ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 158 585
  • Obserwuję935
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 244 225

A może to czary - Wilkins Gina

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :662.5 KB
Rozszerzenie:pdf

A może to czary - Wilkins Gina.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK W Wilkins Gina
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 45 osób, 47 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 182 stron)

GINA WILKINS A MOŻE TO CZARY?

ROZDZIAŁ 1 - No, to mamy sąsiada - odezwała się Gwen DeClerk, nie w pełni świadoma, że mówi na głos. Oparta o poręcz werandy, z kubkiem kawy w rę­ kach, ponurym wzrokiem obserwowała to, co działo się obok. Do niedawna jeszcze jedyny w zasięgu jej wzroku dom zajmował pewien emerytowany profesor, który rzadko kiedy wychylał nos z biblioteki, nie mówiąc już o wychodzeniu na dwór. Idealny sąsiad - zdaniem Gwen. Ale któregoś dnia profesor Fitzhugh umarł równie cicho, jak żył i jego siedziba na kalifornij­ skim wybrzeżu wystawiona została na sprzedaż. Pat­ rząc na wóz z meblami, Gwen zaczęła podejrzewać, że jej nowy sąsiad czy wręcz sąsiedzi, mogą okazać się bardziej kłopotliwi od sędziwego uczonego. Jej niejasne podejrzenia umocniły się w chwili, gdy na zakończenie wyładowano z pomarańczowej cięża­ rówki i wniesiono do domu solidną i bez wątpienia kosztowną, lakierowaną dębową trumnę z błyszczący­ mi brązowymi okuciami. - Trumna - mruknęła, poprawiając okulary, aby lepiej widzieć zaskakujący przedmiot. Drzemiące u stóp Gwen wielkie czarne psisko uniosło łeb, jakby chcąc naocznie przekonać się o pra­ wdziwości słów pani.

6 • A MOŻE TO CZARY? - Widzisz? - zwróciła się do swego towarzysza, kiwając głową. - Mówiłam ci, że to trumna. Myślisz, że w niej sypia? Shane wydał z siebie dźwięk pośredni między prychnięciem i warknięciem, zdając się wyrażać w ten sposób bezbrzeżną pogardę dla głupich pomysłów nowego sąsiada, złożył łeb na łapach i znieruchomiał, tracąc zainteresowanie dla całej sprawy. - Też tak sądzę - potwierdziła jego opinię Gwen. - Może lepiej zrobimy, jeśli schowamy się do domu, zanim zobaczymy coś, co nas wprawi w prawdziwe przygnębienie. Była niewyspana. I to w niedzielę! Do sypialni od samego rana dobiegał warkot silników, trzaskanie drzwiami, głosy i śmiechy. Zrezygnowała z prób zaśnięcia, wzięła prysznic i opróżniwszy do połowy kubek z kawą, ruszyła na werandę, aby na własne oczy zobaczyć intruzów, którzy zakłócili jej spokój. Wzdry­ gnęła się, gdy tylko uchyliła drzwi. Ujrzała pochmurne niebo i poczuła chłód; elementy scenki rodzajowej wcale nie poprawiły jej humoru. Mężczyzna był wysoki, postawny, choć przy tym szczupły i - nawet z daleka rzecz nie ulegała wątpliwo­ ści - niezwykle przystojny. Miał bujne kruczoczarne włosy, a na sobie dżinsy, koszulę w grubą kratę i dżinsową kurtkę. Troskliwie nadzorował operację przenoszenia swego dobytku z ciężarówki do domu. Już pierwszy rzut oka na ekpię, która się tym za­ jmowała, sprawił, że Gwen omal nie zakrztusiła się kawą. Cztery rude, długonogie piękności w króciut­ kich szortach i obcisłych bluzkach chwytały coraz bardziej zdumiewające przedmioty z wigorem, którego mogliby im pozazdrościć najwprawniejsi tragarze.

A MOŻE TO CZARY? • 7 Cały czas gadały między sobą, co i rusz wybuchając śmiechem. Nadzorujący ich pracę mężczyzna rozdzie­ lał między swoje pomocnice całusy i uściski, co obie strony najwyraźniej uważały za całkiem stosowną zachętę do pracy. Kręcąc głową, Gwen podeszła do przeszklonych drzwi, prowadzących do jej zacisznej niegdyś kryjó­ wki. Shane podążał za nią. - Ja to zawsze muszę mieć szczęście - westchnęła i odwróciła się, by po raz ostatni rzucić okiem na dziwaczne widowisko. Ciemnowłosy mężczyzna pat­ rzył wprost na nią. Zagapiwszy się na Gwen, najwyraźniej zapomniał o swoich absorbujących obowiązkach. Oparł ręce na szczupłych biodrach i wbijał w nią wzrok, nie zważając na wiatr targający jego bujną czupryną. Uśmiechnął się i Gwen poczuła, że jego ciekawskiemu spojrzeniu nie uszedł nawet najdrobniejszy szczegół jej niedbałego ubioru, czyli głównie obszernej bawełnianej bluzy. Niespodziewanie uniósł rękę i pomachał przyjaźnie w jej stronę. Gwen z trudem przezwyciężyła osłupienie, w które wprawił ją nieznajomy i pośpiesznie odwzajemniła jego gest. W końcu nie miała żadnego powodu, by okazywać mu nieuprzejmość. Zaraz potem jednak schroniła się do swojej sypialni. Starannie zamknęła za sobą drzwi. Cała sytuacja wprawiła ją w taką konster­ nację, że gdy rozległ się dzwonek telefonu, aż pod­ skoczyła na łóżku. Pośpiesznie sięgnęła po słuchawkę. - Halo? - Cześć, Gwen. Mam nadzieję, że cię nie obudziłam. Poznając głos swojej najbliższej przyjaciółki, Gwen rozsiadła się wygodnie i podkuliła nogi.

