ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 248 704
  • Obserwuję984
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 303 271

092. Namiętna intryga - Heath Sandra

Dodano: 9 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 9 lata temu
Rozmiar :4.0 MB
Rozszerzenie:pdf

092. Namiętna intryga - Heath Sandra.pdf

ziomek72 EBooki Biblioteka ebooków
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 9 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 205 stron)

Sandra Heath Namiętna intryga

ROZDZIAŁ 1 Judith jak cień podążała za Danielem przez ciemny ogród Residence, domu brytyjskiego ambasadora w Buenos Aires, tonącego w zieleni przedmieścia Lizbony, gdzie mieszkali dyplomaci z wielu krajów. Czuła chłód marcowej nocy, gdy przemykała żwirową ścieżką między przyciętymi żywopłotami z mirtu, zwieńczonymi ozdobnymi piramidkami. Szara mgiełka unosiła się znad Tagu, nad którym stolica Portugalii i jej okolice rozpościerały się na siedmiu wzgórzach. Pod aksamitnym płaszczem Judith miała błyszczącą żółtą suknię z jedwabiu, a na głowie czarny koronkowy welon skrywający diamentowy grzebień wpięty w bujne brązowe loki. Tak wytworne ubranie wymagało od niej szczególnej ostrożności w drodze do centrum Lizbony, gdzie, według jej przypuszczeń, wybierał się Daniel. Przystanęła przy furtce w wysokim murze i patrzyła, jak Daniel zatrzymuje jeden z wielu krytych, zaprzężonych w dwa muły lekkich powozów, używanych w okolicy. Przyćmione światło latarni oświetlało jego blond włosy i jasną karnację, tak bardzo anglosaskie w tym południowym kraju ludzi o ciemnych oczach i kruczoczarnych włosach. Szkoda, że długotrwały rozdźwięk między nimi zmuszał ją teraz do tytułowania go lordem Penventon, ale on nigdy jej nie wybaczył, że go odtrąciła. Dziś wieczorem podobnie jak ona miał na sobie ubranie, w którym jadł obiad w Residence. W czarnym aksamitnym surducie, białych jedwabnych spodniach, pończochach i czarnych butach z klamerką prezentował się nadzwyczaj elegancko. Jego uroda, męska, a jednak subtelna, wciąż przyprawiała ją o żywsze bicie serca i Judith dziwiła się, że jeden z najbogatszych i najbardziej atrakcyjnych arystokratów w Anglii jeszcze się nie ożenił. Miał trzydzieści pięć lat i opinię człowieka odważnego, który zawsze postępował zgodnie ze swoimi przekonaniami. Był czuły, zmysłowy, delikatny i kobiety go uwielbiały - a jednak nie było lady Penventon. Jego imię łączono z wieloma damami, ale żadnego z tych związków nie można było nazwać poważnym, odkąd dwanaście lat temu panna Judith Nicholls, naiwna wówczas i niedoświadczona osiemnastolatka, porzuciła go nierozważnie dla Richarda Callarda. Naprawdę nierozważnie, bo Richard szybko okazał się hulaką bez serca i złym mężem. Od tej pory życie Judith wypełniał smutek. Niedługo trwała jej miłość do pewnego siebie światowca, który uwiódł ją tylko dla zakładu; ona oczywiście nie miała po- jęcia o setkach gwinei, na które wyceniono jej uległość. Była niemądra, uparta i bez reszty oczarowana starszym od siebie mężczyzną; wydawał jej się o wiele

bardziej atrakcyjny i ekscytujący niż Daniel, z którym wcześniej była związana. Sądziła, że Daniel stara się o nią tylko dlatego, że ich ojcowie chcą tego małżeństwa. Darzyła go miłością, a jednak jej dumna natura się buntowała. Richard wydawał się idealnym narzędziem, by pokazać Danielowi i ojcu, że jest niezależną kobietą. Nie sądziła, że sprawy zajdą tak daleko, nie przewidziała też, jak wściekły będzie jej ojciec, gdy się dowie o tej miłostce. Richard był zmuszony przyrzec, że się z nią ożeni, mając wciśniętą między łopatki lufę dubeltówki, i do końca karał ją za to upokorzenie. Przez całe swoje nieudane małżeństwo Judith wiedziała, że naprawdę kocha tylko Daniela, nadal go kochała po tylu latach. Śmierć Richarda w pojedynku na którą sobie zasłużył dziewięć miesięcy temu, ostatniego dnia czerwca 1805 roku, niczego nie zmieniła. Przepaść między Judith a Danielem była dziś tak samo głęboka jak przedtem i to wyłącznie z jej winy. Sądziła, że wszystko między nimi się skończyło, i usilnie starała się skoncentrować na teraźniejszości. Złe przeczucia dręczyły ją od tygodnia, kiedy Daniel przyjechał do Portugalii. Przywiózł ze sobą różne rządowe dokumenty i nowego attache, który miał zastąpić jej brata bliźniaka, Jamiego, w ambasadzie brytyjskiej. Pojawił się jednak także trzeci mężczyzna, Louis O'Reilly, syn Bretonki i żeglarza z Cork. W ambasadzie zapanowała teraz atmosfera konspiracji, a szósty zmysł Judith ostrzegał ją, że przybycie O'Reilly'ego oznacza zagrożenie dla Jamiego. Jej tele- patyczna więź z bratem bliźniakiem była tak silna, że nawet nie widząc się z nim, wyczuwała, że jest w niebezpieczeństwie, że zdarzy się coś strasznego, zanim „Lord Auckland", statek pocztowy z Falmouth, odpłynie pojutrze, zabierając ją i Jamiego do Anglii. Gdy powóz Daniela odjechał, Judith wyszła przez furtkę na ulicę. Pojawił się następny pojazd kursowały tędy regularnie w poszukiwaniu pasażerów. Zatrzymała go bez wahania i poleciła woźnicy, by podążał za powozem Daniela. Ten, do którego wsiadła, był zamknięty dla ochrony przed chłodem wiosennej nocy i ewentualnym atakiem bandidos i okropnie śmierdział kozami albo jakimiś innymi niezbyt przyjemnie pachnącymi stworzeniami. Ruszył spod Residence, zabierając ją do nieznanego jej miejsca w Lizbonie. Dla Jamiego była jednak gotowa zaryzykować życie i zdrowie. Ledwie Judith usiadła na twardym siedzeniu, zdała sobie sprawę z tego, że gdyby miała choć trochę rozsądku, wzięłaby ze sobą przynajmniej Josefę, swoją portugalską pokojówkę. Najlepiej czułaby się teraz w towarzystwie Rachel Woolridge. Rachel była jej najlepszą przyjaciółką od czasów szkoły w Cheltenham, ale od sześciu lat mieszkała na Jamajce na plantancji swego wujka niedaleko King- ston. Że swoim żywym temperamentem Rachel świetnie nadawała się na taką

eskapadę jak dzisiejsza; teraz jednak przyjaciółkom musiała wystarczać wymiana listów. Jechała za Danielem dwie mile do Bairro Alto, starej górnej dzielnicy miasta, i znalazła się wśród wąskich, stromych uliczek. Lizbona zachwycała niegdyś bajeczną mozaiką barw, jednak katastrofalne trzęsienie ziemi w 1755 roku zniszczyło większą część miasta, zwłaszcza dolne partie stolicy położone blisko nabrzeży. Odbudowana część Lizbony stanowiła teraz wspaniały przykład osiem- nastowiecznej urbanistyki i architektury z pięknymi alejami i placami. Bairro Alto pozostało jednak labiryntem, jakim zawsze było. Judith spojrzała przez zasłony na żelazną latarnię nad drzwiczkami powozu i nagle wydarzyło się coś, co potwierdziło jej bliską relację z bratem. Obraz miasta zniknął sprzed jej oczu widziała w tej chwili okazały czerwono-złoty salon Residence. Jamie, uśmiechając się, skinął głową w odpowiedzi na słowa lorda Roberta Fitzgeralda. „Oczywiście, panie ambasadorze, partia bilardu będzie najlepszą rozrywką". Panowie przeszli do sali bilardowej, by delektować się tam szklaneczką brandy i dyskusją polityczną, zwolnieni z uprzejmej konwersacji z damami. Dziwaczna wizja zniknęła po kilku sekundach i Judith znów zobaczyła ulice Lizbony. Widzenie to nie zaniepokoiło jej w najmniejszym stopniu - w ciągu swego życia doświadczyła wielu takich przelotnych wejrzeń w świat brata. Czasami jej oczom ukazywały się bardzo dziwne rzeczy. Jamie przeciwnie, był niemal zupełnie pozbawiony szóstego zmysłu, co przyjmował z wielką ulgą. Powóz jechał ulicami, których Judith nigdy wcześniej nie widziała. Teraz, w okresie Wielkiego Postu, jedynymi otwartymi jeszcze lokalami były nieliczne tawerny o po- dejrzanej reputacji oraz kawiarnie zdecydowane przeciwstawić się Kościołowi. Gdzieniegdzie świeciły latarnie i lampy uliczne lub płomyki świec w oknach, lecz poza tym wszystko kryły ciemności. Z siedmiu wzgórz Lizbony w dzień można było podziwiać południową panoramę miasta aż do migoczącego Tagu, tworzącego wewnętrzne morze, szerokie w tym miejscu na piętnaście kilometrów i zawsze pełne statków. Po zapadnięciu zmroku pastelowe i białe budynki, pochodzące głównie z początku siedemnastego wieku, zdawały się przytłaczać przechodniów. Powóz wiozący Judith turkotał głośno na starym bruku, jakby chciał ostrzec Daniela, że ktoś go śledzi. Świadoma już, w jak nieciekawym położeniu się znalazła, Judith zaczęła żałować, że przyjechała tutaj sama. Powóz Daniela nagle skręcił w prawo z prowadzącej pod górę stromej drogi, którą mozolnie się posuwali, w przecznicę - wąską, zniszczoną i źle wybrukowaną. Judith dostrzegła przez zasłony nazwę na murze z łuszczącą się farbą - Rua do Calvario. Wszystko było zamknięte i zasłonięte, z wyjątkiem jednej tawerny, przed którą

