saksofonową z gramofonu i karmił stekiem, mając płonną nadzieję, że uczyni z niego chłopca do noszenia kijów golfowych. W końcu dał za wygraną – stwierdził, że Nocny Pociąg jest niezależny, i wypu- ścił go na wolność. Myśleliśmy, że już więcej bestii nie zobaczymy, ale tak się nie stało. Miał stać się legendą w historii Wydziału Policji Los Angeles. Dwa dni po uwolnieniu Nocny Pociąg pojawił się na posterunku Wilshire z martwym kotem w zębach. Dyżurny policjant wygonił go, a potem wrzucił kota do śmietnika. Nocny Pociąg pojawił się następnego dnia z kolejnym martwym kotem. Tym razem uciekł z kotem w zębach. Wrócił później tego samego dnia z tym samym kotem, nieco zdefasonowanym. Wrócił we właści- wej chwili, bo Wacky i ja właśnie kończyliśmy służbę. Kiedy Nocny Pociąg zobaczył Wacky’ego, oszalał z radości, upuścił zmiażdżony prezent, podbiegł do rozpostartych ramion Wacky’ego i obsikał mu cały mundur. Wacky za- niósł psa do mojego samochodu i zamknął go w nim. Był też akurat wkurzo- ny na porucznika Beckwortha, bo ten obiecał mu dwie skrzynki whisky z 75- procentową zniżką z jakiejś znanej mu meliny, ale potem się wycofał. Wacky łaknął zemsty, więc wziął zmasakrowanego martwego kota i do jego sierści przypiął szpilką karteczkę: „To jedyny kociak, na jakiego możesz liczyć, ty fagasie”, po czym położył kota na biurku porucznika. Beckworth znalazł kota następnego ranka i mu odbiło. Wydał list gończy za psem. Nie musiał daleko szukać. Znaleziono psa tam, gdzie go umieszczo- no poprzedniego wieczora – na tylnym siedzeniu mojego samochodu. Bec- kworth nie mógł ze mną zadzierać, bo wiedział, że przestałbym mu dawać lekcje golfa, ale bez problemu mógł udupić Nocny Pociąg. Kazał psa areszto- wać i zamknąć go w celi dla pijaków. To był zły pomysł. Nocny Pociąg za- atakował i omal nie zagryzł trzech włóczęgów. Kiedy strażnik usłyszał krzyki i pobiegł otworzyć celę, Nocny Pociąg wystrzelił z klatki, wybiegł z poste- runku Wilshire, przebiegł przez Pico Boulevard i udał się do mieszkania Wacky’ego, gdzie żyli szczęśliwie – słuchając muzyki saksofonowej – aż do

końca tych ostatnich dni mojej młodości. Tydzień po incydencie z martwym kotem Beckworth był jeszcze ciągle wkurzony. Staliśmy na polu golfowym w Rancho Park, gdzie próbowałem, bezsku- tecznie, oduczyć go złej techniki uderzania. Nie robił żadnych postępów. Była to wysoka cena za przeniesienie do dziennej służby. – Cholera. Psiakrew, cholera. A niech to – mruczał Beckworth. – Pokaż mi jeszcze raz, Freddie. Chwyciłem jego kij i uderzyłem piłkę. Prościutko. Poszybowała na dwie- ście dwadzieścia jardów. – Wyprostować plecy, poruczniku. Stopy bliżej siebie. Nie można wychy- lać się do piłki, trzeba ją spotkać w pół drogi. Wszystko było idealnie, dopóki nie zamachnął się kijem. Wtedy zrobił wszystko to, czego mu zabroniłem, i posłał piłkę na jakieś dziesięć jardów. – Spokojnie, poruczniku. Spróbujmy jeszcze raz. – Do diabła, Freddy, nie mogę się dzisiaj skupić. Golf to w dziewięćdzie- sięciu procentach koncentracja. Mam koordynację ruchów świetnego atlety, ale nie mogę się skupić na grze. Wykorzystałem sytuację. – A co pana tak zajmuje, poruczniku? – Błahe sprawy. Drobnostki. Ten twój pieprzony partner – mam co do nie- go przeczucie. Zdobywca Krzyża Zasługi, w porządku. Świetne wyniki w akademii, w porządku. Ale on ani nie wygląda na gliniarza, ani nie zachowu- je się jak gliniarz. Mówi poezją na odprawie. Myślę, że jest pedałem… – Nie Wacky, poruczniku. Uwielbia babki. – Nie wierzę. Puściłem aluzję do trzymanej w tajemnicy, ale powszechnie znanej słabo- ści porucznika do czarnych panienek. Wszyscy przy Siedemdziesiątej Siód- mej wiedzieli, że był częstym bywalcem w przybytku Minnie Roberts – naj- lepszym kolorowym burdelu w południowej części miasta. – Cóż, poruczniku – powiedziałem szeptem. – Uwielbia babki, ale nie wszystkie, jeśli rozumie pan, o co mi chodzi. Beckworth wyraźnie się ożywił. Uśmiechnął się, co mu się rzadko zdarza- ło, ukazując w kącikach ust dwa krzywo wyrośnięte zęby. – Chciałbym cię dobrze zrozumieć, Freddy… Spojrzałem we wszystkie strony, szukając podsłuchiwaczy.

