ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 237 503
  • Obserwuję978
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 296 191

13. Matuszkiewicz Irena - Literatura na Obcasach Nowa Kolekcja - Dziewczyny do wynajęcia

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

13. Matuszkiewicz Irena - Literatura na Obcasach Nowa Kolekcja - Dziewczyny do wynajęcia.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK 1.Różne
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (2)

Gość • 8 lata temu

Miał

Ł



Miało być "skadrowane"

Gość • 8 lata temu

Beznadziejnie smarowane.

Transkrypt ( 25 z dostępnych 262 stron)

IRENA MATUSZKIEWICZ

Copyright © Irena Matuszkiewicz, 2003 Copyright © Prószyński i S-ka S.A.. Warszawa. 2003 Projekt okładki: Maciej Sadowski Redakcja: Jan Koźbiel Redakcja techniczna: Małgorzata Kozub Korekta: Bronisława Dziedzic-Wesołowska Łamanie: Liwia Drubkowska ISBN 83-7337-287-3 Warszawa 2003 Wydawca: Prószyński i S-ka SA, 02-651 Warszawa, ul. GaraŜowa 7 Druk i oprawa: Drukarnia Naukowo-Techniczna Spółka Akcyjna 03-828 Warszawa, ul. Mińska 65

Radosny dźwięk skocznego oberka rozsadzał torebkę Zuzanny. Z trudem wyłuskała komórkę. Autobus telepał, ludzie się pchali. Oczywiście dzwoniła Weronika i oczywiście zaczęła od Lazuni, czym wkurzyła siostrę do białości. Zuzanna mruknęła, Ŝe odezwie się później i wyłączyła telefon. Od pewnego czasu Weronika nabrała manier telefonicznej pijawki. Dzwoniła przynajmniej raz dziennie i jak juŜ przypięła się do aparatu, to odpadała dopiero po wyssaniu wszystkich nowinek. Wypytywała o rodziców, o pannę Mirkę i Łukasza, chciała wiedzieć, co w szkole, o czym Zuzanna myśli, o czym nie my- śli i kiedy wreszcie przyjedzie do Torunia na dłuŜej. Ostatnie pytanie powtarzało się po kilka razy w kaŜdej rozmowie, jakby Weronika nie potrafiła zrozumieć, Ŝe młodsza siostra ma swoją pracę i swoje obowiązki. Toruń! Na piechotę pobiegłaby do Torunia, nawet ciemną nocą i w deszcz. Tam zostawiła najpiękniejsze studenckie wspomnienia i najserdeczniejsze przyjaciółki, jednak we Włocławku teŜ miała to i owo do zrobienia. Przede wszystkim musiała zakończyć rok szkolny. Tego dnia wracała do domu napompowana dobrymi chęciami. W torbie niosła dziennik IIIb, trzydzieści trzy druki świadectw, tyle samo arkuszy ocen, kalkulator, linijkę i kilka innych pomocy niezbędnych do właściwego promowania uczniów. Rozsadzało ją poczucie odpowiedzialności bodaj jeszcze większe niŜ w czasie pisania pracy dyplomowej na temat ideałów kobiecych w dziełach pozytywistów. Wtedy myślała i bazgrała wyłącznie we własnym imieniu, teraz, pierwszy raz w Ŝyciu, miała odpowiadać za kaŜdy wskaźnik, kaŜdy procent, za wszystkie kropki i podpisy, od których w przyszłości będzie zaleŜał los dzisiejszych gimnazjalistów z IIIb. Oceny juŜ były wystawione, jednak oceny to pestka wobec buchalterii, z jaką musi upo- 5

rać się wychowawca. Potrzebowała duŜo spokoju i duŜo czasu. Liczyła na samotne popołudnie, lecz jak na złość Łukasz siedział w domu. Nie wybierał się do przychodni, nie miał nocnego dyŜuru w szpitalu - tkwił w fotelu z kalendarzem w garści i rozpierała go chęć pogadania o ślubie. Zdecydował właśnie, Ŝe najlepszą porą będzie sierpień. Czerwiec przekraczał półmetek, lipiec odpadał ze względu na nazwę, dokładniej na brak w nazwie literki r, która podobno wróŜy szczęście, więc z najbliŜszych miesięcy pozostawał tylko sierpień.- Odpowiada ci sierpień? - Yhy! - odpowiedziała z pełną buzią. - Kopnij się, skarbie, do sklepu! Domowe zajęcia jak zwykle rozpoczęła od przeglądu lodówki i szafek kuchennych. Efekt był przygnębiający. Zapomniała o uzupełnieniu zapasów, a Łukasz nie miał zwyczaju myśleć o tak przy- ziemnych sprawach. Od biedy potrafił zrobić zakupy, jeśli oczywiście wypisała mu listę produktów, z uwzględnieniem ewentualnych zamienników. Sięgnęła po kartkę. „Chleb pełnoziarnisty - pisała - lub sojowy, masło, pomidory". - Zuzanno, ślub waŜniejszy. - MoŜliwe, za to kolacja wcześniejsza. Albo zrobisz zakupy, albo zeŜresz wieczorem własnego adidasa. Wybór naleŜy do ciebie. - WciąŜ mi nie odpowiedziałaś, czy sierpień ci odpowiada? Zrezygnowana kiwnęła głową. Odkąd zamieszkali razem, to zna- czy od czerwca ubiegłego roku, był to szósty termin ślubu wyznaczany przez Łukasza. Sześć polskich miesięcy ma w nazwie r, sześć nie ma, czyli inaczej być nie mogło. Przeglądał teraz kalendarz w poszukiwaniu najlepszej daty.- Czwarty, jedenasty, osiemnasty i dwudziesty piąty, co ty na to? - AŜ cztery razy chcesz się Ŝenić? - Chcę raz. Kłopot polega na tym, Ŝe to musi być sobota, która będzie odpowiadała i tobie, i mnie. - No właśnie! - mruknęła, wtykając mu do ręki wiklinowy ko- szyk z pieniędzmi i rejestrem najpotrzebniejszych produktów. - Zawsze myślałem, Ŝe to właśnie kobietom zaleŜy na stabilizacji! - powiedział z wyrzutem. Zuzanna myślała nieco inaczej. Była przekonana, Ŝe do małŜeńskiej stabilizacji dąŜą wyłącznie kobiety zagroŜone, niepewne swoich partnerów i przyszłości. Ona czuła się bardzo pewna, kochana i nie dopuszczała myśli, by Łukasz mógł się zainteresować inną. Głośno 6

