ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 248 086
  • Obserwuję983
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 302 991

01. Leżeńska Katarzyna Millies-Lacroix Ewa - Literatura na Obcasach Nowa Kolekcja - Z ca

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

01. Leżeńska Katarzyna Millies-Lacroix Ewa - Literatura na Obcasach Nowa Kolekcja - Z ca.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK 1.Różne
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 111 stron)

Katarzyna Leżeńska • Ewa Millies-Lacroix Z całego serca Rozdział 1

Niedziela, 15 maja 200... - Mamusiu! A moje loki? - Jeszcze chwileczkę, córeńko! Półprzytomna Małgorzata nakrywa głowę poduszką. Nic z tego. Maja, która od dobrej godziny paraduje po domu w majtkach z różowym napisem „Happy day", nie ma zamiaru odpuścić. Przecież kolejne dni tygodnia zaczyna od „jeszcze chwileczkę" i jakoś nie zdarzyło się, by ta błagalna formuła uratowała ją przed porannym szykowaniem się do szkoły. - Mamusiu - woła Maja, bezceremonialnie zrywając poduszkę. - Babcia powiedziała, że muszę mieć loki! - Loki? - Małgorzata podnosi się w popłochu. - O Boże! Całkowicie już rozbudzona walczy z rękawami szlafroka. W pośpiechu ściele łóżko, odsłania okno, biegnie do szafy, trzaska szufladami komody. Sypialnię, czy też raczej wędrujące biuro Małgorzaty, zalegają szpargały i niedoczytane czasopisma z jakichś dwóch tygodni. Niedopałki papierosów kiełkują posępnie w popielniczce. Ciuchy poniewierające się na krzesłach i komodzie stanowią dowody rzeczowe na to, co Małgorzata nosiła przez ostatnie trzy dni. Nic dziwnego, przecież wpadała do domu jak po ogień. Jej ojciec w takich sytuacjach mawia: „Trudno, jestem inżynierem, nie sprzątaczką". No tak, ale ojciec nie jest niczyją żoną. - Która godzina? - pyta Małgorzata zawartość swojej szuflady z bielizną. - Późna - odpowiada umiarkowanie uprzejmie Artur, wchodząc do sypialni. - Za chwilę przyjdzie babcia. - Twoja matka? - Małgorzata zastyga z parą białych majtek w ręku. Szkoda, że bez krzepiącego napisu. - Przecież jesteśmy umówieni pod kościołem. - Ktoś musi to wszystko ogarnąć. – Zirytowany Artur zaczyna zbierać rozrzucone po pokoju papiery. - Żeby nawet dzisiaj nie można było tu nikogo zaprosić! - Szykujesz komunijną fetę w naszej sypialni? Nie wiedziałam. Zaprosiłam wszystkich do restauracji - rzuca Małgorzata już z łazienki. Ciekawe, myśli, jak niektórzy mężczyźni radziliby sobie w nerwowych sytuacjach, gdyby nie radosna świadomość, że w każdej chwili mogą dokopać żonie? Cóż, może po prostu obgryzaliby paznokcie albo oddawali się medytacji. Dlaczego Artur nie mógłby czasami spokojnie poleżeć i pomyśleć? Oczywiście w tych rzadkich chwilach, kiedy zdarza mu się bywać w domu. Maja przybiega z sukienką, która od piątku wisiała na honorowym miejscu w jej pokoju. Po chwili obie - matka i córka -stają przed lustrem w przedpokoju: Małgorzata w szlafroku, Maja w białej, eleganckiej, skromnej sukience. Dziewczynka z uwagą przygląda się swojej fryzurce i sprawnym ruchom matki. W końcu Małgorzata odkłada szczotkę i odsłania Maję. - No, pokaż się tatusiowi. - Popatrz, tatusiu - prosi Maja, wykręcając się na wszystkie strony. Artur kuca przy dziewczynce. Wyglądasz prawie jak panna młoda - oświadcza uroczyście. - Jak mama? Prawda? - Maja rośnie z dumy o dobry centymetr. - Jak mama, kiedy się z nią żeniłeś? Artur robi taką minę, jakby Maja przypomniała mu o ostatniej gastroskopii. Wchodzi do kuchni i włącza radio. Może trochę za głośno. Małgorzata zamyka za sobą z trzaskiem drzwi łazienki. W takich chwilach miewa ochotę na majtki z napisem „Fuck off!". - Mamusiu! - woła Maja, otwierając drzwi. - Ale co z lokami? - Zaczekaj, kochanie - mówi, nie odwracając się, Małgorzata, bardzo zajęta regulowaniem prysznica.

Szum płynącej wody nie pozwala jej usłyszeć, że radio, głosem młodziutkiej Maryli, proponuje jej właśnie: „Małgośka, tańcz i pij, a z niego sobie kpij". Pewnie i tak by nie posłuchała. Nie chce się zastanawiać, czy Artur jest „wart jednej łzy". Woli uśmiechnąć się do wspomnienia Małgośki w niegustownej koronkowej ślubnej sukience, z makijażem starannie kryjącym największy pryszcz świata na środku czoła. I chłopaka w źle dopasowanym garniturze, który w urzędzie stanu cywilnego wyrwał sobie podszewkę w kieszeni, desperacko szukając w niej pudełeczka z obrączkami, leżącego spokojnie na kuchennym stole jego matki. No i może jeszcze znużonego urzędnika, który spokojnie czekał, aż oboje przestaną nerwowo chichotać i będą w stanie wypowiedzieć stosowne formuły, wymieniając pożyczone obrączki. „Oj, głupia ty, głupia ty". Nic to. Ta tragicznie niewyspana kobieta w lustrze to nikt inny jak głupia ty! Wsadź ją pod prysznic i jazda! Przeżyjesz jeszcze jeden dzień bez godziny szczerości z własnym mężem. Może on naprawdę nie zdaje sobie sprawy z tego, że ostatni raz rozmawialiście spokojnie podczas sylwestra. W cichnące tony piosenki i odgłosy łazienkowej krzątaniny wdziera się przenikliwy dźwięk dzwonka. Artur śpieszy do drzwi. - Maja! Babcia przyszła. Ale w drzwiach stoi zakłopotany chudy młodzieniec z plikiem papierów pod pachą. - Dzień dobry - bąka nieco przestraszony. Gośka! Do ciebie! - Artur odwraca się od drzwi, a mijając Małgorzatę, ostentacyjnie wznosi oczy do nieba. - Jacek? - uśmiecha się Małgorzata już uczesana i umalowana, o ile można tak określić niedbałe pociągnięcie rzęs tuszem. - Stało się coś? - Wszystko w porządku. Nie mogliśmy wczoraj podpisać żadnej umowy, a chłopaki dzisiaj wyjeżdżają. Wiesz, ile to potem trwa w księgowości. - Dawaj. Jak koncert? - Świetnie! Zbity tłum przyszedł. Myślimy o stałym cyklu. Małgorzata przysiada na skrzyni z butami. Sprawnie przegląda plik dokumentów i zaczyna podpisywać. - Lepiej myślcie, od kogo wyciągnąć na to jakąś sensowną kasę - rzuca, nie odrywając oczu od umów. - Przyjmuję w przedpokoju, sorry, mamy dzisiaj komunię Mai. Gotowe. Oddaje dokumenty Jackowi i uśmiechem zbywa jego nie-zborne przeprosiny. Na dźwięk zamykających się drzwi Artur wygląda z kuchni. - Może jeszcze w kościele będą cię szukać? - rzuca napastliwie. - O co tym razem chodzi? Twój dom kultury chcą przerobić na parking? - Artur, to trwało trzy minuty. - Głos Małgorzaty brzmi już pewnie i spokojnie. - Nie ja od początku roku krążę między delegacjami a nadgodzinami... - Nie zaczynaj... - Artur nadyma się bojowo, ale znowu słychać dzwonek. Matka Artura naciska klamkę, nim ktokolwiek zdąży podejść do drzwi. Wkracza cała w lokach i falbanach, z szeleszczącym foliowym pokrowcem na białej sukience komunijnej w jednej ręce i blachą ciasta w drugiej. No tak. Przecież ktoś musi to wszystko ogarnąć. - Dzień dobry, mamo - Małgorzata bezwiednie poprawia poły szlafroka. Jak to? Jeszcze niegotowa? Nie czekając na odpowiedź Małgorzaty, teściowa wręcza synowi blachę i zwraca się do wnuczki: Jak tam, córeczko? Babcia przyniosła ci sukieneczkę jak marzenie. - Ja już mam sukienkę, babciu. - Maja dumnie wypina brzuch. - Zamierzacie posłać ją do komunii w tym gieźle? - pyta teściowa dramatycznie. - Jeszcze z tymi ulizanymi włoskami? - Ale babciu! - Broda Mai zaczyna trząść się niebezpiecznie. - Mamo - wkracza Małgorzata, siląc się na spokój - to bardzo elegancka i oryginalna sukienka.

Teściowa ruchem prestidigitatora wyciąga z folii bufiasto--falbaniastą koronkową sukienkę z sercem wyhaftowanym perełkami na gorsie. - Oryginalna? - prycha. - Ty sobie możesz być oryginalna, a do Komunii Świętej idzie się tak jak wszyscy. - Ostentacyjnie odwraca się tyłem do Małgorzaty. - Przymierz, córeczko, będziesz wyglądała jak Królewna Śnieżka. Maja posłusznie zaczyna zdejmować sukienkę, którą ma na sobie. - Mamusiu, zobacz, jaka piękna! Ile ma halek! Zupełnie jak Olgi i Agaty, mamusiu! Małgorzata jest wściekła na teściową, ale równocześnie dusi się ze śmiechu. Skąd ona to wytrzasnęła? Chowała te falbany przez trzydzieści lat w szafie z naftaliną? Odganiała po nocach mole, żeby arcydzieło z „Różyca" wytrzymało próbę czasu? Mocny nylon i masowa robota bab z Ząbkowskiej, szyjących majowe suknie, które rencistki chałupniczki haftowały później po nocach... Matka Artura spędziła na najsłynniejszym bazarze demoludów kilkadziesiąt lat, królowała tam od powojnia do Solidarności. Jeśli coś po bazarze w rodzinie Rusznikowskich pozostało, to na pewno gust i upodobania: świnki, omegi, bluzki boucle, peruki, skajowe botki, te wszystkie prezenty od serca, którymi matka Artura straszyła ją na początku ich znajomości. Może wciąż jeszcze ma jakieś bazarowe koneksje? Małgorzata uśmiecha się, wyobrażając sobie teściową buszującą w komunijnych kreacjach. Ale to chyba niemożliwe, żeby w dwudziestym pierwszym wieku ktoś jeszcze szył coś takiego... Historia lubi się powtarzać. Szczególnie wtedy, gdy dla świętego spokoju nie robimy nic, by temu zapobiec. Przecież dzień przed urzędowym „tak" okazało się, że w stroju, który Małgorzata sobie wymyśliła, „może co najwyżej iść na dyskotekę, a do ślubu idzie się jak wszyscy". Czyli w koronkach od stóp do głów. Może gdyby żyła jej matka... A tak, za całe wsparcie miała ojca, który jak zwykle machnął ręką na babskie fanaberie. Dzisiaj nie ma przy niej nawet jego. Jest tylko amerykańska kartka z melodyjką, życzeniami i studolarowym banknotem. I kolejna, najpiękniejsza w świecie, bazarowa kreacja. W tej sytuacji Małgorzata postanawia zająć się sobą. A przede wszystkim ubrać się. W to, co chce. Po dziewięciu latach, hm, chyba można to nazwać postępem. Uśmiecha się do swego odbicia w lustrze. W tym momencie do pokoju wkracza triumfalnie matka Artura z Mają. Oczywiście w lokach i falbankach. - My - gotowe. Rozpromieniona Maja podbiega do mamy i łapie ją za rękę. Małgorzata uśmiecha się i całuje córeczkę. Może rzeczywiście dla niej najważniejsze jest to, żeby sukienka była taka jak Olgi i Agaty. Ale na kim wzoruje się babcia? Wygląda na to, że też na Królewnie Śnieżce. Nie puszczając już małej łapki, Małgorzata sięga po swoją codzienną czarną torebkę typu „bardzo atletyczna listonoszka". - To ruszamy, księżniczki i królewny - Artur puszcza je przed sobą. - Księżniczka czy królewna? - zwraca się dwornie do córki. - Królewna, jestem pewna! - odpowiada dumnie Maja. - Małgorzato! -Teściowa staje jak wryta w drzwiach. - Z taką torebką? Małgorzata sztywnieje, ale po chwili zaczyna się śmiać. Pośpiesznie przerzuca część zawartości przepastnej torby do małej jasnej torebki, a myśl o tym, ile za nią zapłaciła, przyprawia ją o kołatanie serca. - Kogo w końcu zaprosiliście? - pyta teściowa, zwracając się do syna. Ciekawe, kogo też zaprosiliśmy, myśli Małgorzata. - No, właściwie to Małgosia... - bąka Artur zakłopotany.