– Koreanki, poruczniku. Nigdy mu ich nie dosyć. Tylko nie lubi o tym mówić, bo toczyliśmy tam kiedyś wojnę. Wacky ma świra na punkcie żół- tych. Na rogu Slauson i Hoover jest agencja, która się w takich specjalizuje. To tuż obok tej nory z ciemnymi panienkami – jak ona się nazywa? – przyby- tek Minnie. Wacky chodzi do tego chińskiego. Czasami siedzi w samocho- dzie i bierze kilka głębszych przed wejściem. Mówił mi, że widział mnóstwo szych z naszego wydziału wchodzących do Casbah w poszukiwaniu uciech, ale nie chciał wymieniać nazwisk. Wacky to równy gość. W przeciwieństwie do większości mundurowych, nie ma nic do wyższych rangą. Beckworth zbladł, ale szybko doszedł do siebie. – Cóż, może nie jest homo, ale i tak jest dupkiem. Sukinsyn. Musiałem ka- zać zdezynfekować sobie biuro. Jestem wrażliwym człowiekiem, Freddy, i miałem potem koszmary o tym zdechłym kocie. I nie mów mi, że Walker tego nie zrobił, bo to wiem. – Nie zaprzeczam, poruczniku. Zrobił to. Ale musi pan wziąć pod uwagę jego motywy. – Jakie motywy? Nienawidzi mnie. To jest jego jedyny motyw. – Myli się pan, poruczniku. Wacky pana szanuje. Nawet panu zazdrości. – Szanuje! Zazdrości! O czym ty, do diabła, mówisz? – To prawda. Wacky zazdrości panu zdolności do gry w golfa. Sam mi to powiedział. – Oszalałeś? Jestem cienki. Słaby z niego znawca. – Chce pan wiedzieć, co powiedział, poruczniku? Powiedział: „Beckworth umie się ruszać. To brak koncentracji sprawia, że partaczy wszystkie gry i nie potrafi zebrać się do kupy. Ma dużo na głowie. To dobry gliniarz. Cieszę się, że jestem tylko krawężnikiem. Przynajmniej mogę stuknąć osiemdziesiątkę, a porucznik jest zbyt sumienny i dlatego nie raz spaprał sobie grę. Gdyby nie był takim dobrym gliną, byłby z niego świetny zawodnik.” Tak powiedział. Dałem mu chwilę na przetrawienie tego. Beckworth promieniał. Odłożył kij, którym niezdarnie wymachiwał, i uśmiechnął się do mnie błogo. – Powiedz Walkerowi, żeby mnie odwiedził, Freddy. Powiedz mu, że mam dla niego butelkę przedniej szkockiej. Koreańskie cipki, Jezu! Ale chy- ba nie jest komuchem, co, Freddy? – Wacky Walker? Sierżant amerykańskiej piechoty morskiej? Ugryzłby się pan w język, poruczniku! – Masz rację, Freddy To było podłe przypuszczenie. Chodźmy. Mam już

dość na dzisiaj. Odwiozłem Beckwortha do jego samochodu, a potem pojechałem do swo- jego mieszkania w Santa Monica. Wziąłem prysznic i się przebrałem. Potem włożyłem swoją .38, której używałem, nie będąc na służbie, do małej kabury i przypiąłem ją do paska koło kręgosłupa – na wypadek, gdybym zaczął tań- czyć i zrobiłoby się romantycznie. Wsiadłem do samochodu i pojechałem szukać kobiet. Postanowiłem jechać za czerwonym tramwajem. Kursował od Long Be- ach aż do Hollywood. Był piątkowy wieczór, a wieczorem w weekendy czer- wony tramwaj przewoził dziewczyny, które miały ochotę zabawić się w cen- trum, co prawdopodobnie wykraczało poza ich możliwości finansowe. Czer- wony tramwaj jechał po nieznacznie wzniesionych torach zajmujących śro- dek ulicy, więc ledwo było widać pasażerów. Najlepiej było jechać równo z nim i oglądać wsiadające do niego dziewczyny. Najbardziej lubiłem dziewczyny z L.A.; były bardziej samotne i były większymi indywidualistkami niż dziewczęta z „przedmieść”, więc złapałem czerwony tramwaj dopiero na rogu Jefferson i La Brea. Chciałem sobie dać kilka minut oczekiwania przed istnym rogiem obfitości na Wilshire Boule- vard, gdzie były grupki