zajac1705

  • Dokumenty1 204
  • Odsłony130 206
  • Obserwuję54
  • Rozmiar dokumentów8.3 GB
  • Ilość pobrań81 972

Zawisc - John Gwynne

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :3.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Zawisc - John Gwynne.pdf

zajac1705 EBooki
Użytkownik zajac1705 wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 836 stron)

Tytuł oryginału: Malice. The Faithful and the Fallen – Book One Copyright © 2013 by John Gwynne Copyright for the Polish translation © 2018 by Wydawnictwo MAG Redakcja: Anna Włodarkiewicz Korekta: Elwira Wyszyńska Ilustracja na okładce: Paul Young Opracowanie graficzne okładki: Piotr Chyliński Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń Wydanie II ISBN 978-83-7480-955-9 Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax 228134743 e-mail: kurz@mag.com.pl www.mag.com.pl Wyłączny dystrybutor: Firma Księgarska Olesiejuk Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz. tel. 227213000 www.olesiejuk.pl Skład wersji elektronicznej: pan@drewnianyrower.com

Dla moich dzieci – Harriett, Jamesa, Edwarda i Williama, i oczywiście mej żony Caroline, bez których byłbym nikim.

Podziękowania Wielu ludzi przyszło mi z pomocą, gdy pisałem Zawiść. W pierwszej kolejności pragnę podziękować Paulowi Istedowi, którego słowo wsparcia okazało się niezwykle istotne w kluczowych momentach. Chciałem też podziękować wszystkim tym, którym chciało się przeczytać pierwszą wersję rękopisu, choć wiem, że mieli o wiele ważniejsze rzeczy do roboty, a są to Edward Gwynne, Mark Brett, Dave Dean, Irene Gwynne, Mike Howell, Alex Harrison, Mandy Jeffrey, Pete Kemp-Tucker i moja wspaniała żona Caroline, bez wsparcia której nigdy bym nawet nie sięgnął po pióro. Jestem również winien wdzięczność Johnowi Jarroldowi, memu niezwykłemu agentowi, za jego wiarę we mnie i cenne rady. Nigdy w życiu nie spotkałem kogoś takiego jak on, zarazem mędrca, jak i dżentelmena. Dziękuję również Julie Crisp i Belli Pagan, moim redaktorkom w Tor, których talenty zasługują na wszelkie komplementy. Dziękuję także dobremu przyjacielowi za niezwykłe zdjęcia, które z czułością zwiemy „sesjami z Czarną Żmiją”. Ach, chciałem również pozdrowić mego najstarszego przyjaciela Sadaka. Przeczytasz to kiedyś?

Gdyż w kim, jak nie w twórcy zła wszelakiego, mogłaby taka zawiść zakiełkować. John Milton, Raj utracony

Prolog EVNIS Rok 1122 Ery Wygnańców, Księżyc Wilka Zeschłe liście chrzęściły pod stopami Evnisa. Wokół jego ust pojawił się obłoczek pary, gdy wyszeptał przekleństwo. Przełknął ślinę, choć w ustach czuł suchość. W głębi duszy przyznawał, że się boi, ale kto by się nie bał w jego sytuacji? Przez to, na co się poważył tej nocy, mógł przecież zostać okrzyknięty zdrajcą korony albo jeszcze kimś gorszym! Zatrzymał się i spojrzał za siebie. Wciąż widział kamienny krąg, który wznosił się za skrajem lasu, a dalej mury Badun, jego rodzinnej osady. Kontury budynków srebrzyły się w blasku księżyca. Jakże łatwo byłoby teraz zawrócić, udać się do domu i wybrać dla siebie inną życiową drogę. Nagle zakręciło mu się w głowie, jakby stał na skraju wielkiej przepaści. Czas wyraźnie zwolnił – cały świat czekał na jego decyzję. Skoro dotarłem aż tak daleko, doprowadzę to do końca, pomyślał. Uniósł głowę i spojrzał na las, który przypominał teraz mur nieprzeniknionego cienia. Otulił się szczelniej płaszczem i wkroczył w ciemność. Przez jakiś czas podążał traktem olbrzymów – białym,