pojazd Judith nagle się przystanął, według niej zupełnie niepotrzebnie. Serce zabiło jej mocniej i rozejrzała się niespokojnie dookoła, pewna, że bandidos obserwują ją z każdego rogu i zaułka. Dlaczego woźnica zatrzymał się właśnie tutaj? Daniel nie przyjeżdżałby przecież na tak podejrzaną ulicę! Odsunęła się od okna. W tawernie ktoś grał na gitarze, a jakaś kobieta śpiewała rzewną ludową piosenkę. Przez otwarte drzwi Judith zobaczyła salę pełną ludzi. W blasku świec dostrzegła też ściany wyłożone tradycyjnymi nie-biesko-białymi kafelkami przedstawiającymi scenę winobrania. Gitarzysta, młody i trochę demoniczny, utkwił wzrok w ślicznej pieśniarce ubranej na czarno. Stała z głową odchyloną do tyłu i zamkniętymi oczami, śpiewając dla zachwyconej publiczności. Jedyną osobą niezainteresowaną muzyką był tęgi zakonnik ubrany w habit przewiązany sznurem. Kaptur rzucał cień na jego twarz, gdy pochłaniał ostatnie kęsy chleba i sera, popijając winem z wielkiego pucharu. Nie był niewolnikiem postu. Gwałtownie odsunął talerz, otarł usta rękawem i wstał, prezentując swoją imponującą sylwetkę w całej okazałości. Zmarły ojciec Judith powiedziałby, że zakonnik jest zbudowany niczym kafar. Mnich patrzył na powóz, jak gdyby dostrzegał Judith za zasłonami. Przestraszyła się, gdy podszedł do drzwi tawerny, ale zatrzymał się na progu, wciąż podejrzliwie obserwując powóz. Lampa w murze oświetliła na moment jego oczy: ostre, przenikliwe i chytre. To nie był wesoły Braciszek Tuck. Judith miała pewność, że już go gdzieś spotkała. W Portugalii żyło jednak tysiące zakonników i nie łączyły jej z nimi żadne sprawy. Patrzyła, jak spokojnie chowa dłonie w rękawy i odchodzi ulicą z pobożnie pochyloną głową. Wrażenie, że już go kiedyś widziała, nie mijało. Poczuła się trochę pewniej, gdy zaczął się oddalać, i wychyliła się z powozu, by go obserwować. Nagle z habitu zakonnika wysunął się kawałek papieru i spadł na bruk. Przez moment zastanawiała się, co to jest, szybko jednak przywołała się do porządku. Była tu, by śledzić Daniela, a nie tajemniczych mnichów. Goście w tawernie, zainteresowani śpiewaczką, nie zwracali uwagi na to, co się dzieje na ulicy. Judith ostrożnie otworzyła drzwi powozu i wyjrzała, by przekonać się, czy powóz Daniela nie zatrzymał się gdzieś w pobliżu. Równocześnie starała się śledzić wzrokiem zakonnika. Mgła nad Rua do Calvario nie była gęsta, więc widziała, jak ciężko stąpa po stromych schodach między dwiema kamienicami. Nigdzie nie dostrzegła powozu Daniela. Jeżeli pojechał dalej, czemu jej powóz się tu zatrzymał? Przesunęła się szybko do drugiego okna. Odetchnęła z ulgą, widząc, jak Daniel właśnie wysiada po przeciwnej stronie ulicy. Najpewniej czekał, aż mnich sobie pójdzie.

Nie zwrócił uwagi na jej powóz, gdy przechodził przez ulicę, kierując się w stronę schodów. Przez chwilę myślała, że Daniel zamierza śledzić zakonnika, ale on skierował się w stronę schodów prowadzących do domu, którego wcześniej nie zauważyła. Jak wszystkie budynki na tej ulicy dom ów miał cztery piętra, eleganckie balkony z kutego żelaza, lecz mimo to zdawał się niezwykle zaniedbany i dopiero po pewnej chwili Judith spostrzegła, że niedawno go pomalowano. Miał zamknięte okiennice, ale prześwitywało zza nich światło. Ktokolwiek tam mieszkał, nie dbał o konwenanse. Judith bez namysłu otworzyła drzwi powozu i wysiadła. Jej starszawy woźnica, drobny, śniady, w zbyt obszernym ubraniu, obrócił się i spojrzał na nią zdumiony. Położyła palec na ustach, uniosła skraj sukni i pobiegła na przeciwną stronę ulicy. Skryła się za powozem Daniela, skąd mogła lepiej widzieć dom, przed którym się zatrzymał. I wtedy kątem oka dostrzegła nieznaczny ruch na schodach. Mnich znów się na nich pojawił i zdawał się obserwować Daniela równie uważnie jak Judith. Co miała zrobić? Ostrzec Daniela? W chwili gdy ta myśl przyszła jej do głowy, przypomniała sobie o Jamiem. Dla niego musiała milczeć i być tylko niemym świadkiem tego, co się stanie. Nie czekała długo. Daniel zastukał do drzwi domu i niemal natychmiast otworzyły się okiennice w wysokim francuskim oknie na drugim piętrze, a jasny strumień światła, wypłynął z niego na ulicę. Z balkonu wychyliła się kobieta w czerwonej jedwabnej sukni z dekoltem, przesyłając Danielowi pocałunek. Była bardzo piękna, o kształtnej sylwetce, z długimi czarnymi włosami opadającymi kaskadą na odsłonięte ramiona. Chwilę potem cofnęła się, a po jakimś czasie otworzyły się drzwi na dole. Objęła Daniela, a on przyciągnął ją do siebie i namiętnie pocałował. Judith bez trudu odgadła, że nie jest to ich pierwsze spotkanie. Daniel cofnął się, rozejrzał niespokojnie dookoła, po czym wprowadził kobietę do domu i zamknął drzwi. Judith nigdy w życiu nie czuła się tak głupio. Schadzka! Była do tego stopnia pochłonięta obawami o brata, że przeoczyła oczywisty powód, dla którego dżentelmen wychodzi z domu sam o takiej godzinie. Świadomość własnej głupoty mieszała się w jej duszy ze smutkiem. Nie miała prawa do zazdrości, sama przecież odrzuciła swoją szansę. Ale była zazdrosna! Czy kochał tę kobietę, którą mógł poznać nie wcześniej niż tydzień temu? Dopiero tyle czasu był w Lizbonie! Czy była to wielka miłość, czy przelotny związek, o którym zapomni wkrótce po wyjeździe? Proszę, niech to będzie przelotny romans, myślała Judith, bo nie zniosłaby tego, gdyby Daniel znalazł wreszcie prawdziwą miłość. Mnich pojawił się u dołu schodów, z podniesionym kapturem i dłońmi schowanymi w rękawy. Nadal było w nim coś dziwnie znajomego, może w jego