sprzedawczyń z Ohrbach’s i May Company, sekretar- ki z firm ubezpieczeniowych, od których aż roiło się na najbardziej ruchliwej ulicy L.A. Jechałem swoim kabrioletem, buickiem z 47 roku, idealnie równo z czerwonym tramwajem i bacznie obserwowałem wsiadających. Łatwo było przewidzieć, jacy pasażerowie będą wsiadać przed Wilshire – staruszkowie, dzieciaki ze szkół średnich, trochę młodych par. Na Wilshire do tramwaju wskoczyło mnóstwo chichoczących dziewcząt, kręcąc się i przy- jaźnie rozpychając. Było zimno; płaszcze zasłaniały ich ciała. Nie miało to znaczenia; duch jest ważniejszy od ciała. Szybko wsiadły do tramwaju, więc nie zdążyłem przyjrzeć się ich twarzom, co nie ułatwiało mi zadania. Jeśli miałyby wysiąść w grupie przy Fountain albo Sunset, musiałbym szybko za- parkować i pędzić za nimi, nie mając czasu wypracować strategii dostosowa- nej do jednej konkretnej kobiety. Ale to nie miało znaczenia. Nie dzisiejszego wieczora, bo na La Brea, tuż przed Melrose zobaczyłem ją, kiedy wybiegała z chińskiej restauracji. Przez kilka krótkich sekund widziałem jej torebkę na długich paskach i sylwetkę na tle neonu Gordon Theater – była to niepospolita dziewczyna, jednak nie ze względu na określony typ urody, lecz widoczną uczuciowość. Emanująca z

jej twarzy nerwowość, udręczenie i strach zdawały się udzielać całej ulicy wieczornego L.A. Ubrana była gustownie, ale nie za bardzo w zgodzie z obo- wiązującą modą – miała na sobie szerokie i podwinięte męskie spodnie, san- dały i kurtkę jak Eisenhower. Ciuchy miała męskie, ale twarz delikatną i ko- biecą, no i długie włosy. Ledwo zdążyła na tramwaj, wskakując do niego lekko jak antylopa. Nie wiedziałem, dokąd jedzie – miała zbyt dużo rzeczy, żeby jechać do centrum. Może wybierała się do księgarni na Hollywood Boulevard albo na randkę, co eliminowałoby mnie z gry. Myliłem się; wysiadła przy Fountain i ruszyła na północ. Pospiesznie zaparkowałem, wsunąłem znak z napisem „Samochód poli- cyjny” pod wycieraczkę i ruszyłem za nią pieszo. Skręciła na wschód w De Longpre, cichą uliczkę osiedlową na obrzeżach dzielnicy biznesu Hollywood. Jeśli szła do domu, to dziś wieczorem nie dopisało mi szczęście – moje meto- dy wymagały zatłoczonej ulicy lub innego publicznego miejsca, więc dzisiaj w najlepszym razie mógłbym liczyć na adres do ewentualnego wykorzystania w przyszłości. Zauważyłem jednak, że w połowie uliczki stały dwa zaparko- wane równolegle do siebie radiowozy z migającymi czerwonymi światłami, co sugerowało, że może doszło tam do jakiegoś przestępstwa. Dziewczyna także to zauważyła, zawahała się i zawróciła w moją stronę. Bała się gliniarzy, a to tylko wzmogło moje zainteresowanie. Postanowiłem postawić wszystko na ten strach i zaczepiłem ją, kiedy koło mnie przechodzi- ła. – Przepraszam panią – powiedziałem, pokazując odznakę. – Jestem poli- cjantem, a tutaj właśnie doszło do zbrodni. Niech mi pani pozwoli odprowa- dzić się w bezpieczne miejsce. Przestraszona kobieta pokiwała głową, chociaż na chwilkę śmiertelnie zbladła. Zauroczyła mnie wymalowana na jej twarzy mieszanina siły i bez- bronności – to coś, co zawsze uwielbiałem nad wyraz u kobiet. – Dobrze – odparła, dodając „Panie władzo” z ledwo wyczuwalną pogar- dą. Ruszyliśmy w stronę La Brea, nie patrząc na siebie. – Jak się pani nazywa? – spytałem. – Sara Kefalvian. – Gdzie pani mieszka, panno Kefahdan? – Niedaleko stąd. Ale nie szłam do domu. Szłam na bulwar. – Dokąd?