wolała o tym nie mówić, by nie budzić w chłopaku przekory. Dlatego mruknęła, Ŝe tak, Ŝe oczywiście, zaleŜy jej na stabilizacji, komu by nie zaleŜało, jednak wolałaby najpierw odbębnić koniec roku szkolnego. - Nie moŜemy wciąŜ odkładać tak waŜnej sprawy! - upierał się Łukasz. Była głodna i nie miała nastroju do sporządzania listy weselnych gości. - Słuchaj, ty Judymie na opak - powiedziała zdecydowanym to- nem. - Najpierw muszę odrobić całą tę rachunkowość, która leŜy nietknięta na biurku. To mi zajmie co najmniej dwie noce. Od lipca zacznę się rozglądać za pracą, a kiedy juŜ stanę na obie nogi, to obiecuję ci, Ŝe pomyślę o ślubie, firaneczkach w oknie i o potomstwie. Jesteś zadowolony? Niestety, nie był. Chciał jak najszybciej mieć urzędowy dokument, stwierdzający czarno na białym, Ŝe ta śliczna, uparta i zwariowana dziewczyna, którą kochał od czterech lat, jest jego Ŝoną. Był człowiekiem solidnym, powaŜnym i nie satysfakcjonowało go Ŝycie na kocią łapę. Wiadomo, Ŝona to Ŝona! Ona z kolei myślała o zamąŜpójściu jako czymś bardzo odległym, równym takiej choćby mentalnej dorosłości. Wiadomo, Ŝe dorosłość kiedyś nadejdzie, ale nie te- raz, nie rok po skończeniu studiów. Nawet nie miała stałego etatu. Z łaski na pociechę dostała półroczne zastępstwo w gimnazjum, do sierpnia mogła jeszcze liczyć na pensję, od września co najwyŜej na zasiłek dla bezrobotnego. Zbyt mocno ceniła sobie samodzielność, za duŜo miała planów, by zadowolić się pozycją pani domu i Ŝony przy męŜu. Wiadomo, Ŝe zostanie z Łukaszem, Ŝe to właśnie on jest tym człowiekiem, na którego chce patrzeć do końca Ŝycia, jednak młodość ma się tylko jedną. Odwlekała ostateczną datę ślubu, Ŝeby nie pakować się za wcześnie w obowiązki i cały ten nudny balast. A tak w ogóle, to bardzo kochała Łukasza. Czasem tylko złościł ją ten wielki dzieciuch, którego uparcie w sobie pielęgnował. W pracy potrafił myśleć za trzech, w domu stawał bezradny wobec cieknącego kranu, pustej lodówki czy choćby dziurawej skarpetki. Cały swój los ufnie składał w ręce Zuzanny. Z wyjątkiem ślubu. O ślubie koniecznie chciał zadecydować sam. Ściskał w garści wiklinowy koszyk na zakupy, ale jeszcze gapił się w kalendarz i rozwaŜał, czy lepszy będzie początek, czy koniec miesiąca. - Znowu grzebałeś w moich notatkach! - powiedziała z wyrzutem Zuzanna. 7

Przygotowywała właśnie biurko do pracy i Ŝeby zrobić trochę miejsca, musiała uporządkować stertę papierów. Były to róŜne notatki, szkolne konspekty i nieśmiałe próbki poezji. Nie czuła się poetką, lecz od czasu do czasu nachodziła ją ochota, by przelać na papier to i owo. Właśnie takie owo trzymała w ręku, jako dowód ingerencji Łukasza w najintymniejszą sferę jej przeŜyć. Wiersz zaczynał się przepięknie: „Karmię muzy nektarem moich myśli"... Podły Łukasz dopisał tytuł „Dlaczego muzy są chude" i opatrzył całość ilustracją okrągłej gęby z wywalonym jęzorem. W duchu pogratulowała chłopakowi poczucia humoru, co nie znaczy, Ŝe darowała mu profanację dzieła. Mógł sobie wątpić w jej urodę, lecz nie w intelekt. - Nigdy nie lubiłem wierszy bez tytułu - bronił się Łukasz. - Tytuł jest kwintesencją i jeŜeli go nie ma, to znaczy, Ŝe poeta nie wie, o czym gada.- Gadasz to ty! Poeta mówi, czasem przemawia lub wieszczy, rozumiesz? I to bez względu na to, czy opatrzył utwór tytułem czy nie.Z cięŜkim westchnieniem wyniósł się wreszcie z domu razem z ko- szykiem. Zuzanna zasiadła do pracy. Odręcznie kaligrafowała nazwy przedmiotów, formułki i zaklęcia, bacząc pilnie, by nie zmienić na- wet przecinka. W dobie komputerów i szybkiego drukowania, gdy banki, izby skarbowe, nawet hurtownie pieluch miały specjalne pro- gramy, nauczyciele gimnazjalni wyliczali średnią na piechotę. I właśnie tego nie umiała pojąć: dlaczego na piechotę i dlaczego wszystko ręcznie? Słyszała, Ŝe Łukasz wrócił i dzwoni rondelkami w kuchni. Poczuła głód, opuściła w formułce wyraz „punktów" i musiała przepisywać całe świadectwo. Z wielkiego skupienia wyrwało ją ciche psykanie i jeszcze cichsze psiakrew. Łukasz niby rozumiał, Ŝe ona teŜ ma pracę, ale źle znosił osamotnienie. Prawdę mówiąc, w ogóle nie znosił i chciał być jedynym obiektem jej zainteresowania. Kiedy psykanie przeszło w niecierpliwe auu, obejrzała się wreszcie. Jej ukochany, nie zdejmując koszuli z grzbietu, próbował przyszyć guzik pod szyją. Psykał przy tym gniewnie i niebezpiecznie zezował, aŜ Ŝal było patrzeć. - Na sali operacyjnej teŜ tak stękasz? - Nie przeszkadzaj sobie - odpowiedział wyniośle. - Twoje stękanie mi przeszkadza, nie ja sobie. Nie nauczyłeś się szyć na studiach i wybrałeś chirurgię? - Ortopedię. - Na ortopedii teŜ chyba szyjecie? 8

- Nie pamiętam ani jednego pacjenta zapinanego na guziki! - od- powiedział juŜ nieco weselej. Cel osiągnął, zainteresował Zuzannę i czekał, co będzie dalej. Bez większego entuzjazmu, choć i bez oporów, zamieniła krzesło przy biurku na jego kolana. Przyszyła nie- szczęsny guzik, który wcale nie urwał się przed chwilą, tylko od po- przedniego prania leŜał na parapecie.- Chyba cię rozpuściłam - mruknęła mu prosto do ucha. - To ja ciebie rozpuściłem - zaprotestował. Na mruczankach i chichotach dotrwali do kolacji. Prosto z kolan Łukasza Zuzanna poszła do kuchni. Przy posiłkach rozmawiali wyłącznie o sprawach miłych, na przy- kład o Mateuszu Białku, ulubionym uczniu Zuzanny, który nie mógł odŜałować, Ŝe osobiście nie pokierował losami drugiej wojny światowej. Albo o Stefanie Dęciaku, który wyskoczył z drugiego piętra, Ŝeby nastraszyć Ŝonę, i okręŜną drogą trafił na oddział ortopedii. Tym razem Łukasz miał niespodziankę. Z tajemniczą miną wyznał, Ŝe przed momentem popełnił poemat. - UwaŜaj, czytam: „Czyj biust jest wielkości ziarenka manny? Pięknej Zuzanny!". Chciałem jeszcze dodać coś o intelekcie, tylko mi się nie zmieściło. - To nie poemat, nieboraku, to jęk cymbalisty. Próbujesz mierzyć urodę, moŜe nawet inteligencję kobiety, rozmiarem jej biustu? - Niczego nie mierzę, stwierdzam fakt. Muszę znaleźć parę meta- for i parę rymów, Ŝeby rozwinąć temat. Coś w duchu, Ŝe kocham kaszę mannę i Zuzannę albo odwrotnie. Roześmiała się najserdeczniej jak potrafiła. Nie miała kompleksów na punkcie urody, wręcz przeciwnie, była bardzo zadowolona z tego, czym los ją obdarzył. śe tu i ówdzie dał za mało, to szczera prawda, ale przecieŜ nie tragedia. Jadła wszystko, nigdy nie chorowała, więc nie za- wracała sobie głowy takimi drobiazgami jak tusza lub jej brak. Własną chudość traktowała z absolutną wyrozumiałością. Jedne kobiety choćby Li czy Weronika, były apetycznie zaokrąglone, a ona „z przodu deska, z tyłu tyczka, czyli Zuzanna romantyczka". W miarę potrzeby i fantazji romantyczkę zastępowała ekscentryczką, anieliczką, raz na- wet anorektyczką, co spotkało się z ostrym sprzeciwem Łukasza. Nie cierpiał odchudzających się kobiet, kochał Zuzannę za jej apetyt najedzenie i na Ŝycie. Dla niego była uosobieniem piękna, a nawet samym pięknem. Wszystko mu się w niej podobało: wielkie zielone oczy, wyrazista twarz, fantastyczny uśmiech od ucha do ucha i sterczące kości. 9

