1
Darlington Hall w pobliżu miejscowości Edenbridge
Hrabstwo Surrey, Anglia
Październik 1816 r.
- Panie Tibbie! Czy ja dobrze słyszę? Ten list przeleżał
się w pańskiej kancelarii aż sześć miesięcy? Od śmierci mo
ich rodziców?!
Znękany prawnik ścisnął jeszcze mocniej brzeg kapelu
sza, który tulił do piersi, i popatrzył niespokojnie na
Amandę znad swych okularów.
- Tak, panno Darlington - przyznał potulnie. - Skut
kiem pomyłki, niewybaczalnej pomyłki jednego z młod
szych kancelistów list został błędnie włączony do akt pod
Darlingscott... To nazwisko naszego klienta z... hm... War
wick, jeśli się nie mylę... A może z Wart Hill?
Amanda uniosła brwi.
- Doprawdy, panie Tibbie, mam wrażenie, że wszyscy
w pańskiej kancelarii mają problemy z rzeczownikami
własnymi!
Pan Tibbie zwiesił głowę i Amanda natychmiast pożało
wała, że odezwała się do niego tak urągliwie i z taką pogar
dą. Nie sprawiało jej wcale przyjemności, że bojaźliwy pan
Tibbie drży przed nią... ale trudno jej było ukryć swe nieza
dowolenie. Koperta, leżąca teraz na jej kolanach i odcinają
ca się jaskrawą bielą od czarnej spódnicy bombazynowej ża
łobnej sukni, zawierała prawdopodobnie list od jej zmarłych
rodziców... Kto wie, może zwracali się w nim do niej słowa
mi pełnymi miłości, których tak jej skąpili za życia?
Amandzie trudno było opłakiwać ich pamięć, gdyż za-
chowywali się zawsze bardzo powściągliwie i nie okazy
wali jej uczucia. Ten list zza grobu napawał ją nadzieją:
może pod pozorną oschłością rodziców kryła się nie wy
rażona nigdy słowami serdeczność?
- Kiedy ten list trafił do pańskiej kancelarii, panie Tib
bie? - spytała Amanda zdecydowanie łagodniejszym tonem.
Adwokat ośmielił się podnieść głowę.
- Według naszych rejestrów miało to miejsce przed trze
ma laty, panno Darlington. Zgodnie z załączoną do listu
instrukcją powinien on zostać - bez otwierania - przekaza
ny pani w przypadku śmierci pani rodziców, bez względu
na to, czy każde z nich umrze kiedy indziej, czy też oboje
równocześnie... jak to się w rzeczy samej wydarzyło.
- Tak... Rzeczywiście tak się wydarzyło - szepnęła Aman
da, przypominając sobie na nowo tę straszną noc, gdy do
wiedziała się o rozbiciu powozu i natychmiastowej śmierci
obojga rodziców. Amanda była jedynaczką, toteż na nią
spadły wszystkie problemy związane z pogrzebem. Mogła li
czyć jedynie na pomoc dwóch swoich ciotek, Nan i Prissy.
Pan Tibbie wstał.
- Chciałbym jeszcze raz przeprosić panią z całego ser
ca - powiedział z pełną szacunku żarliwością. - Mam na
dzieję, że pani mi wybaczy.
Amanda westchnęła.
- Cóż... Chyba to nie pańska wina.
Prawnik uśmiechnął się niepewnie i skłonił nisko; Aman
da miała możność przyjrzeć się dokładnie jego łysinie.
- Niezwykle pani dla mnie łaskawa, panno Darlington!
Pożegnam się już, by mogła pani spokojnie przeczytać
list... Chyba że woli pani zrobić to w mojej obecności, na
wypadek... - Urwał taktownie.
- Jestem pewna, że nie ma potrzeby zabierać panu wię
cej czasu - oznajmiła Amanda i również wstała. Wznosiła
się jak góra nad malutkim panem Tibbie. - Omówiliśmy
przecież wszelkie problemy majątkowe zaraz po pogrzebie.
To może być tylko prywatny list w sprawach rodzinnych.
6
Pan Tibbie uśmiechnął się i skłonił jeszcze raz, robiąc
krok do tyłu, ku drzwiom biblioteki.
- Tak, oczywiście. Doskonałe.
Amanda podeszła do niego, a wówczas adwokat cofnął
się jeszcze o krok, nadal przyciskając kapelusz do chudej
piersi.
- A zatem idę. Gdybym był pani potrzebny, wystarczy
przesłać słówko. - Zrobił jeszcze kilka kroków do tyłu
i odezwał się z przejęciem: - Firma adwokacka Tibbie,
Benchworth & Cadbury była niezmiernie zaszczycona, do
glądając przez trzydzieści lat interesów pani świętej pamię
ci ojca, panno Darlington. Mam nadzieję, że ta niewielka
pomyłka nie zrazi pani do nas tak dalece, by chciała pani...
Amanda wzięła pana Tibbie za ramię, odwróciła go we
właściwym kierunku i łagodnie popchnęła w stronę drzwi.
Czuła się jak despotyczna olbrzymka: przewyższała adwo
kata wzrostem o dobre cztery cale.
- Proszę się nie obawiać, panie Tibbie - zapewniła go. -
Nie mam zamiaru zmieniać doradców prawnych. Hench-
penny odprowadzi pana do drzwi frontowych. Miłego dnia!
Pozbywszy się wreszcie przesadnie uniżonego czło
wieczka, Amanda wróciła do stojącego obok kominka wy
godnego fotela i usiadła na nim. Wzięła list ze stolika, na
którym go położyła, i rozcięła zapieczętowaną kopertę
ostrym nożykiem z herbem rodziny. Drżącymi palcami wy
dobyła pojedynczy arkusik welinu i ostrożnie rozłożyła go.
Przymknęła na chwilę powieki i zrobiła głęboki wdech.
Była prawie pewna, że treść listu ją wzruszy. Może nawet
uroni kilka łez?
Otworzyła oczy i ujrzała drobne, wyraźne pismo swo
jego ojca. Pięć minut później list wypadł z jej zdrętwiałych
palców i sfrunął na podłogę. Odchyliła się na grubo wy
ściełane, wysokie oparcie fotela i zapatrzyła się suchymi
oczyma w różnobarwne jesienne liście, przelatujące z wia
trem za rozdzielonymi kamiennymi słupkami, gotyckimi
oknami biblioteki.
7
- Aleś ty blada, najdroższa Amando! - zawołała Nan.
- Śmiertelnie blada! - zawtórowała jej Prissy. Obie ciot
ki pochylały się niespokojnie nad siostrzenicą jak dwie
kwoki biadolące nad jednym jedynym kurczątkiem. - Co
się stało, Amando Jane?!
Amanda zebrała siły i wyprostowała się w fotelu.
- Lepiej siądźcie, kochane cioteczki - powiedziała smutno.
Jak można się było spodziewać, ten niepokojący wstęp
zatrwożył dwie stare panny. Natychmiast posłuchały rady
swej siostrzenicy. Usiadły i przynajmniej raz bez słowa
czekały na jej wyjaśnienia.
- Otrzymałam dziś list od naszego adwokata.
- Boże święty! - ozwała się słabym głosem Nan. - Czyż
by ostatnia wola twojego ojca okazała się nieważna? Ten
dom nie należy do ciebie?
- Ależ nie - wyjaśniła Amanda cierpliwie. - D o m nale
ży do mnie. Rodzinny majątek należy do mnie. Jestem tak
samo bogata jak dotąd, a wasza obecność w Darlington
Hall jest równie pożądana jak zawsze. Nic nie mąci nasze
go bezpieczeństwa.
- Wobec tego o co chodzi w tym liście? Nie trzymaj nas
dłużej w niepewności! - nalegała Prissy, kurczowo zaciska
jąc i rozwierając spoczywające na kolanach dłonie. Ręce cio
ci Prissy nie leżały nigdy spokojnie, a ich nerwowe ruchy
od lat kojarzyły się każdemu z tą damą, podobnie jak per
łowe grzebyki, które zawsze nosiła w srebrnych loczkach.
Nan za to przykrywała szopę swoich mięciutkich jak puch,
siwych włosów skromnym koronkowym czepeczkiem,
związanym pod pulchną brodą. Jak przystało na ten okres
żałoby, obie były odziane w niczym nie rozjaśnioną czerń.
Amanda potrząsnęła głową.
- Sama jeszcze nie mogę uwierzyć... choć przeczytałam
to na własne oczy. - Urwała, ale po chwili zmusiła się, by
mówić dalej: chciała jak najprędzej przejść do sedna spra
wy. - Ojciec posiadał jeszcze niewielki dom na Cierniowej
Wyspie w zachodniej części hrabstwa Sussex.
8
Ciotki wymieniły spojrzenia.
- Jeszcze jedna posiadłość? To chyba pomyślna nowi
na... nieprawdaż, Amando Jane? - Nieco wyblakłe brązo
we oczy Nan rozszerzyły się ze zdumienia.
- No cóż, przeważnie...
- Pierwsze słyszę o jakiejś Cierniowej Wyspie - wtrąci
ła się Prissy - ale jeśli domek jest w niezłym stanie, mogły
byśmy od czasu do czasu spędzać wakacje nad morzem.
Pobyt w uroczej wiejskiej chatce bywa zawsze przyjemny...
o ile nie ma wilgoci. Nie mogę znieść wilgotnych ścian!
Ciekawe, jak daleko stąd do tej Cierniowej Wyspy?
W kąpielisku w Brighton zrobiło się ostatnio tak tłoczno,
że nie można się docisnąć do kabiny na kółkach!
- Och, Prissy, zamknij buzię! - ofuknęła Nan siostrę, pac-
nąwszy ją po spódnicy. - Amanda Jane jeszcze nie skończyła.
- Tak, wysłuchajcie mnie do końca, cioteczki - popro
siła Amanda z godnym podziwu opanowaniem. - Nie po
ra teraz na rozważania o zawilgoconych kamiennych chat
kach i kabinach do zażywania kąpieli w morzu, ciociu Pris
sy. Domek na Cierniowej Wyspie ma już lokatora.
Nan, bardziej spostrzegawcza z dwu sióstr, odezwała się.
- I właśnie ta osoba najbardziej cię niepokoi... prawda,
Amando Jane? Któż to taki? Wielki Boże! Chyba twój ojciec
nie zamknął tam na poddaszu jakiegoś obłąkanego wuja, czy
coś w tym rodzaju? To pomysł żywcem wzięty z taniego
francuskiego powieścidła! Nigdy nie przepadałam za twoim
ojcem - Panie, świeć nad jego duszą! - i ostrzegałam Clorin-
dę, by za niego nie wychodziła, ale nie chciała mnie słuchać...
- N o , no... Któż to się teraz rozgadał? - zauważyła Pris
sy z pogardliwym prychnięciem.
- Nie kłóćcie się, bardzo proszę... - powiedziała Aman
da. Poczuła nagle, że nie podoła zadaniu. Przeciągnęła drżą
cą ręką po oczach i osunęła się znów na oparcie fotela.
- Coś cię naprawdę trapi, Amando Jane! - stwierdziła
z niepokojem Nan. Pochyliła się ku siostrzenicy i położy
ła jej rękę na kolanie. - Opowiedz nam o tym, moja ko-
9
chana. Powiedz, co złego się stało, a my wysłuchamy uważ
nie i nie będziemy ci już przerywać.
Amanda nakryła dłonią rękę ciotki i zmusiła się do
uśmiechu.
- Dziękuję, najmilsza cioteczko. Wasze milczenie i sku
piona uwaga ogromnie ułatwią mi zadanie.
Całkiem już otrzeźwione, a nawet nieco zatrwożone
zdenerwowaniem opanowanej zwykle Amandy ciotki wy
prostowały się jak struny i nadstawiły ucha.
- Ta wiadomość nie pochodzi od adwokata... To list od
moich rodziców.
- Jak to możliwe? - spytała Prissy drżącym głosem.
Amanda wyjaśniła, jakim sposobem dokument zawie
ruszył się w kancelarii.
- Miał zostać wręczony zaraz po pogrzebie. Jest w tym
liście mowa o... kimś z rodziny... Nie chodzi jednak o wu
ja, szalonego ani zdrowego...
Prissy jeszcze gwałtowniej niż dotąd zaczęła wyłamy
wać sobie palce.
- No więc? Któż to taki?
Amanda odchrząknęła i spuściła wzrok na swoje ręce,
spoczywające na kolanach. Zacisnęła je tak silnie, że kost
ki zbielały.
- Okazuje się, że nie jestem jedynaczką.
Odpowiedzią na tę niespodziewaną wieść było komplet
ne milczenie. Nie podnosząc głowy, Amanda mówiła dalej:
- Ojciec miał dziecko... z jakąś inną kobietą. List nie za
wiera żadnych informacji na temat płci ani wieku tego
dziecka. Stwierdza tylko, że przebywa ono od urodzenia
w należącym do mego ojca domu zwanym Ciernistą Chat
ką na Cierniowej Wyspie. Czuwa nad nim opiekunka, nie
jaka pani Grimshaw. Dziecko nie ma pojęcia, kim są jego
rodzice. Z listu wynika, że ojciec wysyłał tej kobiecie co
dwa miesiące pięćdziesiąt funtów jako zapłatę za jej usłu
gi, a także na utrzymanie domu, zakup żywności i tak da
lej. Nie znalazłam ani słowa o kształceniu dziecka.
