ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 229 784
  • Obserwuję974
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 290 162

075. Cudowna kuracja - Nancy Butler

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

075. Cudowna kuracja - Nancy Butler.pdf

ziomek72 EBooki Biblioteka ebooków
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 309 stron)

Nancy Butler Cudowna kuracja Z angielskiego przełożyła Aleksandra Jagiełowicz

Paniom przy śniadaniu - Shirley, Lois, Donnie, Anne, Karen i Tracey Bo nie jestem godna, aby ci ofiarować to, co tak gorąco pragnę ci dać... I mniej jeszcze godna, aby otrzymać to, bez czego żyć nie potrafię W. Szekspir, „Burza". Przełożył Jerzy S. Sito

1 Będzie musiał zabić Ronalda Palfry'ego. Morgan Pearce po zastanowieniu stwierdził, że nie ma wyboru - jeśli nie popełni zbrodni, spędzi resztę ży- cia na czekaniu, aż Ronald przejdzie do sedna sprawy. Zaczął - nie bez przyjemności - rozważać w myślach różne sposoby zadawania śmierci. Jego skazany na pewną śmierć współbiesiadnik tymczasem spokojnie brzęczał dalej - jak zwykle, na jednym oddechu. Na usilną prośbę Ronalda jedli kolację u Watiersa. Za- zwyczaj Morgan bardzo sobie cenił tę doskonałą kuchnię, tym razem jednak posiłek wiązł mu w gardle jak smętny kłąb kłaków: irytacja doprawdy nie była najlepszym sosem. - Co mówiłeś? - Morgan gwałtownie wrócił do rze- czywistości, odniósł wrażenie, że właśnie przegapił coś bardzo ważnego. - Powiedziałem - posłusznie wyrecytował Ronald - że generał postanowił napisać pamiętniki. Życzyłby so- bie, abyś zajął się rękopisem. Od czasu do czasu masz przecie coś wspólnego z książkami. - Nie, nie to - Morgan uciszył go machnięciem dło- ni. - To, co mówiłeś wcześniej i przeżułeś wraz z kę­ sem dziczyzny. - Cóż... powiedziałem ojcu, że pojedziesz do Winder- mere i osobiście zapoznasz się z książką. 7

Morgan odłożył widelec i zmarszczył brwi. - Tak też mi się zdawało, że to powiedziałeś. Niezmiennie radosna twarz Ronalda zasępiła się z lekka. Przeczesał dłonią kędzierzawą strzechę wło­ sów, mierzwiąc ją jeszcze bardziej. - Wiem, że to może zbytnia śmiałość z mojej stro­ ny, że żądam od ciebie, abyś opuścił Londyn tuż przed rozpoczęciem sezonu. - Zostaw sezon w spokoju. Martwię się raczej o Grambling House. Wiesz, że wyprzedałem się jedynie dlatego, iż mój wuj niedomagał i potrzebował pomocy. - No cóż, dawno już przestał niedomagać - zauwa­ żył Ronald. - Wydaje mi się zdrów jak ryba. W wydaw­ nictwie też chyba wszystko toczy się właściwym torem. - I tak powinno zostać. Wyjazd nie wchodzi w grę. - Morgan wrócił do swojego kotleta cielęcego, po czym dodał już spokojniej: - Jeśli twój ojciec naprawdę chce się ze mną spotkać, możemy tam pojechać w lipcu. Twarz Ronalda przybrała żałosny wyraz i Morgan mógłby przysiąc, że zadrżała mu dolna warga. - Boję się, że do tej pory zdąży się już zniechęcić. Ostat­ nio tylko ta książka trzyma go przy życiu. Orientujesz się, jak to jest... żołnierz w stanie spoczynku... nie wie, co ma ze sobą zrobić. Pisanie memuarów było niczym balsam na jego duszę. Nie może się tylko zdecydować, co powinien zostawić, a co usunąć. Książka rozrosła się do monstrual­ nych rozmiarów. I wiesz, czego mu teraz potrzeba? - brnął dalej Ronald, niezrażony coraz głębszym marsem na czo­ le Morgana. - Kogoś takiego jak ty, kto zna się na tych sprawach i pomoże mu wszystko poukładać. Spojrzał w talerz i zaraz szybko podniósł wzrok z wyrazem twarzy, który zmiękczyłby nawet głaz. 8

Morgan wiedział, co za chwilę nastąpi: ostatni, za­ bójczy cios. - Obiecałem ojcu, że to zrobisz, stary druhu. Że zro­ bisz to... dla mnie. Właściwie Morgan powinien był już się do tego przy­ zwyczaić. Historia powtarzała się Za każdym razem, kiedy przyjaciel próbował coś na nim wymusić - od po­ lecenia najlepszego obuwnika po przedstawienie mło­ dzieńca smakowitej aktoreczce. To dla Ronalda Palfry'ego, zwykł powtarzać sobie Morgan przy każdym nowym żądaniu. Przyjaciela, to­ warzysza broni... człowieka, który uratował mi życie. W sumie nieważne, czy to ostatnie stwierdzenie by­ ło zgodne z prawdą, czy nie. Ronald uważał, że w Hisz­ panii rzeczywiście uratował życie swemu majorowi, co właściwie wychodziło na to samo. W jego oczach Mor­ gan miał wobec niego dług honoru. Morgan często - i gorąco - pragnął, aby porucznik Palfry wybrał sobie wtedy inne drzewo, by odpowie­ dzieć na zew natury. Takie, w którego gałęziach nie cza­ ił się francuski żołnierz. Albo przynajmniej - aby on, Morgan, nie pozwolił Ronaldowi sądzić, że tam, w do­ linie za Travertiną, Ronald zmierzył się z prawdziwym strzelcem. A jednak pozwalał na to - cóż, dla wielu bar­ dzo skomplikowanych powodów. A kiedy już wpląta­ łeś się w oszustwo, nawet w dobrej sprawie, nigdy się z niego do końca nie wypłaczesz, westchnął w duchu. Ronald był prawdziwym dżentelmenem i nie wspo­ minał o długu wprost, ale w istocie miał go przez cały czas w pamięci, zwłaszcza prosząc o kolejną uprzej­ mość. Tym razem jednak przeholował. - Nie chodzi o Grambling House. Moja siostra wresz- 9