- Pozmywasz? - spytała. - A jak potłukę? - To posklejasz. Zmywanie wcale nie jest trudniejsze od gipsowania. - Gipsowaniem zajmuje się... - Cii - połoŜyła dłoń na rozgadanych ustach, pocałowana chłopa- ka w czoło i zostawiła w kuchni. Z Łukaszem wcale nie było tak źle, jak on sam próbował to przedstawić. Za czasów studenckich prał, prasował, robił zakupy i przyrządzał najpyszniejsze leczo w całym akademiku. I rewelacyjny makaron z sosem. Z dań wykwintniejszych polędwicę na grzance. Pamiętała smak tych potraw z odwiedzin w Gdańsku. Niestety, od kiedy zamieszkali razem, zaczął tracić talenty kulinarne oraz wszelkie inne umiejętności przydatne w prowadzeniu gospodarstwa domowego. Zuzanna, mówiąc, Ŝe go rozpuściła, miała trochę racji. Była jak szef, który pozwala podwładnym podrzucać sobie robotę. Czasem godziła się na to ze śmiechem, czasem nagadała ile wlezie, ale zawsze w końcu ustępowała, bo rozczulała ją zaradna niezaradność w męskim wydaniu. - Co ty właściwie robisz: piszesz czy liczysz? - spytał Łukasz. Stał w drzwiach ze ścierką zatkniętą za spodnie na znak, Ŝe on tam w kuchni cięŜko pracuje, gdy ona w pokoju bawi się kalkulatorem. - Sześćdziesiąt sześć razy muszę przepisać taki zgrabny tekścik: „Uczeń uzyskał w części humanistycznej tyle i tyle punktów na pięćdziesiąt punktów moŜliwych do uzyskania, a w części matematyczno-przyrodniczej tyle i tyle punktów na pięćdziesiąt punktów moŜliwych do uzyskania". - Ja chrzanię! - zdziwił się Łukasz. - Mój tato kiedyś sto razy przepisywał zdanie: „Nigdy więcej nie będę podstawiał nogi koledze Marcinkowskiemu". Do dzisiaj nie moŜe na Marcinkowskiego pa- trzeć, choć od tamtego wydarzenia minęło ze czterdzieści lat. - Rozumiem. Ja teŜ nie mogę patrzeć na świadectwa i arkusze ocen, lecz to są dwie róŜne sprawy. Przyznasz, Ŝe twój tato zachował się nie- grzecznie, podstawiając koledze Marcinkowskiemu nogę. A ja nie przypominam sobie, Ŝebym była niegrzeczna, czyli kara twojego taty i moja kara są niewspółmierne - powiedziała tonem znudzonego wykładowcy.- Pomogę ci - zaofiarował się Łukasz. Rzucił ścierkę w kąt i przysunął krzesło do biurka. Siedział z Zuzanną do czwartej rano. Gdyby nie jego pomoc, musiałaby zarwać następną i pewnie jeszcze następną nockę. 10

- O matko! Łukasz, jak ja się nazywam? - spytała, gdy juŜ prawie zasypiali. - Jeszcze Korecka, od sierpnia Gapska - odpowiedział raźnym głosem. - Ty nigdy nie odpuszczasz, co? - mruknęła. Objął ją, przytulił. Usłyszała cichy szept miłosnego zaklęcia i pyta- nie, czy nie miałaby ochoty pojechać w niedzielę do Kowala odwiedzić rodziców. Z miejsca oprzytomniała. Potrafiła cieszyć się jak mało kto i jak mało kto wściekać. Łukasz zdecydowanie wolał promienną Zuzannę. - MoŜe panna Mirka będzie akurat miała grypę, jak myślisz? - rozmarzył się nieoczekiwanie. - Na to nie licz! To satelitka. Od lat krąŜy wokół naszej rodziny po ustalonej orbicie bez względu na grypy i ataki cholery. Ostatnie słowa wypowiedziała prawie szeptem i usnęła. Po obiedzie rozsiedli się na tarasie. Takie spokojne popołudnia moŜliwe są tylko na wsi lub w małym mieście, z dala od zgiełku, na tyłach domu otoczonego ogrodem. Przyjazny czas zatrzymał się w miejscu, a oni sobie wolniutko popijali herbatę: ojciec z matką, Zuzanna z Łukaszem i panna Mirka, która siedziała niby ze wszystkimi, jednak oddzielnie, gotowa w kaŜdej chwili podskoczyć, zmienić talerzyk, dolać wrzątku. Wydawało się, Ŝe nic nie moŜe zakłócić muzyki pszczół w goździkach ani spokoju ludzi. Refleksy słońca migotały w złoceniach filiŜanek i we włosach Zuzanny.Pierwsza przerwała ciszę panna Mirka. Z natury była kobietą bardzo rozmowną i milczenie ją usypiało. Przychodziła do Koreckich od niepamiętnych lat i tak często, jak się dało. UsłuŜna do prze- sady, skora do pomocy, nie denerwowała chyba tylko pani Izy. Zuzanna ochrzciła ją po cichu satelitka, ojciec „Sumieniem Kowala". Ona z kolei głośno nazywała Koreckich swoimi przyjaciółmi, a co mówiła po cichu, nikt nie dociekał. W kaŜdym razie na Antoniego i Izę patrzyła z pobłaŜliwością. Co z tego, Ŝe oboje pracowali między ludźmi, Ŝe on leczył ciała, ona zęby, jeśli nie mieli pojęcia o Ŝyciu. I właśnie panna Mirka jak mogła, tak uzupełniała tę lukę. - No i wyszło na moje - ogłosiła z triumfem. - Od wczoraj Bronowscy nienawidzą się z JarmuŜami! Poszło o psa JarmuŜów, który uprawiał fizjologię pod tują Bronowskich. Mówiłam, Ŝe jak tuja zacznie usychać, to się wezmą za łby? Mówiłam. No i się wzięli. 11

Temat, choć ekologiczny i waŜny, jakoś nie chwycił. Panna Mirka przez chwilę z wyraźną przyjemnością przyglądała się Łukaszowi. - Pan taki młody, przystojny i juŜ lekarz. Nie wygląda pan na doktora. Co innego pan Antoni. Łukasz przeprosił spojrzeniem za to, Ŝe nie wygląda, jednak te- matu nie podjął. Panna Mirka z konieczności przeniosła wzrok na Zuzannę. - Dziwnie ufarbowałaś włosy, coś jakby na fioletowo - zauwaŜyła z leciutką naganą w głosie. - Kolor koniaku. Śliczny, prawda? - Dziewczyna z zadowoloną miną przejechała dłonią po falujących, krótko obciętych włosach. - Czy ja wiem? - zawahała się panna Mirka i znowu przerzuciła uwagę na Łukasza. - Jestem zwolenniczką wszystkiego, co naturalne. A pan? - Ja? Zuzanny. - Co Zuzanny? Mówimy o włosach, tak? - Mówimy o całej dziewczynie: od włosów po adidasy. W tym miejscu panna Mirka powinna napomknąć o Weronice, starszej córce doktora Koreckiego. Zawsze, ilekroć mowa była o Zuzannie, dla przeciwwagi wspominała Weronikę, która jej zdaniem była nieco ładniejsza, trochę zdolniejsza, bardziej Ŝyciowa i w ogóle przewyŜszała małą Zuzannę pod kaŜdym względem, o czym nie wy- padało mówić wprost, tylko delikatnie, ogródkami. Tym razem, nie wiadomo czemu, darowała sobie porównania. - Pan mnie chyba źle zrozumiał. - Nabrała powietrza, otworzyła usta, lecz Zuzanna była szybsza. Jednym susem wyskoczyła ze swoje- go rozleniwienia i z wiklinowego fotela. - Ojej, panno Mirko, pani nic nie je. Zrobię jeszcze herbaty i ukroję ciasta - zawołała z troską. Wiadomo było, Ŝe przewraŜliwiona kobieta nie zechce sprawiać dodatkowego kłopotu, zatrzepocze rękami, odmówi jak najgrzeczniej i nie zatrzymywana przez nikogo zniknie na jakiś czas, by przed wieczorem powrócić.- No, wreszcie! - mruknęła Zuzanna, gdy za gościem trzasnęła furtka. - Potrzebna ta satelitka jak kolczyk w pępku. Rozmawiać nie daje, milczeć nie umie. Pani Iza popatrzyła na córkę z rozbawieniem. - PrzecieŜ juŜ poszła! 12

