Zbigniew Damski
ATAKUJE WAS „PIORUN”
Wydawnictwo „BELLONA”
Warszawa 1997
Druk i oprawa: Prasowe Zakłady Graficzne w Bydgoszczy
Projekt okładki: Michał Suffczyński
Opracowanie techniczne i graficzne: Studio „FACTORIA”
Rozdział I
...czołga się ciągle uparcie, na samych tylko łokciach, poprzez straszliwe rumowisko, które przed chwilą
było jeszcze ciepłym, zwyczajnym pomieszczeniem „F” w rufowej części okrętu. „Byle do trapu... Wyjść
stąd, wyjść!” Oto, gdzieś nieskończenie wysoko, nad głową, zbawczy otwór włazu. Dźwiga się po
poskręcanym żelastwie, które było trapem, cal po calu ciągnie za sobą bezwładne nogi. Trwa to wieki.
Jeszcze ostami, nadludzki wysiłek; ktoś chwyta go za ramię, chlust lodowatej wody...
- Za godzinę będziemy w Glasgow, sir...
Mat Karol Wizner otrząsa się z dręczącego, sennego koszmaru. Odruchowo burczy coś w odpowiedzi.
Siwowłosy konduktor wycofuje się na korytarz i Wizner zostaje w przedziale sam.
Jest bardzo zmęczony. Od chwili kiedy w dalekim Plymouth, na samym skraju południowej Anglii,
wsiadł do pociągu minęło już kilkanaście godzin.. Przesiadki z Bristolu i Liverpoolu, małe stacyjki po
drodze z zamalowanymi na czarno nazwami w obawie przed inwazją: „Jeśli Hunowie tu wylądują, nie będą
po prostu wiedzieli, gdzie są...” Wieczorem wokół ani jednego światła. Obowiązuje nadal szczelne
zaciemnienie, pełny „black out”. To przed nalotami. Na przedmieściach Liverpoolu widział ich ślady: hałdy
gruzów, wypalone mury z niebem prześwitującym przez puste oczodoły okien.
Słowa: „Bitwa o Anglię”, usłyszał po raz pierwszy z radia w którymś kolejnym szpitalu szkockim,
bodaj w Edynburgu. Było to przed kilkoma miesiącami, chyba na początku sierpnia 1940 roku. Już mógł
wtedy chodzić dość swobodnie. Zrosły się połamane żebra i ręka, lekarze wylatali jakoś zgruchotane kolano,
tylko uszkodzony kręgosłup wciąż dawał się we znaki. Trzy miesiące kuracji, od maja zrobiło swoje, ale
pierwsze zejście do szpitalnego schronu było trudne. Potem przywykł. Naloty były niemal co noc,
poprzedzane wyciem syren. Schron trząsł się od głuchych detonacji, a Wiznerowi wydawało się nieraz, że
poprzez dudnienie przeciwlotniczych dział słyszy basowy pomruk bombowców.
Co mogą samoloty, wiedział doskonale. Poznał to najdokładniej tamtego ranka, 4 maja 1940 roku, na
wodach norweskiego Rombakken-fjordu. Tam, wysoko, był podobno tylko jeden samolot: tak mówili potem
sygnaliści i artylerzyści z pokładu. ORP „Grom” tonął trzy minuty. Do dziś jeszcze tamte chwile wracają w
przerażających sennych majakach.
Podnieśli ich wtedy z lodowatej wody angielscy koledzy po czterdziestu prawie minutach, cały czas pod
ogniem niemieckiej broni maszynowej, bijącej z brzegu, spod Narviku. Brytyjski niszczyciel HMS
„Bedouin” odwiózł ich na pokład pancernika HMS „Resolution”, gdzie opatrzono rannych, stamtąd zabrał
ich ORP „Burza” i przetransportował na okręt szpitalny „Atlantis”. Przez następne 48 godzin hitlerowskie
samoloty dokonały na ten okręt, biały i ozdobiony wielkimi, czerwonymi krzyżami, aż dziesięciu nalotów.
W czasie ich trwania zmarł z ran leżący tuż obok marynarz Zygmunt Muchar. Odetchnęli dopiero na
pokładzie wielkiego, trójkominowego „pasażera” „Monarch of Bermuda”, który dowiózł ich szczęśliwie do
leżącej w szkockiej miejscowości Greenock dużej bazy Royal Navy.
Teraz właśnie mat Karol Wizner powracał znów do Greenock. Niewiele, co prawda, zapamiętał z tego
miasta, bo wtedy, wprost z nabrzeża, zabrano ich do różnych szpitali. Wracał jednak na własną prośbę i do
służby, choć wcześniej, jeszcze w czasie szpitalnych, ciężkich zabiegów, nieraz postanawiał sobie: już nigdy
więcej na morze...
Zadecydowały przeżycia kilku ostatnich tygodni. Na samo ich wspomnienie powracała złość: że dziś
mogą być jeszcze tacy ludzie...
Po wypisaniu ze szpitala zaordynowali mu lekarze krótką rekonwalescencję w prywatnym szkockim
domu: taki wytworzył się obyczaj. Gospodarze, mili starsi ludzie, dbali o swego gościa, ale w przyjaznej
atmosferze tego domostwa powróciły ze zdwojoną siłą wspomnienia własnego. Jak żyją w okupowanym
kraju żona i siedmioletnia już córka, Irena, jak sobie radzą? Nie wiedział o nich nic od chwili, kiedy z kartą
mobilizacyjną w kieszeni wyszedł ze swego gdyńskiego mieszkania przy ulicy Śląskiej w dniu 24 sierpnia
1939 roku. Minął już rok. To, co wydarzyło się w tym czasie, przechodziło wszelkie pojęcie. Padła
Norwegia, potem Dania, Holandia i Belgia. Kiedy jeszcze w szpitalu dowiedział się o błyskawicznym
przemarszu Niemców przez Francję i o jej niesławnym upadku, odczuł jakaś bezsensowną mściwą radość:
Taka potęga, a wytrzymała niewiele dłużej niż my! Trzeba to było tak się puszyć? Jednocześnie i on, i inni
zdali sobie wówczas sprawę, że cały ogrom hitlerowskiej, wojennej machiny obróci się teraz wyłącznie
przeciw Anglii i że sprawa ich powrotu do kraju ma szanse tylko wówczas, jeśli Anglia zdoła się tej potędze
oprzeć. A w to trudno było uwierzyć...
Mijały jednak tygodnie, a samotna wyspa wciąż trwała mimo zmasowanych, o niespotykanej sile
ataków hitlerowskiej Luftwaffe na cały kraj. Komunikaty radiowe i gazety wciąż donosiły o ciężkich
walkach powietrznych z przeważającymi siłami wroga - niejednokrotnie padały w tych komunikatach
polskie nazwiska walczących pilotów. Wytworzyła się wtedy wokół nich, rannych marynarzy polskich, jakaś
szczególna atmosfera życzliwości i podziwu, tak różna przecież od tej wyniosłej oschłości, z jaką spotykali
się u Anglików jeszcze w wiele miesięcy po przybyciu do tego kraju. Najlapidarniej ujął to jeden ze
szpitalnych towarzyszy niedoli:
- Tacy lordowie muszą dopiero mocno dostać w tyłek, żeby zmądrzeli...
Była ich z początku dość liczna, polska grupka, ale wreszcie Wizner, jeden z najciężej rannych podczas
zatopienia „Groma”, i stąd przerzucany z jednego szpitala specjalistycznego do drugiego, pozostał sam.
Zwolnienie przyjął jak wybawienie. Bez większego też żalu pożegnał swych szkockich gospodarzy: chciał
znów po prostu być wśród swoich.
Wyruszył więc z Edynburga do Plymouth pełen nadziei: wreszcie w tej wielkiej, polskiej bazie znajdą
chyba dla niego jakieś miejsce, póki w pełni nie powróci do zdrowia...
Baza mieściła się na przedwojennym, pasażerskim transatlantyku „Kościuszko”, przemianowanym z
powodu wojny na ORP „Gdynia”. Zakotwiczona na redzie w pobliżu Devenport stanowiła swoistą „polską
wyspę”, o czym Wizner miał się rychło przekonać.
Sporo czasu zajęło mu w początkach rozeznanie się w całej tej „wieży Babel”, jaką stanowił ORP
„Gdynia”. Mieściła się tu bowiem Szkoła Podchorążych Marynarki Wojennej ze wszystkimi trzema
wydziałami: pokładowym, mechanicznym i administracyjno-gospodarczym (a na każdym po trzy roczniki
podchorążych), Szkoła Specjalistów Morskich, przygotowująca podoficerów, Kadra Marynarki Wojennej,
prowadząca podstawowe przeszkolenie ochotników, i 4 wreszcie Kancelaria Ewidencyjna, zajmująca się
zaciągiem i wymianą załóg, oraz Rezerwowa Grupa Oficerów, oczekujących tu na swe przydziały. Wraz ze
stałą załogą kłębiło się w przepastnych wnętrzach starego „Kościuszki” blisko 800 ludzi. Dość, żeby się
zagubić...
Wizner niezbyt dokładnie wiedział, co tam lekarze napisali mu w papierach, toteż przydział do Kadry
Marynarki Wojennej przyjął ze zdziwieniem: był przecież wykwafilikowanym specjalistą okrętowym,
artylerzystą. Dowódca Kadry, kmdr por. Tadeusz Mindak, wyłożył mu rzecz jasno: potrzeba instruktorów,
będziesz szkolił.
Już po paru dniach miał dość. Kadra Marynarki Wojennej była wyjątkowo specyficznym tworem.
Zorganizowana w obozie Coëtquidan w Bretanii, gdzie było najwięcej młodych ochotników do służby na
morzu, zarówno spośród przedwojennej, jak i wojennej emigracji polskiej, przeniesiona została na ORP
„Gdynia” dopiero pod koniec kwietnia 1940. Ze zdumieniem słuchał Wizner niezrozumiałej francuszczyzny
swoich podwładnych, polskich marynarzy: okazało się, że wielu niemal zupełnie nie umie mówić po polsku.
Byli to jednak chłopcy chętni i pełni zapału, choć absolutnie nieprzywykli do „polskiej dyscypliny”, ale nie
to w końcu było najgorsze. Do Kadry zbiegło się także trochę „niebieskich ptaków” ze wszystkich stron
świata, marynarzy ze statków handlowych i rozmaitych poszukiwaczy przygód, ludzie obeznanych już z
morzem i okrętami, jak i zupełnych nowicjuszy.
Jaki taki porządek zrobił dopiero komandor Zajączkowski, były dowódca Flotylli Pińskiej, kiedy objął
dowództwo ORP „Gdynia”. Kazał usunąć ścianki działowe kabin, tworząc wielkie, łatwe do skontrolowania
pomieszczenia, rozdać hamaki, a przy okazji przetrzebić tych najgorszych...
Nie wszystkich. Napotykał ich Wizner jeszcze dość często i brało go obrzydzenie: ci tutaj „dekowali”
się wtedy, kiedy oni ginęli na „Gromie” i „Orle”. Nie umiał znaleźć z nimi wspólnego języka. Poprosił o
przeniesienie na prawdziwy okręt. Poszła akurat wieść, że w Clydebank przekazują Anglicy Polskiej
Marynarce Wojennej nowy niszczyciel, ORP „Piorun”.
Więc tam.
Było mnóstwo korowodów, głównie z lekarzami. Twierdzili, że nie nadaje się do służby na okręcie. On
się jednak uparł i teraz dojeżdżał właśnie do Glasgow. Za oknami wagonu migały już domy przedmieść,
spowite listopadową mgłą: z Glasgow do bazy w Greenock bliziutko.
Ściągnął z półki swój marynarski worek i aż pociemniało mu w oczach od dojmującego bólu w
kręgosłupie. Zarzucił go jednak na ramię. Przed drzwiami wagonu siwy konduktor pożegnał go, salutując
„po polsku” - dwoma palcami do daszka.
- Rany boskie! „Grom”?!
Wizner wie, że to niemożliwe, ale to pierwsze wrażenie, kiedy spośród innych, cumujących u nabrzeży,
okrętów wyłuskał wzrokiem właśnie ten pod biało-czerwona banderą. Wrosły mu tamte kształty w pamięć.
Ten zresztą okręt, nowiutki, lśniący od świeżej farby, ma bardzo podobną sylwetkę. Wprawne oko
natychmiast jednak wychwytuje różnice: inny, węższy komin, inny pomost, mniej wyniosły i groźny (to
dzięki niemu brano nieraz „Groma” za lekki krążownik), brak drugiej baszty artyleryjskiej na rufie, inne
rozmieszczenie broni „pelot”. W ogóle inny, ale niebrzydki: tylko czy zdoła mu zastąpić „Groma”?
U szczytu trapu nowe zaskoczenie. Chwytają go silne ramiona, ściskają poklepują:
- Karol! Toś ty się, bracie, wylizał?
I nagle wokół same serdecznie znajome twarze - artylerzyści: Paweł Górski, Bolek Kempiński i Kazik
Gorlach, dalmierzysta Norbert Grosicki, monorzysta Władek Iwanicki, sygnalista Edek Dolecki...
Całują się po polsku, „z dubeltówki”.
- Dobrze, że jesteś! My tutaj prawie wszyscy z „Groma”...
Następna niespodzianka w kabinie pierwszego oficera artylerii: toż to ten sam Kazimierz Hess, pod
którego dowództwem władowali wtedy, pod Narvikiem, prawie 500 pocisków w niemieckie pozycje na
brzegu, zanim... Tyle, że dziś już nosi na rękawach trzy kapitańskie galony. I drugi oficer artylerii,
podporucznik Wiktor Grochowicz: razem byli na szpitalnym okręcie „Atlantis”, razem z początku w
szkockim szpitalu. Był jedynym rannym oficerem spośród kadry „Groma”.
- No to znów witamy w rodzinie! Roboty nie zabraknie.
Późnym wieczorem w pomieszczeniu podoficerskim „Pioruna” walne, towarzyskie zebranie. Okazuje
się, że wśród 220 ludzi załogi większość stanowią oni, właśnie z „Groma”. Jest jeszcze drugi oficer broni
podwodnej, porucznik Stanisław Kince, tu już „pierwszy”. Są jeszcze swoi w maszynie, w artylerii...
- Uratowało się wtedy stu trzydziestu - wylicza ktoś - w tym dwudziestu czterech rannych.
Pięćdziesięciu dziewięciu pozostało tam na zawsze...
Milkną. Każdy z nich ma teraz wyraźnie przed oczami twarze tych, z którymi żyli najbliżej, dzielili
pomieszczenie, stanowiska bojowe.
- Eh! Przydałoby się wypić za nich po kropelce...
- A i Józek Drąg też już do nas nie wróci - wtrąca Wizner. - Amputowali mu w szpitalu tę oderwaną
nogę do końca, a i z drugą było źle.
Kiwają głowami: ciężka sprawa. Zostać kaleką tu, na obczyźnie? Chyba że zajmie się nim Marynarka,
ale co to za życie?
Nimi, uratowanym z „Groma” i zdrowymi, zajęto się szybko. Owszem, były jakieś urlopy. Potem
oczekiwanie w bazie w Plymouth i wreszcie, gdzieś w połowie lipca podniesienie polskiej bandery na
nowym okręcie, ORP „Ouragan”.
- Przyjęliśmy go, rozumiesz, od Francuzów. Czasowo. Chłopie, co to był za trup! Zbudowany w tej
samej, francuskiej stoczni, co nasza „Burza”, ale o całe pięć lat starszy! Wszyściutko się na nim już sypało, a
i Francuzi zostawili go nam w takim stanie, że tylko siąść i płakać...
- Natyraliśmy się jak dzikie osły!
- Pojęcia nie masz, ledwo na próbę odbiliśmy od nabrzeża, a już trzeba było wracać, bo awaria!
- I jeszcze „żabojady” życzyły sobie, aby obok naszej bandery nosić ich...
- W dzień, bracie, roboty było po uszy, a w nocy służba przy „pelotkach”. Na Plymouth były wtedy
naloty co noc...
- I odetchnęliśmy nareszcie, kiedy przyszła wiadomość, że tu, w Clydebank, Anglicy zwodowali nowy
okręt i oddadzą go nam w zamian za „Groma”...
- Zmykaliśmy z tego „Ouragana”, aż się kurzyło!
- Bo, uważasz, po ichniemu „thunderbolt”, to tyle samo, co u nas „grom” albo „piorun”...
- E, tam! Nasz „Piorun” miał się najpierw nazywać „Nerissa”...
- Ale zostało po naszemu: „Piorun”. Nie tak, jak z „Garlandem”. Tam pozostała angielska nazwa...
- Bo „Garland” był pierwszym okrętem, co go nam oddali, jeszcze trzeciego maja tego roku, na Malcie.
Akurat na dzień przed zatopieniem „Groma”...
- A poza tym to już stary okręt, z trzydziestego piątego roku. Nie to, co nasz! Prosto ze stoczni John
Brown, wodowany siódmego maja...
- A banderę podnieśliśmy dopiero co, piątego listopada. Ale była pompa!
- Tylko, że gdzie mu tam do naszego „Groma”...
Wizner mógł się tylko przysłuchiwać ożywionej dyskusji, jaka wybuchła wokół wad i zalet nowego
okrętu. Dowiedział się z niej, że wprawdzie „Piorun” jest o dwa metry krótszy od liczącego sobie 114 m
długości „Groma” i nieco węższy, ale ma za to większą wyporność - 2320 t. „Grom” przy tym był szybszy o
całe 3 węzły, bo „Piorun” mógł wyciągnąć ich najwyżej 36.
- Ale za to - perorował któryś z obrońców nowego okrętu - „Piorun” ma większy zasięg pływania!
Zabrano się i do uzbrojenia. „Piorun” nosił 6 dział artylerii głównej kalibru 120 milimetrów, a jego broń
przeciwlotnicza składała się z jednego działa 102 milimetry, 4 dział czterdziestomilimetrowych oraz 4
działek dwudziestomilimetrowych. Miał ponadto jedną pięciorurową wyrzutnię torpedową kalibru 533
milimetry oraz sześć wyrzutni bomb głębinowych, dwie na rufie i cztery burtowe. W porównaniu z
utraconym „Gromem” jego uzbrojenie przeciwlotnicze było znacznie silniejsze; tamten miał tylko dwa
podwójne działa czterdziestomilimetrowe i dwa „enkaemy”. Artylerzyści przypominali jednak, że „Grom”
miał jedną lufę artylerii głównej więcej: siedem.
- Ale nasz „Piorun” ma za to „ar-di-ef”!
Ten argument jakby przeważył szalę. Nikt z nich jeszcze dotąd, co prawda nie doświadczył, na czym
praktycznie polega działanie radaru i jaka jest jego przydatność na morskich wojennych szlakach, ale wokół
tej najnowszej i ściśle tajne broni narosła już cała legenda. Móc dostrzec wroga z dużej odległości w
powietrzu i na morzu, w dzień i w nocy...
Kilka następnych dni upłynęło Karolowi na gorączkowej krzątaninie, która zresztą wrzała na całym
okręcie. Uzupełniano wyposażenie i zapasy, przybywali ostatni członkowie załogi, kręcili się jeszcze
stoczniowcy, usuwając drobne usterki. Okręt miał lada dzień przejść do bazy w Scapa Flow, by odbyć tam
bojowo-morską zaprawę, podstawowy i twardy egzamin zgrania wszystkich okrętowych mechanizmów, a w
szczególności załogi. Dlatego też we wszystkich działach bojowych mocno „podkręcano śrubę”, aby wypaść
tam jak najlepiej. Oceny ze Scapa Flow decydowały bowiem, czy okręt może już czy też jeszcze nie wejść
do służby.
W tym czasie Wizner widział dowódcę okrętu, komandora porucznika Eugeniusza Pławskiego,
zaledwie kilka razy i to przelotnie. Zresztą nawet i ci, którzy przesłużyli pod jego komendą tamte kilka
miesięcy na ORP „Ouragan”, też nie umieli o nim nic konkretnego powiedzieć. On sam nie spotykał go
nigdy przedtem, ale też i nie kwapił się, aby go bliżej poznać. Dowódca, to zawsze dowódca, a w takim
gorącym okresie najłatwiej trafić na jego zły humor. Miał zresztą dość zajęć przy działach: obaj oficerowie
artylerii „Pioruna” wyciskali ze swych podwładnych siódme poty.
Po półrocznej przerwie, spędzonej na tułaczce po szpitalach i zakończonej przykrymi doświadczeniami
na ORP „Gdynia”, powrót na okręt i między przyjaciół mocno podreperował Wiznera na duchu. Poczuł się
znów potrzebny, przydatny. Rzucił się zresztą od razu i z pasją w przyspieszony rytm okrętowej służby,
jakby chciał nadrobić wszystkie te utracone miesiące. Szybko jednak spostrzegł, że choć wróciła natychmiast
dawna, pełna znajomość morskiego, artyleryjskiego rzemiosła, to nie wróciła dawna sprawność. Wiele razy
dziennie ostry, przeszywający ból w krzyżu dawał mu znać, że znów wykonał zbyt gwałtowny ruch.
Szczególnie dotkliwie cierpiał przy działoczynach, gdzie zwijać się trzeba było jak w ukropie.
Dostrzegli to przełożeni. Już po kilku dniach wezwał go do siebie kapitan Hess i palnął bez ogródek:
- Z tym kręgosłupem to nie przelewki. Postanowiliśmy więc tak: mamy tu, na pokładzie „ar-di-ef” i na
razie angielskich operatorów. Potrzebujemy własnych. Trzeba iść na kurs. Po kursie oczekujemy z powrotem
i to jak najszybciej...
Rozdział II
Dwudziestego drugiego marca 1941 roku wielki admirał Trzeciej Rzeszy Erich Hans Albert Raeder
przeżywał swój kolejny wielki dzień. Oto do portu w Breście weszły tego dnia pancerniki „Scharnhorst” i
„Gneisenau” po dwumiesięcznej, zwycięskiej kampanii na Atlantyku.
Zresztą w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy naczelny dowódca Kriegsmarine miał wiele takich
radosnych dni i mnóstwo powodów do zadowolenia. Tych zupełnie zaś szczególnych było kilka: dzień, w
którym zakończyła się kampania na Bałtyku przeciw Polsce, kiedy zespoły okrętów Kriegsmarine wykonały
błyskawicznie i precyzyjnie ogromną operację „Weserübung Nord” - wysadzenia desantu w Norwegii - oraz
wtedy, kiedy Naczelne Dowództwo w Berlinie musiało uznać, że operacja rozgromienia Anglii z powietrza
siłami Luftwaffe skończyła się w zasadzie niepowodzeniem.
Rzecz jasna, że swą radość z tej ostatniej okazji ukrywał nadzwyczaj starannie, ale przeżywał ją bardzo
głęboko: fiasko planów marszałka lotnictwa Rzeszy potwierdzało przecież słuszność jego własnych
koncepcji strategicznych. Twierdził bowiem zawsze, że Anglią można zawładnąć jedynie drogą wielkich
operacji morskich, dusząc ją w kleszczach blokady, odcinającej wszelkie morskie drogi zaopatrzenia. W ten
sposób ostateczne zajęcie wygłodzonej i pozbawionej podstawowych surowców wyspy będzie tylko
formalnością. Forsowaną zaś przez Göringa i samego Hitlera koncepcję powalenia Anglii zmasowanymi
nalotami bombowymi uważał za zwykłe awanturnictwo i chęć przypodobania się führerowi, który tak
przecież lubił „wojny błyskawiczne”...
Owszem, wiedział o tym, że w kuluarach sztabów ocenia się owe próby przeforsowania strategicznych
koncepcji „morskich” lub „powietrznych” jako zwykłe zabiegi, zmierzające do zdobycia przychylności
głównodowodzącego dla jednego lub drugiego rodzaju wojsk, a także osobiście dla ludzi stojących na ich
czele. Raeder nawet przed sobą samym nigdy nie przyznawał się do tego. Bardzo wysoko cenił własne
kwalifikacje wojenno-morskie, a „grubym Hermannem” po prostu pogardzał, uważając go za karierowicza i
dyletanta. O jakimkolwiek współzawodnictwie z takim człowiekiem nie mogło być przecież mowy - kiedy
on, Raeder, kończył pierwszą wojnę światową w stopniu komandora i na stanowisku szefa sztabu dowódcy
dywizjonu krążowników liniowych, tamten był zaledwie mizernym pilotem...
Śledził więc też uważnie przebieg powietrznej bitwy o Anglię, jak nazwali ją sami wyspiarze, ale
realizował równocześnie własne plany. Wysłał na morze wszystkie U-booty z kategorycznym rozkazem
niszczenia każdego statku, który nosi brytyjską banderę lub tylko zmierza do brzegów Albionu. Po nich zaś
rajdery. To był jego ulubiony pomysł. Koncepcję użycia wielkich okrętów, pojedynczo lub w grupach, na
dalekich, oceanicznych szlakach przeciw zespołom statków handlowych z zaopatrzeniem opracował sam i
uważał za najbardziej skuteczną. Poszły więc na morze kolejno: pancernik „Admirał Scheer”, na północny
Atlantyk, a potem aż na Ocean Indyjski, ciężki krążownik „Admirał Hipper”, krążowniki pomocnicze
„Thor”, „Atlantis” i „Pingwin”. Potem przystąpił dopiero do kolejnej, nakazanej operacji, do gromadzenia
we francuskich portach nad brzegami kanału La Manche wielkiej armady desantowej. Miała ona uderzyć
wówczas, kiedy Anglia załamie się pod ciosami lotniczych bomb.