sposobie poruszania się. Wyszedł na środek ulicy i spojrzał w górę na balkon, wciąż jasno oświetlony. Daniel i dama jego serca pojawili się już w pokoju, w którym Judith dostrzegła łóżko z baldachimem. Przystanęli, by znów się pocałować, a potem kobieta uwolniła się z objęć Daniela, by pozamykać okna i okiennice. Judith nie musiała już patrzeć, by wiedzieć, co się stanie dalej. - Bądź rozsądna, Judith Callard - szepnęła do siebie. - On nie jest dla ciebie i nigdy już nie będzie. - Ale oczy i tak zapiekły ją od łez. Zakonnik znów spojrzał w jej stronę i teraz wyraźnie wiedział, że ona tam jest. Zawahał się, jak gdyby chciał podejść, ale ku uldze Judith odszedł szybko w przeciwnym kierunku i zniknął w tumanie mgły, która spowiła odległy koniec ulicy. Śpiew w tawernie ustał nagle. Rozległa się burza oklasków i wiwaty, wypełniając hałasem spokojną wiosenną noc. Wkrótce aplauz ucichł i słychać było tylko cichy szmer rozmów. Judith cofnęła się szybko do swego powozu, po czym wiedziona impulsem wróciła, by podnieść karteczkę upuszczoną przez mnicha. W świetle dochodzącym z tawerny zobaczyła, że nie był to żaden sekretny dokument, tylko informacja o jutrzejszym pożegnalnym recitalu w lizbońskiej operze, Teatro de Sao Carlos. Sławna primadonna madame Bella Barnardi wykona specjalny program wielkopostny recytatywy i arie z „Mesjasza" Haendla oraz utwory Telemanna, Glucka i Mozarta. Nagle z kierunku, w którym zniknął mnich, dało się słyszeć ostrzegawcze okrzyki. Galopujący jeździec wyłonił się z mgły, poganiając konia ile sił. Był olbrzymim mężczyzną, miał na sobie płaszcz i cylinder. Pochylał się nisko nad grzywą konia, gdy mijał Judith z szaleńczą prędkością. Za nim rozległ się strzał. Woźnica Judith zeskoczył z muła z imponującą jak na swój wiek zręcznością i przykucnął, kryjąc się za powozem. W tej samej chwili pojawiło się dwóch jeźdźców. Wołali coś po francusku; potem błysnęło i rozległ się huk, gdy któryś z nich znów wypalił z broni. Kartka wypadła z drżących palców Judith. Jeden z męż- 13czyzn, wysoki, chudy jak szkielet, z twarzą naznaczoną bezwzględnym okrucieństwem, ściągnął lejce. Wymachując bronią, ledwo zdolny panować nad rozszalałym koniem, patrzył na młodą kobietę, jakby rozważał, czy ma ją zastrzelić czy też nie. Zdawało się, że czas stanął w miejscu. Nagle mężczyzna dostrzegł ulotkę. Jego zimne oczy spoczęły na twarzy Judith, po czym uniósł pistolet i skie- rował prosto w jej serce.

ROZDZIAŁ 2 Zdawało się, że Judith nie uniknie już śmierci, gdy towarzysz jeźdźca krzyknął coś zniecierpliwiony z drugiego końca ulicy, znów po francusku. Judith omal nie osu- nęła się na ziemię z ulgi, gdy jej niedoszły zabójca uderzył konia piętami i pognał przed siebie. Wstrząśnięta wiedziała, że właśnie otarła się o śmierć. Oparła się o ścianę tawerny z oczami utkwionymi w balkon domu, w którym zniknął Daniel. Jeżeli kiedykolwiek potrzebowała jego ramion, to właśnie teraz. Wyszedł, by zobaczyć całe to zamieszanie. Jego gęste jasne włosy były potargane, a koszula rozpięta do pasa. Widział ją, ale tylko jako anonimową kobietę w welonie i płaszczu. Spojrzał przez ramię i wrócił do środka. Wsiadła do powozu, zapominając o tajemniczej ulotce, i ruszyła z powrotem do Buenos Aires, z głową bezwładnie opartą o burą tapicerkę. Oddychała głęboko, próbując uspokoić przyspieszony puls i opanować drżenie. Zewnętrzny spokój był bardzo ważny w Residence, nie mogła wyglądać jak histeryczka. Powóz wjeżdżał znów do Buenos Aires. Wiała lekka bryza, a mleczna mgła rozpraszała się, odsłaniając gwiaździste niebo. Wzeszedł księżyc, Judith mogła więc dojrzeć Tag w miejscu, w którym wypływając z wewnętrznego morza, zwężał się w wodny korytarz na ostatnich milach swej wędrówki do Atlantyku. Woźnica zatrzymał wreszcie muły przy murze otaczającym ogród. Judith zapłaciła mu, weszła przez furtkę, zdejmując czarny koronkowy welon i chowając go pod płaszcz, i udała się żwirowaną ścieżką do domu. Residence była niezwykle eleganckim przykładem portugalskiej architektury, z pastelowymi różowymi ścianami i typowymi okiennicami i balkonami. Judith widziała okno swojej sypialni - zapalone świece wskazywały, że Josefa na nią czeka. Angielska pokojówka Judith, Irene, złamała nogę na krótko przed wyjazdem do Portugalii i ku swemu niezmiernemu żalowi musiała pozostać w kraju. Judith doszła do frontowej części domu, i ucieszyła się, widząc, że powozy gości już odjechały. Lord Robert i jego żona podejmowali dzisiejszego wieczoru najznamienitszych brytyjskich kupców z izby handlowej i przedstawicielstwo kupców i faktorów, wpływowych dżentelmenów znanych jako Faktoria. Handel z Portugalią miał duże znaczenie dla Wielkiej Brytanii, ponieważ większość Europy była dla niej zamknięta wskutek blokady Napoleona. Spośród pozostałych krajów tylko Dania i Szwecja były przychylnie nastawione do Brytyjczyków.

Zgodnie z portugalską modą hall wejściowy udekorowano czerwonym adamaszkiem i oświetlono lśniącymi żyrandolami. Wszystko nawet stół, na którym leżała posrebrzana tacka na wizytówki ozdobiono udrapowaną materią; ogromne fotele podarowane poprzedniemu ambasadorowi przez regenta Jana pokrywał aksamit. Podłogę wyłożono parkietem, a marmurowe schody były godne pałacu królewskiego. Zdejmując płaszcz i przerzucając go swobodnie przez ramię, Judith rozejrzała się dookoła. Na prawo, za podwójnymi drzwiami salonu, słyszała głos żony ambasado- ra. Dobrze zbudowana lady Robert grzmiała jak salwa dział z okrętu Nelsona, a rozprawiała akurat o zaletach lizbońskiej opery. Była nieznośną kobietą nietaktowną, upartą, wyniosłą i ubierającą się w okropnym stylu, który podkreślał obfite kształty, jakich nabrała po urodzeniu gromadki dzieci. Trudno było ją nazwać ozdobą brytyjskiego korpusu dyplomatycznego w stolicy Portugalii, zwłaszcza w porównaniu ze ślicznymi, eleganckimi paniami z poselstwa francuskiego. Judith nie chciała słuchać lady Robert. Właśnie zamierzała iść na górę, kiedy jej uwagę przyciągnął szmer męskich głosów w sali bilardowej na końcu hallu. Podwójne drzwi były otwarte; czterech mężczyzn stało wokół stołu pokrytego zielonym suknem, oświetlonego przez kilka nisko zawieszonych lamp oliwnych. Rzucały one blask na twarze mężczyzn, a powietrze szare było od dymu hawań-skich cygar. Wielu brytyjskich dżentelmenów w Hiszpanii i Portugalii, włącznie z jej bratem, przedkładało cygara nad fajkę. Dostrzegła Jamiego i ambasadora oraz kapelana Hilla, dobrotliwego siwowłosego mężczyznę pod sześć- dziesiątkę, i tajemniczego Louisa O'Reilly. Ten ostatni, wielki i spocony, dotykał czoła chusteczką i zdawał się czuć nieswojo w eleganckim ubraniu. Judith nie lubiła go, przekonana, że stanowi zagrożenie dla Jamiego. Miał kręcone rude włosy i oczy koloru szlamu; liczył sobie jakieś trzydzieści osiem lat - słyszała jego opowieści; twierdził, że uciekł z Francji w wieku dwudziestu czterech lat, na początku Wielkiej Rewolucji. Mówił z gardłowym bretońskim akcentem i jak na człowieka, który podobno spędził ostatnie czternaście lat w Anglii, nie znał zbyt dobrze tego kraju. Opowiadał jej na przykład o podróży na północny wschód przez Carlisle, co było mało prawdopodobne, bo miasto leżało na północnym zachodzie, lecz wykazywał przy tym tyle pewności siebie, że z początku nie zauważyła błędu. Co robił w Lizbonie, było zagadką, nie przebywał tu oficjalnie i nie interesowało go zwiedza- nie miasta. Jeśli w ogóle wychodził z Residence, to wyłącznie w nocy. Jamie opierał się o kij bilardowy. Miał na sobie czarne ubranie wieczorowe, a falujące brązowe włosy opadały mu na czoło dość niedbale, w sposób dobrze oddający jego charakter.