cie ustaliła datę ślubu z Waverleyem - na koniec czerw­ ca. Muszę jej pomóc w przygotowaniach. Nowa informacja natychmiast odwróciła uwagę Ro­ nalda. - Cóż za cios dla niej. Doprawdy, trudno uwierzyć, że istotnie zamierza za niego wyjść. Waverley z pew­ nością wie, jak się miały sprawy pomiędzy nią a Philli- pem DeBurgh. Morgan zacisnął szczęki. - Ronaldzie, stanowczo odmawiam dyskusji na temat skomplikowanych spraw osobistych mojej siostry. Na­ wet z tobą. Powinna wystarczyć ci świadomość, że trzy­ ma mnie tu nie tylko wydawnictwo, ale i ślub Kitty... - ... oraz buduar lady Farley - ponuro wtrącił Ronald. - Nie zapominajmy i o tym. I nie mydl mi oczu wymów­ kami, Morganie. Masz trzech zastępców, którzy poprowa­ dzą Grambling House podczas twojej nieobecności. A twoja siostra ma do dyspozycji cały klan Waverleyów. To lady Farley tak cię trzyma w Londynie. Doprawdy, da­ leki jestem od wtrącania się w cudze miłostki, ale słysza­ łem, że jej mąż wkrótce wraca z Wiednia. Morgan niewinnie studiował swoją spinkę w man­ kiecie. - Nic podobnego do mnie nie dotarło. - Nie obracasz się w kręgach dyplomatycznych. - O, czyżbyś ty tam bywał? - Spojrzał na Ronalda z powątpiewaniem. Ronald nadął się jak balon. - Brat Bertie Chitwood jest w przyjaznych stosun­ kach z sekretarzem lorda Alpingtona. Bertie twierdzi, że Alpington odwołał lorda Farleya. - Tak - Morgan w zadumie przeżuwał kęs pieczone- 10

go ziemniaka. - Istotnie, wydaje mi się, że to pewne źródło informacji. Czy to nie Benie właśnie przysięgał, że zeszłej zimy na promie na wyspę Wight widział Na­ poleona Bonaparte? Ronald nie chciał uznać się za pokonanego. - Radzę ci tylko jak mężczyzna mężczyźnie, żebyś w sprawie lady Farley przynajmniej zadbał o pozory. Chodzą słuchy, że jej mąż zabił dwóch przeciwników w pojedynku honorowym... Morgan omal nie prychnął wzgardliwie. - A kiedyż to było? Za panowania królowej Anny? Dobry Boże, Ronaldzie, ten człowiek ma siedemdzie­ siątkę na karku. Nagle zrozumiał, czemu ma służyć zaproszenie do Windermere. Teraz już wiedział, dlaczego Ronald tak bardzo nalegał. Znów odezwała się ta przeklęta sprawa z francuskim strzelcem. Natychmiast po dokonaniu swego „heroicznego" wyczynu Ronald uroił sobie w swej pustej łepetynie, że jest odpowiedzialny za bezpieczeństwo i dobre imię swego majora. Zadzierżysty oficer, znany swoim żoł- Inierzom jako Szalony Morgan, nagle został zmuszony do zachowywania rozsądku na polu bitwy. Istotnie, rzucać się w wir walki, nie bacząc na zagro­ ­enie, kiedy człowiek musi się martwić tylko o własną skórę, to jedna sprawa, ale mieć w takiej chwili uwie­ szonego u swego boku młodego podwładnego, to już całkiem co innego. Morgan najbardziej obawiał się, że porucznik Palf ry pewnego dnia zechce przyjąć we włas­ ną pierś przeznaczony dlań cios szpady czy kulę. A te­ go na pewno nie chciałby mieć na sumieniu. Oczywiście, co innego, gdyby własnoręcznie udusił 11

Ronalda, a prawdopodobieństwo takiego zakończenia ich znajomości wzrastało z każdym dniem. Nawet kie­ dy obaj opuścili szeregi armii i wrócili w stosunkowo spokojne okolice Londynu, Ronald nieustannie deptał mu po piętach i plątał się pod nogami jak przeklęty anioł stróż w przedniej jakości niebieskim surducie i zdobnych butach z cholewami. Morgan wycelował w przyjaciela widelec, jakby to była broń. - Nie myśl sobie, że nie wywęszyłem, do czego zmie­ rzasz, usiłując znaleźć pretekst, aby mnie wywabić z Londynu i uchronić przed zazdrosnym mężem... któ­ ry pewnie już nawet nie podniesie pistoletu bez pomo­ cy lokaja. Walczysz z wiatrakami... jak zwykle zresztą. Ronald zmrużył oczy. - Nie szukam pretekstów. Ojciec naprawdę popro­ sił mnie o twoją pomoc. Przypadkiem stało się to w sa­ mą porę. - W samą porę, faktycznie. - A poza tym, skoro tak bardzo pożądasz kobiecego towarzystwa - ciągnął Ronald - pozwolę sobie przypo­ mnieć ci, że mam dwie siostry, Bettinę i Ariadnę. Wciąż z nami mieszkają. - Wciąż z wami mieszkają, hę? Wierz mi, nie wywa­ bisz mnie z Londynu wdziękami swoich piegowatych siostrzyczek! - Dla twej informacji, to brylanty czystej wody. Nie mają zbyt wiele rozumu, to prawda, ale ty za to masz go aż za dużo dla ciebie samego! - Dziękuję... to chyba komplement? - Daj spokój, stary druhu - tym razem Ronald omal się nie rozpłakał. - Powiedz, że to zrobisz. Szalony Mor- 12

