ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 248 432
  • Obserwuję984
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 303 148

010. W niewoli uczuć - Suzanne Enoch

Dodano: 9 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 9 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

010. W niewoli uczuć - Suzanne Enoch.pdf

ziomek72 EBooki Biblioteka ebooków
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 9 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 366 stron)

Suzanne Enoch – W niewoli uczuć TakŜe i tę ksiąŜkę dedykuję mojej siostrze Nancy, która zmusza mnie do zachowania historycznej dokładności, nawet wówczas, gdy nie mam na to ochoty! Prolog - Dach w tej dziurze to istne sito! - sarknął Rafael Michelangelo Bancroft, strząsając wodę z rękawa i po raz trzeci przesuwając się z krzesłem. - W Afryce, w porze monsunów, bywało suszej! Porozstawiane w dość obskurnej sali gry wiaderka były napełnione juŜ do połowy. Plusk ściekającej do nich wody przywodził na myśl oryginalną symfonię. Nad dachami domów przy Covent Garden rozległ się grom, a towarzysząca mu błyskawica oświetliła przemoczonych bywalców "Haremu Jezebel". - No to czemuś wracał do Anglii? - spytał Robert Fields, kładąc na stół swoją stawkę. Rafe wzruszył ramionami. - Zwiedziłem cały kraj, nie było sensu robić tego po raz drugi. Uzbierałem teŜ dostatecznie duŜo afrykańskich anegdotek. Powinny wystarczyć na dłuŜszy czas. - Między innymi tę o krwioŜerczych Zulusach, którzy chcieli zjeść cię na pierwsze śniadanie, co? Przepadam za tą historyjką - wtrącił się trzeci gracz. Bancroft wypił potęŜny łyk porto. - Dzięki za uznanie, Francis - rzekł sucho.

Francis Henning uśmiechnął się. Jego okrągła twarz poczerwieniała od wypitego trunku. - Dobrze cię znam! Wiecznie gonisz za wielką przygodą i ani nie pomyślisz, Ŝe moŜe się to źle skończyć… - Albo to w domu brakuje kłopotów? - spytał półŜartem Rafe. - Te domowe łatwiej przewidzieć. - Francis postukał się palcem w pierś. - Bierz przykład ze mnie! Opowieści o wielkich przygodach dobre są do zabawiania towarzystwa, i tyle. Ale w Ŝyciu moŜna dojść do czegoś tylko cierpliwością, Bancroft! Zwykłą, prostą cierpliwością, bez Ŝadnego ryzyka. Rafe z lekkim uśmiechem przyjrzał się nowemu, szaremu surdutowi, który leŜał na Henningu jak ulał, i szmaragdowej spince w jego krawacie. - Cierpliwość, powiadasz…? ZauwaŜyłem, Ŝe prezentujesz się dziś lepiej niŜ zwykle. Francis uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Nie uwierzysz, Rafe, ale okazało się w końcu, Ŝe to ja byłem ulubieńcem babuni! Starszej pani zmarło się w styczniu. Zostawiła mi dwa tysiące funciaków w złocie, do diaska! - Spodziewam się, Ŝe podzielisz się nimi z przyjaciółmi, Henning - odezwał się siedzący naprzeciw niego Fields. W kącie pokoju sir William Thornton rzygał do wiaderka z deszczówką. - BoŜe wielki! Thornton, nie mógłbyś z tym skończyć?! Rafę zachichotał. - Chyba właśnie kończy, Robercie. - Co…? Rzeczywiście. Henning, do pioruna, stawiasz czy nie stawiasz? Wesołość Rafe'a nagle się ulotniła. Od powrotu z Afryki szczęście w grze zupełnie mu nie dopisywało. Prawdę mówiąc, grał nie po to, by się wzbogacić, ale Ŝeby się czymkolwiek zająć i jak najrzadziej spotykać z ojcem. Teraz jednak stwierdził, Ŝe zostało mu zaledwie kilka funtów i Ŝe znalazł się w paskudnym połoŜeniu. Czwarty spośród pięciu graczy połoŜył swą stawkę na stole i przygładził obficie wypomadowane, ciemne włosy.

- Mnie tam cierpliwość nic nie pomogła - mruknął, zerkając niepewnie na Rafe'a. Nigel Harrington spozierał nań tak przez cały wieczór i Rafe miał juŜ tego dość. - Bancroft. - jęknął młodzieniec z podziwem, kiedy Robert ich sobie przedstawił. Zupełnie jakby ujrzał Kolosa Rodyjskiego…! CóŜ, na wysokiej rudej hostessie, która ich zabawiała, takŜe zrobiło to wraŜenie. Fakt, Ŝe jest młodszym synem księcia Highbarrow, Rafe uwaŜał przewaŜnie za dopust boski… ale byłby skończonym durniem, gdyby czasem nie skorzystał z wynikających z tego profitów. Wetknął do rączki rudzielca dziesięć funtów w złocie. - Na siódemkę, aniołku - poprosił. Lydia zachichotała i dokładnie wykonała polecenie. Potem usadowiła się na kolanach Rafe'a, by dalej skubać mu ząbkami ucho. Bancroft od ponad dwóch lat nie zaglądał do "Haremu Jezebel". Gdyby nie namowy Henninga i Fieldsa, znalazłby sobie ciekawszy teren łowiecki. "Harem" juŜ dawno temu przestał być ulubionym miejscem spotkań złotej młodzieŜy. Francis pochylił się do Rafe'a. - Słyszałem, Ŝe sprzedałeś swój patent oficerski. CzyŜby słuŜba w armii juŜ ci się znudziła? - Będziesz sekretarzować swojemu papie? A moŜe powierzy ci dozór nad bydłem? - zachichotał Robert. - O, juŜ wiem: wybierzesz pewnie stan duchowny, co? Wielebny Rafaelu! Rafe spojrzał nań, mruŜąc oczy. - Baaardzo zabawne. Lydia nadąsała się. - Nie słuchaj go, kochasiu! To byłaby zbrodnia: zmarnować takiego chłopa! Przejechała palcem po długiej, cienkiej bliźnie biegnącej wzdłuŜ jego lewego policzka od oka po szczękę. Rafę wzdrygnął się, chwycił za przegub ciekawską rączkę i odsunął ją na poprzednie miejsce, gdzie igrała z guzikami jego kamizelki.