wyłożonym kamiennymi płytami szlakiem, który łączył królestwa Ardanu i Narvonu. Trakt był od dawna zaniedbany, a klan olbrzymów, który go zbudował, przepadł tysiąc lat temu. Między kruszącymi się płytami rozrastały się mech i grzyby. Pomimo otaczających go ciemności na szerokiej, otwartej drodze czuł się odsłonięty i bezbronny. Wkrótce zsunął się po pochylonym zboczu i wniknął w leśną gęstwinę. Wiatr pogwizdywał w koronach drzew, gałęzie ocierały się o siebie, a on, zlany potem, brnął w górę i w dół po nierównym terenie. Wiedział, dokąd zmierza, gdyż pokonywał tę drogę wiele razy wcześniej, choć nigdy w nocy. Miał dopiero dziewiętnaście lat, ale znał tę część Ciemnego Boru równie dobrze jak dwakroć starsi od niego tropiciele. Wkrótce dostrzegł migotanie ognia między drzewami. Podkradł się bliżej i zatrzymał na granicy wytyczonej przez krąg światła. Nie miał odwagi, by opuścić bezpieczną ciemność. Zawracaj, szeptał głos w jego głowie. Wróć do domu! Jesteś nikim i nigdy nie dorównasz swemu bratu. Były to słowa jego matki, równie zimne i wyraźne jak w dniu jej śmierci. Evnis zgrzytnął zębami i wkroczył w krąg światła. Nad ogniem wisiał żelazny kocioł, w którym bulgotała woda. Obok niego dostrzegł postać w płaszczu z kapturem. – Witaj – usłyszał kobiecy głos. Nieznajoma odrzuciła kaptur. Srebrne pasemka w jej włosach w blasku ognia zapłonęły miedzią. – Bądź pozdrowiona, pani! – rzekł Evnis do Rhin, królowej Cambrenu. Jak zwykle jej piękno odebrało mu dech. Królowa uśmiechnęła się do niego, a wokół jej oczy pojawiły się zmarszczki. Wyciągnęła rękę. Evnis podszedł niepewnie i ucałował pierścień na jej palcu. Jego usta dotknęły zimnego klejnotu. Jej słodki zapach przypominał woń przejrzałego owocu i wręcz uderzał do głowy. – Nie jest jeszcze za późno – powiedziała i dotknęła palcem jego podbródka, by unieść mu głowę. – Nadal możesz zawrócić.

Stali tak blisko siebie, że Evnis wyczuwał jej ciepły oddech, pachnący nieco winem. Wciągnął powietrze. – Nie – odparł. – Nie mam do czego wracać, a to moja szansa, by... Wszelkie myśli przesłoniło wspomnienie twarzy brata – uśmiechniętego, dominującego, władczego. Potem ujrzał oblicze matki – jej skrzywione usta, sceptyczną minę, taksujące, osądzające spojrzenie. – ...by zrobić coś ważnego. Gethin zaaranżował dla mnie małżeństwo. Mam wziąć za żonę córkę bodajże najuboższego barona w Ardanie. – Ładna? – spytała Rhin. Nadal się uśmiechała, ale w jej głosie pojawiła się ostrzejsza nuta. – Spotkałem się z nią tylko raz. Nie, nawet nie pamiętam, jak wygląda – rzekł Evnis i spojrzał na zawieszony nad ogniem kocioł. – Muszę to zrobić. Proszę. – A co dostanę od ciebie w zamian? – Całe królestwo Ardanu. Będę nim rządził, ale kłaniał się tobie, moja królowo. Ta uśmiechnęła się, aż zęby jej błysnęły. – Spodobały mi się twe słowa, ale tu chodzi o coś więcej niż tylko Ardan. O wiele więcej. Tu chodzi o Wojnę Bogów. O ponowne zstąpienie Asrotha. – Wiem – szepnął Evnis. Strach wydawał mu się teraz czymś niemalże materialnym, spływał z jego języka, dławił go i dusił, ale mimo to budził podniecenie. – Boisz się? – spytała Rhin, więżąc go swoim spojrzeniem. – Tak. Ale doprowadzę to do końca. Przemyślałem wszystkie za i przeciw. – Dobrze. Chodź więc bliżej. Rhin uniosła dłoń i pstryknęła palcami. Spomiędzy drzew wyłonił się ciemny kształt, który wkroczył w krąg światła. Był to olbrzym, potężny, przewyższający dorosłego człowieka o kilka głów.

Miał bladą, ostro zarysowaną twarz o wydatnych kościach policzkowych. Pod masywnymi brwiami lśniły niewielkie, czarne oczy. Długie, ciemne wąsy przybysza, oplecione rzemykami, opadały aż na klatkę piersiową. Wzdłuż jednego ramienia ciągnął się tatuaż przedstawiający kolczastą winorośl, która nikła pod rękawem kaftana kolczego. Olbrzym był ubrany w skóry i futra, a w ramionach trzymał skrępowanego człowieka. Jego ciężar nie sprawiał mu żadnych trudności. – Oto Uthas z klanu Benothi – rzekła Rhin, machnąwszy dłonią. – To mój sojusznik. W przeszłości korzystałam już z jego pomocy. Olbrzym podszedł do ognia i opuścił człowieka na ziemię. Ten jęknął, wijąc się niemrawo na mchu. Miał więzy na kostkach i nadgarstkach. – Pomóż mu wstać, Uthas. Olbrzym nachylił się, złapał człowieka za włosy i podniósł go szarpnięciem. Twarz jeńca była opuchnięta i posiniaczona, a policzki i usta powalane zaschniętą krwią. Ubranie miał brudne i podarte, ale na wysłużonym, skórzanym napierśniku Evnis dopatrzył się herbu z wilkiem Ardanu. Mężczyzna usiłował coś powiedzieć. Popękane, poranione usta poruszyły się parokrotnie, z kącika pociekła ślina. Rhin w milczeniu wyciągnęła nóż i poderżnęła mu gardło. Z rany buchnęła ciemna krew, a jeniec osunął się w ramionach olbrzyma. Ten jednakże, trzymając go w mocnym uścisku, pochylił go do przodu, tak by krople krwi wpadały do kotła. Evnis opanował dziką ochotę, by odwrócić się i rzucić do ucieczki. Rhin mruczała coś do siebie, a młodzieniec słuchał słów recytowanych niskim, gardłowym głosem, aż z kotła buchnęła struga pary. Pochylił się, nie mogąc oderwać wzroku. Przez polanę przemknął potężny podmuch wiatru, a w parze zaczęła się materializować jakaś postać, która obracała się i wykrzywiała. Evnisa owionął smród rzeczy dawno nieżywych i gnijących. Żółć podeszła mu do gardła, ale nie mógł oderwać spojrzenia od pary,