- Nas czworo, ciocia Marysia... - włącza się Małgorzata, bez wielkiej nadziei, że Artur doceni ten gest. Raczej uzna go za oczywistość i przy kolejnym rozmówcy okaże się, że to on wszystkich zapraszał do restauracji. Jej nazwy rzecz jasna jeszcze nie zna, ale żona, w naiwności, którą uważa za wielkoduszność, zaraz sama mu ją wyjawi. - Twój ojciec, oczywiście, nie przyjechał? - Oczywiście nie przyjechał - odpowiada Małgorzata zgodnie z prawdą. Msza komunijna zaczęła się z kilkunastominutowym opóźnieniem. Ćwiczone przez cały ubiegły tydzień uroczyste wejście do kościoła okazało się zadaniem przekraczającym siły setki wystro- jonych i podekscytowanych ośmio- i dziewięciolatków. W końcu katechetkom udało się prośbami i groźbami uzyskać coś w rodzaju zwartej kolumny. Z trudem uformowany pochód natknął się u wejścia na ścianę rodziców z kamerami, aparatami cyfrowymi, „idiotkamerami" i wszelkim innym supersprzętem utrwalającym wiekopomną chwilę. Dopiero zdecydowane polecenie proboszcza spowodowało, że rodzice rozstąpili się, dopuszczając dzieci do sektora wyznaczonego na środku kościoła. - Masz aparat? - pyta Artur nerwowo. Małgorzata dotyka skroni. - Nie. Na zebraniu rodzice ustalili, że zdjęcia w kościele będzie robił tylko opłacony fotograf. - To dlaczego wszyscy mają? - Artur, litości! Małgorzata rozgląda się niespokojnie. Zaczyna szarpać kołnierzyk białej bluzki. Niepotrzebnie. Już jest rozpięty. - Muszę wyjść - szepcze. - Jak to „wyjść"? - Muszę... Zaraz wrócę. - Gdzie się będziesz pchała! - Ludzie stojący obok nich zaczynają sykać. - Że też z tobą zawsze się musi coś dziać! - Artur, źle się czuję. - Małgorzata z trudem hamuje szczerą chęć rozpłakania się. - Stój tu, bo się wszyscy pogubimy. Stój tutaj. Rusza ku wyjściu. Przez chwilę waha się, ale coś w jej bladej twarzy sprawia, że mimo ścisku ludzie rozstępują się bez szemrania. W uszach narasta jej jakiś okropny szum, czy może raczej stukot, a żołądek zaciska się w twardy supeł. Próbuje przełknąć ślinę. W końcu wydostaje się z kościoła na pusty dziedziniec. Czuje kroplisty pot na czole, ale jest jej zimno, nie - gorąco. Rozpina żakiet i szybkim krokiem przechodzi przez bramę. Siada ciężko na murku okalającym kościelny dziedziniec od strony ulicy. Oddycha głęboko. Machinalnie sięga po papierosa. Wyjmuje paczkę. Pustą. Musiały wypaść. Zaczyna przeszukiwać torebkę. Znowu dotyka skroni nerwowym ruchem. Minęła dziewiąta. Psy zakończyły już poranną wizytację trawników. Po Saskiej Kępie skaczą koty. Poza tym niedzielny bezruch i spokój w królestwie emerytów, starych portfeli i blednącego blichtru. Domy zapomnianych attache, zamurowane za Stalina wejścia dla służby i przedwczesna starość bananowej młodzieży z „Sułtana"; niemalowane klatki schodowe i mnóstwo zmarszczek. Trochę nuworyszów, przesiedleńców i spadkobierców familii. Taka jest ulica Alicji Kranach. Alicja jedzie donikąd na rowerze treningowym, starając się nie myśleć o jedzeniu. Po śniadaniu light, maksimum trzysta pięćdziesiąt kalorii, trudno jednak skupić się na czymś innym, a to dopiero trzeci dzień dwumiesięcznej kuracji od nowej dietetyczki. Jeżeli nie zdarzy się cud, najbliższy miesiąc spędzi na fantazjach o... Tylko spokojnie, Alicja przywołuje samą siebie do porządku i próbuje delektować się muzyką. Stłumione dźwięki saksofonu leniwie snują się w przestronnym salonie. Od tego z całą pewnością nie przytyje. Będzie dobrze. Kiedyś w końcu musi być dobrze.

Właśnie stuknęła jej pięćdziesiątka i pochowała drugiego męża. Wdówka. Tak lubi o sobie myśleć. Jest pewna, że tak właśnie myśli o niej Alek, popatrując ku ziemi z Krainy Wiecznego Brydża. Słychać dzwonek telefonu. Alicja schyla się po słuchawkę, nie przerywając treningu. - Dzień dobry, pani Danuto... - Schodzi z roweru, siada przed lustrem. Rozmawia, przyglądając się sobie i robiąc miny. - Nie, nie, żaden kłopot... Oczywiście, że nie może ich pani znaleźć. Są w teczce, tej do urzędu skarbowego... Wygląda na to, że będziemy musieli zatrudnić rzeczoznawcę. Słucham? Powiedzieli, że wystarczy faktura korygująca... Po prostu podrzucę ją pani. Dereniowa sześć, mieszkania, znowu zapomniałam... -sięga po długopis i zapisuje na skrawku gazety. - Tak... w ciągu godziny. Nie, żaden kłopot. Odkłada słuchawkę. Patrzy w lustro. Przeciąga palcem po zmarszczce przy nosie. Uśmiecha się, ale ten wszystkowiedzący uśmiech to tylko jedna z podręcznych masek Alicji. - Jesteś pewna, że lubisz być kobietą interesów? - pyta cicho swoje odbicie w lustrze. Nie doczekawszy się odpowiedzi, nerwowo podnosi się i wyłącza nostalgicznego Garbarka. Przy tym raczej nie uda jej się zmobilizować. Włącza radio i zaczyna porządkować rzeczy po- rozrzucane po pokoju.Teraz szybki prysznic i skok na wagę. Nawet nie drgnęła od wczoraj. No tak, przecież trzeba było zważyć się przed śniadaniem. Zawsze to trzysta pięćdziesiąt kalorii. Oj, głupia ty, głupia ty. Maluje się starannie. „Jesień już, gdy zajrzę do sąsiada, pytają mnie, czy jestem z kim", słyszy zza ściany. Czy ktoś ją o to pyta? Nie, bo to dopiero połowa maja. Nie, bo jedyne, co dostrzega w oczach większości wspólnych znajomych, to wyraz potępienia. Zachowuje się nad wyraz niestosownie: nie nosi żałoby, czesze się u fryzjera i w dodatku - o zgrozo - gra w tenisa. Ale widziała zbyt wiele ciężkich żałobnych kirów przykrywających ulgę, obojętność, a nawet zadowolenie, by poddawać się pustemu konwenansowi. Mieli z mężem aż nadto czasu na roz- mowę, również o tym. Z przyjemnością wkłada nowy elegancki sportowy strój, który kupiła sobie w nagrodę za to, że wreszcie udało jej się dotrzeć do dietetyczki. Poprawia pasek od spodni, raz jeszcze próbując przekonać samą siebie, że nowa dieta już działa. Nie działa, rzecz jasna. Nie istnieje dieta, która zadziałałaby po trzech dniach. Alicja wie o tym, ale wiedzieć nie znaczy wierzyć.Tym razem jed- nak wiara nie czyni cudów. Na razie. Automatyczna brama otwiera się powoli, ale wyjazd na ulicę jest zatarasowany furgonetką. Alicja trąbi parę razy, bezskutecznie. Kto, na Boga, wyprowadza się w niedzielne przedpołudnie? Skłóceni kochankowie uciekają zazwyczaj nad ranem z dramatycznie pustą walizką. Ci, którzy rozstają się bez emocji - cóż, trudno powiedzieć. Nigdy nie rozstawała się na zimno. Zniecierpliwiona wysiada, obchodzi pustą furgonetkę. Miałaby szczerą ochotę przykopać jej w wypucowaną felgę, na szczęście powstrzymuje się w porę. Z sąsiedniej posesji, należącej - dla odmiany - do wdowy po znanym adwokacie, wychodzi czterdziestoparoletni na oko mężczyzna. Przystaje i pochyla się, by zawiązać sznurowadło. - Proszę pana! - woła Alicja. Mężczyzna podnosi głowę i patrzy na zbliżające się długie nogi Alicji. Więcej, przygląda się im jak zaczarowany, w zapamiętaniu supłając dwie kokardki na przykrótkich sznurowadłach. Przynajmniej będzie miał solidnie zawiązane buty. -Tak? - Zatarasował mi pan wyjazd. Mężczyzna prostuje się i gapi na Alicję z wyrazem osłupienia na twarzy. - Słucham? - Proszę przestawić swój samochód! - Mój samochód? Chryste Panie! I takim dają prawo jazdy!

- Tak, ten samochód. - A, ten samochód? Chwileczkę. Mężczyzna zawraca i znika w drzwiach sąsiedniego domu, po czym wychodzi z kluczykami, wsiada do furgonetki i przestawia ją. Alicja obserwuje te manewry, stukając nerwowo w dach swego samochodu, w końcu łamie sobie paznokieć. Syczy bardziej ze złości niż z bólu i wyjeżdża trochę za szybko, dziękując wyniosłym skinieniem głowy. Mężczyzna patrzy za nią długo. Oczywiście, w zachwyceniu. Alicja dostrzegłaby to z pewnością, gdyby tylko zerknęła w boczne lusterko. Toteż zerka. No cóż, może głupi jak drążek zmiany biegów, ale jakie ramiona! Właściwie nie wie, gdzie jest ten skrót do Powsina. Nigdy nie jechała na korty z Ursynowa. Ulica pusta jak w porze kultowego serialu, ale o tej godzinie w niedzielę to raczej msza albo zakupy w hipermarkecie. Alicja dostrzega kościół i... dziewczynę wbiegającą na jezdnię. Hamuje gwałtownie. Co za idiotka! Nie, dziewczyna biegnie skosem do osuwającej się przy kościelnym ogrodzeniu kobiety w niebieskim kostiumie. - Co się stało? - krzyczy Alicja, wyskakując z auta. -Nie mam pojęcia. Przechodziłam tędy... - Dziewczyna próbuje nieporadnie dźwignąć barki leżącej na swoje kolana. - Proszę pani - Alicja potrząsa półprzytomną Małgorzatą -ma pani kłopoty z sercem? - Z sercem... - bełkocze Małgorzata. - Nie, nie. Za chwilę... - Może się pani... - zaczyna dziewczyna, ale głowa kobiety znowu opada. - O Boże, proszę mi pomóc! Wspólnymi siłami układają zemdloną na chodniku. - Proszę pani! - Alicja klepie ją energicznie po twarzy. Bez skutku. - Dzwonię po pogotowie! Wyjmuje z samochodu torebkę, zamyka samochód, wyciąga telefon, wybiera 112. Ciekawe, skąd przyjadą, myśli, tak jakby miało to jakieś znaczenie, z niepokojem przyglądając się białej jak kreda blondynce w lnianym niebieskim kostiumie. Klęka i wkłada jej pod głowę swój cienki sweterek. Słyszy zbliżający się ostry dźwięk i zdumiona podchodzi do krawężnika. Cud niedzielnego poranka! Karetka przyjeżdża niemal natychmiast. Młody lekarz jednym uchem słucha chaotycznych wyjaśnień obu kobiet i po chwili Małgorzata leży już na noszach wsuwanych do środka. Obok niej siada sanitariusz, otwierając walizkę lekarską. Alicja podbiega do okna kierowcy. - Chwileczkę, przecież musiała mieć coś ze sobą! Dziewczyna rozgląda się, zauważa przy murku na trawie torebkę, kładzie ją obok leżącej Małgorzaty. - Niech pan pamięta, tu kładę. Sanitariusz kiwa głową, zamyka klapę samochodu. - Dokąd ją zabieracie? - pyta Alicja lekarza. - Dyżur jest na Stępińskiej. Ja nie mam nawet EKG. Karetka odjeżdża. Alicja podnosi swoją torebkę stojącą na murku, poprawia pasek, spogląda na zegarek. - Jestem już spóźniona - zwraca się do dziewczyny. - Czy byłaby pani tak miła i poczekała tutaj? Ludzie wyjdą z kościoła, ktoś z pewnością będzie się rozglądał. Zorientuje się pani. - Ale ja też...To może trwać jeszcze wieki! - próbuje bronić się dziewczyna. - To znaczy do końca mszy? Poradzi pani sobie. Zabrali ją na Stępińską. - Ostatnie zdanie rzuca już zza pleców. - Dobrze. Zaczekam - bąka nieznajoma pod nosem. Alicja wskakuje do samochodu, odkręca szybę, włącza muzykę, jazz-band ryczy. - Dziękuję za wspólną akcję - uśmiecha się uroczo w otwartym oknie. - Zapamięta pani? Stępińska. Paweł Radczyński, pogwizdując, wraca do swego nowego mieszkania. Poczuł niezłego kopa adrenaliny, pierwszy raz w życiu manewrując na wąskiej uliczce Saskiej Kępy furgonetką kolegi.

