ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 149 913
  • Obserwuję931
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 240 471

024. Odnalezieni przez miłość - Nancy Butler

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

024. Odnalezieni przez miłość - Nancy Butler.pdf

ziomek72 EBooki Biblioteka ebooków
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 200 osób, 154 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 340 stron)

Nancy Butler Odnalezieni przez miłość

Dla Eileen V., Chris R. i Mary R. N. - trzech kobiet, które siłą swego charakteru mogłyby obdzielić cały tłum!

Od zachodniej granicy młody Lochinvar bieży: Konia równie pięknego nie ma żaden z rycerzy... Walter Scott: Marmion Dość to człek mądry, by grać błazna rolę, A na to trzeba dowcipu niemało; William Szekspir: Wieczór Trzech Króli, Akt III, sc. 1, przeł. L Ulrich

1 W jaki sposób Roderick Kempthorne znalazł się na dnie głębokiego, błotnistego rowu, długo by opo­ wiadać... Ale, prawdę mówiąc, zawsze jakieś niezwy­ kłe historie czepiały się poły wymiętego surduta Rod- dy'ego Kempthorne'a! Panna Lucy Parnell, która natknęła się na niego przypadkiem podczas wędrówki przez wrzosowisko, nie miała oczywiście pojęcia o suto zakrapianym przy­ jęciu urodzinowym młodego hrabiego Steyne'a, które odbyło się poprzedniego wieczora w znajdującej się po przeciwnej stronie wrzosowiska posiadłości. Panna Lu­ cy nie była również świadoma tego, iż biesiadnicy, znu­ dziwszy się rychło bilardem i brandy, pełni urazy do gospodarza o to, że nie zadbał o damskie towarzystwo, wtargnęli na poddasze i przetrząsnęli niezliczone kufry pełne starych ubrań. Spoczywały one tam spokojnie od dziesiątków lat. Takie postępowanie młodych ludzi nie spotkałoby się z aprobatą panny Parnell, gdyby o nim wiedziała. Uważała się ona bowiem za poważnie myślą­ cą kobietę: warunki życia zmusiły ją do tego, by okieł­ znała swą bujną imaginację. Niemniej jednak, gdy Roddy wyłonił się z ciemnej czeluści (odgłos kroków zbudził go z pijackiego snu), z piersi panny Parnell wyrwał się przenikliwy krzyk, jakiego nie powstydziłaby się słynna aktorka drama­ tyczna, pani Siddons. 9

- Do diaska! - rzucił Roddy głosem pełnym uznania; ściągnął z głowy szerokoskrzydły, przyozdobiony pió­ rami kapelusz i pokłonił się nieznajomej, wychylając się zza kępy uschłych paproci. - Ale ma pani płuca! Lucy przycisnęła rękę do piersi, starając się uspo­ koić rozszalałe serce. Młody człowiek o upaćkanej błotem twarzy, który pojawiając się tak nagle, omal nie przyprawił jej o przedwczesną śmierć, spoglądał na nią z dobrotliwym uśmiechem. - Myślałam, że to duch! - powiedziała cierpko, chcąc usprawiedliwić niezwykły u niej napad pa­ nieńskiej trwożliwości. - Żaden duch! - zaprzeczył. Walnął się w piersi i w barki, by udowodnić, że jest jak najbardziej ma­ terialny. - Widzi pani? - pochwalił się. - Jak skała! Zdaniem Lucy bynajmniej nie przypominał skały. Bardzo niepewnie trzymał się na nogach; wyglądało na to, że w każdej chwili może się przewalić. - Widzę, że nie jest pan duchem... ale po jakiego licha wystroił się jak główny bohater komedii Congreve'a*? - Congreve'a?... - Młodzieniec zrobił wielkie oczy. - To słynny dramaturg. - Ach, dramaturg... - mruknął, marszcząc brwi. - Nie znoszę tych facetów. Ciągle tylko coś gryzmolą, a potem człowiek marnuje piękny wieczór na wysłu­ chiwanie nudziarstw! Lucy, która była miłośniczką teatru, a szczególnie twórczości Congreve'a, naburmuszyła się. *William Congreve (1670-1720) autor dowcipnych komedii obycza­ jowych z czasów tzw. Restauracji, czyli powrotu na tron i rządów Karola II Stuarta. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza.) 10

- Widocznie wszystkie mądre słowa padające ze sceny przelatują panu mimo uszu. - Niemożliwe - zaprotestował. - Jak już tam jes­ tem, zawsze siedzę w loży. Przelatują grubo poniżej. Lucy pominęła tę uwagę milczeniem. - Nadal nie rozumiem, czemu się pan tak cudacz­ nie wystroił! - Cudacznie?... - Niechże pan przestanie powtarzać wszystko jak papuga! - burknęła. - Chyba bym już wolała, żeby był pan duchem: one przeważnie siedzą cicho! Musi pan przecież przyznać, że to osobliwy strój! Roddy popatrzył na swe odzienie: kaskada brabanc- kich koronek pod szyją, brokatowy surdut o długich, szerokich połach... Podniósł do góry rękę z wielkim pilśniowym kapeluszem... Wszystko, na co spojrzał, było upaćkane brunatną mazią wypełniającą rów. Nagle odzyskał pamięć i oczy mu się rozszerzyły z przerażenia. - Boże święty!... - szepnął ochryple. - Nonnie obe­ drze mnie ze skóry!... Mówił, że jego pra... pra... dzia­ dek w tym stroju udał się do Westminsteru na koro­ nację Karolka... - To tylko błoto, nic wielkiego - uspokoiła go Lu­ cy tonem eksperta. Jako guwernantka, której pod­ opieczni nieustannie byli upaprani, znała się na usu­ waniu plam jak mało kto. Lekka bryza zakolebała wysokimi chwastami ros­ nącymi po obu stronach ścieżki. Lucy odwróciła gło­ wę w stronę odległego morza i dostrzegła zbliżającą się ku nim ścianę mgły. Nachmurzyła się. Miała tego ranka jeszcze to i owo do załatwienia, a niepogoda mogła jak nic pokrzyżować jej plany! 11