- Poszła, poszła! Dopiero jak swoją uprzejmością walnęłam w jej uprzejmość, to łaskawie podniosła kuper. Teraz rwie granatowe włosy z głowy i zastanawia się, o czym my tu mówimy! - Łudziłam się - westchnęła pani Iza - Ŝe po skończeniu polonistyki moja córka nauczy się mówić jak dama. I co? Zmarnowane lata, zmarnowane pieniądze!- Nieprawda! Nauczyłam się, i to jest moja najtajniejsza, najbardziej skrywana broń. Nie uŜywam jej na co dzień, bo w zalewie językowej bylejakości nikt by mnie nie zrozumiał, z wyjątkiem mamuśki i Malwiny.- A ja? - zdziwił się Łukasz. - Ty? Wiesz, jak wygląda twoja relacja z dyŜuru? Cytuję: Kobitka się wykopyrtła, połamała podstawkę pod telewizor, urobiłem się jak dzika świnia. Koniec cytatu. Pewnie zakończyliby to czerwcowe popołudnie miłą pogawędką na jakiś neutralny temat, na przykład najnowszych trendów w polszczyźnie, farmakologii lub literaturze, gdyby nie Łukasz. Zgrabnie zwekslował rozmowę na dolegliwości lekcewaŜone przez chorych i lekarzy, by w końcówce kompletnie zaszokować Koreckich.- Panie doktorze, mógłby pan wytłumaczyć Zuzannie, Ŝe powtarzające się nocne bezdechy to powaŜna choroba, wymagająca leczenia.- A skąd ona wie, Ŝe ma nocne bezdechy? Zdumiony Korecki przeniósł wzrok ze spokojnej twarzy Łukasza na poczerwieniałe nagle oblicze córki, zmarszczył czoło i chrząknął. Chrząknęła równieŜ pani Iza. Oboje byli umiarkowanymi konserwatystami. JeŜeli Łukasz chciał powiedzieć, Ŝe sypia z ich córką, nie mógł tego zrobić dyskretniej. Nie wyglądał przy tym na człowieka, który niechcący się sypnął. Z całej czwórki on jeden zachował absolutny spokój.- Tak... to znaczy, Ŝe co? - spytał wreszcie Korecki. - W czasie snu nie oddycha miarowo... - zaczął Łukasz, lecz nie było mu dane skończyć. Antoni Korecki niebezpiecznie po- czerwieniał. - Nie pytam o objawy, panie kolego, tylko... tylko o pańskie intencje. Po co nam pan o tym... JeŜeli to nie jest... hm... dyplomatyczna prośba o rękę... to przyznam, Ŝe nie bardzo rozumiem.- Tato! - krzyknęła Zuzanna. Korecki machnięciem dłoni uciszył córkę. Nie po to wzniósł się na wyŜyny dyplomacji, by teraz pozwolić sobie przerywać. 13

- O rękę miałem prosić za moment. - Łukasz błysnął zębami w krótkim uśmiechu. - Skoro jednak pan zaczął, to mam zaszczyt... Niestety, zaszczyt zaszczytem, lecz Zuzanna nie Ŝyczyła sobie, by rozmawiano o niej tak, jakby jej przy tym nie było. W najbliŜszym czasie nie przewidywała zaręczyn ani ślubu, przewidywała natomiast wyjazd do Torunia, do siostry, nosiła się z zamiarem wyjazdu z Włocławka i w ogóle miała inne plany. Mówiła duŜo, szybko i dość chaotycznie. - Lazuniu - wtrąciła matka - nie pozwoliłaś panu Łukaszowi skończyć. - Mamo, błagam! Lazunia była stara jak wykopalisko, pochodziła z czasów, kiedy mówiło się tak, jak się umiało: mamido na mamę, tatun na ojca i Wicia na siostrę. Zuzanna była Lazunią nie ze świadomego wyboru, tylko z powodu kłopotów artykulacyjnych. Od dwudziestu pięciu lat to dziecinne zdrobnienie przyprawiało ją o białą gorączkę. - Nie błagaj, Lazuniu, tylko pozwól panu skończyć. - Zapomnijcie o Lazuni. Nie ma jej, zapadła się pod ziemię, zdechła... Była moją największą pomyłką językową. - Ba! Masz najlepszy dowód, jak człowiek musi uwaŜać na kaŜde słowo - mruknął ojciec. Zuzanna nie miała wątpliwości, Ŝe mruknięcie odnosi się nie tylko do najwcześniejszych lat dzieciństwa. Mało tego: miała pewność, Ŝe w ogóle nie odnosiło się do tamtych lat. Rodzice sięgali po Lazunię wówczas, gdy powaŜna Zuzanna zrobiła lub palnęła horrendalne głupstwo, godne smarkuli. Za sprawą jednego słowa wszystko stawa- ło się wiadome, niczego nie trzeba było wyjaśniać. Jak teraz. Spokojne popołudnie zakończyło się klasycznym patem. PowaŜ- na rozmowa niczego nie wyjaśniła i przy poŜegnaniu wszyscy mieli strute miny. Koreccy, mimo całej sympatii dla doktora Gapskiego, w kwestii małŜeństwa dali córce wolną rękę. Łukasz czuł się zawiedziony, bo w głębi ducha liczył na ich pomoc i siłę perswazji. Najbardziej rozŜalona była jednak Zuzanna. Nie dość, Ŝe jej chłopak zaczął rozmowę bez jej zgody, to jeszcze zaczął fatalnie, całkiem jakby chciał powiedzieć: „Skoro juŜ sypiamy razem, to wypadałoby się po- brać". W drodze powrotnej siedziała nastroszona i wściekła. Łukasz skupił uwagę na kierownicy i nucił cicho coś, co przypominało starą melodię „Och, Susanna". Była tam mowa o spóźnionym laniu łez, lecz dziewczyna miała to w nosie. 14-