Fakt, że piękna kobieta wzięła go za nierozgarniętego wozaka, to i tak nic w porównaniu z tym, co przetoczyło się przez jego życie i z czego się powoli wydobywa. Ze powoli i raczej na tarczy niż z tarczą, to nic. Grunt, że o własnych siłach. Matka kolegi ze szkoły podstawowej, zajmująca parter domu przy Berezyńskiej, właśnie przeprowadziła się do syna. Dom był niegdyś ozdobą ulicy, ale ostatnią inwestycję poczyniono w nim pewnie na początku lat siedemdziesiątych. Amatorskie malowanie poprawiło nieco stan wnętrza, ale przecież to i tak prowizorka. Jak wszystko w życiu Pawła od pół roku. Wszystko z wyjątkiem ukochanej pracy. Paweł jest cenionym kardiologiem, specjalistą od serc. Cudzych, rzecz jasna. W domu na razie wystarczy mu duży materac w sypialni. Nie, bez przesady, kuchnia i łazienka są bez zarzutu, a do pstrokatej kanapy w salonie, którą uszczęśliwiła go właścicielka domu, z czasem się przyzwyczai. Paweł spogląda na zegarek. - Nie spodziewałem się, że tak sprawnie to pójdzie - mówi zadowolony do zaprzyjaźnionego rehabilitanta, który pomaga mu w przeprowadzce. - Mało gratów, żadna baba nie dyryguje... Paweł podtrzymuje filozoficzny ton chłopaka. - Niby nie dyryguje, ale jak ja to teraz ogarnę? Słychać trzask furtki i ciężkie kroki na schodach. To Marcin Radczyński, młodszy brat Pawła. Idzie jak somnambulik. Nie ma wątpliwości, że całą noc spędził na imprezie i że się nie oszczędzał. Pewnie dlatego, że brat prosił go o pomoc w przeprowadzce, przezornie nadwątlił swoje siły. - Marcin, wiesz, która godzina? - Paweł jest wściekły, ale wita brata z wyraźną ulgą. - Niech zgadnę. Za wczesna? Za późna? Zgadłem! - odpowiada Marcin mało przytomnie. - Przez ciebie, pajacu, spóźnię się do szpitala! - Jaki pajacu? - Marcin ziewa przeciągle. - Miałeś tu być dwie godziny temu! Dobrze, że Olka mnie jakoś kryje. O tak, na Oli jak na Zawiszy. - Marcin rozgląda się krytycznym okiem po mieszkaniu. - Co za koszmarny sen architekta? Zupełnie jakby ci to wybierała twoja żona ulubiona. To samo bezguście i pretensje. I ta dzielnica! Paweł szuka czegoś po kartonach. A może tylko udaje. Nadal jeszcze każda wzmianka o Kindze wytrąca go z równowagi. - Czego od niej chcesz? Od Kini? Niczego, czego i tobie życzę. Przynajmniej w tej kwestii bracia się zgadzają. Ja nie o niej. Co masz do dzielnicy? Do dzielnicy? Nic. Zdaje się, że gwałtownie obniżysz tu średnią wieku. - Marcin wygląda przez okno. - A nie, sąsiedztwo niczego sobie, nawet zabytkowe. Towarzystwo pewnie też. Trudno. Ciesz się, że cię do grobu nie wpędziła. - Przynajmniej będę miał spokój. - A tak. Ja też będę miał spokój i gdzieś tu się spokojnie prześpię. Do matki nie jedziesz? W tym stanie? - Będzie czekała. - Spoko. Będzie myślała, że ci pomagam w przeprowadzce. Zjem obiad na podwieczorek. Cześć pracy. Dobranoc. Paweł wzrusza ramionami i wybiega. Nie ma co, musi wziąć urlop od poniedziałku, bo nie da rady ze wszystkim. Na szczęście taksówka czeka już przed domem. Za każdym razem, wsiadając do taksówki, Paweł zastanawia się, czy warto było aż tak unosić się honorem i zostawić Kindze samochód. Przecież ona nawet nie ma prawa jazdy, bo - rzecz jasna - obie rączki ma lewe.

Pierwsza fala niedzielnych odwiedzin przetoczyła się już przez oddział kardiologii szpitala na Grenadierów. Tłumek na tarasie stopniał. Mimo to Paweł musi rozglądać się chwilę, by dostrzec Olę Pankiewicz pogrążoną w rozmowie z pacjentką. To pani Anna. Zapewne po raz tysięczny wypytuje Olę szczegółowo o to, co się będzie działo podczas zaplanowanego na przyszły tydzień zabiegu. Stanowczo odmówiła poddania się narkozie, a kiedy Ola zaproponowała zabieg w sedacji, zgodziła się natychmiast, najwyraźniej z ciekawości. Od tygodnia Ola spędza więc długie kwadranse na tłumaczeniu, czym różni się jedno od drugiego. Na zmianę z Pawłem, który na widok pani Anny z trudem opanowuje odruch ucieczkowy. Ola daje mu dyskretny znak, by zaczekał, i rzeczywiście, po chwili pacjentka odchodzi usatysfakcjonowana. Chwilowo, rzecz jasna. W pokoju lekarzy Paweł z rozmachem całuje panią anestezjolog w policzek. - Olka, naprawdę fajna z ciebie babka. Dziękuję. Nastawia sobie ekspres. Dla Oli - to co zwykle. - Nie ma za co. Domyśliłam się, że Marcin znów nawalił -uśmiecha się Ola. - O tam, znów. Każdemu może się zdarzyć. Paweł próbuje bagatelizować, ale Ola nie ma zamiaru odpuścić. Ostatecznie dogłębna analiza charakteru Marcina oraz ukrytych motywów jego postępowania to jej ulubiony temat. - Jesteś bardzo lojalnym bratem, ale przecież oboje wiemy, co to za facet. Nie można na niego liczyć i basta. W żadnej sytuacji. Paweł jak zwykle daje się wciągnąć, choć jeszcze rano znowu obiecywał sobie, że więcej nie da się sprowokować. Męczy go ciągłe miotanie się między lojalnością wobec brata a oczywistą dla niego prawdą, że Marcin zachowuje się wobec Olki jak wobec ich matki. A matka jest tylko jedna. - Taką byliście ładną parą. Nie żal ci? - O czym ty mówisz? Nie wiesz, jak to jest spędzać życie na nieustannym zbieraniu kogoś do kupy? Ty nie wiesz? - To coś zupełnie innego - próbuje uciąć Paweł. Sam przecież wie, że jego małżeństwo działało według identycznego, tyle że odwróconego schematu. On wiecznie w roli odpowiedzialnego do bólu męża i rozkoszne dziecko kwiat, co nigdy nie wiedziało, na jakim świecie żyje. Nie, bez przesady, swoje wiedziała. Na przykład stan konta znała doskonale. Paweł kręci głową, by rozluźnić napięte mięśnie karku. Nadal nie może sobie darować, że przez tyle lat nie zauważył tego, co było przez cały czas oczywiste dla reszty świata. No dobrze łagodzi Ola. - My nie byliśmy przecież małżeństwem. Na moje szczęście - dodaje smutno. Nie mieliście ślubu. Ale funkcjonowaliście prawie jak małżeństwo. Dużo jeszcze brakowało. Nie mieszkaliśmy przecież razem. Zresztą wzrusza ramionami - rozmawiamy o tym setny raz. Nie mogę spędzić życia z kimś, kto mając ponad trzydzieści lat, nie uporał się jeszcze z dojrzewaniem! - Ale nie widzę, żebyś specjalnie kwitła. - I wzajemnie. Pół roku po rozwodzie, a ty się nadal nie możesz pozbierać. - To naprawdę zupełnie inna historia. - Teraz obaj jesteście znowu do wzięcia. Dwóch braci z odzysku będzie mogło razem polować... - Olka wpada w swój najgorszy ton. Głos jej się zmienia i zaczyna mówić znużonym sopranem swojej matki. Nikt, kto zna Olę choć trochę bliżej, nie może nie znać jej mamy. Tak, ten ton i ten wysoko uniesiony podbródek to cała matka Oli, zastygła dożywotnio w urazie wobec świata. Tylko że Starsza pani Pankiewicz ma w gruncie rzeczy sporo powodów do gniewu i frustracji, a Olka? Zaczyna wytrwale pracować na to, by stać się taka sama.

Po tylu latach znajomości podobne odzywki Olki nie robią już na Pawle wrażenia, choć czasami ma ochotę podsunąć koleżance lustro. - Nie bądź złośliwa. Moją sytuację dobrze znasz. A Marcin, jaki jest... Urywa, bo oczy Oli wilgotnieją. Tylko tego mu było trzeba. Tak się kończą wszystkie te idiotyczne rozmowy. Paweł woli zamilknąć i wyjść na niewrażliwego chama, niż zacząć pocieszać, bo tak naprawdę nigdy nie jest pewien, z jakiego powodu tym razem płacze Ola. Przecież jeszcze dwie minuty temu przekonywała go, że rozstanie z Marcinem to jej najlepsza decyzja życiowa. - To może zastanów się jeszcze ryzykuje. - A myślisz, że co robię przez samotne wieczory i ranki? Ola milknie, chyba zaskoczona, a na pewno zmieszana swoją niespodziewaną szczerością. Paweł przygląda się jej równie zaskoczony. Na szczęście pacjentka znowu prosi o chwilkę rozmowy i Ola może opuścić Pawła bez dalszych wyjaśnień. Wychodzi, zostawiając na biurku niedopitą inkę-junior. Marcin budzi się, rozprostowuje kości i wstaje leniwie. Ziewa. Zakłada adidasy na gołe stopy. W całym domu nie ma lustra, nie musi więc oglądać siebie w niemiłosiernie wygniecionych spodniach i koszuli, świeżej wczoraj. Przechodzi do salonu. Bezskutecznie próbuje włączyć telewizor. No tak, przecież Paweł zdążył go tylko wnieść. Idzie do kuchni. Otwiera lodówkę. Jest prawie pusta. Tylko kilka puszek piwa. Wyjmuje jedną. Otwiera. Wypija łyk i z niesmakiem odstawia. Przygładza ręką włosy. Idzie do drzwi wyjściowych. Naciska na klamkę. Drzwi nie puszczają. Jeszcze raz próbuje - znowu nic. Zaczyna manipulować zamkiem, ale należy on do tych wynalazków techniki, których bez klucza nie można za chińskiego boga otworzyć od wewnątrz. - Merde! Co za palant! - wyrywa mu się. Energicznie wchodzi do salonu i gorączkowo zaczyna szukać kluczy. Przekłada pudełka, zagląda pod stół, na parapet okna. Sięga do kieszeni - jednej, drugiej. Wraca do sypialni, rozgląda się chwilę. Gdzie ona jest? Normalka, zostawił komórkę... no gdzieś ją zostawił. Znajduje niepodłączony telefon, szuka gniazdka, wciska sznur, ulga, jest sygnał. - Słucham, kardiologia. - To ty? - Marcin nie kryje zdziwienia. Nie wiedzieć czemu, nie przyszło mu do głowy, że to Ola odbierze telefon w pokoju lekarzy. Pewnie dlatego, że odruchowo wykręcił numer, na który zawsze do niej dzwonił. Cóż, hiperkac to nie najlepsza pora na błyskotliwe rozwiązania. - To ja... poznałabym cię, nawet gdybyś dzwonił z Magnitogorska. Paweł rozmawia z pacjentką. - Z Magnitogorska? Chcesz mnie wysłać tak daleko? Na razie nie mogę nawet wyjść na ulicę. Olu, wykaż się i dobierz do katany Pawła. W kieszeni powinien mieć klucze. - Chwileczkę - rzuca Ola. Przez chwilę Marcinowi wydawało się, że jest zadowolona, słysząc go, ale chyba już jej przeszło. - No co, ma? - niecierpliwi się. - Poczekaj... - Głos pani doktor słychać z pewnego oddalenia. Marcin próbuje spacerować po pokoju, ale to stary aparat telefoniczny. Sznur jest za krótki na wędrówki. - Nie ma kluczy, jest jeden klucz - odpowiada po chwili Ola do słuchawki. - Ekstra. Zatrzasnął mnie u siebie. Berezyńska 8c. Bierz taxi, kup coś do żarcia i śmigaj tu mnie uwolnić. Uświerknę za chwilę, więc pośpiesz się, maleńka. - Marcin wie doskonale, jak wydawać Oli kretyńskie rozkazy, a „zażenowanie" to słowo, które nigdy nie zaistniało w jego słowniku. Tylko że Ola milczy jak zamurowana. Marcin reflektuje się nieco: - Oleńko, ratuj mnie, proszę! Jestem za młody, by umrzeć z głodu! - Zobaczę, co się da zrobić. Berezyńska - odpowiada Ola cicho. - Tylko pamiętaj o winie - dorzuca jeszcze Marcin i odkłada słuchawkę.

