zajac1705

  • Dokumenty1 204
  • Odsłony117 909
  • Obserwuję51
  • Rozmiar dokumentów8.3 GB
  • Ilość pobrań76 562

W.E.B Griffin -- Braterstwo broni 6 - Generałowie

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

W.E.B Griffin -- Braterstwo broni 6 - Generałowie.pdf

zajac1705 EBooki
Użytkownik zajac1705 wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 41 osób, 41 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 490 stron)

PORUCZNICY KAPITANOWIE MAJOROWIE PUŁKOWNICY ZIELONE BERETY GENERAŁOWIE Generałowie Dla wujka Charleya i Byka zmarłych w październiku 1979 Niech spoczywają w pokoju I dla Donna. Kto kiedyś uwierzyłby w c z t e r y gwiazdki? Oraz dla szeregowego J. S. B. II Bateria „A" 2. batalionu 59. Pułku Artylerii Przeciwlotniczej Pierwszej Dywizji Pancernej Który właśnie dołączył do Braterstwa CZĘŚĆ PIERWSZA PRIORYTET

0215 ZULU 15 PAZ. 62 OD= DOWÓDZTWO MAC, WIETNAM DO: POŁĄCZONYKOMITETSZEFÓWSZTABÓW,WASZYNGTON, DC Do WIAD.: NACZ. DOW. NA PACYFIKU, HONOLULU, HAWAJE AMBASADA ST. Z J SAJGON TEMAT: DZIENNY RAPORT O INCYDENTACH ZWIĄZANYCH ZE STRATAMI PERSONELU WOJSKOWEGO STANÓW ZJEDNOCZONYCH W OKRESIE 0001 ŻULU "" 2400 ZULU, 14 PAZ. 62 1.DWÓCH (2) SZEREGOWYCH US ARMY HOSPITALIZOWANYCH W SAJGONIE 1350 ZULU W WYNIKU ZDERZENIA CIĘŻARÓWKI NALEŻĄCEJ DO US ARMY Z MIEJSCOWYM SAMOCHODEM OSOBOWYM. 2.DWÓCH (2) SZEREGOWYCH SIL POWIETRZNYCH STANÓW ZJEDNOCZONYCH HOSPITALIZOWANYCH W SAJGONIE 1410 ZULU Z POWODU POWAŻNEGO ZATRUCIA, NAJPRAWDOPODOBNIEJ WSKUTEK SPOŻYWANIA MIEJSCOWYCH NAPOJÓW ALKOHOLO- WYCH. 3.JEDEN (1) KAPITAN US ARMY, JEDEN (1) PORUCZNIK US ARMY ORAZ TRZECH (3) SZEREGOWYCH US ARMY ZABITYCH; JEDEN (1) SZEREGOWY UsARMY UZNANYZAZAGINIONEGO WAKCJI; DWÓCH (2) SZEREGOWYCH ARMII USA HOSPITALIZOWANYCH W WYNIKU RAN ODNIESIONYCH MIEDZY 1430 ZULU A 1615 ZULU PODCZAS NIEUDANEGO ATAKU VlETCONGU NA OBÓZ SlL SPECJALNYCH NA Nul BA DEN.

4.JEDEN (1) MAJOR SIL POWIETRZNYCH US ARMY HOSPITALIZOWANY 1625 ZULU W WYNIKU OBRAŻEŃ ODNIESIONYCH W KATASTROFIE LOTNICZEJ MASZYNY T-28 PODCZAS LĄDOWANIA W DA NANG. 5.JEDEN (1) MAJOR US ARMY, JEDEN (1) KAPITAN US ARMY, JEDEN (1) KOMANDOR KORPUSU MARINES (USMC) ORAZ DWAJ (2) PORUCZNICY HOSPITALIZOWANI 2030 ZULU W SAJGONIE W WYNIKU LEKKICH POPARZEŃ, KTÓRYCH DOZNALI, GDY EKSPLODOWAŁA KUCHNIA BENZYNOWA W KWATERZE OFICERSKIEJ NR 3. 6.JEDEN (1) SZEREGOWY US ARMY HOSPITALIZOWANY 2205 ZULU W DA 9 NANG W WYNIKU UDERZENIA TĘPYM NARZĘDZIEM W GŁOWĘ PODCZAS NAPADU NA SKŁAD WOJSKOWY V KLASY W KTÓRYM PEŁNIŁ SŁUŻBĘ WARTOWNICZĄ PODSUMOWANIE: ZABIT ZAGINI Do DO NA MIEJS ZACJI 2OP. OOP. 3OP. 4-OP. 0 0 0 0 3 1 SZER. 1 SZER. & Z ROZKAZU GENERAŁA HARKINSAI JAMES C. WIŁINNS GENERAŁ BRYGADIER, USMG I 1 Nui Ba Den