- Czy ty masz świadomość, Ŝe zburzyłeś ich spokój? - wybuchnę- ła gdzieś tak na wysokości Wikaryjki. - Nie mam. - Bezdech! Sam jesteś bezdech. Co ci strzeliło... co cię napadło... Po pierwsze, ja nie chrapię, po drugie, bezdech dotyka grubasów, po trzecie, staruszkowie nawet nie wiedzą, Ŝe mieszkamy razem! - Wiedzą. KaŜdą wizytę zapowiadają dzień wcześniej, Ŝeby unik- nąć niezręcznych sytuacji. My udajemy, Ŝe nie mieszkamy, oni udają, Ŝe w to wierzą, i tak sobie Ŝyjemy, okłamując się nawzajem. - Po prostu unikamy mówienia rzeczy zbędnych, które mogą zranić. - Nie. My po prostu kłamiemy - powtórzył z naciskiem. JeŜeli do tej pory łudziła się, Ŝe palnął coś, bo palnął, Ŝe się przejęzyczył, to w tej chwili wszystko stało się jasne. Poczuła ogromny Ŝal i z trudem zapanowała nad łzami. Łukasz zawiódł ją pierwszy raz, odkąd się znali. Wiedziała, Ŝe jest niecierpliwy i zaborczy, ale nigdy nie podejrzewała go o perfidię, o to, Ŝe odwaŜy się napuścić rodziców przeciwko niej.- Daj mi trzy dni - powiedział. - Znajdę sobie jakiś pokój. To ją rozkleiło do reszty. Nie dość, Ŝe zawiódł, to jeszcze straszy i opowiada głupoty. Ocierała łzy wierzchem dłoni i pociągała nosem, jakby była małą Lazunią, a nie dorosłą Zuzanną z czteroletnim sta- Ŝem uczuciowym. Nawet czteroipółletnim, bo poznali się na sylwestra. Doskonale pamiętała tamtą noc. Do dwunastej bawili się ze wszystkimi, po dwunastej tańczyli juŜ tylko swoje tango. Łukasz prze- konał ją, Ŝe tango moŜna tańczyć do kaŜdej muzyki, nawet rockowej, trzeba tylko znaleźć spokojny kąt i nie wypuszczać partnerki z objęć. To była miłość od pierwszego spojrzenia, a w wypadku Zuzanny w ogóle pierwsza miłość. W początkowej fazie nieśmiała i delikatna, potem szalona i fascynująca, na ostatku pewna jak skała. To znaczy dziewczyna zyskała pewność, Ŝe Łukasz jest i będzie zawsze. Zamieszkali razem i ten wspólnie spędzony rok sprawił, Ŝe wielkie uczucie trochę spowszedniało, a urok nowości gdzieś się ulotnił. śyli sobie jak stare, dobre małŜeństwo, spierali się o zakupy i sprzątanie, o podział obowiązków i przywilejów. Chyba było im dobrze, na pewno było dobrze i dlatego nawet przez moment nie wierzyła w rozstanie.- Wcale nie o to chodzi! - powiedziała przez łzy. - Przestań mnie poganiać, traktować jak swoją własność... i nie musisz się wynosić. - Chyba jednak muszę - powiedział bardzo powaŜnie. I nie dał jej swojej chustki, nie poprosił, Ŝeby przestała się mazać. MoŜe po pro- 15

stu zgłupiał i nie wiedział, jak się zachować, bo pierwszy raz widział płaczącą Zuzannę. W przedziale zajęte były dwa miejsca pod oknem. Zaniedbany, chorobliwie blady facet siedział na wprost innego chudzielca, tyle Ŝe rumianego. Nie wyglądali na podrywaczy ani zboczeńców. Zuzanna mruknęła pod nosem coś, co od biedy przypominało powitanie, i przezornie usiadła przy drzwiach, by jednoznacznie odciąć się od obu męŜczyzn. Nie tyła nastawiona towarzysko. Miała mniej więcej godzinę na uporządkowanie wewnętrznego bałaganu i poukładanie myśli. W Toruniu czekała na nią Weronika, czekała Li z Malwiną. Musiała pokazać im radosną twarz szczęśliwej dziewczyny. Taką, do jakiej wszyscy byli przyzwyczajeni, nawet ona sama. Ale jajo, myślała zgnębiona, chyba spaprałam sobie Ŝycie! Była to oczywiście przesada. W wieku dwudziestu sześciu lat Zuzanna dorobiła się dyplomu magistra filologu polskiej i chłopaka. Z tego dorobku tylko chłopak próbował się wymknąć, dyplom pozostawał przy niej. Z niesmakiem myślała o farsie, urządzonej przez Łukasza. Uwielbiała farsy, pod warunkiem jednak, Ŝe nie ona była główną bohaterką. Ale jajo, po- wtórzyła pod nosem. Staruszkowie i Łukasz mają do mnie pretensje, pracy nie mam, niedługo nie będę miała pieniędzy... Co dalej? Dalej był RaciąŜek i krótki postój. - Moje rodzinne strony! - powiedział zaniedbany chudzielec. - Tu, niedaleko Nieszawy dziadkowie mieli ogromny majątek. - Ja pochodzę z okolic Chocenia - pochwalił się drugi. - Ty o czyich dziadkach mówisz? - O ojcach ojca, o dziadach po mieczu. Pierwsza szlachta w okolicy. Na hektary Ucząc, największy majątek - wyjaśnił z rozmarzeniem w głosie. Temat musiał być miry jego sercu, bo zaczął wymieniać pola, łąki, łasy, rzucał hektarami i nazwami wsi, aŜ obudził z zamyślenia Zuzannę. Spojrzała z zainteresowaniem na spadkobiercę fortuny i z trudem powstrzymała uśmiech. Ciekawe, jak on by dzisiaj wyglądał, gdyby po drodze nie było reformy rolnej, pomyślała. Jej własne rozwaŜania nawet w połowie nie były takie zabawne. Poprzedniego dnia pani Iza specjalnie przyjechała do Włocławka, Ŝeby się spotkać z córką. - Refleksji w tobie, dziecko, tyle, co w mrówce rozumu - powie- działa na początek. 16

- W czarnej czy w czerwonej? - próbowała uściślić Zuzanna. - W czarnej, czarna mniejsza. Co właściwie zamierzasz robić? Odpowiedź na to proste pytanie chwilowo przekraczała moŜliwości Zuzanny. Ciągnął ją wielki świat. Tyle miejsc było do obejrzenia, tyle chwil do przeŜycia, tyle głupstw do popełnienia, Ŝe nierozsądne wydawało się przedwczesne wchodzenie w kierat: praca, mąŜ, dzieci i raz w foku urlop nad morzem. Czuła w sobie wilczy apetyt na Ŝycie. Matka rozumiała i nie rozumiała.- To co mam robić? - spytała zgnębiona dziewczyna. - Nie wiem. Sama musisz zdecydować. - A co ty byś zrobiła na moim miejscu? - Wyszłabym za Łukasza. Jest mądry, powaŜny i wygląda na za- kochanego. śycie samotnej kobiety bywa zabawne tylko do czasu. Jeśli mi nie wierzysz, porozmawiaj z Weroniką. - Wierzę... tylko co zrobię, jeŜeli gdzieś, nie wiem jeszcze gdzie, spotkam miliardera o kształtach Apolla? - spróbowała zaŜartować. - Nie wiesz przypadkiem, po co miliarderowi taka szalona pałka do kartofli jak ty? Nie wiedziała, lecz mimo wszystko poczuła się podniesiona na duchu brakiem jednoznacznego potępienia. - A co z Łukaszem? - spytała pani Iza. - Dobrze. Chyba dobrze - odpowiedziała wykrętnie, choć wcale nie było dobrze. Łukasz zdecydował, Ŝe odchodzi. Po raz pierwszy nie prosił o Ŝadne wyjaśnienia, nie chciał rozmawiać o niefortunnych oświadczynach ani o przyszłości Dwa dni temu zdjął z pawlacza torbę i zaczął pakować swoje rzeczy, chociaŜ mieszkanie mieli opłacone do września. Noce spędzał na dyŜurach, popołudnia w przychodni, do domu wpadał na moment, Ŝeby się wykąpać i przebrać. Ostatni raz widziała go parę godzin wcześniej. Ona właśnie wróciła ze szkoły z naręczem kwiatów, on wychodził. Wpadli na siebie w ciasnym przedpokoju. - WyjeŜdŜam - powiedziała. - Tak? Nie więcej, Ŝadnego pytania, dlaczego właśnie dzisiaj i na jak długo. - W lipcu będę u Weroniki, nie musisz się wyprowadzać na łeb na szyję. Zresztą, w ogóle nie musisz się wyprowadzać. Powiedziała to z pełnym przekonaniem. Wierzyła, Ŝe wspólny adres bardziej ich łączył niŜ cokolwiek innego. Odejdzie z mieszkania, 17