Zadowolony postanawia sprawdzić, dlaczego właściwie tak nie smakowało mu otwarte przed kwadransem piwo. Po chwili dzwoni po pizzę. Pewnie już zapomniał, o co prosił Olę, a zresztą, od przybytku głowa nie boli. Teraz długi łagodny prysznic i będzie jak nowo narodzony. No prawie, ale i na to jest rada. Tabletki od bólu głowy ma zawsze przy sobie. Nosi je w portfelu, tam, gdzie reszta świata przechowuje karty kredytowe. Cóż, każdemu to, czego potrzebuje, choć Marcin zapewne bez trudu zmieściłby jedno i drugie. Gdyby był choć trochę bardziej wiarygodnym klientem ko- lejnych banków... Popija tabletkę piwem i wchodzi pod prysznic, który okazuje się, niestety, prysznicem błyskawicznym, bo zaledwie zmoczył głowę, rozlega się dzwonek do drzwi. Przystojność nie pozwala przytoczyć słów, które wyrzuca z siebie Marcin, wkładając spodnie. Mocnym ruchem naciska klamkę. Raz i drugi. No tak, zupełnie zapomniał o pieprzonych kluczach. Sytuacja jest naprawdę głupia. Nawet jak na Marcina. - Panie Pizza, jak masz pan na imię? - rzuca w końcu do wizjera, jakby tamtędy głos dochodził lepiej niż przez drzwi. - Kliencie, płać, bierz towar i zmykam - odpowiada mu zniecierpliwiony głos z klatki schodowej. - Tak prosto to się nie da. Brat mnie zatrzasnął w mieszkaniu. No, jak masz pan na imię, Panie Pizza? - Marcin nie daje za wygraną. - Romek. To co ja mam zrobić? - pyta bezradnie roznosiciel. - Zejdź pan na dół, panie Romanie, i patrz w górę! Marcin wchodzi do salonu. Otwiera okno. Mocuje się z nim. Okno zostaje mu w rękach. Nic dziwnego, wisiało na jednym zawiasie. - O, tak wygląda szczęście mojego brata. Niech pan podejdzie przez ogródek! Pan Pizza Roman podchodzi bliżej. Marcin odstawia okno, wychyla się, wyciągając obie ręce. Pan Pizza podskakuje, próbujac podać mu czerwoną torbę. Niestety, to pierwsze piętro nad wysokim parterem. - Panie Romanie, rzuć pan okiem. Nie da się czegoś podstawić? Nie bardzo, wszystko uprzątnięte. A nie, jest jakaś skrzynka. No to chodź pan na piwo za fatygę. Marcin jednym ruchem wciąga Pana Pizzę do środka. Roman gospodarskim okiem ogarnia salon i wyjęte z zawiasów okno. Zdejmuje czerwoną czapkę. Podchodzi do okna. Marcin pałaszuje już pierwszy kawałek pizzy. Niech pan tu podtrzyma - zwraca się Roman do wygłodzonego gospodarza. -Wsadzimy w te zawiasy.To szajs, ale moze się uda. Tylko przełknę. Marcin jestem. - Przełykając kęs peperoni podaje rękę wybawcy. Przez chwilę szarpią się z oknem. Wstawione. Na wszelki wypadek lepiej nie otwierać. Marcin sprawdza sąsiednie okno. W samą porę, bo przed domem zatrzymuje się taksówka. Otwierają się drzwi pasażera i... Nachylona przy samochodzie Ola niezdarnie zbiera szkło po czerwonym winie. Połowa spódnicy zalana boskim trunkiem. Co tu kryć zgrabny tyłeczek, konstatuje Marcin ze znawstwem. Z samochodu wyskakuje taksówkarz. - Co pani, dziecko? I jeszcze się pani zalała. Na drugi raz niech pani białe wino kupuje - poucza krępy pięćdziesięciolatek z łysiną, a drze się tak, że słychać go pewnie przy rondzie Wa- szyngtona. Otwiera bagażnik, wyjmuje butelkę z wodą i szmaty. Pomaga Oli, wystawia wypchane reklamówki na chodnik. - Ja to zrobię. Jeszcze znowu pani coś stłucze - krzyczy i zabiera się do wycierania tylnych drzwi, które wyglądają jak burta świeżo ochrzczonego statku. - Chyba tutaj... - Ola dopiero teraz dostrzega Marcina, który wyciąga rękę z piwem w geście toastu.

- Drugi catering przyjechał! Twoje zdrowie, Olka! - ryczy na całą ulicę, chyba jednak głośniej niż taksówkarz chwilę wcześniej, bo ten aż wysiada z samochodu. - Coś ty... - szturcha go spłoszony Pan Pizza, ale nikt jeszcze nie poskromił Marcina w tym stanie. - Zdrowie szybkich kobiet! Zdrowie pani doktor! - wrzeszczy wywieszony w oknie. Widzi, że Ola przygląda mu się, ale nic w jej nieruchomej twarzy nie wskazuje na to, że zaraz perliście się roześmieje, na co, nie wiedzieć czemu, liczył. Nie tylko się nie śmieje, ale jednym ruchem ciska klucz gdzieś w środek zapuszczonej rabaty. Taksówkarz obserwujący całe zajście bez komentarza otwiera jej drzwi. - Goń ją! - proponuje przytomnie Pan Pizza. - Oolka! - woła Marcin za odjeżdżającą taksówką. Nic z tego. - No i bardzo dobrze. - Wzrusza ramionami. - To ja już pójdę, bo mnie z roboty wywalą. - Pan Pizza też stracił humor. Obaj, cokolwiek niezdarnie, wychodzą przez okno. Marcin szuka klucza w ogródku, Pan Pizza podnosi torby z jedzeniem pozostawione na chodniku. Wygląda na to, że Ola wykupiła pół sklepu. - Weź sobie. Na zdrowie! Przecież to od pani doktor - drwi Marcin. - Niezła babka, trochę przesadziłeś, kolego - mruczy Pizza Roman. Może chciałby jeszcze coś dodać, ale Marcin triumfalnym okrzykiem obwieszcza właśnie światu i okolicom, że odnalazł nieszczęsny klucz. Wraca do mieszkania normalną drogą, ale przy drzwiach odwraca się jeszcze. Ostatnie słowo musi przecież należeć do niego. - One wszystkie są niezłe - rzuca wyzywająco, choć nie ma niż nikogo, kto mógłby podjąć dyskusję. - Wszystkie są niezłe, jak ta twoja pizza. Alicja zakończyła przed chwilą coniedzielny mecz z Wiktorem Zarębą, swoim adwokatem, a zarazem najbliższym przyjacielem zmarłego męża. Wiktor dawno już przekroczył sześćdziesiątkę, ale należy do rzadkiego typu mężczyzn, którzy z wiekiem zyskują, a ich akcje rosna, również u młodych kobiet. Nienaganne maniery nie mają zresztą wieku. Szczupły, nadal trzymający się prosto nie wygląda na swoje lata. Może trochę zdradza go resztka siwych włosów przyciętych prawie na jeża - bez złudzeń, jak sam mówi, od dawna pogodzony z łysiną. Dzisiaj musiał się bardzo zmobilizować, by nie przegrać i reiesem. W każdym razie z ulgą zapada się w głęboki fotel w kolorze indygo.Te fotele to zresztą główna atrakcja typowego skądinąd barku tuż przy korcie.Wybrali swój ulubiony stolik przy wielkim oknie z widokiem - kort, skąd można bez przeszkód oglądać, no i złośliwie komentować poczynania innych tenisistów. - Poprosimy dwa soki ze świeżych owoców - zwraca się Alicja do czekającego w gotowości barmana. Nic dziwnego, cała obsługa już wie, że właścicielka szykuje się do zwolnień, a kto wie, może nawet i sprzedaży obiektu. - Podjęłaś już jakieś decyzje? - pyta Wiktor, pijąc pierwszy łyk. - Nie, jeszcze nie. - Alicja zamyśla się na chwilę. - Ale najlepsze, co mogę zrobić, to po prostu sprzedać całość. Tylko ze względu na pamięć Alka, on bardzo lubił to miejsce, wolałabym znaleźć kogoś, kto nie zamieni tego natychmiast na tancbudę albo pijalnię piwa. - W tych sprawach nigdy nie można mieć absolutnej pewności. - Dlatego zależy mi na twojej opinii. - Alicja spogląda na Wiktora kokieteryjnie, a może po prostu serdecznie. Jest jedynym ze starych znajomych, który nie uważa, że powinna dożywotnio zająć się uprawą pomidorów i coroczną wymianą nagrobka na lepszy model. - Marzyłbym, żeby to była prawda. A co z resztą?

- Wyzbędę się większości udziałów. - Jesteś pewna? - Wiktorze, wiesz równie dobrze jak ja, że to interesy, w które Alek powchodził namawiany przez kolegów i przyjaciół szukających inwestora do swoich pomysłów. Najlepiej będzie, jeśli wykręcę się z tego jak najszybciej i możliwie małym kosztem. Wiktor przygląda się Alicji z podziwem. - A co z wakacjami? Wiaz slużę ci towarzystwem, jeśli tylko będziesz miała na to ochotę - deklaruje. Alicja odpowiada mu po chwili z nieco smutnym uśmiechem. Nie wiem. Ostatnio nie jestem dobra w planowaniu. Milknie czując, że niepotrzebnie sie rozkleja. - Wiktorze, masz wąsy jak przedszkolak. Zakłopotany Wiktor odstawił szklanke i rozgląda się w poszukiwaniu papierowych serwet. Nic ma ich na żadnym stoliku ani przy barze. Nawet o tym zapomnieli zadbać, myśli Alicja z irytacją, czekają pewnie na zluzbowe polecenie. Sięga do torebki, zagląda do środka i podnosi ją do góry, tak jakby zobaczyła ją po raz pierwszy. - To nie moja torebka! Wiktor wyrywa Alicji jej-nie-jej torebkę z ręki i teatralnym gestem kładzie ją na parapecie. - Nie pozwolę ci tam zajrzeć. Przecież nie wiadomo, kto ci to podrzucił. Muszę się zastanowić, co z tym zrobimy. Wiktor wyciera w końcu usta własną chusteczką, a mówi takim tonem, że Alicja przez chwilę omal nie bierze go na serio. - Wiktorze, oddaj mi ją. To jakaś koszmarna pomyłka. Zobaczę, może w środku są dokumenty. - Próbuje podejść do sprawy rzeczowo, ale jest zdenerwowana. Nie bardzo uśmiecha jej się perspektywa szukania ślusarza w niedzielne popołudnie. - Miałem taki przypadek, a właściwie mecenas Niesiołkowski miał: wszedł na salę rozpraw z teczką od Armaniego, tylko że to nie była jego teczka. Mafia zamieniła ją na korytarzu sądowym akurat wtedy, kiedy poprawiał togę. Więc wszedł na salę rozpraw, w majestacie sądu, a tu „tyk, tyk, tyk" i sędzia prosi o wyłączenie telefonów komórkowych. Niesiołkowski otwiera Armaniego, a tu coraz głośniej „tyk, tyk, tyk". Najprawdziwsza bomba - kończy Wiktor. - Wybuchła? - chichocze Alicja, sięgając po torebkę, i w tej samej chwili rozlega się huk tłuczonej szyby. Piłka tenisowa wpada wprost na wyciskarkę do soków na kontuarze. Z zaplecza wybiega przerażony barman. Z głębi kortu biegnie nie mniej przerażony autor morderczego serwisu. -Nie... wybuchła! - wykrztusza Wiktor, jednym ruchem rzucając się w stronę przyjaciółki. Błyskawicznie, zważywszy wiek. - Jesteś ranna? Wielkie kawały szyby rozprysły się po niemal całym pomieszczeniu. Stolik pokrywa szklano- owocowa miazga. - Jeszcze nie tym razem, Wiktorze. Na razie dowiem się, co za idiota w kawiarni przy korcie tenisowym wstawił szyby rozpadające się od mocnego serwu - rzuca Alicja raczej zła niż przestraszona. - Mam dziś komunię córki! - powtarza Małgorzata po raz setny, w zakłopotaniu wygładzając zgniecenie na przybrudzonym żakiecie. - Proszę się jeszcze zastanowić - lekarz nie ustępuje - kilka dni i byłaby pani porządnie przebadana. - Rozumiem, ale dzisiaj to po prostu niemożliwe. - Naprawdę robię to tylko na pani żądanie. - Od jutra będę odpoczywać i pójdę do lekarza - uśmiecha się Małgorzata. - Proszę nie lekceważyć tych skurczów dodatkowych. - Lekarz nie odwzajemnia jej uśmiechu. - Trochę za wcześnie na takie problemy.

