ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 149 913
  • Obserwuję931
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 240 471

073. Prawo do miłości - Elizabeth Keys

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

073. Prawo do miłości - Elizabeth Keys.pdf

ziomek72 EBooki Biblioteka ebooków
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 97 osób, 57 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 299 stron)

Elizabeth Keys Prawo do miłości

Prolog Boston, Massachusetts Wiosna 1859 - A więc zgoda? - Nie poddamy się dyktatowi społeczeństwa. - Będziemy się wspierać nawzajem. Wypowiadane szeptem zapewnienia rozbrzmiały w ciszy zakrystii kościoła Wszystkich Świętych. Słychać w nich było ton determinacji, tak różnej od beztroski dziewczęcych chichotów, które jeszcze niedawno mąciły ciszę tych dostojnych ścian. Trzy pary smukłych dłoni złączyły się w serdecz­ nym uścisku, trzy pary oczu - koloru morskiej to­ ni, przydymionego bursztynu i niebieskiego lodu, wpatrzyły się w siebie z nadzieją i obawą wobec śmiałości postanowienia, które przed chwilą zosta­ ło podjęte. Trzy spiskowczynie należały do śmietanki bostoń­ skiej socjety. Trzy córy rodów, które uważały się za arystokratyczne, choć w nowym społeczeństwie, gdzie na salony wdzierali się parweniusze, wzboga­ ceni na handlu i przemyśle, ich fortuny prezentowa- 5

ły się coraz skromniej. W przypadku dwóch pierw­ szych panien rodzice zdecydowani byli wydać swoje córki za mąż tak, jak przystoi pozycji ich rodu. Ro­ dzice trzeciej byli równie zdecydowani, choć kiero­ wały nimi bardziej przyziemne pobudki. Ślubowanie, którego pomysł narodził się w cza­ sie weekendowego spotkania, złożyły trzy najbar­ dziej buntownicze młode damy z Brooklyńskiego Towarzystwa Córek Dobroczynności, znanego bar­ dziej w roli elitarnego klubu panien na wydaniu niż organizacji pełniącej działalność charytatywną. Do­ konały go w chwili, gdy ich koleżanki musiały po­ święcić swoje marzenia dla bezdusznych rodziciel­ skich oczekiwań, wychodząc za tych, których im wybrano, nie pytając o głos serca. Nie poddamy się dyktatowi społeczeństwa i sa­ me pokierujemy swoim losem - rewolucyjne hasło, które wspólnie ukuły, miało odtąd pozostać ich świętą dewizą. - Ale od czego zaczniemy? Niespokojne pytanie Lenore uświadomiło trójce buntowniczek, że wypływają na nieznane i mętne wody. Jak zdołają się przeciwstawić wszechpotężnej władzy rodzicielskiej? Lenore Brownley, wysoka, smukła i jasnowłosa, była najmłodsza z nich, a jed­ nocześnie najbardziej zdecydowana, aby popłynąć pod prąd oczekiwań własnej rodziny. - No właśnie, od czego? - Czarne loki zatańczy­ ły wokół ładnej buzi Amelii. - Zacząć trzeba od początku i działać krok za kro- 6

kiem - stwierdziła retorycznie Tori. Spokojna i zrów­ noważona córka pastora, na którego plebanii urzą­ dziły swoje spiskowe zebranie, reprezentowała w ich małym gronie powagę rozsądnego namysłu, niezbęd­ nego w tak trudnej chwili. Amy uniosła arystokratyczne brwi. Choć jej rodo­ wa reputacja, wywodząca się wprost z „Mayflowe- ra"*, była jeszcze świeżej daty, z gracją obnosiła dum­ ną pozę, pasującą do niej jak wytworne rękawiczki. - Posłuchajcie, tu chodzi o prawdziwą rewolucję! Musimy zmienić nasze otoczenie, towarzystwo, obyczaje, ba, nawet miejsce życia - stwierdziła z ożywieniem, wstając z krzesła i bojowo prostując wysoką, wiotką postać. Różowa suknia zawirowała wokół smukłych kostek. Blask słońca wydobył z jej włosów niebieskawy połysk, kiedy podeszła do okna, aby zasunąć koronkowe firanki. - Jeszcze tyl­ ko dwa tygodnie dzieli nas od dnia, w którym od­ będzie się aukcja dobroczynna i wielki bal. Znów wystawią nas na pokaz tej bandzie młodych i sta­ rych nudziarzy jak zarodowe klacze na wystawie - stwierdziła z obrzydzeniem. - Moja matka z ciotka­ mi od miesiąca szykują dla mnie suknię z koronek i tylko czekają, że wreszcie zwabię do ołtarza jakiś cenny okaz, który ozdobi nasz ród i odpowiednio *„Mayflower" - statek, na którym w roku 1620 przypłynęło do Ameryki 102 tzw. „Pielgrzymów" - pierwszych kolonistów, któ­ rzy stworzyli podstawy Organizacji nowego państwa. Z nich wy­ wodzi się amerykańska arystokracja - przyp. tłum. 7