odejdzie od niej. Ani zatelefonować, ani wpaść, ani powiedzieć, Ŝe tęskni. Mimo całej złości nie umiała sobie wyobrazić Ŝycia bez Łukasza. Chciała mieć i jego, i ten wielki świat, do którego ciągnęła.- Wynająłem pokój - powiedział spokojnie, jakby rozprawiał o dodatkowym dyŜurze, nie o rozstaniu. - Naprawdę nie musisz! Chciała złapać go za rękę, przytrzymać, powiedzieć coś bardziej od serca, ale kolec róŜy wlazł jej pod paznokieć i tylko syknęła boleśnie. Łukasz wyszedł. ZdąŜyła zauwaŜyć, Ŝe twarz mu się wyciągnęła, oczy wpadły i ogólnie zmizerniał. Niemal poczuła się winna. Z kwiatami w objęciach podeszła do stolika, na którym rano zostawiła wiersz. Kartkę oparła o wazonik ze zdychającą gerberą, Ŝeby tylko zauwaŜył, nie przeoczył. Była pewna, Ŝe stworzyła perełkę poezji. Ja - wytworna cynia w zielonym wazonie, Ty - lampa płonąca nade mną. W gęstym cieple twojej czułości gubię płatki. Pytasz, czy mi dobrze. Złota główka opada coraz niŜej, Tak-tak, tak-tak. Około czternastej zmieniła zdanie na temat wiersza. Doszła do wniosku, Ŝe jest głupi, grafomański i niczego nie wyjaśnia. MoŜe to za sprawą kwiatka, który juŜ wydał ostatnie tchnienie, a moŜe dopisków Łukasza. Lubił tytuły, więc wstawił: „Zamroczenie". Pod wierszem podpisał autorkę: „Zuzanna, Wytworna Cyni(czk)a, po wierzchu anioł, w środku chimeryczka". - Chciałeś mi dołoŜyć, doktorze Gapski, i dołoŜyłeś! - powie- działa z pasją. - Chimeryczka czasem bywam, cyniczką nigdy... tylko czy zdąŜę ci jeszcze o tym powiedzieć? I po co mi była ta cynia? Mogłam wstawić gerberę albo frezję.Ze złością rzuciła do wanny plon uczniowskiej sympatii, czyli coś około trzydziestu bukietów, i napuściła zimnej wody. Wyciągnęła z pawlacza torbę i wrzuciła do niej kilka najpotrzebniejszych ciuchów. Przed wyjściem z domu wysłała trzy esemesy: do Weroniki, Ŝe przyjeŜdŜa, do Li i Malwiny, Ŝe spotkają się o osiemnastej w wiadomej kafejce na Szerokiej. Z torbą na ramieniu stanęła w drzwiach. Przez moment miała wraŜenie, Ŝe Ŝegna się na zawsze z kątami18

i z przeszłością. Wróciła do stolika i na kartce z wierszem dopisała trzy słowa: „Zostań, proszę. Zuzanna". Potem poszła na dworzec, kupiła bilet, wsiadła do pociągu, znalazła w miarę pusty przedział i zamiast skupić się na przyszłości, roztrząsała przeszłość. - ...i właśnie szukam kogoś, kto by mi całą historię rodu opisał - ciągnął chudzielec. Zuzanna nastawiła uszu. - Rozchodzi się o taką instytucję, gdzie zaniosę zdjęcia, jakieś pamiątki, a fachowcy dokopią się w archiwum do reszty. I popatrz, ni czorta, nikt się tym nie zajmu- je. PrzecieŜ zapłaciłbym. Herb, rozumiesz, to mam na łyŜeczkach... Komórka Zuzanny rozdzwoniła się wesoło na znak, Ŝe nadeszła nowa wiadomość. Nim uporała się z odczytaniem, męŜczyźni opuścili przedział. Pociąg wjeŜdŜał na stację Toruń Główny. Weronika donosiła: „Usypiam. Klucz u sąsiad obok".- Śpij sobie, śpij - mruknęła Zuzanna, jakby siostra nie była anestezjologiem, tylko pospolitym susłem. W autobusie mignęła jej blada twarz herbowego szlachcica. Szkoda, chłopie, Ŝe się nie znamy, pomyślała. JuŜ ja bym ci wyprowadziła twój ród od Sobieskiego, nawet od Mieszka, co za róŜnica. Ty byś miał satysfakcję, ja kasę, o ile oczywiście twoje pieniądze nie są łgarstwem.Autobus wjeŜdŜał na most. W dole połyskiwała rzeka. Zuzanna odruchowo zaczerpnęła powietrza w płuca, jakby Wisła była tuŜ obok, a nie za oknem zatłoczonego autobusu. To wystarczyło. Poczuła, Ŝe rozsadzają radość istnienia. Głupia chandra zniknęła bez śladu. Parę miesięcy wcześniej, w kaŜdym razie juŜ po wyjeździe Zuzanny z Torunia, Weronika kupiła nowe mieszkanie. Przez telefon opowiadała cuda: marmurowa łazienka, podgrzewane podłogi, włoskie meble, niemieckie okna, lecz na szczęście widok z okien polski. Miała teraz cztery pokoje, w tym jeden gościnny, w którym zamierzała ulokować siostrę. I to właśnie był powaŜny kłopot. Zuzanna niemal Ŝałowała starego mieszkania z dwoma pokoikami wielkości prze- działów kolejowych. Tamtej ciasnocie zawdzięczała miejsce w akademiku i Ŝycie na pełnym luzie. Było więcej niŜ pewne, Ŝe gdyby zostały razem, to po roku jedna z sióstr Koreckich musiałaby zwariować. I to najpewniej ona, jako młodsza. RóŜnica dwunastu lat dawała Weronice pewną przewagę, choć - zdaniem Zuzanny - nie dawała prawa do wpychania nosa w cudze sprawy. Mimo wielkich rodzinnych uczuć siostry wytrzymywały ze sobą najwyŜej trzy dni. Potem kłóciły się o wszystko: o włos w umywalce, o brudną szklankę, o wyŜszość 19

spodni nad sukienką, kompletnie o wszystko. Dlatego jadąc do Weroniki, Zuzanna chytrze przemyśliwała, co takiego zrobić lub powiedzieć, by bezboleśnie przenieść się do Li i Malwiny. Najpierw jednak musiała dostać się do mieszkania, czyli wyrwać klucze jakiemuś bliŜej nieokreślonemu „sąsiad", który równie dobrze mógł być sąsiadem, jak i sąsiadką. Pokonanie drzwi wejściowych nie było proste. Na karteczkach przy domofonie ani jednego nazwiska, same guziki. Wciskała juŜ trzeci, lecz nikt nie reagował na nazwisko Korecka. Ludzie burczeli gniewnie albo odwieszali słuchawkę bez słowa, co dla sterczącej pod drzwiami Zuzanny miało ten sam efekt. Uparła się, Ŝe musi trafić na „sąsiada" od kluczy i w końcu trafiła. Czwarty dzwonek okazał się głuchy; dopiero przy piątym usłyszała męski głos, który nie zareagował histerycznie na jej prośbę. Otworzył drzwi wejściowe i jakby tego było mało, uchylił własne i czekał. Na schodach dziewczyna doznała olśnienia. Pomyślała, Ŝe szkoda czasu na samotne zwiedzanie wnętrza, które i tak obejrzy wieczorem, więc lepiej od razu prysnąć do miasta.- Wie pan co, niech mi pan nie daje tych kluczy - powiedziała szybko. - Zostawię tylko torbę. I proszę powiedzieć siostrze, Ŝe po- staram się wrócić w miarę wcześnie. Nie spojrzała na człowieka, wcisnęła przez uchylone drzwi swój skromny bagaŜ i sfrunęła ze schodów. Miała mnóstwo czasu na pobieganie po śródmieściu, obejrzenie wystaw i wdepnięcie do księgarni. W myślach próbowała zrobić przegląd nadwyŜek finansowych, które ewentualnie mogłaby upłynnić. W jej wypadku było to zajęcie równie bezcelowe jak systematyczne odchudzanie. Pieniędzy zawsze miała mniej niŜ potrzeb, więc ograniczyła potrzeby do niezbędnego minimum i dało się Ŝyć. Mawiała: u mnie brak kasy to przejściowy stan chroniczny. Jak przejdzie, będę bogata. Na tym między innymi polegał jej optymizm: wierzyła w siebie i w przyszłość. I jeszcze w rodziców. Ulica Szeroka niewiele się zmieniła. W miejsce jednych sklepów pojawiły się inne, przybyło kilka lokali ze stolikami na zewnątrz, ale klimat wciąŜ pozostawał ten sam. Kiedyś próbowała określić, co to znaczy klimat miasta, i doszła do zabawnego wniosku, Ŝe to jest to, co ludziom w duszy gra. Jednemu gra na rynku w Kazimierzu, inne- mu na starówce w Lęborku, a jej grało w Toruniu na Szerokiej. Mogła biegać bez celu, popychana przez tłum, i czuła się szczęśliwa. Od czasu do czasu mignęła znajoma twarz, taka na zwykłe „cześć" lub nieco cieplejsze „hej". Przed elegancką perfumerią wpadła na Lilia- 20