10
Amanda ośmieliła się spojrzeć na ciotki: słuchały jej
w osłupieniu, z otwartymi ustami.
- Nie dziwię się, że jesteście zaskoczone - powiedziała
Amanda i dodała z goryczą: - Ojciec i matka uchodzili za
wzór szacownego małżeństwa!
- Ostrzegałam ją, żeby za niego nie wychodziła! - po
wtórzyła Nan.
- Mężczyźni to odrażające bestie! - dodała Prissy.
- A co się stało z matką tego dziecka? - spytała Nan.
- Zmarła w połogu.
- Ooo! - jęknęły ciotki jednym głosem i znowu umilkły.
Amanda wstała i zaczęła krążyć po dywanie. Ujrzała swe
odbicie w lustrze o pozłacanych ramach, które wisiało nad
kominkiem, i zdumiała się, że w jej wyglądzie nie zaszła
żadna zmiana. Ani jedno pasemko jasnych włosów nie wy
mknęło się spod kontroli, a zapięta pod szyję suknia była
tak czyściutka i skromna, jak mogłaby sobie tego życzyć jej
surowa, pruderyjna matka. W sercu Amandy szalała jednak
burza. Czuła się wewnętrznie rozdarta jak nigdy dotąd.
- Cała ich szacowna egzystencja była jednym kłamstwem.
Nan wystąpiła oczywiście w obronie zmarłej siostry.
- Nie gań Clorindy: winę za to wszystko ponosi wyłącz
nie twój ojciec!
- Matka wiedziała o dziecku i zaaprobowała ten sekret
ny układ.
Prissy wzruszyła chudymi ramionami.
- A cóż mogła począć?! Dziecko miało przynajmniej ja
kąś opiekę!
- Uważam całą tę sytuację za godną pożałowania - powie
działa Amanda z niesmakiem. - Chować dziecko przed ludz
kim wzrokiem, na jakiejś odludnej wyspie... pozostawiać na
łasce płatnej opiekunki... to podłe! Po śmierci matki powinno
wychowywać się u moich rodziców. Niechby nawet ojciec
mówił wszystkim, że zlitował się nad losem biednej sierotki.
Albo trzeba było wystarać się o jakieś zacne małżeństwo, któ
re wychowałoby to maleństwo jak własne dziecko.
11
- Zaraz by się zaczęły domysły, szepty i plotki - wyja
śniła Nan. - Twemu ojcu byłoby to z pewnością... niemiłe.
- A dla mojego brata czy siostry było miłe?! Przecież oj
ciec formalnie uwięził to biedactwo! Nie miało pojęcia,
kim jest... Nie zaznało rodzinnej miłości... Wiecznie tylko
pod opieką sługi, która może wcale się z nim dobrze nie
obchodziła! - Amanda zapalczywie potrząsnęła głową. -
Aż się wzdrygam na myśl, że ojcu tak łatwo było zagłu
szyć sumienie: wystarczyło posyłać co drugi miesiąc pięć
dziesiąt funtów... i mógł sobie więcej nie zawracać głowy
nieszczęsnym owocem swoich cudzołożnych figli!
- Amando Jane! - krzyknęły jednym głosem obie ciot
ki, zdumione niestosownym słownictwem dziewczyny.
Amanda przestała krążyć po dywanie i odwróciła się do
ciotek.
- Czy wy nic nie pojmujecie?! Do Ciernistej Chatki nie
wysłano ani grosza od marca, a teraz jest już piąty paź
dziernika!
- A nie przyszły stamtąd żadne listy, domagające się od
twego ojca należnych pieniędzy? - spytała Prissy.
- Zgodnie z tym, co napisał ojciec, opiekunka nie zna
ła ani jego nazwiska, ani adresu. Ojciec zalecił mi konty
nuowanie jego dotychczasowego postępowania w tym
względzie, o ile uznam to za stosowne. Miał zwyczaj spo
tykać się z panią Grimshaw raz do roku, na wiosnę, w usta
lonym miejscu, z dala od Cierniowej Wyspy i Ciernistej
Chatki. Mogę też po prostu zaprzestać wysyłania tam pie
niędzy, jeśli wolę nie mieć z tą sprawą do czynienia. Mam
wrażenie, że ojciec nigdy nawet nie rzucił okiem na to
dziecko! - Amanda potrząsnęła głową. - I uważał widać,
że jestem tak samo bez serca jak on, jeśli sądził, że podej
dę do całej sprawy z równym chłodem i wyrachowaniem!
- Co zamierzasz zrobić, Amando Jane? - spytała Nan. -
Widzę, że bardzo się przejęłaś losem tego dziecka!
Amanda poczuła, że spływa na nią spokój, choć musia
ła zdobyć się na odwagę, by odpowiedzieć ciotce.
12
- Pojadę po dziecko i przywiozę je tutaj.
- Co takiego?! - krzyknęły znów chórem ciocie, nie ża
łując głosu.
- A czemuż nie miałabym tego uczynić? Wiodłam przy
kładne życie według wskazań rodziców, których uważałam
za niezrównane wzory prawości. I widzicie, do czego to
doprowadziło? Jestem teraz beznadziejną starą panną,
równie sztywną i pozbawioną radości jak oni. Czy widzia
łyście, cioteczki, by moi rodzice wymienili choć raz czułe
spojrzenie? Żeby na przykład matka poprawiła ojcu kra
wat pieszczotliwym gestem? A on czy pogłaskał ją kiedyś
po policzku albo objął wpół? Nigdy!
- No cóż... nie uważali widać za stosowne objawiać
uczuć przy ludziach... - podsunęła Prissy bez większego
przekonania.
- Założę się, że sam na sam też ich nie objawiali! - odpar
ła Amanda. - Odkąd matka wydała mnie na świat, nigdy
pewnie nie znaleźli się pod jedną kołdrą. Nie zamierzam
dłużej kierować się w życiu ich zasadami! Sama będę decy
dować, co wypada, a co nie wypada. Wyruszam natychmiast
w drogę. Przekonam się, co się stało z dzieckiem, a potem
zadbam o to, żeby to biedactwo zaznało czegoś lepszego niż
tak zwana „dobroczynność" moich rodziców!
- Ludzie gotowi pomyśleć, że to twoje dziecko! - zauwa
żyła cicho Nan.
- Gwiżdżę na to, co sobie ludzie pomyślą! - oświadczy
ła Amanda i podszedłszy do kominka, pociągnęła energicz
nie za sznur od dzwonka. - Zależy mi tylko na tym, by na
prawić krzywdę wyrządzoną temu dziecku. Plotkarze
niech się udławią swymi ozorami!
Prissy gorączkowo zaciskała i rozwierała ręce.
- Ależ, Amando Jane! Można dla tego dziecka uczynić
wiele dobrego, nie przywożąc go tutaj! Czy nie myślisz
przypadkiem więcej o sobie niż o nim? Może zawsze prag
nęłaś mieć młodsze rodzeństwo, by mu matkować?
Te słowa zbiły nieco z tropu Amandę. Czy rzeczywiście
13
była egoistką? Czy chciała zapełnić pustkę swego wielkie
go domu obecnością brata lub siostry? A może wychowy
wanie tego dziecka miało być dla niej namiastką małżeń
stwa i macierzyństwa, które nie były jej widać sądzone?
Czy ten przyrodni braciszek albo siostrzyczka miał być le
kiem na jej samotność?
- Nie będę się teraz nad tym zastanawiała, drogie cio
cie - powiedziała do starszych pań. - Szkoda czasu! Kto
wie, co się stało z tym dzieckiem, odkąd pieniądze na je
go utrzymanie przestały przychodzić? Kiedy upewnię się,
że na niczym mu nie zbywa, zastanowię się poważnie nad
przyszłością.
Drzwi się otwarły i do pokoju wszedł majordomus.
- Panienka mnie wzywała?
- Tak, Henchpenny. Musisz mi pomóc w przygotowa
niach: wyjeżdżam niezwłocznie.
- Do Edenbridge, panienko?
- Nie, Henchpenny, to dłuższa podróż. Nie będzie mnie
dobrych kilka dni.
Majordomus nawet okiem nie mrugnął, choć Amanda
właściwie nie wyjeżdżała nigdzie dalej od czasu londyń
skiego sezonu przed czterema laty, który zakończył się dla
niej kompletnym fiaskiem.
- Wobec tego trzeba przygotować karetkę podróżną, pan
no Amando. Ilu forysiów będzie panienka potrzebowała?
- Tylko dwóch. Harley i Joe nadadzą się w sam raz. A je
śli Theo zacznie stroić fochy, to mu powiedz, że może zo
stać: będę powozić sama!
Wargi majordomusa lekko drgnęły.
- Tak jest, panno Amando. Jestem pewien, że po takim
ultimatum od razu spuści z tonu. Czy mam zawiadomić po
kojówkę, żeby zaczęła pakować rzeczy panienki i swoje?
- Nie, Henchpenny. - Amanda schyliła się po list, któ
ry nadal leżał na podłodze. Kiedy się wyprostowała, twarz
miała zaczerwienioną. Czy po prostu krew jej nabiegła do
głowy, czy też był to objaw radosnego podniecenia, które
14
ogarnęło ją na myśl o nieskrępowanej odtąd wolności? Nie
wiedziała sama i było jej wszystko jedno. - Nie, Hench-
penny - zaczęła jeszcze raz. - Powiedz Iris, by spakowała
tylko moje rzeczy.
Ciotki jęknęły chórem.
Henchpenny był wyraźnie zbity z tropu i zgorszony.
- No to... może Iris ma spakować rzeczy panny Nancy
i panny Priscilli?
- Nie ma potrzeby. Jadę sama.
- Amando Jane! To czyste szaleństwo! - wykrzyknęła
Prissy.
Nan podniosła się z kanapy.
- Taka samotna podróż jest zbyt niebezpieczna! Jeśli już
koniecznie chcesz jechać, pojadę z tobą.
- Gdzież bym śmiała narażać cię na takie trudy, ciotecz-
ko! Ą poza tym moja misja jest wyjątkowo delikatnej natu
ry, więc im mniej osób jest w to wmieszanych, tym lepiej!
- Amanda zwróciła się do majordomusa. - Nie mam nic
przeciwko temu, by moje ciotki wyjaśniły ci, Henchpenny,
dokąd się wybieram i w jakim celu. Nie życzę sobie jednak,
by ta historia się rozniosła. Ufam, że wszyscy troje okaże
cie najwyższą dyskrecję. Muszę oczywiście wtajemniczyć
również Theo, ale nikogo poza tym. Kiedy powrócę z Cier
niowej Wyspy - Bóg da, że nie sama! - zastanowimy się nad
tym, co robić dalej. Czy wyrażam się jasno?
Po tym wszystkim majordomus był już głęboko zanie
pokojony.
- Zrobię co w mojej mocy, panienko - wymamrotał.
- A teraz pospiesz się, Henchpenny - poleciła Amanda,
przemykając się obok niego na korytarz. - Chcę wyruszyć
przed zmrokiem, a już wpół do piątej! Mamy dziś pełnię
księżyca i jeśli się nie rozpada, można będzie jechać długo
po zachodzie słońca. Koło północy zatrzymam się w ja
kimś przydrożnym zajeździe, a jutro ruszę w dalszą dro
gę. I dość już tych żałobnych min, Henchpenny: wszystko
będzie dobrze!
15
Kiedy pospieszne kroki Amandy zastukały na koryta
rzu, Henchpenny zwrócił się do ciotek.
- Wielmożne panie wybaczą... ale co właściwie opętało
pannę Amandę?!
- Nie dziwię się, że o to pytasz, Henchpenny! - odpar
ła Nan, unosząc brwi. - Dopilnuj wszystkich przygotowań
do podróży panienki, a potem obie z panną Priscillą chęt
nie ci wszystko wyjaśnimy.
Henchpenny wymaszerował z pokoju z głęboką
zmarszczką na czole. Ciotki popatrzyły za nim, potem zaś
wymieniły spojrzenia i filozoficznie pokiwały głowami.
- Ciekawa byłam, kiedy wreszcie nasza rodzinna krew
odezwie się w tej dziewczynie! - odezwała się Nan. - Już
się obawiałam, że ten jej ojciec spaczył do reszty charak
ter Amandy Jane, tak samo jak biednej Clorindy...
- Wiesz co, Nan? - powiedziała Prissy z rozmarzonym
spojrzeniem. - Kiedy się już trochę oswoimy z tą myślą...
chyba miło będzie mieć dziecko w domu.
- Tak - zgodziła się N a n i skinęła stanowczo głową. -
Dziecko to coś lepszego niż wakacje nad morzem!
We wnętrzu niewielkiej wiejskiej karczmy „Pod Łaciatym
Psem" było pełno dymu i śmierdziało dżinem, potem i kro
wim łajnem. Jackson Montgomery, wicehrabia Durham,
spadał niemal ze stołka, gdy liczył stojące przed nim puste
kieliszki. Ze wzrokiem było u niego coraz gorzej i miał po
ważne podejrzenia, że niektóre kieliszki widzi podwójnie.
- Jeden... drugi... a to cz... czeci...
- A może piętnasty? Czterdziesty... albo i setny? Jakie
to ma znaczenie, ile wypiłeś, Jack? - rzucił niedbale jego
towarzysz podróży i przyjaciel od serca, Robert Hamil
ton. - Lepiej jedz, pij i używaj życia, stary, bo jutro cię...
zaobrączkują!
