PORUCZNICY KAPITANOWIE
MAJOROWIE
PUŁKOWNICY
ZIELONE BERETY
GENERAŁOWIE
Generałowie
Dla wujka Charleya i Byka
zmarłych w październiku 1979
Niech spoczywają w pokoju
I dla Donna. Kto kiedyś uwierzyłby w c z t e r y
gwiazdki?
Oraz dla szeregowego J. S. B. II
Bateria „A" 2. batalionu 59.
Pułku Artylerii Przeciwlotniczej
Pierwszej Dywizji Pancernej
Który właśnie dołączył do Braterstwa
CZĘŚĆ PIERWSZA
PRIORYTET
0215 ZULU 15 PAZ. 62
OD= DOWÓDZTWO MAC, WIETNAM
DO: POŁĄCZONYKOMITETSZEFÓWSZTABÓW,WASZYNGTON, DC
Do WIAD.: NACZ. DOW. NA PACYFIKU, HONOLULU, HAWAJE AMBASADA ST.
Z J SAJGON
TEMAT: DZIENNY RAPORT O INCYDENTACH ZWIĄZANYCH ZE STRATAMI PERSONELU
WOJSKOWEGO STANÓW ZJEDNOCZONYCH W OKRESIE 0001 ŻULU
"" 2400
ZULU, 14 PAZ. 62
1.DWÓCH (2) SZEREGOWYCH US ARMY HOSPITALIZOWANYCH W SAJGONIE 1350 ZULU
W WYNIKU ZDERZENIA CIĘŻARÓWKI NALEŻĄCEJ DO US ARMY Z MIEJSCOWYM
SAMOCHODEM OSOBOWYM.
2.DWÓCH (2) SZEREGOWYCH SIL POWIETRZNYCH STANÓW ZJEDNOCZONYCH
HOSPITALIZOWANYCH W SAJGONIE 1410 ZULU Z POWODU POWAŻNEGO ZATRUCIA,
NAJPRAWDOPODOBNIEJ WSKUTEK SPOŻYWANIA MIEJSCOWYCH NAPOJÓW ALKOHOLO-
WYCH.
3.JEDEN (1) KAPITAN US ARMY, JEDEN (1) PORUCZNIK US ARMY ORAZ
TRZECH (3) SZEREGOWYCH US ARMY ZABITYCH; JEDEN (1)
SZEREGOWY UsARMY UZNANYZAZAGINIONEGO WAKCJI; DWÓCH
(2) SZEREGOWYCH ARMII USA HOSPITALIZOWANYCH W WYNIKU
RAN ODNIESIONYCH MIEDZY 1430 ZULU A 1615 ZULU PODCZAS
NIEUDANEGO ATAKU VlETCONGU NA OBÓZ SlL SPECJALNYCH NA
Nul BA
DEN.
4.JEDEN (1) MAJOR SIL POWIETRZNYCH US ARMY HOSPITALIZOWANY 1625 ZULU W
WYNIKU OBRAŻEŃ ODNIESIONYCH W KATASTROFIE LOTNICZEJ MASZYNY T-28 PODCZAS
LĄDOWANIA W DA NANG.
5.JEDEN (1) MAJOR US ARMY, JEDEN (1) KAPITAN US ARMY, JEDEN (1)
KOMANDOR KORPUSU MARINES (USMC) ORAZ DWAJ (2) PORUCZNICY
HOSPITALIZOWANI 2030 ZULU W SAJGONIE W WYNIKU LEKKICH POPARZEŃ,
KTÓRYCH DOZNALI, GDY EKSPLODOWAŁA KUCHNIA BENZYNOWA W
KWATERZE OFICERSKIEJ NR 3.
6.JEDEN (1) SZEREGOWY US ARMY HOSPITALIZOWANY 2205 ZULU W DA
9
NANG W WYNIKU UDERZENIA TĘPYM NARZĘDZIEM W GŁOWĘ PODCZAS NAPADU NA
SKŁAD WOJSKOWY V KLASY W KTÓRYM PEŁNIŁ SŁUŻBĘ
WARTOWNICZĄ
PODSUMOWANIE:
ZABIT ZAGINI Do DO
NA
MIEJS
ZACJI
2OP. OOP. 3OP. 4-OP.
0 0 0 0
3 1 SZER. 1 SZER. &
Z ROZKAZU GENERAŁA HARKINSAI
JAMES C. WIŁINNS
GENERAŁ BRYGADIER, USMG
I
1
Nui Ba Den
Republika Południowego Wietnamu
15 października 1962
Wydarzenia, o których wspomniano w punkcie 3. Dziennego Raportu o
Incydentach Związanych ze Stratami Personelu Wojskowego USA w
okresie 0001 Żulu - 2400 Żulu, 14 października 1962 roku, rozegrały się
w miejscu zwanym oficjalnie Obozem 7.
Członkowie amerykańskiego garnizonu nazywali je jednak częściej
Dien Bień Phu II i taki też napis widniał na tablicy informacyjnej. Na co
dzień Obóz 7 zwany był po prostu Fu Dwa.
Ów amerykański garnizon składał się z dziewięciu żołnierzy: kapitana,
porucznika, dwóch sierżantów sztabowych, trzech starszych sierżantów
oraz dwóch sierżantów. Towarzyszyło im stu sześćdziesięciu żołnierzy
Armii Republiki Wietnamu (ARVN), pod dowództwem kapitana. Wielu z
nich towarzyszyli krewni - łącznie 236 osób - od niemowląt (niektóre z
nich starszy sierżant Dugan osobiście przyjął na ten świat) po babcie i
dziadków, którzy - choć wyglądali na dziewięćdziesięciolatków - mogli
mieć niespełna lub nieco ponad pięćdziesiąt lat.
Oficjalnie garnizon amerykański był Drużyną A nr 16, należącą do
Pierwszej Grupy Sił Specjalnych. Dwaj jej żołnierze byli Murzynami:
porucznik A. L. Wills, zastępca dowódcy, oraz starszy sierżant Dugan,
sanitariusz, Stary, czyli (dwudziestosześcioletni) kapitan William French,
oraz wszyscy pozostali, prócz sierżanta Petrofskiego, podoficera
operacyjnego, byli białymi anglosaskimi protestan-
11
tami. Petrofski przybył do Stanów Zjednoczonych z Rosji jako nastolatek.
Raz w miesiącu, zgodnie z regulaminem US Army, porucznik Wills
(który prócz innych funkcji pełnił też obowiązki oficera do spraw
mniejszości) przesłuchiwał sierżanta Dugana, by się upewnić, czy ten nie
został aby nieuczciwie potraktowany z powodu swej rasy i/lub koloru
skóry. Raport Willsa, zatwierdzony przez dowódcę, wędrował w górę
odpowiednimi kanałami.
Gdy rozpoczął się atak, porucznik Wills przebywał na stanowisku
dowodzenia. Pochylony nad przenośną maszyną do pisania marki Royal z
wielkim namaszczeniem komponował pismo do dowództwa, w którym
postulował, iż wierni Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej bez wątpienia
stanowią mniejszość w Armii Stanów Zjednoczonych, zatem zgodnie z
regulaminem, armia powinna zapewnić sierżantowi sztabowemu
Petrofskiemu dostęp do duchowego wsparcia ze strony kapłanów tegoż
wyznania. Wyżej wspomniany podoficer, jak napisał porucznik Wills (za
radą sierżanta Geoffreya Craiga), wykazywał wyraźnie obniżone morale,
co z pewnością było skutkiem braku owego duchowego wsparcia. Jako
prawosławny, sierżant Petrofski nie mógł wszak szukać otuchy u
kapelanów protestanckich czy katolickich.
Porucznik Wills uważał sierżanta Craiga za nieprzeciętnie bystrego
osobnika. Choć Craig był najmłodszy w oddziale, jednogłośnie wybrano
go na zastępcę podoficera operacyjnego, gdy tura służby starszego
sierżanta Case-by'ego dobiegła końca. A Wills nie troszczyłby się przecież
o spokój ducha sierżanta Petrofskiego, gdyby nie cholernie genialny
pomysł Craiga.
Wills nie miał wątpliwości, że gdy pismo dotrze odpowiednimi
kanałami wyżej, podjęte zostaną stosowne działania. Jak zauważył Craig,
dowództwo miało dwie opcje: znaleźć popa gotowego wybrać się z
duszpasterską wizytą do tej głuszy (ryzykując odstrzelenie tyłka) albo
wysłać sierżanta Petrofskiego w możliwie najkrótszym terminie do cerkwi
w Sajgonie.
Nawet gdyby Petrofski rzeczywiście odwiedził dom boży,
12
miałby do wykorzystania od dwudziestu do czterdziestu ośmiu godzin
urlopu w mieście, w którym chińska kopia rosyjskiego karabinu Mosin
warta była - według stawek krzesłochroniarzy, jak nazywano dzielnych
żołnierzy zza biurek - sto dolarów albo skrzynkę whiskey. Karabinek
szturmowy Kałasznikowa (trudniejszy do zdobycia, zatem bardziej
poszukiwany) osiągał cenę dwustu pięćdziesięciu, a nawet trzystu
dolarów, jeśli był w doskonałym stanie. Co najmniej za butelkę whiskey
można było sprzedać flagę Vietcongu. Petrofski zaś był potężnym
sukinkotem i w dwóch workach marynarskich potrafił unieść po pół tuzina
karabinów zawiniętych we flagi Vietcongu.
W bunkrze służącym za arsenał zgromadzono prawie trzydzieści
Mosinów i osiemnaście Kałasznikowów. Flag Vietcongu nie było wiele, ale
krewni żołnierzy ARVN byli w stanie dostarczyć kilkadziesiąt dosłownie z
dnia na dzień. Petrofski spodziewał się więc, że ze swej duchowej piel-
grzymki do Sajgonu przywiezie co najmniej parę skrzynek porządnej
szkockiej i burbona albo - jeśli dobrze pójdzie -ze dwa tysiące dolarów.
Przy odrobinie szczęścia - i z pomocą łapówki wręczonej pilotowi z
Lotnictwa Armii - mógł liczyć na jeszcze lepszą zdobycz: może nowy
sprzęt stereo (bo stary już dogorywał) albo i małą lodówkę. Ta, którą
mieli, była nie tylko mała, ale także rozpadała się ze starości.
Kilka miesięcy po tym, jak sierżant Craig dołączył do drużyny, porucznik
Wills znalazł chwilę, by go zapytać, czy prawdą są pogłoski, jakoby był
spokrewniony z podpułkownikiem Craigiem W. Lowellem.
- To mój wujek. Nasi ojcowie są kuzynami - odparł Craig.
Porucznik Wills uznał ten fakt za fascynujący. Podpułkownik Craig W.