– Na wystawę. Koło Las Palmas. – Mogę tam panią odprowadzić. – Nie. To nie jest dobry pomysł. Cały czas unikała mojego wzroku, ale kiedy znaleźliśmy się na rogu La Brea, posłała mi śmiałe, wręcz wyzywające spojrzenie, które mnie podnieci- ło. – Nie lubi pani policjantów, prawda, panno Kefalvian? – zauważyłem. – Nie. Bo krzywdzą ludzi. – Więcej jest tych, którym pomagamy, niż tych, których krzywdzimy. – Nie wierzę. Dziękuję za odprowadzenie mnie. Dobranoc. Sara Kefalvian odwróciła się do mnie plecami i ruszyła żwawym krokiem w stronę bulwaru. Nie mogłem jej pozwolić odejść. Dogoniłem ją i chwyci- łem za ramię. Wyrwała się. – Słuchaj – powiedziałem. – Nie jestem takim gliniarzem, jak myślisz. Dla mnie to służba zastępcza za wojsko. Wiem, że jest wystawa Picassa w tej księgarni na Las Palmas. Bardzo chcę się dokształcić i potrzebuję kogoś, kto mi co nieco wytłumaczy. – Uśmiechnąłem się nieśmiało, jak niewinny sie- demnastolatek. Zaczęła ustępować, bardzo nieznacznie. Uśmiechnęła się. Za- działałem szybko: – Proszę. – Naprawdę unikasz poboru? – Można to tak określić. – Pójdę z tobą na wystawę pod warunkiem, że mnie nie dotkniesz i niko- mu nie powiesz, że jesteś policjantem. – Umowa stoi. Poszliśmy do mojego nieprawidłowo zaparkowanego samochodu. Ja by- łem podniecony, a Sara Kefahdan zainteresowana, wbrew własnej woli. Wystawę prezentowano w księgarni Stanley Rose’s, miejscu cieszącym się ogromną estymą wśród miejscowej inteligencji. Sara Kefalvian szła mini- malnie przede mną, co rusz rzucając pełne podziwu komentarze. Obrazy były reprodukcjami, a nie oryginałami, ale zupełnie jej to nie przeszkadzało. Było dla mnie oczywiste, że powoli zaczynała mieć ochotę na spędzenie ze mną wieczoru. Powiedziałem jej, że nazywam się Joe Thornhill. Zatrzymaliśmy się przed „Guernicą”, jedynym obrazem, który ośmieliłem się skomentować. – Jest świetny – oznajmiłem. – Kiedy byłem dzieckiem, widziałem trochę zdjęć z tego miasta. Jak patrzę na ten obraz, wracają wszystkie wspomnienia. Szczególnie ta krowa z wystającą włócznią. Wojna musi być ciężka. – To najokrutniejsza, najstraszliwsza rzecz na świecie, Joe – odparła Sara

Kefalvian. – Poświęcam swoje życie, żeby skończyć z wojnami. – Jak? – Głosząc słowa wielkich ludzi, którzy widzieli wojnę i wiedzą już, co ona czyni z ludźmi. – Jesteś przeciw wojnie w Korei? – Tak. Jestem przeciw wszystkim wojnom. – Nie chcesz powstrzymać komunistów? – Tyranię można powstrzymać wyłącznie miłością, a nie wojną. To mnie zainteresowało. Oczy Sary zaczęły wilgotnieć. – Chodźmy pogadać – zaproponowałem. – Postawię ci kolację. Każde z nas opowie o swoim życiu. Co ty na to? – Poruszałem brwiami jak Wacky Walker. Sara Kefalvian najpierw uśmiechnęła się, a potem roześmiała i moim oczom ukazała się jakby inna osoba. – Już jadłam, ale pójdę z tobą, jeśli mi powiesz, dlaczego unikałeś poboru. – Umowa stoi. – Kiedy wychodziliśmy z księgarni, chwyciłem ją za ramię i pokierowałem nią. Poczułem, że zesztywniała, ale nie zaprotestowała. Pojechaliśmy do baru makaroniarzy na rogu Sunset i Normandie. Po dro- dze dowiedziałem się, że Sara ma dwadzieścia cztery lata, że właśnie kończy studiować historię na U.C.L.A i że jest Amerykanką ormiańskiego pochodze- nia w pierwszym pokoleniu. Jej dziadków zabili Turcy, a straszliwe historie opowiadane przez rodziców o życiu w Armenii miały decydujący wpływ na jej życie: chciała doprowadzić do końca wszelkich wojen, zakazać używania bomby atomowej, zlikwidować rasizm i sprawiedliwie rozdzielić majątek wśród ludzi. Przyznała mi, że gliniarze są potrzebni, ale powiedziała, że za- miast pistoletów mogliby obnosić się z wykształceniem w dziedzinie sztuk pięknych i szczytnymi ideałami. Zaczynała mnie lubić, więc nie mogłem jej powiedzieć, że jest stuknięta. Ja też zaczynałem ją lubić i robiło mi się gorąco na myśl o tym, że za kilka godzin będziemy się kochać. Doceniałem jej szczerość, więc stwierdziłem, że muszę się jej odwzajem- nić tym samym. Postanowiłem nie wciskać jej kitów, mając nadzieję, że może dzięki naszemu spotkaniu stanie się większą realistką. Na ścianach włoskiej restauracji, prowadzonej przez jedną rodzinę, pomię- dzy pustymi butelkami po chianti przyczepionymi do sztucznych krzaków winorośli wisiały wyblakłe plakaty przedstawiające Rzym, Neapol, Parmę i Capri. Postanowiłem zrezygnować z jedzenia i zamówiłem duży dzbanek czerwonego wina. Unieśliśmy nasze kieliszki w toaście.