gan Pearce nigdy nie cofa się przed wyzwaniem - oczy mu zabłysły. - Poza tym mam wrażenie, że czytelnicy chętnie sięgną po wspomnienia z wojny, zwłaszcza te­ raz, kiedy już pokonaliśmy Napoleona. Grambling House rzeczywiście może zacząć przynosić zyski. Morgan zgromił go wzrokiem. - Nie ucz mnie, jak prowadzić interes. - Odsunął ta­ lerz i chwycił szklankę czerwonego wina. Opróżnił ją szybko pod uważnym, wyczekującym spojrzeniem to­ warzysza. Ronald kilkakrotnie potarł podbródek kost­ kami palców. - Nie musisz spędzić tam więcej niż dwa tygodnie - ku­ sił, wyczuwając słabszy punkt w zbroi przyjaciela. - Po­ winno wystarczyć, żeby ojciec z powrotem wdrożył się do pracy. Oczywiście, aż się pali do tego, aby ci pokazać Windermere, więc nie będzie to tylko nocne markowanie. Problem w tym, że Morgan lubił nocne markowanie. Dlatego właśnie zgodził się przejąć kierownictwo Gram­ bling House od wuja, który przeszedł lekki atak apo­ pleksji. Dzięki temu legła w gruzach życiowa maksyma jego ojca - że Pearce'owie nie kalają się żadną formą handlu, nawet najbardziej elegancką i wyrafinowaną. Ronald nie był wiele lepszy. On też sądził, że to tyl­ ko chwilowy kaprys złotego młodzieńca, którym ten szybko się znudzi. Stało się jednak inaczej - Morgano­ wi wydało się nawet, że osiąga pierwsze sukcesy, i czuł, ie nie powinien tracić rozpędu, przekazując sprawy ręce zastępców. Mimo wszystko Ronald miał częściowo rację. Gram­ bling House mógł wiele skorzystać na dobrze napisa­ nych memuarach. Kariera wojskowa generała sir Janu­ ­a Palfry'ego obejmowała wiele dziesięcioleci. Widział 13

walki na polach bitew wojny z koloniami amerykań­ skimi i w Indiach, a jego zimna krew w obliczu ognia przeszła do legendy. Memuary zdecydowanie miały swoje zalety, ale nie wtedy, kiedy wymagały od Morgana kilkutygodniowej nieobecności w Londynie. Udało mu się wreszcie zagrzać miejsce i nie spieszył się, aby znów zakłócić równowagę. Właśnie miał wygłosić stanowczą i ostateczną odmowę, kiedy popełnił kolejny błąd, podnosząc wzrok na Ronal­ da. A Ronald miał znowu w oczach ten wyraz radosnego oczekiwania, który błąkał się tam od czasów Travertiny. Wyraz, przypominający Morganowi spojrzenie szczenia­ ka spaniela, którego miał w dzieciństwie - te same przej­ rzyste, brązowe ślepia, ta sama niewypowiedziana obietni­ ca, że od „nie" niechybnie pęknie mu serce. - Och, dobrze - rzekł ostatecznie, siląc się na pogod­ ny ton. - Pojadę do Palfry Park, skoro ma cię to uszczęś­ liwić. Możemy pojechać do Windermere, a potem... - O, nie - szybko przerwał mu Ronald. - Nie poja­ dę z tobą. Mam tu tysiąc spraw do załatwienia i zajmie mi to jeszcze z miesiąc. Poza tym w przyszłym tygo­ dniu jestem umówiony na kolację u Carltonów. Nie mogę przecież zawieść regenta, jak sądzisz? Morgan zmełł w ustach przekleństwo. Ronald nigdy nie był geniuszem taktycznym na polu bitwy, ale tym razem, z pomocą odwiecznego długu honorowego, jakoś zdołał go przechytrzyć. Oczywiście, głównie była to je­ go własna, Morgana, wina. Cztery lata temu w Hiszpa­ nii trzeba było powiedzieć Ronaldowi prawdę. Cóż, poniewczasie zorientował się, że los ma szcze­ gólne poczucie humoru. 14