pomnoży jego fortunę. Niedoczekanie! - Dumnie uniosła podbródek i obróciła się ku przyjaciółkom. - Kiedy narzeczony Heleny dwa tygodnie temu za­ proponował mi małżeństwo, odrzuciłam go po pierwszych słowach. I oczywiście dostałam straszną reprymendę. A ja po prostu nie wyobrażam sobie, że mogłabym wyjść za kogoś w jego wieku, nawet jeśli - jak twierdzą rodzice - grozi mi staropanień­ stwo, bo jestem za wybredna i przebieram w stara­ jących się jak w ulęgałkach. 2 drugiej strony mier­ zi mnie myśl, że miałabym szukać schronienia u ciotki w Berkshires jak jakaś uboga krewna. Ale zrobię to, jeśli nie wymyślę innego wyjścia. Chyba że trafi mi się ten jeden, jedyny... - rozmarzyła się, teatralnie przykładając rękę do serca. Lenore przytaknęła z przekonaniem. - Pewnie, trzeba czekać na swojego rycerza na białym koniu. Musi wreszcie przyjechać! Absolut­ nie cię rozumiem, jeśli chodzi o tego starego tetry- ka. Wystarczy, żeby przeszedł od drzwi kościoła do swojego kocza, a już jest zasapany jak parowóz. No, ale Helenie to jak widać nie przeszkadzało. Amelia zrobiła pogardliwą minę. - Nie potrafię sobie wyobrazić, jak to pokorne cielę mogło podporządkować się żądaniom rodzi­ ców, wiedząc, że małżeństwo będzie tylko intere­ sem, w którym nie zostanie miejsca na uczucia. Zresztą najlepszy dowód, że na wszelki wypadek jej narzeczony uderzył także do mnie. - Owszem, pokazał swoją dwulicową naturę, ale 8

tak naprawdę liczy się tylko fakt, że jest zamożny i bardzo szanowany w towarzystwie. Rodzice Hele­ ny z pewnością pomyśleli, że ta partia będzie najlep­ sza dla ukochanej córeczki, i ona zapewne również tak uważa - stwierdziła Tori z właściwym sobie, roz­ sądnym praktycyzmem. - W takim razie są ślepi, a Helena zachowuje się jak głupia gęś - prychnęła Amy. Nie miała ochoty zdradzić przyjaciółkom, że Charles Fitzsimmons zaproponował swój małżeński układ w dzień po tym, jak wybuchła wieść o finansowej aferze jej bra­ ta. Drań, liczył, że skoro rodzina straciła dobre imię, Amy stanie się dla niego łatwym łupem. Posu­ nął się nawet tak daleko, iż zasugerował, że jeśli nie chce wychodzić za mąż, mogłaby zostać jego metre­ są. Czuła obrzydzenie do tego zakłamanego świata, gdzie liczyły się tylko koneksje i pieniądze. - Ach, jak mamy rozpocząć podróż, skoro nie wie­ my, dokąd zmierzamy? - zapytała z westchnieniem Lenore, uświadamiając wszystkim gorzką prawdę. Ja­ ki los czeka młodą kobietę, jeśli nie małżeństwo? Czy miały pozostać wiecznymi starymi pannami? Mo­ ment uniesienia, w jaki wprawiła je buntownicza przysięga, minął, pozostawiając miejsce niepewności i lękowi. Kto wskaże im właściwą drogę? - Możesz odpowiedzieć na ogłoszenie w „The Herald" i sama przebierać w kandydatach. A nuż trafi się ten wymarzony? - poddała Amelia z wisiel­ czym humorem. - Tego chyba nikt by się po nas nie spodziewał, co, panienki? 9

- Ogłoszenie? Matrymonialne? - zająknęła się Le- nore. - A czemu nie? - Głos Amy nabrał twardych, pro­ wokacyjnych tonów. - Każdy sposób jest dobry, je­ śli będzie w stanie uwolnić mnie od koszmaru mo­ ich socjalnych powinności. Lenore z wahaniem przygryzła wargi. - A ty, Wiktorio? - Amelia bystro wpatrzyła się w twarz przyjaciółki, otoczoną burzą płomiennoru­ dych loków. - Co nam powiesz? - Niewiele mam do powiedzenia. W domu moje­ go szacownego tatusia nie ma miejsca dla wywroto­ wych myśli - odparła sucho Tori, odbierając Amelii ochotę do dalszych pytań. Przeniosła pozbawione emocji spojrzenie na jasnowłosą przyjaciółkę. - Może ty wymyśliłaś coś lepszego, Noro? Lenore, która nie znosiła, gdy zdrabniano jej imię jak za dawnych, szczenięcych czasów, spiorunowa­ ła ją spojrzeniem. - Och, proszę, nie wściekaj się - powiedziała po­ jednawczo Amelia. - Podrzuć nam jakąś mądrość. Lenore uniosła podbródek, imitując wyniosły, arystokratyczny styl czarnowłosej piękności. - Aby ruszyć z czymkolwiek, trzeba najpierw wy­ dostać się z tego miasta, które jest jak więzienie - oświadczyła z przekonaniem. - Tak właśnie postąpiła moja siostra, która wyjechała do Maine, wyzwalając się spod władzy rodziców, a tam szczęśliwy los pokie­ rował jej dalszym życiem. Wierzcie mi, ludzie na pro­ wincji nie są tak cyniczni i zepsuci jak tutaj. Dlatego 10