Rozpoczęta 8 sierpnia 1940 roku ogromna akcja Luftwaffe wciąż jednak nie dawała spodziewanych
efektów. Anglicy bronili się rozpaczliwie, straty w kosztownym sprzęcie lotniczym i ludziach były coraz
większe... Flotylle desantowe rdzewiały na cumach u francuskich wybrzeży i nie widać było żadnych oznak
obiecanego przez Hermanna Göringa „błyskawicznego zwycięstwa”. Fabryki lotnicze w Rzeszy pracowały
pełną parą, coraz trudniej też było skompletować załogi. Nad Anglię zaczęli latać młodzi, pospiesznie
przeszkoleni ludzie i wciąż zwiększała się liczba tych, którzy nie wracali. Nieprzyjaciel za to zdawał się
krzepnąć i nabierać sił, a Raeder, przeglądając tajne meldunki, wiedział po prostu, że to prawda. I coraz
częściej spotykał w nich nazwiska polskich pilotów...
Wreszcie po 85 dniach tych zmagań, gdzieś w początkach listopada Hitler powiedział: „Basta...”
Koncepcja Göringa zawiodła. Przyszła nareszcie kolej na Raedera. Teraz on i Kriegsmarine mieli przejąć
główną rolę.
Los zgotował wówczas Raederowi znakomitą okazję do zaprezentowania się Hitlerowi z jak najlepszej
strony: oto, w dniu 5 listopada 1940 roku, przyszedł do Berlina meldunek z pancernika „Admirał Scheer” o
pogromie brytyjskiego konwoju „HX-85” koło Islandii. Dane, rozgłoszone natychmiast przez hitlerowską
propagandę, były mocno wyolbrzymione, ale wystarczała rzeczywistość; korsarski okręt zatopił 6 statków z
tego konwoju o łącznym tonażu blisko 40 tys. BRT oraz pomocniczy krążownik angielski „Jervis Bay”,
który z bezprzykładnym męstwem bronił eskortowanych jednostek. Teza o wielkiej przydatności rajderów w
blokadzie Anglii znalazła na swe poparcie poważne argumenty. Raeder triumfował.
Przy końcu grudnia 1940 roku sztab Kriegsmarine wysłał na nową wyprawę korsarską potężny zespół -
pancerniki „Scharnhorst” i „Gneisenau”, ale ta zakończyła się szybko: już na Morzu Norweskim zawiodły
maszyny „Gneisenaua” i oba wielkie okręty musiały wrócić do bazy. Wyszły z niej ponownie 11 stycznia
1941 roku i powróciły dopiero 22 marca - właśnie do Brestu.
Tym razem wielki admirał Rzeszy miał dla Hitlera znakomite meldunki: oto obydwa te rajdery w ciągu
dwumiesięcznej wyprawy zdołały zatopić łącznie 19 statków alianckich - tankowców i frachtowców, a trzy
udało im się opanować i doprowadzić do Brestu jako pryzy. Zubożyło to flotę handlową przeciwnika o
blisko 120 tysięcy BRT, nie licząc ogromnej wartości przewożonych ładunków. Powróciły wtedy również do
baz inne rąjdery i to z wcale niemałymi sukcesami. Oto „Admiral Scheer” zapisał na swym koncie łącznie 16
zatopionych statków, krążownik pomocniczy „Thor” - 11, „Atlantis” - 22, „Pingwin” -17.
Znamienna była też inna rzecz - bez strat własnych! Ani razu nie udało się okrętom brytyjskim osaczyć
któregokolwiek rajdera, choć przecież nie ulegało wątpliwości, że cała ogromna Home Fleet uganiała się za
nimi po morzach i oceanach. Jeśli zaś zważyć, że miała do dyspozycji samoloty zwiadowcze dalekiego
zasięgu, że działał wywiad, że angielskie okręty wojenne były przecież informowane o pozycjach korsarzy,
choćby przez atakowane statki, że flota brytyjska wreszcie blokowała podejścia do niemieckich baz...
W tym, że rajdery niemieckie potrafiły wyjść z baz na ocean działać tam z sukcesami i bezpiecznie
powrócić, dopatrywał się Raeder słabości angielskiej floty: czyżby zmierzch „królowej oceanów”? Fakty te
stanowiły także niezbity dowód wysokich umiejętności niemieckich oficerów, dowodzących okrętami. O
tym zaś, że Trzecia Rzesza ma wspaniałą nowoczesną flotę wojenną Raeder nie wątpił ani przez chwilę. Sam
był jej współtwórcą sam na długo jeszcze przed wojną zwalczał ograniczenia nałożone na nią przez Traktat
Wersalski i inne zobowiązania.
Teraz już nikt w Oberkommando der Wehrmacht nie miał wątpliwości: tędy droga do pokonania
niepokornej wyspy! Raeder zaś i kierowany przez niego Seekriegsleitung - sztab naczelny Kriegsmarine -
zabrali się do przygotowywania nowej wyprawy. Ta miała zaćmić wszystkie dotychczasowe potęgą i
rozmachem. W teczkach sztabowych otrzymała ona skromny kryptonim „Rheinübung” - „ćwiczenie
reńskie”. Liczono przy tym, że pojawienie się większych sił Kriegsmarine na Atlantyku spowoduje
odwołanie z Morza Śródziemnego choćby części eskadry gibraltarskiej, która tak skutecznie blokuje morskie
szlaki zaopatrzenia dla Korpusu Afrykańskiego generała Rommla.
Tym razem Raeder postanowił sięgnąć po najmocniejsze atuty. W planowanej wyprawie udział wziąć
miały najpotężniejsze okręty - „Scharnhorst” i „Gneisenau”, a obok nich najnowszy superpancernik -
„Bismarck”.
Superpancernik „Bismarck” liczył sobie 251 metrów długości, 36 metrów szerokości, a jego pełna
wyporność bojowa wynosiła 50950 ton! Ta monstrualna góra najprzedniejszej stali poruszała się ponadto po
morzu z prędkością 31 węzłów, dzięki maszynom, których moc wynosiła ponad 150 tysięcy koni
mechanicznych. Zasięg pływania tego pancernika był niespotykanie duży i przy ekonomicznej prędkości 16
węzłów wynosił blisko 10 tysięcy mil morskich.
Nie mniej potężne było uzbrojenie. Na swoich pokładach „Bismarck” nosił 8 dział artylerii głównej o
kalibrze 380 milimetrów, 12 dział kalibru 150 milimetrów, 16 „stopiątek”, 16 przeciwlotniczych dział 37
milimetrowych oraz 12 dział kalibru 20 milimetrów. Wyposażony był również w dwie katapulty do
wyrzucania w powietrze samolotów, których pod pokładem „Bismarcka” znajdowało się sześć.
Niespotykane też było jego opancerzenie. W linii wodnej grubość pancerza wynosiła 320 milimetrów,
pokład okrywała 100-milimetrowa skorupa świetnej stali, pomost bojowy chronił pancerz aż 350-
milimetrowy, a działa artyleryjskie tkwiły wśród 220- i 100-milimetrowej grubości ścian. Zastosowano też
przy budowie i wyposażeniu tego okrętu wszystkie najnowsze wynalazki z dziedziny techniki budownictwa
okrętowego: specjalny system grodzi i zbiorników zapewniał niezatapialność, a mnóstwo urządzeń z zakresu
elektroniki ułatwiało nawigację, łączność i skuteczną obsługę uzbrojenia.
O ogromie tego pancernika świadczyć też może liczebność jego załogi: składał się ona z 2400 oficerów
i marynarzy. W dniu wejścia do służby był to największy ze znanych wówczas okrętów wojennych na
świecie.
W kwietniu 1941 roku, kiedy w berlińskich gabinetach Seekriegsleitung przygotowywano plany
operacji „Rheinübung”, na pokładzie pancernika dobiegały końca prace nad zgraniem całej załogi i
przygotowaniem okrętu do pierwszego, bojowego rejsu. Od chwili podniesienia bandery mijało już osiem
miesięcy, spędzonych na ćwiczebnym pływaniu i strzelaniach głównie na środkowym Bałtyku. Leżał ten
akwen praktycznie poza zasięgiem lotnictwa brytyjskiego, cieśniny duńskie broniły dostępu okrętom, a
ponadto stąd pancernik miał najbliżej do swej bazy.
Była nią Gdynia. W oficjalnych dokumentach hitlerowskich – Gotenhafen.
Kiedy Raeder otrzymał meldunek, że „Bismarck” jest już gotów do akcji, wydał rozkaz: „Wykonać
»Rheinübung«”! Pierwsza część planu była prosta: „Bismarck” przejdzie z Bałtyku przez Morze Północne na
Atlantyk, a tam dołączą do niego „Scharnhorst” i „Gneisenau”, które powinny niepostrzeżenie wyjść z
Brestu. Dalej zaś...
Tym razem nie było żadnego „dalej”. Plan spalił na panewce, a przyczynił się do tego silny nalot
bombowców brytyjskich na Brest. Dobrze wymierzone bomby spadły na pancernik „Gneisenau”, powodując
poważne uszkodzenia. Okręt wymagał gruntownego remontu. „Scharnhorst” ocalał, ale za to w jego
maszynowni wciąż trwały prace nad usunięciem skomplikowanej awarii i nie mogło być mowy o wyjściu na
morze.
Raeder nie rezygnował. Zmodyfikował tylko pierwotne plany. Zamiast obu pancerników postanowił
przydzielić „Bismarckowi” do asysty ciężki krążownik „Prinz Eugen”. Na nieśmiałe protesty wyznaczonego
na dowódcę tego zespołu admirała Günthera Lütjensa, który proponował odłożyć operację do czasu
odzyskania pełnej sprawności przez oba uszkodzone pancerniki, odpowiedział ostro, że czas nagli: latem
przejście „Bismarcka” na Atlantyk stanie się bardzo trudne, jeśli w ogóle nie niemożliwe...
Wielki admirał nie przepadał zresztą za Lütjensem i miał o nim nie najlepsze zdanie. Szczególnie nie
mógł mu zapomnieć bezsensownego, jego zdaniem, dowodzenia na Bałtyku w „kampanii polskiej”, kiedy
tamten był dowódcą zespołu niszczycieli: jak można było tak haniebnie dać się postrzelać przez Polaków i to
z okrętów stojących w helskim porcie na cumach, pozbawionych możliwości manewrowania? Ile to trzeba
było potem zabiegów, żeby nie zdradzić się przed światem, że jeden z niemieckich, dużych niszczycieli
został wtedy zniszczony, a drugi poważnie uszkodzony? Do tych pretensji dołączyła się teraz jeszcze nowa:
otóż Lütjens, dowodzący ostatnią korsarską wyprawą „Scharnhorsta” i „Gneisenau”, urósł nagle na bohatera,
którego przyjmował i odznaczył sam Hitler...
I Raeder nie czekał dłużej. Niezwłocznie przedstawił swój nowy plan Hitlerowi i natychmiast uzyskał
nań zgodę. Fiihrer obiecał również odwiedzić „Bismarcka” przed wyjściem na operację.
Dotrzymał słowa. Dwunastego maja 1941 roku przybył do Gdyni i do zgromadzonej na głównym
pokładzie pancernika załogi wygłosił krótkie przemówienie. Nie szczędził w nim klątw i gróźb pod adresem
„zdradzieckiej Anglii” i życzył załodze wszelkiej pomyślności...
Wyjście okrętów z Gdyni wyznaczono na noc z 18 na 19 maja 1941 roku. Termin ten, jak również cel
rejsu, utrzymywany był w największej tajemnicy, ale zarówno załoga jak i portowcy, obsługujący gdyńską
bazę Kriegsmarine, domyślali się, że okręty ruszą niebawem i to na odległe szlaki. Świadczyły o tym
ogromne ilości amunicji, żywności i wszelkich zapasów, nie wyłączając medykamentów, które ładowano na
te okręty w gorączkowym tempie. Ludzie morza znają się na tym i potrafią bezbłędnie odgadnąć, kiedy okręt
wychodzi jedynie na ćwiczenia a kiedy na bój.
Osiemnastego maja po południu odbyły się na pokładach „Bismarcka” i „Prinz Eugena” zbiórki załóg.
Przeglądu dokonał dowódca eskadry, admirał Lütjens, w towarzystwie dowódcy „Bismarcka”, komandora
Lindemanna. Potem wygłosił do obu załóg krótkie przemówienie, posługując się mikrofonem rozgłośni
okrętowej „Bismarcka”: mówił w nim o znakomitych walorach bojowych obu okrętów i porównywał je z
okrętami brytyjskiej Home Fleet - „floty ojczyźnianej”.
Potem obydwa okręty, najpierw „Prinz Eugen”, a po nim „Bismarck”, rzuciły cumy i wyszły na gdyńską
redę. Stanęły tam na kotwicach i do późnego wieczora można było obserwować z miasta ich potężne
sylwety. Rankiem dnia następnego reda była już pusta.
Jeszcze tego samego wieczora, kiedy oba okręty tkwiły na gdyńskiej redzie, pewien człowiek przyszedł
do jednego z miejskich urzędów pocztowych i wysłał stamtąd list do Szwajcarii. Ani adresat, ani tym
bardziej zwykła banalna treść listu nie budziły podejrzeń nawet, jeśli przejrzałby go bardzo dokładnie któryś
z pocztowych cenzorów Rzeszy. Następnego dnia rankiem ten sam człowiek, wśród tłumu innych,
przechodził bramę gdyńskiego portu. Pozdrowił strażników, okazał przepustkę, odbił kartę zegarową: po
prostu pracował tam od dłuższego czasu.
W dwa dni później szwedzki krążownik „Gotland”, patrolujący wody Kattegatu, dostrzegł „Bismarcka”
i „Prinz Eugena”. Zgodnie z regulaminem swego neutralnego kraju nadał o tym wiadomość do swej bazy
przez radio - tekstem otwartym.
Pewien kupiec drzewny z Göteborga łowiąc ryby zauważył dwa duże okręty wojenne w towarzystwie
aż jedenastu statków handlowych. Tego samego dnia doniósł zwykłym telegramem swojemu kontrahentowi
w Londynie, że: „Kopalniaki i deski drożeją co najmniej o jedenaście punktów”.
Wszystkie trzy wiadomości zbiegły się w końcu w jednym miejscu, w wydziale wywiadu Admiralicji
Brytyjskiej. Nie było najmniejszych wątpliwości: eskadra niemiecka wyszła na Morze Północne. Nie
wiadomo było tylko, gdzie się obecnie znajduje, dokąd konkretnie zmierza i w jakim celu.
Możliwości było wiele. Mógł to być konwój, idący z zaopatrzeniem do niemieckich garnizonów w
portach okupowanej Norwegii albo flotylla desantowa, której celem mogły być równie dobrze Wyspy
Owcze, Islandia jak i Szpicbergen. Mogły też oba okręty wojenne zmierzać po prostu na Atlantyk, aby tam
uprawiać korsarski proceder...
Najpilniejszą więc sprawą było odszukać wroga.
Poszły patrole nawodne i lotnicze na tzw. Drogę Duńską między Grenlandią a Islandią i pod wybrzeża
Norwegii. Piloci mieli więcej szczęścia: dnia 21 maja wypatrzyli i sfotografowali niemiecką eskadrę na
wodach Grimstadfjordu, niedaleko Bergen. Zdjęcia lotnicze nie pozostawiały cienia złudzeń: był to
„Bismarck” i ciężki krążownik typu „Admirał Hipper”.
Dwie dalsze wiadomości wyjaśniły sprawę do końca: eskadra szykuje się do „skoku” na Atlantyk. Obie
pochodziły z wiarygodnych źródeł: jedna przyszła drogą radiową od członka norweskiego ruchu oporu, a
druga od dezertera z załogi „Bismarcka”. Ten dotarł już do Göteborga i tam, absolutnym zbiegiem
okoliczności, trafił na polskiego konsula w tym mieście. Z jego słów wynikało niezbicie, że zadaniem obu
okrętów jest niszczenie konwojów na oceanicznych szlakach...
Bazujące w Scapa Flow okręty angielskiej Home Fleet pod dowództwem admirała Johna C. Toveya
zostały natychmiast postawione w stan ostrego pogotowia - i kolejno szły na morze.
Dnia 22 maja sytuacja wyglądała tak: na „Drodze Duńskiej” patrolował zespół kontradmirała Wake-
Walkera w składzie dwóch ciężkich krążowników - „Suffolk” i „Norfolk”, pomiędzy Islandią a Wyspami
Owczymi trzy krążowniki - „Arethusa”, „Manchester” i „Birmingham”, a 2 eskadra krążowników liniowych
pod dowództwem wiceadmirała Lancelota E. Hollanda miała rozkaz operować w rejonie Islandii, blokując
szlaki wiodące obok tej wyspy na Atlantyk. W skład tego ostatniego zespołu wchodziły dwa okręty -
najnowszy pancernik „Prince of Wales” oraz największy angielski okręt wojenny, krążownik liniowy HMS
„Hood”.
Sieć została postawiona ale przestwór morza jest ogromny. Czy uda się przeszkodzić korsarzom w
wyjściu na ocean? Tam przecież zniknąć mogą na długie tygodnie i uderzyć potem w najmniej oczekiwanym
czasie i miejscu...
Na razie toczy się jeszcze ogromna gra nerwów - umiejętności prawidłowego przewidywania ruchów
przeciwnika i ripost z jego strony. Jeżeli nie uda się odnaleźć wrogiej eskadry... Anglii zależy na każdej tonie
dostarczonych morzem towarów. To po prostu jej „być albo nie być”. „Bismarcka” i „Prinz Eugena” trzeba
więc odnaleźć za wszelką cenę i za wszelką cenę zniszczyć.
Dwudziestego trzeciego maja o godzinie 19.25 przychodzi do dowódcy Home Fleet z pokładu ciężkiego
krążownika HMS „Norfolk” tak oczekiwany meldunek: „Bardzo pilne. Kontakt wzrokowy z
nieprzyjacielem. Pancernik i krążownik. Przybliżony kurs... Czas nadania...”
Są! Nikt w sztabie Home Fleet nie zna jeszcze okoliczności tego spotkania, nikt nie wie, że „Norfolk”
dojrzał wroga z odległości 12 tysięcy metrów, że później „Bismarck” otworzył doń ogień, ale niecelny, i że
zniknął potem w gęstej mgle. Wiadomo było jednak, że wrogi zespół krąży gdzieś w odległości
kilkudziesięciu mil morskich na zachód od Cap Nord w Islandii...
I wiadomo było, że nie może ujść.
Rozdział III
Na parę minut przed szóstą wykwita na rei masztu okrętu dowódcy flotylli barwny sygnał. Sygnalista,
mat Edward Dolecki, odczytuje go półgłosem:
- Przygotować się do odkotwiczenia o godzinie szóstej. Meldować gotowość...
Oficer wachtowy kiwa głowa:
- Dobra. Podnoś...
Mat Dolecki szarpie flaglinką. Znaki rozpoznawcze ORP „Piorun” rozwijają się równo w połowie
masztu. Tak trzeba to odpowiedź na sygnał dowódcy: „Gotowi”.
Podnoszą też swoje znaki rozpoznawcze inne okręty zespołu: HMS „Sikh”, HMS „Zulu”, HMS
„Maori”.
Dowódca ORP „Piorun”, komandor porucznik Eugeniusz Pławski, ulokował się na zwykłym swoim
miejscu, w załomie pomostu. Nie wtrąca się. Właściwie nie ma tu nic do roboty. Wszystko idzie utartym,
tym samym od miesięcy, trybem. Za chwilę okręt dowódcy flotylli HMS „Cossack” oderwie się od nabrzeża,
za nim kolejno pójdzie reszta. I „Piorun”.
Stąd, z wysokości pomostu, widzi wachtę manewrową na dziobie i bosmana okrętowego. Tamten
porozumiewa się z oficerem wachtowym na pomoście bez słów, oszczędnymi, niewielkimi ruchami rąk.
Aha, rufa już „czysta”. Teraz sygnał do maszynowni: „wolno wstecz”. Trzyma jeszcze dziobowy szpryng.
Już go zdjęli...
Za burtą przesuwają się do tyłu znajome, wciąż te same, zabudowania dockyardu. Za nimi płowe,
szkockie pagórki. Ta baza w Greenock jest ich domem, od kiedy tylko ORP „Piorun” dostał przydział do
Western Approaches - dowództwa ochrony „zachodniego obszaru” Wyspy - mija już piąty miesiąc...
Ranek jest bardzo chłodny, choć to prawie koniec maja. Artylerzyści przy dziale nr 2 tuż przed
pomostem wyglądają jak kukły, opatuleni w „dufflecoaty” z wielbłądziej wełny i nieprzemakalne „oilskiny”.
Oficerowie na pomoście przedstawiają się nie lepiej. Artylerzysta Grochowicz ma szyję owiniętą grubym
szalem, na którym wisi mikrofon, a miękki hełm ze słuchawkami nasunął głęboko na oczy. „Torpedowy”
Stasio Kince wbił na siebie chyba parę swetrów: jest dwa razy grubszy niż zwykle.
Okręt sunie równo po spokojnej wodzie. Przed nimi jeszcze kawałek drogi, zanim wyjdą spośród skał w
szerokie ujście rzeki Clyde. Pławski rzeczywiście nie ma tu nic do roboty. Każdy z tych tu, na pomoście, a i
w większości z zakamarków okrętu wie doskonale co do niego należy, zna na wylot swój fach. Mają tę
spokojną pewność siebie ludzi, dla których okręt i służba nie mają już żadnych tajemnic. A przecież w
porównaniu z nim, człowiekiem już czterdziestosześciołetnim, to jeszcze zupełne „młodziaki”... Choćby
pierwszy oficer artylerii, Hess, brak mu roku do trzydziestki. Promocja w 1933 roku, druga lokatą cały czas
na kontrtorpedowcach. Zadziorny. To on najgłośniej hałasował na „Błyskawicy” już tutaj, w Anglii, przeciw
nieudolności dowódcy, komandora Umeckiego, aż przenieśli go na „Groma”, a Umeckiego na ląd. Dwa lata
tylko młodszy „torpedowy” Kince, jeszcze młodszy Grochowicz: ledwo skończył dwadzieścia pięć lat, a już
rana i Krzyż Walecznych. Te krzyże mają zresztą i Hess i Kince, podoficerowie - artylerzyści: Górski,
Gorlach, Adelman, Bryłka, sygnalista Dolecki i jeszcze paru innych. Strzelali już w tej wojnie...
Albo jego zastępca, kapitan Ludwik Lichodziejewski: aż dziwne, że jakoś nie przypomina go sobie z
kraju, choć tamten już przecież na okrętach i w stopniu oficerskim od 1928 roku. Zastępca dowódcy na
„Gromie”, na którym przyszedł z Polski, zastępca na „Burzy”. Przenieśli go na tę „Burzę” tuż przed
wyjściem „Groma” do Norwegii, ale z dawnej załogi zatopionego kontrtorpedowca nie ma nikogo, kto by na
„Lichodzieja” pozwolił marne słowo powiedzieć. Lubią go i słuchają: jak on to robi? To fakt, że potrafi być
wszędzie i wiedzieć o wszystkim, co dzieje się na okręcie, o wszystkim w porę pomyśleć i o wszystko
zadbać. Taki powinien być wreszcie zastępcą ale...
Pławski już nieraz łapał się na tej myśli: ten okręt radziłby sobie doskonale również i bez niego. Przy
takiej załodze...
Tak, rzeczywiście, niewiele miał do roboty na tym pomoście, szczególnie teraz. Do miejsca spotkania ze
statkami konwoju jeszcze kawał drogi. Dojdą sami. Prowadzi zresztą flagowy okręt komandora Viana, HMS
„Cossack”. Rozejrzał się raz jeszcze wokół, a w przejściu rzucił oficerowi wachtowemu:
- Schodzę do siebie. Jakby co, meldować.
Nie, komandor porucznik Pławski nigdy nie cierpiał na kompleks niższości: wręcz przeciwnie. Kiedyś,
w kraju, kiedy organizowała się dopiero Marynarka Wojenna, potrafił iść przebojem. Z petersburskiego
Korpusu Morskiego „gardemarinów”, tego nad Newą, koło Mostu Mikołajewskiego, wyniósł w 1914 roku
pierwszą oficerską gwiazdkę, a z wojny nieco doświadczenia. Przydało się to po powrocie do Polski, w 1919
roku. Nie dał się upchnąć w Komendzie Portu Wojennego Modlinie: wyrwał nad morze i był tam jednym z
pierwszych. W 1927 roku już był kapitanem i dowodził kanonierką „Komendant Piłsudski”, potem okrętem
podwodnym, a w roku 1932 był już dowódcą dywizjonu okrętów podwodnych. W awansach i funkcjach
wyprzedzał gładko nawet o rok starszych kolegów z dawnych, petersburskich czasów. W pierwszych dniach
tej wojny nosił już dystynkcje komandora porucznika i był szefem służby broni podwodnej w kierownictwie
Marynarki Wojennej.