- Muszę już iść - stwierdziła i dłonią w rękawicz­ ce zebrała fałdy spódnicy. Jeśli pójdzie szybkim kro­ kiem, zdąży wrócić do zajazdu, nim wszystko wokół skryje mgła. - Co takiego?! - wykrzyknął Roddy, gdy cofnęła się znad rowu. - Nie pomoże mi pani wydostać się stąd?! - W jego głosie słychać było niedowierzanie. - Sam pan tam wlazł - odparła żywo Lucy - więc chyba potrafi pan sam wyleźć! - Nic podobnego! Wcale sam nie wlazłem! Zosta­ łem napadnięty! - Przez kogo? - spytała wyniośle. - Przez rozbój­ ników? - Przez owce! - odparł i dodał w zadumie: - Wszyst­ ko mi się teraz przypomina: bibka u Nonniego... pod­ dasze... Przebraliśmy się za przodków Algernona, wie pani. Wypiłem sporo szampana... i brandy. I ani rusz nie mogłem sobie przypomnieć, którędy do wychod­ ka... O, bardzo przepraszam!... Chyba nie wypada o tym mówić. W każdym razie wydostałem się jakoś z domu i poszedłem na spacerek. Znalazłem bardzo odpowiednie krzaczki, no i... Panna Parnell zgrzytnęła zębami. - Słowo daję, to była fantastyczna noc! - Głos Rod- dy'ego stal się niemal śpiewny. - Taka rześka i jasna... A na niebie pełno gwiazd. Zacząłem je liczyć. No i tak liczyłem je i wędrowałem, wędrowałem i liczyłem... Aż się natknąłem na te owce. A raczej one na mnie. - I żeby nie paść ofiarą krwiożerczych owiec, uciekł pan i ukrył się w rowie? - Ukrył się?... - powtórzył jak echo, a ujrzawszy jej naburmuszoną minę, uśmiechnął się od ucha do ucha. - Tak się pani ślicznie złości!... Jak tu pani nie drażnić?... 12

- Idę stąd - odparła Lucy. - Radzę panu zrobić to sa­ mo, bo uwięźnie pan we mgle. Jeśli pan znów wyszcze­ rzy zęby i zapyta: „We mgle?...", trzasnę pana parasolką! - Nie, nie! Dobrze wiem, co to takiego mgła. Mieszkam w Londynie, wie pani. No... nie zawsze, ale najczęściej. Przyjechałem na tę piekielną wyspę tylko dlatego, że Nonniemu stuknęło dwadzieścia pięć la­ tek. - Mówiąc to, Roddy próbował wspiąć się po stro- miźnie na brzeg rowu... bez większego powodzenia. Skórzane buty z cholewami nie były najwidoczniej stworzone do wspinaczki po śliskim błocie. Z wes­ tchnieniem rezygnacji Lucy wróciła na brzeg rozpad­ liny i wysunęła ku młodzieńcowi koniec parasołki. Odrzucił głowę do tyłu i uśmiechnął się do niej, uj­ mując rączkę z laki. - Kochana dziewuszka! - powiedział miękko. W piersi Lucy coś się ścisnęło. Przyjrzała się uważ­ niej twarzy nieznajomego. Mimo plam błota na policz­ kach i brodzie była to najprzystojniejsza twarz, jaką kiedykolwiek widziała. Pociągła, niemal koścista, z pa- trycjuszowskim, wydatnym nosem i szerokimi, ruchli­ wymi ustami wygiętymi teraz w pogodnym, asyme­ trycznym uśmiechu. A oczy - w tej chwili figlarnie zmrużone - były fioletowobłękitne jak irysy i ocienio­ ne kruczoczarnymi, nieprzyzwoicie długimi rzęsami. Ależ on musi mieć powodzenie u kobiet!... - po­ myślała. Nic dziwnego: z taką twarzą i z takimi ocza­ mi!... Na tę myśl omal nie wypuściła z rąk parasolki. - Spokojnie! - ostrzegł ją. - Nie chce pani chyba, żebyśmy wylądowali na dnie we dwójkę?! Sforsowawszy szczęśliwie zbocze, wydał cichy po­ mruk. Lucy cofnęła się. Teraz, gdy stal obok niej, poczu­ ła się nieco onieśmielona. W dziwacznym, sfatygowanym 13