coraz częściej myślę, że powinnam wziąć przykład z Maggie. Tylko nie wiem, jak uda mi się przeko­ nać mamę i tatę, że tym razem to ja powinnam od­ wiedzić babcię. Tori przez chwilę rozważała jej słowa, po czym z powagą skinęła rudą głową. - Masz rację, trzeba zacząć od ucieczki z miasta. Każda z nas musi znaleźć jakiś sposób, aby je opu­ ścić. Ty, Amy, lepiej przestań unosić się ambicją i jedź do ciotki w Berkshires. Ty, Lenore, za wszel­ ką cenę spiesz do Maine, a ja... też spróbuję coś wy­ myślić - dodała, smutniejąc. - W każdym razie uwa­ żam, że powinnyśmy pozostać w stałym kontakcie, pisząc do siebie i utwierdzając się nawzajem w na­ szym postanowieniu. Bo kto wie, co jeszcze może się zdarzyć... Nie dokończyła, ale wszystkie wzdrygnęły się od­ ruchowo. - Zgoda - Amelia wypowiedziała to słowo tak szybko, jakby paliło jej gardło i chciała natychmiast wyrzucić je z siebie. - Zgoda - dodała jak echo Lenore. Ich dłonie znów się spotkały i momentalnie roz­ łączyły niby spłoszone ptaki, gdyż drzwi plebanii rozwarły się, pchnięte energiczną dłonią. - Lenore, chodź już, dosyć pogaduszek na dzisiaj - Alberta Brownley wypowiedziała zaproszenie jak rozkaz, który musi zostać bezdyskusyjnie wykonany. - Trzymaj się. - Tori mocno ścisnęła dłoń Lenore. - Ty też, kochana. 11

- I nie zapomnij napisać. - Amelia mrugnęła do niej niedostrzegalnie. - Nawzajem - rzuciła Lenore, spiesząc za matką. Nie potrafiła sobie wyobrazić, jak będzie realizo­ wać śmiały cel, który sobie dzisiaj postawiła. Ale wiedziała, że nie zrezygnuje z buntu. Nie poddamy się dyktatowi społeczeństwa i sa­ me pokierujemy swoim losem. Jeśli tylko zdołają...

1 Gałęzie starych sosen i dębów skrzypiały w po­ dmuchach wiatru, akompaniując odgłosom wyda­ wanym przez koła podróżnego kocza, toczącego się ku wybrzeżu Maine. Lenore Eugenia Brownley odruchowo poprawiła włosy, uczesane w gładki kok, i w tej samej chwili zdała sobie sprawę, iż ten pusty gest sprawdzania nienagannej fryzury należy do jej dawnego życia. Z zakłopotaniem splotła dłonie w eleganckich rę­ kawiczkach, jakby chciała je powstrzymać przed dalszym niestosownym działaniem, i z trudem opa­ nowała w sobie przypływ tęsknoty za domem. Do­ piero teraz zdała sobie sprawę, jak bardzo wrosło w jej życie to miejsce, przeciwko któremu próbo­ wała się zbuntować. - Zupełnie jak gdyby w Maine zwracano uwagę wyłącznie na prezencję - powiedziała na głos, iro­ nicznym tonem. - Słucham, panno Lenore? - zapytała, nie odwra­ cając głowy od okna, pokojówka Jenna Wetson, sie­ dząca naprzeciwko niej i wpatrzona w przesuwają- 13

ce się za szybą krajobrazy. - Przepraszam panienkę, ale całkiem się zagapiłam. Już tak dawno nie wyjeż­ dżaliśmy do pani babci, że prawie zapomniałam, jak piękne drzewa rosną poza miastem i jakie świeże jest tu powietrze. W miarę jak powóz oddalał się od Zapylonych przedmieść Bostonu, pokojówka stawała się coraz bardziej ożywiona i rozmowna. Lenore wcale to nie przeszkadzało. Lubiła tę miłą, na swój sposób by­ strą kobietę. Radosne paplanie Jenny rozpraszało pełne obawy myśli, które bez ustanku towarzyszy­ ły jej w tej podróży. - Panno Lenore? - Zaniepokojona służąca wreszcie oderwała wzrok od okna i uważnie spojrzała na swo­ ją młodą panią. - Czy dobrze się panienka czuje? Wy­ daje się panienką dziwnie nieswoja i taka małomów­ na. Pewnikiem, jak i ja, odzwyczaiła się od wyjazdów. Na szczęście już niedługo będziemy na miejscu. Lenore wiedziała o tym równie dobrze jak Jenna. Im bliżej celu, tym boleśniej ciążył jej w żołądku lo­ dowaty kamień. Niedawno przebyli rzekę Piscata- qua i dom babci Worth powinien lada chwila uka­ zać się za zakrętem. - Jenno, podaj mi, proszę, kapelusz z pudła - po­ leciła, odsuwając chwilowo na bok niepewność, ogarniającą ją na myśl o spotkaniu z przeszłością. - Ten ze złoto haftowanymi wstążkami. Chcę wyglą­ dać jak najlepiej, gdy stanę przed babcią. Nawet jeśli nikt w Maine nie zwracał uwagi na prezencję, miała poczucie, że powinna o nią zadbać, 14