- Nie ma obawy, złotko. Nigdy bym nie pozwolił wyrządzić sobie takiej krzywdy! - No więc, co będziesz teraz robił? - nie ustępował Robert. - Jego ksiąŜęca mość nie pozwoli ci wiecznie hazardować się po piekiełkach! Rafe wiedział, Ŝe przyjaciel ma rację. Był jednak pewien, Ŝe swym powrotem do cywila po siedmiu latach słuŜby w gwardii sprawi ojcu ogromną satysfakcję. Właśnie dlatego nie powiadomił jeszcze o tym fakcie rodziny. - Grasz czy nie grasz, Whiting? Chudy fircyk połoŜył stosik monet obok siódemki kier, tuŜ przy stawce Rafe'a. - Jasne, Ŝe gram, Bancroft! Rafe uwaŜnie go obserwował. Potrafił bezbłędnie rozpoznać szulera. Peter Whiting z pewnością oszukiwał. Była to koronkowa robota: nikt prócz Bancrofta nie nabrał Ŝadnych podejrzeń. Jednak ani zainteresowanie machinacjami oszusta, ani pieszczoty ponętnej dzierlatki, którą trzymał na kolanach, w niczym nie zmieniały faktu, Ŝe Rafe się nudził. Znowu! Porzucenie Oksfordu i zaciągnięcie się w szeregi Niezłomnych Gwardzistów wydawało mu się ekscytującą przygodą. Z początku było tak rzeczywiście. Dodatkowo radował go fakt, Ŝe postępuje wbrew Ŝyczeniom ojca. Niebawem okazało się jednak, Ŝe szykowne mundury i nie kończące się parady nie wystarczają mu do szczęścia. Zgłosił się więc na ochotnika do regimentu Wellingtona pod Waterloo. Nareszcie mógł wykorzystać z trudem zdobytą wiedzę wojskową! Dowiedziawszy się jednak, Ŝe Rafe'a raniono w bitwie, ojciec natychmiast ściągnął go do domu. Minęły trzy dłuŜące się jak diabli lata, zanim uŜywając próśb, gróźb i pochlebstw wcisnął się na szkuner, wiozący batalion lansjerów do Afryki Południowej. Ale i stamtąd udało się ojcu przywlec marnotrawnego syna z powrotem do Anglii. Jego przeznaczeniem miało stać się biuro albo - co gorsza - kazalnica. - Po moim trupie! - powiedział sobie Rafe. Tę partię faraona wygrali we dwóch z Whitingiem, dokładnie tak, jak się tego spodziewał. Siedząca u niego na kolanach Lydia ciągle chichotała,

zapuszczając dłonie coraz niŜej. Dostała cząstkę wygranej. Choć Rafe'owi szumiało w głowie, a łapki hostessy wywoływały w nim miłe dreszczyki, nic nie mogło przesłonić faktu, Ŝe nie ma większych szans na pokaźną wygraną, która umoŜliwiłaby mu ucieczkę - wszystko jedno dokąd, byle daleko od Londynu, poza zasięg szponów arystokratycznej rodzinki! KsiąŜę, rzecz jasna, zje prędzej diabła, niŜ da więcej niŜ dziesięć funciaków na taką bezsensowną wyprawę. A jego pierworodny - Quin, jaśnie oświecony markiz Warefield, zaŜądałby pewnie od młodszego braciszka napisania traktatu na temat ludów, krajów i kultur, z którymi zetknie się w swych wędrówkach. Uwalniając się z uścisku Lydii, Bancroft sięgnął po kieliszek wina i wypił go jednym haustem. PoniewaŜ miał oko na Petera Whitinga, zauwaŜył dyskretną wymianę spojrzeń między nim a krupierem. Tego juŜ było za wiele! Czasem i jemu zdarzało się szachrować, ale zawsze robił to własnoręcznie. Przekupywanie personelu to zwykłe łajdactwo! Gdy wszyscy juŜ połoŜyli na stole swoje stawki, rozdający odsłonił kartę. Tym razem Rafę dostrzegł wyraźny manewr nadgarstkiem. Skinął głową: Peter Whiting oczywiście wygrał. - Brawo! - pogratulował mu. - MoŜe by tak jeszcze jedną rundkę i koniec na dzisiaj? Pochylił się przez stół i trzasnął krupiera w szczękę. Ten wydał zdumiony pomruk i zwalił się z krzesła na podłogę. - Do stu diabłów! Co to ma znaczyć, Bancroft?! - zerwał się na równe nogi Nigel Harrington. - Nie spełniał swoich obowiązków, jak naleŜy - wycedził Rafe. Ręką wskazał Lydii miejsce, które się zwolniło. - A teraz niech kaŜdy dołoŜy do puli… powiedzmy sto funtów w złocie, a Lydia odsłoni pierwszą kartę z brzegu. - To wbrew wszelkim zasadom! - sprzeciwił się Harrington, czerwieniejąc. Francis roześmiał się. - Z Rafe'em tak zawsze bywa! Co ci strzeliło do głowy, chłopie? - Chyba wybiorę się do Indii - odparł Bancroft, opierając brodę na dłoni. - Albo do Chin. Jeszcze ich nie zwiedzałem. - A my mamy sfinansować tę wyprawę? - Nigel zerknął niepewnie na Whitinga.

- Tylko w razie przegranej. No więc, gracie czy nie? - spytał chłodno Rafe, kładąc swoją stawkę. Oczy młodzieńca pobiegły w stronę puli, rozciągniętej na podłodze postaci, małej kupki monet, którymi mógł jeszcze dysponować. Wreszcie spojrzał na Rafe'a. ZwilŜył wargi językiem. - Nie mam stu funtów - wymamrotał, wracając na dawne miejsce. - Wobec tego dobranoc. Peter Whiting obserwował swego kompana znad kieliszka. - Pora do łóŜeczka, co, Nigel? - Uspokój się, Whiting, do pioruna! - Harrington znów spojrzał w nieprzeniknione oczy Rafe'a. - Mam jeszcze to - powiedział i wyciągnął z kieszeni na piersiach złoŜony pergamin. Whiting roześmiał się. - BoŜe święty! AleŜ ty masz tupet, Nigel! - To jest warte co najmniej sto funtów - oświadczył Harrington i osunąwszy się na krzesło, sięgnął po porto. Przez sekundę Bancroft czuł niemal współczucie dla Ŝółtodzioba. Jednak niewolniczo naśladujący strój i maniery swego kompana. Harrington miał juŜ co najmniej dwadzieścia dwa lub dwadzieścia trzy lata. Był więc wystarczająco dorosły, by poznać się na tym gadzie Whitingu… albo ponosić konsekwencje zaŜyłości z nim. Delikatnie przesunął więc pergamin na środek stołu, nalał sobie znowu wina i zerknął na Lydię. Dziewczyna uśmiechnęła się, przesuwając językiem po przednich zębach. - Niech będzie.