8 • A MOŻE TO CZARY? - Nie, nie obudziłaś mnie. Zrobił to już jakiś czas temu mój nowy sąsiad. - Masz już nowego sąsiada? - Niestety, wszystko na to wskazuje. Cathy zachichotała. - Nie ma powodu, żeby od razu wpadać w panikę, Gwen. Przecież wiedziałaś, że dom profesora Fitzhuga został sprzedany. Trudno byłoby oczekiwać, że nikt w nim nie zamieszka tylko dlatego, że ty chcesz prowadzić pustelniczy żywot. - Nie prowadzę wcale pustelniczego żywota - za­ protestowała Gwen. I nie mam nic przeciwko sąsia­ dom. Po prostu nie spodziewałam się, że mój nowy sąsiad okaże się szejkiem z tysiąca i jednej nocy, ciągnącym za sobą harem złożony z rudowłosych Amazonek! I trumnę! W słuchawce zapanowała cisza. - Nie rozumiem - przyznała wreszcie Cathy. Gwen opisała przyjaciółce szczegółowo wszystko, co widziała z werandy. - Ciekawa jestem, czy on sypia w tej trumnie? - zakończyła swoją relację. - No, przynajmniej jednego możesz być pewna. Skoro pojawia się w dzień, to nie jest wampirem. - Przy takich chmurach - zastanawiała się nie przekonana Gwen. - Być może wampirom szkodzą tylko promienie słoneczne. - Nie sądzę, ale sprawdzę w poniedziałek. Mamy w bibliotece kilka książek na temat wampirów i wilko­ łaków. - Cathy była bibliotekarką w prywatnej szkole średniej, w której Gwen prowadziła zajęcia z języka i literatury. - Powiedziałaś: cztery rude dziewczyny? - Cztery szałowe rude dziewczyny - potwierdziła Gwen. - Każda koło metra osiemdziesięciu i z nogami do samej szyi.

A MOŻE TO CZARY? • 9 - No no no. I myślisz, że oni będą tam wszyscy razem mieszkać? - Nie mam pojęcia. Jak sądzisz, ile może kosztować wzniesienie szczelnego trzymetrowego ogrodzenia między naszymi domami? Cathy wybuchnęła śmiechem. - Daj spokój, Gwen. Może nie będzie tak źle. Potraktuj to rozrywkowe Nie oglądasz telewizji, może podglądanie sąsiadów okaże się wymarzonym zajęciem na długie samotne wieczory? Może za­ miast stawiać płot, powinnaś raczej kupić sobie lor­ netkę? - Dlaczego ja ciągle zapominam, że ty masz zupeł­ nie perwersyjne poczucie humoru, Cathy Wallace? - To musi być sprawa mojej niewinnej powierz­ chowności - odparła pogodnie przyjaciółka. Gwen była co do tego ostatniego zupełnie odmien­ nego zdania. Miała już okazję przekonać się, jakie wrażenie robiły na mężczyznach ciemne włosy i mig­ dałowe oczy Cathy. Z całą pewnością można było powiedzieć, że jej przyjaciółka nie wyglądała nie­ winnie. - Aha, niewiele brakowało, a zapomniałabym, po co do ciebie w ogóle dzwonię. Chcesz, żebym cię podrzuciła wieczorem na przyjęcie do Nicki? Będę przejeżdżała obok, więc bez kłopotu mogę po ciebie wstąpić. - Dziękuję, ale mam samochód. - Zdawało mi się, że przez weekend miał stać w warsztacie. - Na początku tak mi powiedzieli, ale potem okazało się, że ta naprawa nie będzie aż tak skom­ plikowana. Odebrałam wóz już wczoraj, wracając ze szkoły.

10 • A MOŻE TO CZARY? - No dobrze. To co, zobaczymy się u Nicki? - Jasne. Nie mogę się doczekać wieczoru. Wiesz, że Nicki ma dziś zamiar wypróbować nowy przepis na sos do spagetti? - Uhm. Czy to nie wspaniałe, że będąc takimi rozpaczliwie miernymi kucharkami, mamy przynaj­ mniej przyjaciółkę, która wie, jak gotować? - Z ust mi to wyjęłaś. - A przy okazji, czy ciągle wyprzedzasz Nicki o kilka dolarów w konkursie „Całuj świnkę w nos"? - zapytała wesołym tonem Cathy. Gwen jęknęła i uderzyła się dłonią w czoło, tuż nad oprawką okularów. - Tak, dzięki wielkoduszności Arthura. Błagam cię, zrób coś, Cathy. Weź z banku oszczędności i wpłać na konto Nicki. Ja w każdym razie mam zamiar tak zrobić. Cathy powtórnie wybuchnęła śmiechem. - Nie ma mowy, Gwen. Pamiętasz zasady, prawda? Wpłacając pieniądze na cele dobroczynne, uczniowie wybierają ulubionego nauczyciela. Trzeba być fair. A poza tym, jeśli się okaże, że na twoim koncie jest największa suma, z przyjemnością popatrzę, jak pod­ czas zebrania całujesz świnkę w nos. - Bardzo dziękuję. Zapamiętam ci to, Cathy. Podniesiona na duchu telefonem przyjaciółki, Gwen wróciła do swoich normalnych niedzielnych obowiązków. Najpierw posprzątała, a potem przygo­ towywała się do poniedziałkowych lekcji. Starała się nie zwracać uwagi na uporczywie dobiegające ją z sąsiedztwa hałasy, co wcale nie było łatwe. Jeszcze trudniej jednak było jej zapomnieć przeciągłe spoj­ rzenie, jakim obrzucił ją nowy sąsiad.