Odznaczał się naturalną życzliwością sprawiającą, że lubili go wszyscy, z którymi się stykał. Judith od dawna żywiła nadzieję, że on i Rachel się pobiorą, ale teraz, gdy Rachel przebywała o tysiące mil stąd na Jamajce, ich małżeństwo wydawało się to tak mało prawdopodobne, że wręcz niemożliwe. Panowie nie zauważyli Judith i rozmawiali swobodnie. Lord Robert pochylił się, by uderzyć w kulę. Miał czterdzieści jeden lat. Ten trzeci syn księcia Leinster, wytwor- ny, uprzejmy, arystokratyczny do szpiku kości, opętany był przez niechęć do Francuzów, co czyniło go idealnym przedstawicielem Wielkiej Brytanii w Lizbonie; na nieszczęście był również opętany przez lady Robert. Trafił bezbłędnie i wyprostował się z triumfalnym uśmiechem. - Ha! Zaręczam, że teraz mnie pan nie pokona, Nicholls -oznajmił Jamiemu. -Jedna bitwa nie przesądza o wyniku wojny - padła szybka odpowiedź. - Wojny? A po czyjej jestem stronie według pana? Korsykańskiego parweniusza czy dzielnego Johnny'ego Bulla? Jamie zachichotał. - Cokolwiek odpowiem, obrażę pana. Jakże mógłbym zarzucać wytwornemu brytyjskiemu arystokracie, że jest wrogiem lub zwyczajnym Johnem Bullem? Tak czy inaczej bym się naraził. - To prawda, choć uważam, że nie jesteśmy do końca w porządku. - Lord Robert położył kij na stole i dolał sobie trochę miejscowej anyżowej brandy, którą bardzo lubił. - Mimo wszystko Francuzi dali światu koniak i szampana, więc jest z nich jakiś pożytek. - Też tak uważam, lecz mimo to chętnie zobaczyłbym wszystkich co do jednego żabojadów w piekle - mruknął Jamie, po czym spojrzał przepraszająco na O'Reilly'ego. -Przyjacielu, zupełnie zapomniałem, że pana matka była Francuzką. Zapewniam, że nie chciałem pana obrazić. - W porządku, monsieur Nicholls. Moja matka sama źle się wyrażała o monstrum, jakim stała się dzisiejsza Francja. Jedyne, czego pragnęła, to powrót Burbonów. Lord Robert zacisnął wargi. - Obawiam się, że nasz kraj będzie miał wkrótce więcej problemów z Francuzami. Jeśli się nie mylę, uwaga Bonie-go skupia się na jak najszybszym zajęciu Danii, Portugalii i Hiszpanii. Z jakiego innego powodu mógł mianować generała Jeana-Matthieu Seruriera przedstawicielem dyplomatycznym w Lizbonie pod nieobecność ambasadora Ju-nota? Ani Junot, ani jego poprzednik Lannes nie umieli przekonać Portugalii, by zaatakowała Wielką Brytanię, więc Korsykanin wiąże teraz nadzieje z Serurierem, który ma więcej tajnych agentów pracujących dla niego, niż Junot mógłby sobie wymarzyć.

-Jak nasz rząd ocenia szanse przeciągnięcia regenta Jana na naszą stronę? - zapytał kpiąco kapelan. - Obawiam się, że książę jest trochę bojaźliwy i niezdecydowany - odpowiedział ambasador. - Wiotka trzcina wobec korsykańskiej wichury. Kapelan Hill śmiało sięgnął po anyżówkę. - Czy to prawda, że „Rekin" pływa gdzieś w Zatoce Osłów? — spytał, zmieniając temat. Zatoką Osłów brytyjscy żeglarze nazywali wewnętrzne morze, które tworzyło się w ujściu Tagu koło Lizbony, a „Rekinem" francuski statek korsarski, siejący spustosze- nie wśród brytyjskiej floty między Portugalią a południowym wybrzeżem Anglii. Był to niezwykle szybki trój masztowy slup uzbrojony w dwadzieścia dział i obsadzony osiemdziesięcioosobową załogą. Ostatnio został podobno uszkodzony w starciu z brytyjską korwetą w samym ujściu Tagu. Mówiono, że uciekł rzecznym korytarzem do Zatoki Osłów, która była tak rozległa, pełna zatoczek i ukrytych zakamarków, że mógł się w niej bezpiecznie ukrywać przez jakiś czas bez obawy, że znajdą go Brytyjczycy. Statek nigdy nie złamał portugalskiego prawa i nie naruszył miejsco- wych obyczajów, więc lokalne władze nie interesowały się tym, gdzie przebywa. Jednak rozdrażnieni Brytyjczycy nade wszystko pragnęli go ujrzeć na dnie królestwa Neptuna. Lord Robert przerwał grę. - „Rekin"? Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, czy tam jest, czy nie. Noc potyczki była wietrzna, a prąd niekorzystny do pokonania mielizny w ujściu Tagu. Widoczność też była bardzo słaba, więc nie wiem, na ile można ufać tym obserwacjom. Kapitan jest bardziej śliski od węgorza, a przy tym diabelsko sprytny. Słyszałem, że załoga nazywa go Lucyferem. - Tak, też to słyszałem - przytaknął Jamie. - Jak się naprawdę nazywa? Maudy? - Lucien Maudy - potwierdził lord Robert. - On i jego slup pochodzą z Morlaix, prawda? - zwrócił się do O'Re-illy'ego, ponieważ Morlaix leżało w Bretanii. - Tak mówią, milordzie. - Cóż, nie wątpię, że „Rekin" wkrótce wróci na morze. Maudy'emu nie brakuje pieniędzy i zleci naprawy, po których statek będzie wyglądał jak nowy. Jamie zacisnął wargi. - Najpierw chciałbym wiedzieć, skąd wziął pieniądze na jego budowę. Był bez grosza i desperacko starał się uniknąć uwięzienia w Bicetre, aż tu nagle okazało się, że dysponuje fortuną, i to jeszcze przed jakimkolwiek korsarskim napadem. Na chwilę zapadła cisza, po czym kapelan Hill westchnął. - Tak, to wstrętne, że nasz rząd pozwala takim jak „Rekin" włóczyć się po morzach. Szczerze mówiąc, nie rozumiem, co się teraz dzieje w Londynie. Fox, nowy minister

spraw zagranicznych, zdaje się robić wszystko, co w jego mocy, by wspierać Francję. - Kapelan ze smutkiem pokręcił głową. Ta opinia przeraziła Jamiego. - Nie powie pan chyba, że Fox nie jest prawym i oddanym brytyjskim obywatelem. - Ale nie może pan zaprzeczyć jego sympatiom dla Francji - odparł przytomnie Hill. - Byłym sympatiom - sprecyzował Jamie. - Kto powiedział, że byłym? Nie postawiłbym na to nawet mojego starego kapelusza - odrzekł kapelan. - To poważny cios, że straciliśmy Pitta w tak trudnym czasie. Potrzebujemy pewnej, silnej ręki u steru. Odkąd Korsykanin zwyciężył pod Austerlitz, jest najpotężniejszy w Europie. Austria podpisała upokarzający rozejm, Rosja jest w odwrocie, a Prusy uspokoił, dając im Hanower. Hanower, ojczyzna naszego króla, przekazany jak przedmiot! Mapa Europy przestała istnieć, a jednak lord Grenville, nasz nieudolny premier, jest tak pochłonięty dążeniem do zawarcia pokoju, że zrobi wszystko, czego Korsykanin zażąda. A nasz nowy minister spraw zagranicznych i oddani mu wigowie jeszcze nie tak dawno bili brawo rewolucji, która teraz zrodziła tyrana! Lord Robert odchrząknął. - Mister Hill, błędne poglądy można zmieniać. Weźmy handel niewolnikami. Kiedyś wzruszał niewielu, a dziś budzi oburzenie i sprzeciw. Kapelan wypił chyba za dużo brandy, gdyż nie zamierzał się poddawać. - Nadal podejrzewam pana Foxa, że wielbi wszystko, co francuskie, ze szkodą dla Wielkiej Brytanii - powiedział. - Świadczy o tym dziwna sprawa z zamachowcem w zeszłym miesiącu. Jak on się nazywał? Guillet de Gev-rilliere? W każdym razie przyszedł do Foxa z niezłym planem uwolnienia świata od Bonapartego, a co robi nasz wspaniały minister? Każe go aresztować, informuje o wszystkim tego ich diabolicznego ministra spraw zagranicznych, Talleyranda, po czym deportuje Gevrilliere'a do Francji. Nieszczęśnik gnije teraz w Bicetre czy w innych podłych francuskich kazamatach. O ile jeszcze żyje. Judith nie mogła nie widzieć, jak Jamie i lord Robert wymienili ze sobą spojrzenia, zanim popatrzyli na O'Reil-ly'ego, który oglądał rycinę na ścianie, przejawiając zupełny brak zainteresowania tematem rozmowy. Co znaczyły te spojrzenia? zastanawiała się. Potem ambasador zwrócił się do Hilla. - Skąd pan wie o sprawie Gevrilliere'a, kapelanie? Zdawało mi się, że cały ten incydent był trzymany w tajemnicy przed ogółem - wyjaśnił. Kapelan poruszył się niespokojnie. -Jeśli musi pan wiedzieć, mój siostrzeniec ma przyjaciół w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. - Dość gadatliwych przyjaciół, jak się zdaje - mruknął lord Robert. - Pański siostrzeniec... Mister Southey, czyż nie tak?