Lowell miał bowiem niezłą reputację w Zielonych Beretach. Był na
przykład serdecznym kumplem generała brygadiera Paula T. Hanrahana,
szefa formacji, z którym jeszcze jako młody porucznik wybrał się do
Grecji na szaleńczą eskapadę w stylu Johna Waynea. Co więcej, składając
generałowi wizyty w Szkole Operacji Specjalnych w Fort Bragg, zwykle
zjawiał się za sterami wła-
13
snego samolotu, wartego ćwierć miliona dolarów. Mówiło się - a samolot
wydawał się potwierdzeniem tej opinii - że Lowell ma więcej pieniędzy
niż Bóg.
•I też jesteś bogaty? - spytał Wills.
•Mniej więcej tak jak on - odparł rzeczowo sierżant Craig. - Ale my,
bogacze, nie mówimy „bogaty", tylko „dobrze sytuowany".
•Zatem co, do cholery, robisz w wojsku?
•Myślałem, że pan porucznik wie. Przyjaciele i sąsiedzi wybrali mnie
na obrońcę światowej demokracji - odparł kpiąco sierżant Craig.
•I zgłosiłeś się na ochotnika do Sił Specjalnych?
•Niezupełnie.
•Co to znaczy?
•To znaczy, że siedziałem w areszcie jednostki w Fort Jackson, czekając
na rozprawę i wyrok od pięciu do piętnastu lat w Leavenworth, gdy
kuzyn pułkownik zaproponował mi alternatywne rozwiązanie.
•A coś ty, u licha, zmalował?
•Znokautowałem sierżanta plutonu szkolenia podstawowego. Zarzut
brzmiał: „Napaść na podoficera pełniącego służbę". Złamałem
sukinsynowi szczękę - wyjaśnił Craig.
•Bardzo głupio - orzekł bez zastanowienia porucznik Wills.
•Raz czy dwa przyszła mi do głowy taka myśl - wyznał sierżant Craig. -
Z jednej strony, pięć do piętnastu w Leaven-worth to kupa czasu. Ale z
drugiej, słyszałem, że w Kansas nie strzelają do ludzi.
Porucznik Wills zastanawiał się potem, czy wypytywanie Craiga o
prywatne sprawy było mądrym posunięciem. Zycie, które sierżant
prowadził w Stanach, nie miało nic wspólnego z tym, co działo się w Fu
Dwa, jednak świadomość bliskich związków Craiga z kadrą dowódczą
sprawiała, że Wills czuł się niezręcznie. Lepiej byłoby po prostu nie
wiedzieć.
Monotonne wycie ręcznej syreny rozbrzmiało na moment przed
eksplozją pierwszego pocisku moździerzowego.
- Szlag by to! - powiedział porucznik Wills. Zabrakło
mu paru minut, by dokończyć pismo.
14
- Co jest, do cholery? - zawołał sierżant Craig, a potem sięgnął po M-14
i wybiegł ze stanowiska dowodzenia.
Dzienne ataki na Dien Bień Phu II były rzadkością, okazały się bowiem
dla Vietcongu zbyt kosztowne. Znacznie łatwiej było namierzyć pozycję
moździerzy Charleya - bo tak Amerykanie nazywali swego wroga - za
dnia niż nocą. Zwłaszcza że i moździerzowcy z ARVN znali się na swojej
robocie. Już po trzecim wystrzelonym pocisku Charley mógł się
spodziewać celnej riposty. Bezpieczniej było więc dla nich czaić się w
krzakach nocą, odpalić parę pocisków i wiać do wszystkich diabłów, by
nie dać się zabić.
Vietcong nauczył się też z czasem, że choć - z powodu min ukrytych w
ziemi, drutów z zawieszonymi puszkami oraz Claymore'ów na drzewach -
trudno było nocą podejść w pobliże Fu Dwa, to jeszcze cięższą przeprawą
był atak za dnia, gdy stu pięćdziesięciu ludzi waliło do atakujących ze
wszystkich luf, od starych karabinów M-l kalibru .30 po karabiny
maszynowe M-60 kalibru 7.62.
Spostrzeżenia te - z szacunkiem i dość szczegółowo -zostały przekazane
dowódcy 39. Pułku Piechoty Wietnamskiej Armii Ludowej i jego doradcy
politycznemu przez dowódcę 9. Kompanii, który miał poprowadzić
ostateczny atak na Fu Dwa.
Doradca polityczny uświadomił mu wtedy, że zwycięstwo nad
marionetkowym reżimem z Sajgonu nie będzie możliwe, póki ludzie nie
zrozumieją, że triumf jest nieunikniony. Choć kapitan Van Hung Au nie
bardzo rozumiał, co to miało znaczyć, nie uważał też, by miał prawo
kwestionować słowa podpułkownika, który przybył aż z Hanoi, by po-
dzielić się swą mądrością i doświadczeniem z dowództwem 39. Pułku.
Jak wyjaśnił doradca polityczny, istniały też praktyczne powody, dla
których należało unicestwić bazę na Nui Ba Den. Niektóre z nich miały
czysto wojskową naturę: działania wojsk marionetkowego rządu,
prowadzone pod dyktando amerykańskich dowódców, ograniczyły
przepływ broni i zaopatrzenia przez dolinę do poziomu, którego nie
można było zaakceptować.
15
Miały też niekorzystny wpływ na przebieg wojny wyzwoleńczej w
całym regionie. Utrudniły na przykład funkcjonariuszom
ludowodemokratycznego rządu pobieranie podatków niezbędnych do
kontynuowania walki w słusznej sprawie. Kilkanaście razy zdarzyło się,
że poborcy zostali zdradzeni: gdy zjawiali się w wioskach, by
zarekwirować świnie, kurczaki, ryż i warzywa oraz zwerbować „ochotni-
ków" do przeniesienia tych dóbr przez dolinę, czekały na nich komitety
powitalne złożone z Zielonych Beretów i żołnierzy marionetkowego
rządu.
Taki stan rzeczy podważał szacunek obywateli dla lu-
dowodemokratycznej władzy i wydawało się, że sytuacja będzie się
jeszcze pogarszać. Jak donosił wywiad, sukces, jakim było utworzenie
placówki na Nui Ba Den, zachęcił Amerykanów do zakładania kolejnych
baz w kluczowych punktach, dzięki którym mogli zakłócać przepływ
zaopatrzenia na południe oraz jeszcze skuteczniej szerzyć niechęć do
ludowodemokratycznego rządu.
I właśnie dlatego podjęto na najwyższym szczeblu decyzję o
zlikwidowaniu bazy na szczycie Nui Ba Den.
Dowódca 39. Pułku zapoznał się z sytuacją taktyczną.
Po pierwsze, jak często mawiał przewodniczący Mao, mądrość
nakazywała atakować wroga w takim miejscu i o takim czasie, gdy
najmniej się tego spodziewał. Po drugie, Amerykanie i ich sojusznicy z sił
zbrojnych marionetkowego rządu Wietnamu byli przekonani, że atak
jednostki mniejszej niż pułk nie stanowi dla nich żadnego zagrożenia, a
nie mieli powodu przypuszczać, by w okolicy działał pułk wrogich wojsk.
Dlatego też podjęto decyzję o przeprowadzeniu ataku siłami pułku
piechoty, za dnia.
Według doniesień wywiadu kontakt radiowy między placówką
Zielonych Beretów a dowództwem następował mniej więcej co
dziewięćdziesiąt minut, toteż należało rozpocząć atak natychmiast po
zakończeniu łączności przez amerykańskiego radiooperatora. Pierwsze
salwy moździerzowe miały spaść właśnie na bunkier łączności i potrwać
tak długo, aż bunkier i/lub anteny zostaną zniszczone. Zrealizowanie tego
celu oznaczałoby dziewięćdziesiąt minut
16
spokoju, podczas gdy dowództwo amerykańskich sił trwałoby w
przekonaniu, że placówka na Nui Ba Den ma się doskonale.
Kolejna, piętnastominutowa faza ataku miała polegać na zmasowanym
ostrzale moździerzowym i rakietowym na inne części bazy. Jako że
marionetkowi żołnierze nie mieli zwyczaju oszczędzania amunicji,
należało się spodziewać, że odpowiedzą intensywnym ogniem, w
przekonaniu, że atak skończy się równie szybko jak wszystkie poprzednie.
Obrońcy bazy Nui Ba Den mieli więc wyczerpać zapasy w
bezproduktywnej strzelaninie do przeciwnika, który - jeśli nie liczyć załóg
moździerzy raz po raz ujawniających swe pozycje - w całej swej masie
krył się bezpiecznie pod ziemią.
Trzecia faza miała być pierwszą falą bezpośredniego szturmu. Wśród
dziewięciu kompanii piechoty gotowych do ataku znalazła się i ta
oznaczona numerem 9, podległa kapitanowi Van Hung Auowi. Do
szturmu miały przystępować trójkami. Dowódcy mieli nadzieję, że już
pierwsze trzy kompanie pokonają pierwszą i drugą linię obrony, chociaż
wydawało się to mało prawdopodobne.
Należało się raczej spodziewać, że w tej fazie ataku obrońcy Nui Ba
Den, wciąż nieświadomi rzeczywistej liczebności wroga, pozbędą się
resztek amunicji.
Pięć minut po pierwszej fali bezpośredniego szturmu miała nastąpić
kolejna pięciominutowa faza ostrzału moździerzowego i rakietowego.
Zaraz potem przewidziano drugą falę szturmu.
Jeszcze jedna faza ostrzału moździerzowo-rakietowego miała
poprzedzić trzecią falę szturmu — tę, którą dowodzić miał kapitan Van
Hung Au. Z politycznego punktu widzenia bardzo ważne było to, by
kapitan przeżył bitwę i wśród okolicznej ludności, która go znała, stał się
symbolem zwycięstwa. Nie planowano brania jeńców - chyba że
znaleziono by żywych Amerykanów pomiędzy ofiarami ataku. Gdyby tak
się stało, należało zapewnić im pomoc lekarską w pierwszej kolejności.
Po sfotografowaniu wszystkich żołnierzy amerykańskich ranni mieli trafić
do niewoli. (Publikowanie takich zdjęć w Stanach Zjednoczonych
znacząco zmniejsza-
17
ło zapał wojenny obywateli USA). Drugim priorytetem było zebranie
zdobycznej broni ręcznej i amunicji. Trzecim - ewakuacja zabitych.
Pozostawianie większej liczby zabitych żołnierzy Wietnamskiej Armii
Ludowej na polu walki było politycznie niedopuszczalne. Czwartym
priorytetem była ewakuacja rannych.
Broń ręczna, amunicja i inne wyzwolone z rąk amerykańskich dobra
miały trafić do specjalnie w tym celu wydrążonych tuneli, wraz z
cięższym sprzętem (moździerzami, wyrzutniami rakiet i amunicją do nich)
użytym podczas ataku. Wyniesienie ich poza dolinę zaplanowano na póź-
niej, gdy - jak się spodziewano - wojska marionetkowego reżimu
zakończą drobiazgowe przeczesywanie okolicy.
Zabici w akcji również mieli trafić do szczelnie zamkniętych tuneli.
W miarę możliwości należało ewakuować rannych, ale także - nie bez
żalu - dobijać tych, których transport mógł się okazać niemożliwy, oraz
tych, którzy nie mieli szans na powrót do zdrowia. I dla nich tunele miały
stać się grobem.
