Dla Eileen V., Chris R. i Mary R. N. - trzech
kobiet, które siłą swego charakteru mogłyby
obdzielić cały tłum!
Od zachodniej granicy młody Lochinvar bieży:
Konia równie pięknego nie ma żaden z rycerzy...
Walter Scott: Marmion
Dość to człek mądry, by grać błazna rolę,
A na to trzeba dowcipu niemało;
William Szekspir: Wieczór Trzech Króli,
Akt III, sc. 1, przeł. L Ulrich
1
W jaki sposób Roderick Kempthorne znalazł się
na dnie głębokiego, błotnistego rowu, długo by opo
wiadać... Ale, prawdę mówiąc, zawsze jakieś niezwy
kłe historie czepiały się poły wymiętego surduta Rod-
dy'ego Kempthorne'a!
Panna Lucy Parnell, która natknęła się na niego
przypadkiem podczas wędrówki przez wrzosowisko,
nie miała oczywiście pojęcia o suto zakrapianym przy
jęciu urodzinowym młodego hrabiego Steyne'a, które
odbyło się poprzedniego wieczora w znajdującej się po
przeciwnej stronie wrzosowiska posiadłości. Panna Lu
cy nie była również świadoma tego, iż biesiadnicy, znu
dziwszy się rychło bilardem i brandy, pełni urazy do
gospodarza o to, że nie zadbał o damskie towarzystwo,
wtargnęli na poddasze i przetrząsnęli niezliczone kufry
pełne starych ubrań. Spoczywały one tam spokojnie od
dziesiątków lat. Takie postępowanie młodych ludzi nie
spotkałoby się z aprobatą panny Parnell, gdyby o nim
wiedziała. Uważała się ona bowiem za poważnie myślą
cą kobietę: warunki życia zmusiły ją do tego, by okieł
znała swą bujną imaginację.
Niemniej jednak, gdy Roddy wyłonił się z ciemnej
czeluści (odgłos kroków zbudził go z pijackiego snu),
z piersi panny Parnell wyrwał się przenikliwy krzyk,
jakiego nie powstydziłaby się słynna aktorka drama
tyczna, pani Siddons.
9
- Do diaska! - rzucił Roddy głosem pełnym uznania;
ściągnął z głowy szerokoskrzydły, przyozdobiony pió
rami kapelusz i pokłonił się nieznajomej, wychylając
się zza kępy uschłych paproci. - Ale ma pani płuca!
Lucy przycisnęła rękę do piersi, starając się uspo
koić rozszalałe serce. Młody człowiek o upaćkanej
błotem twarzy, który pojawiając się tak nagle, omal
nie przyprawił jej o przedwczesną śmierć, spoglądał
na nią z dobrotliwym uśmiechem.
- Myślałam, że to duch! - powiedziała cierpko,
chcąc usprawiedliwić niezwykły u niej napad pa
nieńskiej trwożliwości.
- Żaden duch! - zaprzeczył. Walnął się w piersi
i w barki, by udowodnić, że jest jak najbardziej ma
terialny. - Widzi pani? - pochwalił się. - Jak skała!
Zdaniem Lucy bynajmniej nie przypominał skały.
Bardzo niepewnie trzymał się na nogach; wyglądało
na to, że w każdej chwili może się przewalić.
- Widzę, że nie jest pan duchem... ale po jakiego licha
wystroił się jak główny bohater komedii Congreve'a*?
- Congreve'a?... - Młodzieniec zrobił wielkie oczy.
- To słynny dramaturg.
- Ach, dramaturg... - mruknął, marszcząc brwi. -
Nie znoszę tych facetów. Ciągle tylko coś gryzmolą,
a potem człowiek marnuje piękny wieczór na wysłu
chiwanie nudziarstw!
Lucy, która była miłośniczką teatru, a szczególnie
twórczości Congreve'a, naburmuszyła się.
*William Congreve (1670-1720) autor dowcipnych komedii obycza
jowych z czasów tzw. Restauracji, czyli powrotu na tron i rządów
Karola II Stuarta. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza.)
10
- Widocznie wszystkie mądre słowa padające ze
sceny przelatują panu mimo uszu.
- Niemożliwe - zaprotestował. - Jak już tam jes
tem, zawsze siedzę w loży. Przelatują grubo poniżej.
Lucy pominęła tę uwagę milczeniem.
- Nadal nie rozumiem, czemu się pan tak cudacz
nie wystroił!
- Cudacznie?...
- Niechże pan przestanie powtarzać wszystko jak
papuga! - burknęła. - Chyba bym już wolała, żeby był
pan duchem: one przeważnie siedzą cicho! Musi pan
przecież przyznać, że to osobliwy strój!
Roddy popatrzył na swe odzienie: kaskada brabanc-
kich koronek pod szyją, brokatowy surdut o długich,
szerokich połach... Podniósł do góry rękę z wielkim
pilśniowym kapeluszem... Wszystko, na co spojrzał,
było upaćkane brunatną mazią wypełniającą rów.
Nagle odzyskał pamięć i oczy mu się rozszerzyły
z przerażenia.
- Boże święty!... - szepnął ochryple. - Nonnie obe
drze mnie ze skóry!... Mówił, że jego pra... pra... dzia
dek w tym stroju udał się do Westminsteru na koro
nację Karolka...
- To tylko błoto, nic wielkiego - uspokoiła go Lu
cy tonem eksperta. Jako guwernantka, której pod
opieczni nieustannie byli upaprani, znała się na usu
waniu plam jak mało kto.
Lekka bryza zakolebała wysokimi chwastami ros
nącymi po obu stronach ścieżki. Lucy odwróciła gło
wę w stronę odległego morza i dostrzegła zbliżającą
się ku nim ścianę mgły. Nachmurzyła się. Miała tego
ranka jeszcze to i owo do załatwienia, a niepogoda
mogła jak nic pokrzyżować jej plany!
11
- Muszę już iść - stwierdziła i dłonią w rękawicz
ce zebrała fałdy spódnicy. Jeśli pójdzie szybkim kro
kiem, zdąży wrócić do zajazdu, nim wszystko wokół
skryje mgła.
- Co takiego?! - wykrzyknął Roddy, gdy cofnęła
się znad rowu. - Nie pomoże mi pani wydostać się
stąd?! - W jego głosie słychać było niedowierzanie.
- Sam pan tam wlazł - odparła żywo Lucy - więc
chyba potrafi pan sam wyleźć!
- Nic podobnego! Wcale sam nie wlazłem! Zosta
łem napadnięty!
- Przez kogo? - spytała wyniośle. - Przez rozbój
ników?
- Przez owce! - odparł i dodał w zadumie: - Wszyst
ko mi się teraz przypomina: bibka u Nonniego... pod
dasze... Przebraliśmy się za przodków Algernona, wie
pani. Wypiłem sporo szampana... i brandy. I ani rusz
nie mogłem sobie przypomnieć, którędy do wychod
ka... O, bardzo przepraszam!... Chyba nie wypada
o tym mówić. W każdym razie wydostałem się jakoś
z domu i poszedłem na spacerek. Znalazłem bardzo
odpowiednie krzaczki, no i...
Panna Parnell zgrzytnęła zębami.
- Słowo daję, to była fantastyczna noc! - Głos Rod-
dy'ego stal się niemal śpiewny. - Taka rześka i jasna...
A na niebie pełno gwiazd. Zacząłem je liczyć. No i tak
liczyłem je i wędrowałem, wędrowałem i liczyłem...
Aż się natknąłem na te owce. A raczej one na mnie.
- I żeby nie paść ofiarą krwiożerczych owiec,
uciekł pan i ukrył się w rowie?
- Ukrył się?... - powtórzył jak echo, a ujrzawszy jej
naburmuszoną minę, uśmiechnął się od ucha do ucha.
- Tak się pani ślicznie złości!... Jak tu pani nie drażnić?...
12
- Idę stąd - odparła Lucy. - Radzę panu zrobić to sa
mo, bo uwięźnie pan we mgle. Jeśli pan znów wyszcze
rzy zęby i zapyta: „We mgle?...", trzasnę pana parasolką!
- Nie, nie! Dobrze wiem, co to takiego mgła.
Mieszkam w Londynie, wie pani. No... nie zawsze, ale
najczęściej. Przyjechałem na tę piekielną wyspę tylko
dlatego, że Nonniemu stuknęło dwadzieścia pięć la
tek. - Mówiąc to, Roddy próbował wspiąć się po stro-
miźnie na brzeg rowu... bez większego powodzenia.
Skórzane buty z cholewami nie były najwidoczniej
stworzone do wspinaczki po śliskim błocie. Z wes
tchnieniem rezygnacji Lucy wróciła na brzeg rozpad
liny i wysunęła ku młodzieńcowi koniec parasołki.
Odrzucił głowę do tyłu i uśmiechnął się do niej, uj
mując rączkę z laki.
- Kochana dziewuszka! - powiedział miękko.
W piersi Lucy coś się ścisnęło. Przyjrzała się uważ
niej twarzy nieznajomego. Mimo plam błota na policz
kach i brodzie była to najprzystojniejsza twarz, jaką
kiedykolwiek widziała. Pociągła, niemal koścista, z pa-
trycjuszowskim, wydatnym nosem i szerokimi, ruchli
wymi ustami wygiętymi teraz w pogodnym, asyme
trycznym uśmiechu. A oczy - w tej chwili figlarnie
zmrużone - były fioletowobłękitne jak irysy i ocienio
ne kruczoczarnymi, nieprzyzwoicie długimi rzęsami.
Ależ on musi mieć powodzenie u kobiet!... - po
myślała. Nic dziwnego: z taką twarzą i z takimi ocza
mi!... Na tę myśl omal nie wypuściła z rąk parasolki.
- Spokojnie! - ostrzegł ją. - Nie chce pani chyba,
żebyśmy wylądowali na dnie we dwójkę?!
Sforsowawszy szczęśliwie zbocze, wydał cichy po
mruk. Lucy cofnęła się. Teraz, gdy stal obok niej, poczu
ła się nieco onieśmielona. W dziwacznym, sfatygowanym
13
stroju powinien wyglądać śmiesznie., ale wcale tak nie by
ło. Ani trochę! W rozkloszowanym od pasa surducie, wy
sokich butach i eleganckim koronkowym żabocie spły
wającym mu na pierś prezentował się całkiem dobrze.
Lucy Parnell marzyła skrycie o buńczucznych kawale
rach z dworu Stuartów od dwunastego roku życia, kiedy
to w bibliotece swego taty odkryła przypadkiem historię
owej dynastii. Wysoki młodzieniec wyglądał tak, jakby
wyskoczył spomiędzy kart tamtego dzieła.
Póki nie otworzył ust!