- Masz... sz... ś... świętą rację... - odparł Jack. Przymru
żył oczy, spojrzał przez stół i zobaczył zamiast jednego
dwóch przyjaciół. Dwie jasne głowy ufryzowane „na che-
16
rubinka", dwie niewinne twarze o niebieskich oczach
w obramowaniu długich rzęs. - Ale nie idziemy równo,
chłopie. Wypiłeś tylko dwa albo cz... czy, Robbie.
- Ja tam się nie żenię, Jack. Tylko z ciebie taki szczęściarz!.
Jackson zmarszczył brwi.
- Bez tych kpin, Rob!
- Do dna, Jack! - zachęcił go raźnym tonem Robert. -
Uporaj się z tym, a ja huknę na karczmarza, żeby dał na
stępny.
Jack posłusznie pociągnął długi łyk podłego dżinu
i otarł usta grzbietem dłoni. - Wiesz, w koś... ściele nie wy
pada się zatacz... taczać!
- Co tam, Jack! - odparł Rob i zbył sprawę machnięciem
ręki... a może dwóch rąk? - Charlotte masz już w kieszeni...
Jak zresztą wszystkie podlotki w Londynie. Będzie czekała
przed ołtarzem, choćbyś się tam przyczołgał... albo i przy
frunął. Chciałbym mieć takie powodzenie u pań! - dodał
z nieco kwaśnym uśmieszkiem.
Jack wziął do ręki następny kieliszek.
- Ch... charlotte bardzo cię lubi, Rob.
- Ale ciebie więcej.
- Wielka sz... szkoda, że ja ją trochę mniej... - zauważył
Jack posępnie.
- Jeśli ci nie odpowiada, to może mi ją odstąpisz?
- Chyba się w nikim nie zakocham, Rob... Nigdy mi się
to nie zdarzyło... a w cz... czerwcu mi stuknęło cz... czydzie-
ści dwa lata. - Przygryzł wargę i wytężył władze umysło
we. - A może cz... czydzieści cz... czy? Wsz... szystko jed
no!... Z Ch... charlotte dobra dziewuszka, no nie?
- I posażna - burknął Rob.
- Nie o to chodzi! - zaprotestował Jack.
- Tobie może nie.
- Bardzo miła w dotyku, wiesz? Ma, co cz... czeba, i tam,
gdzie cz... czeba... rozumiesz?
- Jasne, choćby pieniążki w worku.
- No to cz... czego więcej chcieć?
17
- Święte słowa! - przytaknął dobrodusznie jego przyja
ciel. Wstał ze swego miejsca i pochylił się nad Jackiem. - Po
siedź tu chwilę, stary! Zobaczę, czy w tej podłej dziurze ma
ją coś do jedzenia. Powiem, żeby ci dali jeszcze jednego, co?
Jack nie zawracał sobie głowy odpowiedzią, tylko
opróżnił do reszty kieliszek, wiedząc, że zaraz zjawi się na
stępny.
- Jeszcze jednego, wielmożny panie?
Jack bardzo ostrożnie podniósł głowę i dostrzegł jakąś
zamazaną sylwetkę koło stołu. Podnosił dalej głowę, pod
nosił, podnosił... i wreszcie zobaczył twarz. Tym razem nie
rozdwoiła się, ale był to tylko zamazany owal z dwiema
czarnymi kreskami brwi i małymi czarnymi dziurkami
oczu. Te kreski i dziurki wydały się Jackowi dziwnie zna
ne... A, prawda: karczmarz!
- Jak to ładnie, ż... że pytasz, dobry cz... człowieku - ode
zwał się Jack, krzywiąc usta w przyjaznym uśmiechu. -
Rob cię tu prz... przysłał, co?
- A jakże, wielmożny panie. Ale po mojemu byłoby
dość - dodał z wahaniem.
- Jak Rob mówi, ż... że mam wypić, to wypiję! - stwier
dził Jack z taką stanowczością, na jaką go było stać. - Rob
mi ocalił ż... życie, wiesz? Pod Oporto, jakeśmy tłukli to
ś... ścierwo, Napoleona!
- I odtąd się nie rozstajecie, wielmożny panie?
- Trrrafiłeś w sedno, chłopie! A teraz mi dolej. Okrr-
ropnie mnie suszy! Nic tylko bym pił i pił...
Zamazany kontur karczmarza dziwnie się przemieścił
i zaczął podrygiwać. Rozległo się coś jak pohukiwanie so
wy, tylko w szybszym tempie. Po chwili do Jacka dotarło,
że karczmarz się śmieje, Jackowi było przyjemnie, że po
wiedział coś zabawnego, ale ani rusz nie mógł sobie przy
pomnieć, co to było.
- Suszy, co? Musiał się wielmożny pan nałykać sporo
kurzu po drodze z Brighton - zauważył karczmarz, nale
wając dżinu do kieliszka. - Niech będzie: jeszcze strze-
18
miennego! Ale już wielmożnemu panu niewiele brakuje.
Założę się, że zaraz się wykopyrtnie. Nie dałbym panu wię
cej pić, ale ten przyjaciel... co teraz myszkuje mi po kuch
ni i ugania się za podkuchenną... przysięga, że dowiezie pa
na zdrowo i cało do Londynu.
- Zdrowo i cało... do Londynu... - powtórzył Jack, wle
piając oczy w kieliszek dżinu. - Do mojej... ż... żoneczki...
Karczmarz gwizdnął. Jackowi zahuczało od tego w gło
wie. Zaczął nią potrząsać, by wypłoszyć ten cholerny rój
pszczół, który widać wleciał tam przez ucho...
- A, to wielmożnego pana zaobrączkowali?
Jack przysunął do siebie kieliszek. Potem z ogromnym
wysiłkiem podniósł znowu głowę i wlepił wzrok w niewy
raźną plamę, która była twarzą karczmarza.
- Nie, mój dobry człowieku - powiedział, bardzo do
kładnie wymawiając każde słowo. -Jeszcze mnie nie zaob
rączkowali. - Wskazującym palcem stuknął się w pierś. -
Do jutra rana... (stuknął znowu)... jestem... (stuknął raz
jeszcze)... wolny. - I potwierdził to kolejnym stuknięciem.
- A, więc dlatego się wielmożny pan tak zalał? Nie dzi
wota! Małżeństwo to ryzykowny krok!
- Pewnie, i... że ryzykowny! - zgodził się Jack. Od lat
udawało mu się wymigiwać od tego ryzyka. W końcu jed
nak trzeba było zadbać o przedłużenie rodu Montgome-
rych... Legalnie mógł to zrobić tylko za cenę wolności, po
stanowił więc zdobyć się na tę ofiarę. - Ona nie jest taka
zła... - wymamrotał w kieliszek.
- Kto taki, wielmożny panie?
- Moja fi... jan... se...
- Jakie znów fajanse?
Jack czknął, zmarszczył brwi i skoncentrował się na
swej francuszczyźnie. - Nie, nie! Mówię: fii... jjan... seee*.
*Chodzi o francuskie słowo „fiancé" (narzeczona), bardzo często
używane w wyższych angielskich sferach zamiast rodzimego od
powiednika „betrothed" (przyp. tłum.).
19
Karczmarz pochylił się nad nim.
- Nie rozumiem ani w ząb, wielmożny panie - uspra
wiedliwiał się.
- Moja prz... pszysz... szła - Jack zdecydował się osta
tecznie na ojczysty język.
- AL.
- Sz... szykowna, ładna i lubię ją całować. - Jack wyli
czał karczmarzowi zalety swej narzeczonej w podobny
sposób, jak wychwalał ją w rozmowie z Robertem. Praw
dopodobnie chciał przekonać nie tyle ich, co siebie, że po
stępuje słusznie. - Cz... czego więcej chcieć?... - Spojrzał na
rozmówcę w nadziei, że mu przytaknie.
- Święte słowa, milordzie - potwierdził żywo karcz
marz. - Czego więcej mężczyźnie trzeba do szczęścia?
- No właśnie: czego? - zadumał się filozoficznie Jack.
Może tego, żeby się choć raz w życiu zakochać? Ale w tej
chwili, po niezliczonych kieliszkach dżinu, trzeba mu by
ło tylko jednego: musiał opróżnić pęcherz. Wsparł się obie
ma rękami o blat stołu i jakoś stanął na nogi. W głowie na
tychmiast zaczęło mu wirować.
- Niech to sz... szlag!
- Może wielmożnemu panu pomóc? - Karczmarz nie
wiedzieć kiedy zdążył obejść stół i stał teraz obok Jacka.
Ale ten wcale nie miał ochoty korzystać z jego wsparcia
w tak osobistej sprawie! To było... niegodne mężczyzny.
No i trzeba być zalanym w trupa, żeby nawet z tym nie
uporać się samemu!
- Nie, nie, dobry cz... człowieku - odparł, wznosząc
dumnie głowę, choć omal mu nie pękła. - Tylko powiedz,
jak stąd wyjść?
Karczmarz wskazał ciemny luk drzwi w odległości do
brej mili. Tak się Jackowi przynajmniej wydawało.
- Tam jest tylne wyjście, wielmożny panie.
- Dosz... szkonale - odparł Jack i ruszył chwiejnie we
wskazanym kierunku.
Wydostał się na zewnątrz, zabawił chwilę w gęstych krza-
20
kach, załatwił co trzeba i skierował się znów w stronę karcz
my. Po kilku minutach zorientował się, że chyba idzie w nie
właściwym kierunku. Przystanął i rozejrzał się dokoła.
Drzewa były wysokie i nie widział spoza nich księżyca.
W otaczających go gęstych zaroślach nie mógł dostrzec ani
śladu dróżki. W ogóle było ciemno, mglisto i wszystko wi
rowało mu przed oczami.
- Niech to diabli! - wykrzyknął bez większego entuzja
zmu dla pejzażu zachodniej części Sussex.
Chyba to nie był dobry pomysł - zatrzymywać się na jed
nego w tej zabitej deskami dziurze, w tej karczmie na odlu
dziu? Powinni byli jechać dalej; popiliby sobie w jakimś bar
dziej cywilizowanym miejscu. Ale on się uparł, więc wysiedli,
a potem dżin i przedślubne nerwy całkiem go zmogły...
Jack usiłował zebrać myśli. Trzeba spojrzeć prawdzie
w oczy: był zalany jak jeszcze nigdy w życiu i sądząc z nie
pokojącego burczenia w brzuchu, chyba zaraz zacznie wy
miotować. Powlókł się w kierunku czegoś, co wyglądało
mu na polankę, i poczuł chłodny powiew wiatru we wło
sach. Po raz pierwszy, odkąd opuścił karczmę, uświadomił
sobie, że mży drobny deszczyk. Poczuł na twarzy zimne,
orzeźwiające krople, stał więc przez chwilę z zamknięty
mi oczami. Żołądek, Bogu dzięki, trochę się uspokoił.
Niestety, w kojącą ciszę wdarł się niemiły hałas. Podeszwa
mi butów Jack wyczuwał jakieś wibracje. Jego zalany alkoho
lem mózg odmawiał jednak posłuszeństwa. Nie mógł sobie
ani rusz przypomnieć, gdzie słyszał już podobny hałas?
Odgłosy stawały się coraz bliższe i donośniej sze. Jack
otworzył oczy i zorientował się, że stoi na samym środku
gościńca. Przeszył go dreszcz trwogi, gdy nagle uświado
mił sobie, co to za hałas i co go czeka. Zza zakrętu drogi
wyjeżdżał właśnie raźnym tempem powóz zaprzężony
w czwórkę koni.
Jack rzucił się desperacko w bok, chcąc uniknąć strato
wania. Pomyślał z czarnym humorem, że śmierć rozwiąże
raz na zawsze jego problemy matrymonialne. Jednak
21
z własnej woli nie wybrałby takiego rozwiązania: z desz
czu pod rynnę, no nie?
2
Woźnica zaklął siarczyście, konie zarżały, a Amandę za
rzuciło do przodu. Powóz zatrząsł się i raptownie stanął.
- Wielkie nieba! - wykrzyknęła, prostując się na siedzeniu
i unosząc rondo kapelusika, które wbiło się jej na oczy. -
Przejechaliśmy widać krowę!
Kiedy jednak wygramoliła się z karetki, ujrzała, że Theo
klęczy obok leżącego bez ruchu człowieka, a dwaj forysie
z latarniami stoją nad nim.
Amandę ścisnęło w żołądku ze współczucia i niepoko
ju; przez chwilę nie była w stanie zrobić kroku. Z miejsca,
gdzie stała, mogła dostrzec tylko długie nogi w popiela
tych spodniach i wysokich czarnych butach. Twarz leżą
cego mężczyzny była całkiem niewidoczna: zasłaniały ją
szerokie plecy Theo. Mężczyzna nie upadł pod kopyta za
niepokojonych koni, lecz na pobocze drogi. Leżał spokoj
nie. Zbyt spokojnie!
- Boże święty! Chyba go nie zabiliśmy, Theo? - zwró
ciła się do stangreta drżącym szeptem.
- Nie przejechaliśmy go, jeśli o to panience chodzi - od
parł Theo, odwracając się do Amandy. W świetle latarni
Amanda widziała bardzo wyraźnie niepokój, malujący się
na twarzy woźnicy.
- Cóż się więc stało? Nie miałbyś takiej wystraszonej
miny, gdyby to nie było coś złego! Czemu on się nie rusza?