Po zrealizowaniu wymienionych celów oddziały szturmowe miały się
rozproszyć.
Absolutnym priorytetem w ewakuacji z pola bitwy byli fotografowie
oraz amerykańscy jeńcy - jeśli tacy by się znaleźli.
Kapitanowi Van Hung Auowi zalecono czekać na sygnał, iż jego udział
w ataku dobiegł końca. Wkrótce potem miał rozproszyć swoich ludzi i
czekać na dalsze rozkazy.
2
Obowiązująca w Fu Dwa Stała Procedura Operacyjna na wypadek ataku
określała precyzyjnie, gdzie powinni się znaleźć oficerowie i żołnierze
Drużyny A. Dowódca, podoficer operacyjny oraz sierżant łączności mieli
się udać na stanowisko dowodzenia. Zastępca dowódcy oraz zastępca pod-
oficera operacyjnego - na Wzgórze Bunkrowe. Sanitariusz miał czuwać w
ambulatorium, czyli bunkrze uformowanym z worków z piaskiem,
oznaczonym czerwonym krzy-
18
żem oraz schludną tabliczką z napisem „Ginekologia i położnictwo".
Pozostali członkowie Drużyny A musieli zaś pilnować, by żołnierze
ARVN zrobili to, co do nich należało.
Często porównywano Dien Bień Phu II do silnie ufortyfikowanych
pozycji francuskich w Dien Bień Phu, zdobytych przez siły Ho Chi Minha
na kilka lat przed tym, nim Amerykanie rozpoczęli działania w
Wietnamie. Sugerowano, że placówka Dien Bień Phu II, otoczona przez
nieprzyjaciół - podobnie jak wcześniej Dien Bień Phu - zostanie
zmiażdżona. Nie była to precyzyjna analogia, dawna baza Dien Bień Phu
położona była bowiem w dolinie, Fu Dwa ulokowano zaś na szczycie
góry. Prawdą jednak było to, że Fu Dwa znajdowała się w samym sercu
głuszy, otoczona przez wrogich Wietnamczyków. Nikt w Drużynie A nie
wątpił, że jeśli tylko Vietcong będzie skłonny zapłacić stosowną cenę
krwi, Fu Dwa nie przetrwa.
Choć identyczna nazwa sugerowała coś innego, Wzgórze Bunkrowe nie
miało nic wspólnego z Bunker Hill w Bostonie. Było to całkiem
zwyczajne wzgórze, na którego szczycie po prostu wybudowano bunkier.
Wierzchołek składał się z trzech granitowych iglic, wysokich na
dziesięć stóp i oddalonych od siebie o kilka stóp. Stały się one
fundamentem bunkra: ścieżki między skałami zadaszono belkami, na
których piętrzyły się worki z piaskiem. Całość otoczona była ścianą
worków z piaskiem wysoką na cztery stopy. W niej z kolei umieszczono
cztery gniazda karabinów maszynowych M-60, a każde z nich za-
bezpieczono od góry daszkiem z belek i workami z piaskiem. Pola
ostrzału ustalono tak, by obejmowały prawie cały teren bazy oraz
większość możliwych dróg podejścia. Przygotowano też kilka otoczonych
workami z piaskiem stanowisk strzeleckich. Ciężkie uzbrojenie Wzgórza
Bunkrowego stanowiły cztery moździerze: trzy M-19 kalibru 60 milime-
trów wyrzucające pociski na odległość nieco ponad mili oraz jeden M-29
kalibru 81 milimetrów — najcięższa artyleria Wzgórza Bunkrowego -
strzelające na dystans blisko dwóch mil. Dwie z sześćdziesiątek
ulokowano tak, by mogły pokryć ogniem nieliczne zakamarki terenu, do
których nie sięgał ostrzał karabinów maszynowych. Trzecią oraz
19
M-29 umieszczono w miejscu, z którego mogły ostrzeliwać najbardziej
logiczną drogę potencjalnego ataku na Fu Dwa.
W przejściach między kamiennymi iglicami piętrzyły się zapasy
amunicji, podobnie jak w „sali" pomiędzy nimi. Wzgórze Bunkrowe było
pierwszą i zarazem ostatnią linią obrony Fu Dwa. To z niego miały paść
pierwsze strzały ku napastnikom, a gdyby baza padła, miało być ostatnim
miejscem zajętym przez nieprzyjaciela.
Z tego powodu, zgodnie ze Stałą Procedurą Operacyjną, zastępca
dowódcy i zastępca podoficera operacyjnego mieli przebywać właśnie na
Wzgórzu. Dzięki telefonowi i krótkofalówce mieli łączność z pozostałymi
pozycjami obrony oraz ze Starym na stanowisku dowodzenia. Zastępca
podoficera operacyjnego dowodził strzelcami z ARVN, obsługą ka-
rabinów maszynowych i moździerzy; jego przełożony kierował obroną
niższych partii wzgórza.
Jako że pociski śmigały dokoła cholernie gęstym gradem, sierżant Craig
oparł się naturalnemu instynktowi szukania kryjówki w jednoosobowym
stanowisku strzeleckim, bo pod takim ostrzałem nie przetrwałoby nawet
minuty, i tak szybko, jakby ścigali go wszyscy diabli, puścił się sprintem
w stronę Wzgórza Bunkrowego. Gdy wspinał się na wierzchołek, dyżurna
obsługa już się uwijała przy sześćdziesiątkach; przeskakując nad ścianą
worków z piaskiem, Craig usłyszał też znacznie głębszy, basowy huk
moździerza kalibru 81 milimetrów.
Dysząc ciężko, przycupnął w jednym ze stanowisk strzeleckich i sięgnął
do kieszeni po zatyczki do uszu. Gdy Vietcong po raz pierwszy urządził
im taką zabawę, Craig miał nieszczęście znaleźć się tuż przy karabinie
maszynowym M-60 i potem jeszcze przez dziesięć dni dzwoniło mu w
uszach. Sierżant sztabowy Petrofski zlitował się nad nim wtedy i po-
darował mu swoje zapasowe zatyczki, a wkrótce potem pokazał reklamę
w piśmie „American Rifleman", by zamówił sobie własny komplet.
Włożywszy do uszu miniaturowe urządzenia (prosty mechanizm z
gumy i aluminium umożliwiał normalne słyszenie, póki tłoczek i kulka
nie zareagowały na fale
20
dźwiękowe o wyższym natężeniu), Craig spojrzał w dół, ku bazie.
- Niech to szlag! - powiedział.
Porucznik Wills, który opuścił stanowisko dowodzenia nie później niż
sześćdziesiąt sekund po nim, był teraz martwy: leżał w rozlewającej się
coraz szerzej kałuży krwi, nie dalej niż dwadzieścia pięć jardów od
stanowiska dowodzenia. Musiało to być niemal bezpośrednie trafienie
granatem moździerzowym.
Ze stanowiska dowodzenia też niewiele zostało - Bóg jeden wie, ile
pocisków musiało trafić w cel, by tak rozrzucić worki z piaskiem i
rozerwać większość z tych, które pozostały. Strop i jedna ze ścian
przestały istnieć. Na oczach Craiga w celu eksplodowały - niemal
jednocześnie - kolejne dwa pociski.
Wydawało się, że ogień moździerzy koncentruje się wyłącznie na
stanowisku dowodzenia.
Co jest, do cholery?
Odpowiedź była bardzo prosta. Wróg starał się zniszczyć stanowisko
dowodzenia, a właściwie już je zniszczył. To oznaczało, że nie żyją także
Stary oraz sierżant Pe-trofski.
Craig wolał nie myśleć o implikacjach tego faktu, ale musiał.
Przede wszystkim, zgodnie ze Stałą Procedurą Operacyjną
obowiązującą w Fu Dwa, punktem dowodzenia było teraz Wzgórze
Bunkrowe. Niestety, zastępca dowódcy, który miał obowiązek zastąpić
Starego, także nie żył. W tej sytuacji baza miała się znaleźć pod komendą
podoficera operacyjnego, czyli Petrofskiego.
Nikt nigdy nie przypuszczał, by wydłużenie tego łańcucha dowodzenia
miało być kiedyś konieczne, lecz mimo to, na wszelki wypadek, w
Procedurze Operacyjnej opisano go aż do dziewiątej pozycji, na której
znajdował się młodszy zbrój mistrz.
Sierżant Craig uniósł krótkofalówkę na wysokość ust.
- Fu Trzy, tu Fu Cztery - powiedział. Nasłuchiwał
chwilę, zanim powtórzył wywołanie. Odpowiedzi nie było.
Układ kryptonimów wywoławczych w bazie Fu Dwa był
21
odzwierciedleniem łańcucha dowodzenia: Fu Jeden to Stary, Fu Dwa -jego
zastępca, Fu Trzy - podoficer operacyjny, a Fu Cztery - zastępca
podoficera operacyjnego.
Najwyższym ogniwem w łańcuchu dowodzenia był teraz sierżant Craig.
- Fu Pięć, tu Cztery - powiedział do krótkofalówki. Pią
tym był sierżant łączności.
-Mów.
•Cały jesteś?
•Anteny padły. Agregat też rozwalony, więc i tak by się nie przydały.
•Kiedy miałeś ostatni kontakt z górą?
•Jakieś sześćdziesiąt sekund przed tym, jak zaczęło się to gówno.
Szlag! Skoro anteny padły, nie mogli wezwać wsparcia. Aż do czasu
kolejnego kontaktu - czyli za półtorej godziny -nikt nawet się nie domyśli,
że doszło do ataku na Fu Dwa.
•Kiedy mógłbyś zacząć nadawać?
•Zapomnij o tym - odparł Fu Pięć. - Gdzie Wills?
•Nie żyje.
•Cholera!
•Sześć, tu Cztery. Cisza.
•Siedem? Jest tam kto?
•Tu Dziewięć, jestem - odezwał się młodszy zbroj-mistrz.
•Cały?
•Cały. Wills i Stary nie żyją?
•Nie odpowiadają.
•Tu Siedem. Właśnie się rozglądałem, ale nic nie widać. Chyba ładują
wszystko, co mają, w dowództwo.
•Co z Ósemką? Osiem, jesteś tam?
•Jest na stanowisku M-60; chyba nawaliło mu radio. Widzę tam ludzi.
•Daj znać, jeśli zobaczysz coś jeszcze - odparł Craig i oparł się ciężko o
worki z piaskiem.
Przyszła mu do głowy jeszcze jedna całkiem nieprzyjemna myśl: gdy
tylko Vietcong nabierze przekonania, że unicestwił stanowisko
dowodzenia i system łączności, zainte-
22
resuje się Wzgórzem Bunkrowym. Jeśli zaś zniszczy stanowisko na
szczycie, będzie po zabawie.
Tymczasem jednak moździerze z Bunkrowego ryczały niemal bez
wytchnienia. Żołnierze ARVN byli dobrze wyszkoleni. Potrafili
wystrzeliwać ponad dziesięć pocisków na minutę, a gdyby tylko umieli
prędzej wypakowywać pociski z drewnianych skrzyń, strzelaliby pewnie
jeszcze szybciej.