Małgorzata dyga jak uczennica, odbierając plik dokumentów. - Numer PESEL i książeczka zdrowia - zwraca się do niej rejestratorka. - Książeczki nie mam, a dowód, już sekundę... - Małgorzata otwiera torebkę. Sięga i... w osłupieniu wyjmuje z niej puderniczkę Diora. - Boże! To nie moja torebka! - Oj, bo wybuchnie - próbuje żartować młodsza z rejestratorek, ale milknie zgromiona wzrokiem przez starszą. - Musiało się coś komuś pomylić - mówi rejestratorka współczująco. - Mam nadzieję, że pani nie okradli. - Nie wiem - szepcze Małgorzata, oglądając ze wszystkich stron elegancki portfelik z kartami kredytowymi. Zaczyna gwałtownie przeszukiwać torebkę. Ale nie, nie ma telefonu. Ani do- kumentu z adresem! - Przepraszam, czy mogłabym porozumieć się z mężem? -pokazuje wzrokiem aparat telefoniczny. Rejestratorka z ociąganiem przesuwa aparat w jej stronę. Bogu dzięki, że mają wyjście na komórki, myśli Małgorzata, czekając na połączenie, my w domu kultury już dawno nie mamy. Artur odbiera po drugim dzwonku. -Wszystko wiem. Będę za pięć minut - rzuca i wyłącza się. Małgorzata nie wie wprawdzie, co wie Artur, ale oddycha z ulgą. Nie musi nic tłumaczyć pod czujnym okiem, a raczej uchem obu rejestratorek. Dziękuje machinalnie, wychodzi przed izbę przyjęć i równie machinalnie sięga do torebki po papierosa. No tak, tymczasem z całą pewnością nie zapali. Nie zapali? Musi zapalić! Rusza energicznie w stronę pobliskiego kiosku. Trudno, zapłaci z pieniędzy nieznajomej. Musi zapalić, inaczej rozpłacze się na sam widok Artura. Gdyby nie była aż tak skupiona na szperaniu, szukaniu pieniędzy, płaceniu, otwieraniu nowej paczki i - nareszcie - zaciąganiu się, być może zastanowiłaby się przez chwilę, dlaczego fakt, że zemdlała pod kościołem, wywołuje w niej aż takie poczucie winy. Artur podjeżdża jej prawie pod nos i może od razu wsiąść do samochodu. Kiedyś w takich sytuacjach wysiadał z samochodu, obchodził go i otwierał jeszcze drzwi od strony pasażera. Ale nie bądźmy drobiazgowi. Większość mężczyzn zapomina o tym mniej więcej po miesiącu romansu. Nieliczni zadają sobie jeszcze tę fatygę podczas uroczystości ślubnych, ale przecież nie po tylu latach... Przepraszam - mruczy Małgorzata, sadowiąc się na przednim siedzeniu. - No coś ty! Dobrze, że tylko tak się skończyło. - Artur patrzy na żonę z takim zaskoczeniem, że dociera do niej, co powiedziała. Rozum ci chyba odjęło, myśli Małgorzata. O sobie, rzecz jasna. Za co przepraszasz? Że nie padłaś trupem na miejscu? Ze nie dostałaś udaru ani zawału? Faktycznie. Co za nietakt! Jakieś skurcze dodatkowe? Małe miki w porównaniu z tym, że narazilas swoja-nie-swoją rodzinę na takie nerwy. I z całą pewnością małe miki w porównaniu z tym, co matka Artura mogła nagadac Mai. Stara wiedźma! I to w stroju Królewny Śnieżki na zasluzonej emeryturze. Kieszen Artura rozbrzmiewa znienacka wiekopomnym przebojem Stonesów. Małgorzata przygląda się mężowi w zdumieniu, bo nigdy dotąd nie podejrzewała go o fascynację ustami Micka Jaggera. No i sama przecież ustawiała mu dzwonki w telefonie. Nawet się pokłócili, bo Artur nie życzył sobie żadnych melodyjek, uważając to za smarkaterię. Teraz szybkim ruchem przerywa połączenie, ale po chwili telefon znowu oznajmia donośnie, że „can't get no satisfaction". - Nie odbierasz? - pyta w końcu Małgorzata.

- Przecież jadę. To z pracy. Przy wjeździe na Ursynów telefon odzywa się ponownie. Tym razem swoim zwykłym sygnałem. Artur wyszarpuje w końcu komórkę z kieszeni, ale tylko po to, by ją wyłączyć. Z pracy? W niedzielne popołudnie? Ciekawe, myśli Małgorzata. Ciekawe, kto może dawać, czy raczej aż tak nie dawać, satysfakcji Arturowi, że został wyróżniony specjalnym sygnałem? Mieszkańcy Natolina zdążyli już się przyzwyczaić do widoku zgrzanych lub zziębniętych - w zależności od pory roku - nieszczęśników krążących po okolicy z obłędem w oku. Wszystko dlatego, że zdaniem urzędników bloki wybudowane wzdłuż prawej strony ulicy Braci Wagów stoją przy ulicy Na Uboczu, a te po lewej - dla odmiany - przy ulicy Meander. Od lat stanowi to przyczynę udręk taksówkarzy, listonoszy nowicjuszy, karetek pogotowia, a dzisiaj, od dwóch godzin, Alicji i Wiktora. To już ich drugie podejście. Po pierwszej próbie przez pół godziny reanimowali się w osiedlowej kawiarence. - Mieszkanie sto jedenaście - sapie Wiktor, zaglądając dla pewności do dowodu osobistego. - Uff, to na tym piętrze. - Alicja próbuje wyrównać oddech. - Dlaczego nie chciałeś jechać windą? - Obcy teren - oświadcza Wiktor z miną szpiega Jej Królewskiej Mości. - Nie lubię wind dodaje już normalnym tonem. Alicja macha ręką. - Dzwoń, to te drzwi. - Może zapukam. - Dzwoń, bo cię zrzucę ze schodów! Trzaskają drzwi windy. Zza rogu wyłania się Maja, juz w stroju „cywilnym", z babcią, prowadzące wspólnie rower górski. - W czym mogę pomóc? - pyta matka Artura, widząc dwie obce osoby przepychające się pod drzwiami mieszkania syna. Maja bez trudu wymija Wiktora i energicznie naciska dzwonek. Drzwi otwiera Artur. Wiktor pokazuje mu z daleka trzymany w ręku dowód osobisty. - Czy może mi pan powiedzieć... - Przepraszam - wysuwa się zza niego Alicja. - Przyszliśmy zwrócić zamienioną przez przypadek torebkę. - Przez przypadek? - Matka Artura włącza się do rozmowy. - A można wiedzieć, jak to się „przez przypadek" zabiera cudzą torebkę? Wiktor stroszy się niemal urzędowo, na szczęście w drzwiach pojawia się Małgorzata z identyczną torebką w ręce. - Pani Alicja Kranach? Wejdźcie państwo. Właśnie zastanawialiśmy się... - No nie wiem - mruczy Wiktor, ale Alicja niezauważalnym ruchem ramienia pcha go do środka. - Pani Małgorzata Rusznikowska? - podaje rękę z uśmiechem. - Już myślałam, że wszystko się jeszcze bardziej skomplikuje. Jakie to szczęście, że pani miała dowód w torebce! Trwają przepychanki i wzajemne prezentacje w nieproporcjonalnie obszernym - jak to na Natolinie - przedpokoju. Trzeba przyznać, że matka Artura jest mistrzynią w lotnym przejmo- waniu dowodzenia, bo już po chwili całe towarzystwo zostaje usadzone wokół naprędce rozłożonego stołu. - Wstałam o czwartej rano, żeby zdążyć upiec - matka Artura triumfalnie wynosi z kuchni swoje ciasto. - Po samym zapachu można poznać wyborną znawczynię przedmiotu. Wiktor jest uprzedzająco szarmancki. Zachowanie wobec takich dam ma opanowane do perfekcji. - Proszę skosztować - starsza pani podaje Alicji jeden, Wiktorowi dwa kawałki.

- Widzisz, tak się biedaku nabiegałeś po korcie, a teraz dwa kawałki... - śmieje się półgębkiem Alicja. - Naprawdę warto - odzywa się milcząca dotychczas Małgorzata. - Mama świetnie gotuje i piecze. - Artur, mój syn, może liczyć tylko na mnie. - Teściowa czuje się prawdziwą panią sytuacji. Alicja zerka na Małgorzatę kontemplującą uważnie wzór na lnianym obrusie. Wie doskonale, z jakimi uczuciami musi się teraz zmagać, chociaż Małgorzata nie podnosi oczu na nikogo z gości. Artur stara się zmienić temat: - Gdzie państwo gracie? - Najczęściej w Powsinie. Mój mąż - umarł niedawno - był współwłaścicielem... - Taka młoda i elegancka pani, a już wdowa - przerywa dramatycznie matka Artura. - Ja też pochowałam męża w tym roku, ale ja starsza od pani jestem z ćwierć wieku. - Smutne sprawy, a dziś taki miły dzień - ucina Wiktor. -Panno Maju, czy prezenty spełniły oczekiwania? - Tak, dostałam rower górski. - Łańcuszek państwu pokaż od babci, złoty - wtrąca teściowa. - Bardzo ładny. - Alicja przygląda się krzyżykowi z rozczuleniem. - Ja też noszę ten od komunii, a pani? - Nasza Małgosia ma ojca... no... - Mamo, daj spokój - przerywa Artur niemal błagalnie. - ...ateistę - kończy Małgorzata. - Nie ma o czym mówić. Nie zanudzajmy państwa historiami rodzinnymi. - Miałem taki przypadek... - Po solidnej porcji ciasta Wiktor wyraźnie chwycił drugi oddech, ale prawie go nie słychać, bo w gwar rozmowy wdziera się natarczywy dźwięk telefonu. Artur dosłownie rzuca się szczupakiem przez cały pokój do słuchawki. Reszta przy stole nie przerywa rozmowy, ale oczy i uszy wszystkich skierowane są na Artura. Chyba nawet goście zdziwieni są jego gwałtowną reakcją. Małgorzata siedzi czerwona jak burak. Artur prowadzi rozmowę przyciszonym głosem, ale mimo szumu przy stole do uszu obecnych docierają jej strzępki. -Tak... przepraszam... panie dyrektorze... musiałem... będę... dziękuję... Na pewno... jeszcze raz... Nie, nic się nie zmieniło... dziękuję... No tak. Grunt to umieć szybko wyczuć czas, miejsce i audytorium. Alicja wymienia znaczące spojrzenie z Wiktorem. Artur wraca do stołu jak gdyby nigdy nic. Uśmiecha się jeszcze, ale już dostrzega nieco wymuszone uśmiechy gości i nieruchomą twarz żony. - Może jeszcze herbatki? - proponuje nerwowo matka Artura. - Bardzo dziękujemy, ale na nas już czas - odpowiada Alicja uprzejmie. - Dobrze, że moja torebka była u pani, pani Małgosiu. Mogłyśmy się równie dobrze w tym zamieszaniu zamienić jeszcze z tą dziewczyną, która potem czekała na państwa. Chociaż nie, ona chyba nie miała torebki, tylko książkę. - Tak, ona nie miała torebki. -Teściowa, jak zawsze, jest najlepiej poinformowana. Alicja wyjmuje wizytówkę i podaje ją Małgorzacie przez stół. Wiem, że właściwie się nie znamy, ale jeśli miałaby pani chec.. Czekam na pani telefon. - Widząc jej zaskoczenie, dodaje polgłosem: - Naprawdę radzę zająć się sercem. Własnym sercem. Port lotniczy senny niedzielą. Samoloty latają ciszej, a oczekujący pochowali się w domach i nakrywają do kolacji. Tylko na Nowy Jork czeka, jak zwykle, cierpliwy tłum zmęczonych krewnych.