Republika Południowego Wietnamu 15 października 1962 Wydarzenia, o których wspomniano w punkcie 3. Dziennego Raportu o Incydentach Związanych ze Stratami Personelu Wojskowego USA w okresie 0001 Żulu - 2400 Żulu, 14 października 1962 roku, rozegrały się w miejscu zwanym oficjalnie Obozem 7. Członkowie amerykańskiego garnizonu nazywali je jednak częściej Dien Bień Phu II i taki też napis widniał na tablicy informacyjnej. Na co dzień Obóz 7 zwany był po prostu Fu Dwa. Ów amerykański garnizon składał się z dziewięciu żołnierzy: kapitana, porucznika, dwóch sierżantów sztabowych, trzech starszych sierżantów oraz dwóch sierżantów. Towarzyszyło im stu sześćdziesięciu żołnierzy Armii Republiki Wietnamu (ARVN), pod dowództwem kapitana. Wielu z nich towarzyszyli krewni - łącznie 236 osób - od niemowląt (niektóre z nich starszy sierżant Dugan osobiście przyjął na ten świat) po babcie i dziadków, którzy - choć wyglądali na dziewięćdziesięciolatków - mogli mieć niespełna lub nieco ponad pięćdziesiąt lat. Oficjalnie garnizon amerykański był Drużyną A nr 16, należącą do Pierwszej Grupy Sił Specjalnych. Dwaj jej żołnierze byli Murzynami: porucznik A. L. Wills, zastępca dowódcy, oraz starszy sierżant Dugan, sanitariusz, Stary, czyli (dwudziestosześcioletni) kapitan William French, oraz wszyscy pozostali, prócz sierżanta Petrofskiego, podoficera operacyjnego, byli białymi anglosaskimi protestan- 11 tami. Petrofski przybył do Stanów Zjednoczonych z Rosji jako nastolatek.

Raz w miesiącu, zgodnie z regulaminem US Army, porucznik Wills (który prócz innych funkcji pełnił też obowiązki oficera do spraw mniejszości) przesłuchiwał sierżanta Dugana, by się upewnić, czy ten nie został aby nieuczciwie potraktowany z powodu swej rasy i/lub koloru skóry. Raport Willsa, zatwierdzony przez dowódcę, wędrował w górę odpowiednimi kanałami. Gdy rozpoczął się atak, porucznik Wills przebywał na stanowisku dowodzenia. Pochylony nad przenośną maszyną do pisania marki Royal z wielkim namaszczeniem komponował pismo do dowództwa, w którym postulował, iż wierni Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej bez wątpienia stanowią mniejszość w Armii Stanów Zjednoczonych, zatem zgodnie z regulaminem, armia powinna zapewnić sierżantowi sztabowemu Petrofskiemu dostęp do duchowego wsparcia ze strony kapłanów tegoż wyznania. Wyżej wspomniany podoficer, jak napisał porucznik Wills (za radą sierżanta Geoffreya Craiga), wykazywał wyraźnie obniżone morale, co z pewnością było skutkiem braku owego duchowego wsparcia. Jako prawosławny, sierżant Petrofski nie mógł wszak szukać otuchy u kapelanów protestanckich czy katolickich. Porucznik Wills uważał sierżanta Craiga za nieprzeciętnie bystrego osobnika. Choć Craig był najmłodszy w oddziale, jednogłośnie wybrano go na zastępcę podoficera operacyjnego, gdy tura służby starszego sierżanta Case-by'ego dobiegła końca. A Wills nie troszczyłby się przecież o spokój ducha sierżanta Petrofskiego, gdyby nie cholernie genialny pomysł Craiga. Wills nie miał wątpliwości, że gdy pismo dotrze odpowiednimi kanałami wyżej, podjęte zostaną stosowne działania. Jak zauważył Craig,

dowództwo miało dwie opcje: znaleźć popa gotowego wybrać się z duszpasterską wizytą do tej głuszy (ryzykując odstrzelenie tyłka) albo wysłać sierżanta Petrofskiego w możliwie najkrótszym terminie do cerkwi w Sajgonie. Nawet gdyby Petrofski rzeczywiście odwiedził dom boży, 12 miałby do wykorzystania od dwudziestu do czterdziestu ośmiu godzin urlopu w mieście, w którym chińska kopia rosyjskiego karabinu Mosin warta była - według stawek krzesłochroniarzy, jak nazywano dzielnych żołnierzy zza biurek - sto dolarów albo skrzynkę whiskey. Karabinek szturmowy Kałasznikowa (trudniejszy do zdobycia, zatem bardziej poszukiwany) osiągał cenę dwustu pięćdziesięciu, a nawet trzystu dolarów, jeśli był w doskonałym stanie. Co najmniej za butelkę whiskey można było sprzedać flagę Vietcongu. Petrofski zaś był potężnym sukinkotem i w dwóch workach marynarskich potrafił unieść po pół tuzina karabinów zawiniętych we flagi Vietcongu. W bunkrze służącym za arsenał zgromadzono prawie trzydzieści Mosinów i osiemnaście Kałasznikowów. Flag Vietcongu nie było wiele, ale krewni żołnierzy ARVN byli w stanie dostarczyć kilkadziesiąt dosłownie z dnia na dzień. Petrofski spodziewał się więc, że ze swej duchowej piel- grzymki do Sajgonu przywiezie co najmniej parę skrzynek porządnej szkockiej i burbona albo - jeśli dobrze pójdzie -ze dwa tysiące dolarów. Przy odrobinie szczęścia - i z pomocą łapówki wręczonej pilotowi z Lotnictwa Armii - mógł liczyć na jeszcze lepszą zdobycz: może nowy sprzęt stereo (bo stary już dogorywał) albo i małą lodówkę. Ta, którą mieli, była nie tylko mała, ale także rozpadała się ze starości.