chociażby tylko dla samej siebie. Chciała, aby w pierwszym momencie spotkania po latach babka zobaczyła w niej już nie rozbrykaną nastolatkę, tyl­ ko rozsądną, dobrze ułożoną młodą damę. Dobrze ubrana i dobrze ułożona lalka, nic wię­ cej, dodała w myśli z gorzkim uśmiechem, zaciska­ jąc dłonie na podołku. - Mam nadzieję, iż tym razem nie będę musiała bez ustanku wysłuchiwać, że mam się nie garbić i zachowywać się jak przystało na pannę z dobrego domu - mruknęła. - Babcia miała trochę racji z tym garbieniem się - nadmieniła Jenna, sięgając na tył wozu po pudło. - W tamtym roku panienka tak śmignęła do góry, że przerosła pannę Margaret. Kiedy to było, chyba z pięć łat temu? - Sześć. - Ostatni raz babcia zaprosiła ją do siebie sześć lat temu. Lenore z bólem przypomniała sobie kolejne zaproszenia, które już nie dotyczyły jej. Za to Maggie jeździła do Maine w każde lato i często jesz­ cze poza sezonem. Lenore musiała zostawać w domu. - No właśnie - podjęła Jenna, wyciągając z pudła elegancki słomkowy kapelusz-budkę, ozdobiony bluszczem z zielonego jedwabiu i bladożółtymi ró­ życzkami. - Jestem pewna, że starsza pani ucieszy się, widząc, jakie ładne i szykowne dziewczę wyrosło z pa­ nienki. Szkoda, że pani Maggie jak raz popłynęła do Irlandii, bo też by się ucieszyła. No, ale przecież mło- dej żonie wypada odwiedzić rodzinę nowego męża. Lenore nieuważnie słuchała tych wywodów. Ni- 15

gdy nie lubiła, gdy rozdzielano ją z siostrą, i zawsze bardzo tęskniła za Maggie. Za każdym razem wma­ wiała sobie, że wcale nie zazdrości siostrze wyjaz­ dów i w czasie jej nieobecności może mieć rodziców tylko dla siebie. Kiedy rok temu Maggie uciekła, by związać się z człowiekiem, który przez jakiś czas słu­ żył w ich domu, i osiadła pod skrzydłami babki w Maine, mama i tata nagle stali się bardziej chętni do podsyłania tam młodszej latorośli. Znaczny ma­ jątek pani Worth powodował, że woleli nie ryzyko­ wać rodzinnego konfliktu, zwłaszcza że ich zasoby raczej się nie pomnażały. Lenore zawiązała pod brodą wstążki kapelusza i wygładziła fałdy zielonej, podróżnej sukni. Ozdo­ biona lamówką ze złocistego aksamitu, z modnymi rękawami w kształcie pagody, powinna spodobać się damie słynącej z elegancji i poczucia smaku, za jaką uchodziła babcia Sylwia. Na razie Lenore, choć bardzo pragnęła zmienić swoje życie, nie mogła po­ chwalić się niczym poza salonową prezencją. Nie poddamy się dyktatowi społeczeństwa i sa­ me pokierujemy swoim losem. Treść przysięgi, którą tak niedawno złożyły w wielkiej tajemnicy trzy zbuntowane Córy Dobro­ czynności, zapadła w pamięć Lenore jak memento, buńczuczne wyzwanie losu. Czy któraś z nich zdo­ ła wygrać swoją szansę na życiowej loterii? Ostry skwir mew, dobiegający z oddali, przywró­ cił ją do rzeczywistości, rozpraszając ponure myśli. To był sygnał, że ich podróż dobiega kresu. Powóz 16

minął granicę cienistych lasów i droga zabłysła przed nimi jasnym pasmem, wijąc się w zieleni łąk, prze­ tykanych barwnym kwieciem. Widok znajomej oko­ licy przyspieszył bicie serca. Lenore wychyliła się z okienka, wypatrując Belle Cove, babcinej rezyden­ cji, posadowionej na wale zielonych wzgórz, zamy­ kających przestrzeń łąk. Dalej był już tylko ocean. Nie raz podśmiewano się w rodzinie z babci Worth, iż uparcie nazywa swoją "wiejską chatą" tę piętrową, rozłożystą budowlę w kolonialnym stylu, z pokojami zdolnymi pomieścić dziesiątki gości i imponującym tarasem, z którego roztaczał się wi­ dok na nadbrzeżne klify i nieskończoną oceaniczną toń. Ale dla obu sióstr Belle Cove na zawsze zacho­ wało urok cudownego azylu dzieciństwa, gdzie spę­ dziły swoje najpiękniejsze lata. Lenore cofnęła gło­ wę, czując ucisk w gardle. Po niedługiej chwili koła zazgrzytały na żwirze podjazdu. Lenore wyskoczyła z powozu i popędzi­ ła ku wejściu, zostawiwszy Jennę i Marcusa, zaję­ tych wypakowywaniem bagaży. - Babciu, przyjechałam! - oznajmiła, gwałtow­ nym pchnięciem otwierając drzwi i wchodząc w głąb przestronnego holu. Odpowiedziało jej tyl­ ko echo. - Babciu, czy jesteś tam? Z głębi domu dobiegało miarowe tykanie zegara. Nikt nie wyszedł na jej przywitanie. - Babciu...? - Lenore przez moment poczuła się jak mała, zagubiona dziewczynka, którą jeszcze nie tak dawno była. Z jakiej racji łudziła się, że babcia Worth 17