Kitty Pearce pochyliła się nad pracą, bezmyślnie od­ rzucając na bok nieposłuszny loczek, który łaskotał ją w nos. Okno w salonie wuja było otwarte i rozkoszny powiew od czasu do czasu muskał sekretarzyk, przy którym wypisywała zaproszenia na ślub. Morgan wkrótce tu będzie i razem przejrzą stronice, które zaznaczyła w La Belle Assemblee. Wyprawa ślub­ na to skomplikowana sprawa: zbyt dużo koronek i ozdób na sukni - i Waverley gotów uznać ją za pro­ staczkę, zbyt mało - i może zacząć podejrzewać ją o kwakierskie skłonności. Dzięki niebiosom, jej brat miał to je ne sais quoi, któ­ re jest konieczne do skomponowania doskonałej wypra­ wy. Wystarczyło tylko na niego spojrzeć, nawet pełnym żółci siostrzanym okiem, żeby zrozumieć, dlaczego jej przyjaciółki błagały, by mu zostać przedstawione. Przy­ ciągał je nie tylko doskonały krój ubrania, lecz także szerokie bary i szczupłe ciało żołnierza. A potem były jeszcze te intrygująco wystające kości policzkowe, któ­ re uwydatniły się po sześciu latach wojennej tułaczki, i ciemne oczy, w których częstokroć tańczyły diabelskie ogniki, choć reszta twarzy pozostawała niewzruszona. Biedny Morgan. W przeciwieństwie do niej, on sam nigdy nie doceniał swego wrodzonego uroku i dlatego od wczesnej młodości odziewał się z ogromną staran­ nością. Jakby lilia wymagała złotej oprawy. Połączenie eleganckiego, wyrafinowanego stroju z mrocznym, cy­ gańskim typem urody stanowiło niebezpieczną kombi­ nację. A kiedy jeszcze jego ciemnej urodzie towarzy­ szył złotowłosy czar Phillipa DeBurgha... cóż, ta para... - Nie! - krzyknęła, odrzucając pióro, które pozostawi­ ło nieładną smugę atramentu na bibule. Obiecała sobie, 15

że już nigdy, przenigdy nie będzie myśleć o Phillipie. Ten rozdział jej życia został zamknięty. Miała przed sobą ja­ sną, obiecującą przyszłość. Koniec dni pełnych troski i niepokoju, koniec przepłakanych, bezsennych nocy. Przedarła na pół zniszczone zaproszenie i wzięła ze stosu nowe, wpisując kolejne nazwisko z listy stanow­ czym, choć kobiecym charakterem pisma. - Niewzruszona jak głaz - mruknęła z uznaniem, ob­ serwując dłoń z piórem. Rozległo się ciche stukanie do drzwi i do pokoju wszedł Morgan. Była pewna, że odzyskała już spokój, ale napięcie na twarzy brata znów przyprawiło ją o ło­ mot serca. - Dobrze wyglądasz - rzekł, muskając lekko warga­ mi jej policzek. - Obawiam się, że nie mogę tego samego powiedzieć o tobie. Co się dzieje? Przysiadł na skraju biurka, wziął do ręki przycisk z brązu w kształcie owocu granatu i zaczął się weń wpa­ trywać tak, jakby spodziewał się ujrzeć w nim sekrety całego wszechświata. Wiedziała, że to jego stara sztucz­ ka, którą stosował, kiedy był wzywany przed oblicze ojca. Bawił się wtedy szpicrutą, książką - czymkolwiek, byle tylko nie okazać swoich uczuć. - Spójrz na mnie, Morganie - poleciła. Podniósł głowę i spojrzał jej prosto w oczy. - Nie spodoba ci się to, Kitty, ale obiecałem Ronal­ dowi Palfry'emu, że pojadę do Windermere. Jego ojciec pisze memuar i Ronald chciał, abym pomógł starusz­ kowi uporządkować wspomnienia. W zadumie spojrzała gdzieś w przestrzeń i poważ­ nie skinęła głową. 16

- Oczywiście, potrzeby Ronalda są ważniejsze od mo­ ich. W końcu jestem tylko twoją siostrą, a Ronald... - dramatycznie zawiesiła głos. - No właśnie, kim właści­ wie jest dla ciebie Ronald, Morganie, że zawsze rzucasz wszystko na jego najdrobniejsze skinienie? Brat wzruszył ramionami i prawie się uśmiechnął. - Wiesz, Kit, rozumiem, że to niezręczna pora, ale mam nadzieję, że wrócę nie później niż za trzy tygo­ dnie. A ty przez ten czas będziesz trzymać fort. Prze­ cież ciocia Dorrie może ci pomóc. W końcu planowa­ nie ślubu to nie taka znowu harówka. Zmarszczyła brwi, splatając i rozplatając palce na bi- bularzu. - Miałeś tu być, żeby mnie wspierać moralnie. Żeby mnie zabawiać. Morgan przekrzywił głowę. - Sądziłem, że to raczej zadanie dla Waverleya. Mars na jej czole przybrał złowieszczy wygląd. - Wiesz dobrze, o czym mówię. Ujrzała na jego twarzy przelotny smutek, porażkę i natychmiast złagodniała. - Może właśnie dlatego muszę wyjechać, Kit - mruknął. - Tak, jak mówiłem, masz Waverleya i ślub, żeby nie my­ śleć o innych sprawach, ale nie ma dnia w Grambling House, nie ma wersu w książce czy niedbałych słów rzu­ conych przez kogoś, które by mi o nim nie przypominały. - Wiem - szepnęła, impulsywnie ujmując brata za rę­ kę. - Ja też sądziłam, że łatwiej zapominam o nieprzy­ jemnych stronach życia. Wstał, nie wypuszczając jej dłoni z ręki. - Przebaczasz mi zatem, że wyjeżdżam do Windermere. - Tylko wówczas, jeśli przywieziesz mi coś miłego. 17