Kilka miesięcy po tym, jak sierżant Craig dołączył do drużyny, porucznik Wills znalazł chwilę, by go zapytać, czy prawdą są pogłoski, jakoby był spokrewniony z podpułkownikiem Craigiem W. Lowellem. - To mój wujek. Nasi ojcowie są kuzynami - odparł Craig. Porucznik Wills uznał ten fakt za fascynujący. Podpułkownik Craig W. Lowell miał bowiem niezłą reputację w Zielonych Beretach. Był na przykład serdecznym kumplem generała brygadiera Paula T. Hanrahana, szefa formacji, z którym jeszcze jako młody porucznik wybrał się do Grecji na szaleńczą eskapadę w stylu Johna Waynea. Co więcej, składając generałowi wizyty w Szkole Operacji Specjalnych w Fort Bragg, zwykle zjawiał się za sterami wła- 13 snego samolotu, wartego ćwierć miliona dolarów. Mówiło się - a samolot wydawał się potwierdzeniem tej opinii - że Lowell ma więcej pieniędzy niż Bóg. •I też jesteś bogaty? - spytał Wills. •Mniej więcej tak jak on - odparł rzeczowo sierżant Craig. - Ale my, bogacze, nie mówimy „bogaty", tylko „dobrze sytuowany". •Zatem co, do cholery, robisz w wojsku? •Myślałem, że pan porucznik wie. Przyjaciele i sąsiedzi wybrali mnie na obrońcę światowej demokracji - odparł kpiąco sierżant Craig. •I zgłosiłeś się na ochotnika do Sił Specjalnych? •Niezupełnie. •Co to znaczy? •To znaczy, że siedziałem w areszcie jednostki w Fort Jackson, czekając

na rozprawę i wyrok od pięciu do piętnastu lat w Leavenworth, gdy kuzyn pułkownik zaproponował mi alternatywne rozwiązanie. •A coś ty, u licha, zmalował? •Znokautowałem sierżanta plutonu szkolenia podstawowego. Zarzut brzmiał: „Napaść na podoficera pełniącego służbę". Złamałem sukinsynowi szczękę - wyjaśnił Craig. •Bardzo głupio - orzekł bez zastanowienia porucznik Wills. •Raz czy dwa przyszła mi do głowy taka myśl - wyznał sierżant Craig. - Z jednej strony, pięć do piętnastu w Leaven-worth to kupa czasu. Ale z drugiej, słyszałem, że w Kansas nie strzelają do ludzi. Porucznik Wills zastanawiał się potem, czy wypytywanie Craiga o prywatne sprawy było mądrym posunięciem. Zycie, które sierżant prowadził w Stanach, nie miało nic wspólnego z tym, co działo się w Fu Dwa, jednak świadomość bliskich związków Craiga z kadrą dowódczą sprawiała, że Wills czuł się niezręcznie. Lepiej byłoby po prostu nie wiedzieć. Monotonne wycie ręcznej syreny rozbrzmiało na moment przed eksplozją pierwszego pocisku moździerzowego. - Szlag by to! - powiedział porucznik Wills. Zabrakło mu paru minut, by dokończyć pismo. 14 - Co jest, do cholery? - zawołał sierżant Craig, a potem sięgnął po M-14 i wybiegł ze stanowiska dowodzenia. Dzienne ataki na Dien Bień Phu II były rzadkością, okazały się bowiem dla Vietcongu zbyt kosztowne. Znacznie łatwiej było namierzyć pozycję

moździerzy Charleya - bo tak Amerykanie nazywali swego wroga - za dnia niż nocą. Zwłaszcza że i moździerzowcy z ARVN znali się na swojej robocie. Już po trzecim wystrzelonym pocisku Charley mógł się spodziewać celnej riposty. Bezpieczniej było więc dla nich czaić się w krzakach nocą, odpalić parę pocisków i wiać do wszystkich diabłów, by nie dać się zabić. Vietcong nauczył się też z czasem, że choć - z powodu min ukrytych w ziemi, drutów z zawieszonymi puszkami oraz Claymore'ów na drzewach - trudno było nocą podejść w pobliże Fu Dwa, to jeszcze cięższą przeprawą był atak za dnia, gdy stu pięćdziesięciu ludzi waliło do atakujących ze wszystkich luf, od starych karabinów M-l kalibru .30 po karabiny maszynowe M-60 kalibru 7.62. Spostrzeżenia te - z szacunkiem i dość szczegółowo -zostały przekazane dowódcy 39. Pułku Piechoty Wietnamskiej Armii Ludowej i jego doradcy politycznemu przez dowódcę 9. Kompanii, który miał poprowadzić ostateczny atak na Fu Dwa. Doradca polityczny uświadomił mu wtedy, że zwycięstwo nad marionetkowym reżimem z Sajgonu nie będzie możliwe, póki ludzie nie zrozumieją, że triumf jest nieunikniony. Choć kapitan Van Hung Au nie bardzo rozumiał, co to miało znaczyć, nie uważał też, by miał prawo kwestionować słowa podpułkownika, który przybył aż z Hanoi, by po- dzielić się swą mądrością i doświadczeniem z dowództwem 39. Pułku. Jak wyjaśnił doradca polityczny, istniały też praktyczne powody, dla których należało unicestwić bazę na Nui Ba Den. Niektóre z nich miały czysto wojskową naturę: działania wojsk marionetkowego rządu, prowadzone pod dyktando amerykańskich dowódców, ograniczyły