A MOŻE TO CZARY? • 11 Gwen stanęła przed lustrem, poprawiła okulary i zmierzyła swoje odbicie krytycznym wzrokiem. Cały czas miała jeszcze przed oczami młode dziewczyny z trumną na ramionach. No cóż, kobieta w lustrze wyglądała przy nich po prostu jak dobiegająca trzy­ dziestki nauczycielka. Miała około stu sześćdziesięciu centymetrów wzrostu i niecałe sześćdziesiąt kilogramów wagi, ciemne włosy zebrane w poważny kok, oszczędny makijaż i prostą sukienkę. Wszystko to idealnie paso­ wało do jej spokojnego, cichego trybu życia. Twarz, którą widziała w lustrze, trudno byłoby określić jako piękną. Gwen musiała jednak przyznać, że nie brak jej pewnego uroku. Zza starannie dob­ ranych okularów, może w nieco zbyt surowej oprawie, spoglądały duże brązowe oczy; na prostym nosie pstrzyły się piegi; kształtne usta chętnie się uśmiechały. Nie miała wprawdzie figury, która sprawiałaby, że zagapieni na nią mężczyźni lądowaliby na latarniach, ale dzięki właściwej diecie i długim spacerom niczego jej nie można było zarzucić. Po namyśle Gwen stwier­ dziła, że w gruncie rzeczy nie ma powodów do niezadowolenia z siebie. Oczywiście nie należało się spodziewać, że zwróci na siebie uwagę nowego sąsiada. Doświadczenie nauczyło ją już, że jej typ urody pociąga mężczyzn powściągli­ wych, poważnych, wyżej ceniących sobie zalety ducha niż atrakcyjną powierzchowność. Takich jak Daniel, jej mąż, zmarły przed trzema laty. Był znacznie starszy od żony, ale obojgu w pełni odpowiadały role, które spełniali w małżeństwie. Gwen szanowała męża, jego cieszyło jej oddanie i miłość. Od śmierci Daniela Gwen była samotna i nie narzekała na to. Nie dlatego, żeby widziała coś niestosownego w powtórnym zamąż-

12 • A MOŻE TO CZARY? pójściu. Po prostu nie napotkała dotąd nikogo, kto w jej przekonaniu pasowałby do niej równie dobrze, jak Daniel. Gwen wróciła do rzeczywistości. Sama nie wiedzia­ ła, jak to się stało, że od myśli o nowym sąsiedzie przeszła do wspomnień o mężu. Obaj mężczyźni nie mogli mieć ze sobą nic wspólnego. Sięgnęła po dob­ rany do sukienki żakiet, pogasiła światła i wyszła na werandę. W domu obok paliły się wszystkie lampy. Choć nie było bardzo głośno, to jednak wyraźnie dobiegały dźwięki muzyki. Zabawa u sąsiadów miała najwyraź­ niej całkowicie odmienny charakter niż przyjęcie, na które wybierała się Gwen. Siadając za kierownicą, nie potrafiła powstrzymać się od myśli, o ile przyjemniej jest spędzić wieczór na spokojnej rozmowie w towarzy­ stwie kilkorga przyjaciół, niż przekrzykiwać hałaśliwą rockową muzykę i konkurować z gromadą długo­ nogich piękności. Oczywiście nie miała nic przeciwko temu, by w sąsiedztwie bawiono się do woli. Byle tylko nie przekraczano rozsądnych granic. Dopóki nowy mieszkaniec domu i jego zabawne towarzyszki będą trzymać się swojej posiadłości, wszy­ stko będzie po staremu; tak samo jak było przez ostatnie trzy lata. Fakt, że obecny sąsiad w niczym nie przypomina swego poprzednika, nie musi oznaczać jeszcze żadnej zmiany w życiu Gwen. Tym razem uświadomienie sobie torów, na które zboczyły jej myśli, sprawiło, że po plecach Gwen przebiegł złowieszczy dreszcz. Rzadko zdarzało się, by Jeremy Kane pozostawał bezczynny. Nawet teraz, kiedy stał oparty o poręcz werandy, rozkoszując się świeżym morskim powiet-

A MOŻE TO CZARY? • 13 rzem, w jednej ręce trzymał szklankę, a druga bawiła się trzema wydobytymi z kieszeni małymi czerwonymi kulkami. Kulki to znikały, to pojawiały się między jego palcami. Spytany, co właście robi, Jeremy nie potrafił­ by chyba odpowiedzieć. Jakaś część jego umysłu rejestrowała odgłosy przyjęcia - muzykę, gwar roz­ mów, śmiechy, ale naprawdę jego uwaga skupiała się gdzie indziej. Ilekroć sytuacja zaczynała go niepokoić, męczyć lub nudzić, co zazwyczaj prędzej lub później następowało, stosował wewnętrzną emigrację i po­ zwalał, by własne myśli wiodły go tam, dokąd tylko zechcą. W tej akurat chwili rozmyślał o kobiecie, którą jedynie przez chwilę widział z daleka. Z tego, co zdążył zauważyć, nie była żadną pięknością. Zachował jed­ nak w pamięci drobną, zgrabną sylwetkę, kasztanowe włosy, niezadowoloną minę i okulary w sam raz dla bibliotekarki lub nauczycielki. A jednak w spojrzeniu, któremu rzuciła, było coś niepokojącego, co poruszyło go do głębi. W agencji poinformowano go, że jego sąsiadką będzie owdowiała nauczycielka. Spodziewał się star­ szej pani z siwym kokiem, w szlafroku, kapciach i grubych okularach. Zastanawiał się, czy to moż­ liwe, żeby dziewczyna, którą ujrzał na werandzie sąsiedniego domu była tą właśnie owdowiałą nau­ czycielką. Wyglądała raczej na córkę lub może siost­ rzenicę pani domu. A jednak w jej zachowaniu było coś, co kazało mu się domyślać, że to właśnie ona jest gospodynią. Ale dlaczego patrzyła na niego z ta­ ką dezaprobatą? Może za wcześnie rozpoczął prze­ noszenie rzeczy? Może zanadto hałasowali? Kiedy uświadomił sobie, że wyrwał ją z niedzielnego snu, zrobiło mu się przykro. Zastanawiał się, kiedy będzie