Zamyślił się na chwilę. - Co powiesz na głowę Ronalda Palfry'ego na tacy? Zaśmiała się krótko, serdecznie. - Sądzę, że to by mi się bardzo spodobało. - Krwiożercza kobieto - mruknął. - Oddalam się za­ tem, aby pokłonić się cioci i wujowi. Kitty, za dwa, trzy tygodnie powinienem być z powrotem. Mam nadzieję, że utrzymasz twierdzę do tego czasu. - Zaraz się zamienię w cholerną gąbkę - mruczał Morgan, wciśnięty w siedzenie powozu, który przebi­ jał się przez gęstą ulewę, podskakując i kołysząc się na błotnistej, nierównej drodze na obrzeżach Winder- mere. Lokaj przezornie przemilczał tę uwagę. Od dnia, kiedy wynajętym powozem pocztowym ru­ szył w stronę Palfry Park, minął już prawie tydzień. To­ warzyszył mu tylko dzielny Hodges. Deszcz padał nie­ ustannie, odkąd opuścili Londyn, i Morgan miał wrażenie, że przez całą drogę wisiała nad jego głową pewna szcze­ gólna, pajęcza chmura, niczym mściwa dłoń jakiegoś grec­ kiego bóstwa. Przenikliwa wilgoć szybko wcisnęła się do wnętrza pojazdu. Morgan żałował, że nie podróżował na koniu, jak zwykł to był czynić w Hiszpanii. Ostre, wiosenne deszcze nie by­ ły ani w połowie tak nieprzyjemne, jak ciasna przestrzeń i nieznośne dla żołądka wygibasy pędzącego powozu. Teraz, gdy zbliżał się już do celu podróży, musiał przyznać, że stał się kompletnym mieszczuchem. Nawet przepyszne krajobrazy Lake District nie były w stanie go poruszyć. Może sześć lat spędzonych na Półwyspie uodporniło go na kojący wpływ bukolicznej okolicy. Wszystko go gryzło: rozdrażnienie, że musiał porzu- 18

cić obowiązki w Grambling House, żal po rozstaniu z Lavinią Farley i ogólna rozpacz, do jakiej doprowa­ dzał go Ronald. Czuł jednak i sekretną ulgę - a wraz z nią pewne wyrzuty sumienia - że oddala się od Kit- ty i jej skomplikowanych spraw sercowych. Przynaj­ mniej przez kilka najbliższych tygodni nie będzie mu­ siał oglądać, jak dziewczyna rzuca się na oślep w wir szalonych przygotowań do nietrafionego wesela. Może i bywał nierozsądny na polu bitwy, ale w przeciwień­ stwie do siostry nigdy nie wplątywał się bez pamięci w romantyczne związki. Może i nazywali go Szalonym Morganem, ale na pewno nie był aż tak szalony. Co nie oznaczało, że jest nieczuły na wdzięki płci pięknej. Kiedy wrócił z Hiszpanii, co swobodniejsze da­ my Londynu przywitały go z otwartymi... ramionami. A w dwa miesiące później, na uroczystej kolacji, z sze­ lestem jedwabi i w obłoku odurzającej woni gardenii, w jego życie wpłynęła lady Farley. Praca w Grambling House pochłaniała go coraz bardziej, a ona oferowała doskonalą rozrywkę. Lavinia Farley nadawała nocnemu markowaniu całkowicie inny kontekst. Wydawała mu się królewską zdobyczą, piękną, wy­ tworną i inteligentną. A oprócz tego posiadała rzadką, a niezwykle cenną zaletę... wiecznie nieobecnego męża. Oczywiście, o ile informator Ronalda w Whitehall miał rację, lord Farley mógł już być w pół drogi do do­ mu. Ale nawet, gdyby to była prawda, czekało go jeszcze wiele tygodni jazdy - pokolenie jego lordowskiej mości gustowało w spokojnym tempie podróży - zaś Morgan mógł spędzić ten czas na radosnych igraszkach w łożu Lavinii. Zamiast tego zatrudniono go w charakterze niań­ ki podstarzałego wiarusa o literackich ambicjach. 19

Westchnął ciężko. Lepiej, żeby w Windermere znalazło się coś interesu­ jącego, dumał ponuro, coś, co wynagrodziłoby mu roz­ stanie z Grambling House, siostrą i rozkoszną Lavinią. Jeśli bowiem przebył ten szmat drogi tylko po to, aby pooglądać stertę gryzmołów nie nadających się do publikacji, wówczas - obiecywał sobie Morgan - wró­ ci do Londynu i obedrze Ronalda ze skóry. I niech diabli porwą dług honorowy. Deszcz nagle ustał, skoro tylko powóz wjechał na gładki podjazd do Palfry Park. Morgan natychmiast wyjrzał przez okno. Przez ciężkie chmury przebił się właśnie pojedynczy promień słońca, oblewając widocz­ ny w oddali dom mżącym, złocistym blaskiem. Wap­ niowa fasada wydawała się tak jasna i świetlista, jakby została wykuta w najlepszym włoskim marmurze. Morgan wiedział, że posiadłość ta została zbudowa­ na w czasach pierwszego króla z dynastii hanowerskiej. Poprzez lata panowania kolejnych Jerzych rodzina do­ dawała różne upiększenia, takie jak aleja z kolumnadą na południowej fasadzie czy ozdobne jeziorko w par­ ku. Ziemie i ogrody, które oglądał z okna, były wypie­ lęgnowane do przesady, każdy klomb, każdy żywopłot i każda łagodnie rozkołysana topola zostały przycięte i poskromione z królewską wręcz elegancją. Morgan pomyślał sobie, że tak powinien wyglądać wyidealizo­ wany przez artystę obraz wiejskiego domu - zbyt pięk­ ny, aby mógł być prawdziwy. - Na pewno mają kołatki w boazerii - mruknął złoś­ liwie pod nosem, gdy dyliżans pocztowy zatrzymał się przed głównym wejściem. 20