stroju powinien wyglądać śmiesznie., ale wcale tak nie by­ ło. Ani trochę! W rozkloszowanym od pasa surducie, wy­ sokich butach i eleganckim koronkowym żabocie spły­ wającym mu na pierś prezentował się całkiem dobrze. Lucy Parnell marzyła skrycie o buńczucznych kawale­ rach z dworu Stuartów od dwunastego roku życia, kiedy to w bibliotece swego taty odkryła przypadkiem historię owej dynastii. Wysoki młodzieniec wyglądał tak, jakby wyskoczył spomiędzy kart tamtego dzieła. Póki nie otworzył ust! - Rany boskie! - wycedził - Cóż to za podła wy­ spa. - Kręcił głową z boku na bok, patrząc na otocze­ nie z jawnym obrzydzeniem. - Że też przodkowie Nonniego musieli się akurat tu osiedlić! - Moim zdaniem to piękna wyspa - zaprotestowa­ ła Lucy. - Ale z dna rowu prezentuje się zapewne mniej zachęcająco. Niezrażony jej kąśliwym tonem, Roddy wyjął spod pachy kapelusz z piórami i wetknął go sobie na gło­ wę. Imponujący biały pióropusz pamiętał lepsze cza­ sy... ale i teraz jeszcze puszył się zawadiacko. Młodzian otarł ręce o sięgające za kolana, atłasowe spodnie i z miną pełną oczekiwania powiedział: - Niech pani prowadzi! - Ja idę tam - oświadczyła Lucy, wskazując na za­ chód. - Do zajazdu Greene'ów w Peel. - Wobec tego ja też. Panna Parnell zmarszczyła brwi. Tylko tego bra­ kowało, by wróciła do Peel ze strachem na wróble depczącym jej po piętach! I tak już uważano ją za dzi- wadło: kobieta podróżująca samopas! - Wcale mi się nie wydaje, żeby tam było panu po drodze! 14

- Nie mam pojęcia, gdzie mi jest po drodze - odparł z całkowitym spokojem. - Mówiłem pani, że wczoraj w nocy zabłądziłem. Kto wie, jak daleko mnie zaniosło od domu Nonniego! - Chyba ma pan jakieś pojęcie, skąd pan przybył! - Z Londynu - odparł bez wahania. - Wsiadłem na statek w Liverpoolu. To była cholerna przeprawa! I Śnieżka, i Jokera mdliło jak diabli! - Zabrał pan ze sobą psy? - Psy?! - zaśmiał się z cicha. - A to się pani udało! Muszę im to powtórzyć! Mleczne kłaczki spowijały już spódnicę Lucy. Wiedzia­ ła, że za kilka minut całe wrzosowisko utonie we mgle. - Proszę pana - nalegała - musimy się stąd wydo­ stać, nim uwięźniemy tu na dobre! Jeśli nie może pan sobie przypomnieć, gdzie mieszka pański przyjaciel, niech pan lepiej idzie razem ze mną do Peel! - Doskonale pamiętam, gdzie mieszka Nonnie! - obruszył się. - Taka ogromna kupa kamieni... od razu człowiek myśli o duchach i zjawach! Nonnie przysię­ ga, że nic tam nie straszy... ale ubiegłej nocy Śnieżek zobaczył na korytarzu jakąś dziewczynę. Bóg mi świadkiem, że w domu Nonniego nie ma żadnych dziewcząt! To musiał być duch. - Chciałam powiedzieć - tłumaczyła mu z anielską cierpliwością Lucy - „jeśli pan nie umie trafić z po­ wrotem do domu pańskiego przyjaciela". - Jakim cudem mógłbym tam trafić?! - spytał Rod- dy. - Ubiegłej nocy byłem pijany jak szewc!... Nie, jak sześciu szewców! Jeszcze teraz zalatywało od niego brandy. W połą­ czeniu z zapachem torfu i mokrych paproci oraz ostrą wonią kamfory była to całkiem przyjemna 15

kompozycja aromatyczna. Lucy pomyślała, że mło­ dzieniec zapewne nadal ma nieźle w czubie. - Niech się pan tak nie przechwala - burknęła, ru­ szając w drogę. - Zalanie się w sztok nie jest wybit­ nym osiągnięciem. Po tej uwadze Roddy człapał za nią w milczeniu. Słyszała chrzęst jego kroków na nierównej, kamieni­ stej ścieżce i cichy szelest brokatu. Niebo nad ich gło­ wami, bladobłękitne w chwili gdy wyruszała na wy­ prawę, miało barwę stalowoszarą, o kilka tonów ciemniejszą niż kłębiąca się za ich plecami mgła. Lu­ cy przyspieszyła kroku. - Ej, proszę pani! - zawołał jej towarzysz. - Jak mam nadążyć, kiedy pani goni jak chart?! Te cholerne buty wcale się nie nadają do biegów na przełaj, słowo daję! Lucy Parnell przystanęła i odwróciła się do kuśty­ kającego za nią młodzieńca, któremu przekrzywiony kapelusz zasłaniał jedno oko. - Ale z pana oferma! - powiedziała, uśmiechając się kpiąco. Prawdę mówiąc, Roddy wyglądał uroczo i wzruszająco. Zrównał się z nią i z westchnieniem przysiadł na leżącym tuż obok głazie. - Nie ja wymyśliłem tę całą maskaradę - pożalił się. - To był genialny pomysł Nonniego! Ale jak nie ustąpić jubilatowi w dniu urodzin? Trybiki w mózgu Lucy zaczęły się obracać: właści­ ciel zajazdu w Peel paplał z ożywieniem o urodzinach młodego hrabiego Steyne'a. Jego ojciec był jednym z najzamożniejszych ludzi na wyspie Man, toteż mieszkańcy uznali za szczęśliwą wróżbę fakt, że spad­ kobierca również tu zawitał. Tego właśnie ranka ober­ żysta wspomniał Lucy o wielkim urodzinowym festy- 16