pośród której migotało już dwoje oczu. Dojrzał formującą się twarz, starą i pomarszczoną. Wydawała się szlachetna, mądra i pełna smutku, ale po chwili zarysowały się na niej głębokie zmarszczki, surowość i duma. Evnis zamrugał, a twarz na sekundę zdała mu się gadzia. Wirujące wokół kłęby pary przybierały kształt rozwijających się gadzich skrzydeł. Przeszył go dreszcz. – Asroth – szepnęła Rhin i padła na kolana. – Czego sobie życzysz? – rozległ się syczący głos. Evnis przełknął ślinę. W ustach wciąż czuł suchość. Muszę przejąć to, co należy do mnie, pomyślał. Muszę wyjść z cienia brata! Muszę dokończyć to, co zacząłem. – Władzy – wyszeptał, a potem nabrał tchu i rzekł już głośniej: – Władzy! Chcę przejąć władzę. Chcę rządzić moim bratem i całym Ardanem. W odpowiedzi usłyszał śmiech. Z początku był cichy, ale narastał i stawał się coraz głośniejszy, aż wreszcie wypełnił całą polanę. Potem niespodziewanie nastała cisza, gęsta i ciężka niczym pajęczyny zwisające z okolicznych drzew. – A więc otrzymasz ją – rzekł nowo przybyły. Evnis poczuł kroplę potu spływającą po czole. – Czego żądasz w zamian? Jaką cenę mi wyznaczysz? – Ty jesteś zapłatą – odezwała się postać falująca wśród pary, przenikając go wzrokiem. – Chcę ciebie. – Jej usta nagle drgnęły i pojawił się na nich cień uśmiechu. – A więc niech tak będzie – rzekł Evnis. – Przypieczętujmy to krwią – warknął prastary przybysz. Rhin uniosła nóż. Doprowadź to do końca, powtarzał niczym mantrę Evnis. Doprowadź to do końca. Zacisnął mocniej zęby. Lepką od potu ręką złapał nóż, by pośpiesznie przeciąć nim wnętrze drugiej dłoni, po czym zacisnął ją w pięść. Krew ściekła do kotła, gdzie natychmiast zaczęła się gotować. Evnis poczuł uderzenie w pierś. Moc, która je zadała,

zdawała się przenikać przez jego ciało. Sapnął i padł na kolana, łapczywie nabierając tchu. W jego głowie eksplodował krzyk, a po całym ciele rozlał się ból. Wrzasnął przeraźliwie. – Już po wszystkim – rzekł głos.

Fragment zapisków Halvora Odkryte w 1138 roku Ery Wygnańców w lochach pod zrujnowaną twierdzą Drassil, ponad dwa tysiące lat po ich spisaniu Świat się rozłamał. Wojna Bogów zmieniła wszystko. Intrygi Asrotha i gniew Elyona doprowadziły do wielu zniszczeń i ogromnej deprawacji. Po ludziach nie ma już śladu, ulegli zagładzie bądź zbiegli z tych wybrzeży. Nas zaś, Rozdzielonych, została zaledwie garstka. Należymy do jedynego ocalałego klanu olbrzymów, ale tak skłóconego, iż nie ma siły, która by nas na powrót pogodziła. Ja, Halvor, Głos Króla, stąpam po tym świecie od tysiąca lat. Wielki Skald już nie żyje, a jego ród rozproszył się. Nie będzie mi dane przeżyć kolejnego tysiąca. Opłakuję przeszłość. Wspominam dawne dzieje i szlocham. Nadal jestem Głosem, choć nie wiem, kto będzie mnie słuchał. Niemniej, jeśli nie przemówię, jeśli nie zacznę pisać, nie zostanie nic dla tych, którzy nadejdą po nas. Wszystko, do czego doszło, zostanie zapomniane. Siadam więc i ujmuję pióro... Żałuję, że nie posłuchaliśmy ludzi, gdy spadł gwiezdny kamień. Powinniśmy byli się od niego odwrócić, ale jego moc śpiewała i wabiła nas, tak jak to zaplanował Asroth. Asroth był pierwszym stworzonym, ukochanym Elyona, dowódcą Ben-Elim, Zrodzonych z Mocy. Nie wystarczyło mu to jednak. Powodowany zawiścią, rozsiewał niegodziwość i rozpowiadał oszczerstwa wśród Ben-Elim, aż zgromadził wokół siebie zastęp popleczników. Nazwano ich Kadoshim, Odwróconymi. Elyon