– Żeby wojny się skończyły – zaproponowałem. – Naprawdę w to wierzysz? – Jasne. To, że nie noszę transparentów i nie krzyczę dookoła, wcale nie znaczy, że jestem za nimi. Nienawidzę wojen. – To powiedz mi teraz, dlaczego nie chciałeś iść do woja – rzekła cicho Sara. Opróżniłem kieliszek i ponownie go napełniłem. Sara powolutku sączyła swoje wino. – Jestem sierotą. Wychowałem się w katolickim sierocińcu w Hollywood. Parszywe miejsce. Prowadziły go sadystyczne zakonnice. Jedzenie śmier- działo. W czasie Kryzysu jedliśmy tylko ziemniaki, wodniste zupy warzywne i mleko z proszku, a mięso może raz na tydzień. Wszystkie dzieci były chu- de, anemiczne i miały brzydką cerę. Męczyłem się tam. Nie mogłem tego jeść. Tak mnie to denerwowało, że aż mnie piekła skóra. Posyłali nas do ka- tolickiej szkoły na Western Avenue. Tam też karmili nas tą breją na obiad. Kiedy miałem jakieś osiem lat, wiedziałem, że jeśli nadal będę jadł te pomy- je, to nie stanę się mężczyzną. Więc zacząłem kraść. Wyćwiczyłem się w tym na wszystkich targowiskach w Hollywood. Kradłem sardynki w puszkach, sery, owoce, ciastka, mleko – wszystko. W weekendy starsze dzieci posyłali do bogatych katolickich rodzin, żeby pokazać nam trochę dobrego życia. Re- gularnie bywałem u jednej rodziny w Beverly Hills. Byli nadziani. Mieli syna w moim wieku. Był niesfornym dzieckiem i świetnym złodziejem sklepo- wym. Specjalizował się w stekach. Przyłączyłem się do niego i okradaliśmy wszystkie sklepy mięsne w za- chodniej części miasta. Był gruby jak świnia. Bez przerwy jadł. Wyglądał jak prawdziwy sterowiec. W czasie kryzysu w Griffith Park mieszkali bezdomni w czymś w rodzaju obozu. Gliny regularnie przepędzały stamtąd włóczęgów, ale zbierali się po- nownie w innym miejscu. Dowiedziałem się o tym od jakiegoś księdza z Ko- ścioła Niepokalanego Serca. Zacząłem ich szukać. Byłem ciekawym, ale ra- czej samotnym dzieciakiem i wydawało mi się, że jest coś romantycznego w byciu włóczęgą. Wziąłem ze sobą sporo steków, które okazały się prawdzi- wym przebojem. Byłem wystarczająco duży, żeby nikt ze mną nie zadzierał. Słuchałem opowieści starych włóczęgów – o gliniarzach i rabusiach, o kolei i ludziach Pinkertona i w ogóle o różnych mrocznych sprawach. Opowiadali dziwne rzeczy, o których normalni ludzie nie mieli pojęcia. Na przykład o różnych zboczeniach. Niesłychane historie.

Chciałem dowiedzieć się jeszcze więcej, ale jednocześnie czuć się bez- piecznym… Pewnej nocy piekliśmy ukradzione przeze mnie steki i piliśmy kradzioną whisky, kiedy gliny zrobiły nalot na obóz. Zwiałem i mi się upiekło, ale sły- szałem, jak gliny zwijają włóczęgów. Byli stanowczy, ale podchodzili do swoich obowiązków z poczuciem humoru; wtedy już wiedziałem, że gdybym został gliną, miałbym dostęp do ciemnych stron życia, ale jednocześnie chro- niłby mnie swego rodzaju immunitet. Wiedziałbym, będąc jednocześnie bez- piecznym. Wtedy wybuchła wojna. Miałem siedemnaście lat, kiedy zbombardowali Pearl Harbor. I znowu coś zrozumiałem, chociaż tym razem co innego. Wie- działem, że jeśli miałbym walczyć na tej wojnie, tobym zginął. Wiedziałem również, że muszę wymyślić jakąś honorową wymówkę, żeby na pewno przyjęli mnie do policji. Nigdy nie poznałem swoich rodziców. Ci adopcyjni nadali mi nazwisko, nim mnie oddali do sierocińca. Obmyśliłem plan. Przeczytałem prawo doty- czące poboru i odkryłem, że jedyny pozostający przy życiu syn mężczyzny zabitego w czasie wojny za granicą nie podlega obowiązkowi poboru. Wie- działem też, że miałem przebitą błonę bębenkową, co samo w sobie powinno wystarczyć, ale chciałem mieć absolutną pewność. Więc spróbowałem się za- ciągnąć do wojska w 1942, zaraz po skończeniu szkoły średniej. Odkryli wadę bębenka i nie przyjęli mnie. Potem spotkałem pewną starą bezdomną kobietę, byłą aktorkę bez grosza przy duszy. Przyszła ze mną, kiedy odwołałem się od decyzji komisji poboro- wej. Wrzeszczała, że muszę pracować, żeby jej dawać jakieś pieniądze. Po- wiedziała, że jej mąż, mój ojciec, zginął w Chinach w 1926 i dlatego mnie posłała do sierocińca. To było rewelacyjne przedstawienie. Dałem jej pięć- dziesiąt zielonych. Goście z komisji poborowej uwierzyli jej i powiedzieli, żebym nigdy więcej nie próbował się zaciągnąć do wojska. Mimo to czasami się zgłaszałem, ale byli nieugięci. Podziwiali mój patriotyzm – jednak prawo było prawem, a, o ironio, pęknięta błona bębenkowa nie stanowiła przeszko- dy, żebym został gliną. Sarze bardzo się spodobała moja opowieść i aż westchnęła, kiedy skoń- czyłem. Ja też byłem zadowolony, bo długo zwlekałem z opowiadaniem tej historii, czekając na kobietę, która potrafiłaby ją docenić. Oprócz Wacky’ego tylko ona wiedziała o tej części mojego życia. Położyła swoją rękę na mojej dłoni. Uniosłem ją do ust i pocałowałem.