- Stał na samym środku drogi, jakby miał źle w głowie,
panienko. W ostatniej chwili zdążył uskoczyć, ale się wy
walił i chyba wyrżnął łbem o kamień.
- Oddycha?
22
- A jakże, panienko.
- Krwawi?
- Sika z niego jak z fontanny!
- No to trzeba zatamować!
- Niby czym, proszę panienki?
- Boże święty! Ruszże głową, Theo! - wykrzyknęła zi
rytowana Amanda. Przez pół minuty wpatrywała się
w stangreta, który bezradnie gapił się na mokrą, zasłaną
opadłymi liśćmi ziemię. Potem zadarła spódnicę i oderwa
ła falbanę od swej halki. Theo i dwaj forysie skromnie od
wrócili wzrok.
- Weź to! - rozkazała, wpychając muślinową szmatkę
w rękę zmieszanego stangreta. - Człowiek umiera, a ja mia
łabym udawać skromnisię?! Toż to zbrodnia!
- Ma się rozumieć, panienko - wymamrotał Theo. Ujął
w palce delikatną falbankę i zaczął ją ugniatać w kulkę.
- Nie, nie, Theo! Złóż to porządnie - strofowała go
Amanda. Podeszła całkiem blisko; stała tuż przy nim. -
Złóż to w poduszeczkę i przyciśnij mocno do rany!
Theo starał się wypełnić jej rozkazy, ale miał dwie lewe
ręce i upuścił nawet muślin w błoto.
- Co z tobą, Theo? - pytała niecierpliwie Amanda. - Prze
cież wszyscy wiedzą, jak świetnie sobie radzisz z chorymi
końmi!
- Ale tu nie chodzi o konia, panienko - pożalił się stan
gret. - To jakiś pan z panów, widać od razu! Jak mam ku-
rować kogoś takiego? Gdyby wyciągnął kopyta, powiedzą,
że to przeze mnie, i jeszcze mnie powieszą!
- Bzdury! - ofuknęła go Amanda.
- To całkiem możliwe - zapewniał ją Theo. Na jego
okrągłej, ozdobionej imponującymi bokobrodami twarzy
malował się niepokój.
- Przestań trząść portkami, Theo! On wcale nie umrze...
chyba że pozwolimy mu wykrwawić się na śmierć! -
Amanda nie znosiła widoku krwi i nie była oczywiście
przyzwyczajona do obmacywania obcych dżentelmenów...
23
ale to był przecież nagły wypadek! Uniosła więc wojowni
czo podbródek i zakomenderowała: - Odsuń się, Theo! Sa
ma to zrobię!
Theo z najwyższą gotowością złożył los nieznajomego
w ręce swej pani, które drżały prawie tak jak jego własne.
Klękając obok rannego, Amanda powiedziała sobie
twardo, że musi być opanowana i sprawna. Nie pora teraz
na omdlenia z powodu paru kropel krwi ani na dziewiczą
skromność, nie pozwalającą dotknąć przedstawiciela płci
odmiennej. Chodzi o ludzkie życie!
W jasnym świetle latarni Amanda mogła wreszcie zo
baczyć swego pacjenta. Jego twarz tak ją urzekła, że na
chwilę skamieniała. Był to niewątpliwie najpiękniejszy
mężczyzna, jakiego widziała w życiu. Wzdrygnęła się na
widok krwawej rysy nad lewą brwią i natychmiast przy
tknęła do niej złożony kilkakrotnie muślin. Przytrzymała
go tak parę minut, po czym wytarła krew, na ile się dało.
Dostrzegła z ulgą, że rana nie jest zbyt głęboka. Nieco
niżej widniał jednak niepokojący guz. Amanda doszła do
wniosku, że właśnie on jest przyczyną - albo jedną z przy
czyn - długotrwałego omdlenia nieznajomego. Wyczuła
także silną woń alkoholu i pojęła, że mężczyzna jest poza
tym pijany. Ciekawe, w jakim stopniu utrata przytomno
ści była skutkiem urazu, a w jakim braku umiaru w piciu?
Służący raz jeszcze odwrócili oczy, Amanda zaś ponow
nie oddarła kawał muślinowej halki i tym prowizorycz
nym bandażem owinęła głowę poszkodowanego.
- No cóż... to musi na razie wystarczyć, póki go doktor
nie zbada - stwierdziła, błyskawicznie unosząc i splatając
ręce. - Nie powinien dłużej leżeć na gołej ziemi i na desz
czu, bo jeszcze się przyplącze zapalenie płuc! Wnieście go
do powozu, chłopcy.
- A dokąd go zawieziemy, panienko? - spytał wreszcie
całkiem rozsądnie Theo.
Amanda zmarszczyła czoło.
- Sama nie wiem... - Rozejrzała się dokoła, ale dostrze-
24
gła tylko gęste krzaki i drzewa spowite mgłą. - Zupełnie
nie rozumiem, jak on tu trafił? Nigdzie w pobliżu się nie
świeci ani nie widać dymu z komina.
- Według mapy, proszę panienki, najbliższa mieścina
jest o dziesięć mil stąd na zachód - oznajmił Theo. - Mo
że tam będą mieli jakiegoś medyka, żeby zbadał tego dżen
telmena. A choćby nawet nie mieli, to i tak warto by się
zatrzymać w jakiejś porządnej oberży i zatroszczyć się
o niego jak można najlepiej.
- Masz rację, tak będzie najrozsądniej - zgodziła się
Amanda. - Tuż przed tym nieszczęśliwym wypadkiem po
myślałam sobie, że pora się gdzieś zatrzymać. Jesteśmy te
raz bliżej morza i stamtąd właśnie napływa mgła. Trudno
by nam było jechać dalej. A kiedy tylko ten pan odzyska
przytomność, wyjaśni nam, jak doszło do wypadku i po
wie, kogo trzeba zawiadomić z jego krewnych.
Miejmy nadzieję, że nie opóźni to zanadto naszej wy
prawy! pomyślała Amanda. Było jej żal poszkodowanego
i czuła się częściowo odpowiedzialna za to, co go spotka
ło... Przede wszystkim jednak zależało jej na tym, by do
trzeć na Cierniową Wyspę i wybawić z opresji swego bra
ta czy siostrę.
- Weź go za nogi, Harley - komenderował Theo forysia-
mi - ja go chwycę od góry, a ty, Joe, podtrzymuj w środku.
Chłopisko na pewno jest okropnie ciężkie, mogę się założyć!
Amanda wzięła obie latarnie i przyglądała się, jak służący
z dużym wysiłkiem podnoszą rannego z ziemi. Bezwładne
ciało najciężej dźwigać, on zaś ani drgnął od chwili, gdy usko
czył w bok i zderzył się tak niefortunnie z jakimś kamieniem.
Całkowity bezruch nieznajomego trwożył Amandę. W koń
cu był to mężczyzna w pełnym rozkwicie młodości! Nie mógł
mieć wiele więcej niż trzydzieści lat, a na wspomniane przez
stangreta czternaście pudów składały się wyłącznie kości, sprę
żyste mięśnie, no i konieczne do życia organy wewnętrzne, ani
odrobiny tłuszczu! Ubrany był z wielką elegancją i na pewno
przeraziłby się na widok unurzanego w błocie stroju.
25
Mimo sapania służących, którzy stąpali niezbyt pewnie
po błocie, przenoszenie nieznajomego dżentelmena do po
wozu poszłoby dość sprawnie, gdyby Joe nie poślizgnął się
i nie upadł. Pozbawieni jego pomocy Theo i Harley zachwia
li się pod ciężarem i omal nie upuścili swego brzemienia. Na
szczęście Amanda odstawiła obie latarnie i pospieszyła im
na pomoc, podtrzymując nieznajomego „w środku".
Gdy tak wytężała wszystkie siły (a dźwiganie i ciągnięcie
wcale nie było łatwym zadaniem!), Amanda równocześnie
myślała z pewnym rozbawieniem, że oto po raz pierwszy
w życiu dotyka męskiego tyłka - i to bynajmniej nie prze
lotnie! Przyszło jej również do głowy, że ów męski tyłek jest
sprężysty i całkiem miły w dotyku... Oblała się rumieńcem.
W samą porę dla tracącej panowanie nad sobą Amandy
wpakowano dżentelmena do powozu i ułożono jego po
tężne ciało na przednim siedzeniu. Nieznajomy był zbyt
wielki, by zmieścił się wygodnie na poduszkach. Na nogi
brakowało miejsca, sterczały więc w przejściu między ła
weczkami. Nie był jednak świadomy tych niewygód, więc
Amanda postanowiła nie zważać na to, jak dziwnie wyglą
da, wtłoczony w zbyt małą przestrzeń. Wsiadła również
do karetki i zajęła miejsce naprzeciw niego.
Rozkładała właśnie na ławeczce fałdy przemoczonej
spódnicy, kiedy Theo wetknął głowę przez drzwi i oznajmił:
- Chyba lepiej, żeby Harley albo Joe był teraz przy pa
nience.
- W obecnych warunkach - odparła sucho Amanda -
z pewnością nie potrzeba mi przyzwoitki.
- A co jak się obudzi, panienko, i zacznie się zachowy
wać po wariacku? Nieźle sobie podpił i kto wie, co mu
przyjdzie do głowy, jak zobaczy, że jest sam z ładną dzie
wuszką? Proszę wybaczyć, panienko.
- Jeśli nawet ten guz na czole (całkiem jak gęsie jajo!) nie
wystarczy, żeby spał jak niemowlę, nim dojedziemy do obe
rży, to go uśpi dżin, który wytrąbił - odparła z zimną krwią
Amanda. - A poza tym nie ma tu miejsca dla trzech osób.
26
- Harley jest chudy jak patyk. Na pewno się wciśnie.
- Dziękuję, ale nie skorzystam, Theo - odrzekła stanow
czo. - A gdyby mnie napastował albo chciał udusić, to po
trafię użyć parasola. Zastukam w dach powozu albo dam
mu po głowie, zależnie od sytuacji.
Nie całkiem przekonany stangret zmarszczył czoło.
- N o , pospiesz się, Theo! Zawieź nas do tej mieściny,
o której wspomniałeś, nim zamarznę na śmierć, a ten dżen
telmen naprawdę odzyska przytomność!
- Jakoś mi się nie widzi, panno Amando... - upierał się
Theo. Uważał w dalszym ciągu, że nie wypada, by jego pa
nienka siedziała zamknięta w powozie sam na sam z męż
czyzną... choćby nawet dżentelmenem!
- Kiedy się ocknie, będzie się tylko trzymał za głowę -
powiedziała z naciskiem Amanda - i marzył o brandy i cie
płym, suchym łóżku, żeby się na nie zwalić. Pamiętaj, Theo,
że mamy do czynienia z dżentelmenem przyzwyczajonym
do wygód, a w dodatku pewnie bardzo zarozumiałym. Gdy
by się dowiedział, że zwlekałeś z odjazdem, boś go podej
rzewał o brzydkie sprawki, gotów się obrazić nie na żarty!
Ten argument przekonał ostatecznie stangreta. Theo
wdrapał się na kozioł i konie pomknęły galopem.
Amanda oparła się o aksamitne poduszki i ściągnęła
przemoczone i brudne rękawiczki, nie odrywając wzroku
od dandysa, rozłożonego na siedzeniu naprzeciw niej. La
tarnia wewnątrz powozu była zapalona, mogła więc przyj
rzeć mu się dobrze i całkiem swobodnie; nie zdawał sobie
przecież sprawy z tego, że jest obserwowany. Choć w tej
chwili jego elegancja stała pod znakiem zapytania, był nie
wątpliwie bardzo przystojny. Jakież to jednak miało zna
czenie dla takiej starej panny jak ona?
Amanda westchnęła głęboko.
- Że też ludzkie życie może się zmienić z godziny na go
dzinę! - zauważyła głośno. - Najpierw się dowiaduję, że mam
przyrodniego brata (albo siostrę) i pędzę ratować go z opre
sji. Potem jestem zmuszona do niańczenia nieprzyzwoicie
27
przystojnego pijaka, który spadł jak z nieba prosto pod ko
pyta moich rozpędzonych koni! Mam chyba prawo skarżyć
się na męczący dzień! - Potrząsnęła głową nad nieprzytom
nym towarzyszem podróży i cmoknęła językiem. - A i dla
ciebie, mój panie, nie był ten dzionek o wiele lżejszy!
Ku najwyższej konsternacji Amandy nieznajomy w tym
właśnie momencie poruszył się. Jęknął i sięgnął odrucho
wo do obandażowanego czoła, chcąc widocznie odegnać
trapiący go ból. Amanda równie instynktownie pochyliła
się ku niemu i chwyciła go za nadgarstki.
- Nie, niech pan nie dotyka rany - upomniała go cicho,
ale stanowczo - bo znowu zacznie krwawić!
Poruszył niecierpliwie głową wspartą o poduszki, ale
nie otworzył oczu ani nie odpowiedział. Zdumiona, że
udało jej się powstrzymać go od zdarcia bandaża, popa
trzyła na jego ręce. Były kształtne, z długimi palcami i wy
pielęgnowanymi paznokciami, ale bez wątpienia bardzo
silne. W tej chwili zwisały znów bezwładnie, więc je uło
żyła na piersi rannego.