1 - May! - zawołała Felicity Harrington drŜącym ze strachu głosem. - May, pospiesz się, proszę! Kolejny potęŜny podmuch wiatru uderzył w dom, aŜ ten się zachwiał. Felicity uczepiła się poręczy schodów w obawie, Ŝe wichura oderwie budynek od fundamentów. Miała nadzieję, Ŝe stare domostwo wytrzyma, póki obie z siostrą nie dotrą bezpiecznie na parter. - Felicity, deszcz leje mi się przez okno! - Wiem, kochanie, ale nic nie moŜemy na to poradzić. Weź tylko koce: prześpimy się w małym salonie. Pomyśl, co za przygoda! - Niech będzie! - śeby cię wszyscy diabli, Nigelu! - mruknęła Felicity, zaciskając dzwoniące ze strachu zęby. - Powinieneś być teraz z nami! Prawdę mówiąc, obecność brata nie na wiele by się zdała; nigdy zresztą nie miała w nim oparcia. Nieraz (na przykład tej nocy!) doświadczała uczucia, Ŝe jest o tysiąc lat starsza od swego dwudziestodwuletniego brata-bliźniaka. Oboje odziedziczyli (May zresztą takŜe) czarne włosy i ciemne oczy po matce, na tym jednak kończyło się podobieństwo między nimi. Matka zazwyczaj mawiała, Ŝe Nigel "ma tyle samo rozsądku, co jego papa", ale choć lepiej to brzmiało, znaczyło po prostu, Ŝe wcale nie ma rozumu. Przed pięcioma tygodniami odprawił Smythe'a, ostatniego z domowej słuŜby. Nie musieli teraz płacić mu trzech funtów miesięcznie; czysta oszczędność! Wkrótce potem Nigel wbił sobie do głowy, Ŝe pojedzie do Londynu i wygra w karty pieniądze niezbędne na remont ich rodzinnego domu. Mimo protestów siostry młodzieniec odjechał, zabierając powóz, ostatniego konia i wszystkie pieniądze - prócz tego, co Felicity przezornie schowała "na czarną godzinę". Dzisiejsza noc jednak była jeszcze większą katastrofą.

Wicher i strugi deszczu łomotały w stare ściany, belki poddasza skrzypiały. Gipsowy pył otoczył Felicity niczym wilgotna chmura, gdy nad Fonon Hall znowu trzasnął piorun. - Felicity! - wrzasnęła May. - JuŜ idę! - Mogła sobie wyobrazić, jakie męki przeŜywa teraz ośmioletnia siostrzyczka, obdarzona wyjątkowo bujną wyobraźnią. Zaklęła pod nosem, przerzucając cięŜką pikowaną kołdrę przez poręcz schodów. Zanim jednak tobół upadł na posadzkę parteru, zawadził o jeden z nielicznych kryształowych wazonów, które stały jeszcze na stole w holu. Odłamki kruchego szkła posypały się we wszystkie strony. Kiedy Felicity biegła korytarzem do pokoju May, wiatr wybił okno. Dziewczyna krzyknęła, gdy uderzył w nią nagły podmuch, zimny i mokry. Osłoniwszy ramieniem twarz, jakimś cudem dotarła wreszcie do sypialni siostry. Zasłony trzepotały nad głową dziewczynki, a jej rozwiane ciemne włosy układały się wokół twarzy na kształt aureoli. May pospiesznie zgarniała ubrania, ksiąŜki, zabawki i buciki w stos na środku koca. - Felicity, gdzie moja Polly?! - dopytywała się niespokojnie, szeroko otwierając brązowe oczy. - Na dole w małym salonie. Popijają z panem Misiem herbatę. Poczekaj, pomogę ci! Felicity przyklękła i związała w mocny węzeł rogi koca. Następnie ruszyła korytarzem w stronę schodów, ciągnąc za sobą tłumok. May szła tuŜ za nią, tuląc kurczowo do piersi ulubioną poduszkę. - Wszystko przemoknie! - krzyknęła, kryjąc w niej twarz. Felicity mocno schwyciła siostrę za ramię i pociągnęła ku schodom. - Nic nie szkodzi: wyschnie! - Skrzypienie ścian starego zachodniego skrzydła niepokojąco przybrało na sile. Dziewczyna spojrzała z lękiem na sufit. Na jego chropowatej powierzchni było pełno rys; przybywało ich w takim tempie, Ŝe było to widoczne gołym okiem. - O BoŜe, nie! - szepnęła, mając nadzieję, Ŝe May nie dostrzeŜe jej trwogi. Dotarły do podnóŜa schodów akurat w chwili, gdy wichura wyrwała drzwi frontowe. May wrzasnęła. Połówka drzwi zerwała się z zawiasów i runęła na podłogę holu. Dziewczęta cudem uniknęły śmierci.

Wiatr zawodził jak wściekły wilk. Felicity schwyciła May za ramię i zawlokła ją do małego salonu w nowszym, wschodnim skrzydle domu. Z jej włosów powypadały spinki i wilgotne pasma zakryły twarz, niemal ją oślepiając. Z tyłu rozległ się brzęk tłukącego się szkła, a dom ponownie zatrząsł się w posadach. W zachodnim skrzydle zagrzmiał echem potęŜny trzask, silniejszy niŜ huk piorunów. Całe skrzydło zatoczyło się jak pijane, a potem zapadło. Spod ruin wytrysnęła fontanna wody, tynku, okruchów szkła, odłamków drewna. Felicity krzyknęła, ale nie słyszała nawet własnego głosu. Odruchowo padła na podłogę. Gdy tylko dom przestał trząść się i dygotać, zerwała się na nogi, walcząc z krępującą jej ruchy mokrą spódnicą. - Idziemy, May! - krzyknęła na całe gardło. - W saloniku będziemy bezpieczne! May potrząsnęła główką. - Nie! On się teŜ zawali! - SkądŜe! Wschodnie skrzydło jest o wiele bardziej solidne, May! Nic nam nie będzie, słowo daję! - Mam nadzieję - popłakiwała dziewczynka, mocno ściskając rękę starszej siostry. Ja teŜ! Felicity spojrzała w ciemne, przecięte błyskawicą niebo. Niedawno znajdował się tam dach jej domu. Niech diabli porwą Nigela za jego ucieczkę! Jeśli brat nie pospieszy się z powrotem, i to z pieniędzmi, nie będzie juŜ miał do czego wracać; Fonon Hall przestanie istnieć.