- Istotnie, Robert Southey, który przebywał tu ze mną przez dłuższy czas jakieś pięć lat temu. - Cóż, może w następnym liście poradzi mu pan, żeby nie poruszał takich delikatnych spraw w zwykłej korespondencji. Kapelan rozgniewał się. - Mój siostrzeniec jest daleko większym angielskim patriotą niż pan Fox! Guillet de Gevrilliere był przyjacielem Wielkiej Brytanii, ale został zdradziecko wydany Francji. Nic dziwnego, że nasz wspaniały minister stara się ukryć swoje perfidne działania przed opinią publiczną, bo wie, jak oburzony byłby John Bull, gdyby prawda wyszła na jaw. Judith znów uchwyciła spojrzenia, które wymienili Jamie i ambasador, po czym lord Robert zmusił się do uśmiechu. -Proszę się nie martwić, kapelanie, zapewniam pana, że interesy królestwa leżą naszemu rządowi na sercu. Niczego więcej już w tej kwestii nie powiedziano i panowie przerwali na chwilę grę, gdy ambasador zręcznie zmienił temat rozmowy na mniej kontrowersyjny. Jamie zobaczył nagle Judith i skorzystał z okazji, aby z nią porozmawiać. - Jak długo tu jesteś, siostrzyczko? - spytał pogodnie, patrząc z ciekawością na płaszcz na jej ramieniu; nic jednak na ten temat nie powiedział. - Dość długo, by podsłuchać waszą rozmowę. Czemu się tak dziwnie zachowaliście w kwestii tego zamachowca? - Dziwnie? Judy, zapewniam cię, że nie. - Kiedy nazywasz mnie „Judy", wiem na pewno, że kłamiesz. Coś się dzieje i jestem pewna, że ma związek z panem O'Reilly. I Danielem - dodała. - Dlaczego tak sądzisz? - Zielone oczy Jamiego były samą niewinnością. - Intuicja. - Starała się nie nazywać tego szóstym zmysłem. Jamie przerwał jej. - Judith, droga siostro. Masz pozbierać się po nieudanym małżeństwie z Richardem Callardem, a nie wtykać nos w sprawy ambasady. - A, więc jednak coś się dzieje - stwierdziła. -Ja tego nie powiedziałem. - Nie musisz - rozłościła się, ale nagle spoważniała. -Jamie, uważaj, dobrze? Mam przeczucie, że... Położył palec na jej ustach. - Czy kiedykolwiek nie uważałem, siostrzyczko? Nie martw się tak o mnie. Jestem już dużym chłopcem, a ty nie jesteś moją mamusią. Uśmiechnęła się smutno. - Wiem.

- Obiecaj tylko, że nic mi nie powiesz, jeśli zobaczysz mojego ducha - powiedział, śmiejąc się. - Widziałam tylko jednego ducha, a to pewnie wskutek niestrawności. Jamie zaciekawiony uniósł brwi. - Chcesz powiedzieć, że biedna ciocia Nicholls objawiła się wskutek nadmiaru sera? Gdyby tak było, jej oburzony duch nagderałby na ciebie, zamiast czule ci pomachać na pożegnanie czy co tam zrobiła. - Uśmiechnęła się do mnie, przesłała lekki pocałunek tak, jak robiła to zawsze, po czym znikła. - O drugiej w nocy w Wigilię, kiedy, jak się okazało, właśnie umarła. - Nie mogę zaprzeczyć - przyznała, wspominając mroźną noc sprzed dziesięciu lat, niedługo po swoim ślubie, i szok, jaki przeżyła, budząc się ze snu, w którym ujrzała ulubioną ciotkę na łożu śmierci, i widząc jej widmo w swoim pokoju. Cieszyła się, że wspomniała Jamiemu tylko o duchu, nie o śnie; i tak bezlitośnie jej dokuczał. Odczuwała ulgę, że podobne widzenie nigdy się nie powtórzyło, i miała nadzieję, że pozostanie odosobnionym incydentem. Wizje związane z Jamiem były już dostatecznie przykre, a regularne widywanie duchów i sny o śmierci to już koszmar. Jamie nagle zmienił temat i zaczął mówić o Danielu. -Wiem, że sądzisz, iż Daniel tobą pogardza za przeszłość, ale uważam, że się mylisz. Założę się, że wciąż coś do ciebie czuje. - Ale nie jesteś hazardzistą - przypomniała mu - a tak na marginesie, właśnie pociesza się z inną. Jego uśmiech zgasł. - Co masz na myśli? Wściekła na siebie, że się tak zdradziła, zastanawiała się, jak uniknąć wyjaśnień; wiedziała jednak, że brat umie przejrzeć ją na wylot, więc wyznała prawdę. Był przerażony. -Więc dlatego masz ten płaszcz na sobie. Byłaś sama w Bairro Alto! Judith, zrobiłaś straszne głupstwo! Mogło ci się przytrafić coś złego! - Wiem o tym, Jamie. Martwię się o ciebie. Coś się święci, odkąd przyjechali Daniel i - zniżyła głos do szeptu -pan O'Reilly. O'Reilly oznacza dla ciebie nieszczęście. - Co za bzdury! - uciął krótko Jamie. - Panie Nicholls, co z naszą grą? - zawołał lord Robert. - Już idę, milordzie. - Jamie nie spuszczał wzroku z Judith. - Siostrzyczko, masz zapomnieć o tym wszystkim, rozumiesz? To nie nasza sprawa, dokąd jeździ Daniel, i obiecaj mi, że nigdy więcej nie wplączesz się w coś tak nierozsądnego. I musisz zapomnieć o wszystkim, co tu usłyszałaś. Ja nikomu nie powiem o tym, co zrobiłaś

dziś w nocy, Judy. - Pogłaskał ją w policzek. - Są rzeczy, o których lepiej nie wiedzieć, a już na pewno się nimi nie zajmować. - Po tych słowach wrócił do sali bilardowej.

ROZDZIAŁ 3 Judith, w najmniejszym stopniu nie uspokojona tym, co powiedział Jamie, skierowała się w stronę schodów, ale ledwo położyła rękę na lśniącej mahoniowej poręczy, drzwi jasno oświetlonego salonu otworzyły się gwałtownie. Lady Robert wypadła z nich z szumem liliowego muślinu i trenu ze sztywnej błękitnej tafty. Jej uróżowane policzki wyglądały jak w gorączce, a równy rząd loków barwy ku- kurydzy wystawał spod turbanu z karmazynowej satyny, tak wielkiego i ozdobnego, że mógłby być częścią stroju sułtana w pantomimie. Zatrzymała się gwałtownie na widok Judith, która wolałaby nie angażować się w kolejną rozmowę. - O, droga pani Callard, nareszcie pani jest. Szukałam pani dosłownie wszędzie. - Żona ambasadora podeszła bliżej do Judith. Zmarszczyła brwi, widząc ją w kolorowym stroju, bo nie pochwalała wdów zdejmujących czerń przed upływem pełnych dwunastu miesięcy żałoby. Nic nie powiedziała, choć słowa wisiały w powietrzu, a Judith była przygotowana do obrony. Atak jednak nie nastąpił. - Gdzie się pani podziewała? - zapytała głośno żona ambasadora. Judith uśmiechnęła się słabo. - Och, bolała mnie głowa i spacerowałam trochę po ogrodzie. - Przez trzy godziny? - Lady Robert była zdumiona. - Na Boga, byłam tak długo? Ja... obawiam się, że to przez te rozmyślania o wyjeździe do domu. - Och, Anglia. Pan Nicholls będzie niewątpliwie zachwycony, gdy znów postawi tam stopę. Jest tu chyba już trzy lata. Ale nie dlatego chciałam z panią porozmawiać. Ze względu na wasz bliski wyjazd przygotowałam na jutro piknik. Nie była pani po tamtej stronie Tagu w Outra Banda, prawda? - Outra Banda było nazwą drugiego brzegu rzeki. - Mówiąc „Outra Banda", mam na myśli Cacilhas - ciągnęła lady Robert - do którego prowadzi jedna z najkrótszych przepraw. Tamtejsze piniowe wzgórza pokryte są wrzosami, które już kwitną o tej porze roku. Widok na Lizbonę, jej okolice i Tag jest naprawdę wspaniały. - Tak, z pewnością, lady Robert, ale w samej rzeczy... Lady Robert nie przyjęła odmowy. - Więc jesteśmy umówione. Będzie około dwunastu osób, w tym kilka pań z Faktorii. Obawiam się, że pani brat, lord Penventon i pan Hill wybrali nocną wycieczkę do Estoril. Tak przynajmniej zrozumiałam. Judith była podwójnie przerażona - po pierwsze, dlatego, że piknik zdawał się nieunikniony, po drugie - że będzie pozbawiona towarzystwa Jamiego, który