Gdzie te czasy? Tkwi oto teraz w ciepłej kabinie dowódcy na dużym niszczycielu, jakim nigdy
przedtem nie dowodził, i płynie między szkockimi pagórkami znów w nieznane. Wokół niego tkwią ludzie,
zajęci swoimi sprawami, dzięki którym okręt ten porusza się i idzie we właściwym kierunku. Z wieloma z
nich żyje już od pół roku i wciąż są tak samo dalecy jak na początku. Między sobą są inni. To prawda: są z
jednej załogi. Z „Groma”. Do miejsca w którym znajdują się teraz, i on, i oni, przyszli różnymi drogami...
I tamta noc z 6 na 7 września 1939 roku w Warszawie... Ewakuacja KMW. Szef, kontradmirał Jerzy
Świrski, jak zawsze z kamiennym spokojem na twarzy. Kolumna aut jedzie przez Wisłę - na wschód.
Kominy wypalonych wsi, zatory na drogach. Uchodźcy. Wreszcie Pińsk: to tak wygląda to „miejsce
zesłania” dla mniej zdolnych lub niewygodnych oficerów marynarki? Budynek dowództwa Flotylli Pińskiej,
na szerokich rozlewiskach wód Piny i Prypeci uzbrojone monitory i szybkie ślizgacze - glisery. „Będziemy
bronić mostów i przepraw”... Szef KMW zamyka się z dowódcą Flotylli, komandorem Witoldem
Zajączkowskim, w jego gabinecie. Potem znów w drogę. Zajączkowski jedzie już z nimi, w kolumnie
samochodowej, ale część oficerów pozostała: mają jechać pociągiem. Kierunek: granica rumuńska. Oni
przekraczają ją rankiem, 18 września. Szóstego października są już w Paryżu. Kontradmirał Świrski melduje
się u ministra spraw wojskowych, generała Władysława Sikorskiego. W pięć dni później jest znów szefem
Kierownictwa Marynarki Wojennej, które rozpoczyna swą działalność w paryskim hotelu „Regina”.
Potem rozmowy z Anglikami. Kontynuacja tych wcześniejszych, z początku 1939 roku. Z dobrych
pozycji. Oni, strona polska, dopełnili umów. Są już w Anglii trzy polskie kontrtorpedowce i jeszcze dwa, nie
objęte ustaleniami, okręty podwodne. Kierownictwo Polskiej Marynarki Wojennej nie jest więc nim na
papierze - ma okręty. Teraz kolej na Anglików: trzeba utworzyć bazę i ośrodki szkoleniowe, ustalić zasady
współdziałania i operacyjnego podporządkowania okrętów, szczegóły organizacyjne i techniczne. Pławski
tkwi w samym środku tych spraw. W połowie listopada 1939 roku oba rządy - polski na emigracji i brytyjski
- podpisują ostateczną wersję umowy, regulującej zasady działania Oddziału Polskiej Marynarki Wojennej
na terenie Anglii. Anglia da nowe okręty: później, po wojnie, będziemy się liczyć. Na razie trzeba przenieść
KMW do Londynu.
Pierwszego stycznia 1940 roku The Polish Navy Detachment w Londynie rozpoczyna działanie. Skład
przedwojennego KMW jest wprawdzie zmniejszony o dwie trzecie, ale wszystko wydaje się toczyć starym,
dawnym torem. Tak się wydawało, a tymczasem...
Pławski do dziś nie może spokojnie myśleć o tamtym wydarzeniu. Dotknęło go ono bardzo boleśnie,
pozostawiło żal, gorycz i gniew. Przecież kontradmirał Świrski chciał dobrze. Chciał stworzyć z obu okrętów
Polski Dywizjon Okrętów Podwodnych. A że jemu postanowił powierzyć dowództwo? Przecież on sam
szefa o to nie prosił. Potraktował to jako rozkaz, a tamci, cała kadra oficerska z „Wilka” i „Orła”, tamci po
prostu go nie chcieli. Powiedzieli mu to wręcz, a ponadto odwołali się do szefa KMW. I kontradmirał
Świrski cofnął swój rozkaz. Inna sprawa, że wezwał potem dowódców obu „podwodniaków” i rozmawiał z
nimi osobno, bardzo ostro. Rzecz jednak w tym, że niektórzy późniejsze, zagadkowe samobójstwo dowódcy
„Wilka”, komandora podporucznika Bogusława Krawczyka, jęli wiązać z tą właśnie rozmową...
Nie, klimat wokół londyńskich dowództw po niespełna roku życia na emigracji stał się nie do
zniesienia. Dusił. Dlatego też Pławski chwycił pierwszą nadarzającą się okazję - tamtego cholernego
„Ouragana”...
Kiedy tylko zobaczył go przy nabrzeżu w Plymouth, wiedział, że wpadł. Oględziny wnętrza dobiły go
ostatecznie. Była to kupa złomu, a on był, niestety, jej dowódcą. Całe trzy miesiące, od dnia 18 lipca kiedy
podniósł polską banderę, zeszły na nieustających remontach. Czuł się bardziej kierownikiem warsztatu
ślusarskiego niż dowódcą bojowego okrętu, toteż z uczuciem ulgi przekazał cały ten pasztet kapitanowi
Tadeuszowi Gorazdowskiemu, wyznaczonemu na jego miejsce.
Piątego listopada 1940 roku został dowódcą tu, na ORP „Piorun”. Po kilku dniach był niemal gotów
prosić o zwolnienie z tego stanowiska, gdyby nie wstyd.
Dostał nowiutki okręt, duży, na jakim nigdy dotąd nie pływał. Nowoczesny: przeznaczenie wielu
urządzeń technicznych było dla niego zagadką. Nie było żadnego porównania z archaiczną kanonierką którą
dowodził przed laty, ani z okrętami podwodnymi. Aby poznać ten okręt tak, jak powinien dowódca,
potrzebował czasu, a tego czasu w ogóle nie było. ORP „Piorun” miał jak najprędzej zameldować się w
Scapa Flow, aby przejść bojowo morski egzamin.
Pozostało wierzyć w cud. Tym „cudem” okazała się załoga. Kiedy spostrzegł, że każdy nowy człowiek
na pokładzie spokojnie i rzeczowo zabiera się do swoich czynności, jakby przerwał je dopiero przed chwilą,
nabrał otuchy. Postanowił po prostu nie przeszkadzać i tylko przypatrywać się wszystkiemu pilnie.
Ze Scapa Flow wyszli z niezłą nawet oceną. Stary, oschły komandor, który kierował całym „workin up”,
porządnie zalał im sadła za skórę, ale na koniec nawet pogratulował. Wtedy Pławski w pełni docenił, czym
jest dla niego obecność „Lichodzieja” na tym okręcie i owej reszty „młodziaków”.
Potem od razu wpadli w tryby służby.
Najpierw było kilka niewielkich patroli na Atlantyku. Dostawali sygnał, współrzędne sektora
patrolowania, krótki komunikat w rodzaju: „Możliwość spotkania U-bootów”, i szli. Już w ujściu rzeki
Clyde wychodziły im na spotkanie forpoczty ogromnych, atlantyckich fal. Dalej było jeszcze gorzej. I
dochodził do tego okrutny, przenikliwy ziąb.
Pławski w tych pierwszych patrolach niemal nie schodził z pomostu. Nauczył się wbijać pod ciepłą
kurtkę i nieprzemakalny płaszcz furę swetrów, owijać szyję ręcznikiem, „wklinowywać” się mocno w
załomy pomostu i trwać. Tamci wszyscy wokół niego pełnili służbę - przemoczeni artylerzyści pod maskami
dział, chłostani wichrem sygnaliści od skrzydłach pomostu, wachtowi oficerowie: nawigacyjny, artylerii i
broni podwodnej, sternicy, dalmierzyści. Porozumiewali się ze sobą w pół słowa. Chłeptał razem z nimi
gorącą herbatę, przynoszoną na pomost w ciężkich, fajansowych kubkach, i podpatrywał ich pilnie.
Dostrzegał, że te niezwykle wprost ciężkie warunki pływania traktują jak coś zupełnie normalnego, do czego
po prostu trzeba się przystosować. I wykonywać swoje zadania. Nie wierzył absolutnie w to, aby w tej
sytuacji można było cokolwiek dostrzec na morzu, ale kilka alarmów upewniło go, że sygnaliści to potrafią
Były to jednak najczęściej alarmy fałszywe, po których wracali na poprzedni kurs. I w końcu do bazy.
Po kilku wyjściach na morze zauważył, że powraca mu pewność siebie, że mnóstwo okrętowych
czynności stało się dla niego prostych i zrozumiałych. Zachował jednak maskę oschłości i małomówności:
znakomicie ukryć mógł pod nią swoje wewnętrzne rozterki.
Pierwszy konwój poprowadzili do Reykjaviku na Islandii i wtedy poznał smak tej roboty. Spore stado
statków wlokło się niemiłosiernie, rozciągnięte w rzędach na ogromnej przestrzeni. Jedne zwalniały, inne
wychodziły z szyku, a „Piorun” uganiał się wokół nich jak owczarek, rozglądając się przy tym pilnie, czy
podopiecznych nie grozi jakieś niebezpieczeństwo spod wody lub z powietrza. Sygnaliści wypatrywali oczy,
z kabiny asdicu dobiegało bez przerwy dźwięczne „pingowanie” (to operator przepatrywał wiązką fal
magnetycznych głębię wód wokół okrętu), artylerzyści i obsługi wyrzutni bomb głębinowych tkwili na
swoich stanowiskach, a wszystko w śnieżnej zadymce lub mgle, ale wciąż na potężnej fali, jakiej nie
szczędził zimowy Atlantyk.
Tak wyglądało to na pierwszy zaledwie rzut oka, bo przy bliższym poznaniu rzecz okazywała się
bardziej skomplikowana. Otóż statki konwoju szły nie prosto, lecz zygzakiem, starając się w ten sposób
uchylić przed podwodnym wrogiem. O ściśle określonym czasie wszystkie i jednocześnie robiły zwrot, a
potem powracały na poprzedni kurs. To samo, rzecz jasna, robiły okręty eskorty. W dzień i przy dobrej
widoczności manewr ten był prosty, ale nocą, przy obowiązku absolutnego zaciemnienia statków i okrętów?
Pozostawała tylko wiara we własną i innych znajomość nawigacji, w mocne nerwy. W dzień za to, poza
pilnym przepatrywaniem morza i powietrza trzeba też było stale mieć na oku statek komodora i okręt
dowódcy eskorty, bo w każdej chwili mogły stamtąd nadejść jakieś pilne sygnały...
Nie, w czasie eskortowania tego pierwszego konwoju nic nadzwyczajnego się nie wydarzyło. Nie
wiedzieli ani samolotów, ani peryskopów. Atlantyk srożył się za to okrutnie, ale w ostatecznym rozrachunku
byli mu za to wdzięczni. Lepszy najgorszy ziąb, fala i śnieżne szkwały niż...
I tak już pozostało. Osłona konwojów stała się dla ORP „Piorun” chlebem powszednim. I trasę dostał
niemal stałą: ku Islandii i z powrotem, do Greenock.
Absolutnie nie tak wyobrażał sobie kiedyś Pławski tę wojnę. Nawet niedawno myślał o niej jeszcze jako
o morskich spotkaniach z wrogiem na krańcach widoczności, skomplikowanych manewrach, artyleryjskich
pojedynkach, strzelaniu torped... Tymczasem było to żmudne i monotonne włóczenie się po morzu u boku
najrozmaitszej, handlowej hałastry o najdziwniejszych kształtach i wieku. Ta prawdziwa wojna na morzu
toczyła się chyba gdzie indziej, jeśli wierzyć radiowym i prasowym komunikatom. Tu nie działo się nic.
Przy końcu stycznia 1941 roku wezwano pilnie ich flotyllę do Scapa Flow: wyśledzono podobno na
morzu dwa korsarskie pancerniki niemieckie - „Scharnhorst” i „Gneisenau”. Ruszył w pościg za nimi wielki
zespół z Home Fleet admirała Johna C. Toveya - 3 okręty liniowe, 8 krążowników i 11 niszczycieli, ale
skończyło się na niczym i „Piorun” wrócił na swa starą trasę.
W marcu wojna po raz pierwszy ostro wyszczerzyła do nich zęby. W nocy z 13 na 14 „Piorun” wszedł
do portu w Glasgow i tam zastał go ciężki nalot. Trzy zapalające bomby spadły na pokład okrętu, przy czym
jedna tuż obok wyrzutni bomb głębinowych. Zajęci gaszeniem pożaru marynarze spostrzegli, że nie opodal
stanął w płomieniach potężny pancernik „Duke of York”; trwały na nim prace wyposażeniowe i niedługo
miał już wyjść na morze. Trzeba było podzielić siły. Ekipa, która pobiegła ratować płonący okręt, wróciła
dopiero nad ranem.
Każde kolejne wyjście „Pioruna” na morze z konwojem miało zresztą swoją historię, ale najczęściej
składały się na nią drobiazgi. Pławski rychło pojął, że to chyba dobrze i że oby tak trwało jak najdłużej.
Szybko miał się jednak przekonać, że ta „prawdziwa wojna” w swoim najbardziej brutalnym wydaniu
krąży ciągle tuż obok nich. I że to „konwojowe dorożkarstwo” jest ocieraniem się o śmierć, jeśli tylko
człowiek da się uśpić jego monotonii i zapomni na chwilę o czujności.
Gdzieś w pierwszej połowie kwietnia 1941 roku odprowadzili idący do Kanady konwój wyjątkowo
daleko, bo niemal pod Grenlandię. Tam przekazali go eskorcie kanadyjskiej i wracali właśnie „Drogą
Duńską” wraz z HMS „Legion”, kiedy sygnalista zameldował:
- Prawo trzydzieści, tratwa?
Ta tratwa nie była jedyna. Były jeszcze przeładowane ludźmi do granic możliwości szalupy. Byli
rozbitkowie, utrzymujący się ostatkiem sił na jakichś szczątkach. Wciągali ich na pokład półżywych z
zimna, poranionych, cuchnących smarami i ropą, która tłustym kożuchem pokrywała morze w miejscu
niedawnej tragedii. Niedawnej, bo przecież tylu by nie przeżyło, gdyby ich okręt zatonął choćby o kilka
godzin wcześniej, a „Piorun” zebrał na swym pokładzie aż 290 rozbitków. Byli to marynarze z angielskiego
krążownika pomocniczego „Rajputana”. Twierdzili, że trafiła ich torpeda z hitlerowskiego U-boota i że
agonia okrętu trwała bardzo krótko. Już nakarmieni i przebrani w suche ubrania marynarzy z „Pioruna”
rozglądali się wokół z przerażeniem i pytali: „Czemu nie uciekacie stąd jak najprędzej?! Przecież oni mogą
tu jeszcze być gdzieś w pobliżu...”
„Piorun” zaś i „Legion”, który też miał na swym pokładzie niemałą grupę uratowanych, dość długo
jeszcze krążyły w miejscu katastrofy. Opłaciło się: jeszcze udało im się podnieść z morza kilku żywych
ludzi. Dopiero o zmroku oba okręty powróciły na kurs do bazy.
Przyjrzał się wtedy Pławski dokładnie marynarskiej nędzy i nieszczęściu. W następny rejs wychodził z
tym obrazem wrytym niemal w mózg. Nie sam zresztą. Spostrzegł, że prawie wszyscy pełnią służbę i wachty
ze zdwojoną jakby energią i w napiętym skupieniu.
W końcu kwietnia zmieniło się tyle, że poczęli eskortować konwoje na innej trasie: na Bliski Wschód.
Oczywiście nie do samego końca. Przeprowadzali je tylko przez Atlantyk, a u wejścia na Morze Śródziemne
przejmowała konwój osłona z eskadry gibraltarskiej. Dobre było i to: zawsze jakieś urozmaicenie. Zdarzyło
się nawet, że wśród konwojowanych statków był polski transatlantyk m/s „Sobieski”...
Dziś znów wychodzili na tę samą trasę. Podczas wczorajszej odprawy dowódców Pławski dowiedział
się, że ten konwój zakodowano pod kryptonimem „WS-8B” i że będzie składał się tylko z ośmiu statków.
Miał za to wyjątkowo silną eskortę: szły w niej cztery okręty z 4 Flotylli Niszczycieli komandora Philippa
Viana, wzmocnione właśnie „Piorunem”. Na morzu dołączyć miały jeszcze dwa krążowniki - HMS „Exeter”
i HMS „Cairo”.
Lichodziejewski skomentował to krótko:
- Nie ulega wątpliwości: powieziemy wojsko.
Okręt od dłuższego już czasu przewalał się na wysokiej fali - znak, że wyszli spoza wysepek w gardziel
Kanału Północnego. Powinni teraz iść ku północy. Pławski odruchowo sprawdził to na repetytorze
żyrokompasu, umieszczonym w kabinie: tak właśnie szli. Rejon spotkania ze statkami konwoju wyznaczony
był bowiem w sporej odległości od wyjścia z Kanału Północnego, oddzielającego Anglię od Irlandii.
Chodziło o bezpieczeństwo i utrzymanie tajemnicy. W Irlandii, nastawionej antybrytyjsko, roiło się od
hitlerowskich szpiegów i agentów. Stąd nie używano prawie krótkiej i wygodniejszej drogi na południe,
wiodącej tymże kanałem między obu wyspami, i konwoje chodziły przez Atlantyk, omijając Irlandię od
zachodu szerokim łukiem.
Był już w ciepłej kurtce z kapturem i naciągał właśnie na uszy wełnianą kominiarkę, kiedy zaświstała
rura głosowa:
- Pomost... Melduję, panie komandorze, że widać już nasze stadko!
Pozostało mu później przyglądać się tylko, jak „Piorun” i cztery niszczyciele komandora Viana zajmują
sprawnie i szybko swoje miejsca w eskorcie konwoju. Wszystko to było wprawą i rutyną. Nikt nie czekał na
to, aż mu się powie, co w danej chwili ma zrobić. Każdy to wiedział. Raz puszczona w ruch machina
morskiej, wojennej służby obracała się dalej sama, gładko i bez zgrzytów.
Pławski omiótł silnymi szkłami pokłady najbliższych statków w konwoju. Były tam solidne duże
transportowce i dawne „pasażery”, wymalowane teraz w kamuflażowe łaty. Nie dostrzegł na nich żadnego
ruchu, ale wiedział, że w ich kilkupiętrowych wnętrzach kłębi się masa uzbrojonych ludzi. I znał cel ich
podróży. W ostatnich dniach z tonu gazet i ostrożnych komunikatów radiowych można było wyczytać, że
wojskom brytyjskim powodzi się w Afryce nie najlepiej, że ustępują po prostu pod naporem świeżych sił
niemieckiego „Afrika Korps” generała Rommla i Włochów. Nazwy miejscowości Benghazi, Bardija, Sallum
i Tobruk powtarzały się często. Ci, którzy płyną teraz tamtymi statkami, tam chyba trafią. Jeśli, oczywiście,
uda im się dopłynąć cało i zdrowo.
Wieczorem w mesie właśnie wojna w Afryce była głównym tematem rozmów wolnych od wachty
oficerów. Rej wodził, jak zawsze, potężnie zbudowany, płowowłosy kapitan Hess.
- A ja wam mówię, panowie - grzmiał - że Hitler połamie sobie zęby na tej Afryce! Za dużo chce i to go
zgubi. Zresztą te pustynie i klimat... Tam trzeba umieć wojować. Anglicy to potrafią, bo siedzą tam już tyle
lat, ale Niemcy?
- Nie jestem tego taki pewien, Kaziu! - kapitan Lichodziejewski zawsze w podobnych dyskusjach lubił
hamować zapalczywego dryblasa - Czy Niemcy potrafią wojować, czy nie, tośmy się już przekonali.
Przejechali czołgami przez Francję, to przejadą i przez pustynię. Nauczą się. Inna sprawa jest ważniejsza:
dziś wygrywa ten, kto ma lepsze zaopatrzenie we wszystko i bliżej. A popatrz na mapę, ile jest z Włoch do
Afryki? A ile stąd, a Anglii?
- Przecież można im przeciąć szlaki komunikacyjne przez Morze Śródziemne...
- To prawda. Ale oni to samo robią nam i sam wiesz, z jakim skutkiem.
Pławski nie mógł odmówić tym argumentom racji.
- Myślę, panie Ludwiku, że sprawa jest jeszcze poważniejsza. Przecież Niemcy mają ogromne zapasy
pod ręką w okupowanych krajach Europy, a Anglia musi dosłownie wszystko sprowadzać z daleka Te jajka
na kartki...
Hess nie dawał za wygraną:
- W Niemczech też podobno wszystko na kartki, panie komandorze!
- Możliwe. Jeśli muszą utrzymywać fabryki uzbrojenia na tak wysokich obrotach, to nawet im na
wszystko nie wystarczy.
- Anglia jest bogata! Ma kolonie...
- Ale daleko.
Rozmowa zeszła wreszcie na sprawy zbrojeń, a szczególnie na produkcję okrętów. Zastanawiali się, kto
dziś dysponuje większą potęgą morską i stwierdzali zgodnie, że chyba Anglia. Znali przecież ogromne
stocznie nad rzeką Clyde czy w Glasgow. Widzieli, w jakim tempie wre tam praca. Wiedzieli, jaka potęga
tkwi w Scapa Flow czy choćby u nich, w Greenock.
- Nie, na morzu to Anglia jest górą...
Zbliżała się już godzina 24.00 i ci, którzy mieli objąć „psią wachtę”, zbierali się, aby zdrzemnąć się
jeszcze w kojach, kiedy ktoś włączył radio. Z szumów i trzasków wyłowił sygnał Londynu. Zastanowił ich
poważny i zatroskany głos spikera a potem słuchali komunikaty z zapartym tchem i ściśniętymi sercami:
„Dziś, dnia 24 maja 1941 roku, wczesnym rankiem, brytyjskie siły morskie nawiązały u brzegów
Grenlandii kontakt z niemieckimi siłami morskimi, w których skład wchodził pancernik „Bismarck”.
Nieprzyjaciel został zaatakowany i podczas akcji, jaka się wywiązała HMS „Hood” pod dowództwem
komandora R. Kerra i pod flagą wiceadmirała L. E. Hollanda, otrzymał niefortunne trafienie w komorę
amunicyjną i wyleciał w powietrze. „Bismarck” odniósł uszkodzenia a pościg za nieprzyjacielem trwa...”
Rozdział IV
„Hood”. Przez następne kilkadziesiąt godzin cała załoga „Pioruna” żyła tym tragicznym wydarzeniem.
Ten okręt znali prawie wszyscy. Największy w całej Royal Navy, a przez całe lata nawet i na świecie. Chluba
Anglii. Kolos. Wyporność 42 tysiące ton, 262 metry długości, potężne uzbrojenie: 8 luf artylerii głównej o
kalibrze 381 milimetrów, 12 „stoczterdziestek”, kilkadziesiąt dział przeciwlotniczych. Szybki przy tym,
mógł chodzić z prędkością 31 węzłów. Ponad 1400 ludzi załogi - i podobno nie uratował się nikt?!
Niepojęte...
Z dalszych, skąpych ze zrozumiałych przyczyn, komunikatów radiowych dowiedzieli się, że Anglia
okryta jest żałobą narodową po tej ogromnej stracie i że na pokładzie „Hooda” poległo czterech polskich
podchorążych marynarki, odbywających tam staż. Komentator radia londyńskiego podkreślał z żalem, że już
niedługo mieli otrzymać promocje na podporuczników. W mesie oficerskiej „Pioruna” próbowano ustalić ich
nazwiska ale okazało się, że tych najmłodszych nikt tutaj nie znał. Głęboko jednak przeżywali ich śmierć. Po
załogach „Orła” i „Groma” była to kolejna tak bolesna strata, tym bardziej że przecież pod biało-czerwoną
banderą było ich tak mało.
Żadnych bliższych szczegółów o tragicznym boju „Hooda” radio jednak nie podało ze zrozumiałych
względów i musieli poprzestać na domysłach. Panowało przekonanie, że „Hood” dał się zaskoczyć lub
popełnił jakiś błąd. Wierzyli, że w bezpośredniej walce żaden okręt nie mógł się z nim mierzyć i wyjść z niej
zwycięsko. O „Bismarcku” wiedzieli niewiele, póki Pławski, który miał o nim dokładniejsze wiadomości
jeszcze z czasów swej służby w KMW w Londynie, nie uświadomił im, że „Hood” rzeczywiście trafił na
godnego przeciwnika. Przyjmowali to z niedowierzaniem - był na świecie pancernik większy i silniejszy niż
„Hood”?!