przepływ broni i zaopatrzenia przez dolinę do poziomu, którego nie można było zaakceptować. 15 Miały też niekorzystny wpływ na przebieg wojny wyzwoleńczej w całym regionie. Utrudniły na przykład funkcjonariuszom ludowodemokratycznego rządu pobieranie podatków niezbędnych do kontynuowania walki w słusznej sprawie. Kilkanaście razy zdarzyło się, że poborcy zostali zdradzeni: gdy zjawiali się w wioskach, by zarekwirować świnie, kurczaki, ryż i warzywa oraz zwerbować „ochotni- ków" do przeniesienia tych dóbr przez dolinę, czekały na nich komitety powitalne złożone z Zielonych Beretów i żołnierzy marionetkowego rządu. Taki stan rzeczy podważał szacunek obywateli dla lu- dowodemokratycznej władzy i wydawało się, że sytuacja będzie się jeszcze pogarszać. Jak donosił wywiad, sukces, jakim było utworzenie placówki na Nui Ba Den, zachęcił Amerykanów do zakładania kolejnych baz w kluczowych punktach, dzięki którym mogli zakłócać przepływ zaopatrzenia na południe oraz jeszcze skuteczniej szerzyć niechęć do ludowodemokratycznego rządu. I właśnie dlatego podjęto na najwyższym szczeblu decyzję o zlikwidowaniu bazy na szczycie Nui Ba Den. Dowódca 39. Pułku zapoznał się z sytuacją taktyczną. Po pierwsze, jak często mawiał przewodniczący Mao, mądrość nakazywała atakować wroga w takim miejscu i o takim czasie, gdy najmniej się tego spodziewał. Po drugie, Amerykanie i ich sojusznicy z sił zbrojnych marionetkowego rządu Wietnamu byli przekonani, że atak

jednostki mniejszej niż pułk nie stanowi dla nich żadnego zagrożenia, a nie mieli powodu przypuszczać, by w okolicy działał pułk wrogich wojsk. Dlatego też podjęto decyzję o przeprowadzeniu ataku siłami pułku piechoty, za dnia. Według doniesień wywiadu kontakt radiowy między placówką Zielonych Beretów a dowództwem następował mniej więcej co dziewięćdziesiąt minut, toteż należało rozpocząć atak natychmiast po zakończeniu łączności przez amerykańskiego radiooperatora. Pierwsze salwy moździerzowe miały spaść właśnie na bunkier łączności i potrwać tak długo, aż bunkier i/lub anteny zostaną zniszczone. Zrealizowanie tego celu oznaczałoby dziewięćdziesiąt minut 16 spokoju, podczas gdy dowództwo amerykańskich sił trwałoby w przekonaniu, że placówka na Nui Ba Den ma się doskonale. Kolejna, piętnastominutowa faza ataku miała polegać na zmasowanym ostrzale moździerzowym i rakietowym na inne części bazy. Jako że marionetkowi żołnierze nie mieli zwyczaju oszczędzania amunicji, należało się spodziewać, że odpowiedzą intensywnym ogniem, w przekonaniu, że atak skończy się równie szybko jak wszystkie poprzednie. Obrońcy bazy Nui Ba Den mieli więc wyczerpać zapasy w bezproduktywnej strzelaninie do przeciwnika, który - jeśli nie liczyć załóg moździerzy raz po raz ujawniających swe pozycje - w całej swej masie krył się bezpiecznie pod ziemią. Trzecia faza miała być pierwszą falą bezpośredniego szturmu. Wśród dziewięciu kompanii piechoty gotowych do ataku znalazła się i ta oznaczona numerem 9, podległa kapitanowi Van Hung Auowi. Do

szturmu miały przystępować trójkami. Dowódcy mieli nadzieję, że już pierwsze trzy kompanie pokonają pierwszą i drugą linię obrony, chociaż wydawało się to mało prawdopodobne. Należało się raczej spodziewać, że w tej fazie ataku obrońcy Nui Ba Den, wciąż nieświadomi rzeczywistej liczebności wroga, pozbędą się resztek amunicji. Pięć minut po pierwszej fali bezpośredniego szturmu miała nastąpić kolejna pięciominutowa faza ostrzału moździerzowego i rakietowego. Zaraz potem przewidziano drugą falę szturmu. Jeszcze jedna faza ostrzału moździerzowo-rakietowego miała poprzedzić trzecią falę szturmu — tę, którą dowodzić miał kapitan Van Hung Au. Z politycznego punktu widzenia bardzo ważne było to, by kapitan przeżył bitwę i wśród okolicznej ludności, która go znała, stał się symbolem zwycięstwa. Nie planowano brania jeńców - chyba że znaleziono by żywych Amerykanów pomiędzy ofiarami ataku. Gdyby tak się stało, należało zapewnić im pomoc lekarską w pierwszej kolejności. Po sfotografowaniu wszystkich żołnierzy amerykańskich ranni mieli trafić do niewoli. (Publikowanie takich zdjęć w Stanach Zjednoczonych znacząco zmniejsza- 17 ło zapał wojenny obywateli USA). Drugim priorytetem było zebranie zdobycznej broni ręcznej i amunicji. Trzecim - ewakuacja zabitych. Pozostawianie większej liczby zabitych żołnierzy Wietnamskiej Armii Ludowej na polu walki było politycznie niedopuszczalne. Czwartym priorytetem była ewakuacja rannych. Broń ręczna, amunicja i inne wyzwolone z rąk amerykańskich dobra