Ona sama wyglądała na zamyśloną i smutną. – Znalazłeś to, czego szukasz? – spytała. – Tak – odparłem. – A zabierzesz mnie do tego obozu włóczęgów? Dzisiaj? – Chodźmy od razu. Zamykają park o dziesiątej. Była to zimna, ale bardzo jasna noc. Styczeń to najzimniejszy i najpięk- niejszy miesiąc w L.A. Kolory miasta owiewane rześkim powietrzem wydają się nabierać pełni, przypominając cieplejsze dni i uroki nadmorskiego położe- nia miasta. Pojechaliśmy ulicą Vermont i zatrzymaliśmy się na parkingu obserwato- rium. Ruszyliśmy na północ, pod górę, trzymając się za ręce. Rozmawialiśmy bez skrępowania, a ja przybliżałem jej jaśniejszą, łotrzykowską stronę pracy w policji – wspomniałem o przyjaznych pijaczkach, o barwnych muzykach jazzowych w ich odlotowych garniturach, o zaginionych szczeniakach, które ja i Wacky zwracaliśmy ich młodym właścicielom. Nie mówiłem natomiast o zgwałconych, o bitych dzieciach, o zwłokach na miejscach wypadków ani o podejrzanych regularnie maglowanych na tyłach posterunku Wilshire. Nie powinna tego słuchać. Idealiści tacy jak Sara, pomimo swojej naiwności, przeważnie uważali, że świat to bagno. Musiałem nasycić jej wyobrażenia o rzeczywistości pewną dozą radości i tajemniczości. Ona nie byłaby w stanie zrozumieć, że te mroczniejsze strony pracy policjanta mogą dawać tyle rado- ści. Musiałem jej prezentować iście hollywoodzką wersję mojego zawodu. Pokazałem jej, gdzie był dawny obóz. Nie istniał od 1938 roku, od trzyna- stu lat, i teraz był to tylko porośnięty chwastami i usłany pustymi butelkami po winie plac. – To tu wszystko się dla ciebie zaczęło? – spytała Sara. – Tak. – Na myśl o tym, kiedy to było i że to było tutaj, ogarnia mnie jakiś żal… – Mnie też. Ale pomyśl, że dziś jest 30 stycznia 1951 roku i też już nigdy więcej się nie powtórzy. – To właśnie jest najgorsze. – No cóż, takie jest życie. Ale tu ciemno. Boisz się ciemności? Sara Kefalvian uniosła swą piękną głowę i roześmiała się w świetle księ- życa. Szczerym, donośnym śmiechem, godnym jej osoby. Jej ormiańskich przodków. – Przepraszam, Joe. Tylko że my gadamy tak poważnie, tak symbolicznie,

że to właściwie śmieszne. – No to bądźmy bardziej dosłowni. Zwierzyłem ci się. Teraz twoja kolej. Powiedz mi coś o sobie. Jakąś mroczną tajemnicę, o której nigdy nikomu nie mówiłaś. Zastanowiła się i odparła: – To ciebie zaszokuje. Lubię cię i nie chcę ciebie obrazić. – Mnie nie można zaszokować. Jestem odporny na szok. Mów… – No dobra. Kiedy studiowałam w San Francisco, miałam romans z żona- tym mężczyzną. Potem mnie zostawił i czułam się zraniona, więc zaczęłam nienawidzić mężczyzn. Miałam zajęcia w Berkeley, gdzie poznałam pewną nauczycielkę. Była bardzo piękna. Zainteresowała się mną. Zostałyśmy ko- chankami i robiłyśmy różne rzeczy – seksualne, takie, o jakich większość lu- dzi nawet nie marzy. Ta kobieta lubiła także młodych chłopców. Uwiodła swojego dwunastoletniego bratanka. Obie z nim to robiłyśmy… – Sara odsu- nęła się ode mnie o kilka kroków, jakby oczekiwała ciosu. – To tyle? – spytałem. – Tak – odparła. – Już wszystko? – No tak! Nie będę ci opisywała szczegółów. Kochałam tę kobietę. Pomo- gła mi przetrwać trudny okres. Czy to nie jest dla ciebie wystarczająco mroczne? Jej gniew i wzburzenie po chwili zaczęły już opadać i poczułem, że krew zaczęła żywiej mi krążyć w żyłach. – Wystarczająco. Podejdź, Saro. – Podeszła i przytuliliśmy się; jej głowa mocno wbijała mi się w ramiona. Kiedy się rozłączyliśmy, spojrzała mi w twarz. Uśmiechała się, ale po jej policzkach spływały łzy. Wytarłem je kciu- kami. – Zabiorę cię do domu – powiedziałem. Rozebraliśmy się potem bez słowa w ciemnym pokoju przerobionego z garażu mieszkania Sary Kefalvian na Sycamore Street. W pokoju było zim- no, więc Sara się trzęsła i płytko oddychała. Kiedy już oboje byliśmy nadzy, przywarłem do niej z całej siły, żeby uspokoić jej drżące ciało, po czym wziąłem ją na ręce i zaniosłem tam, gdzie musiała być sypialnia. Nie było w niej łóżka, tylko przykryty narzutami materac. Położyłem ją i usiadłem na krawędzi materaca, pokracznie zginając swoje długie nogi. Uliczna latarnia oświetlała skąpo cały pokój, dzięki czemu widziałem ugina- jące się pod ciężarem książek półki oraz ściany ozdobione reprodukcjami Pi- cassa i plakatami związkowców z czasów Kryzysu.