wyjdzie jej na spotkanie i przygarnie w czułym uścis­ ku? Przecież Sylwia była prawdziwą emancypantką, kobietą interesu, która zarządzała własnym przedsię­ biorstwem, harując jak mężczyzna. Lenore powinna się cieszyć, jeśli uda się jej choć kilka razy porozma­ wiać z babcią w czasie tego pobytu. Tu nikt nie trwo­ nił czasu na zbędne grzeczności, nikt nie wiódł próż­ niaczego życia. Czy nie dlatego ona sama przyjechała tutaj? Tylko tu będzie mogła przemyśleć w spokoju swoje nowe plany, nie niepokojona przez nikogo. Zamknęła za sobą ciężkie, wejściowe drzwi i ru­ szyła w głąb korytarza, do saloniku położonego obok głównej klatki schodowej i jadalni, gdzie babcia przyjmowała gości oraz interesantów. Podświadomie oczekiwała widoku starszej pani, stojącej u okna wy­ chodzącego na ocean, zatopionej w rozmyślaniach. Przed wejściem zdjęła kapelusz i rękawiczki, kładąc je na rzeźbionej toaletce z lustrem, stojącej w holu. Kiedy poprawiała fryzurę, szykując się do efektowne­ go wejścia, zauważyła niewielką, kremową kopertę, wetkniętą za złotą ramę. Na wierzchu, zamaszystym, starannym pismem wypisano: Lenore. Niecierpliwym gestem otworzyła kopertę. Przy­ najmniej nie zapomniała, że przyjeżdżam, pomyśla­ ła z przekąsem. Miałam nadzieję, iż będę mogła powitać cię oso­ biście, lecz pilne sprawy wezwały mnie do Worth Lumber. Jeśli Kate nie zdąży wrócić z targu do two­ jego przyjazdu, rozgość się, proszę, w pokoju, któ- 18

ry zajmowałaś poprzednio. Pan Warren i ja z nie­ cierpliwością czekamy dzisiejszego, wspólnego obiadu. Ucałowania Sylwia Worth List przypominał raczej suchą służbową notkę niż wiadomość od babci dla długo wyczekiwanej wnuczki. Ale czy rzeczywiście wyczekiwanej? Bab­ cia od początku zdawała się faworyzować Maggie. Lenore wepchnęła kartonik z powrotem do koper­ ty, tłumiąc w sobie nagłą chęć wrócenia do Jenny i Marcusa i nakazania natychmiastowego odjazdu. W następnej chwili pomyślała o Amy i Tori. Czy tak postąpiłyby na jej miejscu? Na pewno nie! Mu­ si wytrwać, tak jak im obiecała. Być może wróciłaby, gdyby miała co robić w Bo­ stonie, ale nie czekało jej tam nic poza nieustannym korowodem nudnych bali i rautów, okraszonych blichtrem, czczą gadaniną i sztucznymi uśmiecha­ mi. Nie cierpiała tych sytuacji, gdy męskie spojrze­ nia taksowały ją jak jałówkę, prowadzoną na targ. Nie, nie po to odważyła się na tę podróż, by zrej­ terować jak niepyszna spod progu babcinego domu. - Panienko Lenore? - glos Marcusa Watsona za­ dudnił w przestrzeni. - Proszę powiedzieć, gdzie mam postawić kufry? Pani Butler nie ma w kuchni. - Powiedz Jennie, że będę mieszkać w tym sa­ mym pokoju, co zawsze. Poproś, aby wypakowała mi i wyprasowała popołudniową suknię ze złocistej 19

tafty. Pani Worth oczekuje mnie dzisiaj na powital­ nym obiedzie. - Tak jest, panienko - stangret wycofał się cicho i dyskretnie jak wytrawny lokaj. Obiad z babcią i Jakubem Warrenem... Lenore lu­ biła miłego pana o wesołych oczach, który zawsze miał dla niej w kieszeni ulubione, cytrynowe drop­ sy. Ku niezadowoleniu papy babcia traktowała War­ rena bardziej jak zaufanego, bliskiego przyjaciela rodziny niż zarządcę tartaku, który prowadziła po śmierci męża. Jego syn, Jake, tak jak i ojciec wtopił się w krąg Sylwii i jej domostwa. Odkąd siostry zaczęły przy­ jeżdżać tu na wakacje, stał się ukochanym towarzy­ szem zabaw Maggie. Smarkata Lenore plątała się przy nich na doczepkę, ciągle dopraszając się, aby zabrali ją na ryby do zatoki Belle Cove albo na ja­ gody do lasu. Skrycie durzyła się w przystojnym chłopaku i drżała za każdym razem, kiedy spojrzał na nią tymi swoimi orzechowymi, wesołymi ocza­ mi. Wiecznie szukała jego spojrzenia i czerwieniła się jak piwonia, gdy czasami raczył ją zauważyć. Wspomnienie ukochanych miejsc dzieciństwa wróciło ze zdwojoną siłą. Kiedy Maggie z Jake'em przepadali gdzieś bez niej, Lenore wymykała się do Belle Cove, aby tam, siedząc na skale, bez końca wpatrywać się w przestwór oceanu i nasłuchiwać krzyku mew i szumu przyboju. Jake śmiał się, że w poprzednim wcieleniu musiała być piratem, sko­ ro okazała się tak czuła na zew morza. 20