- Rany boskie! - wycedził - Cóż to za podła wy
spa. - Kręcił głową z boku na bok, patrząc na otocze
nie z jawnym obrzydzeniem. - Że też przodkowie
Nonniego musieli się akurat tu osiedlić!
- Moim zdaniem to piękna wyspa - zaprotestowa
ła Lucy. - Ale z dna rowu prezentuje się zapewne
mniej zachęcająco.
Niezrażony jej kąśliwym tonem, Roddy wyjął spod
pachy kapelusz z piórami i wetknął go sobie na gło
wę. Imponujący biały pióropusz pamiętał lepsze cza
sy... ale i teraz jeszcze puszył się zawadiacko. Młodzian
otarł ręce o sięgające za kolana, atłasowe spodnie
i z miną pełną oczekiwania powiedział:
- Niech pani prowadzi!
- Ja idę tam - oświadczyła Lucy, wskazując na za
chód. - Do zajazdu Greene'ów w Peel.
- Wobec tego ja też.
Panna Parnell zmarszczyła brwi. Tylko tego bra
kowało, by wróciła do Peel ze strachem na wróble
depczącym jej po piętach! I tak już uważano ją za dzi-
wadło: kobieta podróżująca samopas!
- Wcale mi się nie wydaje, żeby tam było panu po
drodze!
14
- Nie mam pojęcia, gdzie mi jest po drodze - odparł
z całkowitym spokojem. - Mówiłem pani, że wczoraj
w nocy zabłądziłem. Kto wie, jak daleko mnie zaniosło
od domu Nonniego!
- Chyba ma pan jakieś pojęcie, skąd pan przybył!
- Z Londynu - odparł bez wahania. - Wsiadłem na
statek w Liverpoolu. To była cholerna przeprawa!
I Śnieżka, i Jokera mdliło jak diabli!
- Zabrał pan ze sobą psy?
- Psy?! - zaśmiał się z cicha. - A to się pani udało!
Muszę im to powtórzyć!
Mleczne kłaczki spowijały już spódnicę Lucy. Wiedzia
ła, że za kilka minut całe wrzosowisko utonie we mgle.
- Proszę pana - nalegała - musimy się stąd wydo
stać, nim uwięźniemy tu na dobre! Jeśli nie może pan
sobie przypomnieć, gdzie mieszka pański przyjaciel,
niech pan lepiej idzie razem ze mną do Peel!
- Doskonale pamiętam, gdzie mieszka Nonnie! -
obruszył się. - Taka ogromna kupa kamieni... od razu
człowiek myśli o duchach i zjawach! Nonnie przysię
ga, że nic tam nie straszy... ale ubiegłej nocy Śnieżek
zobaczył na korytarzu jakąś dziewczynę. Bóg mi
świadkiem, że w domu Nonniego nie ma żadnych
dziewcząt! To musiał być duch.
- Chciałam powiedzieć - tłumaczyła mu z anielską
cierpliwością Lucy - „jeśli pan nie umie trafić z po
wrotem do domu pańskiego przyjaciela".
- Jakim cudem mógłbym tam trafić?! - spytał Rod-
dy. - Ubiegłej nocy byłem pijany jak szewc!... Nie, jak
sześciu szewców!
Jeszcze teraz zalatywało od niego brandy. W połą
czeniu z zapachem torfu i mokrych paproci oraz
ostrą wonią kamfory była to całkiem przyjemna
15
kompozycja aromatyczna. Lucy pomyślała, że mło
dzieniec zapewne nadal ma nieźle w czubie.
- Niech się pan tak nie przechwala - burknęła, ru
szając w drogę. - Zalanie się w sztok nie jest wybit
nym osiągnięciem.
Po tej uwadze Roddy człapał za nią w milczeniu.
Słyszała chrzęst jego kroków na nierównej, kamieni
stej ścieżce i cichy szelest brokatu. Niebo nad ich gło
wami, bladobłękitne w chwili gdy wyruszała na wy
prawę, miało barwę stalowoszarą, o kilka tonów
ciemniejszą niż kłębiąca się za ich plecami mgła. Lu
cy przyspieszyła kroku.
- Ej, proszę pani! - zawołał jej towarzysz. - Jak mam
nadążyć, kiedy pani goni jak chart?! Te cholerne buty
wcale się nie nadają do biegów na przełaj, słowo daję!
Lucy Parnell przystanęła i odwróciła się do kuśty
kającego za nią młodzieńca, któremu przekrzywiony
kapelusz zasłaniał jedno oko.
- Ale z pana oferma! - powiedziała, uśmiechając się
kpiąco. Prawdę mówiąc, Roddy wyglądał uroczo
i wzruszająco.
Zrównał się z nią i z westchnieniem przysiadł na
leżącym tuż obok głazie.
- Nie ja wymyśliłem tę całą maskaradę - pożalił
się. - To był genialny pomysł Nonniego! Ale jak nie
ustąpić jubilatowi w dniu urodzin?
Trybiki w mózgu Lucy zaczęły się obracać: właści
ciel zajazdu w Peel paplał z ożywieniem o urodzinach
młodego hrabiego Steyne'a. Jego ojciec był jednym
z najzamożniejszych ludzi na wyspie Man, toteż
mieszkańcy uznali za szczęśliwą wróżbę fakt, że spad
kobierca również tu zawitał. Tego właśnie ranka ober
żysta wspomniał Lucy o wielkim urodzinowym festy-
16
nie, który miał się odbyć w Peel pod koniec tygodnia
na cześć jego lordowskiej mości Algernona Swithensa,
siódmego hrabiego Steyne'a.
Wszystko stało się jasne. Ten nieborak w stroju
sprzed wieków był jednym z londyńskich dandysów,
którzy przybyli na wyspę Man, by dotrzymać towa
rzystwa młodemu hrabiemu.
Miała właśnie zapytać go o nazwisko, gdy za ich
plecami rozległ się i napełnił wrzosowisko echem stłu
miony przez mgłę tupot. Oczy jej towarzysza rozsze
rzyły się i błysnęło w nich coś jakby przerażenie.
- Rany boskie! - wykrzyknął, zrywając się z głazu.
- Wróciły!
Chwycił Lucy za rękę i pociągnął ją gwałtownie do
przodu, zapominając o swych niewygodnych butach.
Dziewczyna próbowała się wyrwać, ale jak na takie
go młokosa chwyt miał wyjątkowo silny.
- Nie szarp się! - warknął z cicha. - Wiejemy!
- Ale...
Zacieśnił jeszcze chwyt i zwiększył tempo tak, że
niemal unosili się nad nierównym gruntem. W któ
rymś momencie zgubili ścieżkę; pokonawszy z trudem
stromy stok, puścili się więc w głąb "wrzosowiska. Lu
cy wciąż słyszała za sobą tupot, a gdy wraz z ciągną
cym ją młodzianem przesadzili zgodnie niewielki stru
mień, dotarło do nich pierwsze grzmiące beee.
- To owce?! - wykrzyknęła, nie wierząc własnym
uszom. Wbiła mocno obcasy w ziemię i zmusiła to
warzysza do zatrzymania się. - Uciekamy przed
owcami?! Ze wszystkich idiotycznych...
- W nogi! - sapnął Roddy. - Zaraz nas dopadną!
Lucy szarpnęła ręką z całej siły i zdołała się uwolnić.
- Czy pan zwariował?! Owce to nieszkod...
17
Właśnie w tym momencie mgła się przerzedziła
i Lucy ujrzała zbite stado sunące ku nim niby groź
ne, wełniste monstrum. Na czele pędził ogromny
tryk, którego kościste czoło zdobiły dwie pary mi
sternie zwiniętych rogów.
- O Boże! - krzyknęła. Znała się wystarczająco na
owcach, by poznać od razu, że baran nie był w nastro
ju do żartów. Głowę miał spuszczoną, a spod kopyt
tryskały mu grudki torfu. Nie namyślając się ani chwili
dłużej, rzuciła parasolkę, obiema rękami podciągnęła
spódnicę i puściła się pędem. Młody człowiek również
wziął nogi za pas. Lucy miała wrażenie, że słyszy jego
śmiech... ale z pewnością słuch ją omylił!
Samotne drzewo, uschnięte i powyginane, ukaza
ło się im na horyzoncie. Lucy znów poczuła na swym
nadgarstku palce młodzieńca: pociągnął ją w tamtym
kierunku. Kiedy dopadli drzewa, popchnął ją za pień.
- Nogę! - polecił.
- Co takiego?!
Ujrzała, że splótł ręce tak jak stajenny, gdy pomaga
przy wsiadaniu na konia. Wsparła się więc kolanem o je
go dłonie, a Roderick uniósł ją wysoko w powietrze.
Uchwyciła się mocno gałęzi, a potem przyglądała się,
jak sobie radzi jej towarzysz. W trakcie wspinania się
zgubił swój zawadiacki kapelusz. Nie zmartwiło go to
jednak na tyle, by przestał głupawo się uśmiechać, kiedy
sadowił się tuż pod nią na gałęzi. Siadł okrakiem, owi
nął konar długimi nożyskami i oparł się plecami o pień.
- Może następnym razem pani uwierzy, jak ktoś
powie, że owce go zaatakowały!
Odpowiedź zagłuszył wielki huk - to baran tryk-
nął łbem w pień. Lucy mogłaby przysiąc, że drzewo
aż się zatrzęsło od uderzenia.
18
- Czy on się wściekł?... - spytała, spoglądając na bes
tię, która nerwowym truchtem okrążała drzewo.
- W każdym razie nie jest w najlepszym humorze
- odparł Roddy.
- Nie chodzi mi...
- Wiem, wiem - odparł, ukazując dołki w policz
kach. - Ale co to za frajda droczyć się z panią!
Lucy wywróciła oczami i nie odpowiedziała nic.
Rozmowa z tym osobnikiem nie miała absolutnie sen
su. Lepiej już patrzeć na niego - zawsze to jakaś satys
fakcja dla oczu. Zdumiewające: im bardziej nieznajomy
był wymięty i obszarpany, tym bardziej stawał się
atrakcyjny! Na zwróconej ku niej twarzy nadal widniał
irytujący uśmiech, a w oczach błyskały wesołe iskierki.
Lucy Parnell pomyślała o swoim jedynym konku
rencie, sir Humphreyu Dumbartonie, i westchnęła.
Sir Humphrey sumiennie zarządzał swoim majątkiem
i troskliwie opiekował się słabowitą matką. Ze świecą
szukać równie godnego małżonka! A to, że miał skłon
ność do otyłości, a brązowe włosy wyraźnie mu rzed
ły, nie było wcale jego winą. A już z pewnością nie
mogła mieć do niego pretensji o to, że jego oczy nie
miały uroczej fioletowobłękitnej barwy, a na twarzy
nie było ani śladu dołków!... Za to potrafił prowadzić
normalną rozmowę bez ustawicznego powtarzania jej
słów!... I nigdy nie pił, nawet przy obiedzie!