widział, co się działo, ale nie potrafił podnieść ręki na swego ukochanego, i tak oto w Zaświecie, gdzie mieszka Duch, rozgorzała wojna między Kadoshim oraz wiernymi Ben-Elim. Asroth został pokonany i za karę zesłany do dalekiej krainy Zaświata, a Elyon wcielił w życie swój plan tworzenia. Zbudował materialny świat, w którym jako pierwsza powstała ziemia. Po niej stworzeni zostali olbrzymy i ludzie, nieśmiertelni strażnicy wszystkiego, co rosło bądź wędrowało. Żyli oni w harmonii ze swym stwórcą i wszystkimi jego dziełami. Asroth zaś nienawidził nas. Gwiezdny kamień Asrotha spadł na ziemię, ogromny i przepełniony mocą. Nie wiedzieć jak utworzył związek między światem cielesnym a duchowym, między ziemią a Zaświatem. Ludzie bali się tego przerażającego znaleziska, ale olbrzymy zaczęły wykuwać z niego przedmioty o wielkiej mocy, zwane później Skarbami. Jako pierwszy powstał kocioł, który miał uzdrawiać. Następnie torkwes dla Skalda, króla Olbrzymów oraz naszyjnik dla Nemain, jego królowej. Asroth wykorzystał gwiezdny kamień, by rozciągnąć swe wpływy na ziemię, by szeptać i deprawować. Wkrótce Skald został zamordowany, a jego torkwes skradziony. Na ziemię zawitała śmierć. Elyon odebrał wówczas wszystkim jej mieszkańcom nieśmiertelność, chcąc ich ostrzec i ukarać, a potem nastąpiło Rozdzielenie. Wybuchła wojna, w której olbrzym obrócił się przeciwko olbrzymowi, a nasz naród rozpadł się na wiele klanów. Z gwiezdnego kamienia wykuto kolejne Skarby, lecz tym razem były to narzędzia wojny – włócznia, topór i sztylet. Ostatecznie powstał również kielich, o którym mówiono, że obdarza siłą i długim życiem wszystkich, którzy z niego piją. W miarę, jak wojna obejmowała coraz dalsze tereny, na ziemię padł cień śmierci. Do zmagań dołączyli ludzie, którzy złożyli przysięgę posłuszeństwa klanom olbrzymów w nadziei, że uda im

się przejąć Skarby i odzyskać nieśmiertelność. Rzekami spłynęła krew, a Asroth się radował. W końcu przebudził się gniew Elyona. Wydał on wyrok na ziemię, który my nazwaliśmy Plagą. Wysłał zastępy Ben-Elim, które wykonywały jego decyzję z pomocą ognia, wody i rozlewu krwi. Morza kipiały, góry strzelały żarem, a ziemia pękała. Elyon niszczył wszystko, co sam stworzył. Gdy jego wyrok został wymierzony niemalże do końca, Elyon usłyszał głos, który rozbrzmiał echem w Zaświecie. Był to śmiech Asrotha. Wówczas pojął, z jak okrutnym podstępem przyszło mu się zmierzyć. Zrozumiał, że nieświadomie wpadł w pułapkę, że wszystkie działania Asrotha miały go skłonić do rozpoczęcia dzieła zniszczenia. Przerażony, przerwał wykonywanie wyroku i ocalił resztę mieszkańców ziemi przed zagładą. Jego rozpacz nie miała granic. Odwrócił się wówczas od nas i od wszystkiego, co stworzył, po czym zaszył się w miejscu, gdzie mógł oddawać się żałobie, odcięty od całego świata. Nadal tam przebywa. Ben-Elim oraz Kadoshim toczą nieprzerwanie swą wieczną wojnę w Zaświecie. Asroth na czele upadłych aniołów wciąż chce nas zniszczyć, a Ben-Elim robią wszystko, by nas ocalić na znak swej nieustającej miłości dla Elyona. Tu zaś, w świecie materialnym i cielesnym, życie toczy się nadal. Niektórzy próbują odbudować to, co zostało utracone wśród popiołów i zniszczeń. A ja nadal tkwię w Drassil, ongiś wielkim mieście, sercu całego świata. Opłakuję tragedię ziemi, popękanej i zniszczonej jak wszystko inne. Nawet moi pobratymcy odchodzą. Twierdzą, iż Forn stał się zbyt dziki i nazbyt niebezpieczny, a nas jest zbyt mało. Uciekają na północ i porzucają wszystko. Porzucają mnie. Ja jednakże zostanę. Pogrążam się we śnie, a napływające zewsząd szepty i fragmenty obrazów być może zwiastują to, co ma nadejść. Mówią o powrocie Asrotha, o tym, że wielki krętacz ma wrócić do formy cielesnej,