mógłby jej to jakoś uprzyjemnić. Zerknęła w stronę sali bilardowej i uchwyciła jego spojrzenie - Jamie odpowiedział jej ponurym grymasem. - A zatem wszystko ustalone, moja droga - ciągnęła z ożywieniem żona ambasadora. - Czeka nas cudowny dzień. Wyjedziemy wcześnie rano, chcemy spędzić jak najwięcej czasu na świeżym powietrzu. Cały dzień z lady Robert i jej świtą z Faktorii był ostatnią rzeczą, jakiej pragnęła Judith, ale mogła się przynajmniej pocieszać, że nie będzie tam Daniela, który rozstroi ją swoją chłodną postawą. - To bardzo miło z pani strony, lady Robert. Dziękuję. - Nie ma za co, moja droga, naprawdę. - Cóż, myślę, że udam się teraz na spoczynek. Świeże powietrze tak dobrze mi zrobiło, że z pewnością będę mogła zasnąć. - Judith weszła na pierwszy stopień schodów, ale lady Robert jeszcze nie skończyła. - Jeszcze jedno, pani Callard. - Tak? - Jutro wieczorem madame Barnardi ma pożegnalny występ w Teatro de Sao Carlos. Wybrała repertuar odpowiedni dla okresu Wielkiego Postu. Dzień później wyjeżdża do Madrytu, by zaśpiewać dla hiszpańskiej rodziny królewskiej, ale zamierza wrócić do Lizbony za miesiąc, aby wypełnić kontrakt. Wtedy jednak będzie pani już w Anglii. Judith przypomniała sobie ulotkę, którą zgubił mnich. Skąd mógł ją mieć? Podejrzewała, że nie był takim zwyczajnym braciszkiem. Zona ambasadora czekała na odpowiedź. - Obawiam się, że nie lubię opery, lady Robert. - Było to wierutne kłamstwo, ale lady Robert ciągle się chwaliła, że ma klucz do prywatnej loży w operze, i zawsze starała się ją zapełnić znajomymi. Nie byłoby to takie złe, gdyby nie rozmawiała w czasie przedstawień i nie wyrażała opinii lorda Roberta; mąż stanowił dla niej najwidoczniej największy autorytet w dziedzinie wiedzy o operze. Piknik z lady Robert był wystarczającą karą; wieczór spędzony z nią w prywatnej loży dałoby się porównać ze zstąpieniem do czyśćca. Judith wyczuwała skrywane rozbawienie Jamiego i chętnie szturchnęłaby go jego własnym kijem bilardowym. Lady Robert była zszokowana odpowiedzią Judith. - Nie lubi pani opery? Moja droga, to niemożliwe, zwłaszcza kiedy Lizbona ma szczęście gościć najwspanialszy głos świata. Lord Robert stara się o kontrakt dla niej w londyńskim King's Theatre. Nie byłby to żaden problem, gdyby nie to, że madame Barnardi żąda tak wysokiego honorarium, iż dyrekcja musiałaby zwolnić wszystkich pozostałych artystów, żeby ją zaangażować. Jednakże negocjacje są

kluczem do sukcesu i nie wątpię, że mojemu mężowi się uda. A póki co, musi pani wykorzystać jedyną być może szansę usłyszenia jej. - Obawiam się, że muszę zdecydowanie odmówić - odrzekła uprzejmie Judith. - Sopranowe pianie przyprawia mnie o taki ból głowy, że mógłby mnie doprowadzić nawet do omdlenia. Gdyby tak się stało, wymagałabym tyle uwagi, że zepsułabym wszystkim przedstawienie. Sądzę, że będzie lepiej, jeśli zostanę. Żona ambasadora spojrzała groźnie, nieprzyzwyczajona, by jej odmawiano. - Jak pani sobie życzy - odrzekła krótko. - Dobranoc, pani Callard. - Dobranoc, lady Robert. Rzuciwszy ostatnie miażdżące spojrzenie na żółtą suknię swej rozmówczyni, żona ambasadora wróciła do salonu. Judith pospieszyła do swego pokoju na trzecim piętrze, z błyszczącymi meblami z japońskiej laki i draperiami z ciężkiego czerwonego adamaszku. Słynne dywany z Arraiolos miękko wyścielały podłogę, świece rzucały ciepły blask, a powietrze pachniało suszoną lawendą. Na palenisku płonął ogień, gdyż wiosenne noce były nadal chłodne. Kominki w sypialniach stanowiły rzadkość w Portugalii, lecz lady Robert nie zgodziłaby się na dom pozbawiony tego luksusu. Wielkie, bogato rzeźbione łóżko umieszczono w alkowie naprzeciw przeszklonych drzwi balkonowych i widoku na Tag. Josefa usługiwała jej, ale ponieważ nie znała żadnego obcego języka, a Judith nie mówiła po portugalsku, wzajemne porozumiewanie się ograniczone było do gestów, skinień lub kręcenia głową. Pokojówka miała dwadzieścia lat i pochodziła z Porto to wszystko, co Judith o niej wiedziała. Nieco później, już sama, narzuciła na koszulę nocną miękkie wełniane wdzianko w kolorze brzoskwiniowym, zgasiła świece i wyszła na balkon. Nigdy nie wkładała nocnego czepka, więc lekka bryza igrała z jej długimi, brązowymi lokami, gdy spoglądała na góry Serra da Arrabida leżące za Tagiem i Outra Banda. Skierowała wzrok na wschód, w stronę serca Lizbony, gdzie Daniel leżał teraz w łóżku swojej kochanki, ciepły i zaspokojony. Ach, należeć do niego, poczuć jego wargi na swoich i zmysłową przyjemność jego pieszczot na nagim ciele. Ale Judith Callard spędzi kolejną noc sama. Minęło kilka lat, odkąd Richard po raz ostatni wyegzekwował od swojej żony obowiązek małżeński. Ale tej nocy, pod gwieździstym niebem Portugalii, w powietrzu pachnącym wiosną Judith nie chciała być sama. Pragnęła Daniela. Pragnienie to przeszywało jej ciało, chwilami tak mocno, iż myślała, że tego nie zniesie. Zamknęła oczy, czując, że byłoby lepiej, gdyby nigdy nie poznała miłości fizycznej, nawet z takim mężczyzną jak Richard Callard, który zresztą bywał dla niej miły i delikatny na początku małżeństwa. Znała teraz rozkosz płynącą z takiego zbliżenia. Z ciężkim sercem wróciła do sypialni, zdjęła okrycie i zwinęła się w kłębek na łóżku. Chyba zasnęła, bo nastał już dzień, kiedy usłyszała powóz zatrzymujący się na ulicy

za murem ogrodu. Skrzypnięcie furtki rozbudziło ją zupełnie, więc wyśliznęła się z łóżka, aby popatrzeć, co się dzieje. Powóz właśnie odjeżdżał, a żwirowaną ścieżką między przyciętymi żywopłotami z mirtu szedł Daniel. Jego jasne włosy były wciąż w lekkim nieładzie, a aksamitną marynarkę miał przerzuconą przez ramię. Pomimo chłodu marcowego poranka wyglądał na rozleniwionego ciepłem i zadowolonego. Było w nim coś tak zmysłowego, że pożądanie zapłonęło w Judith silniej niż przedtem. Nie miała pojęcia, że ją zauważył, dopóki nie przystanął, spojrzał w górę i powiedział: - Dzień dobry, pani Callard. Zamarła. - Ufam, że mój późny powrót nie obudził pani - dodał. - Nie, oczywiście, że nie. Spojrzał na nią badawczo, jakby wiedział, że nie mówi prawdy, i miała wrażenie, że rozdziela ich głęboka przepaść. A kiedyś łączyła ich namiętność i słowa na wargach Daniela były czułymi słowami miłości. Znów się odezwał. - Chciałem pani jeszcze powiedzieć... -Tak? - Mój przyjaciel spotkał pani bliską przyjaciółkę. Na Jamajce, żeby było ciekawiej. Pani przyjaciółka to oczywiście panna Woolridge. Judith ożywiła się. - Ma pan od niej jakieś nowiny? - Powiedziano mi, że czuje się dobrze. - Dziękuję, lordzie Penventon. - Pani Callard - skłonił głowę i postąpił parę kroków, ale gdy zbliżył się do narożnika domu, usłyszała innego mężczyznę wołającego go niecierpliwie po francusku. - Lordzie Penventon, muszę z panem porozmawiać! To bardzo ważne! Nie był to głos Jamiego, ale z jakiegoś powodu Judith od razu pomyślała o bracie. Daniel stał między nią a tamtym mężczyzną. Rozmawiali cicho, ale nagle usłyszała okrzyk Daniela: „Co? Jest pan pewien?". Wymienili jeszcze kilka zdań, po czym poszli dalej i skręcili za rogiem. Nim znikli z pola widzenia, w ułamku sekundy rozpoznała w drugim mężczyźnie Louisa O'Reilly'ego. Co więcej, zrozumiała wreszcie, dlaczego tajemniczy zakonnik z Rua de Calvario wydawał jej się taki znajomy - on i Louis O'Reilly byli jedną i tą samą osobą! Jak mogła nie zorientować się wcześniej? Czy na pewno się nie myliła? Czy mogło być w Lizbonie dwóch mężczyzn tego samego wzrostu i budo- wy, poruszających się w ten sam charakterystyczny sposób? Ale coś jej się tu nie zgadzało. Jakim cudem O'Reilly mógł być w Bairro Alto w tym samym czasie co ona i wrócić do domu lorda Roberta przed nią? I wtedy przypomniała sobie