14 • A MOŻE TO CZARY? miał okazję, by przeprosić sąsiadkę za zakłócenie spokoju. Możliwość spotkania tej dziwnej osoby twarzą w twarz wprawiła go w nagłe ożywienie. Zaczął się zastanawiać, jakie też ona może mieć oczy. Jak wyglądają, kiedy się śmieje? A jak prezentuje się bez okularów? I dlaczego właściwie ciągle o niej myśli? - Jeremy? Przyjęcie się kończy. Pożegnasz gości? Wyrwany z marzeń, Jeremy rzucił okiem na rudo­ włosą dziewczynę, która wyszła do niego na werandę, a potem spojrzała na zegarek. - Już idą? Przecież jest jeszcze wcześnie. Noelle roześmiała się dźwięcznie. - Wiesz, stąd jest kawał drogi do miasta. A poza tym wszyscy uważają, że przyjęcie dobiega końca. Jeremy miał przepraszającą minę. - Znowu to zrobiłem, tak? - Wyłączyłeś się - zgodziła się Noelle. - I wiado­ mo, że nawet gdybyś teraz wrócił, to przez resztę wieczoru siedziałbyś już zamyślony i nieobecny. Kiedy gospodarz znika, zagubiony we własnych myślach, pora, żeby goście szli do domu. Tyle się już przy tobie nauczyłyśmy, mój drogi czarnoksiężniku. Jeremy wiedział, że Noelle plecie trzy po trzy, ale z drugiej strony rzeczywiście nie nadawał się już chyba do pełnienia obowiązków towarzyskich. Objął dziew­ czynę ramieniem i podszedł z nią do drzwi. - Widzę, że już najwyższy czas, żebym coś z tym zrobił. Staję się przewidywalny. - O do tego ci jeszcze daleko. Nie przestając się uśmiechać, Jeremy rzucił ostatnie spojrzenie na pogrążony w ciemnościach dom, wszedł za Noelle do środka i zamknął drzwi.

A MOŻE TO CZARY? • 15 Gwen uwielbiała długie spacery po plaży. Zwłasz­ cza o tej cichej, pełnej wyczekiwania godzinie tuż przed zachodem słońca. Czerwona kuła unosiła się nad falami, które zdawały się zamierać w bezruchu. Słońce przeciągało swoje odejście, zdając się nie godzić z na­ dejściem nocy. Zawieszona pomiędzy światłem i ciem­ nością, Gwen przemierzała wzrokiem bezkresne niebo, na którym widać było fantastyczne, nie znane nawet impresjonistom barwy. Uśmiechnęła się do siebie poruszona niezwykłym widowiskiem przeznaczonym tylko dla niej i dla idącego za nią cicho psa. I właśnie w tym momencie stanęła jak wryta, zapatrzona na dziwaczną postać. Nawet Shane był zanadto zdumiony, aby zacząć szczekać na zjawę, zjeżył tylko sierść i w skupieniu pociągnął nosem. - A skąd ty się tu, na Boga, wzięłaś? Małpka, Gwen nie była pewna, jaki to może być gatunek, choć kojarzyła jej się z cyrkiem czy popisami w wesołym miasteczku, skrzywiła się pociesznie, sły­ sząc jej głos i wydobyła z jednej spośród niezliczonych kieszeni fraka kartkę. Zaskoczona Gwen uspokoiła warczącego psa i wyciągnęła rękę. Na kartce było napisane starannie wykaligrafowanymi literami: „Cześć. Na imię mam Joey. Jestem twoją sąsiadką. Chciałabym uścisnąć ci dłoń". Gwen nie potrafiła powstrzymać śmiechu. Odkry­ cie, że małpka należy do jej nowego sąsiada, nie zaskoczyło jej specjalnie. W ciągu tygodnia odkąd się wprowadził, miała już okazję przekonać się, że jest on człowiekiem nietuzinkowym. - Cześć, Joey. Miło mi cię poznać. Wyciągnęła rękę. Małpa chwyciła jej dłoń i potrząs­ nęła nią z ceremonialną powagą. Kiedy znajomość

1 6 ' • A MOŻE TO CZARY? została zawarta, Joey sięgnęła do innej kieszeni i wydo­ była z niej następną kartkę. - Mój kolega chciałby cię poznać - przeczytała na głos Gwen. - Na imię ma Jeremy. Jest za tobą. Za... - Gwen odwróciła się pośpiesznie i zakłopotana za­ mrugała oczmi. O parę kroków od niej stał diabelnie przystojny kruczowłosy mężczyzna. Jak on, u licha, zdołał się tak cicho podkraść? - pomyślała zdumiona. - Uhm... cześć - wykrztusiła wreszcie niepewne powitanie. Promienie zachodzącego słońca oświetlały twarz o klasycznych rysach. Sąsiad uśmiechał się do Gwen w sposób, który bez wahania określiła w myślach jako zabójczy. Kiedy się odezwał, odkryła, że jego aksamit­ ny, miękki głos robi nie mniejsze wrażenie od uśmiechu. - Cześć. Od tygodnia chciałem cię spotkać, ale najwyraźniej chodziliśmy innymi drogami. Jestem Je­ remy Kane. Ręka, która ujęła dłoń Gwen, była silna, mocna i gorąca. Gwen poczuła, że jej dłoń lekko drży. Miała nadzieję, że nowy znajomy tego nie dostrzeże. - Gwen DeClerk. - Gwen? - Przechylił głowę, wyraźnie objawiając swoje zainteresowanie. - To skrót od Gwendolyn? - Owszem. - To tak jak żona czarnoksiężnika Medina. Niesa­ mowite. Ten nowy sąsiad jest rzeczywiście dziwny, zdecydo­ wała Gwen. Nie wiedziała, co ma odpowiedzieć. - Czy to doprawdy takie niezwykłe? - odezwała się wreszcie. Przez moment patrzył jej uważnie w oczy, a potem uśmiechnął się szeroko.