nie, który miał się odbyć w Peel pod koniec tygodnia na cześć jego lordowskiej mości Algernona Swithensa, siódmego hrabiego Steyne'a. Wszystko stało się jasne. Ten nieborak w stroju sprzed wieków był jednym z londyńskich dandysów, którzy przybyli na wyspę Man, by dotrzymać towa­ rzystwa młodemu hrabiemu. Miała właśnie zapytać go o nazwisko, gdy za ich plecami rozległ się i napełnił wrzosowisko echem stłu­ miony przez mgłę tupot. Oczy jej towarzysza rozsze­ rzyły się i błysnęło w nich coś jakby przerażenie. - Rany boskie! - wykrzyknął, zrywając się z głazu. - Wróciły! Chwycił Lucy za rękę i pociągnął ją gwałtownie do przodu, zapominając o swych niewygodnych butach. Dziewczyna próbowała się wyrwać, ale jak na takie­ go młokosa chwyt miał wyjątkowo silny. - Nie szarp się! - warknął z cicha. - Wiejemy! - Ale... Zacieśnił jeszcze chwyt i zwiększył tempo tak, że niemal unosili się nad nierównym gruntem. W któ­ rymś momencie zgubili ścieżkę; pokonawszy z trudem stromy stok, puścili się więc w głąb "wrzosowiska. Lu­ cy wciąż słyszała za sobą tupot, a gdy wraz z ciągną­ cym ją młodzianem przesadzili zgodnie niewielki stru­ mień, dotarło do nich pierwsze grzmiące beee. - To owce?! - wykrzyknęła, nie wierząc własnym uszom. Wbiła mocno obcasy w ziemię i zmusiła to­ warzysza do zatrzymania się. - Uciekamy przed owcami?! Ze wszystkich idiotycznych... - W nogi! - sapnął Roddy. - Zaraz nas dopadną! Lucy szarpnęła ręką z całej siły i zdołała się uwolnić. - Czy pan zwariował?! Owce to nieszkod... 17

Właśnie w tym momencie mgła się przerzedziła i Lucy ujrzała zbite stado sunące ku nim niby groź­ ne, wełniste monstrum. Na czele pędził ogromny tryk, którego kościste czoło zdobiły dwie pary mi­ sternie zwiniętych rogów. - O Boże! - krzyknęła. Znała się wystarczająco na owcach, by poznać od razu, że baran nie był w nastro­ ju do żartów. Głowę miał spuszczoną, a spod kopyt tryskały mu grudki torfu. Nie namyślając się ani chwili dłużej, rzuciła parasolkę, obiema rękami podciągnęła spódnicę i puściła się pędem. Młody człowiek również wziął nogi za pas. Lucy miała wrażenie, że słyszy jego śmiech... ale z pewnością słuch ją omylił! Samotne drzewo, uschnięte i powyginane, ukaza­ ło się im na horyzoncie. Lucy znów poczuła na swym nadgarstku palce młodzieńca: pociągnął ją w tamtym kierunku. Kiedy dopadli drzewa, popchnął ją za pień. - Nogę! - polecił. - Co takiego?! Ujrzała, że splótł ręce tak jak stajenny, gdy pomaga przy wsiadaniu na konia. Wsparła się więc kolanem o je­ go dłonie, a Roderick uniósł ją wysoko w powietrze. Uchwyciła się mocno gałęzi, a potem przyglądała się, jak sobie radzi jej towarzysz. W trakcie wspinania się zgubił swój zawadiacki kapelusz. Nie zmartwiło go to jednak na tyle, by przestał głupawo się uśmiechać, kiedy sadowił się tuż pod nią na gałęzi. Siadł okrakiem, owi­ nął konar długimi nożyskami i oparł się plecami o pień. - Może następnym razem pani uwierzy, jak ktoś powie, że owce go zaatakowały! Odpowiedź zagłuszył wielki huk - to baran tryk- nął łbem w pień. Lucy mogłaby przysiąc, że drzewo aż się zatrzęsło od uderzenia. 18

- Czy on się wściekł?... - spytała, spoglądając na bes­ tię, która nerwowym truchtem okrążała drzewo. - W każdym razie nie jest w najlepszym humorze - odparł Roddy. - Nie chodzi mi... - Wiem, wiem - odparł, ukazując dołki w policz­ kach. - Ale co to za frajda droczyć się z panią! Lucy wywróciła oczami i nie odpowiedziała nic. Rozmowa z tym osobnikiem nie miała absolutnie sen­ su. Lepiej już patrzeć na niego - zawsze to jakaś satys­ fakcja dla oczu. Zdumiewające: im bardziej nieznajomy był wymięty i obszarpany, tym bardziej stawał się atrakcyjny! Na zwróconej ku niej twarzy nadal widniał irytujący uśmiech, a w oczach błyskały wesołe iskierki. Lucy Parnell pomyślała o swoim jedynym konku­ rencie, sir Humphreyu Dumbartonie, i westchnęła. Sir Humphrey sumiennie zarządzał swoim majątkiem i troskliwie opiekował się słabowitą matką. Ze świecą szukać równie godnego małżonka! A to, że miał skłon­ ność do otyłości, a brązowe włosy wyraźnie mu rzed­ ły, nie było wcale jego winą. A już z pewnością nie mogła mieć do niego pretensji o to, że jego oczy nie miały uroczej fioletowobłękitnej barwy, a na twarzy nie było ani śladu dołków!... Za to potrafił prowadzić normalną rozmowę bez ustawicznego powtarzania jej słów!... I nigdy nie pił, nawet przy obiedzie! - Proszę spojrzeć: on się chyba zbiera do drogi! - szepnął jej towarzysz. Spojrzała przez gęstwinę brązowych liści. Baran rzeczywiście odchodził. Owce rozstępowały się przed nim. Było to zapewne dzikie stado; runo zwisało im pod brzuchami w zbitych pasmach. Większość owiec była jasnobeżowa, ale zdarzały się też okazy łaciate, 19