o ostatniej wielkiej bitwie Ben-Elim oraz o awatarach toczących raz jeszcze Wojnę Bogów. Pozostanę tu, by dokończyć mą opowieść. Mam bowiem nadzieję, że przyniesie ona jakąś korzyść, że pewnego dnia dostrzegą ją czyjeś oczy i świat pozna prawdę. Przyszłość nie może powtórzyć błędów z przeszłości. Oto moja modlitwa, lecz po co mamy się modlić do boga, który od wszystkiego się odwrócił...

Rozdział pierwszy CORBAN Rok 1140 Ery Wygnańców, Księżyc Narodzin Corban przyglądał się pająkowi, który rozciągał sieć w trawie u jego stóp. Niestrudzenie przebierał odnóżami, tkając nić między niewielkim kamieniem a kępką trawy. Naraz krople rosy zamigotały. Chłopak uniósł głowę i zamrugał, gdy po łące rozlał się blask słońca. Jak dotąd poranek był szary i pozbawiony barw. Jego matka pogrążyła się w rozmowie z przyjaciółką i Corban uznał, że nic nie stoi na przeszkodzie, by ukucnąć i przyjrzeć się pająkowi. Wydawało mu się to o wiele ciekawsze od pary, która szykowała się do wygłoszenia przysięgi ślubnej, nawet jeśli przyszły mąż był spokrewniony z królową Aloną, żoną króla Brenina. Podniosę się, gdy usłyszę, jak stary Heb zaczyna ceremoniał obwiązywania dłoni, albo gdy mama mnie zauważy, pomyślał Corban. – Cześć, Ban! – usłyszał za sobą, a jednocześnie coś twardego pacnęło go w ramię. Kucający na piętach chłopak stracił równowagę i usiadł na mokrej trawie. – Corban, co ty wyrabiasz!? – wrzasnęła mama. Wyciągnęła rękę i postawiła go szarpnięciem, po czym zaczęła go bezceremonialnie

otrzepywać. Chłopak zdążył zauważyć rozpromienioną twarz za jej plecami. – Ile czasu, zastanawiałam się dziś rano – burczała mama, energicznie czyszcząc mu ubranie. – Ile czasu potrwa, zanim wybrudzisz ten nowy płaszcz? Oto mamy odpowiedź, jeszcze przed wschodem słońca! – Ale słońce już wzeszło – poprawił mamę Corban i wskazał na horyzont. – Nie bądź za mądry! – odparła kobieta i klepnęła mocniej w jego płaszcz. – Masz prawie czternaście lat, a wciąż nie możesz przestać tarzać się w błocie? Posłuchaj mnie teraz uważnie. Ceremonia rozpocznie się lada chwila! – Gwenith – odezwała się przyjaciółka mamy i szepnęła jej coś do ucha. Kobieta puściła Corbana, odwróciła się i zerknęła przez ramię. – Wielkie dzięki, Dath – mruknął Corban do rozpromienionego kolegi, który podszedł bliżej, człapiąc. – Zawsze możesz na mnie liczyć! – odparł, ale jego uśmiech znikł, gdy chłopak trącił go pięścią w ramię. Mama nadal patrzyła za siebie, na Dun Carreg. Starożytna forteca, wzniesiona na potężnej skale, górowała nad zatoką. Nawet tu słychać było monotonny huk fal rozbijających się o nagie klify, gdy tumany piany wodnej buchały wysoko ku poznaczonym dziurami skałom. Z bram fortecy wypadła kolumna jeźdźców i pognała krętą drogą ku łąkom. Kopyta ich koni dudniły o darń, co przywodziło na myśl grzmot odległych piorunów. Na czele kolumny jechał Brenin, pan na Dun Carreg i władca całego Ardanu. Jego królewski torkwes oraz kolczuga zapłonęły czerwienią w pierwszych promieniach wschodzącego słońca. Po jednej stronie towarzyszyła mu żona Alona, a po drugiej miał Edanę, ich córkę. Tuż za nimi jechali przyboczni króla w szarych płaszczach. Kolumna jeźdźców przejechała wzdłuż tłumu zgromadzonych. Gdy wstrzymali rumaki, spod ich kopyt wystrzeliła darń. Gar,