A jak zauważył kiedyś z całą powagą porucznik Wills, na szczycie
Wzgórza Bunkrowego zgromadzono wystarczająco dużo amunicji obu
kalibrów, by toczyć wojnę.
Craig poderwał się i podbiegł do najwyższego rangą oficera ARVN.
Spróbował najpierw po angielsku, a potem przemawiał doń na migi tak
długo, aż tamten go zrozumiał. Wyraz twarzy porucznika ARVN
wskazywał jednak na to, że uważa Craiga za szaleńca lub tchórza, a może
za jedno i drugie.
Niby dlaczego mieli przenieść moździerze pod osłonę bali i worków z
piaskiem wieńczących Wzgórze, skoro tak dobrze robili to, czego ich
nauczono: prowadzili ogień kontr -bateryjny?
Craig uniósł w górę palec wskazujący, a potem skierował go ku
otoczonemu chmurą pyłu i dymu stanowisku dowodzenia, na które co
pięć-dziesięć sekund spadały kolejne pociski. Teraz dopiero wyprostował
drugi palec i wskazał na Wzgórze Bunkrowe.
Najpierw tam, teraz tu.
Porucznik ARVN nareszcie pojął. Pobiegł wzdłuż ściany worków z
piaskiem, w locie rozkazując swoim ludziom, by przenieśli moździerze i
karabiny maszynowe do korytarzy na wzgórzu. Sierżant Craig ruszył w
przeciwną stronę, tłumacząc swoją rację gestami, a w przypadku załogi
ostatniego moździerza - ruchem lufy swego M-14. Przez mrożącą i krew w
żyłach chwilę był prawie pewny, że sierżant dowodzący tą drużyną, który
spoglądał na niego nienawistnym 1
wzrokiem, odpowie na rozkaz, kierując
broń w jego stronę. Tam w dole, w bunkrze ż worków z piaskiem, miał
przecież rodzinę, której musiał bronić.
W końcu jednak ustąpił: na jego rozkaz żołnierze wnie-
23
śli moździerz pod dach, a dwaj inni ewakuowali M-60 wraz z sześcioma
skrzynkami amunicji.
Pierwszy granat moździerzowy trafił w bunkier na szczycie wzgórza w
chwili, gdy właśnie ci dwaj żołnierze ARVN przeciskali się obok Craiga w
wąskim przejściu między skałami. Drugi eksplodował ułamek sekundy
później. Craig był tak oszołomiony siłą wybuchu, że na moment utracił
ostrość widzenia, a słyszał - mimo zatyczek - jedynie dzwonienie w
uszach. Coś ukąsiło go w wargę i pomyślał, że to drobny odłamek skały.
Chwiejnym krokiem zagłębił się w korytarz, niecierpliwym gestem
rozkazując dwóm żołnierzom, by zablokowali prześwit czym się da.
Chwilę później wszedł do swego „pokoju" w środkowej części bunkra.
Ostrzał moździerzowy był teraz intensywny; pociski spadały bez
ustanku. Wydawało się, że fala uderzeniowa przenika nawet przez słupy z
litego granitu. Spomiędzy belek stropowych sypały się nieprzerwanie
strużki piasku z worków ułożonych powyżej. Widoczność, zwykle nie
najlepsza, była teraz fatalna.
Dwie dwustuwatowe żarówki, które zwykle stale paliły się w
pomieszczeniu, oczywiście już nie działały. Zgasły w chwili, gdy
rozwalony został agregat. Działała natomiast - z sykiem jaskrawego
płomienia - latarnia marki Coleman stojąca na stole. Dwaj żołnierze
ARVN przykucnęli na podłodze, próbując zapalić drugą.
Craig poczuł na podbródku coś ciepłego i mokrego. Potarł to miejsce
palcami, które pokryły się czymś lepkim. Spojrzał niżej, na koszulę. Krew
utworzyła na niej plamę w kształcie wielkiej kropli, która lśniła w blasku
lampy.
Tak się sobie przyglądał ze szczerym zdumieniem i nie był pewny, czy
za chwilę zwymiotuje, czy może się zesra, porucznik ARVN podszedł do
niego, bez ceregieli pociągnął w stronę składanego krzesła stojącego przy
stole i jednym pchnięciem usadził go na nim.
Przyglądał się ranie z tak bliska, że Craig czuł w jego oddechu smród
czosnku i cholera wie czego jeszcze. Po chwili wydał kilka śpiewnych,
stanowczo brzmiących rozkazów. Na stole pojawił się zestaw pierwszej
pomocy (w wersji Fu
24
Dwa, a nie oficjalnej, armijnej: było w nim wszystko, co Stary uważał za
niezbędne w apteczce i co dało się upchnąć do stalowej skrzynki po
amunicji kalibru 7,62 mm). Porucznik odchylił głowę Craiga do tyłu, tak
że ten musiał zamknąć oczy, żeby nie dostał mu się do nich piasek sączący
się wciąż z powały.
- Dobra, Numer Jeden - rzekł wreszcie porucznik, a wte
dy Craig się wyprostował i otworzył oczy.
Oficer ułożył kciuk i palec wskazujący na kształt litery C, by pokazać
mu rozmiar rany, po czym na własnej twarzy zaznaczył jej położenie.
Ciągnęła się na długości czterech cali, od środkowej części wargi w stronę
policzka. Craig ostrożnie dotknął swojej twarzy. Dwie warstwy bandaża
spowijały jego głowę na wysokości ust, a plaster owinięty wokół pod-
stawy czaszki utrzymywał je na właściwym miejscu. Gdy próbował
poruszyć głową, czuł ostry ból. Równie nieprzyjemne było ćmienie
obejmujące pół twarzy, od warg aż po czoło.
Gówno, nie „drobny odłamek skały"! Zastanawiał się, czy zostanie mu
blizna.
Podziękował oficerowi skinieniem głowy, a potem spróbował
powiedzieć coś prawie po francusku:
- Beaucoup amunicja. Tout les amunicja.
Porucznik spojrzał na niego pytająco. Craig powtórzył,
tym razem dodając do tego gestykulację. Chciał, by żołnierze wypakowali
ze skrzyń amunicję leżącą w przejściu, tak by była pod ręką, gdy
przygotowanie artyleryjskie dobiegnie końca i będzie można wyjść z
bunkra, by odpowiedzieć ogniem. Nie miał już wątpliwości co do planów
wroga: Viet-cong zamierzał zdobyć Fu Dwa, a nie tylko sypnąć pociska-
mi, by napędzić strachu obrońcom.
Craig zagłębił się w korytarz, aż dotarł do krótkofalówki, która znowu
zaczęła działać.
•Tu Cztery, jest tam kto?
•Gdzieś ty, kurwa, był?
•Zdaje mi się, że kiedy skończą ostrzał, polezą na wzgórze - powiedział
Craig.
•Sam na to wpadłeś? - spytał Dziewięć.
•Lepiej dopilnuj, żeby nie rozwalili sześćdziesiątek. Będą nam
potrzebne.
25
•Macie jeszcze swoje moździerze? - spytał Siedem.
•I kupę amunicji - przytaknął Craig.
•Może jednak nie jesteś aż tak tępy, jak na to wyglądasz, Cztery.
•Zameldujcie się wszyscy, chłopaki.
Prócz Siódemki i Dziewiątki nikt się nie zgłosił. Craig wrócił w głąb
bunkra.
3
Samolot 0V-1A Armii Stanów Zjednoczonych, numer 92524
Kurs: 40°
Pułap: 10 500 stóp
Prędkość wskazywana: 270 węzłów.
Płaskowyż Montagnards, Republika Południowego Wietnamu
14 października 1962, 1525 Żulu
Grumman OV-lA Mohawk to maszyna dwumiejscowa. Pilot i jego
towarzysz — zwykle, ale nie zawsze, również pilot, siedzą w jej kabinie
obok siebie. Kadłub tego samolotu zwęża się od bulwiastej kabiny ku
ogonowi zakończonemu potrójnym statecznikiem pionowym. Wielkie
pleksiglasowe tafle zapewniają doskonałą widoczność z kabiny. Pękaty
nos Mo-hawka porównywano czasem do główki penisa z oczami.
Napęd OV-lA stanowią dwa silniki turbośmigłowe mocowane na
skrzydłach. Na dolnej powierzchni płatów znajdują się zaczepy, do
których można podwiesić dodatkowe zbiorniki z paliwem, uzbrojenie lub
inny ładunek. W niektórych modelach montowano pod kadłubem długą
antenę radarową. Od skrzydeł do ogona Mohawka ciągną się rzędy
drzwiczek, za którymi znajdują się półki na sprzęt łącznościowy i różnego
rodzaju czujniki. Urządzenia te nazywane są czarnymi skrzynkami, a w
specjalnie do tego celu zaprojektowanym kadłubie mieści się ich
naprawdę sporo.
Formacja znana jako Rozpoznanie Lotnicze Armii wkroczyła w erę
elektroniki. Dzięki kamerom na podczerwień i innym czujnikom czarne
skrzynki umieszczone na pokładzie Mohawka mogły na przykład wykryć
czołg, cię-
26
żarówkę, motocykl, ognisko czy grupkę dwudziestu żołnierzy,
zlokalizować cel z dokładnością do kilku stóp, odróżnić ciężarówkę od
czołgu czy motocykla i natychmiast przesłać dane do stacji naziemnej.
Tam błyskawicznie drukowano mapę obserwowanego terenu, zgrabnymi
symbolami oznaczając na niej położenie owych ciężarówek, czołgów,
ognisk czy żołnierzy.
W maszynie numer 524, a ściślej w fotelach wyrzucanych Martin-
Baker, siedziało dwóch pilotów. Mieli na sobie pomarańczowe
kombinezony lotnicze oraz hełmy ze złocistymi przyłbicami
zasłaniającymi ich twarze.
Pilot i drugi pilot maszyny numer 524 wyglądaliby identycznie, gdyby
ten pierwszy nie był znacząco potężniejszej budowy i nie nosił na
pomarańczowym wdzianku stopnia majora i odznaki starszego lotnika.
Jego towarzysz był zwykłym lotnikiem i starszym chorążym.
Autopilot prowadził maszynę, a piloci siedzieli z nogami na pokładzie -
nie na pedałach - i z rękami złożonymi na brzuchach.
- Poczuwaj przez chwilę, dobrze? - powiedział pilot do mikrofonu.
Zaczął metodycznie przeszukiwać liczne, zapinane na zamki kieszenie
kombinezonu, aż wreszcie znalazł kartkę, na której napisano:
„Kilimandżaro 115,56".