nę. Tu juŜ nie wystarczyło ani cześć, ani hej, tu juŜ trzeba było zatamować ruch, by się wyściskać i wycałować. - A Malwa? - spytała Zuzanna, wyplątując się z objęć Li. - Niestety, kwitnie dzisiaj w innym ogrodzie. - Ma chłopaka? - No co ty, Malwy nie znasz? Pracuje. To miałam na myśli. Liliana, dla przyjaciółek Li, bo Liana to juŜ był charakter, wy- piękniała przez rok jeszcze bardziej, co wydawało się prawie niemoŜliwe. Patrząc na nią, Zuzanna wreszcie pojęła, na czym polega nie- sprawiedliwość losu. Jedne dziewczyny, tak jak Li, mają wszystko, a inne teŜ wszystko, tyle Ŝe w gorszym gatunku lub zwyczajnie do ki- tu. Na szczęście siebie zaliczała do tych gatunkowo lepszych, była więc wolna od zazdrości i kompleksów. Ze szczerym zachwytem gapiła się na odmienioną przyjaciółkę.- WciąŜ przytrzymujesz grzywkę klipsikiem? - śmiała się Li. - DŜinsy to normalka, bluza teŜ, w ogóle się nie zmieniasz! - No, nie... Ty trochę się zmieniłaś - przyznała uczciwie Zuzanna. - Inne uczesanie, inny makijaŜ i co za kiecka! - Wszystko na twoją cześć. śałuj, Ŝe nie widujesz mnie rano w wydawnictwie. Nobliwy koczek, zero malunków i spódniczka za kolana. Szef zabronił mi naraŜać kolegów na stresy. - Chory czy co? - zdziwiła się Zuzanna. - PrzecieŜ ty nawet rano, rozczochrana i w piŜamie, wyglądasz prześlicznie. - Niestety... lub stety, mój szef nie widuje mnie w piŜamie. - Jego strata. Chodzi o to, Ŝe z brzyduli moŜna zrobić piękność, nigdy odwrotnie. A koledzy dają się nabrać? - Nie mam pojęcia, u nas pracują głównie baby. Wśród śmiechów, pokrzykiwań i radosnej paplaniny dobrnęły wreszcie do swojej kawiarni. Prawdziwa przyjaźń tym się róŜni od zwykłej znajomości, Ŝe po roku niewidzenia ludzie nie gapią się na siebie z popłochem w oku, tylko z miejsca zaczynają rozmowę tak, jakby skończyli ją wczoraj. Padają słowa klucze, jakieś powiedzonka, które tylko dla nich mają znaczenie i nikt inny nie zajarzy, choć- by nawet bardzo się starał. - A pamiętasz - gorączkowała się Zuzanna - naszą rozmowę sprzed roku? Jak marzyłyśmy o propozycjach pracy, o zarobkach, jak przebierałyśmy w wymyślonych ofertach? PoniŜej półtora tysiąca? W Ŝyciu! AleŜ byłyśmy naiwne, co? Od lutego miałam pracę, bo jedna z nauczycielek wspaniałomyślnie złamała nogę. WyŜebrałam 21

sobie ten etat, rozumiesz? I fajnie. Przynajmniej wiem, Ŝe do szkoły nie wrócę. Li nie narzekała. Zaczepiła się w wydawnictwie i uznała wybór za niezły, przynajmniej na razie. Była dziewczyną skazaną na sukces. Zdobywała wszystko, co chciała: od męskich serc po najlepsze pytania na egzaminie. Jej niespotykany fart graniczył czasami z magią lub cudem. Z ich trójki ona jedna miała stałą pracę. Malwina niby teŜ miała, ale nie chwaliła się nawet w domu, bo nie było czym. Wie- działa Li, teraz Zuzanna; nikt więcej. Do lokalu, w którym była kelnerką, nie przychodzili poloniści. To była najdroŜsza restauracja w mieście, nazywała się „Hossa" i podobno miała powodzenie w kręgach biznesu, choć nie tylko.- Nie poznasz Malwiny. Przypomina pietruszkę: blada, chuda i nijaka. Łatwiej rzuca cholerami niŜ ty kiedyś piłką do kosza. Nerwy ją wykańczają i fizyczna harówa, rozumiesz? Zuzanna kręciła głową i nie mogła zrozumieć. Malwina była uosobieniem spokoju, wyglądała jak jasna madonna i tak się zachowywała. Szalonej Zuzannie, ekscentrycznej Li mogło zdarzyć się wszystko: zarwana noc, drobne chlanko, wagary, językowa wiązanka niezbyt czystych słów, w kaŜdym razie wszystko to, czego Malwina nigdy by nie popełniła, nie powiedziała i nawet nie pomyślała. Zawsze spokojna, przygotowana do zajęć, zawsze opanowana i nagle Li mówi o nerwach. Jakie nerwy? - Wczoraj powiedziała, Ŝe dostaje kurwicy na widok szefa. - Malwina? - PrzecieŜ nie ja. U mnie byłoby to normalne, oczywiście gdybym nie lubiła swojego szefa. - Nie masz wraŜenia, Ŝe skończyłyśmy niewłaściwe studia? - za- sępiła się Zuzanna. - Studia były świetne, nie gadaj. Wolałabyś wkuwać na pamięć kodeks karny albo produkować bomby zasadowo-kwasowe? - To nie tak, Li, to nie tak. Studia świetne, tylko co potem? Uczyłam raptem cztery miesiące, starałam się, przygotowywałam i jestem przekonana, Ŝe niczego tych dzieciaków nie nauczyłam. Za to mogłabym napisać dzieło na temat humoru z zeszytów szkolnych. Wiedziałaś, Ŝe pan Tadeusz nie musiał mieć nazwiska, bo miał rzadkie imię? To teraz juŜ wiesz. Dzieci uczą się tego, czego zdaniem rodziców nie umieją, czyli języków obcych. Po polsku mówią, jak mówią, piszą jeszcze gorzej, a do czytania ich nie zmusisz. 22