Na półkolistym ganku pojawił się sam sir Janus we własnej osobie, a pół kroku za nim lady Palfry z aniel­ skim uśmiechem na twarzy. - Witamy, sir. Witamy! - zawołał gospodarz. - Patrz pan, przywiozłeś nam pan słońce. To dobry omen. Morgan poznał generała zeszłej jesieni, kiedy wraz z Ronaldem pierwszy raz bawili w Londynie. Sir Janus wy­ dawał się niezmieniony - ten sam krzepki sześćdziesięcio- pięciolatek o gęstych, siwych włosach, krzaczastych i ster­ czących brwiach nad przenikliwymi, niebieskimi oczami. Morgan wysiadł z powozu, modląc się, aby jego buty nie zaczęły skrzypieć na kamiennych schodkach ganku. Gospodarz i gospodyni wprowadzili go do frontowego holu, lokaj o włosach barwy starej cyny odebrał od niego płaszcz i kapelusz. Natychmiast został porwany do ciepłe­ go, skąpanego w słońcu salonu, gdzie śliczna pokojówka w fartuszku z falbankami podała zaraz herbatę i ciastecz­ ka. Herbata była gorąca jak piekło, ciastka pachniały mar­ cepanem i bitą śmietaną. Morgan poczuł, jak natrętna wilgoć ulatnia się w jednej chwili. Wydawało mu się, że pogrąża się w cudownym, krzepiącym sennym marzeniu. Nastroju nie popsuło również pojawienie się córek pana domu. Jasnowłosa i błękitnooka panna Bettina Pal­ fry dygnęła, ukazując czarujące dołeczki, kiedy skomple- mentował jej dom. Panna Ariadna Palfry podobna była do siostry wzrostem i posturą, lecz los obdarzył ją brą­ zowymi lokami i błyszczącymi, orzechowymi oczami. Morgan pogrążył się w swobodnej rozmowie z gene­ rałem i jego żoną, ale jego uwagi nie uszły pełne podzi­ wu spojrzenia, które słały mu dziewczęta. Były zbyt młode, aby mogły wzbudzić w nim poważniejsze zain­ teresowanie - nawet jako młodzik nigdy nie interesował 21

się niedojrzałymi pannicami - ale musiał przyznać, że Ronald nie przesadził. Siostry Palfry były klejnotami. Obie ożywiły się bardzo, kiedy temat rozmowy zszedł na Londyn. - Jakże panu zazdroszczę, sir, że mieszka pan w sto­ licy - szepnęła bez tchu Bettina, wlepiając weń oczęta. - Żadna z nas nie wyjeżdżała z domu dalej niż do Che­ ster. - Ale ojciec obiecał, że w ciągu roku zabierze nas do Londynu - dorzuciła Ariadna, mrugając do generała. - Czyż nie, drogi papo? - Istotnie, kotku, ale tylko wówczas, jeśli będziesz jeszcze wolna - odparł z uśmiechem. - A to wydaje mi się wielce nieprawdopodobne. - Zwrócił się do Morga­ na. - Możesz się pan zastanawiać, dlaczego moje dziew­ częta nie zostały jeszcze jak należy wprowadzone do towarzystwa w Londynie, ale nigdy nie widziałem w tym sensu. Tu, w Windermere, mają i tak znacznie więcej zalotników, niż im potrzeba. - Szczęściem nasi sąsiedzi często nas zapraszają - wy­ jaśniła lady Palfry, pochylając się, aby dopełnić filiżan­ kę Morgana. - Bywamy też na comiesięcznych zabawach w mieście, więc moim dziewczętom nie brak okazji, aby spotkać młodych ludzi. - Dwie najbardziej oblegane młode damy w dystryk­ cie - oznajmił generał. - Nieraz się zastanawiam, czy tak wiele uwagi nie za­ wróci im w głowach - wyznała lady Palfry. - Ale znam moje panny, mają złote serduszka. Sir Janus skinął głową. - W istocie, obie wciąż krążą po okolicy, odwiedza­ ją chorych, uczestniczą w miejscowych balach dobro- 22

czynnych, pomagają ozdabiać kwiatami nasz mały ko­ ściółek. Mają to zresztą po matce. - Kocham moje róże - odparła lady Pałfry z dum­ nym uśmiechem. Zwróciła się ku Bettinie i końcami palców dotknęła policzka dziewczyny. - Zwłaszcza te... - Och, mamciu - zarumieniła się Bettina, spuszcza­ jąc wzrok. - Co sobie pomyśli pan Pearce? - Pan Pearce jest oczarowany - szczerze odparł Mor­ gan. - Jestem pewien, że zarówno pani, jak i siostra je­ steście najpiękniejszymi pannami w Lake District. Ariadna przysunęła się ku niemu. - Gdybym mogła być tak śmiała, panie Pearce, chcia­ łybyśmy zaprosić pana na zabawę w domu hrabiego pod koniec tygodnia. Dopilnowałyśmy, aby dostał pan zaproszenie. Generał odchrząknął. - Nie musisz pan tam iść, Pearce, jeśli nie lubisz ta­ kich... błahostek. - Żaden kłopot - odparł Morgan. - Sądzę, że takie... błahostki... mogą mi się bardzo podobać. Siostry obdarzyły go rozpromienionymi spojrzeniami. 2 Po tygodniu spędzonym w Palfry Park Morgan był przekonany, że odnalazł tajemne przejście do doskona­ łego świata. Tak doskonałego, że trudno było weń uwierzyć. 23