brunatno-białe. Tryk był niemal całkiem brązowy. Lucy widywała podobne dzikie stada w Szkocji, ale tamte zwierzęta były łagodne, wręcz strachliwe. Miała właśnie zamiar wyrazić głośno tę myśl, kie­ dy baran ponownie wypadł ze środka stada i z impe­ tem walnął w drzewo. Lucy objęła pień ramionami, bojąc się, że za chwilę spadnie. - Może pan wczoraj zjadł na obiad jego krewnia­ ka? - syknęła przez zaciśnięte zęby. - Ma do pana wy­ raźnie jakąś pretensję! Roddy wzruszył ramionami. - Całkiem możliwe. Było co najmniej jedenaście dań. Straciłem rachubę po kremie z łososia. Albo po drugiej butelce czerwonego wina - doda­ ła w duchu Lucy. Doskonale wiedziała, jak wiele pa­ nowie potrafią wypić podczas długiego obiadu. Tymczasem baran znalazł leżący pod drzewem sze- rokoskrzydły kapelusz. Trącił go pyskiem, potem chwy­ cił w zęby i zaczął nim potrząsać jak terier szczurem. - Miejmy nadzieję, że pański Nonnie nie był zbyt przywiązany do tego kapelusza - zauważyła Lucy. - Dobrze mu tak! - burknął Roddy. - Zwabił nas tutaj zwykłym łgarstwem! Miało być wesołe przyję­ cie... To przecież oznacza damskie towarzystwo. Przy­ najmniej dla mnie! A tu oprócz macochy Nonniego i stada nieużytych pokojówek - ani śladu spódnicy! Co to za wesołe przyjęcie, jeśli człowiek widzi te sa­ me cholerne gęby, które ma na co dzień w Londynie?! Roddy zamilkł, oparł się o pień drzewa i wpatry­ wał w nadciągającą mgłę. Wkrótce kłębiąca się biel zasłoniła owce. Docierające co jakiś czas do rozbit­ ków na drzewie żałosne beee było jedynym dowo­ dem obecności zwierząt. Nawet baran zapomniał wi- 20

dać o swej urazie, bo zajął się skubaniem trawy u pod­ nóża drzewa. - Nie zimno pani? - spytał Roddy po upływie kil­ ku minut. - Skądże znowu! Wiem, że pogoda tutaj zmienia się raptownie, więc ubrałam się ciepło na tę wędrówkę. - Zupełnie nie rozumiem, jak ktoś może z własnej woli łazić po tej przeklętej dziurze?! Nic tylko karło­ wate drzewka albo ciernie, a na dodatek co krok to mokradła. - Istotnie... ale sam pan przecież zauważył, jak fan­ tastycznie wyglądało niebo wczoraj w nocy. Takim dzikim krajobrazom nie brak piękna. Roddy podniósł ku niej oczy i szepnął miękko: - Święta prawda, piękna tu nie brak... Lucy poczuła nagły zawrót głowy. Przeciągłe spojrze­ nie nieznajomego zaparło jej dech. Obawiała się, że spad­ nie z drzewa jak kamień, jeśli młodzieniec nie odwróci oczu. Zaraz jednak się otrząsnęła. Przecież to tylko nie­ odpowiedzialny młokos! Jeśli ma ochotę prawić jej pu­ ste komplementy, wolna wola! Oczywiście ona nie bę­ dzie mu odpowiadać ani go - broń Boże! - zachęcać. - Ma pan twarz całą w błocie - ozwała się tonem lekkiej nagany. Miała nadzieję, że konieczność zadba­ nia o własny wygląd powstrzyma młodzieńca od dal­ szego obsypywania jej komplementami. - Pewnie tak - odparł, wzruszając ramionami. - Trzeba się z tym liczyć, jak się sypia w rowie. - Chwileczkę... - Lucy sięgnęła ostrożnie do tylu, zdjęła przytroczoną do pleców starannie upakowaną torbę i wydobyła z jej wnętrza serwetkę i flaszkę z wodą. Zmoczywszy serwetkę, podała ją swemu to­ warzyszowi. 21

Posłusznie wycierał twarz, aż wreszcie po błocie nie zostało ani śladu. - No i jak? - Spojrzał na Lucy z nadzieją. - Wy­ glądam już jak trzeba? Rozsądniej byłoby pozostawić go w dawnym sta­ nie! - pomyślała w rozterce. Ubłocony jak nieboskie stworzenie był diabelnie atrakcyjny... ale teraz zapie­ rał po prostu dech! Na brodzie widniał leciutki cień zarostu, a na szczupłych policzkach odznaczały się wyraźne rumieńce. Był równocześnie uroczo chłopię­ cy i niepokojąco uwodzicielski. Na gęstych rzęsach osiadły kropelki wody; otarł je rękawem. - Wygląda pan znacznie porządniej - odparła su­ cho. - Niemal przyzwoicie. Napełniła wodą nakrętkę, która mogła pełnić funk­ cję kubeczka, i podała ją młodzieńcowi. - Nie, pani pierwsza! - zaprotestował. Wypiła wodę jednym haustem i napełniła naczyn­ ko po raz drugi. Kiedy Roddy odbierał je od niej, je­ go długie palce przywarły na moment do jej ręki. - Słowo daję! Idealny z pani kompan do koczowa­ nia na drzewach!... Gdyby tak jeszcze miała pani coś do jedzenia... Lucy wydobyła skórzaną torebkę z prowiantem i podetknęła mu pod nos. Posilali się w milczeniu owsianymi plackami i se­ rem. Lucy zauważyła, że jej towarzysz pochłonął swoją porcję z wilczym apetytem. Potem oparł się znów o pień drzewa i westchnął. - Nigdy jeszcze nic mi tak nie smakowało! - Nawet krem z łososia? Zbył jej pytanie machnięciem ręki. - To chyba skutki spania na świeżym powietrzu. 22