Amanda oparła się mocno o ściankę powozu, który chwiał
się i podskakiwał na wiejskej wyboistej drodze. Stała pochy
lona nad rannym, póki nie uspokoił się całkowicie; miała wra
żenie, że zapadł znów w sen. Postanowiła zostać na wszelki
wypadek jeszcze kilka minut w tej pozycji. Wmawiała sobie,
iż czyni to z obawy, że nieznajomy znowu się poruszy i spró
buje zerwać bandaż, ale wrodzona uczciwość podpowiadała
jej, że to nieprawda.
Patrzenie na niego sprawiało jej przyjemność. Nie li
cząc tańców, które dla nieśmiałej Amandy były raczej tor
turą niż przyjemnością podczas londyńskiego sezonu
przed czterema laty, nigdy jeszcze nie znajdowała się tak
blisko mężczyzny... W dodatku tak pięknego mężczyzny!
Jego włosy stanowiły istną szopę czarnych loków, tu
i ówdzie posklejanych błotem. Mogła sobie wyobrazić, jak
wspaniale wyglądały, gdy wymyte i starannie uczesane
lśniły w blasku świec lub w promieniach słońca. Jeden nie-
28
Danice Allen Zachowaj mnie w pamięci
1 Darlington Hall w pobliżu miejscowości Edenbridge Hrabstwo Surrey, Anglia Październik 1816 r. - Panie Tibbie! Czy ja dobrze słyszę? Ten list przeleżał się w pańskiej kancelarii aż sześć miesięcy? Od śmierci mo ich rodziców?! Znękany prawnik ścisnął jeszcze mocniej brzeg kapelu sza, który tulił do piersi, i popatrzył niespokojnie na Amandę znad swych okularów. - Tak, panno Darlington - przyznał potulnie. - Skut kiem pomyłki, niewybaczalnej pomyłki jednego z młod szych kancelistów list został błędnie włączony do akt pod Darlingscott... To nazwisko naszego klienta z... hm... War wick, jeśli się nie mylę... A może z Wart Hill? Amanda uniosła brwi. - Doprawdy, panie Tibbie, mam wrażenie, że wszyscy w pańskiej kancelarii mają problemy z rzeczownikami własnymi! Pan Tibbie zwiesił głowę i Amanda natychmiast pożało wała, że odezwała się do niego tak urągliwie i z taką pogar dą. Nie sprawiało jej wcale przyjemności, że bojaźliwy pan Tibbie drży przed nią... ale trudno jej było ukryć swe nieza dowolenie. Koperta, leżąca teraz na jej kolanach i odcinają ca się jaskrawą bielą od czarnej spódnicy bombazynowej ża łobnej sukni, zawierała prawdopodobnie list od jej zmarłych rodziców... Kto wie, może zwracali się w nim do niej słowa mi pełnymi miłości, których tak jej skąpili za życia? Amandzie trudno było opłakiwać ich pamięć, gdyż za-
chowywali się zawsze bardzo powściągliwie i nie okazy wali jej uczucia. Ten list zza grobu napawał ją nadzieją: może pod pozorną oschłością rodziców kryła się nie wy rażona nigdy słowami serdeczność? - Kiedy ten list trafił do pańskiej kancelarii, panie Tib bie? - spytała Amanda zdecydowanie łagodniejszym tonem. Adwokat ośmielił się podnieść głowę. - Według naszych rejestrów miało to miejsce przed trze ma laty, panno Darlington. Zgodnie z załączoną do listu instrukcją powinien on zostać - bez otwierania - przekaza ny pani w przypadku śmierci pani rodziców, bez względu na to, czy każde z nich umrze kiedy indziej, czy też oboje równocześnie... jak to się w rzeczy samej wydarzyło. - Tak... Rzeczywiście tak się wydarzyło - szepnęła Aman da, przypominając sobie na nowo tę straszną noc, gdy do wiedziała się o rozbiciu powozu i natychmiastowej śmierci obojga rodziców. Amanda była jedynaczką, toteż na nią spadły wszystkie problemy związane z pogrzebem. Mogła li czyć jedynie na pomoc dwóch swoich ciotek, Nan i Prissy. Pan Tibbie wstał. - Chciałbym jeszcze raz przeprosić panią z całego ser ca - powiedział z pełną szacunku żarliwością. - Mam na dzieję, że pani mi wybaczy. Amanda westchnęła. - Cóż... Chyba to nie pańska wina. Prawnik uśmiechnął się niepewnie i skłonił nisko; Aman da miała możność przyjrzeć się dokładnie jego łysinie. - Niezwykle pani dla mnie łaskawa, panno Darlington! Pożegnam się już, by mogła pani spokojnie przeczytać list... Chyba że woli pani zrobić to w mojej obecności, na wypadek... - Urwał taktownie. - Jestem pewna, że nie ma potrzeby zabierać panu wię cej czasu - oznajmiła Amanda i również wstała. Wznosiła się jak góra nad malutkim panem Tibbie. - Omówiliśmy przecież wszelkie problemy majątkowe zaraz po pogrzebie. To może być tylko prywatny list w sprawach rodzinnych. 6
Pan Tibbie uśmiechnął się i skłonił jeszcze raz, robiąc krok do tyłu, ku drzwiom biblioteki. - Tak, oczywiście. Doskonałe. Amanda podeszła do niego, a wówczas adwokat cofnął się jeszcze o krok, nadal przyciskając kapelusz do chudej piersi. - A zatem idę. Gdybym był pani potrzebny, wystarczy przesłać słówko. - Zrobił jeszcze kilka kroków do tyłu i odezwał się z przejęciem: - Firma adwokacka Tibbie, Benchworth & Cadbury była niezmiernie zaszczycona, do glądając przez trzydzieści lat interesów pani świętej pamię ci ojca, panno Darlington. Mam nadzieję, że ta niewielka pomyłka nie zrazi pani do nas tak dalece, by chciała pani... Amanda wzięła pana Tibbie za ramię, odwróciła go we właściwym kierunku i łagodnie popchnęła w stronę drzwi. Czuła się jak despotyczna olbrzymka: przewyższała adwo kata wzrostem o dobre cztery cale. - Proszę się nie obawiać, panie Tibbie - zapewniła go. - Nie mam zamiaru zmieniać doradców prawnych. Hench- penny odprowadzi pana do drzwi frontowych. Miłego dnia! Pozbywszy się wreszcie przesadnie uniżonego czło wieczka, Amanda wróciła do stojącego obok kominka wy godnego fotela i usiadła na nim. Wzięła list ze stolika, na którym go położyła, i rozcięła zapieczętowaną kopertę ostrym nożykiem z herbem rodziny. Drżącymi palcami wy dobyła pojedynczy arkusik welinu i ostrożnie rozłożyła go. Przymknęła na chwilę powieki i zrobiła głęboki wdech. Była prawie pewna, że treść listu ją wzruszy. Może nawet uroni kilka łez? Otworzyła oczy i ujrzała drobne, wyraźne pismo swo jego ojca. Pięć minut później list wypadł z jej zdrętwiałych palców i sfrunął na podłogę. Odchyliła się na grubo wy ściełane, wysokie oparcie fotela i zapatrzyła się suchymi oczyma w różnobarwne jesienne liście, przelatujące z wia trem za rozdzielonymi kamiennymi słupkami, gotyckimi oknami biblioteki. 7
- Aleś ty blada, najdroższa Amando! - zawołała Nan. - Śmiertelnie blada! - zawtórowała jej Prissy. Obie ciot ki pochylały się niespokojnie nad siostrzenicą jak dwie kwoki biadolące nad jednym jedynym kurczątkiem. - Co się stało, Amando Jane?! Amanda zebrała siły i wyprostowała się w fotelu. - Lepiej siądźcie, kochane cioteczki - powiedziała smutno. Jak można się było spodziewać, ten niepokojący wstęp zatrwożył dwie stare panny. Natychmiast posłuchały rady swej siostrzenicy. Usiadły i przynajmniej raz bez słowa czekały na jej wyjaśnienia. - Otrzymałam dziś list od naszego adwokata. - Boże święty! - ozwała się słabym głosem Nan. - Czyż by ostatnia wola twojego ojca okazała się nieważna? Ten dom nie należy do ciebie? - Ależ nie - wyjaśniła Amanda cierpliwie. - D o m nale ży do mnie. Rodzinny majątek należy do mnie. Jestem tak samo bogata jak dotąd, a wasza obecność w Darlington Hall jest równie pożądana jak zawsze. Nic nie mąci nasze go bezpieczeństwa. - Wobec tego o co chodzi w tym liście? Nie trzymaj nas dłużej w niepewności! - nalegała Prissy, kurczowo zaciska jąc i rozwierając spoczywające na kolanach dłonie. Ręce cio ci Prissy nie leżały nigdy spokojnie, a ich nerwowe ruchy od lat kojarzyły się każdemu z tą damą, podobnie jak per łowe grzebyki, które zawsze nosiła w srebrnych loczkach. Nan za to przykrywała szopę swoich mięciutkich jak puch, siwych włosów skromnym koronkowym czepeczkiem, związanym pod pulchną brodą. Jak przystało na ten okres żałoby, obie były odziane w niczym nie rozjaśnioną czerń. Amanda potrząsnęła głową. - Sama jeszcze nie mogę uwierzyć... choć przeczytałam to na własne oczy. - Urwała, ale po chwili zmusiła się, by mówić dalej: chciała jak najprędzej przejść do sedna spra wy. - Ojciec posiadał jeszcze niewielki dom na Cierniowej Wyspie w zachodniej części hrabstwa Sussex. 8
Ciotki wymieniły spojrzenia. - Jeszcze jedna posiadłość? To chyba pomyślna nowi na... nieprawdaż, Amando Jane? - Nieco wyblakłe brązo we oczy Nan rozszerzyły się ze zdumienia. - No cóż, przeważnie... - Pierwsze słyszę o jakiejś Cierniowej Wyspie - wtrąci ła się Prissy - ale jeśli domek jest w niezłym stanie, mogły byśmy od czasu do czasu spędzać wakacje nad morzem. Pobyt w uroczej wiejskiej chatce bywa zawsze przyjemny... o ile nie ma wilgoci. Nie mogę znieść wilgotnych ścian! Ciekawe, jak daleko stąd do tej Cierniowej Wyspy? W kąpielisku w Brighton zrobiło się ostatnio tak tłoczno, że nie można się docisnąć do kabiny na kółkach! - Och, Prissy, zamknij buzię! - ofuknęła Nan siostrę, pac- nąwszy ją po spódnicy. - Amanda Jane jeszcze nie skończyła. - Tak, wysłuchajcie mnie do końca, cioteczki - popro siła Amanda z godnym podziwu opanowaniem. - Nie po ra teraz na rozważania o zawilgoconych kamiennych chat kach i kabinach do zażywania kąpieli w morzu, ciociu Pris sy. Domek na Cierniowej Wyspie ma już lokatora. Nan, bardziej spostrzegawcza z dwu sióstr, odezwała się. - I właśnie ta osoba najbardziej cię niepokoi... prawda, Amando Jane? Któż to taki? Wielki Boże! Chyba twój ojciec nie zamknął tam na poddaszu jakiegoś obłąkanego wuja, czy coś w tym rodzaju? To pomysł żywcem wzięty z taniego francuskiego powieścidła! Nigdy nie przepadałam za twoim ojcem - Panie, świeć nad jego duszą! - i ostrzegałam Clorin- dę, by za niego nie wychodziła, ale nie chciała mnie słuchać... - N o , no... Któż to się teraz rozgadał? - zauważyła Pris sy z pogardliwym prychnięciem. - Nie kłóćcie się, bardzo proszę... - powiedziała Aman da. Poczuła nagle, że nie podoła zadaniu. Przeciągnęła drżą cą ręką po oczach i osunęła się znów na oparcie fotela. - Coś cię naprawdę trapi, Amando Jane! - stwierdziła z niepokojem Nan. Pochyliła się ku siostrzenicy i położy ła jej rękę na kolanie. - Opowiedz nam o tym, moja ko- 9
chana. Powiedz, co złego się stało, a my wysłuchamy uważ nie i nie będziemy ci już przerywać. Amanda nakryła dłonią rękę ciotki i zmusiła się do uśmiechu. - Dziękuję, najmilsza cioteczko. Wasze milczenie i sku piona uwaga ogromnie ułatwią mi zadanie. Całkiem już otrzeźwione, a nawet nieco zatrwożone zdenerwowaniem opanowanej zwykle Amandy ciotki wy prostowały się jak struny i nadstawiły ucha. - Ta wiadomość nie pochodzi od adwokata... To list od moich rodziców. - Jak to możliwe? - spytała Prissy drżącym głosem. Amanda wyjaśniła, jakim sposobem dokument zawie ruszył się w kancelarii. - Miał zostać wręczony zaraz po pogrzebie. Jest w tym liście mowa o... kimś z rodziny... Nie chodzi jednak o wu ja, szalonego ani zdrowego... Prissy jeszcze gwałtowniej niż dotąd zaczęła wyłamy wać sobie palce. - No więc? Któż to taki? Amanda odchrząknęła i spuściła wzrok na swoje ręce, spoczywające na kolanach. Zacisnęła je tak silnie, że kost ki zbielały. - Okazuje się, że nie jestem jedynaczką. Odpowiedzią na tę niespodziewaną wieść było komplet ne milczenie. Nie podnosząc głowy, Amanda mówiła dalej: - Ojciec miał dziecko... z jakąś inną kobietą. List nie za wiera żadnych informacji na temat płci ani wieku tego dziecka. Stwierdza tylko, że przebywa ono od urodzenia w należącym do mego ojca domu zwanym Ciernistą Chat ką na Cierniowej Wyspie. Czuwa nad nim opiekunka, nie jaka pani Grimshaw. Dziecko nie ma pojęcia, kim są jego rodzice. Z listu wynika, że ojciec wysyłał tej kobiecie co dwa miesiące pięćdziesiąt funtów jako zapłatę za jej usłu gi, a także na utrzymanie domu, zakup żywności i tak da lej. Nie znalazłam ani słowa o kształceniu dziecka. 10