miały trafić do specjalnie w tym celu wydrążonych tuneli, wraz z cięższym sprzętem (moździerzami, wyrzutniami rakiet i amunicją do nich) użytym podczas ataku. Wyniesienie ich poza dolinę zaplanowano na póź- niej, gdy - jak się spodziewano - wojska marionetkowego reżimu zakończą drobiazgowe przeczesywanie okolicy. Zabici w akcji również mieli trafić do szczelnie zamkniętych tuneli. W miarę możliwości należało ewakuować rannych, ale także - nie bez żalu - dobijać tych, których transport mógł się okazać niemożliwy, oraz tych, którzy nie mieli szans na powrót do zdrowia. I dla nich tunele miały stać się grobem. Po zrealizowaniu wymienionych celów oddziały szturmowe miały się rozproszyć. Absolutnym priorytetem w ewakuacji z pola bitwy byli fotografowie oraz amerykańscy jeńcy - jeśli tacy by się znaleźli. Kapitanowi Van Hung Auowi zalecono czekać na sygnał, iż jego udział w ataku dobiegł końca. Wkrótce potem miał rozproszyć swoich ludzi i czekać na dalsze rozkazy. 2 Obowiązująca w Fu Dwa Stała Procedura Operacyjna na wypadek ataku określała precyzyjnie, gdzie powinni się znaleźć oficerowie i żołnierze Drużyny A. Dowódca, podoficer operacyjny oraz sierżant łączności mieli się udać na stanowisko dowodzenia. Zastępca dowódcy oraz zastępca pod- oficera operacyjnego - na Wzgórze Bunkrowe. Sanitariusz miał czuwać w ambulatorium, czyli bunkrze uformowanym z worków z piaskiem, oznaczonym czerwonym krzy-

18 żem oraz schludną tabliczką z napisem „Ginekologia i położnictwo". Pozostali członkowie Drużyny A musieli zaś pilnować, by żołnierze ARVN zrobili to, co do nich należało. Często porównywano Dien Bień Phu II do silnie ufortyfikowanych pozycji francuskich w Dien Bień Phu, zdobytych przez siły Ho Chi Minha na kilka lat przed tym, nim Amerykanie rozpoczęli działania w Wietnamie. Sugerowano, że placówka Dien Bień Phu II, otoczona przez nieprzyjaciół - podobnie jak wcześniej Dien Bień Phu - zostanie zmiażdżona. Nie była to precyzyjna analogia, dawna baza Dien Bień Phu położona była bowiem w dolinie, Fu Dwa ulokowano zaś na szczycie góry. Prawdą jednak było to, że Fu Dwa znajdowała się w samym sercu głuszy, otoczona przez wrogich Wietnamczyków. Nikt w Drużynie A nie wątpił, że jeśli tylko Vietcong będzie skłonny zapłacić stosowną cenę krwi, Fu Dwa nie przetrwa. Choć identyczna nazwa sugerowała coś innego, Wzgórze Bunkrowe nie miało nic wspólnego z Bunker Hill w Bostonie. Było to całkiem zwyczajne wzgórze, na którego szczycie po prostu wybudowano bunkier. Wierzchołek składał się z trzech granitowych iglic, wysokich na dziesięć stóp i oddalonych od siebie o kilka stóp. Stały się one fundamentem bunkra: ścieżki między skałami zadaszono belkami, na których piętrzyły się worki z piaskiem. Całość otoczona była ścianą worków z piaskiem wysoką na cztery stopy. W niej z kolei umieszczono cztery gniazda karabinów maszynowych M-60, a każde z nich za- bezpieczono od góry daszkiem z belek i workami z piaskiem. Pola ostrzału ustalono tak, by obejmowały prawie cały teren bazy oraz

większość możliwych dróg podejścia. Przygotowano też kilka otoczonych workami z piaskiem stanowisk strzeleckich. Ciężkie uzbrojenie Wzgórza Bunkrowego stanowiły cztery moździerze: trzy M-19 kalibru 60 milime- trów wyrzucające pociski na odległość nieco ponad mili oraz jeden M-29 kalibru 81 milimetrów — najcięższa artyleria Wzgórza Bunkrowego - strzelające na dystans blisko dwóch mil. Dwie z sześćdziesiątek ulokowano tak, by mogły pokryć ogniem nieliczne zakamarki terenu, do których nie sięgał ostrzał karabinów maszynowych. Trzecią oraz 19 M-29 umieszczono w miejscu, z którego mogły ostrzeliwać najbardziej logiczną drogę potencjalnego ataku na Fu Dwa. W przejściach między kamiennymi iglicami piętrzyły się zapasy amunicji, podobnie jak w „sali" pomiędzy nimi. Wzgórze Bunkrowe było pierwszą i zarazem ostatnią linią obrony Fu Dwa. To z niego miały paść pierwsze strzały ku napastnikom, a gdyby baza padła, miało być ostatnim miejscem zajętym przez nieprzyjaciela. Z tego powodu, zgodnie ze Stałą Procedurą Operacyjną, zastępca dowódcy i zastępca podoficera operacyjnego mieli przebywać właśnie na Wzgórzu. Dzięki telefonowi i krótkofalówce mieli łączność z pozostałymi pozycjami obrony oraz ze Starym na stanowisku dowodzenia. Zastępca podoficera operacyjnego dowodził strzelcami z ARVN, obsługą ka- rabinów maszynowych i moździerzy; jego przełożony kierował obroną niższych partii wzgórza. Jako że pociski śmigały dokoła cholernie gęstym gradem, sierżant Craig oparł się naturalnemu instynktowi szukania kryjówki w jednoosobowym