Nabiera człowiek potem apetytu! O, Boże! Teraz też bym się zdrzemnął... - Spojrzał na Lucy niepewnie. - Nie miałaby pani nic przeciwko temu, żebym oparł głowę na jej kolanach? - W ślad za niemądrą propo­ zycją poszły bezzwłocznie czyny. Zanim Lucy zdąży­ ła gwałtownie zaprotestować, nieznajomy z rozkosz­ nym pomrukiem przytulił się do jej kolan. - Dość tego! - zawołała ostro, usiłując podnieść je­ go głowę. - Wcale panu nie pozwoliłam! Młodzian wyprostował się i opierając się o pień po obu stronach Lucy, obdarzył ją szelmowskim uśmiechem. - Ostrożnie! Proszę się tak nie rzucać, bo jeszcze zle­ ci pani z gałęzi! Chyba nie chce pani wylądować obok tego piekielnego barana, prawda? - Złożył na jej kola­ nach swe skrzyżowane ramiona, a potem oparł o nie głowę. - A poza tym - mruknął - pani mnie ocaliła, więc teraz opieka nade mną jest pani obowiązkiem! - Moim obowiązkiem?! - wykrztusiła. Ale to już do Roddy'ego nie dotarło. Natychmiast zapadł w głęboki sen. Lucy słyszała wyraźnie jego od­ dech: szybki wdech i długi, syczący wydech. Siedzia­ ła bez ruchu, gdyż bała się, że oboje spadną. Ale we­ wnętrznie aż się trzęsła z oburzenia. Jak on śmiał?! Nawet sir Humphrey nigdy by sobie nie pozwolił na podobne poufałości! Wkrótce ciepło ciała uśpionego młodzieńca prze­ niknęło przez płaszcz Lucy, przez jej spódnicę i halki. Miała wrażenie, że przeniknęło nawet przez jej skórę i dotarło aż do kości. Wbrew temu, co niedawno po­ wiedziała, było jej trochę zimno... ale już nie teraz. Roddy poruszył się lekko we śnie. W obawie, że mógłby spaść, Lucy pochyliła się nad nim i położyła mu ręce na ramionach. To tylko chrześcijański obo- 23

wiązek - tłumaczyła sobie. A ta dziwna przyjemność, jakiej doznawała, czując tuż przy sobie jego ciepłe, prężne ciało, była doprawdy bez znaczenia! 2 Lucy zdrzemnęła się. Siedziała oparta o pień, z głową pochyloną na bok, gdy obudziło ją beczenie owiec. Sta­ do krążyło wokół drzewa, szczypiąc janowiec i suche wrzosy. Mgła nadal przesłaniała widok; była jak łagod­ nie falujący całun, który od czasu do czasu rozchyla się i ukazuje górskie zbocze lub stertę kamieni. Nad wierz­ chołkiem drzewa blade słońce usiłowało przedrzeć się przez szare chmury - na razie bez powodzenia. Lucy westchnęła, rozmyślając nad tym, w jaką ponu­ rą groteskę przekształciła się jej poranna wyprawa! Naj­ pierw to irytujące spotkanie z adwokaciną z Peel. Jego pogardliwe miny i zdecydowana odmowa udzielenia ja­ kichkolwiek informacji skłoniły Lucy do szybkiego mar­ szu po wrzosowisku: chciała w ten sposób wyładować swą złość. Później ten młody oberwaniec wyłonił się przed nią z rowu, a zaraz potem nadciągnęła mgła i po­ jawił się szatański baran! Coraz to jakaś przeszkoda. W dodatku miała tak niewiele czasu!... A właśnie tu, na wyspie Man, spodziewała się znaleźć odpo­ wiedź na niezwykle istotne pytanie. Ale jeśli poran­ na rozmowa z panem Plimptonem stanowiła jakiś miernik, będzie to wyjątkowo trudne zadanie! Lucy przekonała się już poprzedniego dnia, gdy zjawiła się w nadmorskim miasteczku i zaczęła zadawać pyta- 24