A MOŻE TO CZARY? • 17 - Więc ty nie masz pojęcia! - O czym? - zapytała zdumiona jego zachowa­ niem. - Och, nic takiego. Słyszałem, że jesteś nauczycielką. Gwen była tak zaskoczona, że aż zapomniała uwolnić dłoń z uścisku nowego znajomego. - Tak. Skąd wiesz? - Czego uczysz? - Języka i literatury angielskiej. - Na uniwersytecie? - W szkole średniej. Czy mógłbyś już puścić moją rękę? - Wróciła do rzeczywistości. - Przypuszczam, że będę musiał. Jak się nazywa twój pies? - Kiedy go dostałam, był malutkim szczeniaczkiem. Nieustannie mi uciekał. Raz po raz musiałam wołać: „wracaj!". I w końcu skojarzył mi się z małym chłop­ cem, który był bohaterem takiego starego filmu pod tytułem „Shane". Jeremy zachichotał. - Joey. - A jak było z Joey? - Nie, nie chodzi mi o małpę. Ten chłopiec, o któ­ rym mówisz, miał na imię Joey. Następny niesamowity zbieg okoliczności. Gwen spojrzała na swego rozmówcę, nie starając się ukryć osłupienia. - Wszędzie dopatruje się pan cudów, panie Kane? - Jeremy. Ależ z ciebie kruszynka. Sięgasz mi ledwie do ramienia. Jak sobie radzisz z uczniami? Niektórzy z nich muszą chyba być wyżsi od ciebie. Gwen spojrzała na jego beztroską minę i poczuła przypływ złości. Uniosła rękę, którą cały czas trzymał w uścisku.

18 • A MOŻE TO CZARY? - Proszę puścić moją rękę, dobrze? - odezwała się spokojnym, ale stanowczym tonem, jakiego używała w rozmowie z najbardziej krnąbrnymi uczniami. - Proszę puścić moją rękę, Jeremy - powiedział z niezmąconym spokojem, a w ciemnych oczach zalśnił figlarny błysk. Jeremy wydał się Gwen przez moment dużym chłopcem. Tylko przez moment. Spojrzenie, którym ją mierzył, należało do dojrzałego mężczyzny. Przez chwilę była zupełnie zaszokowana tym, co ujrzała w jego oczach. Jak on może na mnie patrzeć w taki sposób!? - przebiegło jej przez myśl. Na szczęście, udało jej się opanować. - Proszę cię, puść moją rękę, Jeremy - powtórzyła. - Ależ oczywiście, Gwen - odpowiedział poważ­ nym tonem i rozluźnił uścisk. Gwen szybko cofnęła dłoń, rzuciła na nią wzrokiem i aż wstrzymała oddech. Między palcami trzymała różowy goździk. - Jak...? - Chodź, Joey. Musimy już iść. - Jeremy skłonił się kurtuazyjnie. - Jeszcze się zobaczymy - rzucił. Zabrzmiało to niemal jak groźba. A potem zdumie­ wająco cicho ruszył w kierunku schodów prowadzą­ cych na skarpę nad plażą. Joey siedziała mu na ra­ mieniu. Gwen patrzyła za nimi do chwili, gdy zniknęli jej z oczu na szczycie schodów, a potem znów skierowała spojrzenie na goździk. - To niesamowite - odezwała się do Shane'a. - Nasz sąsiad ma bzika. To dlatego jego najlepszą przyjaciółką jest małpka. Shane warknął w odpowiedzi, jakby potakując Gwen.

A MOŻE TO CZARY? • 19 - Jak to miło pogadać z kimś dorzecznym - po­ chwaliła jego odpowiedź. - Rozumiem każdą twoją myśl. Chodźmy do domu. Nie wiadomo, na kogo jeszcze natkniemy się wieczorem na tej plaży. Szczotkując przed lustrem włosy, wmawiała sobie, że tylko dlatego wstawiła goździk do wazonu, że żal byłoby zmarnować taki piękny kwiat. A ręka, pouczała swoje odbicie w lustrze, wcale ci już nie drży, dziewczyno. Uważaj z tym facetem. Jego szaleństwo może się okazać zaraźliwe. Ona nie ma pojęcia, kim jestem, doszedł do wniosku Jeremy. Był z tego w zasadzie zadowolony. Wiedział, że odkąd zaczął występować w telewizji, stał się popularny i nigdy nie był pewny, czy nowo poznani ludzie widzieli w nim Jeremy'ego, czy słynnego magi­ ka. A tymczasem Gwen DeClerk nie miała pojęcia, z kim ma do czynienia. Zastanawiał się, jak to możliwe, żeby go nie znała. Potem uznał, zawstydzony, że najwyraźniej zaczyna mu się przewracać w głowie. W końcu nie wszyscy muszą się interesować sztukami magicznymi. Podobny do mleka biały płyn płynął z dzbanka, który trzymał w prawej ręce, i znikał w jego zwinię­ tej lewej garści. Jeremy patrzył nie widzącym wzro­ kiem na to zdumiewające zjawisko i zastanawiał się nad szczegółami pierwszej rozmowy z Gwen. Od­ stawił dzbanek na stół, rozwinął dłoń, na której nie było żadnych śladów i wystudiowanym, wdzięcznym gestem machnął nią w powietrzu. Schował ręce do kieszeni i odwrócił się od stołu, zapominając o całej sztuczce. Gwen DeClerk. Owdowiała nauczycielka. Owdo­ wiała. Czy była jeszcze w żałobie? W jej uderzająco