Rodzina traktowała go jak gościa honorowego i ro­ biła wszystko, aby zapewnić mu wygodę. Jego sypial­ nia była przestronna i urządzona ze smakiem, a łoże z piernatami przypominało mu marzenia z obozowisk w Hiszpanii. Kucharz generała przyrządzał potrawy, które zadowoliłyby królewskie podniebienia, piwnice dostarczały najprzedniejszych win, a w stajniach odpo­ czywały ogniste wierzchowce, które również pozosta­ wiono do dyspozycji Morgana. Najbardziej niezwykła była jednak nieskończona uprzejmość, jaką wzajemnie darzyli się członkowie tej ro­ dziny. Dla Morgana była to przyjemna nowość, zwłasz­ cza że on sam nie rozmawiał z ojcem od ponad sześciu lat. Sir Janus otwarcie rozpieszczał obie córki, matka uśmiechała się z dumą i czułością, ilekroć na nie spojrza­ ła, a pomimo to, nawet w obliczu tak bezgranicznego ro­ dzicielskiego uwielbienia, dziewczęta pozostawały całko­ wicie nieskażone próżnością. Zaczynało to być wręcz denerwujące. Dwa dni temu wybrał się na zapowiadaną zabawę - nic szczególnego, a mimo to spędził czas dość przyjem­ nie. Młode damy, serdeczne przyjaciółki bądź Ariadny, bądź Bettiny, nie zważając na jego stosunkowo dojrza­ ły wiek, flirtowały z nim, tańczyły i ogólnie zachowy­ wały się tak, jakby był partią stulecia. Młodzi ludzie wypytywali go o doświadczenia z czasów wojny, spija­ jąc każde słowo z jego warg. Jeden z miejscowych mło­ dzieńców okazywał szczególną atencję Bettinie i Mor­ gan przypuszczał, że zaręczyny wiszą w powietrzu. Jedynym rozczarowaniem w Palfry Park okazały się pamiętniki generała. Ktoś kiedyś powiedział, że rokujący nadzieje żołnie- 24

rze są najgorszymi uczniami, a czytanie jest najgorszą karą, jaką może wymierzyć im życie. Zdaniem Morga­ na, sir Janus nie otarł się o książkę przez ostatnie ćwierć­ wiecze. Jego sposób pisania na milę trącił osiemnastym wiekiem - sztywny, pedantyczny i przeładowany skom­ plikowaną i splątaną retoryką. Ale za to same historie, jakie opowiadał, były nie­ zwykle - lata spędzone w koloniach amerykańskich, wrażenie, jakie wywarła na nim niezmierzona siła od­ ważnego, młodego narodu... pobyt w Indiach, życie w obozie, walki z bandytami w górach i zbuntowany­ mi maharadżami. Generał zebrał cały kufer anegdotek o Arthurze Wellesleyu z czasów, zanim został bohate­ rem narodowym, generałem Wellingtonem, i niekoń­ czące się opowieści o dzielnych oficerach i szacownych mężach stanu, którzy dawno spoczęli w mogiłach. Było tam wiele dobrych historii, ale należało je sta­ rannie odfiltrować. Morgan wiedział, że mógłby być całkowicie szczery i powiedzieć swemu gospodarzowi, iż książka wymaga znacznie więcej poprawek, niż on sam mógłby wprowa­ dzić - a potem z czystym sumieniem wrócić do Londynu. Jednakże myśl o kolejnej pełnej trudów podróży jakoś go nie pociągała. Dobrze mu było na wygodnym łonie rodzi­ ny Palfry i chętnie pozostałby tu jeszcze przez tydzień lub dwa. Tymczasem zaproponuje sir Janusowi szybkie prze­ szkolenie, jak pisać zajmującą prozą. Pierwszy tydzień pobytu Morgana upłynął pod zna­ kiem deszczowej pogody, więc całe dnie spędzał w zamk­ nięciu ze swym gospodarzem, szlifując istniejącą część rę­ kopisu. Często zdumiewał się ostrą jak brzytwa pamięcią generała, przywołującą ludzi i zdarzenia z odległej prze- 25

szłości, lecz jeszcze bardziej dziwiła Morgana jego nie­ zmienna poczciwość i jowialność. Doświadczenie podpowiadało mu, że generałowie raczej nie słyną z łagodnego usposobienia. Sztywni, oschli, autokratyczni, despotyczni... sporo było słów, które opisywały ich lepiej niż „miły". Pod całą poczci­ wością sir Janusa musiał się wszakże kryć kręgosłup ze stali, inaczej nigdy nie przetrwałby na polu bitwy dłu­ żej niż minutę. Do tej pory jednak ta strona jego cha­ rakteru była Morganowi nieznana. Po sześciu dniach wytężonej pracy przepisane przez generała stronice ożyły. Morgan oznajmił to głośno znad biurka, przy którym oglądał ostatnie rozdziały. - To wszystko pańskie dzieło, Pearce - oznajmił sir Janus, klepiąc go po ramieniu. - Kiedy mi pan powie­ dział, żebym pisał tak, jakbym opowiadał historie przy ognisku, wszystko zaczęło wyglądać jak należy. Jest bardziej szorstkie, przyziemne, niż chciałbym to wi­ dzieć, ale... - Przyziemność najlepiej się sprzedaje - sucho wtrą­ cił Morgan. - ... ale, na Boga, wreszcie się to czyta jak prawdzi­ wą powieść. - W istocie - zgodził się Morgan i wstał. Położył dłoń na stosie papierów i dodał: - Kiedy w przyszłym tygo­ dniu wyjadę do Londynu, poradzi pan sobie doskonale. - Nonsens - odparł generał, marszcząc krzaczaste brwi. - Jesteś moim szczęśliwym amuletem, stary dru­ hu. Wszystko zaczęło się układać dopiero po twoim przyjeździe. Nie ma to jak towarzysz broni, żeby zro­ zumieć, czego potrzeba opowieści. Nie, nie... chcę, że­ byś został, aż skończę. 26