Rafaela Bancrofta obudziło łaskotanie: ktoś lizał go po klatce piersiowej. Niechętnie otworzył jedno oko i ujrzał rozczochraną, ogniście rudą główkę, posuwającą się coraz niŜej, w stronę jego brzucha. - CóŜ za uroczy ranek, Lydio! - mruknął, przeciągając się i próbując zignorować łupanie w czaszce. - Gdzie właściwie jesteśmy? Dziewczyna uniosła głowę i spojrzała na niego, potem uśmiechnęła się szeroko i podjęła przerwaną podróŜ w dół jego torsu. - W moim pokoju, na górce nad "Haremem Jezebel". - Zachichotała cichutko. - A ranek dawno juŜ minął! Rafę wyjrzał przez okno. - Niech to diabli! - Zabiegi hostessy były bardzo milutkie, ale naleŜało zająć się innymi sprawami! Przeciągnął się jeszcze raz, zamierzając usiąść, ale wówczas przystąpiły do ataku równieŜ zwinne paluszki Lydii. Z westchnieniem zadowolenia Rafe opadł znów na wznak. W końcu nie ma się po co tak spieszyć! Zmienił pozycję i przyciągnął dziewczynę tak, Ŝe jej gołe nogi znalazły się na wysokości jego piersi. W tym momencie dostrzegł na nocnym stoliku pergamin Nigela Harringtona. Sięgnął po dokument i rozłoŜył go, by sprawdzić, co teŜ podpisał ubiegłej nocy. Wyprostował się z takim impetem, Ŝe Lydia spadła z wąskiego łóŜka. - Psiakrew! - Oszołomiona rudowłosa dzierlatka przez i chwilę siedziała goła na podłodze, potem zerwała się i walnęła Rafe'a po głowie poduszką. MęŜczyzna odebrał jej broń. Uderzenia prawie nie poczuł. - Więcej szacunku, moja droga! Masz do czynienia z dziedzicem! - Jesteś cholerna, śmierdząca świnia, nie Ŝaden dziedzic! - odburknęła gniewnie. Bancroft uśmiechnął się szeroko. - MoŜe i śmierdzę, ale grubszym groszem!

- Nie sądzisz chyba, Ŝe mówił serio o tych Chinach? Julia Bancroft, księŜna Highbarrow, odwróciła wzrok od mrocznej High Street, by spojrzeć na starszego syna. - A jednak traktujesz to powaŜnie, inaczej nie wspomniałbyś mi o tym! Quin Bancroft, markiz Warefield, z chmurną miną sączył maderę. - To absurdalny pomysł! Nawet jak na Rafe'a. Matka przyglądała się markizowi, który znów odwrócił głowę w stronę holu, nadsłuchując głosu swej Ŝony. Obaj synowie księŜnej mieli płowe włosy i zielone oczy. U Rafe'a były one jaśniejsze, niemal barwy morza; często migotały w nich szelmowskie błyski. Dobrze wiedział, Ŝe jest największą radością matczynego serca. - Mówisz zupełnie jak ojciec - powiedziała do pierworodnego. - Serdeczne dzięki! - obruszył się Quin. - Myślałem, Ŝe mama będzie mi wdzięczna, Ŝe powtórzyłem, o czym wspomniał mi Francis Henning. Matka uśmiechnęła się. - Dlaczego uwaŜasz za absurdalny pomysł Rafaela, by znów wyruszyć w podróŜ? - Jego miejsce jest tutaj! NaleŜy przecieŜ do Bancroftów, na miłość boską! - Sądzę, mój synu, Ŝe Rafe ma juŜ po uszy londyńskiego Ŝycia. Majordomus dyskretnie zastukał do drzwi małego salonu. - Podano do stołu, wasza ksiąŜęca mość, panie markizie. - Dziękuję, Beeks. KsięŜna wstała. Quin ruszył za nią przez istny labirynt pokoi, drzwi i korytarzy do wielkiej jadalni.

- Czy on naprawdę nie nocował dziś w domu? - spytał. - AleŜ, Quin, mówisz jak zatroskana mamusia! To chyba moja rola! - Po prostu niepokoję się o brata. - Wiem, i bardzo to ładnie z twojej strony… Ale czym, według ciebie, Rafe mógłby się tu zająć? Markiz zawahał się. - Jestem pewien, Ŝe gdyby przyszedł z tym do mnie i naradzilibyśmy się wspólnie, znalazłoby się dla niego jakieś interesujące zajęcie. - A moŜe byś tak pozwolił, by sam je sobie znalazł? - Mam zaaprobować te przeklęte Chiny?! Wrócił przecieŜ z Afryki ledwie przed miesiącem, do diabła! Wierzyć mi się nie chce, Ŝe znów gdzieś go niesie! I dlaczego nawet mi o tym nie wspomniał?! - MoŜe nie chciał cię martwić. Quin przymruŜył oczy. - Gdyby troska o mnie mogła powstrzymać mego braciszka od robienia głupstw, to nie byłbym bliski apopleksji, ilekroć widzę go w drzwiach! Julia roześmiała się mimo woli. - AleŜ, Quin! Czym byłoby Ŝycie bez emocji? - JuŜ Maddie dba o to, Ŝebym ich miał pod dostatkiem! Więcej mi nie trzeba. KsięŜna zatrzymała się przy swym krześle i popatrzyła na pozostałe, nie zajęte jeszcze miejsca. - Beeks, czy pani markiza i jego ksiąŜęca mość juŜ tu idą? Majordomus skinął głową. - Tak jest, wasza wysokość. KsiąŜę pan kazał powtórzyć, cytuję dosłownie: "będę za minutkę, do stu diabłów!" Quin roześmiał się, pomagając matce zająć miejsce.