Wiedziona odruchem, przeszła przez foyer i otwo­ rzyła wielkie francuskie drzwi, wiodące na taras wido­ kowy. Mrugając w blasku słońca, podeszła do poręczy i głęboko nabrała w płuca ożywczego powietrza, prze­ syconego zapachem soli i sosnowych igieł. W dole, w zatoce, wiło się pasmo białych i żółtych korkowych bojek, podskakujących na falach, nad którymi z pi­ skiem fruwało morskie ptactwo. Bojki wskazywały sieci na homary. Odkąd pamiętała, zastawiał je Job Pruitt. Z tej wysokości wyglądały na małe, ale pamię­ tała, iż w rzeczywistości ledwie mieściły się w dziecię­ cych dłoniach. Lenore uśmiechnęła się mimo woli, wspominając, jak piszczały z Maggie, gdy Jake stra­ szył je potworem z ogromnymi szczypcami i długimi wąsami. A potem były wspaniałe sobotnie kolacje, kie­ dy nawet dystyngowana babcia wyjadała palcami de­ likatne, białe mięso. Lenore zacisnęła powieki. Nagle zatęskniła za tym wszystkim, a najbardziej za Maggie. Tęsknota boleśnie przybrała na sile w ciągu ostat­ niego roku, kiedy starsza siostra wyjechała do Maine, aby pomagać babci przy prowadzeniu młyna, po czym osiadła tam na dobre, poślubiwszy człowieka, którego wskazało jej własne serce, a nie kategorycz­ ny rodzicielski nakaz. - Szkoda, że cię tu nie ma, Maggie - szepnęła, wy­ stawiając twarz na podmuchy bryzy. - Chciałabym tak jak ty odnaleźć swoją drogę i mieć odwagę, aby nią po­ dążyć. Och, siostrzyczko, czemu nie ma cię przy mnie, gdy najbardziej potrzebuję twojej rady i wsparcia? 21

Z drugiej strony zdawała sobie sprawę, że gdyby Maggie z Devinem byli na miejscu, ojciec w żadnym wypadku nie zezwoliłby jej na przyjazd. Dopiero kiedy do Bostonu nadeszły wieści, że młodzi mał­ żonkowie popłynęli do Irlandii, aby Margaret mog­ ła poznać rodzinę męża, tata Brownley uznał, iż przyszedł właściwy moment, aby podesłać teścio­ wej młodszą latorośl. W ten sposób dał sygnał, iż pragnąłby przywrócić dobre rodzinne stosunki, mocno nadszarpnięte zeszłorocznym mezaliansem starszej wnuczki. Pani Brownley otwarcie powie­ działa Lenore, że sytuacja finansowa rodziny nie jest najlepsza i należy na powrót wkupić się w łaski seniorki rodu, której interesy jak zwykle szły do­ skonale. Lenore nie mogła uwierzyć własnym uszom - oto los sam podsuwał jej wyjście. Nie mu­ siała podejmować żadnych starań. - O, jest panienka! Tak myślałam, że znajdę ją na tarasie - odezwała się za jej plecami Jenna. Podeszła i troskliwie otuliła ramiona swojej pani miękkim, ciepłym szalem. Lenore z trudem wróciła do rzeczywistości. Jak długo dumała na tym tarasie, podróżując myślami w przeszłość, bliższą i dalszą? - Dzięki, Jenno - powiedziała z wdzięcznością, gdyż zdążyła już zmarznąć. - Skąd wiedziałaś, że tu jestem? Szczupła kobieta w skromnej, ciemnej sukni, ja­ ka przystoi służbie, stanęła przy niej, opierając się o balustradę, również otulając się szalem, skrom­ nym i czarnym. 22