Lotnisko imienia Fryderyka Chopina, dawniej Okęcie. Kto by pomyślał! Beznamiętne bary, sterylne toalety. Dekoracja wyjątkowo użyteczna. Dobrze tłumi śmiech i płacz.W takiej scenerii latwiej sprowadzić dramaty do wejścia i wyjścia. Pożegnania i powitania bledną jak rumieńce pod luksusowym podkładem. Gdzie te migotliwe, przyśpieszające bicie serc powieściowe dworce? Szyny jak niknące w dali ludzkie losy, splątane, nierozwiazywalne, namiętne, gorące? Stukot kół nieodwracalnie pieczętujący rozłąki, pożegnania. Czy w plastikowych oknach mogą odbijać się prawdziwe twarze bohaterów? Zurych prawie pusty. Z Wiednia wysypało się tylko kilku biznesmenów. Aleksander Kranach przeszedł właśnie odprawę celną. Nie rozgląda się, przecież nikt na niego nie czeka. Niedbale pcha swój wózek bagażowy. Właściwie mógłby sam nieść walizkę. Obojętnie mija natrętny tłumek taksówkarzy oferujących swoje usługi. Z kieszeni lnianej marynarki wyjmuje telefon, włącza i odsłuchuje wiadomości. Metodycznie kasuje jedną po drugiej. Będą tak dzwonili jeszcze ze dwa dni. Potem odpuszczą, zresztą, może nagra nowe powitanie, po polsku? To skutecznie odstraszy potencjalnych klientów. Nic go to nie obchodzi. Przynajmniej dzisiaj. Jest wreszcie w Warszawie. Wreszcie tu dotarł. Aleksander wygląda na zewnątrz. Może papierosa? Och, świecie, ze swoim zakazem palenia! Nie masz większych problemów? Uderza go majowe ciepło, choć słońce już zaszło. Jakiś napastliwy Włoch koniecznie chce wypytać go szczegółowo o warszawskie hotele. Aleksander przeprasza z roztargnieniem i wraca do hali. Kieruje się w stronę rent-a-car. Tuż przed wylotem potwierdził rezerwację, żeby na miejscu uniknąć niespodzianek. Bez pośpiechu podpisuje dokumenty, bierze kluczyki, rzuca urzędniczce pożegnalny uśmiech, który z całą pewnością będzie pamiętała do końca tygodnia. Odnajduje samochód na parkingu. Laduje walizkę do bagażnika. Nie lubi japończyków, przez ostatnie lata prowadził je tylko podczas sporadycznych pobytów w Polsce, ale i przez te dni nie przynosiły mu szczęścia. Aleksander uśmiecha się ironicznie. Rzeczywiście, tak jakby od wyjazdu piętnaście lat temu kiedykolwiek szukał tu szczęścia! Uciekł stąd, gdzie pieprz rośnie, a te kilka wizyt w ciągu kilku lat tylko potwierdziło słuszność impulsywnej decyzji o wyjeździe. A dzisiaj? Dzisiaj przyjechał, by w końcu zmierzyć się ze swoją przeszłością. To wielka zmiana w życiu Aleksandra, który dotychczas gotów był przyjąć choćby trzyletni kontrakt na Spitsbergenie, byleby od niej uciec. Podobno zmiana to postęp. Tyle że, jak każdy proces, jest trudna do ogarnięcia i w gruncie rzeczy niemożliwa do przewidzenia w swoich bliskich i dalekich skutkach. Tymczasem Aleksander Kranach należy do nie tak znów rzadkiego gatunku ludzi, którzy nie wychodzą z domu bez planu i nie wchodzą do sklepu bez listy zakupów. Teraz też przyjechał w jasno określonym celu. Ciekawe, jak długo uda mu się utrzymać w tym przekonaniu? Bo że los - jak to on - już zaciera ręce, to nie ulega wątpliwości. Czy ktoś, kto mija całującą się parę bez cienia uśmiechu, nie zasługuje na to, by go opętało w stylu, którego wyrzekł się jakieś piętnaście lat temu? W pięknym stylu. Samotny podróżny powracający do swojej przeszłości potrafi odmienić niejedno, nie tylko w swoim życiu. Ale przemianę w życiu wielu bohaterów tej opowieści zapoczątkował już pewien drobny incydent: zamiana dwóch torebek. Przypadek? Roszada, którą każdy może wykonać tylko raz? Ruch, który może, ale nie musi zmienić przebiegu rozgrywki? Dwie skórzane jasne torebki leżą już znowu spokojnie na swoich miejscach i - jak to złośliwe przedmioty martwe - do końca pozostaną nieświadome swojej roli. Upalny majowy dzień gaśnie nad Warszawą. Czasami przypadek wystarczy, by obudzić nadzieję na odmianę. Z pewnością tyle wystarczy, by odmiana nastąpiła bez naszej wiedzy i zgody.

Rozdział 2 Poniedziałek, 16 maja 200... Trzaśniecie drzwi. Maja wyszła do szkoły, odebrawszy od rodziców solenne zapewnienie, że będą trzymać za nią kciuki przez całe dwie godziny testu kończącego drugą klasę. Natychmiast znikają uśmiechy pracowicie przywdziewane w obecności dziecka. Małgorzata łapie się na tym, że znowu maksymalnie napięła mięśnie ramion. Wdech, wydech, rozluźnienie. Popijając własną kawę z dużego porcelitowego kubka, szykuje kawę dla Artura, który spieszy się już do pracy. - Nie czekaj z obiadem. Może będę musiał zostać trochę dłużej. - Z twoim oddaniem firmie powinieneś już dawno awansować na prezesa ZUS-u. Właściwie sama nie wie, dlaczego jest tak kąśliwa. Bo najlepszą obroną jest atak? Bo wzajemne pretensje rozsadzają przestronną kuchnię? Stawia na stole filiżankę z kawą. Artur zaczyna ubierać się do wyjścia. Jest już prawie w drzwiach. - Ciekawe, jak się czuję, prawda? - Małgorzata opada na kuchenne krzesło. Artur wraca od drzwi. Siada po przeciwnej stronie stołu. Zaczyna pić kawę. Małgorzata patrzy na niego z mieszaniną agresji i rozpaczy. Może wszystko byłoby prostsze, gdyby nie ten jednodniowy zarost, który zawsze tak lubiła? Dlaczego nadal jest taki przystojny? Dlaczego nie utyl, nie wyłysiał jak porządny polski czterdziestolatek? - Słuchaj, staram się. Może obsługa prawna zusowskich umów to nic interesującego, ale to umiem robić i za to dostaję pieniądze. Nie jestem jak twoi znajomi, wiem. Nie maluję, nie piszę, nie rzeźbię. Ale staram się. Milczą oboje. Artur pełen urazy. Małgorzata obezwładniona. O czym on mówi? Przecież nie o to chodzi. Udaje? Z zakłopotaniem przypomina sobie własną bezsensowną uwagę o poświęcaniu czasu firmie. Trudno. Dopóki nie zdobędzie się na to, by powiedzieć wprost, o co jej chodzi, będą brnąć w te upiorne sprzeczki zastępcze. Ale nie ma siły na pytania wprost, a tym bardziej na to, co mogłaby usłyszeć w odpowiedzi. - No to jak się czujesz? - Artur daje za wygraną. - Całkiem dobrze, ale zostanę dziś w domu. - Małgorzata skubie pasek od szlafroka. - To może zadzwoń do tej babki od torebki, wydawała się sensowna. - Spodobała ci się? - Małgorzata nie może się powstrzymać. - Jesteś niemożliwa! - Artur odstawia niedopitą kawę, jakby tylko czekał na pretekst do przerwania rozmowy. - Nic dziwnego, że nawet twoja najlepsza przyjaciółka przestała się do ciebie odzywać. - Widać nie była najlepsza - wzrusza ramionami Małgorzata. - Widać nie da się z tobą wytrzymać. - Artur z irytacją wstaje z krzesła. Zaplątuje się we własną koszulę wiszącą na oparciu. - I posprzątaj tu wreszcie! Wychodzi. Małgorzata chwilę siedzi bez ruchu. Rozgląda się po kuchni: po kwitnących w zlewie niedzielnych naczyniach, uschniętym kwiatku w doniczce owiniętej sreberkiem, stłoczonych w kącie butelkach i słoikach, przechowywanych nie wiadomo po co. Wstaje, podnosi koszulę Artura z podłogi. Rusza do łazienki, ale dzwonek domofonu zatrzymuje ją w przedpokoju. - Tak, słucham? - Listonosz. Polecony. Cud się stał pewnego razu, uśmiecha się w duchu Małgorzata, jakieś moce tajemne naprawiły nasz domofon. - Dzień dobry, przyniosłem od razu i to, co do skrzynki. - Bardzo panu dziękuję.

Trzask zamykanych drzwi. Małgorzata siada na skrzyni w przedpokoju: wydruki z jej konta w banku, komunijna kartka do Mai, rachunek za komórkę Artura i list do niego w firmowej kopercie pensjonatu „U Marianny". Nie, Małgorzata patrzy pod światło, to nie list, raczej jakiś rachunek. Z absolutną pustką w głowie Małgorzata rusza do kuchni. Szybko wyjmuje dawno nieużywany aluminiowy czajnik i nastawia wodę. Te nowoczesne szybkie czajniki zupełnie nie nadają się do tradycyjnych celów. Tyle razy widziała to na filmach, że bez problemu metodycznie otwiera kopertę nad parą. Ostrożnie Wyjmuje kartkę papieru. „W związku ze skargą pani Rusznikowskiej zgłoszoną obsłudze pensjonatu informujemy, że koszt tygodniowego pobytu Państwa w naszym pensjonacie w dniach 1-4 maja został zmniejszony o 100 zł. Prosimy o przesłanie danych do przelewu. Z poważaniem". Małgorzata siada ciężko, zasłaniając twarz ręką. - Pańskie tłumaczenia są żałosne. Wszystko rozumiem, ale nie do siódmej rano! Alicja poprawia włosy. Jej poranny delikatny makijaż jest prawie niezauważalny. I te perfumy... Gdyby była choć trochę szczera ze sobą tego ranka, przyznałaby, że jak na kogoś, kto wybiera się zrobić karczemną awanturę, szykowała się dziwnie długo. Przez cały wczorajszy wieczór podpatrywała przez jasno oświetlone okna na piętrze krzątaninę nowego sąsiada. Potem juz nie musiała podpatrywać. Wystarczyło jej to, co słyszała. Proszę mi wybaczyć. Rzeczywiście, było trochę głośno... Paweł tłumaczy się jak sztubak. W rozciągniętym dresie i ze miętą po całonocnej parapetówce twarzą wygląda jednak jak emerytowany sztubak, myśli Alicja nie bez rozbawienia. - „Trochę"? - prycha. - Proszę, niech pani wejdzie - Paweł zaprasza ją ruchem ręki w głąb mieszkania. - Sytuacja wymknęła mi się trochę spod kontroli... - Znowu to „trochę"! - Alicja prycha, choć trudno jej powstrzymać uśmiech na widok skręcającego się z zakłopotania Pawła. - Wiem, że to mnie nie usprawiedliwia, ale to pierwsze mieszkanie, w którym mieszkam sam. Czekałem na nie trochę, proszę mi wybaczyć - śmieje się - bardzo długo. Ale to się nie powtórzy. Alicja, nieco rozbrojona, siada na kanapie w osobliwe wzory. Rozgląda się. Nawet ściana świętowała szampanem. Szkoda, że czerwonym. - Widzę, że czeka pana małe malowanko. - Da się pani namówić na małą kawę? Paweł staje na środku pokoju i naprawdę czeka na odpowiedź. Na pozytywną odpowiedź. Alicja chwilę patrzy na niego badawczo i w milczeniu. - Dam. Paweł oddycha z ulgą. Wychodzi do kuchni, zostawiając Alicję samą. Kontynuuje przeprosiny z drugiego pomieszczenia: - Proszę dać mi szansę. Wczorajszy wieczór był absolutnie wyjątkowy. Proszę to potraktować jako jednorazowy wyskok... Alicja uśmiecha się coraz bardziej zagadkowo, ale właśnie otwierają się drzwi od jednego z pokoi i wychodzi z nich nagi i zaspany Marcin. Przeciąga się, nie zwracając uwagi na Alicję, przechodzi przez salon i znika za drzwiami łazienki. Alicja patrzy za nim. Uśmiech trzepocze jeszcze rozpaczliwie przez sekundę w kącikach jej ust, ale reszta twarzy zastyga w maskę bez wyrazu. Nic dziwnego, jest tak zaskoczona, że jedyne, co czuje, to rumieniec. Paweł wychodzi z kuchni z tacą. Świeżo zaparzona kawa pachnie kusząco. - To niesprawiedliwe, że nasze drugie spotkanie jest znowu takie niefortunne. Prawda? - Paweł stawia tacę na stoliku przed Alicją. - Spróbujemy po raz trzeci. Pozwoli pani, że się przedstawię. Paweł Radczyński. Kłania się z galanterią.