Sara spojrzała na mnie i położyła mi rękę na kolanie. Pogłaskałem ją po włosach, po czym pochyliłem się i obsypałem jej ramiona i szyję krótkimi, suchymi pocałunkami. Westchnęła. Powiedziałem jej, że jest bardzo piękna, a ona zachichotała. Szukałem jakichś skaz, małych znamion na ciele, bo one potrafiły zdradzić wiele tajemnic. Znalazłem, czego szukałem – tuż nad sut- kami rosły małe kępki ciemnych włosków, a prawą łopatkę znaczyło kilka pryszczyków. Całowałem te miejsca, aż Sara chwyciła mnie za głowę i przy- ciągnęła moje usta do swoich. Całowaliśmy się długo i namiętnie, a potem Sara zachęcająco wygięła się w luk. Przywarliśmy do siebie i zaczęliśmy się gwałtownie ruszać, napinając mięśnie, żeby nawet przy zmianie pozycji być jak najbliżej siebie. Już po chwili narzuty na materacu były zupełnie zwierzgane. Szczytowaliśmy w tym samym momencie; Sara szlochała, kiedy wpijałem twarz w jej szyję, łapczy- wie chłonąc ustami i nosem kropelki naszego zmieszanego potu. Długo leżeliśmy nieruchomo, gładząc się delikatnie po czułych miejscach. Rozmowa zepsułaby atmosferę; ja wiedziałem o tym z doświadczenia, a Sara instynktownie. Po jakimś czasie udała, że zasnęła. Doceniłem to, bo dzięki temu nie czułem się skrępowany koniecznością opuszczenia jej. Ubrałem się w ciemności, po czym pogłaskałem jej długie, ciemne włosy i pocałowałem w szyję, myśląc przy wyjściu, że może chociaż tym razem da- łem tyle, ile sam wziąłem. Pojechałem do domu i wyciągnąłem pamiętnik. Opisałem okoliczności poznania Sary, o czym rozmawialiśmy i czego się dowiedziałem. Opisałem jej ciało i to, jak się kochaliśmy. Potem poszedłem do łóżka i spałem do póź- nego popołudnia.

2 Laski dopisują, Freddy? Była kolejna sobota rano i właśnie wjeżdżaliśmy z Wacky’m na parking przy Miejskim Polu Golfowym w Rancho Park. Miałem apetyt na golfa, a nie męskie gadanie, więc pytanie Wacky’ego było jak niespodziewany cios. Zi- gnorowałem je, więc Wacky odchrząknął i zaczął mówić wierszem: – Och, uschnij, dzielny kobieciarzu, co wzgórków Wenus nigdyś nie syt. Och, nienasycony ty gliniarzu… Zaciągnąłem hamulec ręczny i spojrzałem na Wacky’ego. – Nie odpowiedziałeś na moje pytanie – rzekł. Westchnąłem. – Odpowiedź brzmi: tak. – To super. Ile cię to kosztuje? – Naprawdę niewiele. Do barów chodzę tylko w ostateczności. – Sięgną- łem z tylnego siedzenia swoje kije i gestem pokazałem Wacky’emu, żeby szedł za mną. Kiedy zarzuciłem na ramię torbę i zamknąłem samochód, Wac- ky zmierzył mnie jednym z tych rzadkich zimnych i przenikliwych spojrzeń. – Nie o to mi chodziło, Fred. – A o co ci chodziło, Wacky? Przyjechałem tu grać w golfa, a nie pisać wspomnienia erotyczne. Wacky poklepał mnie w plecy i poruszał brwią. – Nadal masz zamiar zostać kiedyś komendantem policji? – spytał. – Oczywiście. – Więc mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę, że komisja nigdy nie mia- nuje na to stanowisko erotomana. Wiesz, że się do ciebie dobiorą, prześwietlą na cacy? Ponownie westchnąłem, tym razem ze złością. – O co ci właściwie chodzi? – O cenę, Freddy. Z laskami nie ma lekko. Zmęczysz się przygodami na jedną noc, zrobisz się szalenie romantyczny i poszukasz cizi, którą wydyma- łeś dawno temu. A ta jedyna i tak wkrótce nie będzie mogła rywalizować z frajdą podbojów na jedną noc. Jakbyś nie robił, będzie źle. Przez ciebie cho- lernie się cieszę, że nie jestem duży, przystojny i czarujący. Naprawdę jestem szczęśliwy, że jestem tylko poetą i gliniarzem. – I pijakiem. – Od razu pożałowałem, że to powiedziałem, i natychmiast zacząłem myśleć, jak z tego wybrnąć.