- Proszę spojrzeć: on się chyba zbiera do drogi! -
szepnął jej towarzysz.
Spojrzała przez gęstwinę brązowych liści. Baran
rzeczywiście odchodził. Owce rozstępowały się przed
nim. Było to zapewne dzikie stado; runo zwisało im
pod brzuchami w zbitych pasmach. Większość owiec
była jasnobeżowa, ale zdarzały się też okazy łaciate,
19
brunatno-białe. Tryk był niemal całkiem brązowy.
Lucy widywała podobne dzikie stada w Szkocji, ale
tamte zwierzęta były łagodne, wręcz strachliwe.
Miała właśnie zamiar wyrazić głośno tę myśl, kie
dy baran ponownie wypadł ze środka stada i z impe
tem walnął w drzewo. Lucy objęła pień ramionami,
bojąc się, że za chwilę spadnie.
- Może pan wczoraj zjadł na obiad jego krewnia
ka? - syknęła przez zaciśnięte zęby. - Ma do pana wy
raźnie jakąś pretensję!
Roddy wzruszył ramionami.
- Całkiem możliwe. Było co najmniej jedenaście
dań. Straciłem rachubę po kremie z łososia.
Albo po drugiej butelce czerwonego wina - doda
ła w duchu Lucy. Doskonale wiedziała, jak wiele pa
nowie potrafią wypić podczas długiego obiadu.
Tymczasem baran znalazł leżący pod drzewem sze-
rokoskrzydły kapelusz. Trącił go pyskiem, potem chwy
cił w zęby i zaczął nim potrząsać jak terier szczurem.
- Miejmy nadzieję, że pański Nonnie nie był zbyt
przywiązany do tego kapelusza - zauważyła Lucy.
- Dobrze mu tak! - burknął Roddy. - Zwabił nas
tutaj zwykłym łgarstwem! Miało być wesołe przyję
cie... To przecież oznacza damskie towarzystwo. Przy
najmniej dla mnie! A tu oprócz macochy Nonniego
i stada nieużytych pokojówek - ani śladu spódnicy!
Co to za wesołe przyjęcie, jeśli człowiek widzi te sa
me cholerne gęby, które ma na co dzień w Londynie?!
Roddy zamilkł, oparł się o pień drzewa i wpatry
wał w nadciągającą mgłę. Wkrótce kłębiąca się biel
zasłoniła owce. Docierające co jakiś czas do rozbit
ków na drzewie żałosne beee było jedynym dowo
dem obecności zwierząt. Nawet baran zapomniał wi-
20
dać o swej urazie, bo zajął się skubaniem trawy u pod
nóża drzewa.
- Nie zimno pani? - spytał Roddy po upływie kil
ku minut.
- Skądże znowu! Wiem, że pogoda tutaj zmienia się
raptownie, więc ubrałam się ciepło na tę wędrówkę.
- Zupełnie nie rozumiem, jak ktoś może z własnej
woli łazić po tej przeklętej dziurze?! Nic tylko karło
wate drzewka albo ciernie, a na dodatek co krok to
mokradła.
- Istotnie... ale sam pan przecież zauważył, jak fan
tastycznie wyglądało niebo wczoraj w nocy. Takim
dzikim krajobrazom nie brak piękna.
Roddy podniósł ku niej oczy i szepnął miękko:
- Święta prawda, piękna tu nie brak...
Lucy poczuła nagły zawrót głowy. Przeciągłe spojrze
nie nieznajomego zaparło jej dech. Obawiała się, że spad
nie z drzewa jak kamień, jeśli młodzieniec nie odwróci
oczu. Zaraz jednak się otrząsnęła. Przecież to tylko nie
odpowiedzialny młokos! Jeśli ma ochotę prawić jej pu
ste komplementy, wolna wola! Oczywiście ona nie bę
dzie mu odpowiadać ani go - broń Boże! - zachęcać.
- Ma pan twarz całą w błocie - ozwała się tonem
lekkiej nagany. Miała nadzieję, że konieczność zadba
nia o własny wygląd powstrzyma młodzieńca od dal
szego obsypywania jej komplementami.
- Pewnie tak - odparł, wzruszając ramionami. -
Trzeba się z tym liczyć, jak się sypia w rowie.
- Chwileczkę... - Lucy sięgnęła ostrożnie do tylu,
zdjęła przytroczoną do pleców starannie upakowaną
torbę i wydobyła z jej wnętrza serwetkę i flaszkę
z wodą. Zmoczywszy serwetkę, podała ją swemu to
warzyszowi.
21
Posłusznie wycierał twarz, aż wreszcie po błocie
nie zostało ani śladu.
- No i jak? - Spojrzał na Lucy z nadzieją. - Wy
glądam już jak trzeba?
Rozsądniej byłoby pozostawić go w dawnym sta
nie! - pomyślała w rozterce. Ubłocony jak nieboskie
stworzenie był diabelnie atrakcyjny... ale teraz zapie
rał po prostu dech! Na brodzie widniał leciutki cień
zarostu, a na szczupłych policzkach odznaczały się
wyraźne rumieńce. Był równocześnie uroczo chłopię
cy i niepokojąco uwodzicielski. Na gęstych rzęsach
osiadły kropelki wody; otarł je rękawem.
- Wygląda pan znacznie porządniej - odparła su
cho. - Niemal przyzwoicie.
Napełniła wodą nakrętkę, która mogła pełnić funk
cję kubeczka, i podała ją młodzieńcowi.
- Nie, pani pierwsza! - zaprotestował.
Wypiła wodę jednym haustem i napełniła naczyn
ko po raz drugi. Kiedy Roddy odbierał je od niej, je
go długie palce przywarły na moment do jej ręki.
- Słowo daję! Idealny z pani kompan do koczowa
nia na drzewach!... Gdyby tak jeszcze miała pani coś
do jedzenia...
Lucy wydobyła skórzaną torebkę z prowiantem
i podetknęła mu pod nos.
Posilali się w milczeniu owsianymi plackami i se
rem. Lucy zauważyła, że jej towarzysz pochłonął
swoją porcję z wilczym apetytem. Potem oparł się
znów o pień drzewa i westchnął.
- Nigdy jeszcze nic mi tak nie smakowało!
- Nawet krem z łososia?
Zbył jej pytanie machnięciem ręki.
- To chyba skutki spania na świeżym powietrzu.
22
Nabiera człowiek potem apetytu! O, Boże! Teraz też
bym się zdrzemnął... - Spojrzał na Lucy niepewnie. -
Nie miałaby pani nic przeciwko temu, żebym oparł
głowę na jej kolanach? - W ślad za niemądrą propo
zycją poszły bezzwłocznie czyny. Zanim Lucy zdąży
ła gwałtownie zaprotestować, nieznajomy z rozkosz
nym pomrukiem przytulił się do jej kolan.
- Dość tego! - zawołała ostro, usiłując podnieść je
go głowę. - Wcale panu nie pozwoliłam!
Młodzian wyprostował się i opierając się o pień po obu
stronach Lucy, obdarzył ją szelmowskim uśmiechem.
- Ostrożnie! Proszę się tak nie rzucać, bo jeszcze zle
ci pani z gałęzi! Chyba nie chce pani wylądować obok
tego piekielnego barana, prawda? - Złożył na jej kola
nach swe skrzyżowane ramiona, a potem oparł o nie
głowę. - A poza tym - mruknął - pani mnie ocaliła,
więc teraz opieka nade mną jest pani obowiązkiem!
- Moim obowiązkiem?! - wykrztusiła.
Ale to już do Roddy'ego nie dotarło. Natychmiast
zapadł w głęboki sen. Lucy słyszała wyraźnie jego od
dech: szybki wdech i długi, syczący wydech. Siedzia
ła bez ruchu, gdyż bała się, że oboje spadną. Ale we
wnętrznie aż się trzęsła z oburzenia. Jak on śmiał?!
Nawet sir Humphrey nigdy by sobie nie pozwolił na
podobne poufałości!
Wkrótce ciepło ciała uśpionego młodzieńca prze
niknęło przez płaszcz Lucy, przez jej spódnicę i halki.
Miała wrażenie, że przeniknęło nawet przez jej skórę
i dotarło aż do kości. Wbrew temu, co niedawno po
wiedziała, było jej trochę zimno... ale już nie teraz.
Roddy poruszył się lekko we śnie. W obawie, że
mógłby spaść, Lucy pochyliła się nad nim i położyła
mu ręce na ramionach. To tylko chrześcijański obo-
23
wiązek - tłumaczyła sobie. A ta dziwna przyjemność,
jakiej doznawała, czując tuż przy sobie jego ciepłe,
prężne ciało, była doprawdy bez znaczenia!
2
Lucy zdrzemnęła się. Siedziała oparta o pień, z głową
pochyloną na bok, gdy obudziło ją beczenie owiec. Sta
do krążyło wokół drzewa, szczypiąc janowiec i suche
wrzosy. Mgła nadal przesłaniała widok; była jak łagod
nie falujący całun, który od czasu do czasu rozchyla się
i ukazuje górskie zbocze lub stertę kamieni. Nad wierz
chołkiem drzewa blade słońce usiłowało przedrzeć się
przez szare chmury - na razie bez powodzenia.
Lucy westchnęła, rozmyślając nad tym, w jaką ponu
rą groteskę przekształciła się jej poranna wyprawa! Naj
pierw to irytujące spotkanie z adwokaciną z Peel. Jego
pogardliwe miny i zdecydowana odmowa udzielenia ja
kichkolwiek informacji skłoniły Lucy do szybkiego mar
szu po wrzosowisku: chciała w ten sposób wyładować
swą złość. Później ten młody oberwaniec wyłonił się
przed nią z rowu, a zaraz potem nadciągnęła mgła i po
jawił się szatański baran! Coraz to jakaś przeszkoda.
W dodatku miała tak niewiele czasu!... A właśnie
tu, na wyspie Man, spodziewała się znaleźć odpo
wiedź na niezwykle istotne pytanie. Ale jeśli poran
na rozmowa z panem Plimptonem stanowiła jakiś
miernik, będzie to wyjątkowo trudne zadanie! Lucy
przekonała się już poprzedniego dnia, gdy zjawiła się
w nadmorskim miasteczku i zaczęła zadawać pyta-
24
nia, że mieszkańcy wyspy Man nie kwapią się do roz
mowy. Zwłaszcza z obcymi przybyszami, których in
teresują - Bóg wie czemu - dawno minione sprawy.