Szczególnie ważna była dla nich ta informacja, że pancernik niemiecki, choć uszkodzony, uszedł, i że
pości za nim trwa. Rzucono się do map, usiłując ustalić dokładniej miejsce tragicznego boju. Określenie „u
brzegów Grenlandii” było ogólnikiem. Od ich aktualnej pozycji na Atlantyku było to jednak dość daleko, ale
kto wie, jaki kurs wziął ścigany pancernik? To prawda: raczej oddalali się od miejsca katastrofy, idąc na
południe, ale...
Bo konwój „WS-8B” cały czas przecież szedł w wyznaczonym kierunku. Wieść o tragedii pancernika
„Hood” dotarła również do pozostałych okrętów eskorty i do konwojowanych statków, ale żaden nowy
rozkaz nie zmienił ich dotychczasowej marszruty. Dalej parli więc naprzód przez wzburzony Atlantyk. Takie
było ich zadanie: doprowadzić konwój do miejsca przeznaczenia.
Rankiem, 26 maja 1941 roku, radiostacja „Pioruna” przechwyciła adresowany do HMS „Cossack”
radiogram, a później strzępy sygnału, nadane z samolotu typu „Catalina” do tegoż okrętu. Z
rozszyfrowanego z grubsza radiogramu wynikało, że Admiralicja odwołuje ich 4 Flotyllę z eskorty konwoju
i poleca niszczycielom pójść na spotkanie pancerników brytyjskich. „Cossack”, „Sikh” i „Zulu” miały
odnaleźć i osłaniać HMS „King Georg V”, a „Maoir” i „Piorun” - HMS „Rodney”. Pilot zaś donosił, że
dostrzegł „Bismarcka”...
„Bismarck” - tu?!
Podniecenie na pomoście „Pioruna” sięgnęło szczytu. A więc brytyjski pościg odkrył korsarza. Aż tutaj.
Dlaczego? Widocznie zablokowano mu drogę do baz na północy i postanowił szukać schronienia w porcie
Brest. To było jedyne rozsądne wytłumaczenie faktu, skąd, będąc niedawno u brzegów Grenlandii, znalazł
się aż w tym rejonie. Widocznie też zespoły brytyjskich okrętów musiały mocno deptać mu po piętach.
Gdzieś tam, w Admiralicji Brytyjskiej, śledzą na pewno na mapach wyraźny jej obraz. Jeśli zaś przesłano ten
rozkaz do komandora Viana na „Cossacku”, polecając mu nawet zostawić na pastwę losu eskortowany
konwój, to sytuacja musi być gorąca, sieć zaciągnięta, a brakującym jej oczkiem właśnie 4 Flotylla
Niszczycieli.
Tyle że „Piorun” musiał czekać na rozkazy z „Cossacka”, od komandora Viana.
Przyszły niebawem. Obowiązywała cisza radiowa, więc maszt okrętu dowódcy flotylli roztrzepotał się
flagami. Odczytywali je gorączkowo mat Dolecki i angielski sygnalista. Sygnał zawierał nakazany kurs,
szyk oraz miejsce w szyku dla każdego okrętu, odstępy, prędkości...
Oderwali się od eskortowanych statków bez żalu. Szli wreszcie na łów na grubego zwierza.
Komandor Vian rozkazał swym okrętom iść w szyku czołowym. Jego „Cossack” zajął miejsce w
środku. Po prawej jego stronie - „Sikh” i „Zulu” w odstępach dwóch i pół mili jeden od drugiego. Po lewej
„Maori”. „Piorunowi” przypadło skrajne miejsce na lewym skrzydle zespołu. Prędkość - 26 węzłów. Kurs -
ku północnemu wschodowi.
Atlantyk tymczasem rozszalał się na dobre. Wysoka fala zamieniła się w istne góry wodne, a wiatr o
sztormowej sile zrywał z nich rozpylone grzbiety. Na pokładzie „Pioruna” zamocowano cały osprzęt „na
sztormowo”, ale ludzie z ledwością mogli utrzymać się na swych stanowiskach. Wczepieni kurczowo w
każdy załom mokrych, oślizgłych blach, w każdy uchwyt, zalewani potokami wody, kiedy okręt niemal kładł
się na burtach lub rył głęboko dziobem w kolejnej fali, myśleli tylko o tym, żeby wytrwać. Pod pokładem i w
maszynowni było zresztą nie lepiej. Obłędny taniec okrętu ciskał ludźmi jak szmacianymi kukłami. Łamały
się sprzęty, przez wentylatory lała się woda.
Obsada pomostu z zaciętym uporem walczyła o życie okrętu. Nakazany kurs sprawił, że „Piorun”
przyjmował falę z rufy, a każdy oficer wiedział, że w tym położeniu i przy tej prędkości nie da się panować
nad nim. Opisano to przecież wyraźnie w dokumentacji jednostek tego typu. Teraz mogli się o tym
przekonać w praktyce. „Piorun” z wysoko zadartą na fali rufą z przechyłami, sięgającymi 60 stopni, zupełnie
nie słuchał steru. Dziób myszkował w lewo i w prawo i tylko w dolinie fal udawało się utrzymać go na
właściwym kursie. O utrzymaniu nakazanej prędkości nie było nawet mowy.
Równie ciężko walczyły ze sztormem pozostałe okręty, ale szły naprzód.
Czas płynął. Komandor Pławski już wcześniej zorientował się, że nakazany przez Viana kurs wcale nie
prowadzi na pozycje wymienionych w sygnale radiowym Admiralicji brytyjskich pancerników. Wyglądało
na to, że albo Vian otrzymał później inne rozkazy, albo po prostu prowadzi flotyllę na własną rękę, w
obranym przez siebie kierunku. Czyżby postanowił wyłącznie siłami tych pięciu niszczycieli zaatakować
„Bismarcka”? Jeśli tak, to w ten sposób tamte pancerniki „King Georg V” i „Rodney” zostaną bez osłony w
miejscu, w którym przecież mogą być U-booty. Ogromne ryzyko i niewykonanie rozkazu. A wreszcie: co ich
niewielkie siły znaczą wobec takiego kolosa?
Ale dowodził tu Vian i „Piorun” musiał słuchać jego rozkazów.
Mijały godziny, a oni parli wciąż naprzód. Z każdą godziną wzrastała czujność i zdenerwowanie.
Sięgnęło ono zenitu, kiedy angielski oficer łącznikowy przyniósł z radiostacji „Pioruna” na pomost hiobową
wieść:
- Samolot odkrył znów „Bismarcka”, ale jest on w asyście krążownika i pięciu kontrtorpedowców...
„Cossack” milczał. Trzeba było iść dalej.
Teraz wszystko zależało od bystrych oczu sygnalistów i od radaru. Co chwila wołano kabinę „ar-di-ef”,
umieszczoną w wieżyczce dalmierza:
- Wizner, co widzisz?!
Ten pocił się przy aparaturze razem z angielskim operatorem. Sygnały na małym ekranie, dającym
poziomy, horyzontalny obraz, były zupełnie nieczytelne. Ponadto, aby „rozejrzeć” się za pomocą tego
urządzenia na boki, trzeba było odpowiednio manewrować całym okrętem. Antena była nieruchoma,
umocowana na stałe i pozwalała prowadzić jedynie obserwację przed dziobem, na 30 stopni w prawo i lewo
od osi symetrii okrętu. Przy tej więc chwiejbie każdy obraz na ekraniku mógł być zarówno odbiciem
większej fali, jak i wrogiego okrętu: jak tu ustrzec się paniki?
- Chyba coś jest przed nami, w namiarze...
Wicher przygnał ogromne zwały mgły. Widoczność pogarszała się gwałtownie, tym bardziej że było już
przecież późne popołudnie. Około godziny 19.00 wstrząs: oto z oddali wyłaniają się sylwety dwóch
ogromnych okrętów...
Natychmiast obracają się w ich stronę lufy dział. Dalmierzysta Grosicki już podał współrzędne:
- Odległość: sześć mil!
I ta wielka niepewność, kiedy sygnalista woła:
- To nasi! Ten pierwszy, to lotniskowiec „Ark Royal”, a tamten, to chyba krążownik liniowy
„Renown”...
Angielski sygnalista „Pioruna” natychmiast rzecz potwierdził: tak, to okręty eskadry gibraltarskiej. I
rzeczywiście „Renown”, flagowy okręt tej eskadry.
Oddychają z ulgą ale za kilkanaście minut narasta w górze warkot lotniczych silników. Ostry dźwięk
okrętowych klaksonów:
- Alarm przeciwlotniczy!
Maszyny wyłaniają się nagle w jakiejś luce między chmurami. Dużo. Kilkanaście sztuk. Ale to
Swordfishe! Nasze. Lecą w tym samym kierunku, w którym przebija się „Piorun”. To już chyba niedaleko...
Nerwy napięte do ostatnich granic. Znów mija godzina. Potem druga. Na pomoście „Pioruna” zatarł się
zupełnie czas między wachtami. Ci, którzy mieli zejść, zostają. Bez przerwy tkwi tam także dowódca. Jest
nowym problem: gdzieś tam, po prawej burcie, powinien być „Maori”. Nie widać go. Zeszli z kursu, czy też
„Piorun” się zgubił?
Godzina 21.52: alarm! W lewym sektorze dziobowym majaczy sylweta wielkiego okrętu. Podnoszą się
lufy dział. Hess już tylko czeka na rozkaz dowódcy. Wystarczy skinienie...
- To „Scheffield”! Dał rozpoznawcze...
Ulga. „Lichodziej” ociera twarz, mokrą od słonej, morskiej wody, potu i burczy:
- Ruch tutaj, psiakrew, jak w sobotę na Świętojańskiej!
Ten ruch, to widomy znak, że niemiecki korsarz musi być już bardzo blisko. Wielkie okręty Royal Navy
nie uganiają się przecież po Atlantyku na ślepo całymi stadami. „Piorun” nie ma jednak żadnych nowych
rozkazów. Musi iść dalej. Tylko naprzód.
Zapada noc, dość jasna, bo wicher przerzedził mgły. Widoczność się nieco poprawia. Ba, gdyby ta
„cudowna broń”, radar, działała tak, jak to głosiły legendy! Bo na razie, to na dwoje babka wróżyła. Coś tam
błyska na ekranie, ale co?
Właśnie Wizner melduje:
- Mam dwa echa! Bardziej z prawej, to chyba „Maori”, ale na prawo przed dziobem...
Na wszelki wypadek sygnaliści pilniej przepatrują tamte namiary. I o godzinie 22.37 mat Edward
Dolecki woła:
- Okręt w prawo przed dziobem!
A w sekundę potem wszyscy na pomoście słyszą jego pełen zdumienia okrzyk:
- Ależ to stodoła!!!
Teraz już nikt nie ma wątpliwości: to jest „Bismarck”. Pławski natychmiast rozkazuje nadać meldunek
na HMS „Cossack”.
- I podnieść nasz sygnał rozpoznawczy!
Odległość od olbrzyma wynosi 8 mil morskich - blisko 20 tysięcy metrów. Dalmierzysta Grosicki już to
ustalił. Już poszły rozkazy do dział i teraz kapitan Hess błagalnie powtarza w kółko:
- Dlaczego jeszcze nie strzelamy? No, dlaczego? Panie komandorze: czas...
Nie on jeden zresztą. Pławski słyszy te głosy ze wszystkich stron pomostu, widzi rozognione twarze.
Jest podniecony nie mniej niż oni, ale gdzieś w głębi kołacze jedną uparta myśl: toż to zupełne szaleństwo!
Po co?
- Odległość: dwanaście tysięcy metrów...
To Grosicki. I w tym momencie Pławski widzi w szkłach lornety, że kontur wrogiego okrętu rozświetla
się błyskami odpaleń. Nie wolno czekać.
- Trzy salwy na cześć Polski!
Teraz wszystko toczy się błyskawicznie. W miejscu gdzie przed chwilą był „Piorun”, wyrastają z morza
słupy wody. Ulga: to jeszcze nie główna artyleria pancernika. Dopiero „stopięćdziesiątki”. W tym momencie
grzmi pierwsza salwa „Pioruna”. Ogłusza. Jak przez mgłę słychać komendy Hessa: „Kąt kursowy, czerwone
trzydzieści, seria wszerz, uwaga...”
I znów błysk i potężny huk. I znów. Pławski kątem oka dostrzega, jak jeden z sygnalistów podskakuje w
jakimś zwariowanym tańcu, widzi jego szeroko otwarte usta I słyszy wreszcie triumfalny wrzask Hessa:
- Obie w celu! Jak na ostatnich ćwiczeniach!
Przytomnieje. Teraz - uciekać. Uchylić się od następnych salw wroga. Komendy na ster, do maszyny.
Gwałtowna zmiana kursu. Myśl pracuje już jasno, precyzyjnie. Tą salwą „Bismarck” wstrzelał się, zyskał
obramowanie. Następna może być w celu. Zwrot, i...
- Postawić zasłonę dymną!
Nowe fontanny wody wokół okręty, potężniejsze niż tamte. Oho, to już główna artyleria! Osiem dział
kalibru 380 milimetrów. Taka salwa burtowa waży 8 ton. Pławski przeliczył to sobie wcześniej. A „Pioruna”
132 kilogramy. Ponad 60 razy mniej. Trafili „Bismarcka”, ale co mogą ich pociski przeciwko 400-
milimetrowym pancerzom? Słoń - i mucha! Ale też musieli tamci zawziąć się na ich okręcik, bo walą z
najcięższych dział.
Te myśli galopują niejako obok tej najważniejszej: żeby się wywinąć! Znów salwa pada tak blisko, że
potężne strumienie wody zalewają pomost, a grad odłamków bębni po blachach.
- Wszyscy zdrowi?!
Jeszcze. A przecież wystarczyłby jeden celny pocisk, żeby z „Pioruna” została na oceanie tylko plama
ropy. I właśnie padają następne pociski, równie blisko. Więc zwrot. Jeden, drugi. Zmiana prędkości. I znów
zasłona dymna.
Pławski spogląda na zegarek; „Bismarck” otworzył do nich ogień dokładnie o godzinie 22.45. Jest już
23.30. Niemożliwe! To już tyle czasu trwa ich wyścig ze śmiercią?
Następna salwa „Bismarcka” i następna seria uników. Wtem, nad głowami, warkot samolotu. Samotny
Swordfish leci w stronę pancernika. Wybiega mu naprzeciw istna chmura różnokolorowych pocisków
przeciwlotniczych. Szaleniec! Na moment wszyscy na pomoście „Pioruna” zapominają o własnej sytuacji:
- Żeby go tylko nie trafili!
Przeszedł. Czy zdołał rzucić torpedę? Nowa salwa każe znów myśleć o sobie.
O godzinie 23.45 przychodzi wreszcie sygnał z „Cossacka”: „Atakować nieprzyjaciela z oskrzydleniem
lub półdywizjonami”. Pławski jest bezradny: nie wie, co to znaczy. Nawet kapitan Lichodziejewski wzrusza
ramionami:
- A cholera wie, jak się do tego zabrać! Oni mają opanowany ten swój „fleet work”, cały czas chodzą w
jednym zespole, to takie manewry mają w małym palcu. Myśmy przecież tego nigdy nie ćwiczyli...
Angielski oficer łącznikowy, młody podporucznik ochotniczej rezerwy Royal Navy, także nie wie, o co
chodzi. Decyzję Pławskiego przyspiesza kolejna salwa „Bismarcka”: „Piorun” będzie nadal manewrował
tak, aby ściągnąć na siebie ogień przeciwnika. Domyśla się, że reszta flotylli jest tuż obok, widzi wroga i
pewno szykuje się do nocnych ataków torpedowych. Trzeba im pomóc.
Ale po ostatniej salwie, wystrzelonej o godzinie 23.50, „Bismarck” nie odzywa się więcej i znika.
„Piorun” zmniejsza prędkość, usiłuje odszukać wroga. Ogromne napięcie ostatniej godziny wyładowuje się
w serii fałszywym alarmów. Radarzyści kilka razy meldują okręty na kursie i „Piorun” kilkakrotnie rusza do
ataku. Próbuje nawiązać kontakt z HMS „Maori”. Cisza. Dopiero o godzinie 1.00 w nocy przejmują
wiadomość od komandora Vianą że „Cossack” i „Sikh” wykonały atak torpedowy na „Bismarcka”.
Lunął wreszcie deszcz tak potężny, że z pomostu ledwo było widać dziób okrętu. „Piorun” szedł niemal
po omacku.
O godzinie piątej rano 27 maja przyszedł z „Cossacka” lakoniczny rozkaz: „Wracać do bazy”.
Na pomoście „Pioruna” zawrzało. Jak to, zejść z pola bitwy teraz, kiedy jej losy lada chwila mają się
przeważyć, kiedy lada moment wróg może znowu znaleźć się na drodze?! Najgłośniej protestował porucznik
Stanisław Kince: nie po to przecież warował przez cały czas przy swoich załadowanych aparatach, żeby
teraz, po prostu, poczłapać do domu!
Sprawę rozstrzygnął pierwszy mechanik „Pioruna” kapitan Ludwik Szmidt:
- Gonimy już resztkami paliwa...
Przez całe dwie godziny „Piorun” jeszcze zygzakował licząc na to, że napotka „Bismarcka”. Potem
dowódca dał rozkaz: „Najkrótszą drogą do bazy”.
Najbliżej było do Plymouth.
Wracali z uczuciem niedosytu i zawodu. Roztrząsali w kółko każdy szczegół minionej walki. Gorące
dysputy trwały wszędzie, w każdym okrętowym pomieszczeniu, na każdym stanowisku bojowym. Wszyscy
zgadzali się właściwie z tym, że ich samotne starcie z potężnym pancernikiem było rzeczywiście
szaleństwem, że nie mieli w nim ani cienia szansy i że dokonali wreszcie sporo, absorbując go przez całą
godzinę, co pozwoliło chyba innym okrętom podejść na dogodne do ataku pozycje, ale dominował żal, że nie
mogli być świadkami końca groźnego korsarza. W to, że zostanie zatopiony, nikt nie wątpił. Jeśli otoczyły
go tak potężne siły...
Trudy ostatnich dni mocno dały się we znaki załodze „Pioruna”. Okazało się jednak, że droga powrotna
do bazy wcale nie będzie spacerkiem. Już koło południa 27 maja sygnaliści spostrzegli pierwsze samoloty
wroga. Leciały w tę stronę, skąd oni wracali, i nie ulegało wątpliwości, że to okrążony korsarz wezwał na
pomoc Luftwaffe. Radar i tym razem płatał psie figle. Ostrzegał przed nie istniejącymi maszynami, ale i
tych, które nadlatywały, naprawdę było dość. Pułap chmur był niski, więc spostrzegano je niemal w ostatniej
chwili. Rozpętywała się wtedy nad „Piorunem” okrutna strzelanina z broni „pelot”, ale najczęściej samoloty,
zaaferowane widać poważniejszymi zadaniami, omijały okręt. Obsługa artylerii przeciwlotniczej musiała
jednak tkwić na swych stanowiskach bez przerwy. Do późnych godzin popołudniowych odparła jednak aż
pięć nalotów.
Nad wieczorem, gdzieś około godziny dwudziestej, nadleciał wodnopłat. Dojrzał okręt i szorując niemal
pływakami po wodzie usiłował trafić „Pioruna” torpedą.
Odpędzili go ogniem, strzelając poziomo jak na jarmarcznej strzelnicy, ale kiedy odleciał, rozległy się
ze stanowisk broni „pelot” wołania:
- Sanitariusz! Sanitariusz...
Okazało się, że jeden z czterdziestomilimetrowych pocisków własnego działka eksplodował na stalowej
szlupbelce, służącej do opuszczenia szalupy, a odłamki lekko poraniły kilku ludzi.
Noc minęła spokojnie. Rankiem 28 maja ujrzeli zamglone brzegi Albionu. Około godziny dziewiątej
szli już rzeką wśród przycumowanych u nabrzeży rozmaitych angielskich okrętów wojennych, i dziwili się
mocno, że zebrane na pokładach załogi wrzeszczą głośno: „Hurra”!!!
Rzecz wyjaśnił im oficer Royal Navy, który po zacumowaniu wszedł na pokład „Pioruna”:
- Panowie! Wczoraj, dwudziestego siódmego maja, o godzinie dziesiątej trzydzieści siedem, rano,
„Bismarck” został zatopiony na pozycji czterdzieści osiem stopni dziewięć minut North i siedem West. We
wcześniejszym komunikacie podano, że w tej operacji brał udział również polski niszczyciel „G-65”. To
chyba wasz okręt?
Raport, który tego dnia złożył dowódcy „Pioruna” jego pierwszy oficer mechanik, kapitan Ludwik
Szmidt, mówił, że we wszystkich zbiornikach okrętu znajduje się zaledwie dwadzieścia kilka ton ropy, z
czego tylko 6 nadającej się do użytku.
- I gdybyśmy tylko cztery godziny dużej zostali na morzu, to do portu musieliby nas holować.
Rozszalała się po tym sukcesie brytyjska prasa i radio. Był przecież w tym czasie tak ogromnie
potrzebny, bo na razie sprawdzały się tylko twarde słowa Winstona Churchilla wypowiedziane w trzy dni po
objęciu przez niego urzędu premiera, że ta wojna: „Przyniesie dużo krwi, znoju, łez i potu”. Błyskawiczny
rewanż za zatopienie „Hooda” sprawił, że o operacji „Bismarck” pisano i mówiono bardzo szeroko, ze
szczegółami. W tej pierwszej fali doniesień wiele miejsca poświęcono też polskiemu okrętowi „G-65” -
„Piorunowi” i jego załodze. Zamieszczano barwne opisy wydarzeń, zdjęcia ludzi i wywiady. Posypały się
potem listy i depesze gratulacyjne z całego świata Przyszły też gratulacje od wodza naczelnego, generała
Władysława Sikorskiego, i od honorowego prezesa Rady Narodowej, bardzo już sędziwego Ignacego
Paderewskiego. Oprawiono jego list pieczołowicie i zawisł on na honorowym miejscu w mesie ORP
„Piorun”.
Dla całej niemal załogi „Pioruna” ten deszcz zaszczytów i nagła popularność były wielkim
zaskoczeniem. Sami nie aż tak wysoko oceniali własne zasługi i udział w zatopieniu „Bismarcka”. Bywało
też, ze z prawdziwym zdumieniem czytali w gazetach mrożące krew w żyłach opisy własnych, bohaterskich
czynów i zaśmiewali się do łez. O tym zaś, że rzeczywiście zrobiono im znakomite „publicity”, przekonał się
najlepiej jeden z oficerów „Pioruna”.
- Wchodzę ja do jednego pubu - opowiada potem w mesie - i widzę, że większe, szkockie towarzystwo
poi jakiegoś naszego marynarzyka. Gin i piwo, piwo i gin. Nieczęsty to wreszcie obrazek. Kelnerka biega od
bufetu do stolika a chłop już prawie spada z krzesła. Pytam ja tej kelnerki: „Z jakiej to okazji?”, a ona na to:
„Sorry, to jest marynarz z „Pajoruna”... A ja, jak żyję, nie widziałem tego chłopa na naszym okręcie!
Chodzenie w chwale i sławie jakoś nie wystarczyło oficerom z „Pioruna”. Wiedzieli przecież, że
uczestniczyli tylko w epizodzie całej operacji: czy aż tak ważnym? Co było przedtem i później, kiedy rozkaz
odesłał ich już do bazy?
Oficjalny opis wydarzeń, przygotowany przez Admiralicję Brytyjską „tylko do użytku służbowego” był
iście po angielsku oschły i pozbawiony wszelkich komentarzy. Czytając go jednak uważnie można było
dojść do wniosku, że nie wszystko przebiegało tak sprawnie i pomyślnie, jak to przedstawiały gazety...
Już sam początek był niezwykle pechowy. W jaki sposób Admiralicja Brytyjską znając już w dniu 21
maja dokładną pozycję wrogiego zespołu, a nawet jego skład dzięki zdjęciom lotniczym, pozwoliła umknąć
„Bismarckowi” i „Prinz Eugenowi” z fiordów norweskich? Wszystko, co działo się dalej, było logicznym
następstwem tego faktu. Gorączkowa atmosfera poszukiwań stworzyła ogromne pole do popisu dla
przypadku. Przypadkiem tylko HMS „Norfolk” natknął się dnia 23 maja u brzegów Islandii na niemieckich
korsarzy. A że przy fatalnej pogodzie stracił ich z oczu?
Z opisu wynikało, że Niemcy mieli tyleż szczęścia, ile pecha mieli Anglicy. Bo choćby tragedia
„Hooda”...