Cisza. Alicja przygląda mu się spojrzeniem, które zamroziłoby pół Afryki. - Bardzo mi miło. Ale na mnie już czas - mówi, uśmiechając się samymi ustami, i nie czekając, aż oniemiały Paweł zdobędzie się na protest, wychodzi... A właściwie wybiega wściekła i zdumiona własną wściekłością. Ale to nie koniec miłych niespodzianek tego ranka. Przy furtce zatrzymuje ją kartka bielejąca w skrzynce na listy. Idzie wolno od furtki do domu, przebiegając wzrokiem lakoniczny list. Raz, drugi. Machinalnie zdejmuje sweterek. Chwilę rozgląda się w holu, dostrzega telefon i od razu wybiera numer Wiktora. - Bogu dzięki, czasami jednak odbierasz komórkę...Tak, coś się stało... Kranach przyjechał. Skąd wiem? Wiesz, co znalazłam w skrzynce na listy? Posłuchaj: „Przyjechałem rozliczyć się ze wszystkiego. A. Kranach". Idiota, z serialu się urwał. Do ciebie też już dzwonił? Wczoraj? Dlaczego mi nic nie powiedziałeś?... Ależ jestem spokojna. Jesteście umówieni? Ja go znam aż za dobrze, to ty na niego uważaj! To co, że go znałeś. Od dość dawna nie jest już dzieckiem. Wyłącza się i z westchnieniem wchodzi do kuchni, by szykować przez piętnaście minut śniadanie, którego zjedzenie zajmie jej minutę. Nikt tu nie jest już dzieckiem. Niektórzy nawet nie są dziećmi dużo bardziej niż inni, myśli, ponuro popatrując na okna sąsiedniego domu. Marcin, już w kolorowych bokserkach, wyłania się z łazienki nieco przytomniejszy. Z rozmachem siada na kanapie obok pogrążonego w ponurym milczeniu Pawła. Przekonany, że kawa jest przygotowana dla niego, bezceremonialnie nalewa sobie filiżankę. - Ty wiesz, co rano tygrysy lubią najbardziej. Dwoma łykami wypija filiżankę i nalewa sobie drugą. - Ona nie była dla ciebie - odpowiada Paweł z westchnieniem. Próbuje nalać sobie kawy, ale ekspres jest już pusty. Wstaje z ponownym westchnieniem i idzie w stronę kuchni. - Paweł, a ta leciwa dama to kto? - rzuca Marcin całkiem rześki po wyżłopaniu drugiej filiżanki. Paweł zatrzymuje się jak wryty. - Sąsiadka. Ze skargą na hałasy w nocy. - To w tym wieku jeszcze coś się słyszy? Może zapomniała wyjąć aparat słuchowy? Marcin, jak zwykle, sam śmieje się ze swojego dowcipu. Zadziwiające, przez tyle lat nie przyszło mu do głowy, że dowcip powinien rozśmieszyć przede wszystkim słuchaczy, myśli Paweł z niechęcią. - Olka ma rację. Ty jesteś jednak skończony kretyn. Miałby szczerą chęć szarpnąć Marcinem, ale przecież nie będzie go szarpał za bokserki. - A co ma do tego Olka? - A skąd ten lekceważący ton? Tym razem Marcin ma chyba pełne prawo nie rozumieć reakcji brata. - Chodzi ci o Olę czy o tę leciwą damę? - Ona wcale nie jest leciwa! - dementuje Paweł. - Więc o leciwą. Ciekawe. Paweł rzuca ścierką o podłogę. - Daj mi spokój! Marcin, rozparty na kanapie, komentuje, jakby obserwował Alicję na wybiegu. - Nawet atrakcyjna. Niezła figura, świetne nogi. Tylko już sporo zmarszczek. Ale to podobno uszlachetnia towar? Paweł wychodzi z kuchni i staje nad Marcinem. - Kiedy ty ją właściwie widziałeś? - pyta na serio zaniepokojony. - Jak szedłem do łazienki - zeznaje zgodnie z prawdą Marcin. Paweł z jękiem opada na kanapę. - W tym stroju? Marcin patrzy na swoje bokserki. Kręci głową. - Nie, bez... - Wzięła nas za pedałów. Ty debilu!

Gdyby Paweł urodził się drugi raz, pewnie po prostu rzuciłby się w tej chwili z pięściami na brata. Tymczasem jednak opanowuje się jak zawsze i idzie do kuchni po kawę. Po chwili przy- nosi ekspres, nalewa sobie pełną filiżankę i pije w milczeniu. - A co z Olką? - pyta Marcin, jak gdyby nigdy nic. - Nie rozumiesz najprostszych spraw. Miałeś superdziewczynę - przegwizdałeś to, miałeś w niej przyjaciela - przegwizdałeś. Teraz ją upokorzyłeś. W końcu będziesz miał w niej wroga, jasne? - Chodzi o to z kluczem? - bąka Marcin nieco skruszony. - Bingo! Pierwsze trafienie od tygodnia! - mruczy Paweł. Marcin próbuje przybić mu piątkę, zrywa się i zaczyna paradować po pokoju, naśladując niby- gejowskie miękkie ruchy. Znowu może zrobić show. Zamyślony Wiktor stoi przy oknie swojego gabinetu. Po przeciwnej stronie skrytej w cieniu Marszałkowskiej widać wejście do sklepu z młodzieżowymi ciuchami. Na murku przy trawniku siedzi kolorowo ubrana para. Dziwnie siedzi. Wiktor musi wytężyć wzrok, by się zorientować, skąd ta sztuczna nieruchomość - to manekiny. Trzeba przyznać, w fantazyjnych pozach. Jeszcze nie tak dawno, a może jednak dawniej, niż Wiktor zdaje sobie z tego sprawę, mieściła się tutaj Centralna Składnica Harcerska. Pamięta doskonale długie półki pełne modeli do składania. Często krążyli przy nich z Kranachem seniorem, szukając lub wypytując o trzymilimetrowe listewki dla Aleksandra juniora. Wszystko minęło... Nawet Alek... Wiktor niechętnie odrywa wzrok od stojącej przed wystawą smukłej dziewczyny, która zaśmiewa się z komórką przy uchu. Aleksander Kranach siedzący w fotelu przed biurkiem mecenasa zawiesza głos. Widać zorientował się, że rozmówca zaczął słuchać go jednym uchem, ale monolog Aleksandra trwa już dobrą chwilę. - Panie mecenasie, dla mnie sprawa wcale nie jest oczywista. Uważam, że należy wstrzymać sprawy spadkowe do wyjaśnienia. - Pan chyba żartuje. Moja klientka nie żąda niczego ponad to, co jej się należy jako żonie zmarłego - uspokaja adwokat. - Tak, tylko że nagła śmierć mojego ojca wydaje mi się co najmniej dziwna... - Kranach zawiesza głos. Chłopak zwariował, myśli Wiktor. Jaki chłopak właściwie, przekroczona czterdziestka. Zawsze był narwany, ale teraz robi z siebie koncertowego głupca. Czyżby naprawdę cała ta historia z Alicją nadal w nim siedziała? Dobrze, że chociaż nie wynajął któregoś z tych starych ubeków, co się teraz przemianowali na detektywów. - Nie widzę niczego dziwnego w zgonie pana ojca - stwierdza flegmatycznie. - Pan nie, ale ja tak. I dowiodę słuszności moich podejrzeń. Detektyw już pracuje nad tą sprawą - oświadcza Aleksander. A jednak! - Myślę, że popełnia pan błąd. Alicja... Pani Kranach... - poprawia się Wiktor. - To czysty nonsens! Aż trudno uwierzyć, żeby Aleksander sam wymyślił te bzdury. Swoją drogą, śmierć ojca musiała nim naprawdę wstrząsnąć, myśli. Może gdyby dotarł na pogrzeb, gdyby był tu wtedy z nami wszystkimi, byłoby mu lżej. Trzeba było jednak wstrzymać się z pogrzebem... - Pańska klientka, czy też, jak pan byl łaskaw się wyrazić, Alicja - glos Aleksandra wyrywa go z zamyślenia - wie, jak manipulować mężczyznami. Ulega pan jej urokowi w tym samym zabójczym stopniu co mój ojciec. - Proszę pana... - Znam doskonale moją macochę.

Co do tego nikt nie ma wątpliwości, myśli Wiktor. - To nie ma nic do rzeczy - ucina zdecydowanie. - Tak się tylko panu zdaje - odparowuje Aleksander. Wiktor siada naprzeciwko niego. Wyjmuje cygaro. Robi to rzadko. Częstuje Kranacha. Aleksander odmawia. Wiktor sprawnie gilotynuje kubański specjał i sięga do kieszeni po zapałki. Ta długa pauza pozwala mu zacząć od nowa. - Dość późno odezwał się pan w tej sprawie... - Długo trzyma w palcach zapaloną zapałkę, zanim dotknie liści cygara. - Przez cały ten czas byłem w rozjazdach i dopiero teraz mogę się tym zająć na serio. Zresztą musiałem czymś poprzeć swoje podejrzenia i wydaje mi się, że jestem już blisko prawdy. Roz- liczę się z nią, tak... ze wszystkiego. - Ze wszystkiego? To groźba? - Wiktor zaciąga się powoli. - Gdzie tu groźba? Ja mówię tylko, jak to wygląda z mojej perspektywy. To pan chciał tej rozmowy. - Czego pan oczekuje w związku ze spadkiem? - Zrzeczenia się przez Alicję praw do jej części - odpowiada Kranach rozbrajająco szczerze. - Więc chodzi o podejrzenia czy o pieniądze? - Wiktor marszczy czoło. - Alicja ma jak zawsze szczęście do mężczyzn - Aleksander uśmiecha się ironicznie. - Mówiąc serio, to są dwie odrębne sprawy, ale jej zachowanie w kwestii spadku może sporo wyjaśnić w interesującej mnie dużo bardziej sprawie śmierci ojca. Kranach skończył. Wstaje. Wiktor podnosi się zza biurka, odkładając cygaro do popielniczki. - Dla jasności, twierdzi pan, że pani Kranach przyczyniła się do śmierci swego męża, a pańskiego ojca? To bardzo ciężkie oskarżenie. - Twierdzę, że jest coś podejrzanego w tak nagłym zgonie, i zrobię wszystko, żeby to wyjaśnić. Nie zabieram więcej czasu. Zegnam. Aleksander w końcu wychodzi. Wiktor chwilę stoi wpatrzony w drzwi gabinetu. Jak to powiedziała Alicja o swoim pasierbie? „Od dość dawna nie jest już dzieckiem"? Pomyłka. Co z tego, że zachowuje się nonszalancko, co z tego, że marynarkę szył mu geniusz krawiectwa? Dobry adwokat potrafi w jednej rozmowie przebić się przez takie dekoracje. Wiktor Zaręba jest bardzo doświadczonym adwokatem. Nie ma wątpliwości, że rozmawial z dzieckiem, które za- pomniało, jak się płacze z żalu, więc z żalu atakuje. Z synem zmarłego przyjaciela. Jest południe. Słońce zawędrowało teraz do kuchni. Małgorzata nie ma już siły płakać. Tak jej się przynajmniej wydaje. Tępym wzrokiem wpatruje się w rysunek Mai przyczepiony do lodówki kolorowymi magnesami: mama z wąską kreską zamiast ust, uśmiechnięty tata, a pomiędzy nimi Maja. W koronie, rzecz jasna, jak to królewna... Przeszukała już biurko Artura i wszystkie kieszenie jego ubrań wiszących w szafie. Po raz tysięczny przygląda się zmiętemu kartonikowi znalezionemu w kieszeni spodni. Karta mel- dunkowa pensjonatu jaskrawym kolorem krzyczy: „Tylko u nas majowy weekend trwa cztery dni!". Napis: „Pan/Pani Ruszni-kowscy". Znajome zamaszyste pismo Artura kłuje ją w oczy każ- dą literą. Więc tak wygląda prawda, która podobno wyzwala. Nie oszukuj się, strofuje się w duchu Małgorzata, przecież właśnie tego się spodziewałaś. Wyczuwałaś to od paru dobrych miesięcy. Widziałaś doskonale jego napięcie. Jak starannie blo- kował komórkę, jak kasował SMS-y. I can't get no satisfaction... I ten nieobecny wzrok, którym patrzył przez ciebie na coś za tobą. Widziałaś i nie chciałaś wiedzieć. A teraz wiesz i nic cię już nie ochroni. Dzwoni telefon. Małgorzata zbiera się w sobie i podnosi słuchawkę. - Słucham?