- Maddie znów go ogrywa w wista! Ojciec strasznie się wtedy wścieka! Quin dalej mówił coś lekkim tonem, unikając kontynuowania dyskusji na temat zaskakujących zamiarów brata. Julia spojrzała na zegar stojący na gzymsie kominka. Rafael przebywał w ich miejskiej rezydencji tak rzadko - od swego powrotu wyraźnie unikał rodziny. KsięŜną ogarnął niepokój. Jej młodszy syn miał swój udział w klęsce Napoleona, potrafił wkraść się w łaski londyńskich ślicznotek, na przemian to wygrywał, to przegrywał pokaźne sumy w karty, odwiedzając zarówno najmodniejsze domy gry, jak i najbardziej zakazane spelunki. Zastanawiała się, co jeszcze strzeli mu do głowy. - Niech mi wasza ksiąŜęca mość przekaŜe Highbarrow Castle z przyległymi gruntami, a zapomnę o stu trzydziestu ośmiu milionach funtów, które jest mi winien! - Ze śmiechem w szarych oczach Madeleine Bancroft wpadła do jadalni. Pod nieobecność Rafe'a tylko ona wnosiła nieco energii do statecznego Ŝycia familii Bancroftów - i za to właśnie Julia ubóstwiała swoją synową. - Nie ma mowy, dziewczyno! Sama zapowiedziałaś, Ŝe gramy na pensy, nie na funty! - Nic podobnego! Wasza ksiąŜęca mość doskonale o tym wie! Julia skryła uśmiech, dostrzegając na twarzy męŜa niezwykłe u niego zakłopotanie. Pomyśleć tylko, Ŝe wszyscy truchleli przed księciem… z wyjątkiem niej, Maddie i Quina! Rafe udawał, Ŝe się nie boi ojca, ale w głębi duszy bardziej niŜ inni łaknął jego aprobaty. Trzymał się jednak od księcia jak najdalej, jakby jego opinia nic go nie obchodziła. A Lewis Bancroft nie miał o tym wszystkim pojęcia. Quin wstał, ucałował Ŝonę i podsunął jej krzesło. - Lepiej poddaj się od razu, ojcze! Ja sam nigdy jeszcze nie wygrałem z Maddie! - To dlatego, kochanie, Ŝe to ja mam zawsze rację! - No, no, chwileczkę…! - Dobry wieczór wszystkim. Do jadalni wkroczył Rafe i niepokój Julii jeszcze wzrósł. Syn był czymś podniecony i przejęty, choć usiłował to ukryć. Gdy zmuszono go do powrotu z Afryki, poczuł się głęboko uraŜony; matki wcale to nie zdziwiło. Do tej pory

unikał otwartej konfrontacji z ojcem. Dziś jednak - sądząc z wyrazu jego twarzy - miało do niej dojść. Maddie zmruŜyła oczy. - Wielkie nieba, Rafe! Wyglądasz, jakbyś dopiero co wstał z grobu! MęŜczyzna roześmiał się z przymusem. - Trochę sobie podchmieliłem ubiegłej nocy. KsiąŜę spochmurniał na widok młodszego syna, przybierając minę określaną przez Quina jako "gradowa chmura a la Highbarrow". Doskonale było wiadomo, czym to grozi. - Mogłeś się przynajmniej ogolić i przebrać, mój chłopcze, zanim przekroczyłeś te progi! Tam do licha, w zeszłym tygodniu gościliśmy tu króla Jerzego! Julia odchrząknęła. - Rafaelu, moŜe byś… - Ach, to ty, ojcze? Dzień dobry. Nie mogłem cię poznać, pókiś się nie nasroŜył! Teraz wyglądasz jak zawsze: postrach wszystkich. - Wolę być postrachem niŜ obibokiem! - Lewisie! - upomniała go cicho księŜna. Rafael pochylił się nad matką i pocałował ją w policzek. - Nie martw się o mnie, najmilsza! Zobaczysz, jaką za chwilę sprawię ojcu niespodziankę! - Ba! WyobraŜam sobie! - rzekł drwiąco ksiąŜę. Rafe ostentacyjnie wyjął z kieszeni surduta dokument. RozłoŜył go i umieścił obok nakrycia księcia. - Widzisz, ojcze? - powiedział, krzyŜując ręce na piersi. - Jestem właścicielem Forton Hall. W hrabstwie Cheshire. Quin wyciągnął rękę po dokument. Zdumienie i radość mieszały się na jego twarzy:

- Co takiego?! Maddie klasnęła w ręce z uciechy. - Na kim to zdobyłeś, Rafe? - Roześmiała się. - I czy zabiłeś go w pojedynku, czy z zasadzki? Rafę nieco się odpręŜył. - Nikogo nie zabiłem. Postawiłem po prostu wszystkie pieniądze ze sprzedaŜy patentu… - Sprzedałeś swój patent oficerski?! - ryknął ksiąŜę, poczerwieniawszy gwałtownie. - Sądziłem, Ŝe cię to ucieszy, ojcze. - Z obojętną miną Rafe przesunął ręką po rozwichrzonych włosach barwy miodu. - Do pioruna, to pierwszy rozsądny krok w twoim Ŝyciu! - BoŜe święty, nie brak nawet podpisów! - zauwaŜył ze zdumieniem Quin, wręczając pergamin księciu. - Całkiem formalny dokument! Francis coś tam mamrotał o jakichś "papierach", ale nie mogłem się w tym połapać. Julia nie odrywała wzroku od młodszego syna. Była taka pewna, Ŝe Ŝadna siła nie przemieni jej Rafaela w tuzinkowego dziedzica! - A więc nabyłeś majątek ziemski…? - odezwała się. Ich spojrzenia spotkały się i syn pospiesznie odwrócił wzrok. - Niezupełnie… Wygrałem go w karty. Ten Harrington wykorzystał akt własności jako stawkę w grze. Kiedy go stracił, powiedział tylko: "Dobrze, Ŝe się tego pozbyłem!" Podpisał dokument, ja teŜ, Henning i Fields poświadczyli, i majątek jest teraz mój. - I co dalej? - dociekała księŜna. - Bez względu na to, jak zdobył tę posiadłość, Rafael ruszył w końcu głową, zamiast wiecznie wystawiać ją na wrogie kule - podsumował sprawę ksiąŜę. - Ma teraz własną ziemię. Do czarta! Byłem pewny, Ŝe znów zechcesz się włóczyć Bóg wie gdzie, jak ostatni głupiec! W szczupłej twarzy Rafe'a zadrgał mięsień.

- Prawdę mówiąc, ojcze, nie bardzo się pomyliłeś. KsiąŜę potrząsnął głową. - Nie moŜesz dłuŜej obijać się po jakichś zakazanych miejscach: majątkiem trzeba zarządzać! - Nie mam… - Hmmm… Pewnie będę musiał ci pomóc przy gospodarce i w rachunkach - zupełnie się nie znasz na… - Ani mi się śni zakopać w jakiejś przeklętej dziurze! Zamierzam… Jego ksiąŜęca mość zerwał się gwałtownie, przewracając krzesło. - Co takiego? Rafael spojrzał na ojca z nienawiścią. W zielonych oczach płonął powstrzymywany od miesiąca gniew. - Nie mam zamiaru siedzieć na tyłku i przyglądać się, jak wschodzi mi pszenica! - warknął. - Takie Ŝycie to jedna cholerna nuda! MoŜe wam obu z Quinem to odpowiada, ale mnie… Brat wyprostował się. - Chwileczkę…! - Postanowiłem sprzedać ten przeklęty majątek - burknął Rafe, wyrywając ojcu dokument z ręki. - Za ile się tylko da! - A potem co, ty głupcze? Przegrasz te pieniądze albo roztrwonisz na dziwki? Rafe wetknął pergamin do kieszeni surduta. - Potem wybiorę się w podróŜ - oświadczył ostrym tonem. - MoŜe i posiadasz połowę Anglii, ojcze, ale nie zagarnąłeś jeszcze kolonii, południowej Ameryki ani Dalekiego i Wschodu! I ja teŜ, do pioruna, nie jestem twoim niewolnikiem! Do widzenia, mamo. Bywaj, Maddie! Przez chwilę wpatrywał się w Julię. Potem podbiegł do drzwi i zamknął je za sobą tak energicznie, Ŝe aŜ szyby zadrŜały.