Wacky był szybszy: – I pijakiem. – Więc to ty pamiętaj o cenie, Wack. Kiedy będę komendantem policji, a ty moim szefem detektywów, nie chciałbym, żebyś wykitował na marskość wątroby. – Nigdy nie zajdę tak wysoko, Fred. – Zajdziesz. – Bzdury. Nie słyszałeś plotek? Kapitan Larson w czerwcu przechodzi na emeryturę. Beckworth będzie nowym szefem na Wilshire, a mnie przeniosą na Siedemdziesiątą Siódmą, do Murzynowa. A ciebie, golfowego blond boż- ka Beckwortha przeniosą do obyczajówki, raju dla kobieciarzy. To są infor- macje z pewnego źródła, Freddy. Nie potrafiłem spojrzeć Wacky’emu w oczy. Już wcześniej słyszałem te plotki i w dodatku się potwierdziły. Zacząłem myśleć o fortelach, które mógł- bym zastosować, żeby powstrzymać Beckwortha od przeniesienia Wac- ky’ego i uświadomiłem sobie, że przecież miałem się spotkać z Beckwor- them dzisiaj o siódmej rano w Fox Hill na lekcję. Z odrazą rzuciłem swoją torbę na ziemię. – Wacky? – powiedziałem. – Tak, Fred? – Czasami to ja żałuję, że z nas dwóch to nie ja jestem pijakiem i mięcza- kiem. – Hm, a możesz to rozwinąć? – Nie. Na polu golfowym nikogo nie było. Wacky i ja wyciągnęliśmy worek z piłeczkami z naszej kryjówki w dziupli i zaczęliśmy ćwiczyć. Wacky roz- grzał się, opróżniając ćwiartkę burbona, a ja robiąc skłony i pajacyki. Pierw- szą, lekko podkręconą piłkę posłałem na sto siedemdziesiąt jardów. Słabo. Ustawiłem się staranniej i następnym razem poprawiłem wynik o dziesięć jardów. Zaczynałem wypracowywać sobie optymalne pozycje, kiedy Wacky chwycił mnie za łokieć i syknął: – Freddy, ciii, Freddy! Rzuciłem kij na ziemię i uwolniłem się od uścisku Wacky’ego. – O co ci, do cholery, chodzi? Wacky wskazał na kłócących się obok pobliskiego greenu mężczyznę i kobietę. Mężczyzna był wysoki i gruby; jego brzuch wyglądał jak awokado.

Miał bujne, rude włosy i nos długi jak moje ramię. Wyglądał na człowieka zniszczonego długoletnią pracą i imprezowaniem. Miał głębokie, wyraźnie spowodowane częstym śmiechem zmarszczki wokół ust, ale właściwie cała jego twarz zdradzała pięćdziesiąt pięć lat wyluzowanego podejścia do życia. Kobieta wyglądała na trzydziestkę i była otyła – musiała ważyć ze sto trzy- dzieści kilo. Miała długi nos i rude włosy, zupełnie jak mężczyzna, ale w jed- nym go przebiła – wyhodowała długie, gęste wąsy. Jęknąłem. Wacky tylko teoretycznie interesował się kobietami, a podniecały go wyłącznie grube. Wyjął nową ćwiartkę z tylnej kieszeni i wziął spory łyk, po czym wskazał na parę i spytał: – Wiesz, kto to jest, Freddy? – Widzę. Gruba szprycha. – Nie chodzi mi o laskę, Freddy. Mam na myśli staruszka. To Wielki Sid Weinberg. To gość, który wyprodukował Żonę potwora morskiego, pamię- tasz? Oglądaliśmy to w Westlake. Odbiło ci wtedy na punkcie tej blondyny z dużymi cyckami. – Pamiętam. No i? – I zamierzam poprosić go o autograf, a potem spróbuję mu sprzedać „Okręg umarłych” na scenariusz jego następnego filmu. Znowu jęknąłem. Wacky był fanatycznym wielbicielem horrorów, a „Okręg umarłych” stanowił jego próbę oddania hollywoodzkiego szału na potwory. W tym pomyśle obok prawdziwego świata istniał również równole- gły, lecz dla nas niewidoczny świat umarłych. Wszyscy mieszkańcy owego świata byli uzależnieni od doświadczania mrocznej strony życia, bo wszyscy zostali zamordowani. Był to wyraźnie jeden z jego najmniej udanych utwo- rów. Wacky poruszał do mnie brwiami. – Jedno, partnerze – powiedział. – Jedno ci mogę obiecać. – Co? – Że kiedy już będę sławnym scenarzystą w Hollywood, nigdy nie będę cię traktował z wyższością. Roześmiałem się: – Miej się na baczności, Wack. Producenci z Hollywood to znane sukinsy- ny. Lepiej zainteresuj się córką. Może mógłbyś się wżenić w rodzinę. Wacky roześmiał się i odszedł, a ja zacząłem rozkoszować się samotną grą w golfa. Grałem godzinę, upajając się mistycznym uczuciem jedności, które można