20 • A MOŻE TO CZARY? dużych brązowych oczach nie dostrzegł smutku. Tak uroczo uśmiechała się do Joey. Najwyraźniej odzys­ kała już równowagę po śmierci męża. Kiedy to się mogło wydarzyć? Dziewczyna nie wyglądała na więcej niż trzydzieści lat. Miała cudowny uśmiech. Jeremy poczuł zazdrość. Wiele by dał, żeby uśmiechnęła się w taki sposób do niego. Pokręcił głową. Przecież ona nawet nie jest piękna. A jednak czuł, że Gwen ma w sobie coś szczególnego. Miał ochotę spędzić z nią więcej czasu, porozmawiać, pośmiać się. Jak mógłby nazwać tę szczególną aurę, jaka ją otacza? Zastanawiał się przez chwilę. Spokój? Tak, to jest właściwe słowo. To dziwne, że taki mężczyzna jak on, wiecznie w ruchu, w pędzie ku czemuś nowemu, tęskni do otaczającego tę kobietę spokoju. Jeremy wiedział, że Gwen zupełnie go oczarowała. A ona? No cóż, nie miał wątpliwości, że uważa go za dziwaka. Zachichotał. Nie ona jedna. Najlepsi przyja­ ciele mówili mu w chwili szczerości, że początkowo sprawiał na nich niecodzienne wrażenie. A jednak potrafili go polubić. A Gwen? Zdecydowany zrobić wszystko, co będzie w jego mocy, żeby i ona go w końcu polubiła, Jeremy ruszył do łazienki. Musiał się spakować, rano czekał go kolejny wyjazd.

ROZDZIAŁ 2 - Jeremy Kane? Twoim nowym sąsiadem jest Jere­ my Kane?! Dlaczego mi o tym wcześniej nie wspomnia­ łaś? Mogłaś przecież od razu zadzwonić. Albo przynaj­ mniej powiedzieć mi o tym z samego rana! Gwen patrzyła na przyjaciółkę zdumiona. Nie mogła pojąć, dlaczego Cathy traktuje relację o przypa­ dkowym spotkaniu sprzed kilku dni jako sensację. - Czy kryje się w tym wszystkim coś, o czym nie wiem? Cathy wzniosła oczy do góry i złapała przyjaciółkę za ramię. - Nigdy nie słyszałaś o tym facecie? Nie wierzę! - Nie, a w każdym razie sobie nie przypominam. - Gwen przywołała w pamięci obraz ciemnowłosego sąsiada. - To jakiś aktor? Cathy potrząsnęła głową i zwróciła się w stronę tęgiej, pięćdziesięcioparoletniej kobiety, która akurat stanęła w drzwiach pokoju nauczycielskiego. - Margaret, powiedz Gwen, kto to jest Jeremy Kane! Margaret znana była w szkole z tego, że nie interesowało jej nic prócz wnuków i pracy w charytaty­ wnej organizacji kościelnej. Powszechnie uważano, że już przed laty straciła kontakt ze współczesnym świa-

22 • A MOŻE TO CZARY? tem. Jej ulubionym aktorem pozostawał Clark Gable. Gwen była pewna, że Margaret nie będzie miała pojęcia, o kogo chodzi Cathy. Myliła się. - Jeremy Kane? - upewniła się Margaret. - Cho­ dzi ci o tego magika? Cathy zmierzyła przyjaciółkę tryumfalnym spoj­ rzeniem. - Widzisz? Nawet Margaret o nim słyszała. - No pewnie, że o nim słyszałam - przytaknęła Margaret. - W kółko go pokazują w telewizji. W ze­ szłym tygodniu wystąpił w programie Boba Hope'a, a w ostatnią niedzielę był gościem w programie Carsona. Mój wnuk Chad przepada za nim. Po­ stanowił zostać magikiem, gdy dorośnie - dodała gło­ sem pełnym typowo babcinej dumy. - Jeremy jest magikiem - powtórzyła powoli Gwen, do której dopiero teraz zaczął docierać sens tego wszystkiego, co zaszło na plaży. - Więc dlatego zostałam ni z tego, ni z owego z kwiatem w ręce. No tak, teraz rozumiem, dlaczego był z małpką. - Dał ci kwiat? - Cathy spojrzała na przyjaciółkę z nie skrywaną zazdrością. - A niech to! I miał małpkę? - Znasz Jeremy'ego Kane'a? - wtrąciła się Mar­ garet. - Jest moim nowym sąsiadem. - Myślisz, że dałby ci autograf dla Chada? Mały byłby wniebowzięty. - Nie wiem, Margaret - zastrzegła się od razu Gwen. - Nie przypuszczam, żebyśmy się mieli często widywać. Spotkaliśmy się przypadkiem na plaży i Jere­ my po prostu się przedstawił. - Gdybyś o tym pamiętała, byłabym ci bardzo wdzięczna. Gwen uśmiechnęła się uprzejmie i dała wymijającą odpowiedź. Odetchnęła z ulgą, kiedy Margaret pożeg­ nała się i poszła do domu.