KsięŜna siedziała, nie odrywając wzroku od drzwi. - O BoŜe…! - szepnęła słabym głosem. Drzwi znów otwarły się z impetem. - Beeks! Zdumiony majordomus zbliŜył się do progu. - Słucham panicza? - Zabieram tylko torbę podróŜną. Spakuj resztę moich rzeczy. Zawiadomię cię, gdybym ich potrzebował. - Słucham, jaśnie panie. Drzwi ponownie się zatrzasnęły. - Powstrzymaj go, Julio, zanim zrobi coś, czego gorzko poŜałuje! - huknął ksiąŜę. KsięŜna zwróciła się do męŜa, starając się zachować spokój. - Sądzisz, Ŝe zdołam go teraz powstrzymać, Lewisie? Po tym wszystkim, coś mu powiedział? - A cóŜ mu takiego powiedziałem?! Ba! Niech zresztą jedzie: niewielka strata! Maddie i Quin wymienili niespokojne spojrzenia; Julia opadła na krzesło. Zastanawiała się, czy mąŜ zdaje sobie sprawę z tego, Ŝe stracił właśnie syna na zawsze - o ile nie zdarzy się jakiś cud! Najwidoczniej kolejną ambicją Ŝyciową Rafe'a było całkowite zerwanie z rodziną. 2

Rafe przybył do Cheshire trzy dni później. Przemierzając konno błotniste, zryte koleinami drogi wiodące do Forton Hall, postanowił, Ŝe swą wielką podróŜ zacznie od Indii, choć i Japonia nadal go nęciła. Jeśli wielkość i lokalizacja nowej posiadłości spełnią jego nadzieje, juŜ nigdy nie będzie musiał trapić się brakiem pieniędzy i raz na zawsze uniezaleŜni się od księcia. W ostatnim zajeździe, w którym stanął, okoliczni mieszkańcy przyglądali mu się z wyraźnym zaciekawieniem, a potem nie szczędzili wskazówek co do dalszej drogi. Bancroft miał nadzieję, Ŝe nie padł ofiarą lokalnego humoru i Ŝe nie wyląduje w samym środku bagna lub w innym podobnym miejscu. Przejechawszy cztery mile na zachód, dotarł do kamiennego mostu na Crown Creek, o którym mu wspomniano. Nawet jeśli zboczył nieco z drogi, warto było, bowiem okolica była niezwykle malownicza. Przejechał po starym moście i zaraz za nim zatrzymał swego gniadosza o imieniu Arystoteles. Nigdy dotąd nie bawił w Cheshire. Było jednym z nielicznych hrabstw, w którym Bancroftowie nie mieli dóbr ziemskich, wobec czego - zdaniem ojca - nie warto było tu przyjeŜdŜać. Parka czerwonoskrzydłych drozdów (odbiły się o dobre sto mil na południe od swoich zwykłych letnich szlaków!) zagwizdała do jeźdźca i znikła w pobliskim lesie, gdzie zgodnie rosły buki, jesiony i klony. Krajobraz był piękny, a widok świeŜej zieleni stanowił poŜądaną odmianę po widokach Afryki Południowej, gdzie w dodatku Rafe trafił akurat na suszę. Wzgórza sąsiedniego hrabstwa Derby majaczyły na wschodzie szarawym błękitem. Wiejący z zachodu lekki, chłodny wiatr niósł woń oceanu. Bancroft uśmiechnął się, zanucił jakiegoś walca i znów popędził Arystotelesa. Malownicza, spokojna, tonąca w zieleni wieś - wprost wymarzone miejsce dla potencjalnych nabywców. Rafę nie wierzył własnemu szczęściu! Nigel Harrington był skończonym durniem, skoro rozstał się z czymś takim za sto kawałków! Zapuszczony Ŝywopłot skręcał na północny zachód i ginął w chaosie Ŝółto kwitnących chwastów i wysokich traw. I Rafe powędrował wzrokiem wzdłuŜ lekko wznoszącego się podjazdu, który prowadził do wrót Forton Hall… I całkiem odechciało mu się śmiać. - Piekło i szatani! - zaklął. - Niech to wszystko szlag!… Jak we śnie zsiadł z konia, nie mogąc oderwać oczu od kompletnej ruiny, którą miał przed sobą. Zachodnie skrzydło domu całkowicie się zapadło. Resztki krokwi i murów sterczały jak zbielałe Ŝebra ogromnego wieloryba. Pogruchotane

okiennice rozpadły się na drzazgi, które leŜały wśród krzaków u podnóŜa poszczerbionych białych ścian. Z okien pod dziwacznym kątem zwisały strzępy zasłon. Odłamki szkła, tynku, drewna i kamienia oraz resztki dachówek przygniatały do ziemi coś, co zapewne było niegdyś ślicznym ogrodem róŜanym. - BoŜe wielki! - mruknął Rafę, ostroŜnie wiodąc Arystotelesa przez labirynt szczątków pokrywających dawno nie strzyŜony trawnik. Kiedyś w Belgii pomagał przy burzeniu fortyfikacji; Forton Hall wyglądało kropka w kropkę jak umocnienie, które zlikwidowano za pomocą działa i jednej lub dwóch baryłek prochu. Bancroft rzucił cugle i skinieniem nakazał wałachowi, by nie ruszał się z miejsca. Odłamki szkła trzeszczały mu pod nogami, gdy wchodził po zasłanych poszarpanymi pnączami płytkich stopniach, wiodących do głównego wejścia. Tylko połowa drzwi trzymała się na brązowych zawiasach; drugą ktoś zabezpieczył, przybijając niezdarnie dwie krzyŜujące się podpórki. Drzwi otarły się o podłogę z przeraźliwym skrzypieniem, gdy ostroŜnie je popchnął. Wszedł do wnętrza. Stadko wróbli powitało go ćwierkaniem i uleciało poszarpaną dziurą, która stanowiła niegdyś wejście do zachodniego skrzydła. Prowadzące do wschodniej części domu kręte schody, wydawały się nietknięte, choć Rafe nie miał wielkiej ochoty wypróbowywać ich wytrzymałości. JednakŜe od wschodu ostały się przynajmniej ściany i większość dachu. Okazało się, Ŝe nie Nigel Harrington był największym głupcem spośród tych, którzy pamiętnej nocy grali w faraona! Na tę efektowną ruinę nie nabrałby się nikt przy zdrowych zmysłach. Nie wspominając juŜ o podatkach od nieruchomości, wybitych oknach i Ŝałosnych zapewne zbiorach, z którymi trzeba się będzie uporać w przyszłości… Przeklinając Harringtona, własną głupotę i wszystkich, którzy rozegrali ową ostatnią partię faraona, Rafe kopnął w kąt sali pogruchotane krzesło. Mógł teraz najwyŜej liczyć na to, Ŝe Harrington pozostawił tu wystarczająco duŜo wartościowych drobiazgów, którymi będzie moŜna pospłacać długi… A wówczas wykręci się na pięcie i porzuci to miejsce, raz na zawsze! Pięćset funtów wydawało mu się pokaźną sumą, gdyŜ miało wystarczyć jedynie do chwili sprzedaŜy posiadłości. Teraz zaś stanowiło cały jego majątek. - AleŜ się ojciec uśmieje! - mruknął, wchodząc do jadalni. Zbieranina wszelkiego śmiecia pokrywała stół i krzesła, zapełniała wszystkie kąty. MęŜczyzna gniewnie odepchnął stół i zaatakował drzwi wiodące zapewne do