Co prawda nikt nie potraktował jej niegrzecznie, ale
również nikt nie okazał jej pomocy.
Niewielka sumka, którą odziedziczyła po śmierci
matki, pozwoliła jej wyruszyć na tę wyprawę; miała jed
nak zaledwie tydzień na swe poszukiwania. Potem bę
dzie musiała wrócić do chlebodawców w Manchesterze.
Nie mogła znieść myśli, że wróci z pustymi rękami.
Znajdź mnie!... Znów rozległ się echem w jej mózgu
dziecinny głosik. Właśnie to wołanie, jakże wyraźne
i pełne bólu, popychało Lucy do działania. To ono spra
wiało, że nie zrażały jej niechętne, wymijające odpowie
dzi, że nie ustawała w poszukiwaniach. Teraz jednak,
siedząc na gałęzi uschłego drzewa, niewiele zdziała.
- Do licha! - mruknęła pod nosem.
Młody człowiek nadal spał na jej kolanach; ciemne
włosy opadły mu na podłożone pod głowę ramię. Przy
patrując się z bliska jego twarzy, Lucy zauważyła
cieniutkie „zmarszczki śmiechu" rozchodzące się pro
mieniście w kącikach oczu; po obu stronach ust także
rysowały się już delikatne kreski. Był więc starszy, niż
jej się pierwotnie wydawało: miał pewnie dwadzieścia
pięć czy dwadzieścia sześć lat. A zatem nie młodzienia
szek, ale dorosły mężczyzna we wczesnym stadium
obiecującego rozkwitu. Lucy chętnie wpatrywałaby się
dłużej w rzeźbione rysy i nieruchome, niezwykle
kształtne usta, ale obie nogi strasznie jej ścierpły.
Delikatnie potrząsnęła nieznajomym.
- Proszę się obudzić!
Mruknął coś i jeszcze mocniej wtulił głowę w skrzy
żowane ramiona.
25
- Naprawdę musi się pan obudzić! - Lucy podnios
ła nieco głos. - Słyszy mnie pan?
Uniósł głowę i spojrzał na nią zezem. Nawet ten
grymas niezadowolenia wyglądał uroczo na jego
chłopięcej twarzy.
- Mówi pani całkiem jak guwernantka! - stwierdził
z irytacją. - Dobrze znam ten ton! Ja i moje siostry
poznaliśmy mnóstwo okazów tego cholernego gatun
ku. Nieustępliwe stare jędze!... - Uniósł skrzyżowane
dotąd ramiona i odsunął się od Lucy, przesiadając się
znów na osobną gałąź. - Lepiej niech się pani pilnu
je, bo jeszcze się do nich upodobni... choć ma pani
takie przytulne kolanka!
- Trafnie pan odgadł: jestem guwernantką - odpa
rowała dość ostro. Jego lekceważący ton zabolał ją
mocniej, niż chciałaby się do tego przyznać. - I wca
le się tego nie wstydzę. To satysfakcjonująca praca.
Młodzieniec skrzywił się.
- Co takiego? Pilnowanie cudzych bachorów?! Tyl
ko idiota chciałby się zajmować czymś takim!
Lucy odwróciła od niego oczy.
- Rzeczywiście! Zdumiewające, że zdecydowałam
się właśnie na to, kiedy kobiety mają taki ogromny
wybór interesujących profesji!
Roderick spoważniał na chwilę, jak dziecko, które
stanęło nagle w obliczu trudnej, niepokojącej zagadki.
- No, wie pani!... To znaczy... bardzo przepraszam.
Nigdy nie spojrzałem na to z tej strony! Że to nie jest
coś, co tylko idiotki robią z własnej woli... O Boże!
Jak teraz pomyślę, jakie piekło miały ze mną te
wszystkie guwernantki... Nigdy mi nie przyszło do
głowy, że biedulki były zmuszone podjąć taką pracę!...
- No, może nie zmuszone... w końcu nikt ich nie
26
skazywał na katorgę. - Lucy uśmiechnęła się żałośnie.
Do jej pierwszej nauczycielskiej posady to określenie
pasowało jak ulał. - Ale kiedy kobieta musi zarobić
na własne utrzymanie, nie ma wielkiego wyboru.
Roddy taksował ją wzrokiem.
- To czemu pani nie wyszła za mąż? - Zabrzmiało
to niemal jak oskarżenie. - Brzydactwem pani nie
jest, z pewnością! I tak ślicznie się pani uśmiecha, tyl
ko o wiele za rzadko, psiakrew!
Lucy zacisnęła usta w wąziutką kreskę.
- To nie pański interes, panie...
- Kempthorne - odparł. - Roderick Kempthorne,
dokładnie mówiąc. Ale przyjaciele mówią mi „Rod
dy". Po paru głębszych „Roddy-Obdartus".
- Nie pojmuję, skąd to przezwisko - wycedziła
przez zęby Lucy.
- Ja też - zawtórował Roddy, ale zaraz się roze
śmiał. - Nie, nie! Dobrze wiem, że sobie na nie zasłu
żyłem!... Pani chyba też ma jakieś nazwisko?
- Parnell. Lucy Parnell.
- Parnell?... To mi pachnie Irlandią.
Lucy skinęła głową.
- Rodzina mego ojca wywodzi się z Ulsteru.
- Krewni mojej matki mieszkają w Derry - oznaj
mił Roddy. - A mój ojciec pochodzi z Truro... W Lon
dynie mawiają o mnie: „do połowy irlandzki prostak,
od połowy kornwalijski ciemniak... ale za to całkowi
ty głuptak!" - Obdarzył ją szerokim, dobrodusznym
uśmiechem.
- Mówi pan tak, jakby był z tego dumny! Sądzę, że
większość mężczyzn wolałaby zyskać sławę mistrza
w jakiejś dyscyplinie sportu albo najmądrzejszego
z mądrych.
27
- No cóż... Zawsze to lepsze, niż być Lucy Parnell -
tą, co się na wszystko krzywi!... Jak też mógłbym panią
zmusić, żeby się do mnie uśmiechnęła?... - Znów oparł
ramię na jej kolanie i popatrzył jej prosto w oczy. Zni
żył głos o oktawę. - Może jakbym panią pocałował...
Lucy miała wrażenie, że baran znów walnął
w drzewo - tak silny dreszcz nią wstrząsnął, kiedy
usłyszała ten gorący szept. Stanowczym gestem strą
ciła z kolan rękę Roddy'ego.
- Cóż to za bzdury, panie Kempthorne! Niech pan
zachowa swoje idiotyczne propozycje dla naiwnych
podlotków!
- O, bo z pani prawdziwa staruszka! - odgryzł się.
- Aż się dziwię, że nie wspiera się pani na kijku!
Lucy bardzo by się w tej chwili przydał jakiś ki
jek, tyle że w całkiem innym celu. Ogarnęła ją nagła
ciekawość: jak też daleko zdołałby ów młodzieniec
uciec przed piekielnym baranem, gdyby go teraz strą
ciła z wysokiej grzędy na trawę pod drzewem?...
Roddy musiał dostrzec złowróżbne błyski w jej
oczach, bo zmienił pozycję i objął pień obiema rękami.
- Niech pani uważa, panno Parnell! Chyba nie chce
pani zniszczyć do reszty ślicznego ubranka dziadziu
sia Nonniego?...
Nim zdążyła odpowiedzieć, uwagę obojga przy
ciągnęło ujadanie jakiegoś psa. Przeszywające, teno
rowe szczeknięcia rozbrzmiewały niesamowitym
echem wśród rzednącej mgły.
- O! Przybywa upiorny pies, by odegnać szatań
skiego barana! - stwierdził Roddy.
- Wątpię, czy to poprawi naszą sytuację - odparła
Lucy, starając się ukryć zdenerwowanie. - Barany
przynajmniej nie są mięsożerne. Z dwojga złego wolę
28
mieć do czynienia ze stadem owiec niż z dzikim psem!
Ujadanie stawało się coraz bliższe; wkrótce dał się
słyszeć również stłumiony tętent galopujących koni.
Roddy gwizdnął przeraźliwie i wrzasnął:
- Tutaj! tutaj!
Podciągnął się w górę i stanął wyprostowany na ga
łęzi.
- Co pan wyrabia, u licha?! - syknęła Lucy. - Nie
mamy pojęcia, kto to taki!... Choć zapewne to bieda
cy zagubieni jak my we mgle.
- Właśnie - przytaknął Roddy, spoglądając na nią z gó
ry. - A jeśli to myśliwi, mają z pewnością przy sobie bran
dy! Tylko tego brakuje w pani nieocenionej torbie.
- Nie mam zwyczaju nosić przy sobie spirytualiów
- obruszyła się Lucy.
- Wielka szkoda! Straciła pani w moich oczach do
bre kilka punktów, panno Parnell.
Wielki brązowo-biały ogar wynurzył się w podsko
kach z mgły. Owce rozbiegły się i zniknęły w oparach.
Tuż za psem w polu widzenia ukazało się trzech jeźdź
ców. Jeden z nich prowadził na postronku luzaka.
Roddy Kempthorne wydał gromki okrzyk powi
talny i zaczął podskakiwać na gałęzi jak zbzikowany
leśny duszek.
-Fantastycznie!
Lucy wywróciła oczyma.
- Rozumiem, że zna pan tych ludzi?
- To Nonnie, Joker i Śnieżek. No i Elizabeth!
Ponieważ w grupce, która zatrzymała się właśnie
w pobliżu drzewa, nie było kobiet, Lucy domyśliła
się, że tak się wabi brązowo-biały ogar.
Jadący na czele potężnie zbudowany młodzieniec
z wielkim nosem miał na sobie sędziowską togę i bry-
29
czesy. Zeskoczył z konia i zaczął obsypywać piesz
czotami psa.
- Moja Bess, moja kochana sunia! - Podniósł wzrok
na Roddy'ego. - Aleśmy się przez ciebie zmachali,
Obdartus! Całe szczęście, żeś zostawił na poddaszu
buty... Bess od razu trafiła na twój trop! No, może raz
czy drugi jej się pomyliło...
Jasnowłosy młodzieniec w jaskrawoniebieskiej
średniowiecznej opończy i kapeluszu przypominają
cym kształtem rzepę zadarł głowę do góry i mrugnął
na Roddy'ego.
- Poczciwa stara Bess prawie nas namówiła do roz
kopania borsuczej nory, ale Śnieżek przekonał nas, że
choćbyś był wczorajszej nocy zalany w trupa, nigdy
byś się nie zakopał w tej mokrej, cuchnącej jamie!
Trzeci mężczyzna, jedyny z całej trójki, który nie
wyglądał jakby uciekł z maskarady, przegarnął palca
mi i tak już zwichrzone ciemne kędziory i wycedził:
- Sądząc z wyglądu, Roddy nie wybrał sobie o wie
le lepszego noclegu.