stanowisku strzeleckim, bo pod takim ostrzałem nie przetrwałoby nawet minuty, i tak szybko, jakby ścigali go wszyscy diabli, puścił się sprintem w stronę Wzgórza Bunkrowego. Gdy wspinał się na wierzchołek, dyżurna obsługa już się uwijała przy sześćdziesiątkach; przeskakując nad ścianą worków z piaskiem, Craig usłyszał też znacznie głębszy, basowy huk moździerza kalibru 81 milimetrów. Dysząc ciężko, przycupnął w jednym ze stanowisk strzeleckich i sięgnął do kieszeni po zatyczki do uszu. Gdy Vietcong po raz pierwszy urządził im taką zabawę, Craig miał nieszczęście znaleźć się tuż przy karabinie maszynowym M-60 i potem jeszcze przez dziesięć dni dzwoniło mu w uszach. Sierżant sztabowy Petrofski zlitował się nad nim wtedy i po- darował mu swoje zapasowe zatyczki, a wkrótce potem pokazał reklamę w piśmie „American Rifleman", by zamówił sobie własny komplet. Włożywszy do uszu miniaturowe urządzenia (prosty mechanizm z gumy i aluminium umożliwiał normalne słyszenie, póki tłoczek i kulka nie zareagowały na fale 20 dźwiękowe o wyższym natężeniu), Craig spojrzał w dół, ku bazie. - Niech to szlag! - powiedział. Porucznik Wills, który opuścił stanowisko dowodzenia nie później niż sześćdziesiąt sekund po nim, był teraz martwy: leżał w rozlewającej się coraz szerzej kałuży krwi, nie dalej niż dwadzieścia pięć jardów od stanowiska dowodzenia. Musiało to być niemal bezpośrednie trafienie granatem moździerzowym. Ze stanowiska dowodzenia też niewiele zostało - Bóg jeden wie, ile pocisków musiało trafić w cel, by tak rozrzucić worki z piaskiem i

rozerwać większość z tych, które pozostały. Strop i jedna ze ścian przestały istnieć. Na oczach Craiga w celu eksplodowały - niemal jednocześnie - kolejne dwa pociski. Wydawało się, że ogień moździerzy koncentruje się wyłącznie na stanowisku dowodzenia. Co jest, do cholery? Odpowiedź była bardzo prosta. Wróg starał się zniszczyć stanowisko dowodzenia, a właściwie już je zniszczył. To oznaczało, że nie żyją także Stary oraz sierżant Pe-trofski. Craig wolał nie myśleć o implikacjach tego faktu, ale musiał. Przede wszystkim, zgodnie ze Stałą Procedurą Operacyjną obowiązującą w Fu Dwa, punktem dowodzenia było teraz Wzgórze Bunkrowe. Niestety, zastępca dowódcy, który miał obowiązek zastąpić Starego, także nie żył. W tej sytuacji baza miała się znaleźć pod komendą podoficera operacyjnego, czyli Petrofskiego. Nikt nigdy nie przypuszczał, by wydłużenie tego łańcucha dowodzenia miało być kiedyś konieczne, lecz mimo to, na wszelki wypadek, w Procedurze Operacyjnej opisano go aż do dziewiątej pozycji, na której znajdował się młodszy zbrój mistrz. Sierżant Craig uniósł krótkofalówkę na wysokość ust. - Fu Trzy, tu Fu Cztery - powiedział. Nasłuchiwał chwilę, zanim powtórzył wywołanie. Odpowiedzi nie było. Układ kryptonimów wywoławczych w bazie Fu Dwa był 21 odzwierciedleniem łańcucha dowodzenia: Fu Jeden to Stary, Fu Dwa -jego zastępca, Fu Trzy - podoficer operacyjny, a Fu Cztery - zastępca

podoficera operacyjnego. Najwyższym ogniwem w łańcuchu dowodzenia był teraz sierżant Craig. - Fu Pięć, tu Cztery - powiedział do krótkofalówki. Pią tym był sierżant łączności. -Mów. •Cały jesteś? •Anteny padły. Agregat też rozwalony, więc i tak by się nie przydały. •Kiedy miałeś ostatni kontakt z górą? •Jakieś sześćdziesiąt sekund przed tym, jak zaczęło się to gówno. Szlag! Skoro anteny padły, nie mogli wezwać wsparcia. Aż do czasu kolejnego kontaktu - czyli za półtorej godziny -nikt nawet się nie domyśli, że doszło do ataku na Fu Dwa. •Kiedy mógłbyś zacząć nadawać? •Zapomnij o tym - odparł Fu Pięć. - Gdzie Wills? •Nie żyje. •Cholera! •Sześć, tu Cztery. Cisza. •Siedem? Jest tam kto? •Tu Dziewięć, jestem - odezwał się młodszy zbroj-mistrz. •Cały? •Cały. Wills i Stary nie żyją? •Nie odpowiadają. •Tu Siedem. Właśnie się rozglądałem, ale nic nie widać. Chyba ładują

wszystko, co mają, w dowództwo. •Co z Ósemką? Osiem, jesteś tam? •Jest na stanowisku M-60; chyba nawaliło mu radio. Widzę tam ludzi. •Daj znać, jeśli zobaczysz coś jeszcze - odparł Craig i oparł się ciężko o worki z piaskiem. Przyszła mu do głowy jeszcze jedna całkiem nieprzyjemna myśl: gdy tylko Vietcong nabierze przekonania, że unicestwił stanowisko dowodzenia i system łączności, zainte- 22 resuje się Wzgórzem Bunkrowym. Jeśli zaś zniszczy stanowisko na szczycie, będzie po zabawie. Tymczasem jednak moździerze z Bunkrowego ryczały niemal bez wytchnienia. Żołnierze ARVN byli dobrze wyszkoleni. Potrafili wystrzeliwać ponad dziesięć pocisków na minutę, a gdyby tylko umieli prędzej wypakowywać pociski z drewnianych skrzyń, strzelaliby pewnie jeszcze szybciej. A jak zauważył kiedyś z całą powagą porucznik Wills, na szczycie Wzgórza Bunkrowego zgromadzono wystarczająco dużo amunicji obu kalibrów, by toczyć wojnę. Craig poderwał się i podbiegł do najwyższego rangą oficera ARVN. Spróbował najpierw po angielsku, a potem przemawiał doń na migi tak długo, aż tamten go zrozumiał. Wyraz twarzy porucznika ARVN wskazywał jednak na to, że uważa Craiga za szaleńca lub tchórza, a może za jedno i drugie. Niby dlaczego mieli przenieść moździerze pod osłonę bali i worków z piaskiem wieńczących Wzgórze, skoro tak dobrze robili to, czego ich