nia, że mieszkańcy wyspy Man nie kwapią się do roz­ mowy. Zwłaszcza z obcymi przybyszami, których in­ teresują - Bóg wie czemu - dawno minione sprawy. Co prawda nikt nie potraktował jej niegrzecznie, ale również nikt nie okazał jej pomocy. Niewielka sumka, którą odziedziczyła po śmierci matki, pozwoliła jej wyruszyć na tę wyprawę; miała jed­ nak zaledwie tydzień na swe poszukiwania. Potem bę­ dzie musiała wrócić do chlebodawców w Manchesterze. Nie mogła znieść myśli, że wróci z pustymi rękami. Znajdź mnie!... Znów rozległ się echem w jej mózgu dziecinny głosik. Właśnie to wołanie, jakże wyraźne i pełne bólu, popychało Lucy do działania. To ono spra­ wiało, że nie zrażały jej niechętne, wymijające odpowie­ dzi, że nie ustawała w poszukiwaniach. Teraz jednak, siedząc na gałęzi uschłego drzewa, niewiele zdziała. - Do licha! - mruknęła pod nosem. Młody człowiek nadal spał na jej kolanach; ciemne włosy opadły mu na podłożone pod głowę ramię. Przy­ patrując się z bliska jego twarzy, Lucy zauważyła cieniutkie „zmarszczki śmiechu" rozchodzące się pro­ mieniście w kącikach oczu; po obu stronach ust także rysowały się już delikatne kreski. Był więc starszy, niż jej się pierwotnie wydawało: miał pewnie dwadzieścia pięć czy dwadzieścia sześć lat. A zatem nie młodzienia­ szek, ale dorosły mężczyzna we wczesnym stadium obiecującego rozkwitu. Lucy chętnie wpatrywałaby się dłużej w rzeźbione rysy i nieruchome, niezwykle kształtne usta, ale obie nogi strasznie jej ścierpły. Delikatnie potrząsnęła nieznajomym. - Proszę się obudzić! Mruknął coś i jeszcze mocniej wtulił głowę w skrzy­ żowane ramiona. 25

- Naprawdę musi się pan obudzić! - Lucy podnios­ ła nieco głos. - Słyszy mnie pan? Uniósł głowę i spojrzał na nią zezem. Nawet ten grymas niezadowolenia wyglądał uroczo na jego chłopięcej twarzy. - Mówi pani całkiem jak guwernantka! - stwierdził z irytacją. - Dobrze znam ten ton! Ja i moje siostry poznaliśmy mnóstwo okazów tego cholernego gatun­ ku. Nieustępliwe stare jędze!... - Uniósł skrzyżowane dotąd ramiona i odsunął się od Lucy, przesiadając się znów na osobną gałąź. - Lepiej niech się pani pilnu­ je, bo jeszcze się do nich upodobni... choć ma pani takie przytulne kolanka! - Trafnie pan odgadł: jestem guwernantką - odpa­ rowała dość ostro. Jego lekceważący ton zabolał ją mocniej, niż chciałaby się do tego przyznać. - I wca­ le się tego nie wstydzę. To satysfakcjonująca praca. Młodzieniec skrzywił się. - Co takiego? Pilnowanie cudzych bachorów?! Tyl­ ko idiota chciałby się zajmować czymś takim! Lucy odwróciła od niego oczy. - Rzeczywiście! Zdumiewające, że zdecydowałam się właśnie na to, kiedy kobiety mają taki ogromny wybór interesujących profesji! Roderick spoważniał na chwilę, jak dziecko, które stanęło nagle w obliczu trudnej, niepokojącej zagadki. - No, wie pani!... To znaczy... bardzo przepraszam. Nigdy nie spojrzałem na to z tej strony! Że to nie jest coś, co tylko idiotki robią z własnej woli... O Boże! Jak teraz pomyślę, jakie piekło miały ze mną te wszystkie guwernantki... Nigdy mi nie przyszło do głowy, że biedulki były zmuszone podjąć taką pracę!... - No, może nie zmuszone... w końcu nikt ich nie 26

skazywał na katorgę. - Lucy uśmiechnęła się żałośnie. Do jej pierwszej nauczycielskiej posady to określenie pasowało jak ulał. - Ale kiedy kobieta musi zarobić na własne utrzymanie, nie ma wielkiego wyboru. Roddy taksował ją wzrokiem. - To czemu pani nie wyszła za mąż? - Zabrzmiało to niemal jak oskarżenie. - Brzydactwem pani nie jest, z pewnością! I tak ślicznie się pani uśmiecha, tyl­ ko o wiele za rzadko, psiakrew! Lucy zacisnęła usta w wąziutką kreskę. - To nie pański interes, panie... - Kempthorne - odparł. - Roderick Kempthorne, dokładnie mówiąc. Ale przyjaciele mówią mi „Rod­ dy". Po paru głębszych „Roddy-Obdartus". - Nie pojmuję, skąd to przezwisko - wycedziła przez zęby Lucy. - Ja też - zawtórował Roddy, ale zaraz się roze­ śmiał. - Nie, nie! Dobrze wiem, że sobie na nie zasłu­ żyłem!... Pani chyba też ma jakieś nazwisko? - Parnell. Lucy Parnell. - Parnell?... To mi pachnie Irlandią. Lucy skinęła głową. - Rodzina mego ojca wywodzi się z Ulsteru. - Krewni mojej matki mieszkają w Derry - oznaj­ mił Roddy. - A mój ojciec pochodzi z Truro... W Lon­ dynie mawiają o mnie: „do połowy irlandzki prostak, od połowy kornwalijski ciemniak... ale za to całkowi­ ty głuptak!" - Obdarzył ją szerokim, dobrodusznym uśmiechem. - Mówi pan tak, jakby był z tego dumny! Sądzę, że większość mężczyzn wolałaby zyskać sławę mistrza w jakiejś dyscyplinie sportu albo najmądrzejszego z mądrych. 27