- Wyobraź sobie, Śnieżek, że zostałem zagnany do
rowu - odparł Kempthorne, wzruszając ramionami.
- Śmieszy was to? Zaraz wam przypomnę wszystkie
smrodliwe dziury, w których odsypialiście londyń
skie popijawy!
Usłyszawszy to ostrzeżenie, cała trójka zaczęła coś
mamrotać pod nosem. Tymczasem Bess usiłowała
wleźć na drzewo, chcąc koniecznie polizać po twa
rzy wytropioną zwierzynę.
- No co, schodzisz? - zapytał Śnieżek. - A może
my mamy wleźć do ciebie i urządzić małe przyjęcie
na gałęzi?
- Już widzę to wasze włażenie po całonocnym
30
Nancy Butler Odnalezieni przez miłość
Dla Eileen V., Chris R. i Mary R. N. - trzech kobiet, które siłą swego charakteru mogłyby obdzielić cały tłum!
Od zachodniej granicy młody Lochinvar bieży: Konia równie pięknego nie ma żaden z rycerzy... Walter Scott: Marmion Dość to człek mądry, by grać błazna rolę, A na to trzeba dowcipu niemało; William Szekspir: Wieczór Trzech Króli, Akt III, sc. 1, przeł. L Ulrich
1 W jaki sposób Roderick Kempthorne znalazł się na dnie głębokiego, błotnistego rowu, długo by opo wiadać... Ale, prawdę mówiąc, zawsze jakieś niezwy kłe historie czepiały się poły wymiętego surduta Rod- dy'ego Kempthorne'a! Panna Lucy Parnell, która natknęła się na niego przypadkiem podczas wędrówki przez wrzosowisko, nie miała oczywiście pojęcia o suto zakrapianym przy jęciu urodzinowym młodego hrabiego Steyne'a, które odbyło się poprzedniego wieczora w znajdującej się po przeciwnej stronie wrzosowiska posiadłości. Panna Lu cy nie była również świadoma tego, iż biesiadnicy, znu dziwszy się rychło bilardem i brandy, pełni urazy do gospodarza o to, że nie zadbał o damskie towarzystwo, wtargnęli na poddasze i przetrząsnęli niezliczone kufry pełne starych ubrań. Spoczywały one tam spokojnie od dziesiątków lat. Takie postępowanie młodych ludzi nie spotkałoby się z aprobatą panny Parnell, gdyby o nim wiedziała. Uważała się ona bowiem za poważnie myślą cą kobietę: warunki życia zmusiły ją do tego, by okieł znała swą bujną imaginację. Niemniej jednak, gdy Roddy wyłonił się z ciemnej czeluści (odgłos kroków zbudził go z pijackiego snu), z piersi panny Parnell wyrwał się przenikliwy krzyk, jakiego nie powstydziłaby się słynna aktorka drama tyczna, pani Siddons. 9
- Do diaska! - rzucił Roddy głosem pełnym uznania; ściągnął z głowy szerokoskrzydły, przyozdobiony pió rami kapelusz i pokłonił się nieznajomej, wychylając się zza kępy uschłych paproci. - Ale ma pani płuca! Lucy przycisnęła rękę do piersi, starając się uspo koić rozszalałe serce. Młody człowiek o upaćkanej błotem twarzy, który pojawiając się tak nagle, omal nie przyprawił jej o przedwczesną śmierć, spoglądał na nią z dobrotliwym uśmiechem. - Myślałam, że to duch! - powiedziała cierpko, chcąc usprawiedliwić niezwykły u niej napad pa nieńskiej trwożliwości. - Żaden duch! - zaprzeczył. Walnął się w piersi i w barki, by udowodnić, że jest jak najbardziej ma terialny. - Widzi pani? - pochwalił się. - Jak skała! Zdaniem Lucy bynajmniej nie przypominał skały. Bardzo niepewnie trzymał się na nogach; wyglądało na to, że w każdej chwili może się przewalić. - Widzę, że nie jest pan duchem... ale po jakiego licha wystroił się jak główny bohater komedii Congreve'a*? - Congreve'a?... - Młodzieniec zrobił wielkie oczy. - To słynny dramaturg. - Ach, dramaturg... - mruknął, marszcząc brwi. - Nie znoszę tych facetów. Ciągle tylko coś gryzmolą, a potem człowiek marnuje piękny wieczór na wysłu chiwanie nudziarstw! Lucy, która była miłośniczką teatru, a szczególnie twórczości Congreve'a, naburmuszyła się. *William Congreve (1670-1720) autor dowcipnych komedii obycza jowych z czasów tzw. Restauracji, czyli powrotu na tron i rządów Karola II Stuarta. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza.) 10
- Widocznie wszystkie mądre słowa padające ze sceny przelatują panu mimo uszu. - Niemożliwe - zaprotestował. - Jak już tam jes tem, zawsze siedzę w loży. Przelatują grubo poniżej. Lucy pominęła tę uwagę milczeniem. - Nadal nie rozumiem, czemu się pan tak cudacz nie wystroił! - Cudacznie?... - Niechże pan przestanie powtarzać wszystko jak papuga! - burknęła. - Chyba bym już wolała, żeby był pan duchem: one przeważnie siedzą cicho! Musi pan przecież przyznać, że to osobliwy strój! Roddy popatrzył na swe odzienie: kaskada brabanc- kich koronek pod szyją, brokatowy surdut o długich, szerokich połach... Podniósł do góry rękę z wielkim pilśniowym kapeluszem... Wszystko, na co spojrzał, było upaćkane brunatną mazią wypełniającą rów. Nagle odzyskał pamięć i oczy mu się rozszerzyły z przerażenia. - Boże święty!... - szepnął ochryple. - Nonnie obe drze mnie ze skóry!... Mówił, że jego pra... pra... dzia dek w tym stroju udał się do Westminsteru na koro nację Karolka... - To tylko błoto, nic wielkiego - uspokoiła go Lu cy tonem eksperta. Jako guwernantka, której pod opieczni nieustannie byli upaprani, znała się na usu waniu plam jak mało kto. Lekka bryza zakolebała wysokimi chwastami ros nącymi po obu stronach ścieżki. Lucy odwróciła gło wę w stronę odległego morza i dostrzegła zbliżającą się ku nim ścianę mgły. Nachmurzyła się. Miała tego ranka jeszcze to i owo do załatwienia, a niepogoda mogła jak nic pokrzyżować jej plany! 11
- Muszę już iść - stwierdziła i dłonią w rękawicz ce zebrała fałdy spódnicy. Jeśli pójdzie szybkim kro kiem, zdąży wrócić do zajazdu, nim wszystko wokół skryje mgła. - Co takiego?! - wykrzyknął Roddy, gdy cofnęła się znad rowu. - Nie pomoże mi pani wydostać się stąd?! - W jego głosie słychać było niedowierzanie. - Sam pan tam wlazł - odparła żywo Lucy - więc chyba potrafi pan sam wyleźć! - Nic podobnego! Wcale sam nie wlazłem! Zosta łem napadnięty! - Przez kogo? - spytała wyniośle. - Przez rozbój ników? - Przez owce! - odparł i dodał w zadumie: - Wszyst ko mi się teraz przypomina: bibka u Nonniego... pod dasze... Przebraliśmy się za przodków Algernona, wie pani. Wypiłem sporo szampana... i brandy. I ani rusz nie mogłem sobie przypomnieć, którędy do wychod ka... O, bardzo przepraszam!... Chyba nie wypada o tym mówić. W każdym razie wydostałem się jakoś z domu i poszedłem na spacerek. Znalazłem bardzo odpowiednie krzaczki, no i... Panna Parnell zgrzytnęła zębami. - Słowo daję, to była fantastyczna noc! - Głos Rod- dy'ego stal się niemal śpiewny. - Taka rześka i jasna... A na niebie pełno gwiazd. Zacząłem je liczyć. No i tak liczyłem je i wędrowałem, wędrowałem i liczyłem... Aż się natknąłem na te owce. A raczej one na mnie. - I żeby nie paść ofiarą krwiożerczych owiec, uciekł pan i ukrył się w rowie? - Ukrył się?... - powtórzył jak echo, a ujrzawszy jej naburmuszoną minę, uśmiechnął się od ucha do ucha. - Tak się pani ślicznie złości!... Jak tu pani nie drażnić?... 12
- Idę stąd - odparła Lucy. - Radzę panu zrobić to sa mo, bo uwięźnie pan we mgle. Jeśli pan znów wyszcze rzy zęby i zapyta: „We mgle?...", trzasnę pana parasolką! - Nie, nie! Dobrze wiem, co to takiego mgła. Mieszkam w Londynie, wie pani. No... nie zawsze, ale najczęściej. Przyjechałem na tę piekielną wyspę tylko dlatego, że Nonniemu stuknęło dwadzieścia pięć la tek. - Mówiąc to, Roddy próbował wspiąć się po stro- miźnie na brzeg rowu... bez większego powodzenia. Skórzane buty z cholewami nie były najwidoczniej stworzone do wspinaczki po śliskim błocie. Z wes tchnieniem rezygnacji Lucy wróciła na brzeg rozpad liny i wysunęła ku młodzieńcowi koniec parasołki. Odrzucił głowę do tyłu i uśmiechnął się do niej, uj mując rączkę z laki. - Kochana dziewuszka! - powiedział miękko. W piersi Lucy coś się ścisnęło. Przyjrzała się uważ niej twarzy nieznajomego. Mimo plam błota na policz kach i brodzie była to najprzystojniejsza twarz, jaką kiedykolwiek widziała. Pociągła, niemal koścista, z pa- trycjuszowskim, wydatnym nosem i szerokimi, ruchli wymi ustami wygiętymi teraz w pogodnym, asyme trycznym uśmiechu. A oczy - w tej chwili figlarnie zmrużone - były fioletowobłękitne jak irysy i ocienio ne kruczoczarnymi, nieprzyzwoicie długimi rzęsami. Ależ on musi mieć powodzenie u kobiet!... - po myślała. Nic dziwnego: z taką twarzą i z takimi ocza mi!... Na tę myśl omal nie wypuściła z rąk parasolki. - Spokojnie! - ostrzegł ją. - Nie chce pani chyba, żebyśmy wylądowali na dnie we dwójkę?! Sforsowawszy szczęśliwie zbocze, wydał cichy po mruk. Lucy cofnęła się. Teraz, gdy stal obok niej, poczu ła się nieco onieśmielona. W dziwacznym, sfatygowanym 13