Obrócił się w fotelu, odsunął przyłbicę pod skorupę hełmu i wychylił się
w prawo, ku panelowi łączności ulokowanemu między siedzeniami, obok
mechanizmu sterującego klapami. Widoczna teraz twarz pilota była bardzo
czarna i całkiem przystojna. Często myślał, że to genetyczny owoc
seksualnego zbliżenia sprzed lat — pewnie pod koniec osiemnastego
wieku - między panienką z któregoś ze środkowoafrykańskich plemion, a
arabskim handlarzem niewolników, który lubił zabawiać się ze swym
towarem, nim wysłał go do Nowego Świata.
Pilot nazywał się Philip Sheridan Parker IV. Jego ojciec, Philip Sheridan
Parker III, emerytowany pułkownik Armii Stanów Zjednoczonych,
podczas drugiej wojny światowej dowodził w Afryce i Europie pułkiem
niszczycieli czołgów. Jego nieżyjący już dziadek, Philip S. Parker Junior,
PORUCZNICY KAPITANOWIE MAJOROWIE PUŁKOWNICY ZIELONE BERETY GENERAŁOWIE Generałowie Dla wujka Charleya i Byka zmarłych w październiku 1979 Niech spoczywają w pokoju I dla Donna. Kto kiedyś uwierzyłby w c z t e r y gwiazdki? Oraz dla szeregowego J. S. B. II Bateria „A" 2. batalionu 59. Pułku Artylerii Przeciwlotniczej Pierwszej Dywizji Pancernej Który właśnie dołączył do Braterstwa CZĘŚĆ PIERWSZA PRIORYTET
0215 ZULU 15 PAZ. 62 OD= DOWÓDZTWO MAC, WIETNAM DO: POŁĄCZONYKOMITETSZEFÓWSZTABÓW,WASZYNGTON, DC Do WIAD.: NACZ. DOW. NA PACYFIKU, HONOLULU, HAWAJE AMBASADA ST. Z J SAJGON TEMAT: DZIENNY RAPORT O INCYDENTACH ZWIĄZANYCH ZE STRATAMI PERSONELU WOJSKOWEGO STANÓW ZJEDNOCZONYCH W OKRESIE 0001 ŻULU "" 2400 ZULU, 14 PAZ. 62 1.DWÓCH (2) SZEREGOWYCH US ARMY HOSPITALIZOWANYCH W SAJGONIE 1350 ZULU W WYNIKU ZDERZENIA CIĘŻARÓWKI NALEŻĄCEJ DO US ARMY Z MIEJSCOWYM SAMOCHODEM OSOBOWYM. 2.DWÓCH (2) SZEREGOWYCH SIL POWIETRZNYCH STANÓW ZJEDNOCZONYCH HOSPITALIZOWANYCH W SAJGONIE 1410 ZULU Z POWODU POWAŻNEGO ZATRUCIA, NAJPRAWDOPODOBNIEJ WSKUTEK SPOŻYWANIA MIEJSCOWYCH NAPOJÓW ALKOHOLO- WYCH. 3.JEDEN (1) KAPITAN US ARMY, JEDEN (1) PORUCZNIK US ARMY ORAZ TRZECH (3) SZEREGOWYCH US ARMY ZABITYCH; JEDEN (1) SZEREGOWY UsARMY UZNANYZAZAGINIONEGO WAKCJI; DWÓCH (2) SZEREGOWYCH ARMII USA HOSPITALIZOWANYCH W WYNIKU RAN ODNIESIONYCH MIEDZY 1430 ZULU A 1615 ZULU PODCZAS NIEUDANEGO ATAKU VlETCONGU NA OBÓZ SlL SPECJALNYCH NA Nul BA DEN.
4.JEDEN (1) MAJOR SIL POWIETRZNYCH US ARMY HOSPITALIZOWANY 1625 ZULU W WYNIKU OBRAŻEŃ ODNIESIONYCH W KATASTROFIE LOTNICZEJ MASZYNY T-28 PODCZAS LĄDOWANIA W DA NANG. 5.JEDEN (1) MAJOR US ARMY, JEDEN (1) KAPITAN US ARMY, JEDEN (1) KOMANDOR KORPUSU MARINES (USMC) ORAZ DWAJ (2) PORUCZNICY HOSPITALIZOWANI 2030 ZULU W SAJGONIE W WYNIKU LEKKICH POPARZEŃ, KTÓRYCH DOZNALI, GDY EKSPLODOWAŁA KUCHNIA BENZYNOWA W KWATERZE OFICERSKIEJ NR 3. 6.JEDEN (1) SZEREGOWY US ARMY HOSPITALIZOWANY 2205 ZULU W DA 9 NANG W WYNIKU UDERZENIA TĘPYM NARZĘDZIEM W GŁOWĘ PODCZAS NAPADU NA SKŁAD WOJSKOWY V KLASY W KTÓRYM PEŁNIŁ SŁUŻBĘ WARTOWNICZĄ PODSUMOWANIE: ZABIT ZAGINI Do DO NA MIEJS ZACJI 2OP. OOP. 3OP. 4-OP. 0 0 0 0 3 1 SZER. 1 SZER. & Z ROZKAZU GENERAŁA HARKINSAI JAMES C. WIŁINNS GENERAŁ BRYGADIER, USMG I 1 Nui Ba Den
Republika Południowego Wietnamu 15 października 1962 Wydarzenia, o których wspomniano w punkcie 3. Dziennego Raportu o Incydentach Związanych ze Stratami Personelu Wojskowego USA w okresie 0001 Żulu - 2400 Żulu, 14 października 1962 roku, rozegrały się w miejscu zwanym oficjalnie Obozem 7. Członkowie amerykańskiego garnizonu nazywali je jednak częściej Dien Bień Phu II i taki też napis widniał na tablicy informacyjnej. Na co dzień Obóz 7 zwany był po prostu Fu Dwa. Ów amerykański garnizon składał się z dziewięciu żołnierzy: kapitana, porucznika, dwóch sierżantów sztabowych, trzech starszych sierżantów oraz dwóch sierżantów. Towarzyszyło im stu sześćdziesięciu żołnierzy Armii Republiki Wietnamu (ARVN), pod dowództwem kapitana. Wielu z nich towarzyszyli krewni - łącznie 236 osób - od niemowląt (niektóre z nich starszy sierżant Dugan osobiście przyjął na ten świat) po babcie i dziadków, którzy - choć wyglądali na dziewięćdziesięciolatków - mogli mieć niespełna lub nieco ponad pięćdziesiąt lat. Oficjalnie garnizon amerykański był Drużyną A nr 16, należącą do Pierwszej Grupy Sił Specjalnych. Dwaj jej żołnierze byli Murzynami: porucznik A. L. Wills, zastępca dowódcy, oraz starszy sierżant Dugan, sanitariusz, Stary, czyli (dwudziestosześcioletni) kapitan William French, oraz wszyscy pozostali, prócz sierżanta Petrofskiego, podoficera operacyjnego, byli białymi anglosaskimi protestan- 11 tami. Petrofski przybył do Stanów Zjednoczonych z Rosji jako nastolatek.
Raz w miesiącu, zgodnie z regulaminem US Army, porucznik Wills (który prócz innych funkcji pełnił też obowiązki oficera do spraw mniejszości) przesłuchiwał sierżanta Dugana, by się upewnić, czy ten nie został aby nieuczciwie potraktowany z powodu swej rasy i/lub koloru skóry. Raport Willsa, zatwierdzony przez dowódcę, wędrował w górę odpowiednimi kanałami. Gdy rozpoczął się atak, porucznik Wills przebywał na stanowisku dowodzenia. Pochylony nad przenośną maszyną do pisania marki Royal z wielkim namaszczeniem komponował pismo do dowództwa, w którym postulował, iż wierni Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej bez wątpienia stanowią mniejszość w Armii Stanów Zjednoczonych, zatem zgodnie z regulaminem, armia powinna zapewnić sierżantowi sztabowemu Petrofskiemu dostęp do duchowego wsparcia ze strony kapłanów tegoż wyznania. Wyżej wspomniany podoficer, jak napisał porucznik Wills (za radą sierżanta Geoffreya Craiga), wykazywał wyraźnie obniżone morale, co z pewnością było skutkiem braku owego duchowego wsparcia. Jako prawosławny, sierżant Petrofski nie mógł wszak szukać otuchy u kapelanów protestanckich czy katolickich. Porucznik Wills uważał sierżanta Craiga za nieprzeciętnie bystrego osobnika. Choć Craig był najmłodszy w oddziale, jednogłośnie wybrano go na zastępcę podoficera operacyjnego, gdy tura służby starszego sierżanta Case-by'ego dobiegła końca. A Wills nie troszczyłby się przecież o spokój ducha sierżanta Petrofskiego, gdyby nie cholernie genialny pomysł Craiga. Wills nie miał wątpliwości, że gdy pismo dotrze odpowiednimi kanałami wyżej, podjęte zostaną stosowne działania. Jak zauważył Craig,
dowództwo miało dwie opcje: znaleźć popa gotowego wybrać się z duszpasterską wizytą do tej głuszy (ryzykując odstrzelenie tyłka) albo wysłać sierżanta Petrofskiego w możliwie najkrótszym terminie do cerkwi w Sajgonie. Nawet gdyby Petrofski rzeczywiście odwiedził dom boży, 12 miałby do wykorzystania od dwudziestu do czterdziestu ośmiu godzin urlopu w mieście, w którym chińska kopia rosyjskiego karabinu Mosin warta była - według stawek krzesłochroniarzy, jak nazywano dzielnych żołnierzy zza biurek - sto dolarów albo skrzynkę whiskey. Karabinek szturmowy Kałasznikowa (trudniejszy do zdobycia, zatem bardziej poszukiwany) osiągał cenę dwustu pięćdziesięciu, a nawet trzystu dolarów, jeśli był w doskonałym stanie. Co najmniej za butelkę whiskey można było sprzedać flagę Vietcongu. Petrofski zaś był potężnym sukinkotem i w dwóch workach marynarskich potrafił unieść po pół tuzina karabinów zawiniętych we flagi Vietcongu. W bunkrze służącym za arsenał zgromadzono prawie trzydzieści Mosinów i osiemnaście Kałasznikowów. Flag Vietcongu nie było wiele, ale krewni żołnierzy ARVN byli w stanie dostarczyć kilkadziesiąt dosłownie z dnia na dzień. Petrofski spodziewał się więc, że ze swej duchowej piel- grzymki do Sajgonu przywiezie co najmniej parę skrzynek porządnej szkockiej i burbona albo - jeśli dobrze pójdzie -ze dwa tysiące dolarów. Przy odrobinie szczęścia - i z pomocą łapówki wręczonej pilotowi z Lotnictwa Armii - mógł liczyć na jeszcze lepszą zdobycz: może nowy sprzęt stereo (bo stary już dogorywał) albo i małą lodówkę. Ta, którą mieli, była nie tylko mała, ale także rozpadała się ze starości.