galopującego jeźdźca. Czy to mógł być właśnie O'Reilly? Tak, oczywiście. Ale co robił w starej dzielnicy Lizbony w przebraniu mnicha? Czemu interesowała go schadzka Daniela? I dlaczego dwóch ścigających go Francuzów chciało użyć broni? Dalszy sen nie wchodził już teraz w rachubę, zwłaszcza że jutrzejszy piknik wcale jej nie cieszył. Nie chciała posyłać po Josefę o tak wczesnej godzinie, umyła się więc zimną wodą z dzbanka na umywalce, co nie było doznaniem przyjemnym, ale za to orzeźwiającym. Ponownie założyła wdzianko w kolorze brzoskwini i usiadła w fotelu, by oglądać wschód słońca barwiący złotem wody Tagu. Wciąż tam siedziała, gdy Josefa przyniosła jej poranną herbatę.

ROZDZIAŁ 4 Łagodna północna bryza znad Zatoki Osłów wiała przyjemnie przez Black Horse Square, gdy Daniel towarzyszył Judith i lady Robert w drodze z powozu ku mar- murowym schodom prowadzącym w dół do lazurowej wody. Judith starała się unikać jego wzroku. Nie uspokoiła się jeszcze całkiem po tym, jak się dowiedziała, że to on zajmie miejsce pana O'Reilly'ego na dzisiejszej wycieczce. Czuła się dość skrępowana i szczerze mówiąc, odczuwała ulgę, że jest z nią lady Robert. Black Horse Square nazywał się naprawdę Praca do Comercio, ale Brytyjczycy zmienili jego nazwę - tym razem wzięli ją od wielkiego konnego posągu króla Józefa na środku placu. Był to największy plac w Lizbonie, uważany też za największy w Europie - z jednej strony zamknięty przez Tag, a z trzech pozostałych przez imponujące budynki rządowe. Mimo Wielkiego Postu miejsce koło schodów zapełniali hałaśliwi handlarze - od roznosicieli wody i sprzedawców mrożonej lemoniady do chłopów wystawiających na sprzedaż płody rolne z Outra Banda i handlarek ryb balansujących zręcznie koszami na głowach. Wszędzie byli ludzie - wśród nich ubrani w nieskazitelne mundury oficerowie marynarki na przepustce i liczni ciemnoskórzy przybysze z wszystkich stron wielkiego niegdyś portugalskiego imperium. Ogólny gwar mieszał się z krzykiem mew, skowytem bezpańskich psów i biciem kościelnych dzwonów. Przy brzegu stały zakotwiczone statki wszelkiego rodzaju. Oprócz jednostek handlowych i okrętów marynarek wojennych różnych krajów cumowały tu łodzie rybackie, kutry straży przybrzeżnej, promy i łódki pilotów. Mała eskadra portugalskich okrętów wojennych przypłynęła właśnie z Madery i mnóstwo małych szalup wyruszyło na brzeg, by pobrać świeże owoce, wodę i gazety dla załóg. Judith obserwowała tę scenę, nieodparcie przywodzącą jej na myśl obraz Canaletta. Wielki wenecki artysta przyszedł chyba także na myśl Danielowi. Gdy lady Robert oddaliła się na chwilę, mruknął do Judith, że ten plac podobny jest do placu Świętego Marka w Wenecji. Uwaga ta była próbą przerwania milczenia, które zapanowało między nimi, odkąd Judith dowiedziała się, że Daniel też jedzie na piknik. Trudno jej było znieść jego bliskość. Naturalna potrzeba ochrony przed dodatkowym cierpieniem przełożyła się na klimat iście syberyjskiego mrozu - zwłaszcza że Daniel wydawał się dziś inny niż zwykle, jakoś szczególnie nią zainteresowany, jak gdyby przyłapał ją na czymś karygodnym. Lady Robert była w swoim żywiole, rozmawiając głośno, podczas gdy mała procesja powozów jechała w stronę przepięknych nadbrzeży Lizbony. Żona

ambasadora miała dziś na sobie turkusową suknię z muślinu pod ja-snożółtym hiszpańskim płaszczem wykończonym białą koronkową falbanką. Słomiany kapelusz z powiewającymi turkusowymi wstążkami dopełniał jej piknikowej kre- acji, razem z białym parasolem słonecznym, którym kręciła tak energicznie, iż zdawało się, że zaraz odfrunie jak skrzydlak klonu. Judith wierciła się niespokojnie, odkąd zajęła miejsce w powozie. Daniel siedział dokładnie naprzeciw niej, co denerwowało ją do tego stopnia, że podczas dwumilowej podróży ciągle poprawiała swój pleciony kapelusz i długi indyjski szal. Głaskała też suknię z zielonego muślinu, szarpała koronkę, wyłamywała palce w skórkowych rękawiczkach i rumieniła się jak nastoletnia panienka na pierwszym dorosłym balu. Nie miała pojęcia, co on teraz o niej myśli i, szczerze mówiąc, wolała nie wiedzieć. Na pewno nie było to nic miłego. Przed wyjściem z domu cie- szyła się, że zielona suknia pięknie pasuje do jej brązowych włosów i jasnej angielskiej cery, ale w chwili, gdy pojawił się Daniel, stwierdziła, że wszystko jest nie takie jak trzeba. Powinna była włożyć suknię fiołkową albo w kolorze żonkili, może nawet kwiecistą. Byłoby jeszcze lepiej, gdyby wymówiła się bólem głowy, została w domu i oszczędziła sobie tego dnia tortur. Daniel oczywiście wyglądał świetnie - zresztą jak zwykle. Był brytyjskim arystokratą od stóp do głów, jednak z pewną dozą nonszalancji i braku dystansu, które zdawały się nie pasować do hermetycznego i pełnego napięć świata dyplomacji, protokołów i tajemnic rządowych. Była tak pogrążona w myślach, że nie słyszała jego uwagi o Wenecji, więc powtórzył ją, zmuszając tym Judith, by szybko się opanowała. - Co? O tak, lordzie Penventon, to miejsce rzeczywiście może konkurować z placem Świętego Marka. Przynajmniej tak sądzę na podstawie obrazów przedstawiających Wenecję. Tak naprawdę nigdy tam nie byłam. -Jestem pewien, że by się pani podobała, choć może należałoby tam pojechać dopiero wtedy, gdy zostanie uwolniona od Francuzów. - Jego oczy patrzyły uważnie, przenikliwie i - była tego pewna - podejrzliwie, jak gdyby oczekiwał jakiejś mimowolnej reakcji z jej strony, niuansu, który ją zdradzi. Mimo iż wrażenie to było niedorzeczne, dręczyło ją tak mocno, że chciała poprosić Daniela o wyjaśnienia, ale jednak się powstrzymała. Kontynuowanie rozmowy mogłoby sugerować, że wciąż jest nim zainteresowana. Była, oczywiście, ale lepiej, żeby o tym nie wiedział. Donośny głos lady Robert niósł się daleko; kręciła się, nadzorując transport cennych pakunków schodami na brzeg, przy którym czekały duże dwumasztowe łodzie, by przewieźć wszystkich przez ujście rzeki.