stroju powinien wyglądać śmiesznie., ale wcale tak nie by ło. Ani trochę! W rozkloszowanym od pasa surducie, wy sokich butach i eleganckim koronkowym żabocie spły wającym mu na pierś prezentował się całkiem dobrze. Lucy Parnell marzyła skrycie o buńczucznych kawale rach z dworu Stuartów od dwunastego roku życia, kiedy to w bibliotece swego taty odkryła przypadkiem historię owej dynastii. Wysoki młodzieniec wyglądał tak, jakby wyskoczył spomiędzy kart tamtego dzieła. Póki nie otworzył ust! - Rany boskie! - wycedził - Cóż to za podła wy spa. - Kręcił głową z boku na bok, patrząc na otocze nie z jawnym obrzydzeniem. - Że też przodkowie Nonniego musieli się akurat tu osiedlić! - Moim zdaniem to piękna wyspa - zaprotestowa ła Lucy. - Ale z dna rowu prezentuje się zapewne mniej zachęcająco. Niezrażony jej kąśliwym tonem, Roddy wyjął spod pachy kapelusz z piórami i wetknął go sobie na gło wę. Imponujący biały pióropusz pamiętał lepsze cza sy... ale i teraz jeszcze puszył się zawadiacko. Młodzian otarł ręce o sięgające za kolana, atłasowe spodnie i z miną pełną oczekiwania powiedział: - Niech pani prowadzi! - Ja idę tam - oświadczyła Lucy, wskazując na za chód. - Do zajazdu Greene'ów w Peel. - Wobec tego ja też. Panna Parnell zmarszczyła brwi. Tylko tego bra kowało, by wróciła do Peel ze strachem na wróble depczącym jej po piętach! I tak już uważano ją za dzi- wadło: kobieta podróżująca samopas! - Wcale mi się nie wydaje, żeby tam było panu po drodze! 14
- Nie mam pojęcia, gdzie mi jest po drodze - odparł z całkowitym spokojem. - Mówiłem pani, że wczoraj w nocy zabłądziłem. Kto wie, jak daleko mnie zaniosło od domu Nonniego! - Chyba ma pan jakieś pojęcie, skąd pan przybył! - Z Londynu - odparł bez wahania. - Wsiadłem na statek w Liverpoolu. To była cholerna przeprawa! I Śnieżka, i Jokera mdliło jak diabli! - Zabrał pan ze sobą psy? - Psy?! - zaśmiał się z cicha. - A to się pani udało! Muszę im to powtórzyć! Mleczne kłaczki spowijały już spódnicę Lucy. Wiedzia ła, że za kilka minut całe wrzosowisko utonie we mgle. - Proszę pana - nalegała - musimy się stąd wydo stać, nim uwięźniemy tu na dobre! Jeśli nie może pan sobie przypomnieć, gdzie mieszka pański przyjaciel, niech pan lepiej idzie razem ze mną do Peel! - Doskonale pamiętam, gdzie mieszka Nonnie! - obruszył się. - Taka ogromna kupa kamieni... od razu człowiek myśli o duchach i zjawach! Nonnie przysię ga, że nic tam nie straszy... ale ubiegłej nocy Śnieżek zobaczył na korytarzu jakąś dziewczynę. Bóg mi świadkiem, że w domu Nonniego nie ma żadnych dziewcząt! To musiał być duch. - Chciałam powiedzieć - tłumaczyła mu z anielską cierpliwością Lucy - „jeśli pan nie umie trafić z po wrotem do domu pańskiego przyjaciela". - Jakim cudem mógłbym tam trafić?! - spytał Rod- dy. - Ubiegłej nocy byłem pijany jak szewc!... Nie, jak sześciu szewców! Jeszcze teraz zalatywało od niego brandy. W połą czeniu z zapachem torfu i mokrych paproci oraz ostrą wonią kamfory była to całkiem przyjemna 15
kompozycja aromatyczna. Lucy pomyślała, że mło dzieniec zapewne nadal ma nieźle w czubie. - Niech się pan tak nie przechwala - burknęła, ru szając w drogę. - Zalanie się w sztok nie jest wybit nym osiągnięciem. Po tej uwadze Roddy człapał za nią w milczeniu. Słyszała chrzęst jego kroków na nierównej, kamieni stej ścieżce i cichy szelest brokatu. Niebo nad ich gło wami, bladobłękitne w chwili gdy wyruszała na wy prawę, miało barwę stalowoszarą, o kilka tonów ciemniejszą niż kłębiąca się za ich plecami mgła. Lu cy przyspieszyła kroku. - Ej, proszę pani! - zawołał jej towarzysz. - Jak mam nadążyć, kiedy pani goni jak chart?! Te cholerne buty wcale się nie nadają do biegów na przełaj, słowo daję! Lucy Parnell przystanęła i odwróciła się do kuśty kającego za nią młodzieńca, któremu przekrzywiony kapelusz zasłaniał jedno oko. - Ale z pana oferma! - powiedziała, uśmiechając się kpiąco. Prawdę mówiąc, Roddy wyglądał uroczo i wzruszająco. Zrównał się z nią i z westchnieniem przysiadł na leżącym tuż obok głazie. - Nie ja wymyśliłem tę całą maskaradę - pożalił się. - To był genialny pomysł Nonniego! Ale jak nie ustąpić jubilatowi w dniu urodzin? Trybiki w mózgu Lucy zaczęły się obracać: właści ciel zajazdu w Peel paplał z ożywieniem o urodzinach młodego hrabiego Steyne'a. Jego ojciec był jednym z najzamożniejszych ludzi na wyspie Man, toteż mieszkańcy uznali za szczęśliwą wróżbę fakt, że spad kobierca również tu zawitał. Tego właśnie ranka ober żysta wspomniał Lucy o wielkim urodzinowym festy- 16
nie, który miał się odbyć w Peel pod koniec tygodnia na cześć jego lordowskiej mości Algernona Swithensa, siódmego hrabiego Steyne'a. Wszystko stało się jasne. Ten nieborak w stroju sprzed wieków był jednym z londyńskich dandysów, którzy przybyli na wyspę Man, by dotrzymać towa rzystwa młodemu hrabiemu. Miała właśnie zapytać go o nazwisko, gdy za ich plecami rozległ się i napełnił wrzosowisko echem stłu miony przez mgłę tupot. Oczy jej towarzysza rozsze rzyły się i błysnęło w nich coś jakby przerażenie. - Rany boskie! - wykrzyknął, zrywając się z głazu. - Wróciły! Chwycił Lucy za rękę i pociągnął ją gwałtownie do przodu, zapominając o swych niewygodnych butach. Dziewczyna próbowała się wyrwać, ale jak na takie go młokosa chwyt miał wyjątkowo silny. - Nie szarp się! - warknął z cicha. - Wiejemy! - Ale... Zacieśnił jeszcze chwyt i zwiększył tempo tak, że niemal unosili się nad nierównym gruntem. W któ rymś momencie zgubili ścieżkę; pokonawszy z trudem stromy stok, puścili się więc w głąb "wrzosowiska. Lu cy wciąż słyszała za sobą tupot, a gdy wraz z ciągną cym ją młodzianem przesadzili zgodnie niewielki stru mień, dotarło do nich pierwsze grzmiące beee. - To owce?! - wykrzyknęła, nie wierząc własnym uszom. Wbiła mocno obcasy w ziemię i zmusiła to warzysza do zatrzymania się. - Uciekamy przed owcami?! Ze wszystkich idiotycznych... - W nogi! - sapnął Roddy. - Zaraz nas dopadną! Lucy szarpnęła ręką z całej siły i zdołała się uwolnić. - Czy pan zwariował?! Owce to nieszkod... 17
Właśnie w tym momencie mgła się przerzedziła i Lucy ujrzała zbite stado sunące ku nim niby groź ne, wełniste monstrum. Na czele pędził ogromny tryk, którego kościste czoło zdobiły dwie pary mi sternie zwiniętych rogów. - O Boże! - krzyknęła. Znała się wystarczająco na owcach, by poznać od razu, że baran nie był w nastro ju do żartów. Głowę miał spuszczoną, a spod kopyt tryskały mu grudki torfu. Nie namyślając się ani chwili dłużej, rzuciła parasolkę, obiema rękami podciągnęła spódnicę i puściła się pędem. Młody człowiek również wziął nogi za pas. Lucy miała wrażenie, że słyszy jego śmiech... ale z pewnością słuch ją omylił! Samotne drzewo, uschnięte i powyginane, ukaza ło się im na horyzoncie. Lucy znów poczuła na swym nadgarstku palce młodzieńca: pociągnął ją w tamtym kierunku. Kiedy dopadli drzewa, popchnął ją za pień. - Nogę! - polecił. - Co takiego?! Ujrzała, że splótł ręce tak jak stajenny, gdy pomaga przy wsiadaniu na konia. Wsparła się więc kolanem o je go dłonie, a Roderick uniósł ją wysoko w powietrze. Uchwyciła się mocno gałęzi, a potem przyglądała się, jak sobie radzi jej towarzysz. W trakcie wspinania się zgubił swój zawadiacki kapelusz. Nie zmartwiło go to jednak na tyle, by przestał głupawo się uśmiechać, kiedy sadowił się tuż pod nią na gałęzi. Siadł okrakiem, owi nął konar długimi nożyskami i oparł się plecami o pień. - Może następnym razem pani uwierzy, jak ktoś powie, że owce go zaatakowały! Odpowiedź zagłuszył wielki huk - to baran tryk- nął łbem w pień. Lucy mogłaby przysiąc, że drzewo aż się zatrzęsło od uderzenia. 18
- Czy on się wściekł?... - spytała, spoglądając na bes tię, która nerwowym truchtem okrążała drzewo. - W każdym razie nie jest w najlepszym humorze - odparł Roddy. - Nie chodzi mi... - Wiem, wiem - odparł, ukazując dołki w policz kach. - Ale co to za frajda droczyć się z panią! Lucy wywróciła oczami i nie odpowiedziała nic. Rozmowa z tym osobnikiem nie miała absolutnie sen su. Lepiej już patrzeć na niego - zawsze to jakaś satys fakcja dla oczu. Zdumiewające: im bardziej nieznajomy był wymięty i obszarpany, tym bardziej stawał się atrakcyjny! Na zwróconej ku niej twarzy nadal widniał irytujący uśmiech, a w oczach błyskały wesołe iskierki. Lucy Parnell pomyślała o swoim jedynym konku rencie, sir Humphreyu Dumbartonie, i westchnęła. Sir Humphrey sumiennie zarządzał swoim majątkiem i troskliwie opiekował się słabowitą matką. Ze świecą szukać równie godnego małżonka! A to, że miał skłon ność do otyłości, a brązowe włosy wyraźnie mu rzed ły, nie było wcale jego winą. A już z pewnością nie mogła mieć do niego pretensji o to, że jego oczy nie miały uroczej fioletowobłękitnej barwy, a na twarzy nie było ani śladu dołków!... Za to potrafił prowadzić normalną rozmowę bez ustawicznego powtarzania jej słów!... I nigdy nie pił, nawet przy obiedzie! - Proszę spojrzeć: on się chyba zbiera do drogi! - szepnął jej towarzysz. Spojrzała przez gęstwinę brązowych liści. Baran rzeczywiście odchodził. Owce rozstępowały się przed nim. Było to zapewne dzikie stado; runo zwisało im pod brzuchami w zbitych pasmach. Większość owiec była jasnobeżowa, ale zdarzały się też okazy łaciate, 19