Kilka miesięcy po tym, jak sierżant Craig dołączył do drużyny, porucznik Wills znalazł chwilę, by go zapytać, czy prawdą są pogłoski, jakoby był spokrewniony z podpułkownikiem Craigiem W. Lowellem. - To mój wujek. Nasi ojcowie są kuzynami - odparł Craig. Porucznik Wills uznał ten fakt za fascynujący. Podpułkownik Craig W. Lowell miał bowiem niezłą reputację w Zielonych Beretach. Był na przykład serdecznym kumplem generała brygadiera Paula T. Hanrahana, szefa formacji, z którym jeszcze jako młody porucznik wybrał się do Grecji na szaleńczą eskapadę w stylu Johna Waynea. Co więcej, składając generałowi wizyty w Szkole Operacji Specjalnych w Fort Bragg, zwykle zjawiał się za sterami wła- 13 snego samolotu, wartego ćwierć miliona dolarów. Mówiło się - a samolot wydawał się potwierdzeniem tej opinii - że Lowell ma więcej pieniędzy niż Bóg. •I też jesteś bogaty? - spytał Wills. •Mniej więcej tak jak on - odparł rzeczowo sierżant Craig. - Ale my, bogacze, nie mówimy „bogaty", tylko „dobrze sytuowany". •Zatem co, do cholery, robisz w wojsku? •Myślałem, że pan porucznik wie. Przyjaciele i sąsiedzi wybrali mnie na obrońcę światowej demokracji - odparł kpiąco sierżant Craig. •I zgłosiłeś się na ochotnika do Sił Specjalnych? •Niezupełnie. •Co to znaczy? •To znaczy, że siedziałem w areszcie jednostki w Fort Jackson, czekając
na rozprawę i wyrok od pięciu do piętnastu lat w Leavenworth, gdy kuzyn pułkownik zaproponował mi alternatywne rozwiązanie. •A coś ty, u licha, zmalował? •Znokautowałem sierżanta plutonu szkolenia podstawowego. Zarzut brzmiał: „Napaść na podoficera pełniącego służbę". Złamałem sukinsynowi szczękę - wyjaśnił Craig. •Bardzo głupio - orzekł bez zastanowienia porucznik Wills. •Raz czy dwa przyszła mi do głowy taka myśl - wyznał sierżant Craig. - Z jednej strony, pięć do piętnastu w Leaven-worth to kupa czasu. Ale z drugiej, słyszałem, że w Kansas nie strzelają do ludzi. Porucznik Wills zastanawiał się potem, czy wypytywanie Craiga o prywatne sprawy było mądrym posunięciem. Zycie, które sierżant prowadził w Stanach, nie miało nic wspólnego z tym, co działo się w Fu Dwa, jednak świadomość bliskich związków Craiga z kadrą dowódczą sprawiała, że Wills czuł się niezręcznie. Lepiej byłoby po prostu nie wiedzieć. Monotonne wycie ręcznej syreny rozbrzmiało na moment przed eksplozją pierwszego pocisku moździerzowego. - Szlag by to! - powiedział porucznik Wills. Zabrakło mu paru minut, by dokończyć pismo. 14 - Co jest, do cholery? - zawołał sierżant Craig, a potem sięgnął po M-14 i wybiegł ze stanowiska dowodzenia. Dzienne ataki na Dien Bień Phu II były rzadkością, okazały się bowiem dla Vietcongu zbyt kosztowne. Znacznie łatwiej było namierzyć pozycję
moździerzy Charleya - bo tak Amerykanie nazywali swego wroga - za dnia niż nocą. Zwłaszcza że i moździerzowcy z ARVN znali się na swojej robocie. Już po trzecim wystrzelonym pocisku Charley mógł się spodziewać celnej riposty. Bezpieczniej było więc dla nich czaić się w krzakach nocą, odpalić parę pocisków i wiać do wszystkich diabłów, by nie dać się zabić. Vietcong nauczył się też z czasem, że choć - z powodu min ukrytych w ziemi, drutów z zawieszonymi puszkami oraz Claymore'ów na drzewach - trudno było nocą podejść w pobliże Fu Dwa, to jeszcze cięższą przeprawą był atak za dnia, gdy stu pięćdziesięciu ludzi waliło do atakujących ze wszystkich luf, od starych karabinów M-l kalibru .30 po karabiny maszynowe M-60 kalibru 7.62. Spostrzeżenia te - z szacunkiem i dość szczegółowo -zostały przekazane dowódcy 39. Pułku Piechoty Wietnamskiej Armii Ludowej i jego doradcy politycznemu przez dowódcę 9. Kompanii, który miał poprowadzić ostateczny atak na Fu Dwa. Doradca polityczny uświadomił mu wtedy, że zwycięstwo nad marionetkowym reżimem z Sajgonu nie będzie możliwe, póki ludzie nie zrozumieją, że triumf jest nieunikniony. Choć kapitan Van Hung Au nie bardzo rozumiał, co to miało znaczyć, nie uważał też, by miał prawo kwestionować słowa podpułkownika, który przybył aż z Hanoi, by po- dzielić się swą mądrością i doświadczeniem z dowództwem 39. Pułku. Jak wyjaśnił doradca polityczny, istniały też praktyczne powody, dla których należało unicestwić bazę na Nui Ba Den. Niektóre z nich miały czysto wojskową naturę: działania wojsk marionetkowego rządu, prowadzone pod dyktando amerykańskich dowódców, ograniczyły
przepływ broni i zaopatrzenia przez dolinę do poziomu, którego nie można było zaakceptować. 15 Miały też niekorzystny wpływ na przebieg wojny wyzwoleńczej w całym regionie. Utrudniły na przykład funkcjonariuszom ludowodemokratycznego rządu pobieranie podatków niezbędnych do kontynuowania walki w słusznej sprawie. Kilkanaście razy zdarzyło się, że poborcy zostali zdradzeni: gdy zjawiali się w wioskach, by zarekwirować świnie, kurczaki, ryż i warzywa oraz zwerbować „ochotni- ków" do przeniesienia tych dóbr przez dolinę, czekały na nich komitety powitalne złożone z Zielonych Beretów i żołnierzy marionetkowego rządu. Taki stan rzeczy podważał szacunek obywateli dla lu- dowodemokratycznej władzy i wydawało się, że sytuacja będzie się jeszcze pogarszać. Jak donosił wywiad, sukces, jakim było utworzenie placówki na Nui Ba Den, zachęcił Amerykanów do zakładania kolejnych baz w kluczowych punktach, dzięki którym mogli zakłócać przepływ zaopatrzenia na południe oraz jeszcze skuteczniej szerzyć niechęć do ludowodemokratycznego rządu. I właśnie dlatego podjęto na najwyższym szczeblu decyzję o zlikwidowaniu bazy na szczycie Nui Ba Den. Dowódca 39. Pułku zapoznał się z sytuacją taktyczną. Po pierwsze, jak często mawiał przewodniczący Mao, mądrość nakazywała atakować wroga w takim miejscu i o takim czasie, gdy najmniej się tego spodziewał. Po drugie, Amerykanie i ich sojusznicy z sił zbrojnych marionetkowego rządu Wietnamu byli przekonani, że atak
jednostki mniejszej niż pułk nie stanowi dla nich żadnego zagrożenia, a nie mieli powodu przypuszczać, by w okolicy działał pułk wrogich wojsk. Dlatego też podjęto decyzję o przeprowadzeniu ataku siłami pułku piechoty, za dnia. Według doniesień wywiadu kontakt radiowy między placówką Zielonych Beretów a dowództwem następował mniej więcej co dziewięćdziesiąt minut, toteż należało rozpocząć atak natychmiast po zakończeniu łączności przez amerykańskiego radiooperatora. Pierwsze salwy moździerzowe miały spaść właśnie na bunkier łączności i potrwać tak długo, aż bunkier i/lub anteny zostaną zniszczone. Zrealizowanie tego celu oznaczałoby dziewięćdziesiąt minut 16 spokoju, podczas gdy dowództwo amerykańskich sił trwałoby w przekonaniu, że placówka na Nui Ba Den ma się doskonale. Kolejna, piętnastominutowa faza ataku miała polegać na zmasowanym ostrzale moździerzowym i rakietowym na inne części bazy. Jako że marionetkowi żołnierze nie mieli zwyczaju oszczędzania amunicji, należało się spodziewać, że odpowiedzą intensywnym ogniem, w przekonaniu, że atak skończy się równie szybko jak wszystkie poprzednie. Obrońcy bazy Nui Ba Den mieli więc wyczerpać zapasy w bezproduktywnej strzelaninie do przeciwnika, który - jeśli nie liczyć załóg moździerzy raz po raz ujawniających swe pozycje - w całej swej masie krył się bezpiecznie pod ziemią. Trzecia faza miała być pierwszą falą bezpośredniego szturmu. Wśród dziewięciu kompanii piechoty gotowych do ataku znalazła się i ta oznaczona numerem 9, podległa kapitanowi Van Hung Auowi. Do
szturmu miały przystępować trójkami. Dowódcy mieli nadzieję, że już pierwsze trzy kompanie pokonają pierwszą i drugą linię obrony, chociaż wydawało się to mało prawdopodobne. Należało się raczej spodziewać, że w tej fazie ataku obrońcy Nui Ba Den, wciąż nieświadomi rzeczywistej liczebności wroga, pozbędą się resztek amunicji. Pięć minut po pierwszej fali bezpośredniego szturmu miała nastąpić kolejna pięciominutowa faza ostrzału moździerzowego i rakietowego. Zaraz potem przewidziano drugą falę szturmu. Jeszcze jedna faza ostrzału moździerzowo-rakietowego miała poprzedzić trzecią falę szturmu — tę, którą dowodzić miał kapitan Van Hung Au. Z politycznego punktu widzenia bardzo ważne było to, by kapitan przeżył bitwę i wśród okolicznej ludności, która go znała, stał się symbolem zwycięstwa. Nie planowano brania jeńców - chyba że znaleziono by żywych Amerykanów pomiędzy ofiarami ataku. Gdyby tak się stało, należało zapewnić im pomoc lekarską w pierwszej kolejności. Po sfotografowaniu wszystkich żołnierzy amerykańskich ranni mieli trafić do niewoli. (Publikowanie takich zdjęć w Stanach Zjednoczonych znacząco zmniejsza- 17 ło zapał wojenny obywateli USA). Drugim priorytetem było zebranie zdobycznej broni ręcznej i amunicji. Trzecim - ewakuacja zabitych. Pozostawianie większej liczby zabitych żołnierzy Wietnamskiej Armii Ludowej na polu walki było politycznie niedopuszczalne. Czwartym priorytetem była ewakuacja rannych. Broń ręczna, amunicja i inne wyzwolone z rąk amerykańskich dobra