Artylerzyści z „Pioruna” roztrząsali ten przypadek długo i fachowo i doszli do zgodnego wniosku:
dowódca obu angielskich okrętów, HMS „Hood” i HMS „Prince of Wales”, popełnił tragiczny błąd. Kiedy
świtem dnia 24 maja doszło do boju z niemiecką eskadrą wydał rozkaz oddania pierwszej salwy do „Prinz
Eugena”, celu mniej ważnego. „Bismarck” zyskał przez to na czasie. Zdołał się wstrzelać do „Hooda” i z
pięciu jego salw dwie były celne. Reszty dopełnił słabszy pancerz angielskiego okrętu. Potem eskadra
niemiecka mogła spokojnie przenieść ogień na „Prince of Wales” i znów chyba tylko przypadek sprawił, że
okręt ten zdołał ujść spod takiego ognia tylko uszkodzony.
Na karb szczęścia „Bismarcka” można zaliczyć to, że udało mu się potem zniknąć aż do wieczora.
Dopiero około godziny 19.00 uparty „Prince of Wales” dochodzi go na odległość strzału. Wymiana ognia
jest krótka i korsarz znów jednak ginie z oczu Anglikom aż do północy, kiedy to odnajdują go samoloty
torpedowe z lotniskowca „Victorious”. Meldują trafienie, ale pancernik umyka... Absolutnie dziwne jest też
to, że towarzysz „Bismarcka”, „Prinz Eugen”, w ogóle gdzieś się zapodział. Zresztą do samego końca nie ma
już o nim mowy: więc jednak wywiódł w pole brytyjską Royal Navy?
Największe jednak zdumienie wywołała w mesie oficerskiej „Pioruna” lista okrętów, które brały udział
w pościgu. Była bardzo długa. Oprócz nieszczęsnego „Hooda” i HMS „Prince of Wales” wyszedł z bazy
Scapa Flow trzon „floty ojczyźnianej” - pancernik „King Georg V”, krążownik „Repulse” i lotniskowiec
„Victorious” z 45 samolotami na pokładzie oraz cała grupa okrętów towarzyszących. Eskadra gibraltarska
wsparła akcję krążownikiem liniowym „Renown”, lotniskowcem „Ark Royal” i lekkim krążownikiem
„Sheffield”. Z Halifaxu w Kanadzie wyszedł pancernik „Revenge”, ze służby konwojowej na północnym
Atlantyku ściągnięto aż dwa pancerniki - „Rodney” i „Ramillies” - trzy krążowniki i wiele mniejszych
jednostek...
Kręcili głowami z niedowierzaniem. Jak to, więc jeden i to uszkodzony podobno okręt, choćby tak
potężny jak „Bismarck”, potrafił przez tyle dni wodzić za nos tak wielką armadę? Dziwiło ich to, tym
bardziej że po ostatnim spotkaniu z samolotami z „Victorious” niemiecki korsarz potrafił zagubić się
ścigającej go flocie aż na półtorej niemal doby! Odnalazł go dopiero dnia 26 maja około godziny 11 rano,
znów czystym przypadkiem, owa latająca łódź typu „Catalina”...
- I szczęśliwym trafem właśnie my znaleźliśmy się wtedy w pobliżu, bo inaczej chyba znów by zwiał!
Nie było to już takie pewne, bo wcześniej, około godziny 19, samoloty z lotniskowca „Ark Royal”
trafiają „Bismarcka” dwoma torpedami, w śródokręcie i ster. Niemiecki pancernik może manewrować już
tylko z największym trudem.
Wyjaśnia się teraz, czemu napotkany przez „Pioruna” kolos próbował go po prostu zatopić, zamiast
uchodzić, wiedząc, że polski niszczyciel natychmiast rozgłosi przez radio meldunek o swym spotkaniu. I
wyjaśnia się, dlaczego przez całą godzinę udało się „Piorunowi” manewrować pod ogniem korsarza: tamten
miał jednak bardzo ograniczone ruchy.
Ale też widzą dopiero teraz, kiedy poznali przebieg całej operacji, jak rzeczywiście i niezwykle cenna
dla pościgu była ta ich godzina „sam na sam” z pancernikiem! Jeśli zaś zważyć, że cały bój z HMS „Hood”
trwał tylko 10 minut...
Wszystko to, co odbyło się później, w dniu 27 maja 1941 roku, było tylko dopełnieniem formalności,
Dla otoczonego ze wszystkich stron „Bismarcka” nie było już ratunku. Egzekucji dokonywały aż cztery
potężne okręty: pancerniki - „King Georg V” i „Rodney”, oraz ciężkie krążowniki: „Norfolk” i
„Dorsetshire”, bijąc przez prawie dwie godziny w „Bismarcka” ze wszystkich swoich dział i strzelając
torpedy z niewielkiej odległości. Początkowo niemiecki korsarz odgryzał się jeszcze ogniem, ale później był
już tylko bezwładnym wrakiem. Losu jego dopełniła ostatnia torpeda, wystrzelona z HMS „Dorsetshire” o
godzinie 10.36 i to z odległości 2 tysięcy metrów. W minutę później przewrócił się do góry stępką i poszedł
na dno.
Suchy, beznamiętny opis ostatniego aktu tragicznego końca najgroźniejszego pirata niemieckiego
wstrząsnął jednak nimi do głębi, mimo iż przecież chodziło o śmiertelnego wroga.
Rozdział V
Grzmiały jeszcze w Anglii w najlepsze radosne fanfary z okazji udanej operacji zatopienia
„Bismarcka”, kiedy jak grom z jasnego nieba spadła przygnębiająca wieść: Niemcy opanowali Kretę!
Dla Anglii był to ciężki cios. Podwójny zresztą. Ucierpiał jej prestiż, bo przecież wojska brytyjskie, a i
flota poniosły kolejną dotkliwą porażkę. Nie to jednak było najważniejsze. Wielka Brytania utraciła
niezwykle ważny obiekt strategiczny na Morzu Śródziemnym. Kto trzymał w rękach Kretę, był panem całej
wschodniej części Morza Śródziemnego ze wszystkimi szlakami żeglugowymi, łączącymi w tamtym rejonie
Półwysep Bałkański z wybrzeżami Afiyki i Azji Mniejszej. Ponadto nie spotykany dotąd sposób
przeprowadzenia tej operacji, rozgłoszony triumfalnie na cały świat przez propagandę niemiecką po
kryptonimem „Merkury”, wywołał w Anglii nową falę strachu przed desantem na wyspę, tym razem z
powietrza. Desant na Kretę był przecież znakomitą „próbą generalną”...
Sama Wyspa przeżywała właśnie w tym czasie okres względnego spokoju. Trwały wciąż jeszcze naloty
bombowe Luftwaffe, ale już nie tak potężne i częste jak w pamiętnych miesiącach „Bitwy o Anglię”. Nadal
jednak ważyły się jej losy, choć z dala od jej brzegów, bo na morzach i oceanach. A także w Afryce.
Miała Wielka Brytania przed wojną na tym kontynencie rozległe interesy: w Egipcie i Palestynie, w
Sudanie i Kenii, w Somalii, Adenie i na Cyprze. Latem roku 1940 zaczęli tym interesom zagrażać Włosi,
mocno usadowieni w Libii: i upadek Francji był dla nich doskonałą okazją, aby sięgnąć po Aleksandrię i
Kanał Sueski. Wkroczyli do Egiptu. Wojska brytyjskie pod dowództwem generała Wavella zastąpiły im
drogę; Kanał Sueski był zbyt ważnym punktem strategicznym i gospodarczym świata. Potem ruszyły do
wielkiej ofensywy, mimo iż liczebnością nawet w połowie nie dorównywały ogromnej armii marszałka
Grazianiego i w lutym 1941 roku pod Benghazi pobiły Włochów na głowę, biorąc bardzo dużo jeńców i
zajmując Tobruk. Sprawa wydawała się być definitywnie załatwioną więc też Brytyjczycy jęli przerzucać
swe siły z Afryki do Grecji, na którą właśnie napadły armie Rzeszy.
Wtedy pokonanym w Cyrenajce, ale siedzącym wciąż jeszcze w Trypolitanii Włochom pospieszyli na
pomoc ich sprzymierzeńcy z paktu „osi” - Niemcy. Wylądował tam specjalnie utworzony „Afrika Korps”
pod dowództwem generała Rommla i wspólnie z dywizjami włoskimi uderzył natychmiast na osłabionych
Brytyjczyków. Ci musieli wycofać się przed przeważającymi siłami państw „osi” aż do granicy egipsko-
libijskiej i tam stanęli w obronie. Bronił się także otoczony w połowie kwietnia Tobruk: dywizja australijska
i polska Samodzielna Brygada Strzelców Karpackich okopały się w oblężonym mieście i odpierały z
powodzeniem liczne ataki silniejszego i potężnie uzbrojonego wroga.
W pierwszych dniach czerwca 1941 roku sytuacja na tamtym froncie ustabilizowała się w ten sposób, że
obie strony stały w obronie, gromadząc siły do decydującej rozgrywki. Jedyną zaś drogą, którą mogły
przerzucać swoje wojska i zaopatrzenie, było morze. Państwa „osi” były poza tym w lepszej sytuacji: ich
drogi dowozu były znacznie krótsze, ponieważ dysponowały portami w okupowanej Grecji oraz we
Włoszech.
Tyle że na śródziemnomorskich szlakach między Italią i Afryką tkwiła silna baza brytyjska: Malta.
Stacjonujące tam samoloty brytyjskie, okręty podwodne, wśród których był już w tym czasie ORP „Sokół”,
oraz lekkie okręty nawodne skutecznie paraliżowały ruch niemiecko-włoskich konwojów, zmierzających do
Libii. Malta była też bazą pośrednią dla konwojów brytyjskich, przewożących zaopatrzenie i wojska z
angielskiej bazy w Gibraltarze do Aleksandrii. Stąd też Włosi i Niemcy usiłowali za wszelką cenę opanować
tę wyspę, a przynajmniej zniszczyć na niej wszystkie urządzenia wojskowe. Dla Anglii jednak utrzymanie
bazy na Malcie miało tak ogromne znaczenie, że, by dostarczyć na wyspę wszystko, co potrzebne jest do
prowadzenia wojny, nie liczono się właściwie ze stratami.
Głównym jednak frontem toczącej się wojny była „Bitwa o Atlantyk”: tak nazwał w swoim marcowym
przemówieniu w 1941 roku Winston Churchill owe zmagania z hitlerowską blokadą Anglii na morzach i
oceanie. W tym czasie weszły one w nową fazę. Upadła niesławnie strategiczna koncepcja Wielkiego
Admirała Rzeszy, Raedera, głosząca wyższość prowadzenia tej blokady za pomocą wielkich okrętów -
korsarskich rajderów. „Scharnhorst”, „Gneisenau”, „Admirał Hipper” i odnaleziony wreszcie kompan
„Bismarcka” „Prinz Eugen” tkwiły w porcie Brest czujnie pilnowane z morza przez okręty brytyjskie, nie
pozwalające im się wymknąć. W Berlinie zaś doszła do głosu nowa teoria, tym razem wielkiego specjalisty
od wojny podwodnej jeszcze z lat pierwszej wojny światowej, admirała Karla Dönitza: tylko „U-booty”
mogą skutecznie sparaliżować wszelki ruch na szlakach żeglownych do Anglii! Ruszyły pełną parą stocznie
i z niemieckich baz we Francji i Norwegii wysypały się na morze całe stada podwodnych piratów, wspierane
w swych działaniach lotnictwem dalekiego zasięgu.
Konwoje, choć dziesiątkowane, wciąż jednak docierały do samotnej wyspy. Wyładowywano na
portowych nabrzeżach także i surowce dla przemysłu zbrojeniowego. Anglia gwałtownie rozbudowywała
swą armię. Wiadomo było przecież, że na kontynencie tkwi wielka, upojona zwycięstwami, lądowa armia
Hitlera, że dozbraja się także i czeka. Na co? W początkach czerwca 1941 roku jedynym jej przeciwnikiem,
z którym toczyła już od półtora roku wojnę, była Anglia: reszta krajów Europy była albo pobita, albo też
powiązana sojuszami z Trzecią Rzeszą. Było więc oczywiste, że chwilowa cisza jest po prostu ciszą przed
burzą i nikogo nie uspokajały komunikaty z frontu libijskiego: „Bez zmian: tylko potyczki patroli”.
Coś wisiało w powietrzu: co? Pracowały wywiady, ale z murów Kancelarii Rzeszy w Berlinie nie było
łatwo wyciągnąć tajemnice. Trudno zaś było przypuszczać, że Hitler poprzestanie na dotychczasowych
podbojach i że nie będzie próbował definitywnie zakończyć wojny z Anglią jakimś zdecydowanym
uderzeniem. Anglia szykowała się więc z ciężkim sercem do ostatecznej rozgrywki: nie była jeszcze do niej
gotowa. Na Wyspie trzeźwo oceniono stosunek sił. Żeby choć w części zrównoważyć hitlerowską przewagę,
Anglia potrzebowała czasu, czasu i jeszcze raz czasu.
I nagle 22 czerwca 1941 roku gruchnęła wieść: Niemcy napadły na Związek Radziecki!
Anglia odetchnęła z ulgą. Oczywiście oficjalne komunikaty rządowe pełne byłe słów potępienia dla tej
nowej agresji Hitlera, ale owego tonu ulgi nie dało się ukryć. Oto nowe uderzenie Hitlera poszło w
wymarzonym kierunku - na Wschód. Tam będzie musiał teraz zaangażować gros swoich sił. Hitler natrafi
tam z pewnością na silny opór. Tak czy inaczej, w wojnie przeciw Rzeszy przybył nowy sprzymierzeniec,
który teraz właśnie przejął na siebie cały impet uderzenia hitlerowskiej potęgi. Anglia zyskała nagle tak
bardzo potrzebny jej czas...
W mesie oficerskiej „Pioruna” wieść o napadzie Niemiec na Związek Radziecki wywołała spore
poruszenie.
Pierwsze komunikaty z nowego teatru wojny nie były pocieszające. Niemcy błyskawicznymi
uderzeniami przebijali się coraz dalej na wschód, okrążając całe dywizje i armie. Coraz dłuższa była lista
zajmowanych miast, coraz bliżej było do Moskwy.
Na ORP „Piorun” nie było zbyt wiele czasu, aby zastanawiać się nad sytuacją na frontach. Oni mieli po
prostu ciągle tę samą swoją wojnę - nieustanne krążenie w konwojach. Z portu do miejsca spotkania ze
statkami, potem harówka wokół stada tych pływających opakowań do rozmaitych towarów, powrót - i od
nowa.
W pierwszych dniach czerwca 1941 roku zaszły na ORP „Piorun” pewne zmiany. Żegnany z ogromnym
żalem odszedł zastępca dowódcy okrętu, kapitan Ludwik Lichodziejewski. Mesa oficerska żegnała go z
mieszanymi uczuciami: odchodził, ale szedł przecież „na swoje”. Ten „wieczny zastępca” dostał nareszcie
to, co już dawno mu się należało: dowództwo okrętu. W angielskiej stoczni Vickers-Armstron w Tyne
podniesiono właśnie polską banderę na okręcie nowego typu - eskortowcu. Był nieco mniejszy od „Pioruna”,
ale uzbrojony w 6 dział kalibru 102 milimetry, 6 dział „pelot” kalibru 40 i 20 milimetrów oraz 6 wyrzutni
bomb głębinowych: nie miał tylko aparatów torpedowych. Początkowo miał się nazywać HMS „Oakley”, ale
przekazany przez Admiralicję Brytyjską Polskiej Marynarce Wojennej na podstawie specjalnego protokołu z
grudnia 1940 roku do wcześniej zawartych umów, otrzymał nazwę ORP „Kujawiak”. Dowództwo nad tym
właśnie okrętem i 167 ludźmi załogi dostał „Lichodziej” - i musiał rozstać się z „Piorunem”.
W tym samym czasie Polska Marynarka Wojenna wzbogaciła się o jeszcze jeden okręt tego samego
typu - ORP „Krakowiak”, zbudowany w stoczni John Samuel White w Cowes, na wyspie Wight - tam, gdzie
kiedyś „przyszły na świat” ORP „Grom” i ORP „Błyskawica”. Tak więc w połowie 1941 roku siły Polskiej
Marynarki Wojennej w Anglii były większe niż na początku wojny. Z dawnych, przedwojennych okrętów,
po stracie ORP „Grom” pod Narvikiem i ORP „Orzeł”, który w niewyjaśnionych nigdy okolicznościach
zaginął podczas patrolu na Morzu Północnym, pozostały kontrtorpedowce „Błyskawica” i „Burza” oraz
okręt podwodny ORP „Wilk”. Podniesiono za to polskie bandery na ORP „Garland”, ORP „Piorun”, ORP
„Kujawiak” i ORP „Krakowiak”, na okręcie podwodnym ORP „Sokół” oraz na trzech kutrach artyleryjskich
-ścigaczach: „Chart”, „Wilczur” i „Wyżeł”. Przejściowo też w tym czasie nosiły polskie bandery okręty
francuskie, które po upadku Francji znalazły się w portach angielskich. Były to: kontrtorpedowiec
„Ouragan”, dwa duże dozorowce „Medoc” i „Pomerol” oraz 12 kutrów dozorowych. Wszystkie one zostały
zwrócone Wolnym Francuzom generała de Gaulle'a do początków 1941 roku z wyjątkiem ORP „Medoc”,
który w listopadzie 1940 roku został storpedowany przez niemiecki samolot i zatonął wraz z dowódcą
komandorem porucznikiem Romanem Stankiewiczem, oraz 48 ludźmi załogi.
W drugie więc półrocze 1941 roku polska flota wojenna wkroczyła z czterema dużymi niszczycielami,
dwoma eskortowcami, dwoma okrętami podwodnymi oraz trzema ścigaczami. Te ostatnie operowały na
kanale La Manche, u wschodnich brzegów Anglii. ORP „Wilk”, ze względu na „podeszły wiek”, przeszedł
do klasy okrętów ćwiczebnych, drugi okręt podwodny, nowiuteńki ORP „Sokół”, odszedł na Maltę i brał
udział w zwalczaniu konwojów niemiecko-włoskich na Morzu Śródziemnym. Eskortowce pełniły służbę w
bazie Plymouth, osłaniając konwoje w rejonie kanału La Manche. Bazą niszczycieli był port w Greenock,
gdzie mieściło się dowództwo Western Approaches - Zachodniego Obszaru Operacyjnego, najważniejszego
centrum odprawy i przyjmowania atlantyckich konwojów. Właśnie w połowie 1941 roku dołączył tam ORP
„Garland”, który dotąd przez ponad rok walczył na Morzu Śródziemnym i odnosił tam piękne sukcesy.
Funkcję zastępcy na ORP „Piorun” objął kapitan Franciszek Pitułko, dawny oficer artylerii z „Groma”!
To pod jego komendą czatowali w największym napięciu u dział podczas pamiętnego spotkania z
hitlerowskimi okrętami w cieśninach duńskich, kiedy to na rozkaz „Pekin” szli z kraju w nieznane i przeżyli
z nim potem kawał czasu na obczyźnie...
Kapitan Pitułko od razu zadomowił się na pokładzie „Pioruna”. Trafił przecież „między swoich”, a i
jedenastoletnia już praktyka, wyłącznie na kontrtorpedowcach, też zrobiła swoje.
W połowie września 1941 roku ORP „Piorun” wyszedł z ujścia rzeki Clyde w zespole sześciu innych
niszczycieli, wśród których znajdował się też ORP „Garland” pod dowództwem komandora porucznika
Konrada Namieśniowskiego. Z początku rzecz zapowiadała się na zwykłą kolejną dreptaninę u boku
konwoju, oznaczonego tym razem kryptonimem „WS-11X”. Składał się on z ośmiu wielkich
transportowców i okrętu amunicyjnego „Breconshire”, ale zastanawiała niezwykle silna eskorta. Początkowo
do siedmiu niszczycieli dołączyły cztery krążowniki pomocnicze, ale dalej, już na Atlantyku, pojawił się
pancernik „Prince of Wales” w towarzystwie czterech krążowników: HMS „Edinbourgh”, HMS „Kenya”,
HMS „Scheffield” i HMS „Enryalus”. Pławski i załoga „Pioruna” nie mogli wyjść z podziwu: tak potężnej
eskorty nie miał jeszcze żaden z osłanianych ostatnio konwojów...
Przeszli już Atlantykiem około 300 mil w kierunku zachodnim, kiedy sygnał z okrętu senior officera
eskorty polecił otworzyć dostarczone wcześniej: koperty - „Ściśle tajne” i opatrzone kryptonimem
„Halberd”. Zawarte w nich rozkazy polecały wykonać natychmiast zwrot na południe, a jako port docelowy
wyznaczały Gibraltar. Tak daleko ORP „Piorun” nie chadzał jeszcze w całej swej historii. Najbardziej
niepokojąca była sprawa paliwa: może go nie wystarczyć, jeśli okręt będzie nadal zygzakował wraz z
konwojem.
Dowództwo brytyjskie przewidziało tę możliwość i już po kilku dniach marszu „Piorun”, „Garland” i
jeszcze dwa niszczyciele eskorty otrzymały rozkaz, aby wyprzedzić konwój i wejść do bazy w Gibraltarze.
Marynarze z „Garlanda” znali już „Skałę”, jak potocznie nazywano gibraltarską twierdzę, ale załoga
„Pioruna” widziała ją po raz pierwszy.
Krótki postój „Pioruna” zakończył się 23 września Okręt z pełnymi zbiornikami paliwa dostał nowe
rozkazy: oto wraz z „Garlandem” i holenderskim niszczycielem „Isaac Sweers” miał stanowić eskortę
pancernika HMS „Nelson”.
Z pomostu „Pioruna” oficerowie obserwowali ze zdumieniem całą ceremonię, jaką odprawił „Nelson”,
wychodząc na morze. Długo powiewały na jego maszcie sygnały pożegnalne, wymieniane z pancernikiem
„Rodney”, na którym podniósł swą flagę dowódca eskadry gibraltarskiej, wiceadmirał J. F. Sommerville.
Roztrząsano właśnie silne przywiązanie do tradycji, kultywowane w Royal Navy, kiedy do rozmowy włączył
się angielski oficer łącznikowy „Pioruna”:
- Sorry, panowie... To tylko takie udawanie.
I z dalszych jego wywodów wynikło jasno: tuż obok gibraltarskiej bazy leży hiszpańskie miasto
Algesiras, skąd wszystko niemal, co dzieje się w porcie wojennym, widać jak na dłoni. Faszystowski rząd
generała Franco jest zaprzyjaźniony z hitlerowską Rzeszą. Stąd Algesiras aż roi się od niemieckich i
włoskich szpiegów i agentów i dlatego przy wyjściu okrętów na morze trzeba stosować takie rozmaite
sztuczki dla zmylenia przeciwnika.
O prawdziwości tych słów miała załoga „Pioruna” przekonać się niebawem. „Nelson” bowiem
skierował się wprost na zachód i szedł w tym kierunku tak długo, aż nawet jego eskorta, w tym i oficerowie
„Pioruna”, przekonana była już, że po prostu wracają do Anglii. Wtedy, pod osłoną nocy, pancernik zrobił
zwrot o 180 stopni, a w kilka godzin później cały zespół przeszedł Cieśninę Gibraltarską i znalazł się na
Morzu Śródziemnym.
Rankiem 25 września sygnaliści „Pioruna” zaczęli kolejno meldować dostrzeżone na morzu okręty.
Okazało się, że cały, przeprowadzony od ujścia rzeki Clyde, a pozostawiony na Atlantyku, konwój jest już tu
w komplecie. Cieśninę Gibraltarską musiał również forsować pod osłoną ciemności. Zmieniono tylko nieco
formację, dzieląc go na dwie części, ale obie w pewnym odstępie zmierzały w tę samą stronę: na wschód.
Była tu także reszta sił eskorty, która przybyła zapewne wprost z Gibraltaru, jak również część tamtejszej
eskadry pod dowództwem wiceadmirała Sommerville'a. Nie ulegało już wątpliwości, że punktem
docelowym tej wielkiej armady jest Malta.
ORP „Piorun” nie dostał żadnych nowych rozkazów. Nadal, wraz z „Garlandem” i niszczycielem
holenderskim, asystował „Nelsonowi”. Z pozycji w stosunku do innych statków i okrętów konwoju „WS-
11X” oficerowie „Pioruna” domyślili się łatwo, że ich zespół będzie osłaniał eskortowane jednostki od
strony wybrzeży Europy: znajdą się więc niebawem najbliżej baz włoskich...
O Włochach, jako przeciwnikach na morzu i w powietrzu, nasłuchali się już sporo od kolegów z
„Garlanda”. Flota wojenna faszystowskiej Italii, rozbudowywana jeszcze przed wojną posiadała sporo
nowoczesnych, wielkich okrętów, w tym nawet okręty liniowe, ale duch bojowy marynarzy duce nie
dorównywał ani w części potędze ich floty. Wszystkie dotychczasowe bitwy i potyczki na Morzu
Śródziemnym, jak bitwa koło Kalabrii i koło przylądka Spatha, kończyły się sukcesami mniej licznych
często zespołów brytyjskich. W decydujących momentach Włosi po prostu wycofywali się z pola walki...