- Dzień dobry, mówi Alicja Kranach. Umawiałyśmy się, że pani zadzwoni, ale pomyślałam sobie... - śmieje się Alicja. - Czy pani mnie pamięta? Jestem „drugą torebką". - Jak mogłabym zapomnieć - Małgorzata próbuje nie pociągać nosem i nadać swojemu głosowi normalne brzmienie. - Z tego wszystkiego przeziębiła się pani. - Nie, nie, to tylko uczulenie. - Rozumiem. A jak serce? - Dobrze... to znaczy, dość dobrze... - chlipie Małgorzata ku swemu przerażeniu. To by było na tyle, jeśli chodzi o panowanie nad emocjami. - Przepraszam. Czy coś się stało? Przez chwilę w słuchawce słychać tylko daremnie powstrzymywany płacz Małgorzaty. - Nie, nic... tylko... ja już dłużej... nie wiem, co robić... - Pani Małgosiu... - Podejrzewałam, że ma kogoś... a teraz ta kartka i... - Pani Małgorzato, spokojnie! - Nawet jeśli Alicja jest zaskoczona czy zdenerwowana, nie pozwala, by było słychać w jej głosie. - Ma pani coś na uspokojenie? - Mam - łka Małgorzata. - Świetnie. Proszę to wziąć. Za pół godziny czekam na panią w kawiarni w drodze do metra. Wczoraj odpoczywaliśmy tam z Wiktorem, „Łyk Optymizmu". Wie pani gdzie? - Wiem, ale... - Pani Małgosiu, proszę przyjść. Będę czekała. Małgorzata powoli odkłada słuchawkę. „Łyk Optymizmu"? Dlaczego nie? Dlaczego nie porozmawiać z tą sympatyczną, wyluzowaną kobietą? Ach, tak, bo ojciec powtarzał, że nie można nigdy okazywać nikomu swojej słabości. I że zwierzenia są dobre dla głupawych gąsek. „Moja córka na szczęście jest mądrą kobietą". Tak, pewnie. I to, co powiedziała „najlepsza przyjaciółka" w jednej z ostatnich rozmów, zanim znikła, jak to ma w zwyczaju przy każdej nowej miłości: „Jak mam być blisko z kimś, kto wie wszystko o mnie, a ja o nim nic poza tym, że nie lubi sprzątać". Małgorzata wpatruje się jeszcze przez chwilę w skromną, elegancką wizytówkę Alicji, po czym podejmuje pierwszą rewolucyjną decyzję tego dnia. Dzielna, samowystarczalna, zamknięta w sobie Małgosia Rusznikowska zaufa nieznajomej. Świat się kończy! Paweł w ulubionym rozciągniętym enerdowskim dresie ćwiczy z hantlami, stojąc w oknie. Obserwuje dom Alicji. - No, pokaż się wreszcie - szepcze sam do siebie. Enerdowski dres Pawła ma już ponad dwadzieścia lat. Przywiózł go ktoś z OHP-u pod Lipskiem i Paweł, wówczas stażysta, kupił go okazyjnie. Ma wyblakły jasnoniebieski kolor, jest elastyczny, niezdrowy i rozciągnięty. Przez czas jego małżeństwa leżał u mamy na pawlaczu. Po rozwodzie Paweł z wielką radością zabrał go z rodzinnego domu i w każdej wolnej chwili w niego wskakuje. Jaką tajemnicę nosi w sobie niemiecka, co tu dużo ukrywać, szmata? Owszem, Paweł ma niebieskie oczy, ale wyblakła barwa dresu nie podkreśla ich urody. Bicepsy i zgrabne nogi pana doktora też wydają się w tym sportowym odzieniu dużo mniej powabne. Co jest? Tajemnicy nie zna nawet Marcin. Tak, Paweł był kiedyś dużo bardziej podobny do młodszego brata, ale Marcin był wtedy w podstawówce i nie przeszedł jeszcze nawet mutacji. Paweł też potrafił z dyżuru iść prosto na balangę i odwrotnie, zaliczać panienki jak egzaminy do specjalizacji, ale o tym nie pamięta nawet on sam. Pozostał dres statecznego kardiologa i pamięć dresu.

Tej wiosny Paweł nie pamięta kilku lat spędzonych ze śliczną żoną, pamięta za to upojny tydzień w Sztokholmie, tydzień z Kubanką, którą podrzucono mu jako wygraną w kretyńskim karcianym zakładzie. „Prezent z Hawany", przez który omal nie wyleciał z pracy. Nie z kardiologii, ale z wakacyjnej pracy w Karolińskiej. Odziany w enerdowski dres mył okna w brygadzie z ową Kubanką. Ściślej mówiąc - nie mył, bo Kubanka (jak ona dostała się do Szwecji?) nie dawała Pawłowi wytchnienia. Miała jakąś gigantyczną fidelowską kondycję seksualną. Nieomylnie odnajdowała Pawła w każdym miejscu ogromnego szpitala, gdy w końcu zaczął się już przed nią ukrywać: za schodami przeciw- pożarowymi, przy koszach na bieliznę. Podniecał ją nawet przy sterylnym skandynawskim śmietniku. On i jego dres. Głośno śmiała się, mówiąc do niego doctor. Myślała, że kłamał tak tylko na jej użytek. Dlaczego lekarz miałby myć okna w szpitalu? Tego nie przewidywała jej socjalistyczna edukacja, zresztą nie zastanawiała się chyba nad tym za dużo, stale skoncentrowana na tym, co robiła najlepiej. Aż cud, że dres przetrwał tę wulkaniczną energię. Nie dziw, że dziś, w środku maja, samotny mężczyzna na Saskiej Kępie, specjalista od spraw sercowych, stroi się w enerdowskie piórka, atrybuty swej karolińskiej świetności... Dzwoni telefon. Paweł podbiega do aparatu. W trakcie rozmowy próbuje przejść z powrotem do okna ze słuchawką w ręku. Niewykonalne. Koniecznie musi kupić nowy aparat, no- tuje mimochodem. - Cześć... nic... ćwiczę... A co mnie to obchodzi?... Kwiaty?... Tak, dobry pomysł. Pewnie na dyżurze. Cześć. Odkłada słuchawkę. Gapi się w okno. Telefon znowu dzwoni. Paweł z jękiem odbiera. - Co znowu... A, bardzo przepraszam, profesorze... Nie, oczywiście, że mogę przyjść... Może za godzinę, dobrze?... Tak, już z nim rozmawiałem... Wiem, jest innego zdania. - Spostrzega Alicję wychodzącą z domu. Nerwowo kończy rozmowę. -Dobrze... Wszystko omówimy. Do zobaczenia. I jeszcze raz zapraszam... to znaczy, przepraszam. Odkłada słuchawkę. Pędem chwyta worek ze śmieciami i wybiega z mieszkania. Alicja wsiada do samochodu. Ubrana sportowo, wygląda świetnie. Paweł zwalnia przy drzwiach wyjściowych. Jest mocno zdyszany, ale próbuje to ukryć. Podchodzi swobodnym krokiem do śmietnika przy płocie. - Widzę, że wybiera się pani na spacer. Piękna pogoda. - Mam wrażenie, że zbiera się na deszcz - odpowiada Alicja raczej chłodno. - Właśnie. To nasycenie powietrza przed deszczem. Fantastyczne. - Nasycenie? Czym? - Czym? No, w ogóle... Powietrzem. - Nasycenie powietrza powietrzem? Rzeczywiście, coś w tym jest. - Alicja kpi już w żywe oczy. - Pan, jak rozumiem,robi porządki? A partner zmywa czy gotuje? Nie jest to uwaga w najlepszym stylu, ale Alicja nadal czuje się wystrychnięta na dudka (chyba przez własne wyobrażenia). Woli się nie zastanawiać nad tym, dlaczego czuje się tak rozcza- rowana, hm, odmiennością nowego sąsiada. - To... to nie jest mój partner... to... rodzina... - Paweł jąka się zakłopotany. - Proszę się nie tłumaczyć. W tych sprawach jestem tolerancyjna. Przynajmniej za taką się uważam. - Nie, naprawdę... to jest zupełnie inaczej... To znaczy... ja też... generalnie nie mam nic przeciwko... ale jeśli chodzi o mnie... - Paweł jest już czerwony jak burak. - Może wpadniecie do mnie? Chłodne białe wino na dobry początek znajomości? Paweł tylko kiwa głową w rozpaczy.

Kawiarnia w pasażu handlowym między blokami jest o tej porze prawie pusta. Matki z wózkami i staruszki oblegają ławki rozstawione wzdłuż ciągu małych sklepów. Kawiarnia, nawet to słowo wyszło z mody! - myśli Małgorzata. Ciągle słyszy, że jej młodsi współpracownicy idą do pubu, na lunch, do klubu, do księgarni, szpilki, agrafki. Ale gdzie naprawdę idą, tego nie wie, bo nigdy tam nie była. Jej czas zatrzymał się na studenckiej trasie: Harenda, Telimena, Krokodyl. Kiedy ostatni raz była w kawiarni? Małgorzata bezwiednie wzrusza ramionami. Jakieś bary przy supermarketach, McDonaldy i pizzerie, cukiernie z lodami dla Mai, no, wielka kawiarniana pustka. Ostatni raz w prawdziwej kawiarni była... Zaczyna liczyć, zapala papierosa, chyba paliła jeszcze wtedy carmeny? To musiało być... Nie, po ślubie z Arturem nie była z nim w żadnej kawiarni... tyle co na wakacjach, nad morzem... Nikt przez dziesięć lat nie chciał się z nią umówić na kawę? No tak, sprawy zawodowe załatwia przez telefon albo w urzędzie, albo u siebie w domu kultury: minibufet, cappuccino z torebki i to wszystko. Przegapiła dziesięć lat! Podnosi wzrok, stoi nad nią kelnerka z zamówieniem i uśmiechnięta Alicja. Małgorzata jest już spokojniejsza, tylko oczy ma czerwone jak królik, ale niestety w ciemnawym wnętrzu niepodobna siedzieć w okularach przeciwsłonecznych. Alicja przygląda się jej z sympatią. Małgorzata już wczoraj wyczuła to instynktownie, ale nie miała pewności. Zauważyła tylko ich fizyczne podobieństwo. Czy dlatego Alicja nie musi nawet wypytywać o szczegóły, by Małgorzata czuła wyraźnie, że tamta wie wszystko o jej bólu i złości? Może naprawdę wystarczy spokojnie siedzieć i uważnie słuchać. Ale tego Małgorzata nigdy nie umiała. Tym różnią się o wiele bardziej niż wiekiem. - Niech pani tylko nie zaczyna śledztwa - radzi Alicja. - Możemy mówić sobie po imieniu, Małgosiu? - proponuje. - Oczywiście, będzie mi miło - Małgorzata uśmiecha się przez mgnienie oka. Cała ta sprawa osłabiła ją tak bardzo, że nie ma nawet siły na zachowanie swojego zwykłego dystansu. - Ale ja muszę poznać prawdę. - To ryzykowne. Prawda często nie zostawia wyboru. - Więc mam udawać? Ze niby nic się nie stało? - Małgosiu, miałam dwóch mężów i... nieważne, po prostu daj sobie trochę czasu i luzu. Prawda zawsze leży pośrodku. Małgorzata wyciąga z torebki kopertę z fakturą, kartę meldunkową, plik innych papierów. - Pośrodku? Znalazłam billingi rozmów od początku tego roku. Jest tu jeden numer, który... - Małgosiu - Alicja przerywa, kładzie rękę na rozrzuconych po stoliku papierach. - Możesz zacząć jak komisja śledcza zakładać teczki, kserować dokumenty, sprawdzać billingi i numery telefonów, ale musisz sama sobie odpowiedzieć na pytanie: po co? - Ale ja... - Druga droga to rozmowa z mężem. Nie o tej drugiej kobiecie, tylko o was. Ale musisz wiedzieć, czego oczekujesz od tej rozmowy, zanim ją rozpoczniesz. W tej chwili to będzie tylko awantura i piekło. Nie oddawaj z miejsca przysługi tamtej kobiecie. - I jeszcze to jego ohydne tchórzostwo! - Wygląda na to, że Małgorzata, zanurzona w swojej złości i upokorzeniu, nie usłyszała ani słowa z przemowy Alicji. - Nie, muszę z tym skończyć! - Spróbuj się choć trochę zdystansować. - Zdystansować? - Małgorzata podejmuje kolejną próbę zapalenia papierosa. - Ty, po dwóch małżeństwach, możesz być zdystansowana, ja nigdy jeszcze nie ćwiczyłam zdrady. Gdyby była mniej wzburzona, pewnie zauważyłaby, jak nie na miejscu są jej słowa. - Więc pozwól sobie pomóc - proponuje niezrażona Alicja. - Po pierwsze, potrzebne ci teraz zdrowe serce. Zaraz zadzwonimy do mojego znajomego, to znakomity kardiolog, profesor. Umówisz się na wizytę. Po drugie, nie siedź w domu. Wróć do pracy, to ci przyniesie ulgę. - W końcu tygodnia mam u siebie wernisaż... - Małgorzata rzuca papierosa i zapałki, zaczyna płakać. Jej kawa i tiramisu stoją nietknięte.