główny stajenny w Dun Carreg, wraz z tuzinem pomocników przejmowali wierzchowce i prowadzili je ku wielkim zagrodom na łące. Corban dostrzegł w ich liczbie swą siostrę Cywen, której ciemne włosy unosił wiatr. Uśmiechała się jak podczas dnia swego imienia, a on na jej widok również się uśmiechnął. Brenin i jego królowa podeszli do tłumu. Edana nie odstępowała ich ani o krok. Ostrza włóczni przybocznych migotały niczym płomienie w blasku słońca. Znawca obyczajów Heb uniósł ramiona. – Fionn ap Torin, Marrocku ben Rhagor, dlaczego przybywacie tu pierwszego dnia Księżyca Narodzin? Dlaczego stajecie przed swymi pobratymcami, przed morzem i ziemią, przed swym królem? Marrock spojrzał na milczący tłum. Corban miał wrażenie, że przez chwilę widzi blizny, które szpeciły jeden z policzków młodzieńca. Była to pamiątka po walce na śmierć i życie z wilkunem z Ciemnego Boru, puszczy ciągnącej się wzdłuż północnej granicy Ardanu. Pan młody uśmiechnął się do kobiety u swego boku, aż na jego pobliźnionej skórze pojawiły się zmarszczki, a potem oznajmił donośnym głosem: – By wyjawić wszystkim to, co od dawna mieszka w naszych sercach! By poprzysiąc sobie wierność i związać się ze sobą! – A więc wysłuchajmy waszej przysięgi! – krzyknął Heb. Młodzi ujęli się za ręce, odwrócili się ku zebranym ludziom i czystymi, mocnymi głosami odśpiewali tradycyjne pieśni ślubne. Gdy te dobiegły końca, Heb ujął ich zaciśnięte dłonie. Spośród fałd swej szaty wydobył kawałek wyszywanego płótna i obwiązał nim dłonie nowożeńców. – Bądźcie więc mężem i żoną! – zawołał. – Niech Elyon życzliwie na was spogląda. Dziwne, pomyślał Corban. Ciekawe, czemu nadal modlimy się do Ojca Ojców, skoro nas opuścił. – Dlaczego modlimy się do Elyona? – zapytał matkę. – Gdyż znawcy obyczajów utrzymują, że któregoś dnia do nas

powróci, a ci, którzy pozostali mu wierni, zostaną nagrodzeni. A poza tym Ben-Elim być może nas słuchają. Wiesz, nigdy nic nie wiadomo – dodała ciszej i mrugnęła do niego. W tłumie rozległy się wiwaty, gdy poślubiona para uniosła związane dłonie do góry. – Zobaczymy, czy wieczorem nadal się będziecie uśmiechać – rzekł Heb, a wśród zebranych dało się słyszeć śmiechy. Królowa Alona podeszła bliżej i objęła nowożeńców. Po niej zrobił to król Brenin, który grzmotnął przy tym bratanka swej żony w plecy z taką siłą, iż niemalże posłał go w wody zatoki. Dath trącił Corbana w żebra. – Chodźmy! – szepnął. Obaj zagłębili się w tłum, ale Gwenith zauważyła ich w porę. – A wy dokąd?! – zawołała, zanim znikli. – Chcieliśmy się tylko rozejrzeć, mamo! – krzyknął Corban. Wiosenny Festiwal przyciągał kupców ze wszystkich stron świata, przybyło również wielu baronów Brenina, którzy pragnęli być świadkami zaślubin Marrocka. Na łąkach widać było dziesiątki namiotów, zagród dla bydła oraz wytyczonych linami placyków przeznaczonych na rozmaite gry i konkursy. Wszędzie kręcili się ludzie, których musiały być setki, o wiele więcej, niż Corban kiedykolwiek widział w jednym miejscu. Entuzjazm obu chłopaków narastał z dnia na dzień, a nerwowe oczekiwanie sprawiło, że czas wydawał się ciągnąć w nieskończoność. W końcu jednak ów dzień nadszedł. – W porządku! – odparła Gwenith. – Uważajcie na siebie. – Sięgnęła pod chustę i wcisnęła Corbanowi jakiś przedmiot. To była srebrna moneta. – Bawcie się dobrze – rzekła i objęła dłonią policzek syna. – Wróćcie przed zapadnięciem ciemności. Będę czekać z ojcem, o ile ten będzie w stanie utrzymać się w pionie. – Pewnie, że będzie – rzekł Corban. Przecież ojciec miał dziś uczestniczyć w turnieju zapaśniczym. Odkąd chłopak sięgał pamięcią, ojciec zawsze był w tym mistrzem.