nauczono: prowadzili ogień kontr -bateryjny? Craig uniósł w górę palec wskazujący, a potem skierował go ku otoczonemu chmurą pyłu i dymu stanowisku dowodzenia, na które co pięć-dziesięć sekund spadały kolejne pociski. Teraz dopiero wyprostował drugi palec i wskazał na Wzgórze Bunkrowe. Najpierw tam, teraz tu. Porucznik ARVN nareszcie pojął. Pobiegł wzdłuż ściany worków z piaskiem, w locie rozkazując swoim ludziom, by przenieśli moździerze i karabiny maszynowe do korytarzy na wzgórzu. Sierżant Craig ruszył w przeciwną stronę, tłumacząc swoją rację gestami, a w przypadku załogi ostatniego moździerza - ruchem lufy swego M-14. Przez mrożącą i krew w żyłach chwilę był prawie pewny, że sierżant dowodzący tą drużyną, który spoglądał na niego nienawistnym 1 wzrokiem, odpowie na rozkaz, kierując broń w jego stronę. Tam w dole, w bunkrze ż worków z piaskiem, miał przecież rodzinę, której musiał bronić. W końcu jednak ustąpił: na jego rozkaz żołnierze wnie- 23 śli moździerz pod dach, a dwaj inni ewakuowali M-60 wraz z sześcioma skrzynkami amunicji. Pierwszy granat moździerzowy trafił w bunkier na szczycie wzgórza w chwili, gdy właśnie ci dwaj żołnierze ARVN przeciskali się obok Craiga w wąskim przejściu między skałami. Drugi eksplodował ułamek sekundy później. Craig był tak oszołomiony siłą wybuchu, że na moment utracił ostrość widzenia, a słyszał - mimo zatyczek - jedynie dzwonienie w uszach. Coś ukąsiło go w wargę i pomyślał, że to drobny odłamek skały. Chwiejnym krokiem zagłębił się w korytarz, niecierpliwym gestem

rozkazując dwóm żołnierzom, by zablokowali prześwit czym się da. Chwilę później wszedł do swego „pokoju" w środkowej części bunkra. Ostrzał moździerzowy był teraz intensywny; pociski spadały bez ustanku. Wydawało się, że fala uderzeniowa przenika nawet przez słupy z litego granitu. Spomiędzy belek stropowych sypały się nieprzerwanie strużki piasku z worków ułożonych powyżej. Widoczność, zwykle nie najlepsza, była teraz fatalna. Dwie dwustuwatowe żarówki, które zwykle stale paliły się w pomieszczeniu, oczywiście już nie działały. Zgasły w chwili, gdy rozwalony został agregat. Działała natomiast - z sykiem jaskrawego płomienia - latarnia marki Coleman stojąca na stole. Dwaj żołnierze ARVN przykucnęli na podłodze, próbując zapalić drugą. Craig poczuł na podbródku coś ciepłego i mokrego. Potarł to miejsce palcami, które pokryły się czymś lepkim. Spojrzał niżej, na koszulę. Krew utworzyła na niej plamę w kształcie wielkiej kropli, która lśniła w blasku lampy. Tak się sobie przyglądał ze szczerym zdumieniem i nie był pewny, czy za chwilę zwymiotuje, czy może się zesra, porucznik ARVN podszedł do niego, bez ceregieli pociągnął w stronę składanego krzesła stojącego przy stole i jednym pchnięciem usadził go na nim. Przyglądał się ranie z tak bliska, że Craig czuł w jego oddechu smród czosnku i cholera wie czego jeszcze. Po chwili wydał kilka śpiewnych, stanowczo brzmiących rozkazów. Na stole pojawił się zestaw pierwszej pomocy (w wersji Fu 24 Dwa, a nie oficjalnej, armijnej: było w nim wszystko, co Stary uważał za

niezbędne w apteczce i co dało się upchnąć do stalowej skrzynki po amunicji kalibru 7,62 mm). Porucznik odchylił głowę Craiga do tyłu, tak że ten musiał zamknąć oczy, żeby nie dostał mu się do nich piasek sączący się wciąż z powały. - Dobra, Numer Jeden - rzekł wreszcie porucznik, a wte dy Craig się wyprostował i otworzył oczy. Oficer ułożył kciuk i palec wskazujący na kształt litery C, by pokazać mu rozmiar rany, po czym na własnej twarzy zaznaczył jej położenie. Ciągnęła się na długości czterech cali, od środkowej części wargi w stronę policzka. Craig ostrożnie dotknął swojej twarzy. Dwie warstwy bandaża spowijały jego głowę na wysokości ust, a plaster owinięty wokół pod- stawy czaszki utrzymywał je na właściwym miejscu. Gdy próbował poruszyć głową, czuł ostry ból. Równie nieprzyjemne było ćmienie obejmujące pół twarzy, od warg aż po czoło. Gówno, nie „drobny odłamek skały"! Zastanawiał się, czy zostanie mu blizna. Podziękował oficerowi skinieniem głowy, a potem spróbował powiedzieć coś prawie po francusku: - Beaucoup amunicja. Tout les amunicja. Porucznik spojrzał na niego pytająco. Craig powtórzył, tym razem dodając do tego gestykulację. Chciał, by żołnierze wypakowali ze skrzyń amunicję leżącą w przejściu, tak by była pod ręką, gdy przygotowanie artyleryjskie dobiegnie końca i będzie można wyjść z bunkra, by odpowiedzieć ogniem. Nie miał już wątpliwości co do planów wroga: Viet-cong zamierzał zdobyć Fu Dwa, a nie tylko sypnąć pociska- mi, by napędzić strachu obrońcom.