Morgan poczuł dreszcz niepokoju. Epicka opowieść generała była gotowa zaledwie w polowie. - Z pewnością czułbym się zaszczycony, gdybym mógł doprowadzić tę opowieść do końca, sir Janusie, ale mogę zaofiarować panu jeszcze tylko tydzień. Zro­ zumie pan, że są sprawy, które wzywają mnie z powro­ tem do Londynu... odpowiedzialność, obowiązki... Łoże Lady Farley... Wydawało się, że gospodarz nie usłyszał jego słów. - I dziewczęta są takie szczęśliwe, że mogą się poka­ zać w twoim towarzystwie. Na balu odniosłeś ogrom­ ny sukces towarzyski. Przypuszczam, że przygotowały już dla ciebie całą serię innych rozrywek. Morgan przywołał na twarz najgroźniejszy ze swych marsów - żołnierze na jego widok drżeli od stóp do głów - i powtórzył, że absolutnie musi wrócić do Lon­ dynu w ciągu kilku dni. Uprzejmość generała znikła w ułamku sekundy. Na­ tychmiast i dość oschle stwierdził, że Ronald spodzie­ wał się, iż Morgan pozostanie tu do ukończenia książ­ ki. Morgan nawet nie był zaskoczony. - Mój syn wspominał, że masz wobec niego jakiś wielki dług wdzięczności. Morgan odetchnął głęboko. - On... wydaje mu się, że uratował mi życie w Hiszpanii. Sir Janus skrzyżował ramiona na szerokiej piersi i wy­ mruczał: - A czy tak było? Powiedz mu, że odgrywałeś idiotyczną farsę. Morgan otworzył usta, żeby wyjaśnić, ale w tej sa­ mej chwili oczyma wyobraźni ujrzał żałosne spojrze­ nie Ronalda. Przełknął ślinę i skinął głową. 27

Sir Janus odrzucił w tył lwią grzywę. - Cóż, to chyba załatwia sprawę. Nie ma o czym mówić. Morgan miał ochotę wrzasnąć, że jest o czym mówić, i to niemało. Chciał przypomnieć temu aroganckiemu staremu despocie, że, na Boga, prowadzi przecież wy­ dawnictwo w Londynie. Niestety, wszelkie dyskusje by­ ły bezcelowe od chwili, gdy w rozmowie padło uświę­ cone imię Ronalda. Przeprosił gospodarza i czym prędzej opuścił pokój, by nerwy nie odmówiły mu posłuszeństwa. Godzinę temu wreszcie wyszło słońce i Morgan uznał, że raźna przechadzka w świeżym powietrzu bar­ dzo mu się przyda. Przynajmniej da upust swemu gnie­ wowi w sposób bardziej produktywny niż grzmotnię­ cie generała pogrzebaczem po głowie. Wyszedł na zadaszoną kolumnadę i pomrukując gniewnie pod nosem, z dłońmi splecionymi za plecami i spuszczoną głową ruszył przed siebie. Nie przepadał za frustracją i wiedział, że jeśli czym prędzej nie zmu­ si jej, by odeszła tam, skąd przyszła, resztę pobytu w Palfry Park spędzi na podsycaniu urazy. Najważniej­ szą kwestią pozostawało pytanie: jak długo jeszcze? Próbował wymyślić jakąś nagłą sytuację, która wyma­ gałaby jego natychmiastowej obecności w Londynie. Przyszedł mu do głowy ślub Kitty, ale miał on się odbyć dopiero pod koniec czerwca. Czuł mdłości na samą myśl o tym, że będzie musiał gnić na tej zapadłej wsi co najmniej przez miesiąc lub dwa. Ciekawe, ile jeszcze nudnych sąsiedzkich potańcówek w towarzystwie cielę­ cej młodzieży będzie musiał znieść przez ten czas? Przez ile jeszcze dni wytrzyma w zamknięciu sam na sam z sir Janusem, zanim zawiodą go nerwy i rzuci się na starca? 28

Nieba, życie w armii nigdy nie wydawało mu się tak uciążliwe, jak ten pobyt w sielskim otoczeniu. Dotarł do końca kolumnady i powędrował wzrokiem poza przyległą do niej, obramowaną żywopłotem ścież­ kę ku trawiastej alei, wzdłuż której biegł rząd wymyśl­ nie poprzycinanych cisów. Morgan uznał, że to piękny widok, a ponieważ jego własny dom rodzinny w Surrey był skromną posesją, wiedział, że powinien czuć choć cień podziwu i zachwytu dla uroku tego ogrodu. Był jednak na razie tak zagniewany na jego właściciela, że widział ów cud natury w zupełnie odmiennym świetle. Przypomniał sobie pewne śmiercionośne rośliny tro­ pikalne, wabiące nierozważne owady kropelkami nek­ taru. Złapane w lepką słodycz biedne stworzenia mog­ ły jedynie szarpać się, zanim nie zginą ze zmęczenia. Pomyślał o kuszącej, słodkiej gościnności Palfry Park i uznał, że to pułapka. Został zwabiony i schwytany. O, teraz już z całą pewnością zabije Ronalda Pal- fry'ego. Wyszedł spod kolumnady, trąc frasobliwie czoło, próbując zdławić w sobie niepokojące wrażenie, że trzymają go tu wbrew jego... Morgan stęknął z zaskoczeniem, kiedy zderzył się z tylną częścią krytego fotela na kołach, który potoczył się o kilka stóp, a z jego wnętrza rozległ się przestra­ szony okrzyk. Rzucił się za fotelem i zatrzymał go. - Przepraszam - rzekł, po czym zajrzał pod budkę. - Obawiam się, że nie zauważyłem pani za tym żywopłotem. Przypuszczał, że pogrążona w cieniu kobieta była starszą osobą, lecz kiedy przemówiła, głos zabrzmiał młodzieńczo... i oschle. 29