miały trafić do specjalnie w tym celu wydrążonych tuneli, wraz z cięższym sprzętem (moździerzami, wyrzutniami rakiet i amunicją do nich) użytym podczas ataku. Wyniesienie ich poza dolinę zaplanowano na póź- niej, gdy - jak się spodziewano - wojska marionetkowego reżimu zakończą drobiazgowe przeczesywanie okolicy. Zabici w akcji również mieli trafić do szczelnie zamkniętych tuneli. W miarę możliwości należało ewakuować rannych, ale także - nie bez żalu - dobijać tych, których transport mógł się okazać niemożliwy, oraz tych, którzy nie mieli szans na powrót do zdrowia. I dla nich tunele miały stać się grobem. Po zrealizowaniu wymienionych celów oddziały szturmowe miały się rozproszyć. Absolutnym priorytetem w ewakuacji z pola bitwy byli fotografowie oraz amerykańscy jeńcy - jeśli tacy by się znaleźli. Kapitanowi Van Hung Auowi zalecono czekać na sygnał, iż jego udział w ataku dobiegł końca. Wkrótce potem miał rozproszyć swoich ludzi i czekać na dalsze rozkazy. 2 Obowiązująca w Fu Dwa Stała Procedura Operacyjna na wypadek ataku określała precyzyjnie, gdzie powinni się znaleźć oficerowie i żołnierze Drużyny A. Dowódca, podoficer operacyjny oraz sierżant łączności mieli się udać na stanowisko dowodzenia. Zastępca dowódcy oraz zastępca pod- oficera operacyjnego - na Wzgórze Bunkrowe. Sanitariusz miał czuwać w ambulatorium, czyli bunkrze uformowanym z worków z piaskiem, oznaczonym czerwonym krzy-
18 żem oraz schludną tabliczką z napisem „Ginekologia i położnictwo". Pozostali członkowie Drużyny A musieli zaś pilnować, by żołnierze ARVN zrobili to, co do nich należało. Często porównywano Dien Bień Phu II do silnie ufortyfikowanych pozycji francuskich w Dien Bień Phu, zdobytych przez siły Ho Chi Minha na kilka lat przed tym, nim Amerykanie rozpoczęli działania w Wietnamie. Sugerowano, że placówka Dien Bień Phu II, otoczona przez nieprzyjaciół - podobnie jak wcześniej Dien Bień Phu - zostanie zmiażdżona. Nie była to precyzyjna analogia, dawna baza Dien Bień Phu położona była bowiem w dolinie, Fu Dwa ulokowano zaś na szczycie góry. Prawdą jednak było to, że Fu Dwa znajdowała się w samym sercu głuszy, otoczona przez wrogich Wietnamczyków. Nikt w Drużynie A nie wątpił, że jeśli tylko Vietcong będzie skłonny zapłacić stosowną cenę krwi, Fu Dwa nie przetrwa. Choć identyczna nazwa sugerowała coś innego, Wzgórze Bunkrowe nie miało nic wspólnego z Bunker Hill w Bostonie. Było to całkiem zwyczajne wzgórze, na którego szczycie po prostu wybudowano bunkier. Wierzchołek składał się z trzech granitowych iglic, wysokich na dziesięć stóp i oddalonych od siebie o kilka stóp. Stały się one fundamentem bunkra: ścieżki między skałami zadaszono belkami, na których piętrzyły się worki z piaskiem. Całość otoczona była ścianą worków z piaskiem wysoką na cztery stopy. W niej z kolei umieszczono cztery gniazda karabinów maszynowych M-60, a każde z nich za- bezpieczono od góry daszkiem z belek i workami z piaskiem. Pola ostrzału ustalono tak, by obejmowały prawie cały teren bazy oraz
większość możliwych dróg podejścia. Przygotowano też kilka otoczonych workami z piaskiem stanowisk strzeleckich. Ciężkie uzbrojenie Wzgórza Bunkrowego stanowiły cztery moździerze: trzy M-19 kalibru 60 milime- trów wyrzucające pociski na odległość nieco ponad mili oraz jeden M-29 kalibru 81 milimetrów — najcięższa artyleria Wzgórza Bunkrowego - strzelające na dystans blisko dwóch mil. Dwie z sześćdziesiątek ulokowano tak, by mogły pokryć ogniem nieliczne zakamarki terenu, do których nie sięgał ostrzał karabinów maszynowych. Trzecią oraz 19 M-29 umieszczono w miejscu, z którego mogły ostrzeliwać najbardziej logiczną drogę potencjalnego ataku na Fu Dwa. W przejściach między kamiennymi iglicami piętrzyły się zapasy amunicji, podobnie jak w „sali" pomiędzy nimi. Wzgórze Bunkrowe było pierwszą i zarazem ostatnią linią obrony Fu Dwa. To z niego miały paść pierwsze strzały ku napastnikom, a gdyby baza padła, miało być ostatnim miejscem zajętym przez nieprzyjaciela. Z tego powodu, zgodnie ze Stałą Procedurą Operacyjną, zastępca dowódcy i zastępca podoficera operacyjnego mieli przebywać właśnie na Wzgórzu. Dzięki telefonowi i krótkofalówce mieli łączność z pozostałymi pozycjami obrony oraz ze Starym na stanowisku dowodzenia. Zastępca podoficera operacyjnego dowodził strzelcami z ARVN, obsługą ka- rabinów maszynowych i moździerzy; jego przełożony kierował obroną niższych partii wzgórza. Jako że pociski śmigały dokoła cholernie gęstym gradem, sierżant Craig oparł się naturalnemu instynktowi szukania kryjówki w jednoosobowym
stanowisku strzeleckim, bo pod takim ostrzałem nie przetrwałoby nawet minuty, i tak szybko, jakby ścigali go wszyscy diabli, puścił się sprintem w stronę Wzgórza Bunkrowego. Gdy wspinał się na wierzchołek, dyżurna obsługa już się uwijała przy sześćdziesiątkach; przeskakując nad ścianą worków z piaskiem, Craig usłyszał też znacznie głębszy, basowy huk moździerza kalibru 81 milimetrów. Dysząc ciężko, przycupnął w jednym ze stanowisk strzeleckich i sięgnął do kieszeni po zatyczki do uszu. Gdy Vietcong po raz pierwszy urządził im taką zabawę, Craig miał nieszczęście znaleźć się tuż przy karabinie maszynowym M-60 i potem jeszcze przez dziesięć dni dzwoniło mu w uszach. Sierżant sztabowy Petrofski zlitował się nad nim wtedy i po- darował mu swoje zapasowe zatyczki, a wkrótce potem pokazał reklamę w piśmie „American Rifleman", by zamówił sobie własny komplet. Włożywszy do uszu miniaturowe urządzenia (prosty mechanizm z gumy i aluminium umożliwiał normalne słyszenie, póki tłoczek i kulka nie zareagowały na fale 20 dźwiękowe o wyższym natężeniu), Craig spojrzał w dół, ku bazie. - Niech to szlag! - powiedział. Porucznik Wills, który opuścił stanowisko dowodzenia nie później niż sześćdziesiąt sekund po nim, był teraz martwy: leżał w rozlewającej się coraz szerzej kałuży krwi, nie dalej niż dwadzieścia pięć jardów od stanowiska dowodzenia. Musiało to być niemal bezpośrednie trafienie granatem moździerzowym. Ze stanowiska dowodzenia też niewiele zostało - Bóg jeden wie, ile pocisków musiało trafić w cel, by tak rozrzucić worki z piaskiem i
rozerwać większość z tych, które pozostały. Strop i jedna ze ścian przestały istnieć. Na oczach Craiga w celu eksplodowały - niemal jednocześnie - kolejne dwa pociski. Wydawało się, że ogień moździerzy koncentruje się wyłącznie na stanowisku dowodzenia. Co jest, do cholery? Odpowiedź była bardzo prosta. Wróg starał się zniszczyć stanowisko dowodzenia, a właściwie już je zniszczył. To oznaczało, że nie żyją także Stary oraz sierżant Pe-trofski. Craig wolał nie myśleć o implikacjach tego faktu, ale musiał. Przede wszystkim, zgodnie ze Stałą Procedurą Operacyjną obowiązującą w Fu Dwa, punktem dowodzenia było teraz Wzgórze Bunkrowe. Niestety, zastępca dowódcy, który miał obowiązek zastąpić Starego, także nie żył. W tej sytuacji baza miała się znaleźć pod komendą podoficera operacyjnego, czyli Petrofskiego. Nikt nigdy nie przypuszczał, by wydłużenie tego łańcucha dowodzenia miało być kiedyś konieczne, lecz mimo to, na wszelki wypadek, w Procedurze Operacyjnej opisano go aż do dziewiątej pozycji, na której znajdował się młodszy zbrój mistrz. Sierżant Craig uniósł krótkofalówkę na wysokość ust. - Fu Trzy, tu Fu Cztery - powiedział. Nasłuchiwał chwilę, zanim powtórzył wywołanie. Odpowiedzi nie było. Układ kryptonimów wywoławczych w bazie Fu Dwa był 21 odzwierciedleniem łańcucha dowodzenia: Fu Jeden to Stary, Fu Dwa -jego zastępca, Fu Trzy - podoficer operacyjny, a Fu Cztery - zastępca
podoficera operacyjnego. Najwyższym ogniwem w łańcuchu dowodzenia był teraz sierżant Craig. - Fu Pięć, tu Cztery - powiedział do krótkofalówki. Pią tym był sierżant łączności. -Mów. •Cały jesteś? •Anteny padły. Agregat też rozwalony, więc i tak by się nie przydały. •Kiedy miałeś ostatni kontakt z górą? •Jakieś sześćdziesiąt sekund przed tym, jak zaczęło się to gówno. Szlag! Skoro anteny padły, nie mogli wezwać wsparcia. Aż do czasu kolejnego kontaktu - czyli za półtorej godziny -nikt nawet się nie domyśli, że doszło do ataku na Fu Dwa. •Kiedy mógłbyś zacząć nadawać? •Zapomnij o tym - odparł Fu Pięć. - Gdzie Wills? •Nie żyje. •Cholera! •Sześć, tu Cztery. Cisza. •Siedem? Jest tam kto? •Tu Dziewięć, jestem - odezwał się młodszy zbroj-mistrz. •Cały? •Cały. Wills i Stary nie żyją? •Nie odpowiadają. •Tu Siedem. Właśnie się rozglądałem, ale nic nie widać. Chyba ładują
wszystko, co mają, w dowództwo. •Co z Ósemką? Osiem, jesteś tam? •Jest na stanowisku M-60; chyba nawaliło mu radio. Widzę tam ludzi. •Daj znać, jeśli zobaczysz coś jeszcze - odparł Craig i oparł się ciężko o worki z piaskiem. Przyszła mu do głowy jeszcze jedna całkiem nieprzyjemna myśl: gdy tylko Vietcong nabierze przekonania, że unicestwił stanowisko dowodzenia i system łączności, zainte- 22 resuje się Wzgórzem Bunkrowym. Jeśli zaś zniszczy stanowisko na szczycie, będzie po zabawie. Tymczasem jednak moździerze z Bunkrowego ryczały niemal bez wytchnienia. Żołnierze ARVN byli dobrze wyszkoleni. Potrafili wystrzeliwać ponad dziesięć pocisków na minutę, a gdyby tylko umieli prędzej wypakowywać pociski z drewnianych skrzyń, strzelaliby pewnie jeszcze szybciej. A jak zauważył kiedyś z całą powagą porucznik Wills, na szczycie Wzgórza Bunkrowego zgromadzono wystarczająco dużo amunicji obu kalibrów, by toczyć wojnę. Craig poderwał się i podbiegł do najwyższego rangą oficera ARVN. Spróbował najpierw po angielsku, a potem przemawiał doń na migi tak długo, aż tamten go zrozumiał. Wyraz twarzy porucznika ARVN wskazywał jednak na to, że uważa Craiga za szaleńca lub tchórza, a może za jedno i drugie. Niby dlaczego mieli przenieść moździerze pod osłonę bali i worków z piaskiem wieńczących Wzgórze, skoro tak dobrze robili to, czego ich