- Czy będzie pani tęsknić za Lizboną? - spytał Daniel, podnosząc nieco głos, by mieć pewność, że tym razem Judith go usłyszy. Zaskoczona, że podtrzymuje rozmowę, skinęła głową. - Tak, bardzo mi się tu podoba. - Portugalia jest najprzyjemniejszym krajem. - Tak - odrzekła bez przekonania. Kiedyś czuli się razem swobodnie, dzisiaj rozmawiali jak nieznajomi, pomyślała, spoglądając w stronę urzędu celnego, przed którym stały długie kolejki przybywających i odjeżdżających podróżnych. Oficer straży przybrzeżnej dyskutował zawzięcie z pięcioma Francuzami, z których jeden był wysokim, dość melancholijnie wyglądającym generałem w wieku około sześćdziesięciu lat. Nosił dumnie piękne siwe bokobrody, a od jego lewego kącika ust do policzka biegła brzydka blizna. Niebieski mundur błyszczał złotymi galonami i przepasany był trój- kolorową szarfą. Na głowie miał ozdobiony piórami kapelusz z podniesionym rondem. Siedział na białym koniu. Towarzyszył mu stajenny na kasztanku, pozostali mężczyźni byli pieszo. Wśród nich znajdował się chudzielec, który o mało nie zastrzelił Judith zeszłej nocy. Pociągnęła Daniela za rękaw. - Kim jest ten chudy mężczyzna obok generała? Daniel podążył za jej wzrokiem w kierunku miejsca kłótni. - Generał nazywa się Serurier, jest francuskim charge d'affaires, a ten chodzący szkielet to Francois Ferron, jeden z jego najbardziej bezwzględnych tajnych agentów. Pozostali to też agenci, ale niższego szczebla niż Ferron. Jeden z najbardziej bezwzględnych tajnych agentów Seruriera? Judith była skłonna w to uwierzyć, wspominając wyraz twarzy Francuza tamtej nocy, gdy próbował ją zabić z zimną krwią. Daniel popatrzył na nią. - Jestem zdziwiony, że nie wie pani, kim są, pani Callard. - Zdziwiony? - Zdumiały ją te słowa. - A skąd u licha miałabym to wiedzieć? - Rzeczywiście, skąd - mruknął. - Czy obraziłam pana dziś rano, milordzie? - Obraziła mnie pani? - Nie odrywał od niej uważnego wzroku. - Tak, bo śledzi mnie pan jak kot mysz. Uśmiechnął się słabo. - Wydaje się pani, pani Callard. Jak śmie traktować ją tak protekcjonalnie! Nic jej się nie wydawało, naprawdę zachowywał się wobec niej dziwnie. Przede wszystkim rozmawiał z nią, co po dwunastu latach milczenia samo w sobie było cudem.

Lady Robert wróciła, szperała teraz w swojej obszernej torbie w poszukiwaniu słodu jęczmiennego. Uważała go za niezbędny środek przeciw chorobie morskiej, która na pewno dopadnie ją z chwilą rozpoczęcia rejsu. Przybyła w sama porę, żeby usłyszeć, co Daniel mówi o generale Serurier, i zmarszczyła nos, jak gdyby odór siarki samego Belzebuba uderzył w jej delikatne nozdrza. - Ten wstrętny typ przywiózł z sobą sankiulocką etykietę pałacu w Tuileries - oznajmiła głośno - ale czego się spodziewać, skoro samemu Napoleonowi brakuje dobrych manier? Całe francuskie poselstwo para się przemytem i dam głowę, że to jest powód tej gorszącej sceny, której jesteśmy świadkami. Niewątpliwie generał wścieka się, że musi płacić za coś, co było uzgodnione ze strażą. - Starała się mówić jak najgłośniej, a generał Serurier obdarzył ją ponurym, jadowitym spojrzeniem. Daniel uśmiechnął się do niej. - Widzę, że osiągnęła pani swój cel, lady Robert. - Cel? - spojrzała na niego pustym wzrokiem. - Pewność, że generał Serurier słyszał pani słowa. Żona ambasadora wciąż patrzyła bez wyrazu. - Nie wiem, co pan ma na myśli, lordzie Penventon, mówiłam swoim normalnym głosem. - Aha. - W odpowiedzi Daniela słychać było lekkie rozbawienie; przez chwilę spotkał się spojrzeniem z Judith, po czym oboje szybko odwrócili wzrok. Sprzeczka kończyła się - szala zwycięstwa przechylała się wyraźnie na stronę strażnika, a Serurier i jego stajenny odjechali, zostawiając pozostałych Francuzów naradzających się gorączkowo. Generał ściągnął cugle przy pomniku króla Józefa, gdzie właśnie zatrzymał się powóz z zasuniętymi zasłonami. Stajenny generała zsiadł z konia i otworzył drzwiczki do powozu swemu panu, by mógł porozmawiać z siedzącą wewnątrz kobietą w gęstej woalce. Niemal całkiem skrywał ją cień - widać było tylko rąbek jej rozkloszowanej jedwabnej sukni zdobionej falbanami. - Czy to madame Serurier? - spytała Judith. Lady Robert znała odpowiedź. - Madame Serurier została w Paryżu, gdzie jej mąż był komendantem Pałacu Inwalidów, zanim przysłano go tutaj, żeby zastąpił chwilowo Junota. Generał z pewnością odzyska wkrótce stanowisko w Paryżu, a tymczasem zabawia się z ulicznicami. — Odwróciła się, ładowano właśnie na statek resztę bagażu. - O, już czas ruszać w drogę. Muszę się spieszyć, bo grozi mi migrena, jeśli nie zajmę miejsca na śródokręciu. - Oddaliła się szybko. Daniel niespodziewanie ofiarował Judith ramię. - Niech pani pozwoli, bym jej towarzyszył, pani Callard. Zawahała się, w jej zielonych oczach błysnęło zdziwienie. - Pańska niespodziewana uprzejmość zaskoczyła mnie.

- Zawsze jestem co najmniej uprzejmy. - Są różne stopnie uprzejmości, jak oboje wiemy. Poza tym nie chciałby pan chyba, bym była mu kulą u nogi. - Nie sądzę, że jest mi pani kulą u nogi, pani Callard. Ich spojrzenia spotkały się i znów poczuła się niezręcznie. Dlaczego tak nagle zaczął szukać jej towarzystwa, skoro wyraźnie ją ignorował, odkąd zszedł ze statku tydzień temu? Przyjęła ofiarowane jej ramię, ale gdy byli w połowie schodów, brzeg rzeki rozpłynął się i zamiast niego zobaczyła Jamiego, Louisa O'Reilly'ego i kapelana Hilla odpoczywających w drodze do Estoril koło przydrożnej fontanny tonącej wśród korkowych i cytrynowych drzew. Śmiali się, dyskutując, ile mogą zapłacić za chleb, ser i trzy dzbany wina w gospodzie, w której zamierzali się zatrzymać na obiad. Słyszała wyraźnie głos brata, który właśnie wsiadał na konia: „Zapamiętajcie moje słowa, ugoszczą nas za trzydzieści denarów". Jego noga wysunęła się ze strzemienia, gdy wskakiwał na siodło, i z okrzykiem upadł na ziemię ku uciesze swoich kompanów. Gdy Jamie spadał, Judith też się potknęła i gdyby Daniel jej nie przytrzymał, z pewnością stoczyłaby się ze schodów. Obejmował ją mocno w talii, balansując nią, jak gdyby chciał bezpiecznie ustawić kruchy eksponat na nierównej półce. - Wszystko w porządku? - zapytał niespokojnie. Zszokowana, odpowiedziała bez namysłu: - Byłam tak pochłonięta obserwowaniem Jamiego, że... -urwała zmieszana. -Jamiego? - Daniel z Zakłopotaniem rozejrzał się dokoła. - Gdzie on jest? Myślałem, że on i tamci są teraz w drodze do Estoril. Zarumieniła się. - Bo są. Tylko mi się zdawało, że go widzę, to wszystko. Głupstwo. Ale Daniel po chwili zrozumiał prawdę - kiedyś byli przecież tak sobie bliscy, że nie mieli żadnych tajemnic. - Więc to jeszcze się zdarza, prawda? Przytaknęła niechętnie i wyswobodziła się z jego uścisku, świadoma oczu obserwujących ją ze statku. - Pomyśleć tylko, jakie miał pan szczęście; byłoby straszne, gdyby lady Penventon uznano za czarownicę czy coś w tym rodzaju. Trudne do zaakceptowania w elitarnym środowisku. - Pani czarownicą? Nie nazwałbym tego w taki sposób. - Nieważne, jak by pan to nazwał. Byłabym zobowiązana, gdyby zapomniał pan o tej dziwnej więzi, która łączy mnie z bratem - powiedziała chłodno. - Nigdy nikomu o tym nie mówiłem. Czuję się trochę dotknięty, że mnie pani o to posądza. - Teraz już nie wiem, do czego jest pan zdolny.