Niedługo filolodzy polscy będą potrzebni wyłącznie jako eksponaty w muzeach. - Jak za pieniądze, to co ci szkodzi? W razie czego ubierz się bar- dziej seksownie, Ŝebyś nie rozczarowała małolatów. - Mam to w nosie. Mniej więcej w tej chwili opuszcza mnie jedyny facet, który lubił patrzeć na moje kości i to bez względu na rodzaj przyodziewku - westchnęła Zuzanna.- Lubił, bo kochał, czy lubił zawodowo, jako ortopeda? - zainteresowała się Li. - I czy to znaczy, Ŝe piękny Łukasz jest wolny?- Na to nie licz! Nawet jeŜeli odszedł, to jeszcze prędzej wróci... Musi wrócić! Zuzanna opuszczała kawiarnię przeświadczona, Ŝe powinna za- dzwonić do Włocławka i porozmawiać z Łukaszem. Podtrzymywała w sobie resztki złości, lecz oddalenie sprawiło, Ŝe coraz bardziej tęskniła i coraz mniej miała za złe. Weronika otworzyła drzwi w ślicznym koronkowym szlafroczku. Wciągnęła siostrę do przedpokoju, Ŝeby przypadkiem nie witać się przez próg. Jak na kobietę wykształconą była wyjątkowo przesądna. - Dlaczego tak późno? - spytała. Zuzanna dyskretnie zerknęła na zegarek. Dochodziła dziesiąta, wcale nie było tak późno. - Obudziłam cię? - PrzecieŜ wiesz, Ŝe umiem usypiać na zawołanie - zaŜartowała. W rodzinną sielankę wdarł się nagle głośny, gardłowy pomruk, zakończony szczeknięciem. Zuzanna spojrzała pod nogi i zamarła na widok śmiesznej mordki i wyszczerzonych zębów. - A to co? AleŜ śliczne brzydactwo! - No wiesz?! - Weronika wzięła psa na ręce. - Mogłabyś być mil- sza. To jest Czaruś. Czarusiu, przywitaj się z ciocią. Śliczny piesek, najśliczniejszy na świecie. Nie szczekaj na ciocię, maleńki zazdrośni- ku, ciocia tylko Ŝartowała. - To niby ma być mój siostrzeniec? - spytała Zuzanna. JuŜ sam fakt, Ŝe Weronika zdecydowała się na psa, był co najmniej zaskakujący. Nigdy nie przepadała za zwierzętami, myła ręce nawet po pogłaskaniu domowego jamnika, poza tym naleŜała do kobiet wygodnickich, które cenią swobodę i unikają dodatkowej pracy. Pies w nowym domu Weroniki nie wydawał się na swoim miejscu. Łypał na Zuzannę wielkimi, wypukłymi oczami, z których jedno wy- 23

raźnie uciekało w bok. Trudno było nazwać go pięknym. Krępy tu- łów miał jasny, natomiast głowę czarną, jakby odjętą od innego psa. Zezował, ślinił się i w psim grymasie bezwstydnie demonstrował zmarszczki oraz brodawki na pysku. - Czaruś pójdzie na swój materacyk, a pańcia nacieszy się ciocią - zaszczebiotała Weronika. Jednak nie zdąŜyła się nacieszyć, bo przeszkodził dzwonek u drzwi. Z psem na rękach podeszła do wizjera i odskoczyła, jakby za drzwiami stał duch. - Pani Weroniko, chcę oddać torbę - powiedział męski głos. - Usłyszałem właśnie szczekanie. Zuzanna zbystrzała. Dopadła do drzwi, nim Weronika zdąŜyła zaprotestować, i stanęła oko w oko z bardzo wysokim męŜczyzną, odzianym skąpo, choć przyzwoicie. Trzymał w ręku jej torbę, tę samą, którą mu osobiście wcisnęła. Tylko wtedy nie patrzyła, komu wciska, teraz dla odmiany nie patrzyła na torbę. Podziękowała samym uśmiechem. Facet był całkiem do rzeczy. Tyle zdąŜyła zauwaŜyć w świetle padającym z przedpokoju. W korytarzu było ciemno.- Jaką torbę? Co ty wyprawiasz? - ocknęła się Weronika. - PrzecieŜ moje klucze zawsze ma Inka. Skąd się wziął ten człowiek? Ja z nim nie utrzymuję Ŝadnych kontaktów.Cała Weronika. Zawsze coś nakręciła, namotała, zapomniała uprzedzić lub nie przewidziała, ale pretensjami obarczała wszystkich z wyjątkiem siebie. Jakim niby cudem Zuzanna miała wiedzieć, kto jest właściwy „sąsiad", a kto niewłaściwy? śeby chociaŜ znała numer mieszkania, to jeszcze. Weronika nie zaprzątała sobie głowy drobiazgami. Dla niej było jasne, Ŝe Zuzanna powinna zgłosić się do Inki, i wcale nie chciała słuchać, Ŝe z pięciu sąsiadów tylko ten zareagował właściwie na dzwonek domofonu.- Inka mogła być w łazience! - To powinna zostawić przy domofonie kartkę: „Sikam, jestem nieuchwytna" - zdenerwowała się Zuzanna. - O co ci chodzi? - O to chodzi, Ŝe ja z tym człowiekiem... - Wiem, mówiłaś! Ty z tym człowiekiem nie utrzymujesz kontaktów. Twoja strata. Ale ja mogę utrzymywać. On chyba nie pomyślał, Ŝe to ja szczekałam, bo tak jakoś dziwnie powiedział? Zresztą niewaŜne. Zostawiłam mu torbę, on mi oddał i myślę, Ŝe moje majtki ani staniki nie przypadły mu do gustu. Czyli nic nie mógł podpylić, bo i po co?- Nie o to chodzi. On jest, jakby ci tu powiedzieć... on się zajmu- je czymś, czego nie pochwalam. 24

Oczy Zuzanny rozbłysły ciekawością. Niestety, wiedza Weroniki pochodziła wyłącznie od Inki i była niekompletna. Mówiło się w kręgach Inko-Weronikowych o powiązaniach przystojnego nie- znajomego z handlarzami samochodów, a nawet tirów. - Stoi na rynku i sprzedaje tiry prosto z koszyka? - zdziwiła się Zuzanna. Weronika spojrzała na siostrę z wyŜszością damy, która nie za- wraca sobie głowy duperelami. - Do kogo ty w końcu przyjechałaś, do mnie czy do mojego są- siada? - spytała z przekąsem. - I dlaczego sama? Gdzie Łukasz? - Bał się awansu na psiego wuja i został w domu - odparła rozpogodzona wreszcie Zuzanna. - Jesteś bardzo lekkomyślna. Nie słyszałaś o nadprodukcji babek w wieku poborowym? Biorą wszystko, co wpadnie w ręce, a ty spokojnie zostawiasz im takiego chłopaka! W najlepszym razie wywołasz rewolucję w mieście, w najgorszym nie będziesz miała do kogo wracać.Zuzanna śmiała się z obaw siostry, jednak znowu pomyślała o telefonie i zatęskniła za Łukaszem. JeŜeli był na dyŜurze, to był, ale je- Ŝeli siedział w domu, musiało mu być bardzo smutno. Jej teŜ zrobiło się smutno na wspomnienie błyszczących ciemnych oczu, których spojrzenie błądziło za nią po całym mieszkaniu. Małe to było mieszkanko, więc z konieczności przez cały czas patrzyli tylko na siebie. On z wiecznym zachwytem, ona ze śmiechem, czasem z ironią, a czasem bardzo czule. Mieszkanie Weroniki kompletnie zaskoczyło Zuzannę. Było prze- stronne, nie tyle eleganckie, ile ekstrawaganckie i całkiem nie pasowało do siostry. Zuzanna podziwiała podłogi, okna, kwiaty, ale przede wszystkim zaradność Weroniki. Co nieco wiedziała o zarobkach słuŜby zdrowia, zwłaszcza tej na etatach w szpitalach i w przychodniach. Łukasz na przykład twierdził, Ŝe lekarze nie zarabiają aŜ tak mało, jak sami mówią, ani tak duŜo, jak widzi to ministerstwo zdrowia, natomiast powinni zarabiać duŜo więcej. Weronika najwidoczniej zarabiała duŜo. Sama włoska kuchnia musiała kosztować majątek. Z ostrą czerwienią mebli kontrastowała wielka, błyszcząca metalem lodówka. Wnętrze kuchni wyglądało jakby Ŝywcem prze- niesione ze statku kosmicznego. Równie odlotowo urządzone były pokoje. Zuzanna hałaśliwie ucieszyła się z luster na suficie: w łazience nad wanną i w sypialni nad łoŜem. W duchu pomyślała, Ŝe po- 25