Amanda ośmieliła się spojrzeć na ciotki: słuchały jej w osłupieniu, z otwartymi ustami. - Nie dziwię się, że jesteście zaskoczone - powiedziała Amanda i dodała z goryczą: - Ojciec i matka uchodzili za wzór szacownego małżeństwa! - Ostrzegałam ją, żeby za niego nie wychodziła! - po wtórzyła Nan. - Mężczyźni to odrażające bestie! - dodała Prissy. - A co się stało z matką tego dziecka? - spytała Nan. - Zmarła w połogu. - Ooo! - jęknęły ciotki jednym głosem i znowu umilkły. Amanda wstała i zaczęła krążyć po dywanie. Ujrzała swe odbicie w lustrze o pozłacanych ramach, które wisiało nad kominkiem, i zdumiała się, że w jej wyglądzie nie zaszła żadna zmiana. Ani jedno pasemko jasnych włosów nie wy mknęło się spod kontroli, a zapięta pod szyję suknia była tak czyściutka i skromna, jak mogłaby sobie tego życzyć jej surowa, pruderyjna matka. W sercu Amandy szalała jednak burza. Czuła się wewnętrznie rozdarta jak nigdy dotąd. - Cała ich szacowna egzystencja była jednym kłamstwem. Nan wystąpiła oczywiście w obronie zmarłej siostry. - Nie gań Clorindy: winę za to wszystko ponosi wyłącz nie twój ojciec! - Matka wiedziała o dziecku i zaaprobowała ten sekret ny układ. Prissy wzruszyła chudymi ramionami. - A cóż mogła począć?! Dziecko miało przynajmniej ja kąś opiekę! - Uważam całą tę sytuację za godną pożałowania - powie działa Amanda z niesmakiem. - Chować dziecko przed ludz kim wzrokiem, na jakiejś odludnej wyspie... pozostawiać na łasce płatnej opiekunki... to podłe! Po śmierci matki powinno wychowywać się u moich rodziców. Niechby nawet ojciec mówił wszystkim, że zlitował się nad losem biednej sierotki. Albo trzeba było wystarać się o jakieś zacne małżeństwo, któ re wychowałoby to maleństwo jak własne dziecko. 11
- Zaraz by się zaczęły domysły, szepty i plotki - wyja śniła Nan. - Twemu ojcu byłoby to z pewnością... niemiłe. - A dla mojego brata czy siostry było miłe?! Przecież oj ciec formalnie uwięził to biedactwo! Nie miało pojęcia, kim jest... Nie zaznało rodzinnej miłości... Wiecznie tylko pod opieką sługi, która może wcale się z nim dobrze nie obchodziła! - Amanda zapalczywie potrząsnęła głową. - Aż się wzdrygam na myśl, że ojcu tak łatwo było zagłu szyć sumienie: wystarczyło posyłać co drugi miesiąc pięć dziesiąt funtów... i mógł sobie więcej nie zawracać głowy nieszczęsnym owocem swoich cudzołożnych figli! - Amando Jane! - krzyknęły jednym głosem obie ciot ki, zdumione niestosownym słownictwem dziewczyny. Amanda przestała krążyć po dywanie i odwróciła się do ciotek. - Czy wy nic nie pojmujecie?! Do Ciernistej Chatki nie wysłano ani grosza od marca, a teraz jest już piąty paź dziernika! - A nie przyszły stamtąd żadne listy, domagające się od twego ojca należnych pieniędzy? - spytała Prissy. - Zgodnie z tym, co napisał ojciec, opiekunka nie zna ła ani jego nazwiska, ani adresu. Ojciec zalecił mi konty nuowanie jego dotychczasowego postępowania w tym względzie, o ile uznam to za stosowne. Miał zwyczaj spo tykać się z panią Grimshaw raz do roku, na wiosnę, w usta lonym miejscu, z dala od Cierniowej Wyspy i Ciernistej Chatki. Mogę też po prostu zaprzestać wysyłania tam pie niędzy, jeśli wolę nie mieć z tą sprawą do czynienia. Mam wrażenie, że ojciec nigdy nawet nie rzucił okiem na to dziecko! - Amanda potrząsnęła głową. - I uważał widać, że jestem tak samo bez serca jak on, jeśli sądził, że podej dę do całej sprawy z równym chłodem i wyrachowaniem! - Co zamierzasz zrobić, Amando Jane? - spytała Nan. - Widzę, że bardzo się przejęłaś losem tego dziecka! Amanda poczuła, że spływa na nią spokój, choć musia ła zdobyć się na odwagę, by odpowiedzieć ciotce. 12
- Pojadę po dziecko i przywiozę je tutaj. - Co takiego?! - krzyknęły znów chórem ciocie, nie ża łując głosu. - A czemuż nie miałabym tego uczynić? Wiodłam przy kładne życie według wskazań rodziców, których uważałam za niezrównane wzory prawości. I widzicie, do czego to doprowadziło? Jestem teraz beznadziejną starą panną, równie sztywną i pozbawioną radości jak oni. Czy widzia łyście, cioteczki, by moi rodzice wymienili choć raz czułe spojrzenie? Żeby na przykład matka poprawiła ojcu kra wat pieszczotliwym gestem? A on czy pogłaskał ją kiedyś po policzku albo objął wpół? Nigdy! - No cóż... nie uważali widać za stosowne objawiać uczuć przy ludziach... - podsunęła Prissy bez większego przekonania. - Założę się, że sam na sam też ich nie objawiali! - odpar ła Amanda. - Odkąd matka wydała mnie na świat, nigdy pewnie nie znaleźli się pod jedną kołdrą. Nie zamierzam dłużej kierować się w życiu ich zasadami! Sama będę decy dować, co wypada, a co nie wypada. Wyruszam natychmiast w drogę. Przekonam się, co się stało z dzieckiem, a potem zadbam o to, żeby to biedactwo zaznało czegoś lepszego niż tak zwana „dobroczynność" moich rodziców! - Ludzie gotowi pomyśleć, że to twoje dziecko! - zauwa żyła cicho Nan. - Gwiżdżę na to, co sobie ludzie pomyślą! - oświadczy ła Amanda i podszedłszy do kominka, pociągnęła energicz nie za sznur od dzwonka. - Zależy mi tylko na tym, by na prawić krzywdę wyrządzoną temu dziecku. Plotkarze niech się udławią swymi ozorami! Prissy gorączkowo zaciskała i rozwierała ręce. - Ależ, Amando Jane! Można dla tego dziecka uczynić wiele dobrego, nie przywożąc go tutaj! Czy nie myślisz przypadkiem więcej o sobie niż o nim? Może zawsze prag nęłaś mieć młodsze rodzeństwo, by mu matkować? Te słowa zbiły nieco z tropu Amandę. Czy rzeczywiście 13
była egoistką? Czy chciała zapełnić pustkę swego wielkie go domu obecnością brata lub siostry? A może wychowy wanie tego dziecka miało być dla niej namiastką małżeń stwa i macierzyństwa, które nie były jej widać sądzone? Czy ten przyrodni braciszek albo siostrzyczka miał być le kiem na jej samotność? - Nie będę się teraz nad tym zastanawiała, drogie cio cie - powiedziała do starszych pań. - Szkoda czasu! Kto wie, co się stało z tym dzieckiem, odkąd pieniądze na je go utrzymanie przestały przychodzić? Kiedy upewnię się, że na niczym mu nie zbywa, zastanowię się poważnie nad przyszłością. Drzwi się otwarły i do pokoju wszedł majordomus. - Panienka mnie wzywała? - Tak, Henchpenny. Musisz mi pomóc w przygotowa niach: wyjeżdżam niezwłocznie. - Do Edenbridge, panienko? - Nie, Henchpenny, to dłuższa podróż. Nie będzie mnie dobrych kilka dni. Majordomus nawet okiem nie mrugnął, choć Amanda właściwie nie wyjeżdżała nigdzie dalej od czasu londyń skiego sezonu przed czterema laty, który zakończył się dla niej kompletnym fiaskiem. - Wobec tego trzeba przygotować karetkę podróżną, pan no Amando. Ilu forysiów będzie panienka potrzebowała? - Tylko dwóch. Harley i Joe nadadzą się w sam raz. A je śli Theo zacznie stroić fochy, to mu powiedz, że może zo stać: będę powozić sama! Wargi majordomusa lekko drgnęły. - Tak jest, panno Amando. Jestem pewien, że po takim ultimatum od razu spuści z tonu. Czy mam zawiadomić po kojówkę, żeby zaczęła pakować rzeczy panienki i swoje? - Nie, Henchpenny. - Amanda schyliła się po list, któ ry nadal leżał na podłodze. Kiedy się wyprostowała, twarz miała zaczerwienioną. Czy po prostu krew jej nabiegła do głowy, czy też był to objaw radosnego podniecenia, które 14
ogarnęło ją na myśl o nieskrępowanej odtąd wolności? Nie wiedziała sama i było jej wszystko jedno. - Nie, Hench- penny - zaczęła jeszcze raz. - Powiedz Iris, by spakowała tylko moje rzeczy. Ciotki jęknęły chórem. Henchpenny był wyraźnie zbity z tropu i zgorszony. - No to... może Iris ma spakować rzeczy panny Nancy i panny Priscilli? - Nie ma potrzeby. Jadę sama. - Amando Jane! To czyste szaleństwo! - wykrzyknęła Prissy. Nan podniosła się z kanapy. - Taka samotna podróż jest zbyt niebezpieczna! Jeśli już koniecznie chcesz jechać, pojadę z tobą. - Gdzież bym śmiała narażać cię na takie trudy, ciotecz- ko! Ą poza tym moja misja jest wyjątkowo delikatnej natu ry, więc im mniej osób jest w to wmieszanych, tym lepiej! - Amanda zwróciła się do majordomusa. - Nie mam nic przeciwko temu, by moje ciotki wyjaśniły ci, Henchpenny, dokąd się wybieram i w jakim celu. Nie życzę sobie jednak, by ta historia się rozniosła. Ufam, że wszyscy troje okaże cie najwyższą dyskrecję. Muszę oczywiście wtajemniczyć również Theo, ale nikogo poza tym. Kiedy powrócę z Cier niowej Wyspy - Bóg da, że nie sama! - zastanowimy się nad tym, co robić dalej. Czy wyrażam się jasno? Po tym wszystkim majordomus był już głęboko zanie pokojony. - Zrobię co w mojej mocy, panienko - wymamrotał. - A teraz pospiesz się, Henchpenny - poleciła Amanda, przemykając się obok niego na korytarz. - Chcę wyruszyć przed zmrokiem, a już wpół do piątej! Mamy dziś pełnię księżyca i jeśli się nie rozpada, można będzie jechać długo po zachodzie słońca. Koło północy zatrzymam się w ja kimś przydrożnym zajeździe, a jutro ruszę w dalszą dro gę. I dość już tych żałobnych min, Henchpenny: wszystko będzie dobrze! 15
Kiedy pospieszne kroki Amandy zastukały na koryta rzu, Henchpenny zwrócił się do ciotek. - Wielmożne panie wybaczą... ale co właściwie opętało pannę Amandę?! - Nie dziwię się, że o to pytasz, Henchpenny! - odpar ła Nan, unosząc brwi. - Dopilnuj wszystkich przygotowań do podróży panienki, a potem obie z panną Priscillą chęt nie ci wszystko wyjaśnimy. Henchpenny wymaszerował z pokoju z głęboką zmarszczką na czole. Ciotki popatrzyły za nim, potem zaś wymieniły spojrzenia i filozoficznie pokiwały głowami. - Ciekawa byłam, kiedy wreszcie nasza rodzinna krew odezwie się w tej dziewczynie! - odezwała się Nan. - Już się obawiałam, że ten jej ojciec spaczył do reszty charak ter Amandy Jane, tak samo jak biednej Clorindy... - Wiesz co, Nan? - powiedziała Prissy z rozmarzonym spojrzeniem. - Kiedy się już trochę oswoimy z tą myślą... chyba miło będzie mieć dziecko w domu. - Tak - zgodziła się N a n i skinęła stanowczo głową. - Dziecko to coś lepszego niż wakacje nad morzem! We wnętrzu niewielkiej wiejskiej karczmy „Pod Łaciatym Psem" było pełno dymu i śmierdziało dżinem, potem i kro wim łajnem. Jackson Montgomery, wicehrabia Durham, spadał niemal ze stołka, gdy liczył stojące przed nim puste kieliszki. Ze wzrokiem było u niego coraz gorzej i miał po ważne podejrzenia, że niektóre kieliszki widzi podwójnie. - Jeden... drugi... a to cz... czeci... - A może piętnasty? Czterdziesty... albo i setny? Jakie to ma znaczenie, ile wypiłeś, Jack? - rzucił niedbale jego towarzysz podróży i przyjaciel od serca, Robert Hamil ton. - Lepiej jedz, pij i używaj życia, stary, bo jutro cię... zaobrączkują! - Masz... sz... ś... świętą rację... - odparł Jack. Przymru żył oczy, spojrzał przez stół i zobaczył zamiast jednego dwóch przyjaciół. Dwie jasne głowy ufryzowane „na che- 16