bawialni. Nie były zamknięte na klucz, ale coś je blokowało. Naparł mocniej ramieniem. Nie poddały się. - Niech to szlag! Niech to jasny szlag! Dorobiłem się szczurzej nory! - warknął. Cofnął się o kilka kroków i rzucił z rozpędu na drzwi. - Uff! Jasna cholera! - Potarł ramię i przez dłuŜszą chwilę wpatrywał się z nienawiścią w przeszkodę. - A tego nie weźmiesz? - odezwał się jakiś stłumiony głos. Dobiegł on zza półprzymkniętych drzwi wiodących na korytarz. A więc nie tylko dorobił się "majątku", którego nikt nie kupi, ale jeszcze złodzieje wynoszą stąd, co się da! - Nie pójdzie wam tak łatwo! - mruknął, wymykając się na korytarz. Nawet się nie kryli ze swoimi poczynaniami! Byli widać pewni, Ŝe dom jest opuszczony. Usta Rafe'a wykrzywił ponury uśmiech. Zaraz się przekonają, Ŝe to pomyłka! Z przyjemnością wygarbuje komuś skórę za wszystkie swoje krzywdy! Felicity Harrington odłoŜyła naręcze sukien wydobytych spod ruin sypialni. Wczoraj znów przez cały dzień padało, więc wszystko przemokło. Na szczęście, ogień w kuchennym piecu, nad którym rozwiesiły ubrania, sprawiał, Ŝe schły i broniły się przed pleśnią. Niebawem jednak pewnie wszystkie ich rzeczy, jej i May, zbutwieją na amen! - A co z ubraniami Nigela? - spytała siostrzyczka, ustawiając buty wokół pieca, by wyschły. - Zajmiemy się nimi na samym końcu - zawyrokowała Felicity, badając palcem rozmiary dziury w ulubionej wizytowej sukni. - Albo wcale. May zachichotała. - Nie będzie rad, kiedy zobaczy, Ŝe wszystko mu zzieleniało.

Felicity uśmiechnęła się. - Zzieleniało i porosło mchem. - Zzieleniało, porosło mchem i zaśmierdło! Drzwi rozwarły się z impetem. Z lekkim okrzykiem Felicity okręciła się na pięcie - i w tej samej chwili zaatakował ją jakiś wielki, twardy i cięŜki stwór. Runęli oboje na ziemię. Dziewczyna wrzasnęła. - Niech to diabli! - warknął niskim głosem przygniatający ją kolos. Felicity wymierzyła na oślep kopniaka. Napastnik jęknął. - Uciekaj, May! - zawołała do siostry i kopnęła go jeszcze raz. Przeciwnik stoczył się na podłogę. Felicity udało się uklęknąć. Ujrzała rozwichrzone jasne włosy i bliznę. Wrzasnęła ponownie i z całej siły rąbnęła intruza pięścią w twarz. Schwycił ją za ramię tak, iŜ znów straciła równowagę. - Przestań, do diabła! Felicity wyrŜnęła go łokciem w pierś, aŜ się cofnął i uniósł rękę w obronnym geście. - Jazda stąd! - Odgarniając włosy, które spadły jej na twarz, dziewczyna znów zaatakowała. Napastnik przygniótł kolanami jej suknię, nie mogła więc wstać z podłogi. Gdy zamachnęła się ponownie, złapał ją za ramię i wykręcił je do tyłu, nim się spostrzegła. - To pomyłka! - wysapał jej we włosy. - Bardzo mi przy… Runął nagle, znów przygniatając ją swym cięŜarem. Felicyty dostrzegła wówczas stojącą z tyłu May: dziewczynka w obu rękach trzymała kurczowo miedziany imbryk, który aŜ się wygiął od uderzenia. Felicity wyczołgała się spod ciała napastnika. Wstając schwyciła potęŜne polano. - Kazałam ci uciekać, May! - wykrztusiła z trudem. Serce waliło jej jak szalone.

- A ty byś uciekła? - odparowała siostrzyczka i z zimną krwią jeszcze raz walnęła nieznajomego po głowie imbrykiem. Brzęknął głucho. - Jak myślisz, zabiłam go? - Nie sądzę - odparła Felicity, przyjrzawszy się męŜczyźnie uwaŜniej. Upadł na twarz, z tyłu głowy sączyła się na podłogę krew. - BoŜe wielki…! PomóŜ mi go związać. Potem wyślemy kogoś po konstabla. - Niby kogo? - śadne "niby"! - poprawiła ją automatycznie Felicity. - Kogo wyślemy? - nie ustępowała May. O, BoŜe! Nie miała przecieŜ kogo wysłać!… - Pewnie wyślę samą siebie. To znaczy: pójdziemy tam we dwie. - Obejrzała się na siostrzyczkę. - Biegnij do stajni i przynieś jakąś linkę. Nie marudź! - Jasne! - May wręczyła jej imbryk. - Masz! Grzmotnij go tym, jakby się poruszył! Felicity zdławiła całkiem niestosowny śmiech. - Bardzo ci dziękuję, moja droga. Po odejściu dziewczynki przyjrzała się uwaŜnie napastnikowi. Pierwsze wraŜenie nie omyliło jej: był istotnie wysoki, ale nie tęgi, choć muskularny. Złociste, zmierzwione włosy zakrywały mu twarz, nie mogła się więc jej przyjrzeć. Ubiór nieznajomego zaskoczył ją. Wyglądał na dŜentelmena - co prawda przydałaby mu się zmiana bielizny, brzytwa i kąpiel… a jednak był to ktoś z wyŜszych sfer! LeŜący jęknął. Dziewczyna aŜ podskoczyła i odruchowo walnęła go znów po głowie. Drgnął i znieruchomiał. Felicity przeszedł dreszcz. Bojąc się, Ŝe zabiła nieznajomego, pochyliła się nad nim. Po chwili dosłyszała cichy oddech i westchnęła z ulgą. Szkoda tylko imbryka: nie wróci juŜ chyba nigdy do dawnej postaci! - Masz! - wysapała, wbiegając May. Z jej chudych ramion zwisało kilka zwojów grubego sznura. - Nic innego nie znalazłam.