- Pani Butler zapamiętała, że kiedy panienka by­ ła dzieckiem, zawsze umykała tutaj. No, chyba że Maggie i Jake wyciągali ją gdzieś na zabawę. Jenna powiodła spojrzeniem po zębatej linii nad­ brzeżnych skał. - Panienka nigdy nie nudziła się sama ze sobą - ciągnęła. - Pamiętam, ileż to razy babcia nakrywa­ ła ją na czytaniu książek nie przeznaczonych dla młodych dam. Nawet anatomicznych atlasów pana Jake'a, które starsza pani kupiła mu, kiedy zaczął studiować medycynę - dodała, chichocząc. - Pani Butler mówiła mi, że teraz jest z niego wielce po­ ważany pan doktor i że leczy całą okolicę. Pomy­ śleć, do czego może dojść młody człowiek, jeśli wy­ trwale zdąża do celu! - Święta racja, Jenno - przytaknęła z przekona­ niem Lenore, choć ogarnęła ją fala goryczy. Jake zo­ stał lekarzem, a Maggie nauczyła się zarządzać przedsiębiorstwem babci, tak jak kiedyś marzyła. Jedno i drugie od początku trzymało się raz obra­ nej drogi. Tylko młodsza panna Brownley wiodła próżniaczy żywot na bostońskich salonach i sama nie wiedziała, co chce robić w życiu. Wychuchana córeczka rodziców, których jedyne zmartwienie sta­ nowiło to, jak stosownie wydać ją za mąż. Stosow­ nie, czyli bogato i jak najbardziej arystokratycznie. Wspominając swoich niewydarzonych dobiegaczy, Lenore zaczęła skłaniać się do wniosku, że obie te cechy są nie do pogodzenia. Skrzywiła się z obrzydzeniem i ciaśniej otuliła szalem. 23

- Zaraz mi się panienka przeziębi - zauważyła z troską Jenna. - Lepiej chodźmy do kuchni. Pani Butler zrobi nam dobrej, gorącej herbaty. Ciepłe, gościnne królestwo Kate Butler pachniało cy­ namonem i ziołami. Lenore uwielbiała to miejsce, gdzie ceglana podłoga i robocze, drewniane stoły, zawsze lśni­ ły czystością podobnie jak rząd pięknie wypucowanych miedzianych rondli nad kuchnią. Spędziły tu z Maggie niejedno szczęśliwe popołudnie, wycinając piernikowe ludziki z imbirowego ciasta, popijając gorące mleko z miodem, plotkując z Kate i kucharkami. Babka, zaję­ ta przez cały dzień swoimi interesami i tartakiem, nie miała czasu zajmować się nimi. - Panienka Lenore, kopę lat! - Krępa, niska Irland­ ka uśmiechnęła się na jej widok od ucha do ucha i otarłszy dłonie w fartuch, rzuciła się, by ją powitać. - Ależ panienka wyrosła - powiedziała, odsuwa­ jąc Lenore na odległość ramion, by lepiej się jej przyjrzeć. - A śliczna jest niczym święta Brygida na obrazie w naszym kościele. Nasza pani Worth bę­ dzie dumna z wnuczki! - Ty też świetnie wyglądasz, Kate. - Lenore ze wzruszeniem ucałowała kobietę w rumiane policzki. Z wyjątkiem kilku siwych pasemek we włosach i pa­ ru zmarszczek gospodyni wyglądała tak samo, jak zapamiętała ją z dawnych łat - serdeczna, kochana osoba, do której zawsze można było się przytulić i wypłakać dziewczęce smutki. Zupełne przeciwień­ stwo jej oschłej, zasadniczej matki. Nawet babcia 24

Worth, choć szalenie kochała swoje wnuczki, prze­ ważnie kryła uczucia za arystokratyczną fasadą. Nic też dziwnego, że dla małej Nory Kate stała się wy­ rocznią we wszelkich sprawach, a jej kuchnia - prawdziwym pępkiem świata. - Prawie się nie zmie­ niłaś- dodała. - O, nie przesadzajmy, latka lecą nieubłaganie, Ale dla ciebie będę zawsze tą samą Kate - roześmia­ ła się kobieta, a w niebieskich oczach zamigotały wesołe iskierki. - Za to ty, moja droga, zmieniłaś się po prostu nie do poznania. Prawdziwa młoda dama! Obróć no się, niech ci się jeszcze przyjrzę. Lenore wykonała posłusznie taneczny obrót na środku kuchni. Znów poczuła się swojsko i szczęś­ liwie jak dawniej, jakby te parę smutnych lat nagle wyparowało. - A co słychać u Maggie, Kate? - zagadnęła, po­ rwana kolejną falą tęsknoty, którą to magiczne miejsce przywołało z nową siłą. - Och, zapracowana jak zwykle. Cięgiem jeździ do tartaku, a to z panem Reilly, a to z panią Worth. Ale jest szczęśliwa, bo ma życie takie, jakie sobie wymarzyła, a to jest najważniejsze. - W takim razie bardzo się cieszę, bo nie miałam od niej żadnych wiadomości - powiedziała Lenore. - Od mamy i taty nic nie mogłam się dowiedzieć na jej temat. Wiem tylko tyle, co przekazali mi przyja­ ciele, do których Maggie pisuje listy. Kiedy w zeszłym roku rodzice wrócili z Maine, bardzo wzburzeni, zaczęli zachowywać się tak, jak- 25