Craig zagłębił się w korytarz, aż dotarł do krótkofalówki, która znowu zaczęła działać. •Tu Cztery, jest tam kto? •Gdzieś ty, kurwa, był? •Zdaje mi się, że kiedy skończą ostrzał, polezą na wzgórze - powiedział Craig. •Sam na to wpadłeś? - spytał Dziewięć. •Lepiej dopilnuj, żeby nie rozwalili sześćdziesiątek. Będą nam potrzebne. 25 •Macie jeszcze swoje moździerze? - spytał Siedem. •I kupę amunicji - przytaknął Craig. •Może jednak nie jesteś aż tak tępy, jak na to wyglądasz, Cztery. •Zameldujcie się wszyscy, chłopaki. Prócz Siódemki i Dziewiątki nikt się nie zgłosił. Craig wrócił w głąb bunkra. 3 Samolot 0V-1A Armii Stanów Zjednoczonych, numer 92524 Kurs: 40° Pułap: 10 500 stóp Prędkość wskazywana: 270 węzłów. Płaskowyż Montagnards, Republika Południowego Wietnamu 14 października 1962, 1525 Żulu

Grumman OV-lA Mohawk to maszyna dwumiejscowa. Pilot i jego towarzysz — zwykle, ale nie zawsze, również pilot, siedzą w jej kabinie obok siebie. Kadłub tego samolotu zwęża się od bulwiastej kabiny ku ogonowi zakończonemu potrójnym statecznikiem pionowym. Wielkie pleksiglasowe tafle zapewniają doskonałą widoczność z kabiny. Pękaty nos Mo-hawka porównywano czasem do główki penisa z oczami. Napęd OV-lA stanowią dwa silniki turbośmigłowe mocowane na skrzydłach. Na dolnej powierzchni płatów znajdują się zaczepy, do których można podwiesić dodatkowe zbiorniki z paliwem, uzbrojenie lub inny ładunek. W niektórych modelach montowano pod kadłubem długą antenę radarową. Od skrzydeł do ogona Mohawka ciągną się rzędy drzwiczek, za którymi znajdują się półki na sprzęt łącznościowy i różnego rodzaju czujniki. Urządzenia te nazywane są czarnymi skrzynkami, a w specjalnie do tego celu zaprojektowanym kadłubie mieści się ich naprawdę sporo. Formacja znana jako Rozpoznanie Lotnicze Armii wkroczyła w erę elektroniki. Dzięki kamerom na podczerwień i innym czujnikom czarne skrzynki umieszczone na pokładzie Mohawka mogły na przykład wykryć czołg, cię- 26 żarówkę, motocykl, ognisko czy grupkę dwudziestu żołnierzy, zlokalizować cel z dokładnością do kilku stóp, odróżnić ciężarówkę od czołgu czy motocykla i natychmiast przesłać dane do stacji naziemnej. Tam błyskawicznie drukowano mapę obserwowanego terenu, zgrabnymi symbolami oznaczając na niej położenie owych ciężarówek, czołgów, ognisk czy żołnierzy.

W maszynie numer 524, a ściślej w fotelach wyrzucanych Martin- Baker, siedziało dwóch pilotów. Mieli na sobie pomarańczowe kombinezony lotnicze oraz hełmy ze złocistymi przyłbicami zasłaniającymi ich twarze. Pilot i drugi pilot maszyny numer 524 wyglądaliby identycznie, gdyby ten pierwszy nie był znacząco potężniejszej budowy i nie nosił na pomarańczowym wdzianku stopnia majora i odznaki starszego lotnika. Jego towarzysz był zwykłym lotnikiem i starszym chorążym. Autopilot prowadził maszynę, a piloci siedzieli z nogami na pokładzie - nie na pedałach - i z rękami złożonymi na brzuchach. - Poczuwaj przez chwilę, dobrze? - powiedział pilot do mikrofonu. Zaczął metodycznie przeszukiwać liczne, zapinane na zamki kieszenie kombinezonu, aż wreszcie znalazł kartkę, na której napisano: „Kilimandżaro 115,56". Obrócił się w fotelu, odsunął przyłbicę pod skorupę hełmu i wychylił się w prawo, ku panelowi łączności ulokowanemu między siedzeniami, obok mechanizmu sterującego klapami. Widoczna teraz twarz pilota była bardzo czarna i całkiem przystojna. Często myślał, że to genetyczny owoc seksualnego zbliżenia sprzed lat — pewnie pod koniec osiemnastego wieku - między panienką z któregoś ze środkowoafrykańskich plemion, a arabskim handlarzem niewolników, który lubił zabawiać się ze swym towarem, nim wysłał go do Nowego Świata. Pilot nazywał się Philip Sheridan Parker IV. Jego ojciec, Philip Sheridan Parker III, emerytowany pułkownik Armii Stanów Zjednoczonych, podczas drugiej wojny światowej dowodził w Afryce i Europie pułkiem niszczycieli czołgów. Jego nieżyjący już dziadek, Philip S. Parker Junior,