Pamiętano o tym na pomoście „Pioruna”, ale nikt nie lekceważył sytuacji. Było pewne, że tak ogromny
konwój jak ten „WS-11X” nie zdoła mimo wszelkich środków ostrożności przejść nie zauważony, i że na
pewno siły włosko-niemieckie będą starały się za wszelką cenę nie dopuścić go do Malty.
Na razie jednak w polu widzenia były tylko okręty zespołu eskorty. Co trzy sekundy umieszczony na
pomoście głośnik asdicu wznawiał swą jednostajną muzykę - znak, że głębie wód w pobliżu „Pioruna” są
czyste.
I nagle pryska spokój. Z głośnika dobywa się jakieś inne, głębsze echo. Słyszą go wszyscy: jest kontakt!
I w tym momencie okrzyk operatora:
- Lewo czterdzieści, odległość tysiąc jardów...
Teraz wszystko dzieje się już równocześnie. Na rejkę i w eter poprzez radiotelefon do dowódcy eskorty
leci odpowiedni sygnał, oficer sygnałowy już jest w kabinie asdicu, już przerzucił aparaturę na automatyczny
zapis - rekorder. Na papierze rysuje się rząd równych kresek: jest! Dowódca, komandor porucznik Pławski,
już podał komendy na ster i do maszyny: „Zwiększyć obroty!”. „Piorun” szarpie się nagle do przodu i
kładzie lekko na burcie przy cyrkulacji:
- Kontratakuję! Przygotować wyrzutnie!
To Pławski. Porucznik Kince już rzucił w mikrofon rozkazy do obu wyrzutni na rufie i burtowych
miotaczy Thornycrofta. Teraz wszystko zależy od sygnałowego przy asdicu i operatora...
Pokład „Pioruna” drży od wzmożonej pracy maszyn. Już po zwrocie: teraz echo jest przed dziobem, ale
niskie. Cel oddala się. Wreszcie echo niknie. Nie pomaga napiętą skupiona uwaga operatora gorączkowo
pokręcającego „kierownicą” asdicu. „Piorun” gna jeszcze spory kawałek, nim położy się w następny zwrot.
Echa nie ma. Zginęło. Operator w podnieceniu przeszukuje dziobowe sektory. Nic. Minuty wloką się
niemiłosiernie. Nie ma.
Z pomostu widać teraz, jak drugi z niszczycieli eskorty zmienia nagle kurs: złapał echo? Już zwiększył
prędkość. U dziobu bielą się wielkie ódkosy fal. Rzuci bomby, czy...
Za rufą tamtego okrętu wyrastają nagle z wody białe pióropusze. Opadły - i dopiero niesie się stamtąd
stłumiony, głuchy odgłos potężnych detonacji, zlewających się niemal w jeden długi grzmot. Mija jeszcze
długa chwila, zanim fala tamtego wybuchu uderzy echem w kadłub „Pioruna”. Ciekawe: dostali go czy nie?
Z głośnika asdicu płyną teraz skotłowane dźwięki. Długo trzeba będzie poczekać, zanim uspokoją się
wzburzone masy wody. Wreszcie echa rewerberacji są znów ciche, delikatne, równe.
Tamten, co rzucał bomby, także zmniejszył prędkość i krąży czujnie. Widać atak chybiony.
Czas płynie. W kabinie asdicu operator i oficer sygnałowy przeżywają ciężkie chwile, a jeśli ten
podwodny wróg zmylił ich i idzie teraz wprost na „Nelsona”?! Echo było przecież wyraźne, twarde. Takie,
jakie daje tylko okręt podwodny.
- Szukaj jeszcze raz w sektorze dziobowym...
Na pomoście „Pioruna” napięta cisza. Tylko ten głośnik: ping... ping...
- Salwa z dziesięciu bomb nastawiona - mówi Kince cicho, jakby chciał przypomnieć dowódcy, że jest
gotów.
- Dobrze.
Dziesięć bomb. Dwie tony trotylu. Dwie bomby spadną z rufy, po dwie wyrzucą cztery miotacze
burtowe wielkim łukiem na boki, na 75 jardów do okrętu. Odpowiednio ustawione detonatory sprawią że
jedne wybuchną na głębokości 50, a inne 100 stóp.
- Ping... ping... ping...
Na ma powrotnego echa. Nie ma. I wreszcie...
- Odległość dziewięćset, wprost przed dziobem!
„Piorun” znów zrywa się do biegu. Znów komendy: Pławski spokojny, opanowany.
- Uwaga na bombach!
I jeszcze do maszynowni:
- Będziemy rzucać bomby...
Żeby ci tam, na dole, wiedzieli, co się święci: niech się nie denerwują.
- Sześćset, cel szybko przesuwa się w prawo!
Sygnałowy oburącz przyciska słuchawki do uszu.
- Odległość dwieście pięćdziesiąt jardów, namiar...
- Atakuję!
Jeszcze poprawka na wyprzedzenie i...
- Pierwsza pal!
- Druga...
- Trzecia...
- Czwarta...
- Bomby odpalone!
Za rufą wstaje morze ogromnymi, białymi koliskami. Dudniący, przeciągły grzmot. Potem jakby
pchnięcie z rufy, wstrząs. „Piorun” gna jeszcze do przodu, póki nowe komendy nie każą mu się pochylić w
zwrocie.
Wracają - wolno i czujnie. Teraz wszystkie oczy na powierzchnię morza.
- Chyba ślad ropy...
Asdic teraz długo nie przyda się na nic. Rzucać bomby na ślepo? A jeśli, uszkodzony, przywarł na dnie?
- O! Jest! Jest ropa!
Rzeczywiście: tłusta, opalizująca plama. Ale nie ma najmniejszego nawet echa. Nic. Taka plama mogła
przecież wypłynąć licho wie skąd...
Rozglądają się pilnie, a nuż lada moment wynurzy się znajomy kształt kiosku?
Czas płynie. Tamten drugi niszczyciel raz jeszcze rusza do ataku, rzuca bomby. „Piorun” nasłuchuje
pilnie. Krąży. Raz jeszcze natrafia na plamę ropy: inna czy ta sama?
- Sir - melduje dowódcy angielski oficer łącznikowy. - Sygnał od okrętu senior-officera eskorty:
„Wracać na pozycję”.
Zawód. Żeby tak jeszcze trochę poczekać: dostaliby go na pewno! Radio przechwytuje wreszcie
meldunek od tego drugiego niszczyciela: i on też zobaczył ropę.
- W najlepszym przypadku uznają nam tego podwodniaka jako „prawdopodobnie uszkodzony”. Po
połowie...
Zapada zmierzch. Prą dalej na wschód, cały czas tym samym kursem. Noc mija spokojnie i cały
następny dzień, i noc. Dziwne, gdzież, u diabła podziała się ta włoska flota? Nikt nie chce powiedzieć tego
głośno, ale rośnie niepokój. Co szykują jeśli dotąd jeszcze ich nie ma?
Ranek 27 września jest pochmurny. W napiętą ciszę pomostu wkrada się nagle odległy warkot
lotniczych silników. Już chce Pławski ogłosić alarm przeciwlotniczy, ale radio jest szybsze.
- To nasi, z lotniskowca „Ark Royal”. Będą osłaniać konwój z powietrza. Włoskie bazy – tuż.
W zwinnych myśliwcach rozpoznają znajome kształty: to Fulmary. Przelatują na niedużej wysokości i
nikną tam, gdzie powinno być czoło konwoju.
I nagle - nowy dźwięk. Z innej strony.
- Samolot lewo trzydzieści! Odległość...
- Alarm przeciwlotniczy!
Klakson zanosi się urywanymi dźwiękami, obracają się lufy broni „pelot”. Jest! To maszyna
rozpoznawcza. Leci dość wysoko, ale nagle w gwałtownym skręcie idzie ku górze, ku zbawczym chmurom.
Tuż za nim grzeją angielskie myśliwce. Pojawiły się nie wiadomo skąd...
- Jak im zwieje, to będzie bieda...
Sprawdziło się. Pierwsza fala dwunastu włoskich Savoiów nadleciała tuż po godzinie 13.00. Rozdzieliła
się zgrabnie na trójkowe klucze i każdy z nich, szorując niemal kadłubami po powierzchni morza, runął na
upatrzony okręt. Rozszalał się ogromny ogień broni przeciwlotniczej...
Trójka, atakująca „Pioruna”, mierzyła prosto w jego lewą burtę. Z pomostu wyglądało to tak, jakby
duże, trójsilnikowe maszyny chciały staranować okręt. Szły w smugach pocisków, wybiegających im
naprzeciw. Łomot broni „pelot” ogłuszał. W pewnej chwili samoloty kolejno poderwały się ku górze z
jednoczesnym zwrotem na skrzydło, a od każdego z nich oderwał się jakiś ciemny, podłużny kształt...
- Torpedy! Lewo trzydzieści pięć...
Ale już o sekundy wcześniej padł rozkaz:
- Ster na burt!
Okręt aż położył się w ostrym zwrocie. Chwile napiętego wyczekiwania ciekną jak wieki.
- Przeszły...
Rzut oka w koło. Oto nad którymś z okrętów jasny błysk i potem ogromny kłąb burego dymu, z którego
spadają ku morzu jakieś szczątki. Oto z wysokim wyciem silników, przebijającym się nawet przez huk
artyleryjskiej palby, nurkuje ostro jakaś Savoia ciągnąc za sobą czarną smugę. Tam, gdzie uderza w morze,
tryska wysoki gejzer wody. Oto pnący się ostrą świecą ku górze samolot łamie się jakoś w locie i bezwładnie
wali w dół.
- Samoloty prawo trzydzieści! Wysokość...
„Piorun” nadal bije w niebo ze wszystkich przeciwlotniczych luf. Rozżarły się chłopaki...
- Przerwać ogień!
Na innych okrętach ogień także cichnie. Grzmią jeszcze tylko działa „Nelsona”. Wygląda na to, że
maszyny włoskie zbierają się do odlotu, ale...
Na pomoście „Pioruna” sygnalista Dolecki nie odrywa lornety od oczu. Liczy:
- Cztery... Siedem. Tylko siedem, a było dwanaście! Pięciu brakuje... Niemożliwe!
Teraz na niebie trwa gonitwa myśliwców. Nadleciały wreszcie brytyjskie Fulmary i walczą właśnie z
osłoną Savoiów. Z dołu wygląda to jak niewinna zabawa, ale spośród grupy mijających się maszyn jedna
nagle pikuje ostro i wali się w morze.
- Nasz! Nasz dostał!
Nie czas jednak zajmować się myśliwcami. Przecież Savoie mogą wrócić...
Płyną minuty. „Piorun” w zamieszaniu, wywołanym pierwszym nalotem i uchylaniem się od torped,
znalazł się w pobliżu „Nelsona”. Potężna sylweta pancernika tchnie siłą...
- Samoloty lewo dwadzieścia...
Są! Tym razem Savoie idą wyżej i zdają się omijać „Pioruna”. W pewnej chwili nurkują jednak głęboko,
wyrównują lot nad powierzchnią wody i zmierzają prosto ku „Nelsonowi”...
Spada na nich stamtąd ulewa ognia. Strzela „Piorun”, strzelają inne niszczyciele eskorty. Zwija się w
ogniu jedna maszyna, druga, ale kilka innych podrywa się świecą ku górze. A w chwilę później wykwita u
burty pancernika gdzieś w okolicach jego pierwszej, artyleryjskiej wieży smukła, wysoka kolumna wody.
- Dostał! „Nelson” dostał torpedę...
Moment oczekiwania: przecież to tuż koło dziobowych komór amunicyjnych! I ulga, kiedy pancernik
nieco tylko pochyla się w przód, unosząc w górę rufę. Wszyscy na pokładzie „Pioruna” wiedzą, że teraz we
wnętrzu tego olbrzyma toczy się uporczywa walka ludzi z setkami ton wdzierającej się do kadłuba wody...
Pancernik zmniejszył prędkość, ale idzie wciąż naprzód. Mijają kwadranse: udało się, widać, zażegnać
niebezpieczeństwo...
Jeszcze po raz trzeci nadlatują Savoie. Trzeci raz brytyjskie i polskie okręty otaczają się ogniową
zaporą. Kiedy wreszcie odlatują ostatecznie, okazuje się, że od pierwszego nalotu minęło nieco ponad
godzinę.
Podniecenie gaśnie. Jeszcze tylko sokolooki sygnalista, mat Dolecki, peroruje głośno:
- Liczyłem dokładnie! Savoiów poszło do morza dziesięć i jeden włoski myśliwiec, ale i trzy nasze
Fulmary...
Nadlatuje jeszcze ze wschodu samotny samolot, ale to brytyjski, rozpoznawczy. W chwilę potem
zaaferowany łącznikowy donosi na pomost „Pioruna”:
- Sir, przykra wiadomość. Samolot z Malty nadał sygnał, że idą nam na spotkanie z prędkością 20
węzłów dwa włoskie pancerniki i osiem niszczycieli...
Rzeczywiście: przykra. Tak samo musiał ocenić ją dowodzący eskortą z pokładu „Rodneya”
wiceadmirał Sommerville, bo zaczął przegrupowywać swe okręty. Nadeszło to na pokład „Pioruna” w
formie konkretnego rozkazu: „Przy konwoju zostają trzy krążowniki i 10 niszczycieli. Dwa krążowniki, ORP
«Piorun» i HMS «Duncan», pozostają w osłonie lotniskowca «Ark Royal». Na spotkanie wroga pójdą trzy
pancerniki i sześć niszczycieli...”
Przetasowały się szyki okrętów. „Piorun”, odchodząc na wyznaczoną sobie pozycję (a „Ark Royal”
szedł w pewnym oddaleniu od konwoju), dostrzegł jeszcze, że „Nelson” nie nadąża po prostu za pozostałymi
pancernikami. Szedł wolno, z prędkością nie większą niż 18 węzłów, ale podążał w nakazanym kierunku: na
spotkanie z wrogiem.
Tymczasem po godzinie oficer łącznikowy przyniósł z kabiny radio nowy sygnał:
- Znów złe wiadomości. Obok tamtych pancerników i niszczycieli włoskich idą tym samym kursem
jeszcze cztery krążowniki i osiem niszczycieli...
Zapowiadała się więc walna bitwa. I poszły do niej tylko dwa brytyjskie pancerniki, bo prędkość
„Nelsona” spadła w tym czasie do 15 węzłów.
Z pokładu „Pioruna” zaczęto pilnie nasłuchiwać pierwszych odgłosów walki. Poderwała się już przecież
i poszła w tamtym kierunku cała formacja samolotów z „Ark Royal”.
O wczesnym zmierzchu zaczęły powracać samoloty. Dolecki liczył je skrzętnie. Wreszcie zabrakło mu
tylko jednego. Trafili na Włochów czy co? Szkoda...
Ten ostatai Fulmar pojawił się nisko nad wodą. Silnik pracował mu jakoś nierówno, z przerwami - i
wreszcie zamilkł. Maszyna szybowała jeszcze, ale już lotem nurkowym. Klapnęła w wodę o kilkadziesiąt
zaledwie metrów za wyniosłą rufą „Ark Royal”.
Pierwszy zorientował się w sytuacji oficer wachtowy „Pioruna”, podporucznik Grochowicz:
- Ster prawo na burt! Obroty dwieście! I alarm „człowiek za burtą”!
Do pogrążającego się już w morzu samolotu podeszli w samą porę, aby z jego pokładu zdjąć całą i
zdrową choć trochę przestraszoną załogę.
Tego wieczora przyszedł od wiceadmirała Sommerville'a następujący sygnał:
- Kontaktu bojowego z nieprzyjacielem nie nawiązano. Podobno zawrócił. Rozkazuję więc...
I rozkaz brzmiał tak: statki konwoju, eskortowane wyłącznie przez krążowniki i część niszczycieli,
pójdą dalej na Maltę, do której już bardzo blisko. Reszta eskorty - pancerniki, lotniskowiec i pozostałe
niszczyciele – ma wracać do Gibraltaru.
Rozkaz ten rozdzielił także oba polskie okręty, bo ORP „Garland” poszedł z konwojem na Maltę.
Dla zespołu, powracającego na zachód, noc z 27 na 28 września upłynęła spokojnie. Rankiem przyszedł
meldunek o sporych siłach włoskich, które pojawiły się w rejonie Cagliari, ale były one zbyt daleko, aby
mogły zagrozić konwojowi. Tego też dnia wieczorem zespół brytyjski podzielił się znów. Uszkodzony HMS
„Nelson” i trzy niszczyciele poszły w stronę Gibraltaru, a reszta sił zawróciła na spotkanie tych okrętów,
które po odprowadzeniu konwoju na Maltę ruszyć miały w drogę powrotną na zachód.
„Piorunowi” przypadł obowiązek eskortowania okaleczonego „Nelsona”. I nie miał z tym większych
kłopotów. Tylko raz, rankiem 29 września, asdic uchwycił podwodne echo i trzeba było rzucić jedną bombę.
Raczej dla formalności, bo echo było niepewne. To samo powtórzył wieczorem HMS „Duncan” i 30
września przed południem, w dodatkowej asyście jeszcze jednego niszczyciela, czterech korwet i lotniczej
osłony, HMS „Nelson” wszedł do portu w Gibraltarze.
Po kilkudniowym postoju obydwa polskie niszczyciele - „Garland” i „Piorun” - ruszyły w drogę
powrotną do swej macierzystej bazy w Greenock.
Rozdział VI
W pierwszych dniach nowego, 1942 roku, gruchnęła po świecie wieść: Stany Zjednoczone przystąpiły
do wojny po stronie koalicji antyhitlerowskiej!
Czekano na to, co prawda, dość długo. Prezydent F. D. Roosevelt uparł się jednak nie wtrącać do
europejskich waśni i ogłosił deklarację neutralności. Sporo minęło czasu, zanim pozwolił zdjąć embargo na
Zbigniew Damski ATAKUJE WAS „PIORUN” Wydawnictwo „BELLONA” Warszawa 1997 Druk i oprawa: Prasowe Zakłady Graficzne w Bydgoszczy Projekt okładki: Michał Suffczyński Opracowanie techniczne i graficzne: Studio „FACTORIA”
Rozdział I ...czołga się ciągle uparcie, na samych tylko łokciach, poprzez straszliwe rumowisko, które przed chwilą było jeszcze ciepłym, zwyczajnym pomieszczeniem „F” w rufowej części okrętu. „Byle do trapu... Wyjść stąd, wyjść!” Oto, gdzieś nieskończenie wysoko, nad głową, zbawczy otwór włazu. Dźwiga się po poskręcanym żelastwie, które było trapem, cal po calu ciągnie za sobą bezwładne nogi. Trwa to wieki. Jeszcze ostami, nadludzki wysiłek; ktoś chwyta go za ramię, chlust lodowatej wody... - Za godzinę będziemy w Glasgow, sir... Mat Karol Wizner otrząsa się z dręczącego, sennego koszmaru. Odruchowo burczy coś w odpowiedzi. Siwowłosy konduktor wycofuje się na korytarz i Wizner zostaje w przedziale sam. Jest bardzo zmęczony. Od chwili kiedy w dalekim Plymouth, na samym skraju południowej Anglii, wsiadł do pociągu minęło już kilkanaście godzin.. Przesiadki z Bristolu i Liverpoolu, małe stacyjki po drodze z zamalowanymi na czarno nazwami w obawie przed inwazją: „Jeśli Hunowie tu wylądują, nie będą po prostu wiedzieli, gdzie są...” Wieczorem wokół ani jednego światła. Obowiązuje nadal szczelne zaciemnienie, pełny „black out”. To przed nalotami. Na przedmieściach Liverpoolu widział ich ślady: hałdy gruzów, wypalone mury z niebem prześwitującym przez puste oczodoły okien. Słowa: „Bitwa o Anglię”, usłyszał po raz pierwszy z radia w którymś kolejnym szpitalu szkockim, bodaj w Edynburgu. Było to przed kilkoma miesiącami, chyba na początku sierpnia 1940 roku. Już mógł wtedy chodzić dość swobodnie. Zrosły się połamane żebra i ręka, lekarze wylatali jakoś zgruchotane kolano, tylko uszkodzony kręgosłup wciąż dawał się we znaki. Trzy miesiące kuracji, od maja zrobiło swoje, ale pierwsze zejście do szpitalnego schronu było trudne. Potem przywykł. Naloty były niemal co noc, poprzedzane wyciem syren. Schron trząsł się od głuchych detonacji, a Wiznerowi wydawało się nieraz, że poprzez dudnienie przeciwlotniczych dział słyszy basowy pomruk bombowców. Co mogą samoloty, wiedział doskonale. Poznał to najdokładniej tamtego ranka, 4 maja 1940 roku, na wodach norweskiego Rombakken-fjordu. Tam, wysoko, był podobno tylko jeden samolot: tak mówili potem sygnaliści i artylerzyści z pokładu. ORP „Grom” tonął trzy minuty. Do dziś jeszcze tamte chwile wracają w przerażających sennych majakach. Podnieśli ich wtedy z lodowatej wody angielscy koledzy po czterdziestu prawie minutach, cały czas pod ogniem niemieckiej broni maszynowej, bijącej z brzegu, spod Narviku. Brytyjski niszczyciel HMS „Bedouin” odwiózł ich na pokład pancernika HMS „Resolution”, gdzie opatrzono rannych, stamtąd zabrał ich ORP „Burza” i przetransportował na okręt szpitalny „Atlantis”. Przez następne 48 godzin hitlerowskie samoloty dokonały na ten okręt, biały i ozdobiony wielkimi, czerwonymi krzyżami, aż dziesięciu nalotów. W czasie ich trwania zmarł z ran leżący tuż obok marynarz Zygmunt Muchar. Odetchnęli dopiero na pokładzie wielkiego, trójkominowego „pasażera” „Monarch of Bermuda”, który dowiózł ich szczęśliwie do leżącej w szkockiej miejscowości Greenock dużej bazy Royal Navy. Teraz właśnie mat Karol Wizner powracał znów do Greenock. Niewiele, co prawda, zapamiętał z tego miasta, bo wtedy, wprost z nabrzeża, zabrano ich do różnych szpitali. Wracał jednak na własną prośbę i do służby, choć wcześniej, jeszcze w czasie szpitalnych, ciężkich zabiegów, nieraz postanawiał sobie: już nigdy więcej na morze... Zadecydowały przeżycia kilku ostatnich tygodni. Na samo ich wspomnienie powracała złość: że dziś mogą być jeszcze tacy ludzie... Po wypisaniu ze szpitala zaordynowali mu lekarze krótką rekonwalescencję w prywatnym szkockim domu: taki wytworzył się obyczaj. Gospodarze, mili starsi ludzie, dbali o swego gościa, ale w przyjaznej atmosferze tego domostwa powróciły ze zdwojoną siłą wspomnienia własnego. Jak żyją w okupowanym kraju żona i siedmioletnia już córka, Irena, jak sobie radzą? Nie wiedział o nich nic od chwili, kiedy z kartą mobilizacyjną w kieszeni wyszedł ze swego gdyńskiego mieszkania przy ulicy Śląskiej w dniu 24 sierpnia 1939 roku. Minął już rok. To, co wydarzyło się w tym czasie, przechodziło wszelkie pojęcie. Padła Norwegia, potem Dania, Holandia i Belgia. Kiedy jeszcze w szpitalu dowiedział się o błyskawicznym przemarszu Niemców przez Francję i o jej niesławnym upadku, odczuł jakaś bezsensowną mściwą radość: Taka potęga, a wytrzymała niewiele dłużej niż my! Trzeba to było tak się puszyć? Jednocześnie i on, i inni zdali sobie wówczas sprawę, że cały ogrom hitlerowskiej, wojennej machiny obróci się teraz wyłącznie przeciw Anglii i że sprawa ich powrotu do kraju ma szanse tylko wówczas, jeśli Anglia zdoła się tej potędze oprzeć. A w to trudno było uwierzyć... Mijały jednak tygodnie, a samotna wyspa wciąż trwała mimo zmasowanych, o niespotykanej sile ataków hitlerowskiej Luftwaffe na cały kraj. Komunikaty radiowe i gazety wciąż donosiły o ciężkich walkach powietrznych z przeważającymi siłami wroga - niejednokrotnie padały w tych komunikatach polskie nazwiska walczących pilotów. Wytworzyła się wtedy wokół nich, rannych marynarzy polskich, jakaś
szczególna atmosfera życzliwości i podziwu, tak różna przecież od tej wyniosłej oschłości, z jaką spotykali się u Anglików jeszcze w wiele miesięcy po przybyciu do tego kraju. Najlapidarniej ujął to jeden ze szpitalnych towarzyszy niedoli: - Tacy lordowie muszą dopiero mocno dostać w tyłek, żeby zmądrzeli... Była ich z początku dość liczna, polska grupka, ale wreszcie Wizner, jeden z najciężej rannych podczas zatopienia „Groma”, i stąd przerzucany z jednego szpitala specjalistycznego do drugiego, pozostał sam. Zwolnienie przyjął jak wybawienie. Bez większego też żalu pożegnał swych szkockich gospodarzy: chciał znów po prostu być wśród swoich. Wyruszył więc z Edynburga do Plymouth pełen nadziei: wreszcie w tej wielkiej, polskiej bazie znajdą chyba dla niego jakieś miejsce, póki w pełni nie powróci do zdrowia... Baza mieściła się na przedwojennym, pasażerskim transatlantyku „Kościuszko”, przemianowanym z powodu wojny na ORP „Gdynia”. Zakotwiczona na redzie w pobliżu Devenport stanowiła swoistą „polską wyspę”, o czym Wizner miał się rychło przekonać. Sporo czasu zajęło mu w początkach rozeznanie się w całej tej „wieży Babel”, jaką stanowił ORP „Gdynia”. Mieściła się tu bowiem Szkoła Podchorążych Marynarki Wojennej ze wszystkimi trzema wydziałami: pokładowym, mechanicznym i administracyjno-gospodarczym (a na każdym po trzy roczniki podchorążych), Szkoła Specjalistów Morskich, przygotowująca podoficerów, Kadra Marynarki Wojennej, prowadząca podstawowe przeszkolenie ochotników, i 4 wreszcie Kancelaria Ewidencyjna, zajmująca się zaciągiem i wymianą załóg, oraz Rezerwowa Grupa Oficerów, oczekujących tu na swe przydziały. Wraz ze stałą załogą kłębiło się w przepastnych wnętrzach starego „Kościuszki” blisko 800 ludzi. Dość, żeby się zagubić... Wizner niezbyt dokładnie wiedział, co tam lekarze napisali mu w papierach, toteż przydział do Kadry Marynarki Wojennej przyjął ze zdziwieniem: był przecież wykwafilikowanym specjalistą okrętowym, artylerzystą. Dowódca Kadry, kmdr por. Tadeusz Mindak, wyłożył mu rzecz jasno: potrzeba instruktorów, będziesz szkolił. Już po paru dniach miał dość. Kadra Marynarki Wojennej była wyjątkowo specyficznym tworem. Zorganizowana w obozie Coëtquidan w Bretanii, gdzie było najwięcej młodych ochotników do służby na morzu, zarówno spośród przedwojennej, jak i wojennej emigracji polskiej, przeniesiona została na ORP „Gdynia” dopiero pod koniec kwietnia 1940. Ze zdumieniem słuchał Wizner niezrozumiałej francuszczyzny swoich podwładnych, polskich marynarzy: okazało się, że wielu niemal zupełnie nie umie mówić po polsku. Byli to jednak chłopcy chętni i pełni zapału, choć absolutnie nieprzywykli do „polskiej dyscypliny”, ale nie to w końcu było najgorsze. Do Kadry zbiegło się także trochę „niebieskich ptaków” ze wszystkich stron świata, marynarzy ze statków handlowych i rozmaitych poszukiwaczy przygód, ludzie obeznanych już z morzem i okrętami, jak i zupełnych nowicjuszy. Jaki taki porządek zrobił dopiero komandor Zajączkowski, były dowódca Flotylli Pińskiej, kiedy objął dowództwo ORP „Gdynia”. Kazał usunąć ścianki działowe kabin, tworząc wielkie, łatwe do skontrolowania pomieszczenia, rozdać hamaki, a przy okazji przetrzebić tych najgorszych... Nie wszystkich. Napotykał ich Wizner jeszcze dość często i brało go obrzydzenie: ci tutaj „dekowali” się wtedy, kiedy oni ginęli na „Gromie” i „Orle”. Nie umiał znaleźć z nimi wspólnego języka. Poprosił o przeniesienie na prawdziwy okręt. Poszła akurat wieść, że w Clydebank przekazują Anglicy Polskiej Marynarce Wojennej nowy niszczyciel, ORP „Piorun”. Więc tam. Było mnóstwo korowodów, głównie z lekarzami. Twierdzili, że nie nadaje się do służby na okręcie. On się jednak uparł i teraz dojeżdżał właśnie do Glasgow. Za oknami wagonu migały już domy przedmieść, spowite listopadową mgłą: z Glasgow do bazy w Greenock bliziutko. Ściągnął z półki swój marynarski worek i aż pociemniało mu w oczach od dojmującego bólu w kręgosłupie. Zarzucił go jednak na ramię. Przed drzwiami wagonu siwy konduktor pożegnał go, salutując „po polsku” - dwoma palcami do daszka. - Rany boskie! „Grom”?! Wizner wie, że to niemożliwe, ale to pierwsze wrażenie, kiedy spośród innych, cumujących u nabrzeży, okrętów wyłuskał wzrokiem właśnie ten pod biało-czerwona banderą. Wrosły mu tamte kształty w pamięć. Ten zresztą okręt, nowiutki, lśniący od świeżej farby, ma bardzo podobną sylwetkę. Wprawne oko natychmiast jednak wychwytuje różnice: inny, węższy komin, inny pomost, mniej wyniosły i groźny (to dzięki niemu brano nieraz „Groma” za lekki krążownik), brak drugiej baszty artyleryjskiej na rufie, inne rozmieszczenie broni „pelot”. W ogóle inny, ale niebrzydki: tylko czy zdoła mu zastąpić „Groma”? U szczytu trapu nowe zaskoczenie. Chwytają go silne ramiona, ściskają poklepują:
- Karol! Toś ty się, bracie, wylizał? I nagle wokół same serdecznie znajome twarze - artylerzyści: Paweł Górski, Bolek Kempiński i Kazik Gorlach, dalmierzysta Norbert Grosicki, monorzysta Władek Iwanicki, sygnalista Edek Dolecki... Całują się po polsku, „z dubeltówki”. - Dobrze, że jesteś! My tutaj prawie wszyscy z „Groma”... Następna niespodzianka w kabinie pierwszego oficera artylerii: toż to ten sam Kazimierz Hess, pod którego dowództwem władowali wtedy, pod Narvikiem, prawie 500 pocisków w niemieckie pozycje na brzegu, zanim... Tyle, że dziś już nosi na rękawach trzy kapitańskie galony. I drugi oficer artylerii, podporucznik Wiktor Grochowicz: razem byli na szpitalnym okręcie „Atlantis”, razem z początku w szkockim szpitalu. Był jedynym rannym oficerem spośród kadry „Groma”. - No to znów witamy w rodzinie! Roboty nie zabraknie. Późnym wieczorem w pomieszczeniu podoficerskim „Pioruna” walne, towarzyskie zebranie. Okazuje się, że wśród 220 ludzi załogi większość stanowią oni, właśnie z „Groma”. Jest jeszcze drugi oficer broni podwodnej, porucznik Stanisław Kince, tu już „pierwszy”. Są jeszcze swoi w maszynie, w artylerii... - Uratowało się wtedy stu trzydziestu - wylicza ktoś - w tym dwudziestu czterech rannych. Pięćdziesięciu dziewięciu pozostało tam na zawsze... Milkną. Każdy z nich ma teraz wyraźnie przed oczami twarze tych, z którymi żyli najbliżej, dzielili pomieszczenie, stanowiska bojowe. - Eh! Przydałoby się wypić za nich po kropelce... - A i Józek Drąg też już do nas nie wróci - wtrąca Wizner. - Amputowali mu w szpitalu tę oderwaną nogę do końca, a i z drugą było źle. Kiwają głowami: ciężka sprawa. Zostać kaleką tu, na obczyźnie? Chyba że zajmie się nim Marynarka, ale co to za życie? Nimi, uratowanym z „Groma” i zdrowymi, zajęto się szybko. Owszem, były jakieś urlopy. Potem oczekiwanie w bazie w Plymouth i wreszcie, gdzieś w połowie lipca podniesienie polskiej bandery na nowym okręcie, ORP „Ouragan”. - Przyjęliśmy go, rozumiesz, od Francuzów. Czasowo. Chłopie, co to był za trup! Zbudowany w tej samej, francuskiej stoczni, co nasza „Burza”, ale o całe pięć lat starszy! Wszyściutko się na nim już sypało, a i Francuzi zostawili go nam w takim stanie, że tylko siąść i płakać... - Natyraliśmy się jak dzikie osły! - Pojęcia nie masz, ledwo na próbę odbiliśmy od nabrzeża, a już trzeba było wracać, bo awaria! - I jeszcze „żabojady” życzyły sobie, aby obok naszej bandery nosić ich... - W dzień, bracie, roboty było po uszy, a w nocy służba przy „pelotkach”. Na Plymouth były wtedy naloty co noc... - I odetchnęliśmy nareszcie, kiedy przyszła wiadomość, że tu, w Clydebank, Anglicy zwodowali nowy okręt i oddadzą go nam w zamian za „Groma”... - Zmykaliśmy z tego „Ouragana”, aż się kurzyło! - Bo, uważasz, po ichniemu „thunderbolt”, to tyle samo, co u nas „grom” albo „piorun”... - E, tam! Nasz „Piorun” miał się najpierw nazywać „Nerissa”... - Ale zostało po naszemu: „Piorun”. Nie tak, jak z „Garlandem”. Tam pozostała angielska nazwa... - Bo „Garland” był pierwszym okrętem, co go nam oddali, jeszcze trzeciego maja tego roku, na Malcie. Akurat na dzień przed zatopieniem „Groma”... - A poza tym to już stary okręt, z trzydziestego piątego roku. Nie to, co nasz! Prosto ze stoczni John Brown, wodowany siódmego maja... - A banderę podnieśliśmy dopiero co, piątego listopada. Ale była pompa! - Tylko, że gdzie mu tam do naszego „Groma”... Wizner mógł się tylko przysłuchiwać ożywionej dyskusji, jaka wybuchła wokół wad i zalet nowego okrętu. Dowiedział się z niej, że wprawdzie „Piorun” jest o dwa metry krótszy od liczącego sobie 114 m długości „Groma” i nieco węższy, ale ma za to większą wyporność - 2320 t. „Grom” przy tym był szybszy o całe 3 węzły, bo „Piorun” mógł wyciągnąć ich najwyżej 36. - Ale za to - perorował któryś z obrońców nowego okrętu - „Piorun” ma większy zasięg pływania! Zabrano się i do uzbrojenia. „Piorun” nosił 6 dział artylerii głównej kalibru 120 milimetrów, a jego broń przeciwlotnicza składała się z jednego działa 102 milimetry, 4 dział czterdziestomilimetrowych oraz 4 działek dwudziestomilimetrowych. Miał ponadto jedną pięciorurową wyrzutnię torpedową kalibru 533 milimetry oraz sześć wyrzutni bomb głębinowych, dwie na rufie i cztery burtowe. W porównaniu z utraconym „Gromem” jego uzbrojenie przeciwlotnicze było znacznie silniejsze; tamten miał tylko dwa podwójne działa czterdziestomilimetrowe i dwa „enkaemy”. Artylerzyści przypominali jednak, że „Grom”
miał jedną lufę artylerii głównej więcej: siedem. - Ale nasz „Piorun” ma za to „ar-di-ef”! Ten argument jakby przeważył szalę. Nikt z nich jeszcze dotąd, co prawda nie doświadczył, na czym praktycznie polega działanie radaru i jaka jest jego przydatność na morskich wojennych szlakach, ale wokół tej najnowszej i ściśle tajne broni narosła już cała legenda. Móc dostrzec wroga z dużej odległości w powietrzu i na morzu, w dzień i w nocy... Kilka następnych dni upłynęło Karolowi na gorączkowej krzątaninie, która zresztą wrzała na całym okręcie. Uzupełniano wyposażenie i zapasy, przybywali ostatni członkowie załogi, kręcili się jeszcze stoczniowcy, usuwając drobne usterki. Okręt miał lada dzień przejść do bazy w Scapa Flow, by odbyć tam bojowo-morską zaprawę, podstawowy i twardy egzamin zgrania wszystkich okrętowych mechanizmów, a w szczególności załogi. Dlatego też we wszystkich działach bojowych mocno „podkręcano śrubę”, aby wypaść tam jak najlepiej. Oceny ze Scapa Flow decydowały bowiem, czy okręt może już czy też jeszcze nie wejść do służby. W tym czasie Wizner widział dowódcę okrętu, komandora porucznika Eugeniusza Pławskiego, zaledwie kilka razy i to przelotnie. Zresztą nawet i ci, którzy przesłużyli pod jego komendą tamte kilka miesięcy na ORP „Ouragan”, też nie umieli o nim nic konkretnego powiedzieć. On sam nie spotykał go nigdy przedtem, ale też i nie kwapił się, aby go bliżej poznać. Dowódca, to zawsze dowódca, a w takim gorącym okresie najłatwiej trafić na jego zły humor. Miał zresztą dość zajęć przy działach: obaj oficerowie artylerii „Pioruna” wyciskali ze swych podwładnych siódme poty. Po półrocznej przerwie, spędzonej na tułaczce po szpitalach i zakończonej przykrymi doświadczeniami na ORP „Gdynia”, powrót na okręt i między przyjaciół mocno podreperował Wiznera na duchu. Poczuł się znów potrzebny, przydatny. Rzucił się zresztą od razu i z pasją w przyspieszony rytm okrętowej służby, jakby chciał nadrobić wszystkie te utracone miesiące. Szybko jednak spostrzegł, że choć wróciła natychmiast dawna, pełna znajomość morskiego, artyleryjskiego rzemiosła, to nie wróciła dawna sprawność. Wiele razy dziennie ostry, przeszywający ból w krzyżu dawał mu znać, że znów wykonał zbyt gwałtowny ruch. Szczególnie dotkliwie cierpiał przy działoczynach, gdzie zwijać się trzeba było jak w ukropie. Dostrzegli to przełożeni. Już po kilku dniach wezwał go do siebie kapitan Hess i palnął bez ogródek: - Z tym kręgosłupem to nie przelewki. Postanowiliśmy więc tak: mamy tu, na pokładzie „ar-di-ef” i na razie angielskich operatorów. Potrzebujemy własnych. Trzeba iść na kurs. Po kursie oczekujemy z powrotem i to jak najszybciej... Rozdział II Dwudziestego drugiego marca 1941 roku wielki admirał Trzeciej Rzeszy Erich Hans Albert Raeder przeżywał swój kolejny wielki dzień. Oto do portu w Breście weszły tego dnia pancerniki „Scharnhorst” i „Gneisenau” po dwumiesięcznej, zwycięskiej kampanii na Atlantyku. Zresztą w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy naczelny dowódca Kriegsmarine miał wiele takich radosnych dni i mnóstwo powodów do zadowolenia. Tych zupełnie zaś szczególnych było kilka: dzień, w którym zakończyła się kampania na Bałtyku przeciw Polsce, kiedy zespoły okrętów Kriegsmarine wykonały błyskawicznie i precyzyjnie ogromną operację „Weserübung Nord” - wysadzenia desantu w Norwegii - oraz wtedy, kiedy Naczelne Dowództwo w Berlinie musiało uznać, że operacja rozgromienia Anglii z powietrza siłami Luftwaffe skończyła się w zasadzie niepowodzeniem. Rzecz jasna, że swą radość z tej ostatniej okazji ukrywał nadzwyczaj starannie, ale przeżywał ją bardzo głęboko: fiasko planów marszałka lotnictwa Rzeszy potwierdzało przecież słuszność jego własnych koncepcji strategicznych. Twierdził bowiem zawsze, że Anglią można zawładnąć jedynie drogą wielkich operacji morskich, dusząc ją w kleszczach blokady, odcinającej wszelkie morskie drogi zaopatrzenia. W ten sposób ostateczne zajęcie wygłodzonej i pozbawionej podstawowych surowców wyspy będzie tylko formalnością. Forsowaną zaś przez Göringa i samego Hitlera koncepcję powalenia Anglii zmasowanymi nalotami bombowymi uważał za zwykłe awanturnictwo i chęć przypodobania się führerowi, który tak przecież lubił „wojny błyskawiczne”... Owszem, wiedział o tym, że w kuluarach sztabów ocenia się owe próby przeforsowania strategicznych koncepcji „morskich” lub „powietrznych” jako zwykłe zabiegi, zmierzające do zdobycia przychylności głównodowodzącego dla jednego lub drugiego rodzaju wojsk, a także osobiście dla ludzi stojących na ich czele. Raeder nawet przed sobą samym nigdy nie przyznawał się do tego. Bardzo wysoko cenił własne kwalifikacje wojenno-morskie, a „grubym Hermannem” po prostu pogardzał, uważając go za karierowicza i
dyletanta. O jakimkolwiek współzawodnictwie z takim człowiekiem nie mogło być przecież mowy - kiedy on, Raeder, kończył pierwszą wojnę światową w stopniu komandora i na stanowisku szefa sztabu dowódcy dywizjonu krążowników liniowych, tamten był zaledwie mizernym pilotem... Śledził więc też uważnie przebieg powietrznej bitwy o Anglię, jak nazwali ją sami wyspiarze, ale realizował równocześnie własne plany. Wysłał na morze wszystkie U-booty z kategorycznym rozkazem niszczenia każdego statku, który nosi brytyjską banderę lub tylko zmierza do brzegów Albionu. Po nich zaś rajdery. To był jego ulubiony pomysł. Koncepcję użycia wielkich okrętów, pojedynczo lub w grupach, na dalekich, oceanicznych szlakach przeciw zespołom statków handlowych z zaopatrzeniem opracował sam i uważał za najbardziej skuteczną. Poszły więc na morze kolejno: pancernik „Admirał Scheer”, na północny Atlantyk, a potem aż na Ocean Indyjski, ciężki krążownik „Admirał Hipper”, krążowniki pomocnicze „Thor”, „Atlantis” i „Pingwin”. Potem przystąpił dopiero do kolejnej, nakazanej operacji, do gromadzenia we francuskich portach nad brzegami kanału La Manche wielkiej armady desantowej. Miała ona uderzyć wówczas, kiedy Anglia załamie się pod ciosami lotniczych bomb. Rozpoczęta 8 sierpnia 1940 roku ogromna akcja Luftwaffe wciąż jednak nie dawała spodziewanych efektów. Anglicy bronili się rozpaczliwie, straty w kosztownym sprzęcie lotniczym i ludziach były coraz większe... Flotylle desantowe rdzewiały na cumach u francuskich wybrzeży i nie widać było żadnych oznak obiecanego przez Hermanna Göringa „błyskawicznego zwycięstwa”. Fabryki lotnicze w Rzeszy pracowały pełną parą, coraz trudniej też było skompletować załogi. Nad Anglię zaczęli latać młodzi, pospiesznie przeszkoleni ludzie i wciąż zwiększała się liczba tych, którzy nie wracali. Nieprzyjaciel za to zdawał się krzepnąć i nabierać sił, a Raeder, przeglądając tajne meldunki, wiedział po prostu, że to prawda. I coraz częściej spotykał w nich nazwiska polskich pilotów... Wreszcie po 85 dniach tych zmagań, gdzieś w początkach listopada Hitler powiedział: „Basta...” Koncepcja Göringa zawiodła. Przyszła nareszcie kolej na Raedera. Teraz on i Kriegsmarine mieli przejąć główną rolę. Los zgotował wówczas Raederowi znakomitą okazję do zaprezentowania się Hitlerowi z jak najlepszej strony: oto, w dniu 5 listopada 1940 roku, przyszedł do Berlina meldunek z pancernika „Admirał Scheer” o pogromie brytyjskiego konwoju „HX-85” koło Islandii. Dane, rozgłoszone natychmiast przez hitlerowską propagandę, były mocno wyolbrzymione, ale wystarczała rzeczywistość; korsarski okręt zatopił 6 statków z tego konwoju o łącznym tonażu blisko 40 tys. BRT oraz pomocniczy krążownik angielski „Jervis Bay”, który z bezprzykładnym męstwem bronił eskortowanych jednostek. Teza o wielkiej przydatności rajderów w blokadzie Anglii znalazła na swe poparcie poważne argumenty. Raeder triumfował. Przy końcu grudnia 1940 roku sztab Kriegsmarine wysłał na nową wyprawę korsarską potężny zespół - pancerniki „Scharnhorst” i „Gneisenau”, ale ta zakończyła się szybko: już na Morzu Norweskim zawiodły maszyny „Gneisenaua” i oba wielkie okręty musiały wrócić do bazy. Wyszły z niej ponownie 11 stycznia 1941 roku i powróciły dopiero 22 marca - właśnie do Brestu. Tym razem wielki admirał Rzeszy miał dla Hitlera znakomite meldunki: oto obydwa te rajdery w ciągu dwumiesięcznej wyprawy zdołały zatopić łącznie 19 statków alianckich - tankowców i frachtowców, a trzy udało im się opanować i doprowadzić do Brestu jako pryzy. Zubożyło to flotę handlową przeciwnika o blisko 120 tysięcy BRT, nie licząc ogromnej wartości przewożonych ładunków. Powróciły wtedy również do baz inne rąjdery i to z wcale niemałymi sukcesami. Oto „Admiral Scheer” zapisał na swym koncie łącznie 16 zatopionych statków, krążownik pomocniczy „Thor” - 11, „Atlantis” - 22, „Pingwin” -17. Znamienna była też inna rzecz - bez strat własnych! Ani razu nie udało się okrętom brytyjskim osaczyć któregokolwiek rajdera, choć przecież nie ulegało wątpliwości, że cała ogromna Home Fleet uganiała się za nimi po morzach i oceanach. Jeśli zaś zważyć, że miała do dyspozycji samoloty zwiadowcze dalekiego zasięgu, że działał wywiad, że angielskie okręty wojenne były przecież informowane o pozycjach korsarzy, choćby przez atakowane statki, że flota brytyjska wreszcie blokowała podejścia do niemieckich baz... W tym, że rajdery niemieckie potrafiły wyjść z baz na ocean działać tam z sukcesami i bezpiecznie powrócić, dopatrywał się Raeder słabości angielskiej floty: czyżby zmierzch „królowej oceanów”? Fakty te stanowiły także niezbity dowód wysokich umiejętności niemieckich oficerów, dowodzących okrętami. O tym zaś, że Trzecia Rzesza ma wspaniałą nowoczesną flotę wojenną Raeder nie wątpił ani przez chwilę. Sam był jej współtwórcą sam na długo jeszcze przed wojną zwalczał ograniczenia nałożone na nią przez Traktat Wersalski i inne zobowiązania. Teraz już nikt w Oberkommando der Wehrmacht nie miał wątpliwości: tędy droga do pokonania niepokornej wyspy! Raeder zaś i kierowany przez niego Seekriegsleitung - sztab naczelny Kriegsmarine - zabrali się do przygotowywania nowej wyprawy. Ta miała zaćmić wszystkie dotychczasowe potęgą i rozmachem. W teczkach sztabowych otrzymała ona skromny kryptonim „Rheinübung” - „ćwiczenie reńskie”. Liczono przy tym, że pojawienie się większych sił Kriegsmarine na Atlantyku spowoduje
odwołanie z Morza Śródziemnego choćby części eskadry gibraltarskiej, która tak skutecznie blokuje morskie szlaki zaopatrzenia dla Korpusu Afrykańskiego generała Rommla. Tym razem Raeder postanowił sięgnąć po najmocniejsze atuty. W planowanej wyprawie udział wziąć miały najpotężniejsze okręty - „Scharnhorst” i „Gneisenau”, a obok nich najnowszy superpancernik - „Bismarck”. Superpancernik „Bismarck” liczył sobie 251 metrów długości, 36 metrów szerokości, a jego pełna wyporność bojowa wynosiła 50950 ton! Ta monstrualna góra najprzedniejszej stali poruszała się ponadto po morzu z prędkością 31 węzłów, dzięki maszynom, których moc wynosiła ponad 150 tysięcy koni mechanicznych. Zasięg pływania tego pancernika był niespotykanie duży i przy ekonomicznej prędkości 16 węzłów wynosił blisko 10 tysięcy mil morskich. Nie mniej potężne było uzbrojenie. Na swoich pokładach „Bismarck” nosił 8 dział artylerii głównej o kalibrze 380 milimetrów, 12 dział kalibru 150 milimetrów, 16 „stopiątek”, 16 przeciwlotniczych dział 37 milimetrowych oraz 12 dział kalibru 20 milimetrów. Wyposażony był również w dwie katapulty do wyrzucania w powietrze samolotów, których pod pokładem „Bismarcka” znajdowało się sześć. Niespotykane też było jego opancerzenie. W linii wodnej grubość pancerza wynosiła 320 milimetrów, pokład okrywała 100-milimetrowa skorupa świetnej stali, pomost bojowy chronił pancerz aż 350- milimetrowy, a działa artyleryjskie tkwiły wśród 220- i 100-milimetrowej grubości ścian. Zastosowano też przy budowie i wyposażeniu tego okrętu wszystkie najnowsze wynalazki z dziedziny techniki budownictwa okrętowego: specjalny system grodzi i zbiorników zapewniał niezatapialność, a mnóstwo urządzeń z zakresu elektroniki ułatwiało nawigację, łączność i skuteczną obsługę uzbrojenia. O ogromie tego pancernika świadczyć też może liczebność jego załogi: składał się ona z 2400 oficerów i marynarzy. W dniu wejścia do służby był to największy ze znanych wówczas okrętów wojennych na świecie. W kwietniu 1941 roku, kiedy w berlińskich gabinetach Seekriegsleitung przygotowywano plany operacji „Rheinübung”, na pokładzie pancernika dobiegały końca prace nad zgraniem całej załogi i przygotowaniem okrętu do pierwszego, bojowego rejsu. Od chwili podniesienia bandery mijało już osiem miesięcy, spędzonych na ćwiczebnym pływaniu i strzelaniach głównie na środkowym Bałtyku. Leżał ten akwen praktycznie poza zasięgiem lotnictwa brytyjskiego, cieśniny duńskie broniły dostępu okrętom, a ponadto stąd pancernik miał najbliżej do swej bazy. Była nią Gdynia. W oficjalnych dokumentach hitlerowskich – Gotenhafen. Kiedy Raeder otrzymał meldunek, że „Bismarck” jest już gotów do akcji, wydał rozkaz: „Wykonać »Rheinübung«”! Pierwsza część planu była prosta: „Bismarck” przejdzie z Bałtyku przez Morze Północne na Atlantyk, a tam dołączą do niego „Scharnhorst” i „Gneisenau”, które powinny niepostrzeżenie wyjść z Brestu. Dalej zaś... Tym razem nie było żadnego „dalej”. Plan spalił na panewce, a przyczynił się do tego silny nalot bombowców brytyjskich na Brest. Dobrze wymierzone bomby spadły na pancernik „Gneisenau”, powodując poważne uszkodzenia. Okręt wymagał gruntownego remontu. „Scharnhorst” ocalał, ale za to w jego maszynowni wciąż trwały prace nad usunięciem skomplikowanej awarii i nie mogło być mowy o wyjściu na morze. Raeder nie rezygnował. Zmodyfikował tylko pierwotne plany. Zamiast obu pancerników postanowił przydzielić „Bismarckowi” do asysty ciężki krążownik „Prinz Eugen”. Na nieśmiałe protesty wyznaczonego na dowódcę tego zespołu admirała Günthera Lütjensa, który proponował odłożyć operację do czasu odzyskania pełnej sprawności przez oba uszkodzone pancerniki, odpowiedział ostro, że czas nagli: latem przejście „Bismarcka” na Atlantyk stanie się bardzo trudne, jeśli w ogóle nie niemożliwe... Wielki admirał nie przepadał zresztą za Lütjensem i miał o nim nie najlepsze zdanie. Szczególnie nie mógł mu zapomnieć bezsensownego, jego zdaniem, dowodzenia na Bałtyku w „kampanii polskiej”, kiedy tamten był dowódcą zespołu niszczycieli: jak można było tak haniebnie dać się postrzelać przez Polaków i to z okrętów stojących w helskim porcie na cumach, pozbawionych możliwości manewrowania? Ile to trzeba było potem zabiegów, żeby nie zdradzić się przed światem, że jeden z niemieckich, dużych niszczycieli został wtedy zniszczony, a drugi poważnie uszkodzony? Do tych pretensji dołączyła się teraz jeszcze nowa: otóż Lütjens, dowodzący ostatnią korsarską wyprawą „Scharnhorsta” i „Gneisenau”, urósł nagle na bohatera, którego przyjmował i odznaczył sam Hitler... I Raeder nie czekał dłużej. Niezwłocznie przedstawił swój nowy plan Hitlerowi i natychmiast uzyskał nań zgodę. Fiihrer obiecał również odwiedzić „Bismarcka” przed wyjściem na operację. Dotrzymał słowa. Dwunastego maja 1941 roku przybył do Gdyni i do zgromadzonej na głównym pokładzie pancernika załogi wygłosił krótkie przemówienie. Nie szczędził w nim klątw i gróźb pod adresem „zdradzieckiej Anglii” i życzył załodze wszelkiej pomyślności...