Pochylił się i ucałował mamę w policzek. – Dziękuję! – Wyszczerzył zęby, po czym zawrócił i pędem wtargnął w tłum. Dath deptał mu po piętach. – Uważaj na swój nowy płaszcz! – zawołała w ślad za nim mama, nie przestając się uśmiechać. Obaj chłopcy po chwili zmęczyli się biegiem i ruszyli szybkim krokiem wzdłuż plaży, która ciągnęła się za łąkami. Na wybrzeżu tu i ówdzie wygrzewały się na słońcu foki, a nad głowami ludzi krążyły rozkrzyczane mewy, zwabione zapachem jedzenia bijącym znad ognisk i namiotów rozciągniętych na błoniach. – Srebrna moneta! – zawołał Dath. – Pokaż mi! Corban otworzył dłoń, którą zaciskał tak mocno, że była teraz wilgotna od potu. – Mama chyba cię rozpieszcza, co, Ban? – Wiem – odparł Corban. Czuł się teraz niezręcznie, bo widział, że Dath ma tylko kilka miedziaków. By je zarobić, tyrał przez kilka księżyców na łodzi rybackiej ojca. – Wiesz co? – odezwał się, sięgając do skórzanej sakiewki. – Weź te! Wyciągnął garść miedziaków, które zarobił w kuźni własnego ojca. – Nie, dzięki. – Dath skrzywił się. – Jesteś moim przyjacielem, a nie panem. – Nie chciałem, żeby to tak wyszło, Dath. Po prostu przyszło mi do głowy... No wiesz, mam sporo pieniędzy, a przyjaciele się dzielą, prawda? Zmarszczka na czole Datha wygładziła się po chwili. – Wiem, Ban – burknął chłopak i odwrócił głowę. Patrzył na łodzie, unoszące się i opadające na falach w zatoce. – Żałuję tylko, że mojej mamy nie ma już na tym świecie. Też bym chciał, żeby ktoś mnie rozpieszczał. Corban skrzywił się lekko, nie wiedząc, co ma powiedzieć. Cisza przeciągała się. – Może tata ma więcej forsy dla ciebie – odezwał się w końcu,

głównie po to, by przerwać milczenie. – Coś ty – parsknął Dath. – I tak byłem zaskoczony, że dostałem aż tyle. On większość swych zarobków zostawia w karczmie. Chodź, poszukamy czegoś, na co warto je wydać. Słońce wisiało już nad horyzontem i zalewało zatokę ciepłym blaskiem, przepędzając resztki chłodu, które pozostawił świt. Chłopcy przedzierali się przez tłum oraz między namiotami kupców. – Nie wiedziałem, że we wsi i w Dun Carreg jest aż tylu ludzi! – stęknął Dath, gdy ktoś go potrącił. – Niektórzy z nich pokonali o wiele dłuższą drogę, by tu przybyć, Dath – mruknął Corban. – Naprawdę myślisz, że wszyscy są ze wsi i z fortecy? Przez moment włóczyli się tu i tam, ciesząc się słońcem i atmosferą dnia świątecznego, aż dotarli na środek łąki, gdzie mężczyźni zaczynali się gromadzić wokół placyków ogrodzonych linami. Największą uwagę przyciągał ten, na którym mieli walczyć szermierze. – Może poszukamy sobie jakiegoś dobrego miejsca? – spytał Corban. – Daj spokój, jeszcze długo nic się tu nie będzie działo – odparł Dath. – Poza tym wszyscy wiedzą, że i tak wygra Tull. – Tak myślisz? – Pewnie. – Dath pociągnął nosem. – Przecież nie został pierwszym mieczem króla za piękne oczy. Słyszałem, że kiedyś jednym ciosem rozciął człowieka na pół. – Też o tym słyszałem – rzekł Corban. – Ale nie jest już taki młody. Ludzie mówią, że staje się wolniejszy. – Może. – Dath wzruszył ramionami. – Wrócimy tu później i przekonamy się, ile potrzebuje czasu, by rozwalić komuś łeb, ale może nie od razu, co? Niech zawody się rozkręcą. – W porządku – odparł Corban. Pacnął przyjaciela w głowę i rzucił się do ucieczki, a ten wrzasnął i pognał za nim.

Corban biegł, wymijając ludzi. Gdy zerknął przez ramię, by sprawdzić, gdzie jest Dath, potknął się, stracił równowagę i runął prosto na wielką, rozciągniętą na ziemi skórę. Ułożono na niej dziesiątki torkwesów, kościanych grzebieni, obręczy na ramię, broszy i innych przedmiotów. Podnosząc się, chłopak usłyszał głuchy pomruk. Goniący go Dath wyhamował. Corban spojrzał na rozrzucony towar, a potem zaczął go zbierać, ale tak się przy tym śpieszył, że wszystko leciało mu z rąk. – Spokojnie, chłopcze. Nie śpiesz się, po prostu pracuj szybciej! Corban uniósł głowę i ujrzał wysokiego, żylastego mężczyznę, który wpatrywał się w niego. Miał długie, ciemne włosy, ciasno związane z tyłu. Za jego plecami wznosił się otwarty namiot, a w wejściu uwagę przyciągał wielki asortyment rozmaitych przedmiotów – wyprawionych skór, mieczy, sztyletów, rogów, dzbanów, kufli i uprzęży, które leżały na stołach i skórach lub zwisały z tyczek namiotu. – Mnie się nie bój, bo nic mi się nie stało – rzekł kupiec, zbierając rozrzucone towary. – Gorzej, niestety, jest z Talarem. Wskazał ogromnego ogara, który poderwał się za plecami Corbana. Jego sierść pocięta była szarymi pręgami. Pies znów warknął głucho. – Talar, widzisz, nie lubi, gdy ktoś po nim depcze lub się o niego przewraca. Może domagać się rekompensaty. – Rekompensaty? – Otóż to. Krwi, mięsa, kości, różnych rzeczy. Może zadowoli go, dajmy na to, twoje ramię? Corban przełknął ślinę, a kupiec roześmiał się i pochylił, kładąc dłoń na kolanie. Dath zachichotał za plecami przyjaciela. – Mam na imię Ventos – rzekł mężczyzna, gdy opanował wesołość. – A oto mój wierny, choć czasami humorzasty przyjaciel Talar. Pstryknął palcami, a ogar, człapiąc, podszedł do niego i trącił pyskiem jego dłoń.