rubinka", dwie niewinne twarze o niebieskich oczach w obramowaniu długich rzęs. - Ale nie idziemy równo, chłopie. Wypiłeś tylko dwa albo cz... czy, Robbie. - Ja tam się nie żenię, Jack. Tylko z ciebie taki szczęściarz!. Jackson zmarszczył brwi. - Bez tych kpin, Rob! - Do dna, Jack! - zachęcił go raźnym tonem Robert. - Uporaj się z tym, a ja huknę na karczmarza, żeby dał na stępny. Jack posłusznie pociągnął długi łyk podłego dżinu i otarł usta grzbietem dłoni. - Wiesz, w koś... ściele nie wy pada się zatacz... taczać! - Co tam, Jack! - odparł Rob i zbył sprawę machnięciem ręki... a może dwóch rąk? - Charlotte masz już w kieszeni... Jak zresztą wszystkie podlotki w Londynie. Będzie czekała przed ołtarzem, choćbyś się tam przyczołgał... albo i przy frunął. Chciałbym mieć takie powodzenie u pań! - dodał z nieco kwaśnym uśmieszkiem. Jack wziął do ręki następny kieliszek. - Ch... charlotte bardzo cię lubi, Rob. - Ale ciebie więcej. - Wielka sz... szkoda, że ja ją trochę mniej... - zauważył Jack posępnie. - Jeśli ci nie odpowiada, to może mi ją odstąpisz? - Chyba się w nikim nie zakocham, Rob... Nigdy mi się to nie zdarzyło... a w cz... czerwcu mi stuknęło cz... czydzie- ści dwa lata. - Przygryzł wargę i wytężył władze umysło we. - A może cz... czydzieści cz... czy? Wsz... szystko jed no!... Z Ch... charlotte dobra dziewuszka, no nie? - I posażna - burknął Rob. - Nie o to chodzi! - zaprotestował Jack. - Tobie może nie. - Bardzo miła w dotyku, wiesz? Ma, co cz... czeba, i tam, gdzie cz... czeba... rozumiesz? - Jasne, choćby pieniążki w worku. - No to cz... czego więcej chcieć? 17
- Święte słowa! - przytaknął dobrodusznie jego przyja ciel. Wstał ze swego miejsca i pochylił się nad Jackiem. - Po siedź tu chwilę, stary! Zobaczę, czy w tej podłej dziurze ma ją coś do jedzenia. Powiem, żeby ci dali jeszcze jednego, co? Jack nie zawracał sobie głowy odpowiedzią, tylko opróżnił do reszty kieliszek, wiedząc, że zaraz zjawi się na stępny. - Jeszcze jednego, wielmożny panie? Jack bardzo ostrożnie podniósł głowę i dostrzegł jakąś zamazaną sylwetkę koło stołu. Podnosił dalej głowę, pod nosił, podnosił... i wreszcie zobaczył twarz. Tym razem nie rozdwoiła się, ale był to tylko zamazany owal z dwiema czarnymi kreskami brwi i małymi czarnymi dziurkami oczu. Te kreski i dziurki wydały się Jackowi dziwnie zna ne... A, prawda: karczmarz! - Jak to ładnie, ż... że pytasz, dobry cz... człowieku - ode zwał się Jack, krzywiąc usta w przyjaznym uśmiechu. - Rob cię tu prz... przysłał, co? - A jakże, wielmożny panie. Ale po mojemu byłoby dość - dodał z wahaniem. - Jak Rob mówi, ż... że mam wypić, to wypiję! - stwier dził Jack z taką stanowczością, na jaką go było stać. - Rob mi ocalił ż... życie, wiesz? Pod Oporto, jakeśmy tłukli to ś... ścierwo, Napoleona! - I odtąd się nie rozstajecie, wielmożny panie? - Trrrafiłeś w sedno, chłopie! A teraz mi dolej. Okrr- ropnie mnie suszy! Nic tylko bym pił i pił... Zamazany kontur karczmarza dziwnie się przemieścił i zaczął podrygiwać. Rozległo się coś jak pohukiwanie so wy, tylko w szybszym tempie. Po chwili do Jacka dotarło, że karczmarz się śmieje, Jackowi było przyjemnie, że po wiedział coś zabawnego, ale ani rusz nie mógł sobie przy pomnieć, co to było. - Suszy, co? Musiał się wielmożny pan nałykać sporo kurzu po drodze z Brighton - zauważył karczmarz, nale wając dżinu do kieliszka. - Niech będzie: jeszcze strze- 18
miennego! Ale już wielmożnemu panu niewiele brakuje. Założę się, że zaraz się wykopyrtnie. Nie dałbym panu wię cej pić, ale ten przyjaciel... co teraz myszkuje mi po kuch ni i ugania się za podkuchenną... przysięga, że dowiezie pa na zdrowo i cało do Londynu. - Zdrowo i cało... do Londynu... - powtórzył Jack, wle piając oczy w kieliszek dżinu. - Do mojej... ż... żoneczki... Karczmarz gwizdnął. Jackowi zahuczało od tego w gło wie. Zaczął nią potrząsać, by wypłoszyć ten cholerny rój pszczół, który widać wleciał tam przez ucho... - A, to wielmożnego pana zaobrączkowali? Jack przysunął do siebie kieliszek. Potem z ogromnym wysiłkiem podniósł znowu głowę i wlepił wzrok w niewy raźną plamę, która była twarzą karczmarza. - Nie, mój dobry człowieku - powiedział, bardzo do kładnie wymawiając każde słowo. -Jeszcze mnie nie zaob rączkowali. - Wskazującym palcem stuknął się w pierś. - Do jutra rana... (stuknął znowu)... jestem... (stuknął raz jeszcze)... wolny. - I potwierdził to kolejnym stuknięciem. - A, więc dlatego się wielmożny pan tak zalał? Nie dzi wota! Małżeństwo to ryzykowny krok! - Pewnie, i... że ryzykowny! - zgodził się Jack. Od lat udawało mu się wymigiwać od tego ryzyka. W końcu jed nak trzeba było zadbać o przedłużenie rodu Montgome- rych... Legalnie mógł to zrobić tylko za cenę wolności, po stanowił więc zdobyć się na tę ofiarę. - Ona nie jest taka zła... - wymamrotał w kieliszek. - Kto taki, wielmożny panie? - Moja fi... jan... se... - Jakie znów fajanse? Jack czknął, zmarszczył brwi i skoncentrował się na swej francuszczyźnie. - Nie, nie! Mówię: fii... jjan... seee*. *Chodzi o francuskie słowo „fiancé" (narzeczona), bardzo często używane w wyższych angielskich sferach zamiast rodzimego od powiednika „betrothed" (przyp. tłum.). 19
Karczmarz pochylił się nad nim. - Nie rozumiem ani w ząb, wielmożny panie - uspra wiedliwiał się. - Moja prz... pszysz... szła - Jack zdecydował się osta tecznie na ojczysty język. - AL. - Sz... szykowna, ładna i lubię ją całować. - Jack wyli czał karczmarzowi zalety swej narzeczonej w podobny sposób, jak wychwalał ją w rozmowie z Robertem. Praw dopodobnie chciał przekonać nie tyle ich, co siebie, że po stępuje słusznie. - Cz... czego więcej chcieć?... - Spojrzał na rozmówcę w nadziei, że mu przytaknie. - Święte słowa, milordzie - potwierdził żywo karcz marz. - Czego więcej mężczyźnie trzeba do szczęścia? - No właśnie: czego? - zadumał się filozoficznie Jack. Może tego, żeby się choć raz w życiu zakochać? Ale w tej chwili, po niezliczonych kieliszkach dżinu, trzeba mu by ło tylko jednego: musiał opróżnić pęcherz. Wsparł się obie ma rękami o blat stołu i jakoś stanął na nogi. W głowie na tychmiast zaczęło mu wirować. - Niech to sz... szlag! - Może wielmożnemu panu pomóc? - Karczmarz nie wiedzieć kiedy zdążył obejść stół i stał teraz obok Jacka. Ale ten wcale nie miał ochoty korzystać z jego wsparcia w tak osobistej sprawie! To było... niegodne mężczyzny. No i trzeba być zalanym w trupa, żeby nawet z tym nie uporać się samemu! - Nie, nie, dobry cz... człowieku - odparł, wznosząc dumnie głowę, choć omal mu nie pękła. - Tylko powiedz, jak stąd wyjść? Karczmarz wskazał ciemny luk drzwi w odległości do brej mili. Tak się Jackowi przynajmniej wydawało. - Tam jest tylne wyjście, wielmożny panie. - Dosz... szkonale - odparł Jack i ruszył chwiejnie we wskazanym kierunku. Wydostał się na zewnątrz, zabawił chwilę w gęstych krza- 20
kach, załatwił co trzeba i skierował się znów w stronę karcz my. Po kilku minutach zorientował się, że chyba idzie w nie właściwym kierunku. Przystanął i rozejrzał się dokoła. Drzewa były wysokie i nie widział spoza nich księżyca. W otaczających go gęstych zaroślach nie mógł dostrzec ani śladu dróżki. W ogóle było ciemno, mglisto i wszystko wi rowało mu przed oczami. - Niech to diabli! - wykrzyknął bez większego entuzja zmu dla pejzażu zachodniej części Sussex. Chyba to nie był dobry pomysł - zatrzymywać się na jed nego w tej zabitej deskami dziurze, w tej karczmie na odlu dziu? Powinni byli jechać dalej; popiliby sobie w jakimś bar dziej cywilizowanym miejscu. Ale on się uparł, więc wysiedli, a potem dżin i przedślubne nerwy całkiem go zmogły... Jack usiłował zebrać myśli. Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy: był zalany jak jeszcze nigdy w życiu i sądząc z nie pokojącego burczenia w brzuchu, chyba zaraz zacznie wy miotować. Powlókł się w kierunku czegoś, co wyglądało mu na polankę, i poczuł chłodny powiew wiatru we wło sach. Po raz pierwszy, odkąd opuścił karczmę, uświadomił sobie, że mży drobny deszczyk. Poczuł na twarzy zimne, orzeźwiające krople, stał więc przez chwilę z zamknięty mi oczami. Żołądek, Bogu dzięki, trochę się uspokoił. Niestety, w kojącą ciszę wdarł się niemiły hałas. Podeszwa mi butów Jack wyczuwał jakieś wibracje. Jego zalany alkoho lem mózg odmawiał jednak posłuszeństwa. Nie mógł sobie ani rusz przypomnieć, gdzie słyszał już podobny hałas? Odgłosy stawały się coraz bliższe i donośniej sze. Jack otworzył oczy i zorientował się, że stoi na samym środku gościńca. Przeszył go dreszcz trwogi, gdy nagle uświado mił sobie, co to za hałas i co go czeka. Zza zakrętu drogi wyjeżdżał właśnie raźnym tempem powóz zaprzężony w czwórkę koni. Jack rzucił się desperacko w bok, chcąc uniknąć strato wania. Pomyślał z czarnym humorem, że śmierć rozwiąże raz na zawsze jego problemy matrymonialne. Jednak 21
z własnej woli nie wybrałby takiego rozwiązania: z desz czu pod rynnę, no nie? 2 Woźnica zaklął siarczyście, konie zarżały, a Amandę za rzuciło do przodu. Powóz zatrząsł się i raptownie stanął. - Wielkie nieba! - wykrzyknęła, prostując się na siedzeniu i unosząc rondo kapelusika, które wbiło się jej na oczy. - Przejechaliśmy widać krowę! Kiedy jednak wygramoliła się z karetki, ujrzała, że Theo klęczy obok leżącego bez ruchu człowieka, a dwaj forysie z latarniami stoją nad nim. Amandę ścisnęło w żołądku ze współczucia i niepoko ju; przez chwilę nie była w stanie zrobić kroku. Z miejsca, gdzie stała, mogła dostrzec tylko długie nogi w popiela tych spodniach i wysokich czarnych butach. Twarz leżą cego mężczyzny była całkiem niewidoczna: zasłaniały ją szerokie plecy Theo. Mężczyzna nie upadł pod kopyta za niepokojonych koni, lecz na pobocze drogi. Leżał spokoj nie. Zbyt spokojnie! - Boże święty! Chyba go nie zabiliśmy, Theo? - zwró ciła się do stangreta drżącym szeptem. - Nie przejechaliśmy go, jeśli o to panience chodzi - od parł Theo, odwracając się do Amandy. W świetle latarni Amanda widziała bardzo wyraźnie niepokój, malujący się na twarzy woźnicy. - Cóż się więc stało? Nie miałbyś takiej wystraszonej miny, gdyby to nie było coś złego! Czemu on się nie rusza? - Stał na samym środku drogi, jakby miał źle w głowie, panienko. W ostatniej chwili zdążył uskoczyć, ale się wy walił i chyba wyrżnął łbem o kamień. - Oddycha? 22