- No cóż... Zawsze to lepsze, niż być Lucy Parnell - tą, co się na wszystko krzywi!... Jak też mógłbym panią zmusić, żeby się do mnie uśmiechnęła?... - Znów oparł ramię na jej kolanie i popatrzył jej prosto w oczy. Zni­ żył głos o oktawę. - Może jakbym panią pocałował... Lucy miała wrażenie, że baran znów walnął w drzewo - tak silny dreszcz nią wstrząsnął, kiedy usłyszała ten gorący szept. Stanowczym gestem strą­ ciła z kolan rękę Roddy'ego. - Cóż to za bzdury, panie Kempthorne! Niech pan zachowa swoje idiotyczne propozycje dla naiwnych podlotków! - O, bo z pani prawdziwa staruszka! - odgryzł się. - Aż się dziwię, że nie wspiera się pani na kijku! Lucy bardzo by się w tej chwili przydał jakiś ki­ jek, tyle że w całkiem innym celu. Ogarnęła ją nagła ciekawość: jak też daleko zdołałby ów młodzieniec uciec przed piekielnym baranem, gdyby go teraz strą­ ciła z wysokiej grzędy na trawę pod drzewem?... Roddy musiał dostrzec złowróżbne błyski w jej oczach, bo zmienił pozycję i objął pień obiema rękami. - Niech pani uważa, panno Parnell! Chyba nie chce pani zniszczyć do reszty ślicznego ubranka dziadziu­ sia Nonniego?... Nim zdążyła odpowiedzieć, uwagę obojga przy­ ciągnęło ujadanie jakiegoś psa. Przeszywające, teno­ rowe szczeknięcia rozbrzmiewały niesamowitym echem wśród rzednącej mgły. - O! Przybywa upiorny pies, by odegnać szatań­ skiego barana! - stwierdził Roddy. - Wątpię, czy to poprawi naszą sytuację - odparła Lucy, starając się ukryć zdenerwowanie. - Barany przynajmniej nie są mięsożerne. Z dwojga złego wolę 28

mieć do czynienia ze stadem owiec niż z dzikim psem! Ujadanie stawało się coraz bliższe; wkrótce dał się słyszeć również stłumiony tętent galopujących koni. Roddy gwizdnął przeraźliwie i wrzasnął: - Tutaj! tutaj! Podciągnął się w górę i stanął wyprostowany na ga­ łęzi. - Co pan wyrabia, u licha?! - syknęła Lucy. - Nie mamy pojęcia, kto to taki!... Choć zapewne to bieda­ cy zagubieni jak my we mgle. - Właśnie - przytaknął Roddy, spoglądając na nią z gó­ ry. - A jeśli to myśliwi, mają z pewnością przy sobie bran­ dy! Tylko tego brakuje w pani nieocenionej torbie. - Nie mam zwyczaju nosić przy sobie spirytualiów - obruszyła się Lucy. - Wielka szkoda! Straciła pani w moich oczach do­ bre kilka punktów, panno Parnell. Wielki brązowo-biały ogar wynurzył się w podsko­ kach z mgły. Owce rozbiegły się i zniknęły w oparach. Tuż za psem w polu widzenia ukazało się trzech jeźdź­ ców. Jeden z nich prowadził na postronku luzaka. Roddy Kempthorne wydał gromki okrzyk powi­ talny i zaczął podskakiwać na gałęzi jak zbzikowany leśny duszek. -Fantastycznie! Lucy wywróciła oczyma. - Rozumiem, że zna pan tych ludzi? - To Nonnie, Joker i Śnieżek. No i Elizabeth! Ponieważ w grupce, która zatrzymała się właśnie w pobliżu drzewa, nie było kobiet, Lucy domyśliła się, że tak się wabi brązowo-biały ogar. Jadący na czele potężnie zbudowany młodzieniec z wielkim nosem miał na sobie sędziowską togę i bry- 29

czesy. Zeskoczył z konia i zaczął obsypywać piesz­ czotami psa. - Moja Bess, moja kochana sunia! - Podniósł wzrok na Roddy'ego. - Aleśmy się przez ciebie zmachali, Obdartus! Całe szczęście, żeś zostawił na poddaszu buty... Bess od razu trafiła na twój trop! No, może raz czy drugi jej się pomyliło... Jasnowłosy młodzieniec w jaskrawoniebieskiej średniowiecznej opończy i kapeluszu przypominają­ cym kształtem rzepę zadarł głowę do góry i mrugnął na Roddy'ego. - Poczciwa stara Bess prawie nas namówiła do roz­ kopania borsuczej nory, ale Śnieżek przekonał nas, że choćbyś był wczorajszej nocy zalany w trupa, nigdy byś się nie zakopał w tej mokrej, cuchnącej jamie! Trzeci mężczyzna, jedyny z całej trójki, który nie wyglądał jakby uciekł z maskarady, przegarnął palca­ mi i tak już zwichrzone ciemne kędziory i wycedził: - Sądząc z wyglądu, Roddy nie wybrał sobie o wie­ le lepszego noclegu. - Wyobraź sobie, Śnieżek, że zostałem zagnany do rowu - odparł Kempthorne, wzruszając ramionami. - Śmieszy was to? Zaraz wam przypomnę wszystkie smrodliwe dziury, w których odsypialiście londyń­ skie popijawy! Usłyszawszy to ostrzeżenie, cała trójka zaczęła coś mamrotać pod nosem. Tymczasem Bess usiłowała wleźć na drzewo, chcąc koniecznie polizać po twa­ rzy wytropioną zwierzynę. - No co, schodzisz? - zapytał Śnieżek. - A może my mamy wleźć do ciebie i urządzić małe przyjęcie na gałęzi? - Już widzę to wasze włażenie po całonocnym 30