– Nie bójcie się. Zjadł coś dziś rano, więc jesteście obaj bezpieczni. – Ja mam na imię Dath! – wypalił syn rybaka. – A to jest Ban. Corban, znaczy się. Nigdy jeszcze nie widziałem tak wielkiego psa – ciągnął, zapominając o oddychaniu. – Twój tata chyba też, co, Ban? Corban pokiwał głową, wpatrzony w bestię u boku handlarza, przywodzącą na myśl górę futra. Wychowywał się z psami i był przyzwyczajony do ich towarzystwa, ale zwierzę stojące przed nim było znacznie większe od innych. Pies, widząc, że chłopak nadal mu się przygląda, warknął nisko i głucho. – Wyglądasz na przejętego, chłopcze. Niepotrzebnie się martwisz. – On chyba mnie nie lubi – odparł Corban. – Nie wydaje się zadowolony. – Gdybyś go słyszał w chwilach, gdy naprawdę nie jest z czegoś zadowolony, od razu pojąłbyś różnicę. Ja słyszałem to niejednokrotnie podczas wędrówek między Helvethem a Dun Carreg. – Helveth? – spytał Dath. – Czy to nie stamtąd pochodzi Gar, Ban? – Tak – mruknął Corban. – A kim jest Gar? – spytał handlarz. – Przyjacielem moich rodziców – odparł Corban. – A więc również przebył długą drogę – stwierdził Ventos. – Skąd konkretnie pochodzi? – Nie wiem. – Corban wzruszył ramionami. – Każdy człowiek powinien wiedzieć, skąd pochodzi – rzekł kupiec. – Wszyscy potrzebujemy korzeni. – Uhm... – burknął Corban. Z reguły zadawał mnóstwo pytań, zdaniem matki o wiele za dużo, ale nie lubił być tak wypytywany. Naraz padł na niego cień, a mocna dłoń zacisnęła się na jego ramieniu.

– Witaj, Ban – odezwał się Gar, główny stajenny. – Właśnie o tobie rozmawialiśmy – rzekł Dath. – O tym, skąd pochodzisz. – Co takiego? – Gar zmarszczył brwi. – Ten człowiek jest z Helvethu! – Corban wskazał Ventosa. Gar zamrugał. – Nazywam się Ventos – rzekł kupiec. – W której części Helvethu przyszedłeś na świat? Gar rozejrzał się po towarach rozwieszonych w namiocie. – Szukam siodła i uprzęży dla klaczy o szerokim zadzie – powiedział, ignorując pytanie. – Pewno, znajdę coś dla ciebie – odparł Ventos. – Mam uprzęże, które kupiłem od Siraków. Nie mają sobie równych. – Chciałbym rzucić na nie okiem – rzekł Gar i udał się w ślad za Ventosem w głąb namiotu, utykając lekko jak zwykle, a chłopcy natychmiast zaczęli myszkować wśród towarów handlarza. Corban szybko znalazł mnóstwo ciekawych rzeczy – szeroką, nabijaną żelaznymi ćwiekami obrożę dla Buddaia, ogara ojca, cynową broszę z galopującym koniem dla swej siostry, srebrną szpilę z czerwonym, emaliowanym koralikiem dla mamy oraz dwa zwykłe, niewyszukane drewniane miecze dla siebie i Datha. Jego przyjaciel wybrał zaś dwa gliniane kufle, zdobione falami wykonanymi z błękitnego koralu. Corban uniósł brew. – W ten oto sposób przyniosę ojcu coś, z czego będzie mógł zrobić użytek – wyjaśnił Dath. – A po co ci dwa? – spytał Corban. – Skoro nie możesz pokonać wroga – odparł błyskotliwie chłopak i mrugnął – połącz z nim siły. – Nie bierzesz kufla dla Bethan? – spytał Corban. – Moja siostra nie lubi alkoholu – rzekł Dath. W tej samej chwili Gar wyszedł z namiotu z siodłem i rzemieniami na plecach. Złote sprzączki pobrzękiwały z każdym