by w ogóle nie mieli starszej córki. Jeśli ktoś się o nią dopytywał, odpowiadali krótko, że wyszła za irlandzkiego przedsiębiorcę stoczniowego i prze­ prowadziła się do Maine, gdzie pomaga babci w prowadzeniu rodzinnego przedsiębiorstwa. Kate popatrzyła na Lenore z niedowierzaniem. - Niemożliwe, żebyś nie dostała żadnych listów, panienko! Przecież pani Margaret pisuje do ciebie co tydzień, jak rok długi, od chwili, kiedy tylko tu przyjechała! Czasami prosiła mnie nawet, żebym odwiozła listy na pocztę, kiedy wybieram się na targ. Kiedy indziej wysyłał je pan Warren, jadąc do kliniki. Zawsze szły do Bostonu razem z tartaczny­ mi bilansami, więc w żaden sposób nie mogły zgu­ bić się po drodze. Lenore omal nie popłakała się z ulgi. A więc Mag­ gie nie zapomniała o niej! Kolejna myśl była nato­ miast nie do zniesienia - rodzice rozmyślnie prze­ chwytywali listy i chowali je przed nią! Czy również otwierali je i czytali? Podłość ich postępowania po­ woli docierała do świadomości Lenore. Zacisnęła pięści w bezsilnej złości. Ileż by teraz dała, aby cof­ nąć gorzkie żale, jakie wylewała na wyrodną sio- strzycę w ciągu całego roku. Zbyt łatwo uwierzyła, że tak po prostu zapomniała o niej. I pomyśleć, że zazdrościła Tori, że dostaje wieści od Maggie, dum­ nie udając, że nie interesuje się nimi, choć chciwie łowiła każdy strzępek wiadomości. Boże, gdyby nie owa fałszywa duma, która zabu­ rzyła jej zdolność rozumowania, poprosiłaby Tori 26

o przesłanie wiadomości do Margaret po tym, jak nie odpowiedziała na kilka jej listów po kolei. Wszystko by się wyjaśniło i oszczędziłaby sobie zgryzot. - Oj, ale panienka pobladła - powiedziała z troską Kate. - Nie trzeba gryźć się tym, co było. Najlepiej, jak panienka porządnie odpocznie po podróży, to i świat od razu wyda się weselszy. Siadaj sobie, ko­ chana - wytarła ścierką stołek i podsunęła go Lenore - a ja szybciutko zrobię mocnej, gorącej herbatki z konfiturami, takiej jaką lubisz. Lenore z ulgą opadła na stołek, przyglądając się energicznej krzątaninie Kate przy palenisku, gdzie na fajerkach parował wielki, miedziany czajnik. Za­ raz z kredensu wyjechała na stół zastawa w niebie- skie kwiatki oraz malowany talerz z pasterką, na który gospodyni wysypała wonne, cynamonowe ciasteczka. Znów wróciła wspaniała, domowa at­ mosfera tego miejsca, której tak była spragniona. - Najlepiej będzie - odezwała się Kate - jeśli pa­ nienka przeciągnęłaby swój pobyt u nas o tydzień czy dwa. Państwo Reilly mówili, że powinni wrócić z Irlandii do końca lipca. Wtedy pogadałybyście so­ bie o wszystkim. Lenore w milczeniu skinęła głową. Bardzo chcia­ ła porozmawiać z siostrą. Coraz częściej myślała, że przykład Meg może stanowić dla niej życiową wskazówkę, której tak bardzo potrzebuje. - A niech mi panienka powie - zagadnęła znie­ nacka Kate, ustawiając naczynia na tacy - czy na tych wszystkich wielkich i wytwornych balach po- 27

znała jakiegoś pięknego i bogatego księcia z bajki? Niechciany wizerunek Jonathana Adamsa Lawren­ ce'a III, starszego brata Amelii, wypłynął na chwilę w pamięci Lenore. W pewnym momencie, niedługo po ucieczce Maggie do Maine, bardzo pochlebiał jej fakt, iż niedawny adorator siostry zwrócił swój afekt ' właśnie ku niej. Mama i tata również byli zachwyce­ ni. Teraz wzdrygała się na wspomnienie obleśnych warg tego nuworysza i jego czerwonych, rzeźnickich dłoni. Czyż nie podjęła decyzji o przyjeździe tutaj głównie dlatego, że chciała przed nim uciec? - Nie - zaprzeczyła nieco zbyt skwapliwie. - A już na pewno nie pięknego. Co najwyżej bogate­ go, choć i to okazało się bajką. - A ja ci mówię, że jeszcze takiego spotkasz, dzie­ cinko. Póki co napij się gorącej herbatki i pojedz so­ bie ciasteczek. Zaś o tym, co nie był nic wart, lepiej od razu zapomnieć. Niech pójdzie w diabły! Zanim Lenore zdążyła odpowiedzieć, w głębi do­ mu zegar dźwięcznie wybił cztery razy. Kate, która również nalała sobie herbaty, z trzaskiem odstawi­ ła kubek i zerwała się na równe nogi. - Na włócznię świętego Jerzego, toż to już czwar­ ta, a ja jestem w lesie z obiadem! - wykrzyknęła. - Panienka wybaczy, ale muszę się brać za gary. Wia­ domo, jaka akuratna jest pani Worth, jeśli chodzi o punktualność. Niech panienka idzie na górę i prześpi się trochę przed obiadem. - Nie, Kate, lepiej zostanę tutaj i pomogę ci - po­ wiedziała Lenore i w tym samym momencie zdu- 28