A MOŻE TO CZARY? • 23 - No, to w każdym razie wyjaśnia obecność rudo­ włosych piękności - odezwała się Cathy rzeczowym tonem po wyjściu Margaret. -I trumny. - Naprawdę? - Jasne. Jeremy'emu Kane'owi zawsze podczas występów towarzyszą piękne rude asystentki. Czasem dwie, czasem więcej. To jego znak firmowy. I oczywiś­ cie pokazuje sztuczki z trumną. Czasem występuje także z małpką. Miał ze sobą małpkę, kiedy go spotkałaś? - Ściśle rzecz biorąc, najpierw spotkałam małpkę, a dopiero potem jego - odpowiedziała Gwen. - Mał­ pka nazywa się Joey. - To niesamowite! Jakie wrażenie odniosłaś? - Małpka? Jest rzeczywiście bardzo bystra. Bardzo mi się spodobała. - Nie chodzi mi o małpkę, moja droga. Chodzi mi o tego faceta. Wysokiego, ciemnowłosego, przystoj­ nego faceta z przepastnymi oczami i czarującym uśmiechem. Wiesz już, o kim mówię? - Och, o niego. - Gwen zaczęła zbierać wypraco­ wania, które zamierzała sprawdzić w domu. - Prawdę powiedziawszy, wolę małpkę. Ten facet to dziwak, Cathy. Naprawdę dziwny typ. - No pewnie! Najprawdziwszy czarodziej. To nie pierwszy lepszy księgowy czy bankier. Ale po­ wiedz szczerze, czy on jest seksowny, ten Jeremy Kane? - No, niech ci będzie. Jest seksowny - przyznała z uśmiechem Gwen. Cathy odetchnęła z ulgą. - Chwała Bogu. Już się bałam, że jest za późno na ratunek. Całe szczęście, że drzemie w tobie prawdziwa kobieta. Mam nadzieję, że byłaś dla niego miła. - Chyba sobie nie wyobrażasz, że mogłabym mieć coś wspólnego z czarodziejem! - wykrzyknęła oburzo-

24 • A MOŻE TO CZARY? na Gwen. - Na miłość boską, Cathy, przyzwyczaiłam się już do tego, że usiłujesz mnie wyswatać z każdym mężczyzną, jaki nawinie się pod rękę, ale teraz to już przesadziłaś. - Nie rozumiem, o co ci chodzi - broniła się przy­ jaciółka. - Musisz zacząć żyć. Daniel był cudowny, ale minęły już trzy lata od jego śmierci. A zresztą obie wiemy, że waszemu związkowi brakowało prawdziwej namiętności. Jesteś młoda, atrakcyjna, inteligentna. Nie mogę spokojnie patrzeć, jak się marnujesz między książkami i stertami wypracowali, podczas gdy dooko­ ła chodzi tylu wspaniałych facetów jak choćby twój nowy sąsiad! - Który uwielbia wysokie, seksowne rude dziew­ czyny. Naprawdę nie wiem, co mogłoby go zaintrygo­ wać we mnie. Przypomniała sobie błysk zainteresowania, z jakim na nią patrzył na plaży, ale zaraz pośpiesznie odsunęła od siebie myśl, że Jeremy mógłby traktować ją poważ­ nie. Pewnie patrzy w taki sposób na każdą kobietę, jaką spotka, powiedziała sobie. Musi należeć do mężczyzn, którzy uwielbiają nieustanne podboje. W każdym razie Gwen nie miała zamiaru dostarczyć mu emocjonujących przeżyć, nawet gdyby Jeremy Kane zdecydował się odstąpić od swoich normalnych upodobań i zamiast wysokiego rudzielca zadowolić się drobną szatynką. Cathy uniosła ręce na znak, że się poddaje, a po­ tem sięgnęła po torebkę i wyjęła kluczyki do samo­ chodu. - Niech ci będzie. Do sąsiedniego domu wprowa­ dza się fascynujący mężczyzna, ale tobie bardziej podoba się małpka. Świetnie. Mam nadzieję, że przy okazji jakiejś wizyty sama go spotkam. Zapewniam cię tylko, że nie będę wtedy marnowała czasu na rozmowy z małpką.

A MOŻE TO CZARY? • 25 Odwróciła się na pięcie i ruszyła w stronę drzwi. Gwen uśmiechnęła się pod nosem. Nie miała żad­ nych powodów, by wątpić w szczerość słów przyja­ ciółki. Siedząc na wypłowiałej niebieskiej bluzie, Gwen wsparła brodę na splecionych palcach, oparła łokcie na podciągniętych kolanach i zapatrzyła się na nie­ ustanny, monotonny ruch fal. Nie miała pojęcia, jak sobie poradzić z jednym ze swoich podopiecznych. Bardzo lubiła uczyć, robiła to, choć z powodzeniem mogłaby żyć z odziedziczonych po mężu oszczęd­ ności, ale czasem naprawdę nie wiedziała, co ma począć. Z tego, że nie jest sama, zdała sobie sprawę dopiero wtedy, gdy Shane poderwał się z radosnym szczeka­ niem. Joey jednym susem znalazła się na jego grzbiecie i zaczęło się powitalne tarmoszenie. Gwen poprawiła okulary i odwróciła się do mężczyzny, który, jak wiedziała z doświadczenia, stał o parę kroków od niej. Nie pomyliła się. Wysoki, dobrze zbudowany, w czar­ nym dresie i adidasach, Jeremy Kane bez wątpienia był mężczyzną, którego mogłaby sobie wymarzyć... jakaś kobieta, dodała Gwen pośpiesznie. Nawet gdy tak stał bez ruchu, zdawała się z niego emanować energia. - Cześć, Jeremy. - Cześć. - W ręku trzymał termos i dwa plastikowe kubki. - Robi się chłodno. W sam raz, żeby napić się gorącej kawy. Można cię poczęstować? - Dobry pomysł. Dziękuję za zaproszenie. Zachowuj się jakby nigdy nic, upomniała się w du­ chu. W końcu to nic nadzwyczajnego. Jesteście są­ siadami. Jeremy to miły, życzliwy sąsiad. Być może z czasem rzeczywiście nawet się do niego przyzwy­ czaisz.