nauczono: prowadzili ogień kontr -bateryjny? Craig uniósł w górę palec wskazujący, a potem skierował go ku otoczonemu chmurą pyłu i dymu stanowisku dowodzenia, na które co pięć-dziesięć sekund spadały kolejne pociski. Teraz dopiero wyprostował drugi palec i wskazał na Wzgórze Bunkrowe. Najpierw tam, teraz tu. Porucznik ARVN nareszcie pojął. Pobiegł wzdłuż ściany worków z piaskiem, w locie rozkazując swoim ludziom, by przenieśli moździerze i karabiny maszynowe do korytarzy na wzgórzu. Sierżant Craig ruszył w przeciwną stronę, tłumacząc swoją rację gestami, a w przypadku załogi ostatniego moździerza - ruchem lufy swego M-14. Przez mrożącą i krew w żyłach chwilę był prawie pewny, że sierżant dowodzący tą drużyną, który spoglądał na niego nienawistnym 1 wzrokiem, odpowie na rozkaz, kierując broń w jego stronę. Tam w dole, w bunkrze ż worków z piaskiem, miał przecież rodzinę, której musiał bronić. W końcu jednak ustąpił: na jego rozkaz żołnierze wnie- 23 śli moździerz pod dach, a dwaj inni ewakuowali M-60 wraz z sześcioma skrzynkami amunicji. Pierwszy granat moździerzowy trafił w bunkier na szczycie wzgórza w chwili, gdy właśnie ci dwaj żołnierze ARVN przeciskali się obok Craiga w wąskim przejściu między skałami. Drugi eksplodował ułamek sekundy później. Craig był tak oszołomiony siłą wybuchu, że na moment utracił ostrość widzenia, a słyszał - mimo zatyczek - jedynie dzwonienie w uszach. Coś ukąsiło go w wargę i pomyślał, że to drobny odłamek skały. Chwiejnym krokiem zagłębił się w korytarz, niecierpliwym gestem
rozkazując dwóm żołnierzom, by zablokowali prześwit czym się da. Chwilę później wszedł do swego „pokoju" w środkowej części bunkra. Ostrzał moździerzowy był teraz intensywny; pociski spadały bez ustanku. Wydawało się, że fala uderzeniowa przenika nawet przez słupy z litego granitu. Spomiędzy belek stropowych sypały się nieprzerwanie strużki piasku z worków ułożonych powyżej. Widoczność, zwykle nie najlepsza, była teraz fatalna. Dwie dwustuwatowe żarówki, które zwykle stale paliły się w pomieszczeniu, oczywiście już nie działały. Zgasły w chwili, gdy rozwalony został agregat. Działała natomiast - z sykiem jaskrawego płomienia - latarnia marki Coleman stojąca na stole. Dwaj żołnierze ARVN przykucnęli na podłodze, próbując zapalić drugą. Craig poczuł na podbródku coś ciepłego i mokrego. Potarł to miejsce palcami, które pokryły się czymś lepkim. Spojrzał niżej, na koszulę. Krew utworzyła na niej plamę w kształcie wielkiej kropli, która lśniła w blasku lampy. Tak się sobie przyglądał ze szczerym zdumieniem i nie był pewny, czy za chwilę zwymiotuje, czy może się zesra, porucznik ARVN podszedł do niego, bez ceregieli pociągnął w stronę składanego krzesła stojącego przy stole i jednym pchnięciem usadził go na nim. Przyglądał się ranie z tak bliska, że Craig czuł w jego oddechu smród czosnku i cholera wie czego jeszcze. Po chwili wydał kilka śpiewnych, stanowczo brzmiących rozkazów. Na stole pojawił się zestaw pierwszej pomocy (w wersji Fu 24 Dwa, a nie oficjalnej, armijnej: było w nim wszystko, co Stary uważał za
niezbędne w apteczce i co dało się upchnąć do stalowej skrzynki po amunicji kalibru 7,62 mm). Porucznik odchylił głowę Craiga do tyłu, tak że ten musiał zamknąć oczy, żeby nie dostał mu się do nich piasek sączący się wciąż z powały. - Dobra, Numer Jeden - rzekł wreszcie porucznik, a wte dy Craig się wyprostował i otworzył oczy. Oficer ułożył kciuk i palec wskazujący na kształt litery C, by pokazać mu rozmiar rany, po czym na własnej twarzy zaznaczył jej położenie. Ciągnęła się na długości czterech cali, od środkowej części wargi w stronę policzka. Craig ostrożnie dotknął swojej twarzy. Dwie warstwy bandaża spowijały jego głowę na wysokości ust, a plaster owinięty wokół pod- stawy czaszki utrzymywał je na właściwym miejscu. Gdy próbował poruszyć głową, czuł ostry ból. Równie nieprzyjemne było ćmienie obejmujące pół twarzy, od warg aż po czoło. Gówno, nie „drobny odłamek skały"! Zastanawiał się, czy zostanie mu blizna. Podziękował oficerowi skinieniem głowy, a potem spróbował powiedzieć coś prawie po francusku: - Beaucoup amunicja. Tout les amunicja. Porucznik spojrzał na niego pytająco. Craig powtórzył, tym razem dodając do tego gestykulację. Chciał, by żołnierze wypakowali ze skrzyń amunicję leżącą w przejściu, tak by była pod ręką, gdy przygotowanie artyleryjskie dobiegnie końca i będzie można wyjść z bunkra, by odpowiedzieć ogniem. Nie miał już wątpliwości co do planów wroga: Viet-cong zamierzał zdobyć Fu Dwa, a nie tylko sypnąć pociska- mi, by napędzić strachu obrońcom.
Craig zagłębił się w korytarz, aż dotarł do krótkofalówki, która znowu zaczęła działać. •Tu Cztery, jest tam kto? •Gdzieś ty, kurwa, był? •Zdaje mi się, że kiedy skończą ostrzał, polezą na wzgórze - powiedział Craig. •Sam na to wpadłeś? - spytał Dziewięć. •Lepiej dopilnuj, żeby nie rozwalili sześćdziesiątek. Będą nam potrzebne. 25 •Macie jeszcze swoje moździerze? - spytał Siedem. •I kupę amunicji - przytaknął Craig. •Może jednak nie jesteś aż tak tępy, jak na to wyglądasz, Cztery. •Zameldujcie się wszyscy, chłopaki. Prócz Siódemki i Dziewiątki nikt się nie zgłosił. Craig wrócił w głąb bunkra. 3 Samolot 0V-1A Armii Stanów Zjednoczonych, numer 92524 Kurs: 40° Pułap: 10 500 stóp Prędkość wskazywana: 270 węzłów. Płaskowyż Montagnards, Republika Południowego Wietnamu 14 października 1962, 1525 Żulu
Grumman OV-lA Mohawk to maszyna dwumiejscowa. Pilot i jego towarzysz — zwykle, ale nie zawsze, również pilot, siedzą w jej kabinie obok siebie. Kadłub tego samolotu zwęża się od bulwiastej kabiny ku ogonowi zakończonemu potrójnym statecznikiem pionowym. Wielkie pleksiglasowe tafle zapewniają doskonałą widoczność z kabiny. Pękaty nos Mo-hawka porównywano czasem do główki penisa z oczami. Napęd OV-lA stanowią dwa silniki turbośmigłowe mocowane na skrzydłach. Na dolnej powierzchni płatów znajdują się zaczepy, do których można podwiesić dodatkowe zbiorniki z paliwem, uzbrojenie lub inny ładunek. W niektórych modelach montowano pod kadłubem długą antenę radarową. Od skrzydeł do ogona Mohawka ciągną się rzędy drzwiczek, za którymi znajdują się półki na sprzęt łącznościowy i różnego rodzaju czujniki. Urządzenia te nazywane są czarnymi skrzynkami, a w specjalnie do tego celu zaprojektowanym kadłubie mieści się ich naprawdę sporo. Formacja znana jako Rozpoznanie Lotnicze Armii wkroczyła w erę elektroniki. Dzięki kamerom na podczerwień i innym czujnikom czarne skrzynki umieszczone na pokładzie Mohawka mogły na przykład wykryć czołg, cię- 26 żarówkę, motocykl, ognisko czy grupkę dwudziestu żołnierzy, zlokalizować cel z dokładnością do kilku stóp, odróżnić ciężarówkę od czołgu czy motocykla i natychmiast przesłać dane do stacji naziemnej. Tam błyskawicznie drukowano mapę obserwowanego terenu, zgrabnymi symbolami oznaczając na niej położenie owych ciężarówek, czołgów, ognisk czy żołnierzy.
W maszynie numer 524, a ściślej w fotelach wyrzucanych Martin- Baker, siedziało dwóch pilotów. Mieli na sobie pomarańczowe kombinezony lotnicze oraz hełmy ze złocistymi przyłbicami zasłaniającymi ich twarze. Pilot i drugi pilot maszyny numer 524 wyglądaliby identycznie, gdyby ten pierwszy nie był znacząco potężniejszej budowy i nie nosił na pomarańczowym wdzianku stopnia majora i odznaki starszego lotnika. Jego towarzysz był zwykłym lotnikiem i starszym chorążym. Autopilot prowadził maszynę, a piloci siedzieli z nogami na pokładzie - nie na pedałach - i z rękami złożonymi na brzuchach. - Poczuwaj przez chwilę, dobrze? - powiedział pilot do mikrofonu. Zaczął metodycznie przeszukiwać liczne, zapinane na zamki kieszenie kombinezonu, aż wreszcie znalazł kartkę, na której napisano: „Kilimandżaro 115,56". Obrócił się w fotelu, odsunął przyłbicę pod skorupę hełmu i wychylił się w prawo, ku panelowi łączności ulokowanemu między siedzeniami, obok mechanizmu sterującego klapami. Widoczna teraz twarz pilota była bardzo czarna i całkiem przystojna. Często myślał, że to genetyczny owoc seksualnego zbliżenia sprzed lat — pewnie pod koniec osiemnastego wieku - między panienką z któregoś ze środkowoafrykańskich plemion, a arabskim handlarzem niewolników, który lubił zabawiać się ze swym towarem, nim wysłał go do Nowego Świata. Pilot nazywał się Philip Sheridan Parker IV. Jego ojciec, Philip Sheridan Parker III, emerytowany pułkownik Armii Stanów Zjednoczonych, podczas drugiej wojny światowej dowodził w Afryce i Europie pułkiem niszczycieli czołgów. Jego nieżyjący już dziadek, Philip S. Parker Junior,