brunatno-białe. Tryk był niemal całkiem brązowy. Lucy widywała podobne dzikie stada w Szkocji, ale tamte zwierzęta były łagodne, wręcz strachliwe. Miała właśnie zamiar wyrazić głośno tę myśl, kie dy baran ponownie wypadł ze środka stada i z impe tem walnął w drzewo. Lucy objęła pień ramionami, bojąc się, że za chwilę spadnie. - Może pan wczoraj zjadł na obiad jego krewnia ka? - syknęła przez zaciśnięte zęby. - Ma do pana wy raźnie jakąś pretensję! Roddy wzruszył ramionami. - Całkiem możliwe. Było co najmniej jedenaście dań. Straciłem rachubę po kremie z łososia. Albo po drugiej butelce czerwonego wina - doda ła w duchu Lucy. Doskonale wiedziała, jak wiele pa nowie potrafią wypić podczas długiego obiadu. Tymczasem baran znalazł leżący pod drzewem sze- rokoskrzydły kapelusz. Trącił go pyskiem, potem chwy cił w zęby i zaczął nim potrząsać jak terier szczurem. - Miejmy nadzieję, że pański Nonnie nie był zbyt przywiązany do tego kapelusza - zauważyła Lucy. - Dobrze mu tak! - burknął Roddy. - Zwabił nas tutaj zwykłym łgarstwem! Miało być wesołe przyję cie... To przecież oznacza damskie towarzystwo. Przy najmniej dla mnie! A tu oprócz macochy Nonniego i stada nieużytych pokojówek - ani śladu spódnicy! Co to za wesołe przyjęcie, jeśli człowiek widzi te sa me cholerne gęby, które ma na co dzień w Londynie?! Roddy zamilkł, oparł się o pień drzewa i wpatry wał w nadciągającą mgłę. Wkrótce kłębiąca się biel zasłoniła owce. Docierające co jakiś czas do rozbit ków na drzewie żałosne beee było jedynym dowo dem obecności zwierząt. Nawet baran zapomniał wi- 20
dać o swej urazie, bo zajął się skubaniem trawy u pod nóża drzewa. - Nie zimno pani? - spytał Roddy po upływie kil ku minut. - Skądże znowu! Wiem, że pogoda tutaj zmienia się raptownie, więc ubrałam się ciepło na tę wędrówkę. - Zupełnie nie rozumiem, jak ktoś może z własnej woli łazić po tej przeklętej dziurze?! Nic tylko karło wate drzewka albo ciernie, a na dodatek co krok to mokradła. - Istotnie... ale sam pan przecież zauważył, jak fan tastycznie wyglądało niebo wczoraj w nocy. Takim dzikim krajobrazom nie brak piękna. Roddy podniósł ku niej oczy i szepnął miękko: - Święta prawda, piękna tu nie brak... Lucy poczuła nagły zawrót głowy. Przeciągłe spojrze nie nieznajomego zaparło jej dech. Obawiała się, że spad nie z drzewa jak kamień, jeśli młodzieniec nie odwróci oczu. Zaraz jednak się otrząsnęła. Przecież to tylko nie odpowiedzialny młokos! Jeśli ma ochotę prawić jej pu ste komplementy, wolna wola! Oczywiście ona nie bę dzie mu odpowiadać ani go - broń Boże! - zachęcać. - Ma pan twarz całą w błocie - ozwała się tonem lekkiej nagany. Miała nadzieję, że konieczność zadba nia o własny wygląd powstrzyma młodzieńca od dal szego obsypywania jej komplementami. - Pewnie tak - odparł, wzruszając ramionami. - Trzeba się z tym liczyć, jak się sypia w rowie. - Chwileczkę... - Lucy sięgnęła ostrożnie do tylu, zdjęła przytroczoną do pleców starannie upakowaną torbę i wydobyła z jej wnętrza serwetkę i flaszkę z wodą. Zmoczywszy serwetkę, podała ją swemu to warzyszowi. 21
Posłusznie wycierał twarz, aż wreszcie po błocie nie zostało ani śladu. - No i jak? - Spojrzał na Lucy z nadzieją. - Wy glądam już jak trzeba? Rozsądniej byłoby pozostawić go w dawnym sta nie! - pomyślała w rozterce. Ubłocony jak nieboskie stworzenie był diabelnie atrakcyjny... ale teraz zapie rał po prostu dech! Na brodzie widniał leciutki cień zarostu, a na szczupłych policzkach odznaczały się wyraźne rumieńce. Był równocześnie uroczo chłopię cy i niepokojąco uwodzicielski. Na gęstych rzęsach osiadły kropelki wody; otarł je rękawem. - Wygląda pan znacznie porządniej - odparła su cho. - Niemal przyzwoicie. Napełniła wodą nakrętkę, która mogła pełnić funk cję kubeczka, i podała ją młodzieńcowi. - Nie, pani pierwsza! - zaprotestował. Wypiła wodę jednym haustem i napełniła naczyn ko po raz drugi. Kiedy Roddy odbierał je od niej, je go długie palce przywarły na moment do jej ręki. - Słowo daję! Idealny z pani kompan do koczowa nia na drzewach!... Gdyby tak jeszcze miała pani coś do jedzenia... Lucy wydobyła skórzaną torebkę z prowiantem i podetknęła mu pod nos. Posilali się w milczeniu owsianymi plackami i se rem. Lucy zauważyła, że jej towarzysz pochłonął swoją porcję z wilczym apetytem. Potem oparł się znów o pień drzewa i westchnął. - Nigdy jeszcze nic mi tak nie smakowało! - Nawet krem z łososia? Zbył jej pytanie machnięciem ręki. - To chyba skutki spania na świeżym powietrzu. 22
Nabiera człowiek potem apetytu! O, Boże! Teraz też bym się zdrzemnął... - Spojrzał na Lucy niepewnie. - Nie miałaby pani nic przeciwko temu, żebym oparł głowę na jej kolanach? - W ślad za niemądrą propo zycją poszły bezzwłocznie czyny. Zanim Lucy zdąży ła gwałtownie zaprotestować, nieznajomy z rozkosz nym pomrukiem przytulił się do jej kolan. - Dość tego! - zawołała ostro, usiłując podnieść je go głowę. - Wcale panu nie pozwoliłam! Młodzian wyprostował się i opierając się o pień po obu stronach Lucy, obdarzył ją szelmowskim uśmiechem. - Ostrożnie! Proszę się tak nie rzucać, bo jeszcze zle ci pani z gałęzi! Chyba nie chce pani wylądować obok tego piekielnego barana, prawda? - Złożył na jej kola nach swe skrzyżowane ramiona, a potem oparł o nie głowę. - A poza tym - mruknął - pani mnie ocaliła, więc teraz opieka nade mną jest pani obowiązkiem! - Moim obowiązkiem?! - wykrztusiła. Ale to już do Roddy'ego nie dotarło. Natychmiast zapadł w głęboki sen. Lucy słyszała wyraźnie jego od dech: szybki wdech i długi, syczący wydech. Siedzia ła bez ruchu, gdyż bała się, że oboje spadną. Ale we wnętrznie aż się trzęsła z oburzenia. Jak on śmiał?! Nawet sir Humphrey nigdy by sobie nie pozwolił na podobne poufałości! Wkrótce ciepło ciała uśpionego młodzieńca prze niknęło przez płaszcz Lucy, przez jej spódnicę i halki. Miała wrażenie, że przeniknęło nawet przez jej skórę i dotarło aż do kości. Wbrew temu, co niedawno po wiedziała, było jej trochę zimno... ale już nie teraz. Roddy poruszył się lekko we śnie. W obawie, że mógłby spaść, Lucy pochyliła się nad nim i położyła mu ręce na ramionach. To tylko chrześcijański obo- 23
wiązek - tłumaczyła sobie. A ta dziwna przyjemność, jakiej doznawała, czując tuż przy sobie jego ciepłe, prężne ciało, była doprawdy bez znaczenia! 2 Lucy zdrzemnęła się. Siedziała oparta o pień, z głową pochyloną na bok, gdy obudziło ją beczenie owiec. Sta do krążyło wokół drzewa, szczypiąc janowiec i suche wrzosy. Mgła nadal przesłaniała widok; była jak łagod nie falujący całun, który od czasu do czasu rozchyla się i ukazuje górskie zbocze lub stertę kamieni. Nad wierz chołkiem drzewa blade słońce usiłowało przedrzeć się przez szare chmury - na razie bez powodzenia. Lucy westchnęła, rozmyślając nad tym, w jaką ponu rą groteskę przekształciła się jej poranna wyprawa! Naj pierw to irytujące spotkanie z adwokaciną z Peel. Jego pogardliwe miny i zdecydowana odmowa udzielenia ja kichkolwiek informacji skłoniły Lucy do szybkiego mar szu po wrzosowisku: chciała w ten sposób wyładować swą złość. Później ten młody oberwaniec wyłonił się przed nią z rowu, a zaraz potem nadciągnęła mgła i po jawił się szatański baran! Coraz to jakaś przeszkoda. W dodatku miała tak niewiele czasu!... A właśnie tu, na wyspie Man, spodziewała się znaleźć odpo wiedź na niezwykle istotne pytanie. Ale jeśli poran na rozmowa z panem Plimptonem stanowiła jakiś miernik, będzie to wyjątkowo trudne zadanie! Lucy przekonała się już poprzedniego dnia, gdy zjawiła się w nadmorskim miasteczku i zaczęła zadawać pyta- 24