- A jakże, panienko. - Krwawi? - Sika z niego jak z fontanny! - No to trzeba zatamować! - Niby czym, proszę panienki? - Boże święty! Ruszże głową, Theo! - wykrzyknęła zi rytowana Amanda. Przez pół minuty wpatrywała się w stangreta, który bezradnie gapił się na mokrą, zasłaną opadłymi liśćmi ziemię. Potem zadarła spódnicę i oderwa ła falbanę od swej halki. Theo i dwaj forysie skromnie od wrócili wzrok. - Weź to! - rozkazała, wpychając muślinową szmatkę w rękę zmieszanego stangreta. - Człowiek umiera, a ja mia łabym udawać skromnisię?! Toż to zbrodnia! - Ma się rozumieć, panienko - wymamrotał Theo. Ujął w palce delikatną falbankę i zaczął ją ugniatać w kulkę. - Nie, nie, Theo! Złóż to porządnie - strofowała go Amanda. Podeszła całkiem blisko; stała tuż przy nim. - Złóż to w poduszeczkę i przyciśnij mocno do rany! Theo starał się wypełnić jej rozkazy, ale miał dwie lewe ręce i upuścił nawet muślin w błoto. - Co z tobą, Theo? - pytała niecierpliwie Amanda. - Prze cież wszyscy wiedzą, jak świetnie sobie radzisz z chorymi końmi! - Ale tu nie chodzi o konia, panienko - pożalił się stan gret. - To jakiś pan z panów, widać od razu! Jak mam ku- rować kogoś takiego? Gdyby wyciągnął kopyta, powiedzą, że to przeze mnie, i jeszcze mnie powieszą! - Bzdury! - ofuknęła go Amanda. - To całkiem możliwe - zapewniał ją Theo. Na jego okrągłej, ozdobionej imponującymi bokobrodami twarzy malował się niepokój. - Przestań trząść portkami, Theo! On wcale nie umrze... chyba że pozwolimy mu wykrwawić się na śmierć! - Amanda nie znosiła widoku krwi i nie była oczywiście przyzwyczajona do obmacywania obcych dżentelmenów... 23
ale to był przecież nagły wypadek! Uniosła więc wojowni czo podbródek i zakomenderowała: - Odsuń się, Theo! Sa ma to zrobię! Theo z najwyższą gotowością złożył los nieznajomego w ręce swej pani, które drżały prawie tak jak jego własne. Klękając obok rannego, Amanda powiedziała sobie twardo, że musi być opanowana i sprawna. Nie pora teraz na omdlenia z powodu paru kropel krwi ani na dziewiczą skromność, nie pozwalającą dotknąć przedstawiciela płci odmiennej. Chodzi o ludzkie życie! W jasnym świetle latarni Amanda mogła wreszcie zo baczyć swego pacjenta. Jego twarz tak ją urzekła, że na chwilę skamieniała. Był to niewątpliwie najpiękniejszy mężczyzna, jakiego widziała w życiu. Wzdrygnęła się na widok krwawej rysy nad lewą brwią i natychmiast przy tknęła do niej złożony kilkakrotnie muślin. Przytrzymała go tak parę minut, po czym wytarła krew, na ile się dało. Dostrzegła z ulgą, że rana nie jest zbyt głęboka. Nieco niżej widniał jednak niepokojący guz. Amanda doszła do wniosku, że właśnie on jest przyczyną - albo jedną z przy czyn - długotrwałego omdlenia nieznajomego. Wyczuła także silną woń alkoholu i pojęła, że mężczyzna jest poza tym pijany. Ciekawe, w jakim stopniu utrata przytomno ści była skutkiem urazu, a w jakim braku umiaru w piciu? Służący raz jeszcze odwrócili oczy, Amanda zaś ponow nie oddarła kawał muślinowej halki i tym prowizorycz nym bandażem owinęła głowę poszkodowanego. - No cóż... to musi na razie wystarczyć, póki go doktor nie zbada - stwierdziła, błyskawicznie unosząc i splatając ręce. - Nie powinien dłużej leżeć na gołej ziemi i na desz czu, bo jeszcze się przyplącze zapalenie płuc! Wnieście go do powozu, chłopcy. - A dokąd go zawieziemy, panienko? - spytał wreszcie całkiem rozsądnie Theo. Amanda zmarszczyła czoło. - Sama nie wiem... - Rozejrzała się dokoła, ale dostrze- 24
gła tylko gęste krzaki i drzewa spowite mgłą. - Zupełnie nie rozumiem, jak on tu trafił? Nigdzie w pobliżu się nie świeci ani nie widać dymu z komina. - Według mapy, proszę panienki, najbliższa mieścina jest o dziesięć mil stąd na zachód - oznajmił Theo. - Mo że tam będą mieli jakiegoś medyka, żeby zbadał tego dżen telmena. A choćby nawet nie mieli, to i tak warto by się zatrzymać w jakiejś porządnej oberży i zatroszczyć się o niego jak można najlepiej. - Masz rację, tak będzie najrozsądniej - zgodziła się Amanda. - Tuż przed tym nieszczęśliwym wypadkiem po myślałam sobie, że pora się gdzieś zatrzymać. Jesteśmy te raz bliżej morza i stamtąd właśnie napływa mgła. Trudno by nam było jechać dalej. A kiedy tylko ten pan odzyska przytomność, wyjaśni nam, jak doszło do wypadku i po wie, kogo trzeba zawiadomić z jego krewnych. Miejmy nadzieję, że nie opóźni to zanadto naszej wy prawy! pomyślała Amanda. Było jej żal poszkodowanego i czuła się częściowo odpowiedzialna za to, co go spotka ło... Przede wszystkim jednak zależało jej na tym, by do trzeć na Cierniową Wyspę i wybawić z opresji swego bra ta czy siostrę. - Weź go za nogi, Harley - komenderował Theo forysia- mi - ja go chwycę od góry, a ty, Joe, podtrzymuj w środku. Chłopisko na pewno jest okropnie ciężkie, mogę się założyć! Amanda wzięła obie latarnie i przyglądała się, jak służący z dużym wysiłkiem podnoszą rannego z ziemi. Bezwładne ciało najciężej dźwigać, on zaś ani drgnął od chwili, gdy usko czył w bok i zderzył się tak niefortunnie z jakimś kamieniem. Całkowity bezruch nieznajomego trwożył Amandę. W koń cu był to mężczyzna w pełnym rozkwicie młodości! Nie mógł mieć wiele więcej niż trzydzieści lat, a na wspomniane przez stangreta czternaście pudów składały się wyłącznie kości, sprę żyste mięśnie, no i konieczne do życia organy wewnętrzne, ani odrobiny tłuszczu! Ubrany był z wielką elegancją i na pewno przeraziłby się na widok unurzanego w błocie stroju. 25
Mimo sapania służących, którzy stąpali niezbyt pewnie po błocie, przenoszenie nieznajomego dżentelmena do po wozu poszłoby dość sprawnie, gdyby Joe nie poślizgnął się i nie upadł. Pozbawieni jego pomocy Theo i Harley zachwia li się pod ciężarem i omal nie upuścili swego brzemienia. Na szczęście Amanda odstawiła obie latarnie i pospieszyła im na pomoc, podtrzymując nieznajomego „w środku". Gdy tak wytężała wszystkie siły (a dźwiganie i ciągnięcie wcale nie było łatwym zadaniem!), Amanda równocześnie myślała z pewnym rozbawieniem, że oto po raz pierwszy w życiu dotyka męskiego tyłka - i to bynajmniej nie prze lotnie! Przyszło jej również do głowy, że ów męski tyłek jest sprężysty i całkiem miły w dotyku... Oblała się rumieńcem. W samą porę dla tracącej panowanie nad sobą Amandy wpakowano dżentelmena do powozu i ułożono jego po tężne ciało na przednim siedzeniu. Nieznajomy był zbyt wielki, by zmieścił się wygodnie na poduszkach. Na nogi brakowało miejsca, sterczały więc w przejściu między ła weczkami. Nie był jednak świadomy tych niewygód, więc Amanda postanowiła nie zważać na to, jak dziwnie wyglą da, wtłoczony w zbyt małą przestrzeń. Wsiadła również do karetki i zajęła miejsce naprzeciw niego. Rozkładała właśnie na ławeczce fałdy przemoczonej spódnicy, kiedy Theo wetknął głowę przez drzwi i oznajmił: - Chyba lepiej, żeby Harley albo Joe był teraz przy pa nience. - W obecnych warunkach - odparła sucho Amanda - z pewnością nie potrzeba mi przyzwoitki. - A co jak się obudzi, panienko, i zacznie się zachowy wać po wariacku? Nieźle sobie podpił i kto wie, co mu przyjdzie do głowy, jak zobaczy, że jest sam z ładną dzie wuszką? Proszę wybaczyć, panienko. - Jeśli nawet ten guz na czole (całkiem jak gęsie jajo!) nie wystarczy, żeby spał jak niemowlę, nim dojedziemy do obe rży, to go uśpi dżin, który wytrąbił - odparła z zimną krwią Amanda. - A poza tym nie ma tu miejsca dla trzech osób. 26
- Harley jest chudy jak patyk. Na pewno się wciśnie. - Dziękuję, ale nie skorzystam, Theo - odrzekła stanow czo. - A gdyby mnie napastował albo chciał udusić, to po trafię użyć parasola. Zastukam w dach powozu albo dam mu po głowie, zależnie od sytuacji. Nie całkiem przekonany stangret zmarszczył czoło. - N o , pospiesz się, Theo! Zawieź nas do tej mieściny, o której wspomniałeś, nim zamarznę na śmierć, a ten dżen telmen naprawdę odzyska przytomność! - Jakoś mi się nie widzi, panno Amando... - upierał się Theo. Uważał w dalszym ciągu, że nie wypada, by jego pa nienka siedziała zamknięta w powozie sam na sam z męż czyzną... choćby nawet dżentelmenem! - Kiedy się ocknie, będzie się tylko trzymał za głowę - powiedziała z naciskiem Amanda - i marzył o brandy i cie płym, suchym łóżku, żeby się na nie zwalić. Pamiętaj, Theo, że mamy do czynienia z dżentelmenem przyzwyczajonym do wygód, a w dodatku pewnie bardzo zarozumiałym. Gdy by się dowiedział, że zwlekałeś z odjazdem, boś go podej rzewał o brzydkie sprawki, gotów się obrazić nie na żarty! Ten argument przekonał ostatecznie stangreta. Theo wdrapał się na kozioł i konie pomknęły galopem. Amanda oparła się o aksamitne poduszki i ściągnęła przemoczone i brudne rękawiczki, nie odrywając wzroku od dandysa, rozłożonego na siedzeniu naprzeciw niej. La tarnia wewnątrz powozu była zapalona, mogła więc przyj rzeć mu się dobrze i całkiem swobodnie; nie zdawał sobie przecież sprawy z tego, że jest obserwowany. Choć w tej chwili jego elegancja stała pod znakiem zapytania, był nie wątpliwie bardzo przystojny. Jakież to jednak miało zna czenie dla takiej starej panny jak ona? Amanda westchnęła głęboko. - Że też ludzkie życie może się zmienić z godziny na go dzinę! - zauważyła głośno. - Najpierw się dowiaduję, że mam przyrodniego brata (albo siostrę) i pędzę ratować go z opre sji. Potem jestem zmuszona do niańczenia nieprzyzwoicie 27
przystojnego pijaka, który spadł jak z nieba prosto pod ko pyta moich rozpędzonych koni! Mam chyba prawo skarżyć się na męczący dzień! - Potrząsnęła głową nad nieprzytom nym towarzyszem podróży i cmoknęła językiem. - A i dla ciebie, mój panie, nie był ten dzionek o wiele lżejszy! Ku najwyższej konsternacji Amandy nieznajomy w tym właśnie momencie poruszył się. Jęknął i sięgnął odrucho wo do obandażowanego czoła, chcąc widocznie odegnać trapiący go ból. Amanda równie instynktownie pochyliła się ku niemu i chwyciła go za nadgarstki. - Nie, niech pan nie dotyka rany - upomniała go cicho, ale stanowczo - bo znowu zacznie krwawić! Poruszył niecierpliwie głową wspartą o poduszki, ale nie otworzył oczu ani nie odpowiedział. Zdumiona, że udało jej się powstrzymać go od zdarcia bandaża, popa trzyła na jego ręce. Były kształtne, z długimi palcami i wy pielęgnowanymi paznokciami, ale bez wątpienia bardzo silne. W tej chwili zwisały znów bezwładnie, więc je uło żyła na piersi rannego. Amanda oparła się mocno o ściankę powozu, który chwiał się i podskakiwał na wiejskej wyboistej drodze. Stała pochy lona nad rannym, póki nie uspokoił się całkowicie; miała wra żenie, że zapadł znów w sen. Postanowiła zostać na wszelki wypadek jeszcze kilka minut w tej pozycji. Wmawiała sobie, iż czyni to z obawy, że nieznajomy znowu się poruszy i spró buje zerwać bandaż, ale wrodzona uczciwość podpowiadała jej, że to nieprawda. Patrzenie na niego sprawiało jej przyjemność. Nie li cząc tańców, które dla nieśmiałej Amandy były raczej tor turą niż przyjemnością podczas londyńskiego sezonu przed czterema laty, nigdy jeszcze nie znajdowała się tak blisko mężczyzny... W dodatku tak pięknego mężczyzny! Jego włosy stanowiły istną szopę czarnych loków, tu i ówdzie posklejanych błotem. Mogła sobie wyobrazić, jak wspaniale wyglądały, gdy wymyte i starannie uczesane lśniły w blasku świec lub w promieniach słońca. Jeden nie- 28