26 • A MOŻE TO CZARY? Zadowolony, że mu nie odmówiła, Jeremy uśmie­ chnął się, usiadł po turecku, nalał kawę do kubka i podał Gwen. - Ze śmietanką czy z cukrem? - zapytał. -Zwykle piję ze śmietanką, ale to... - urwała, kiedy machnął ręką i bez słowa podał jej maleńki pojemniczek śmietanki. - Łyżeczkę? - zapytał, a kiedy skinęła głową, po­ ruszył palcami i wyciągnął w kierunku Gwen plas­ tikową łyżeczkę. - Proszę uprzejmie. Starając się nie pokazać po sobie zdziwienia, wzięła od niego łyżeczkę. Kiedy ich palce zetknęły się na moment, miała wrażenie, że przeskoczyła między nimi iskra. - Dziękuję. Oczy mężczyzny błyszczały wesoło, ale jego głos brzmiał najzupełniej poważnie. - Czy życzysz sobie czegoś jeszcze? - Owszem. Poproszę grzankę z szynką i serem, marynowanego ogórka i kawałek sernika. Roześmiał się i potrząsnął głową, przyznając się do porażki. - Bardzo mi przykro, ale nie mam ani grzanek, ani sera, ani ogórków. - Wyciągnął w jej kierunku dłoń. - Przyjmij to na przeprosiny i daruj mi zaniedbanie. Tym razem goździk był bladoniebieski. To musi być jego stały numer, pomyślała, biorąc kwiat. Na pewno podbija w ten sposób jedną kobietę po dru­ giej. Mimo tego przypuszczenia jego gest głęboko ją poruszył. - Przyjmuję przeprosiny. I dziękuję. - Nie ma za co. Mieszając kawę ze śmietanką, czuła na sobie jego spojrzenie. Wypiła łyk i podniosła wzrok. - Bardzo dobra. - Wyglądasz, jakbyś miała jakieś zmartwienie. Czy mogę ci w czymś pomóc?

A MOŻE TO CZARY? 27 Już niemal zapomniała o skłonności Jeremy'ego do nagłego przeskakiwania z tematu na temat. Naprawdę trudno za nim nadążyć. - Nic takiego. Mam kłopot z jednym ze swoich uczniów. - Poważny? Jeremy patrzył na nią skupionym spojrzeniem. Nie była to czcza ciekawość, zdawał się szczerze przejęty jej sprawami. Uśmiechnęła się i pokręciła głową. - Niezbyt poważny... raczej kłopotliwy. Jeremy wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Kocha się w tobie, prawda? - Tego się właśnie obawiam - przyznała, czując, że się rumieni. - Nie powiesz mi, że to się zdarzyło pierwszy raz. Jeremy uważnie przyglądał się Gwen. Niesforny kosmyk włosów opadł na zarumienioną twarz, obcisły sweter ukazywał łagodne krągłości ciała. - Nie zdziwiłbym się, gdyby oni wszyscy się w tobie kochali. Gwen wzruszyła ramionami. - Masz rację, często się zdarza, że kilkunastoletni chłopcy durzą się w swoich nauczycielkach. Ale z tym chłopakiem, Arthurem, sprawa jest gorsza. Wydaje pieniądze na kosztowne prezenty, oczywiście ich nie przyjmuję; na innych lekcjach zamiast skupić się na nauce, pisze do mnie listy miłosne. I nie przeszkadza mu ani brak reakcji z mojej strony, ani to, że inni chłopcy się z niego śmieją. Jest uparty jak osioł! Jeremy wybuchnął śmiechem, zanim jeszcze dokoń­ czyła, ale kiedy się odezwał, wyczuła w jego głosie zrozumienie. - Ten chłopak bardzo dobrze się zapowiada. - Można tak to nazwać. Jego ojciec jest zdania, że Arthur skończy jako multimilioner albo kryminalista,

28 • A MOŻE TO CZARY? a matka jest na mnie wściekła i uważa, że jestem wszystkiemu winna. Jeremy natychmiast przestał się uśmiechać. - Ty? - Tak. I na tym polega prawdziwy problem. Matka Arthura zarzuca mi, że umyślnie rozkochałam w sobie wrażliwego, niedoświadczonego chłopaka. W obecno­ ści dyrektora szkoły powiedziała mi, że zawróciłam jej synowi w głowie. - Zarzuciła ci, że usiłujesz uwieść nastolatka? - Szuka pretekstów, by nie przyznać, że źródło problemu tkwi w jej własnym dziecku. Co więcej, ona i jej mąż mają spore wpływy w środowisku szkolnym. Na razie, oczywiście, nikt nie traktuje poważnie jej zarzutów, ale boję się, że jak tak dalej pójdzie, to nie wyniknie z tego nic dobrego dla mnie, a nawet dla dyrektora szkoły. - Więc to prawdziwe zmartwienie, prawda? - Tak. Może nie dramat, ale w każdym razie dość nieprzyjemna sytuacja. W szkołach prywatnych mamy znacznie mniej kłopotów niż w publicznych. Nie istnieje problem narkotyków, przemocy, gwałtów, choć w ciągu ostatnich kilku lat trafiali się trudni uczniowie. Arthur to dobry chłopak i bardzo inteligen­ tny, ale kiedy się już na coś uprze, to nie sposób mu tego wybić z głowy. - Zdaje się, że pod tym względem wdał się w mamę. A dlaczego ona właściwie sądzi, że interesujesz się jej synem? Ku swojemu niezadowoleniu Gwen znowu się zaru­ mieniła. - Wiesz, ona uważa, że ja muszę rozpaczliwie potrzebować mężczyzny. Mój mąż umarł trzy lata temu i od tej pory jestem samotna. Matka Arthura nie potrafi zrozumieć, że kobieta może być najzupełniej szczęśliwa, żyjąc bez mężczyzny.