nia, że mieszkańcy wyspy Man nie kwapią się do roz mowy. Zwłaszcza z obcymi przybyszami, których in teresują - Bóg wie czemu - dawno minione sprawy. Co prawda nikt nie potraktował jej niegrzecznie, ale również nikt nie okazał jej pomocy. Niewielka sumka, którą odziedziczyła po śmierci matki, pozwoliła jej wyruszyć na tę wyprawę; miała jed nak zaledwie tydzień na swe poszukiwania. Potem bę dzie musiała wrócić do chlebodawców w Manchesterze. Nie mogła znieść myśli, że wróci z pustymi rękami. Znajdź mnie!... Znów rozległ się echem w jej mózgu dziecinny głosik. Właśnie to wołanie, jakże wyraźne i pełne bólu, popychało Lucy do działania. To ono spra wiało, że nie zrażały jej niechętne, wymijające odpowie dzi, że nie ustawała w poszukiwaniach. Teraz jednak, siedząc na gałęzi uschłego drzewa, niewiele zdziała. - Do licha! - mruknęła pod nosem. Młody człowiek nadal spał na jej kolanach; ciemne włosy opadły mu na podłożone pod głowę ramię. Przy patrując się z bliska jego twarzy, Lucy zauważyła cieniutkie „zmarszczki śmiechu" rozchodzące się pro mieniście w kącikach oczu; po obu stronach ust także rysowały się już delikatne kreski. Był więc starszy, niż jej się pierwotnie wydawało: miał pewnie dwadzieścia pięć czy dwadzieścia sześć lat. A zatem nie młodzienia szek, ale dorosły mężczyzna we wczesnym stadium obiecującego rozkwitu. Lucy chętnie wpatrywałaby się dłużej w rzeźbione rysy i nieruchome, niezwykle kształtne usta, ale obie nogi strasznie jej ścierpły. Delikatnie potrząsnęła nieznajomym. - Proszę się obudzić! Mruknął coś i jeszcze mocniej wtulił głowę w skrzy żowane ramiona. 25
- Naprawdę musi się pan obudzić! - Lucy podnios ła nieco głos. - Słyszy mnie pan? Uniósł głowę i spojrzał na nią zezem. Nawet ten grymas niezadowolenia wyglądał uroczo na jego chłopięcej twarzy. - Mówi pani całkiem jak guwernantka! - stwierdził z irytacją. - Dobrze znam ten ton! Ja i moje siostry poznaliśmy mnóstwo okazów tego cholernego gatun ku. Nieustępliwe stare jędze!... - Uniósł skrzyżowane dotąd ramiona i odsunął się od Lucy, przesiadając się znów na osobną gałąź. - Lepiej niech się pani pilnu je, bo jeszcze się do nich upodobni... choć ma pani takie przytulne kolanka! - Trafnie pan odgadł: jestem guwernantką - odpa rowała dość ostro. Jego lekceważący ton zabolał ją mocniej, niż chciałaby się do tego przyznać. - I wca le się tego nie wstydzę. To satysfakcjonująca praca. Młodzieniec skrzywił się. - Co takiego? Pilnowanie cudzych bachorów?! Tyl ko idiota chciałby się zajmować czymś takim! Lucy odwróciła od niego oczy. - Rzeczywiście! Zdumiewające, że zdecydowałam się właśnie na to, kiedy kobiety mają taki ogromny wybór interesujących profesji! Roderick spoważniał na chwilę, jak dziecko, które stanęło nagle w obliczu trudnej, niepokojącej zagadki. - No, wie pani!... To znaczy... bardzo przepraszam. Nigdy nie spojrzałem na to z tej strony! Że to nie jest coś, co tylko idiotki robią z własnej woli... O Boże! Jak teraz pomyślę, jakie piekło miały ze mną te wszystkie guwernantki... Nigdy mi nie przyszło do głowy, że biedulki były zmuszone podjąć taką pracę!... - No, może nie zmuszone... w końcu nikt ich nie 26
skazywał na katorgę. - Lucy uśmiechnęła się żałośnie. Do jej pierwszej nauczycielskiej posady to określenie pasowało jak ulał. - Ale kiedy kobieta musi zarobić na własne utrzymanie, nie ma wielkiego wyboru. Roddy taksował ją wzrokiem. - To czemu pani nie wyszła za mąż? - Zabrzmiało to niemal jak oskarżenie. - Brzydactwem pani nie jest, z pewnością! I tak ślicznie się pani uśmiecha, tyl ko o wiele za rzadko, psiakrew! Lucy zacisnęła usta w wąziutką kreskę. - To nie pański interes, panie... - Kempthorne - odparł. - Roderick Kempthorne, dokładnie mówiąc. Ale przyjaciele mówią mi „Rod dy". Po paru głębszych „Roddy-Obdartus". - Nie pojmuję, skąd to przezwisko - wycedziła przez zęby Lucy. - Ja też - zawtórował Roddy, ale zaraz się roze śmiał. - Nie, nie! Dobrze wiem, że sobie na nie zasłu żyłem!... Pani chyba też ma jakieś nazwisko? - Parnell. Lucy Parnell. - Parnell?... To mi pachnie Irlandią. Lucy skinęła głową. - Rodzina mego ojca wywodzi się z Ulsteru. - Krewni mojej matki mieszkają w Derry - oznaj mił Roddy. - A mój ojciec pochodzi z Truro... W Lon dynie mawiają o mnie: „do połowy irlandzki prostak, od połowy kornwalijski ciemniak... ale za to całkowi ty głuptak!" - Obdarzył ją szerokim, dobrodusznym uśmiechem. - Mówi pan tak, jakby był z tego dumny! Sądzę, że większość mężczyzn wolałaby zyskać sławę mistrza w jakiejś dyscyplinie sportu albo najmądrzejszego z mądrych. 27
- No cóż... Zawsze to lepsze, niż być Lucy Parnell - tą, co się na wszystko krzywi!... Jak też mógłbym panią zmusić, żeby się do mnie uśmiechnęła?... - Znów oparł ramię na jej kolanie i popatrzył jej prosto w oczy. Zni żył głos o oktawę. - Może jakbym panią pocałował... Lucy miała wrażenie, że baran znów walnął w drzewo - tak silny dreszcz nią wstrząsnął, kiedy usłyszała ten gorący szept. Stanowczym gestem strą ciła z kolan rękę Roddy'ego. - Cóż to za bzdury, panie Kempthorne! Niech pan zachowa swoje idiotyczne propozycje dla naiwnych podlotków! - O, bo z pani prawdziwa staruszka! - odgryzł się. - Aż się dziwię, że nie wspiera się pani na kijku! Lucy bardzo by się w tej chwili przydał jakiś ki jek, tyle że w całkiem innym celu. Ogarnęła ją nagła ciekawość: jak też daleko zdołałby ów młodzieniec uciec przed piekielnym baranem, gdyby go teraz strą ciła z wysokiej grzędy na trawę pod drzewem?... Roddy musiał dostrzec złowróżbne błyski w jej oczach, bo zmienił pozycję i objął pień obiema rękami. - Niech pani uważa, panno Parnell! Chyba nie chce pani zniszczyć do reszty ślicznego ubranka dziadziu sia Nonniego?... Nim zdążyła odpowiedzieć, uwagę obojga przy ciągnęło ujadanie jakiegoś psa. Przeszywające, teno rowe szczeknięcia rozbrzmiewały niesamowitym echem wśród rzednącej mgły. - O! Przybywa upiorny pies, by odegnać szatań skiego barana! - stwierdził Roddy. - Wątpię, czy to poprawi naszą sytuację - odparła Lucy, starając się ukryć zdenerwowanie. - Barany przynajmniej nie są mięsożerne. Z dwojga złego wolę 28
mieć do czynienia ze stadem owiec niż z dzikim psem! Ujadanie stawało się coraz bliższe; wkrótce dał się słyszeć również stłumiony tętent galopujących koni. Roddy gwizdnął przeraźliwie i wrzasnął: - Tutaj! tutaj! Podciągnął się w górę i stanął wyprostowany na ga łęzi. - Co pan wyrabia, u licha?! - syknęła Lucy. - Nie mamy pojęcia, kto to taki!... Choć zapewne to bieda cy zagubieni jak my we mgle. - Właśnie - przytaknął Roddy, spoglądając na nią z gó ry. - A jeśli to myśliwi, mają z pewnością przy sobie bran dy! Tylko tego brakuje w pani nieocenionej torbie. - Nie mam zwyczaju nosić przy sobie spirytualiów - obruszyła się Lucy. - Wielka szkoda! Straciła pani w moich oczach do bre kilka punktów, panno Parnell. Wielki brązowo-biały ogar wynurzył się w podsko kach z mgły. Owce rozbiegły się i zniknęły w oparach. Tuż za psem w polu widzenia ukazało się trzech jeźdź ców. Jeden z nich prowadził na postronku luzaka. Roddy Kempthorne wydał gromki okrzyk powi talny i zaczął podskakiwać na gałęzi jak zbzikowany leśny duszek. -Fantastycznie! Lucy wywróciła oczyma. - Rozumiem, że zna pan tych ludzi? - To Nonnie, Joker i Śnieżek. No i Elizabeth! Ponieważ w grupce, która zatrzymała się właśnie w pobliżu drzewa, nie było kobiet, Lucy domyśliła się, że tak się wabi brązowo-biały ogar. Jadący na czele potężnie zbudowany młodzieniec z wielkim nosem miał na sobie sędziowską togę i bry- 29
czesy. Zeskoczył z konia i zaczął obsypywać piesz czotami psa. - Moja Bess, moja kochana sunia! - Podniósł wzrok na Roddy'ego. - Aleśmy się przez ciebie zmachali, Obdartus! Całe szczęście, żeś zostawił na poddaszu buty... Bess od razu trafiła na twój trop! No, może raz czy drugi jej się pomyliło... Jasnowłosy młodzieniec w jaskrawoniebieskiej średniowiecznej opończy i kapeluszu przypominają cym kształtem rzepę zadarł głowę do góry i mrugnął na Roddy'ego. - Poczciwa stara Bess prawie nas namówiła do roz kopania borsuczej nory, ale Śnieżek przekonał nas, że choćbyś był wczorajszej nocy zalany w trupa, nigdy byś się nie zakopał w tej mokrej, cuchnącej jamie! Trzeci mężczyzna, jedyny z całej trójki, który nie wyglądał jakby uciekł z maskarady, przegarnął palca mi i tak już zwichrzone ciemne kędziory i wycedził: - Sądząc z wyglądu, Roddy nie wybrał sobie o wie le lepszego noclegu. - Wyobraź sobie, Śnieżek, że zostałem zagnany do rowu - odparł Kempthorne, wzruszając ramionami. - Śmieszy was to? Zaraz wam przypomnę wszystkie smrodliwe dziury, w których odsypialiście londyń skie popijawy! Usłyszawszy to ostrzeżenie, cała trójka zaczęła coś mamrotać pod nosem. Tymczasem Bess usiłowała wleźć na drzewo, chcąc koniecznie polizać po twa rzy wytropioną zwierzynę. - No co, schodzisz? - zapytał Śnieżek. - A może my mamy wleźć do ciebie i urządzić małe przyjęcie na gałęzi? - Już widzę to wasze włażenie po całonocnym 30