- Doskonale się nada. - Felicity ujęła linkę i przyklękła obok leŜącego. Wykręciła mu do tyłu jedno ramię, a May uporała się z drugim. Starsza siostra owiązała nadgarstki więźnia sznurem i zacisnęła go z całej siły, po czym na wszelki wypadek zrobiła jeszcze jeden mocny węzeł. Nieznajomy nie miał Ŝadnych pierścieni, a jego ręce - choć dostrzegła odciski na kilku palcach - nie były rękami farmera. - Skończyłam juŜ z jego nogami - oznajmiła po chwili May, opadając na pięty. Wyglądało na to, Ŝe dziewczynka w wolnych chwilach studiowała marynarskie węzły; spętała nieznajomego tak misternie, Ŝe Felicity nie mogła się w jej dziele połapać. - Bardzo solidna robota - pochwaliła siostrzyczkę, przyglądając się jej z pewnym niepokojem: niebezpieczna przygoda zbyt się małej spodobała! - I co teraz? - CóŜ, przewrócimy go chyba na plecy i dokończymy dzieła. Nie chcę, by się wyplątał, gdy pójdziemy do Pelford. Ujęła nieznajomego za ramiona, zmagając się z cięŜarem; May chwyciła za nogi. Napastnik wydał jeszcze jeden bolesny jęk i osunął się na wznak, uderzając znów głową o podłogę. - O, BoŜe! - mruknęła Felicity i niemal poŜałowała biedaka. Po raz pierwszy spojrzała mu w twarz i znowu jej się wyrwało: - O, BoŜe! PrzeraŜająca blizna biegła od kącika lewego oka, przecinała głęboko kość policzkową i ciągnęła się aŜ po dolną szczękę. Włosy barwy miodu zasłaniały częściowo jedno z zamkniętych oczu, lecz szrama, mocno wygięte brwi i głęboka opalenizna upodobniały go do pirata. I to wyjątkowo przystojnego. - Myślisz, Ŝe to pirat? - spytała May, która najwidoczniej odniosła podobne wraŜenie. Dziewczynka przez ramię siostry spoglądała na ich wspólnego jeńca. - Jak na pirata dziwnie się oddalił od morza - odparła z namysłem Felicity, owiązując ciasno potęŜną pierś i twardy, płaski brzuch nieznajomego resztką linki i zabezpieczając całość dodatkowym węzłem. - MoŜe zabłądził? Felicity jakoś w to nie wierzyła.

- CóŜ, moŜliwe. Powieki nieznajomego zadrgały. Otworzył oczy, jasnozielone, pełne zdumienia. Dziewczynie zaparło dech; odskoczyła. - Tylko bez Ŝadnych sztuczek! - ostrzegła groźnym tonem, chwytając znów za imbryk. Nieznajomy usiłował na nią spojrzeć. Zamknął oczy, ponownie je otworzył i znowu uraził się w głowę. - Przeklęta baba! - wybełkotał. Powieki znów mu opadły. - Pijany! - orzekła May. - Nie czuć od niego alkoholu - zaoponowała siostra. - Porządnie go poturbowałyśmy, złotko. - Myślisz, Ŝe za mocno dostał po głowie? - MoŜliwe. - Czaszka mi przez was pękła, cholerne opryszki! - rozległ się znów niski głos. - śadnych przekleństw przy dziecku! - skarciła go Felicity. Zielone oczy znowu się otwarły, przez chwilę zezowały nieprzytomnie, potem skierowały się ku dziewczynie. - śadne… z ciebie… dziecko! - stwierdził po chwili zastanowienia. - To ja jestem dzieckiem! - poinformowała May, pochylając się nad nim. - A ty piratem, no nie? - Nie. - May, nie podchodź! On jest niebezpieczny. - Wcale nie - wymamrotał. Wydawało się, Ŝe chce wstać; potem uniósłszy głowę, spojrzał na więzy na piersi i nogach. - Do czarta! - zaklął i opadając do tyłu, uraził się znów w głowę. - O, BoŜe! Zamordowałyście mnie, i tyle! - Nic podobnego. I zaraz sprowadzimy konstabla - ostrzegła Felicity.

- Świetnie! Całkiem zbiło ją to z tropu. - Tak panu pilno do aresztu? - Zdecydowanie przypominał pirata, zwłaszcza z tą struŜką krwi sączącą się Ŝ ucha. Felicity z trudem przełknęła ślinę; w gardle jej zaschło. BoŜe wielki, wzięła do niewoli olśniewająco pięknego wodza piratów…! Pewnie zamierzał ją porwać na koniec świata…! - To ja kaŜę cię aresztować! - zdołał wykrztusić. - Złodziejko! - Nie jestem Ŝadną złodziejką! - zaprotestowała z godnością. - To ty jesteś bandytą! Napadasz na bezbronne kobiety! - Bezbronna się znalazła, psiakrew! Felicity walnęła imbrykiem o podłogę, tuŜ obok jeńca. - śadnych przekleństw, mój panie! - przypomniała mu. AŜ się wzdrygnął. - Dobrze, dobrze! Będę uwaŜał na słownictwo, bezbronna istoto! Udała, Ŝe nie słyszy sarkastycznego tonu. - Tym lepiej! A zatem: skąd pan się tu wziął?! Pirat zamrugał znów półprzytomnie. - Czy to jest… - zaczął, starając się mówić jak najwyraźniej - …Forton Hall w Cheshire? Przez chwilę dziewczyna wpatrywała się w niego. - Tak. To właśnie tu. - Ha! Przeklęta włamyw… Włóczy się pani po cudzym terenie! - Co takiego?! To pan wtargnął do mego domu i napadł na mnie! - Wziąłem panią za męŜczyznę. A dom jest mój. - Głupi czy co? - odezwała się May. - Nic podobnego. RozwiąŜcie mnie!