Wyjście okrętów z Gdyni wyznaczono na noc z 18 na 19 maja 1941 roku. Termin ten, jak również cel rejsu, utrzymywany był w największej tajemnicy, ale zarówno załoga jak i portowcy, obsługujący gdyńską bazę Kriegsmarine, domyślali się, że okręty ruszą niebawem i to na odległe szlaki. Świadczyły o tym ogromne ilości amunicji, żywności i wszelkich zapasów, nie wyłączając medykamentów, które ładowano na te okręty w gorączkowym tempie. Ludzie morza znają się na tym i potrafią bezbłędnie odgadnąć, kiedy okręt wychodzi jedynie na ćwiczenia a kiedy na bój. Osiemnastego maja po południu odbyły się na pokładach „Bismarcka” i „Prinz Eugena” zbiórki załóg. Przeglądu dokonał dowódca eskadry, admirał Lütjens, w towarzystwie dowódcy „Bismarcka”, komandora Lindemanna. Potem wygłosił do obu załóg krótkie przemówienie, posługując się mikrofonem rozgłośni okrętowej „Bismarcka”: mówił w nim o znakomitych walorach bojowych obu okrętów i porównywał je z okrętami brytyjskiej Home Fleet - „floty ojczyźnianej”. Potem obydwa okręty, najpierw „Prinz Eugen”, a po nim „Bismarck”, rzuciły cumy i wyszły na gdyńską redę. Stanęły tam na kotwicach i do późnego wieczora można było obserwować z miasta ich potężne sylwety. Rankiem dnia następnego reda była już pusta. Jeszcze tego samego wieczora, kiedy oba okręty tkwiły na gdyńskiej redzie, pewien człowiek przyszedł do jednego z miejskich urzędów pocztowych i wysłał stamtąd list do Szwajcarii. Ani adresat, ani tym bardziej zwykła banalna treść listu nie budziły podejrzeń nawet, jeśli przejrzałby go bardzo dokładnie któryś z pocztowych cenzorów Rzeszy. Następnego dnia rankiem ten sam człowiek, wśród tłumu innych, przechodził bramę gdyńskiego portu. Pozdrowił strażników, okazał przepustkę, odbił kartę zegarową: po prostu pracował tam od dłuższego czasu. W dwa dni później szwedzki krążownik „Gotland”, patrolujący wody Kattegatu, dostrzegł „Bismarcka” i „Prinz Eugena”. Zgodnie z regulaminem swego neutralnego kraju nadał o tym wiadomość do swej bazy przez radio - tekstem otwartym. Pewien kupiec drzewny z Göteborga łowiąc ryby zauważył dwa duże okręty wojenne w towarzystwie aż jedenastu statków handlowych. Tego samego dnia doniósł zwykłym telegramem swojemu kontrahentowi w Londynie, że: „Kopalniaki i deski drożeją co najmniej o jedenaście punktów”. Wszystkie trzy wiadomości zbiegły się w końcu w jednym miejscu, w wydziale wywiadu Admiralicji Brytyjskiej. Nie było najmniejszych wątpliwości: eskadra niemiecka wyszła na Morze Północne. Nie wiadomo było tylko, gdzie się obecnie znajduje, dokąd konkretnie zmierza i w jakim celu. Możliwości było wiele. Mógł to być konwój, idący z zaopatrzeniem do niemieckich garnizonów w portach okupowanej Norwegii albo flotylla desantowa, której celem mogły być równie dobrze Wyspy Owcze, Islandia jak i Szpicbergen. Mogły też oba okręty wojenne zmierzać po prostu na Atlantyk, aby tam uprawiać korsarski proceder... Najpilniejszą więc sprawą było odszukać wroga. Poszły patrole nawodne i lotnicze na tzw. Drogę Duńską między Grenlandią a Islandią i pod wybrzeża Norwegii. Piloci mieli więcej szczęścia: dnia 21 maja wypatrzyli i sfotografowali niemiecką eskadrę na wodach Grimstadfjordu, niedaleko Bergen. Zdjęcia lotnicze nie pozostawiały cienia złudzeń: był to „Bismarck” i ciężki krążownik typu „Admirał Hipper”. Dwie dalsze wiadomości wyjaśniły sprawę do końca: eskadra szykuje się do „skoku” na Atlantyk. Obie pochodziły z wiarygodnych źródeł: jedna przyszła drogą radiową od członka norweskiego ruchu oporu, a druga od dezertera z załogi „Bismarcka”. Ten dotarł już do Göteborga i tam, absolutnym zbiegiem okoliczności, trafił na polskiego konsula w tym mieście. Z jego słów wynikało niezbicie, że zadaniem obu okrętów jest niszczenie konwojów na oceanicznych szlakach... Bazujące w Scapa Flow okręty angielskiej Home Fleet pod dowództwem admirała Johna C. Toveya zostały natychmiast postawione w stan ostrego pogotowia - i kolejno szły na morze. Dnia 22 maja sytuacja wyglądała tak: na „Drodze Duńskiej” patrolował zespół kontradmirała Wake- Walkera w składzie dwóch ciężkich krążowników - „Suffolk” i „Norfolk”, pomiędzy Islandią a Wyspami Owczymi trzy krążowniki - „Arethusa”, „Manchester” i „Birmingham”, a 2 eskadra krążowników liniowych pod dowództwem wiceadmirała Lancelota E. Hollanda miała rozkaz operować w rejonie Islandii, blokując szlaki wiodące obok tej wyspy na Atlantyk. W skład tego ostatniego zespołu wchodziły dwa okręty - najnowszy pancernik „Prince of Wales” oraz największy angielski okręt wojenny, krążownik liniowy HMS „Hood”. Sieć została postawiona ale przestwór morza jest ogromny. Czy uda się przeszkodzić korsarzom w wyjściu na ocean? Tam przecież zniknąć mogą na długie tygodnie i uderzyć potem w najmniej oczekiwanym czasie i miejscu... Na razie toczy się jeszcze ogromna gra nerwów - umiejętności prawidłowego przewidywania ruchów
przeciwnika i ripost z jego strony. Jeżeli nie uda się odnaleźć wrogiej eskadry... Anglii zależy na każdej tonie dostarczonych morzem towarów. To po prostu jej „być albo nie być”. „Bismarcka” i „Prinz Eugena” trzeba więc odnaleźć za wszelką cenę i za wszelką cenę zniszczyć. Dwudziestego trzeciego maja o godzinie 19.25 przychodzi do dowódcy Home Fleet z pokładu ciężkiego krążownika HMS „Norfolk” tak oczekiwany meldunek: „Bardzo pilne. Kontakt wzrokowy z nieprzyjacielem. Pancernik i krążownik. Przybliżony kurs... Czas nadania...” Są! Nikt w sztabie Home Fleet nie zna jeszcze okoliczności tego spotkania, nikt nie wie, że „Norfolk” dojrzał wroga z odległości 12 tysięcy metrów, że później „Bismarck” otworzył doń ogień, ale niecelny, i że zniknął potem w gęstej mgle. Wiadomo było jednak, że wrogi zespół krąży gdzieś w odległości kilkudziesięciu mil morskich na zachód od Cap Nord w Islandii... I wiadomo było, że nie może ujść. Rozdział III Na parę minut przed szóstą wykwita na rei masztu okrętu dowódcy flotylli barwny sygnał. Sygnalista, mat Edward Dolecki, odczytuje go półgłosem: - Przygotować się do odkotwiczenia o godzinie szóstej. Meldować gotowość... Oficer wachtowy kiwa głowa: - Dobra. Podnoś... Mat Dolecki szarpie flaglinką. Znaki rozpoznawcze ORP „Piorun” rozwijają się równo w połowie masztu. Tak trzeba to odpowiedź na sygnał dowódcy: „Gotowi”. Podnoszą też swoje znaki rozpoznawcze inne okręty zespołu: HMS „Sikh”, HMS „Zulu”, HMS „Maori”. Dowódca ORP „Piorun”, komandor porucznik Eugeniusz Pławski, ulokował się na zwykłym swoim miejscu, w załomie pomostu. Nie wtrąca się. Właściwie nie ma tu nic do roboty. Wszystko idzie utartym, tym samym od miesięcy, trybem. Za chwilę okręt dowódcy flotylli HMS „Cossack” oderwie się od nabrzeża, za nim kolejno pójdzie reszta. I „Piorun”. Stąd, z wysokości pomostu, widzi wachtę manewrową na dziobie i bosmana okrętowego. Tamten porozumiewa się z oficerem wachtowym na pomoście bez słów, oszczędnymi, niewielkimi ruchami rąk. Aha, rufa już „czysta”. Teraz sygnał do maszynowni: „wolno wstecz”. Trzyma jeszcze dziobowy szpryng. Już go zdjęli... Za burtą przesuwają się do tyłu znajome, wciąż te same, zabudowania dockyardu. Za nimi płowe, szkockie pagórki. Ta baza w Greenock jest ich domem, od kiedy tylko ORP „Piorun” dostał przydział do Western Approaches - dowództwa ochrony „zachodniego obszaru” Wyspy - mija już piąty miesiąc... Ranek jest bardzo chłodny, choć to prawie koniec maja. Artylerzyści przy dziale nr 2 tuż przed pomostem wyglądają jak kukły, opatuleni w „dufflecoaty” z wielbłądziej wełny i nieprzemakalne „oilskiny”. Oficerowie na pomoście przedstawiają się nie lepiej. Artylerzysta Grochowicz ma szyję owiniętą grubym szalem, na którym wisi mikrofon, a miękki hełm ze słuchawkami nasunął głęboko na oczy. „Torpedowy” Stasio Kince wbił na siebie chyba parę swetrów: jest dwa razy grubszy niż zwykle. Okręt sunie równo po spokojnej wodzie. Przed nimi jeszcze kawałek drogi, zanim wyjdą spośród skał w szerokie ujście rzeki Clyde. Pławski rzeczywiście nie ma tu nic do roboty. Każdy z tych tu, na pomoście, a i w większości z zakamarków okrętu wie doskonale co do niego należy, zna na wylot swój fach. Mają tę spokojną pewność siebie ludzi, dla których okręt i służba nie mają już żadnych tajemnic. A przecież w porównaniu z nim, człowiekiem już czterdziestosześciołetnim, to jeszcze zupełne „młodziaki”... Choćby pierwszy oficer artylerii, Hess, brak mu roku do trzydziestki. Promocja w 1933 roku, druga lokatą cały czas na kontrtorpedowcach. Zadziorny. To on najgłośniej hałasował na „Błyskawicy” już tutaj, w Anglii, przeciw nieudolności dowódcy, komandora Umeckiego, aż przenieśli go na „Groma”, a Umeckiego na ląd. Dwa lata tylko młodszy „torpedowy” Kince, jeszcze młodszy Grochowicz: ledwo skończył dwadzieścia pięć lat, a już rana i Krzyż Walecznych. Te krzyże mają zresztą i Hess i Kince, podoficerowie - artylerzyści: Górski, Gorlach, Adelman, Bryłka, sygnalista Dolecki i jeszcze paru innych. Strzelali już w tej wojnie... Albo jego zastępca, kapitan Ludwik Lichodziejewski: aż dziwne, że jakoś nie przypomina go sobie z kraju, choć tamten już przecież na okrętach i w stopniu oficerskim od 1928 roku. Zastępca dowódcy na „Gromie”, na którym przyszedł z Polski, zastępca na „Burzy”. Przenieśli go na tę „Burzę” tuż przed wyjściem „Groma” do Norwegii, ale z dawnej załogi zatopionego kontrtorpedowca nie ma nikogo, kto by na „Lichodzieja” pozwolił marne słowo powiedzieć. Lubią go i słuchają: jak on to robi? To fakt, że potrafi być wszędzie i wiedzieć o wszystkim, co dzieje się na okręcie, o wszystkim w porę pomyśleć i o wszystko
zadbać. Taki powinien być wreszcie zastępcą ale... Pławski już nieraz łapał się na tej myśli: ten okręt radziłby sobie doskonale również i bez niego. Przy takiej załodze... Tak, rzeczywiście, niewiele miał do roboty na tym pomoście, szczególnie teraz. Do miejsca spotkania ze statkami konwoju jeszcze kawał drogi. Dojdą sami. Prowadzi zresztą flagowy okręt komandora Viana, HMS „Cossack”. Rozejrzał się raz jeszcze wokół, a w przejściu rzucił oficerowi wachtowemu: - Schodzę do siebie. Jakby co, meldować. Nie, komandor porucznik Pławski nigdy nie cierpiał na kompleks niższości: wręcz przeciwnie. Kiedyś, w kraju, kiedy organizowała się dopiero Marynarka Wojenna, potrafił iść przebojem. Z petersburskiego Korpusu Morskiego „gardemarinów”, tego nad Newą, koło Mostu Mikołajewskiego, wyniósł w 1914 roku pierwszą oficerską gwiazdkę, a z wojny nieco doświadczenia. Przydało się to po powrocie do Polski, w 1919 roku. Nie dał się upchnąć w Komendzie Portu Wojennego Modlinie: wyrwał nad morze i był tam jednym z pierwszych. W 1927 roku już był kapitanem i dowodził kanonierką „Komendant Piłsudski”, potem okrętem podwodnym, a w roku 1932 był już dowódcą dywizjonu okrętów podwodnych. W awansach i funkcjach wyprzedzał gładko nawet o rok starszych kolegów z dawnych, petersburskich czasów. W pierwszych dniach tej wojny nosił już dystynkcje komandora porucznika i był szefem służby broni podwodnej w kierownictwie Marynarki Wojennej. Gdzie te czasy? Tkwi oto teraz w ciepłej kabinie dowódcy na dużym niszczycielu, jakim nigdy przedtem nie dowodził, i płynie między szkockimi pagórkami znów w nieznane. Wokół niego tkwią ludzie, zajęci swoimi sprawami, dzięki którym okręt ten porusza się i idzie we właściwym kierunku. Z wieloma z nich żyje już od pół roku i wciąż są tak samo dalecy jak na początku. Między sobą są inni. To prawda: są z jednej załogi. Z „Groma”. Do miejsca w którym znajdują się teraz, i on, i oni, przyszli różnymi drogami... I tamta noc z 6 na 7 września 1939 roku w Warszawie... Ewakuacja KMW. Szef, kontradmirał Jerzy Świrski, jak zawsze z kamiennym spokojem na twarzy. Kolumna aut jedzie przez Wisłę - na wschód. Kominy wypalonych wsi, zatory na drogach. Uchodźcy. Wreszcie Pińsk: to tak wygląda to „miejsce zesłania” dla mniej zdolnych lub niewygodnych oficerów marynarki? Budynek dowództwa Flotylli Pińskiej, na szerokich rozlewiskach wód Piny i Prypeci uzbrojone monitory i szybkie ślizgacze - glisery. „Będziemy bronić mostów i przepraw”... Szef KMW zamyka się z dowódcą Flotylli, komandorem Witoldem Zajączkowskim, w jego gabinecie. Potem znów w drogę. Zajączkowski jedzie już z nimi, w kolumnie samochodowej, ale część oficerów pozostała: mają jechać pociągiem. Kierunek: granica rumuńska. Oni przekraczają ją rankiem, 18 września. Szóstego października są już w Paryżu. Kontradmirał Świrski melduje się u ministra spraw wojskowych, generała Władysława Sikorskiego. W pięć dni później jest znów szefem Kierownictwa Marynarki Wojennej, które rozpoczyna swą działalność w paryskim hotelu „Regina”. Potem rozmowy z Anglikami. Kontynuacja tych wcześniejszych, z początku 1939 roku. Z dobrych pozycji. Oni, strona polska, dopełnili umów. Są już w Anglii trzy polskie kontrtorpedowce i jeszcze dwa, nie objęte ustaleniami, okręty podwodne. Kierownictwo Polskiej Marynarki Wojennej nie jest więc nim na papierze - ma okręty. Teraz kolej na Anglików: trzeba utworzyć bazę i ośrodki szkoleniowe, ustalić zasady współdziałania i operacyjnego podporządkowania okrętów, szczegóły organizacyjne i techniczne. Pławski tkwi w samym środku tych spraw. W połowie listopada 1939 roku oba rządy - polski na emigracji i brytyjski - podpisują ostateczną wersję umowy, regulującej zasady działania Oddziału Polskiej Marynarki Wojennej na terenie Anglii. Anglia da nowe okręty: później, po wojnie, będziemy się liczyć. Na razie trzeba przenieść KMW do Londynu. Pierwszego stycznia 1940 roku The Polish Navy Detachment w Londynie rozpoczyna działanie. Skład przedwojennego KMW jest wprawdzie zmniejszony o dwie trzecie, ale wszystko wydaje się toczyć starym, dawnym torem. Tak się wydawało, a tymczasem... Pławski do dziś nie może spokojnie myśleć o tamtym wydarzeniu. Dotknęło go ono bardzo boleśnie, pozostawiło żal, gorycz i gniew. Przecież kontradmirał Świrski chciał dobrze. Chciał stworzyć z obu okrętów Polski Dywizjon Okrętów Podwodnych. A że jemu postanowił powierzyć dowództwo? Przecież on sam szefa o to nie prosił. Potraktował to jako rozkaz, a tamci, cała kadra oficerska z „Wilka” i „Orła”, tamci po prostu go nie chcieli. Powiedzieli mu to wręcz, a ponadto odwołali się do szefa KMW. I kontradmirał Świrski cofnął swój rozkaz. Inna sprawa, że wezwał potem dowódców obu „podwodniaków” i rozmawiał z nimi osobno, bardzo ostro. Rzecz jednak w tym, że niektórzy późniejsze, zagadkowe samobójstwo dowódcy „Wilka”, komandora podporucznika Bogusława Krawczyka, jęli wiązać z tą właśnie rozmową... Nie, klimat wokół londyńskich dowództw po niespełna roku życia na emigracji stał się nie do zniesienia. Dusił. Dlatego też Pławski chwycił pierwszą nadarzającą się okazję - tamtego cholernego „Ouragana”... Kiedy tylko zobaczył go przy nabrzeżu w Plymouth, wiedział, że wpadł. Oględziny wnętrza dobiły go
ostatecznie. Była to kupa złomu, a on był, niestety, jej dowódcą. Całe trzy miesiące, od dnia 18 lipca kiedy podniósł polską banderę, zeszły na nieustających remontach. Czuł się bardziej kierownikiem warsztatu ślusarskiego niż dowódcą bojowego okrętu, toteż z uczuciem ulgi przekazał cały ten pasztet kapitanowi Tadeuszowi Gorazdowskiemu, wyznaczonemu na jego miejsce. Piątego listopada 1940 roku został dowódcą tu, na ORP „Piorun”. Po kilku dniach był niemal gotów prosić o zwolnienie z tego stanowiska, gdyby nie wstyd. Dostał nowiutki okręt, duży, na jakim nigdy dotąd nie pływał. Nowoczesny: przeznaczenie wielu urządzeń technicznych było dla niego zagadką. Nie było żadnego porównania z archaiczną kanonierką którą dowodził przed laty, ani z okrętami podwodnymi. Aby poznać ten okręt tak, jak powinien dowódca, potrzebował czasu, a tego czasu w ogóle nie było. ORP „Piorun” miał jak najprędzej zameldować się w Scapa Flow, aby przejść bojowo morski egzamin. Pozostało wierzyć w cud. Tym „cudem” okazała się załoga. Kiedy spostrzegł, że każdy nowy człowiek na pokładzie spokojnie i rzeczowo zabiera się do swoich czynności, jakby przerwał je dopiero przed chwilą, nabrał otuchy. Postanowił po prostu nie przeszkadzać i tylko przypatrywać się wszystkiemu pilnie. Ze Scapa Flow wyszli z niezłą nawet oceną. Stary, oschły komandor, który kierował całym „workin up”, porządnie zalał im sadła za skórę, ale na koniec nawet pogratulował. Wtedy Pławski w pełni docenił, czym jest dla niego obecność „Lichodzieja” na tym okręcie i owej reszty „młodziaków”. Potem od razu wpadli w tryby służby. Najpierw było kilka niewielkich patroli na Atlantyku. Dostawali sygnał, współrzędne sektora patrolowania, krótki komunikat w rodzaju: „Możliwość spotkania U-bootów”, i szli. Już w ujściu rzeki Clyde wychodziły im na spotkanie forpoczty ogromnych, atlantyckich fal. Dalej było jeszcze gorzej. I dochodził do tego okrutny, przenikliwy ziąb. Pławski w tych pierwszych patrolach niemal nie schodził z pomostu. Nauczył się wbijać pod ciepłą kurtkę i nieprzemakalny płaszcz furę swetrów, owijać szyję ręcznikiem, „wklinowywać” się mocno w załomy pomostu i trwać. Tamci wszyscy wokół niego pełnili służbę - przemoczeni artylerzyści pod maskami dział, chłostani wichrem sygnaliści od skrzydłach pomostu, wachtowi oficerowie: nawigacyjny, artylerii i broni podwodnej, sternicy, dalmierzyści. Porozumiewali się ze sobą w pół słowa. Chłeptał razem z nimi gorącą herbatę, przynoszoną na pomost w ciężkich, fajansowych kubkach, i podpatrywał ich pilnie. Dostrzegał, że te niezwykle wprost ciężkie warunki pływania traktują jak coś zupełnie normalnego, do czego po prostu trzeba się przystosować. I wykonywać swoje zadania. Nie wierzył absolutnie w to, aby w tej sytuacji można było cokolwiek dostrzec na morzu, ale kilka alarmów upewniło go, że sygnaliści to potrafią Były to jednak najczęściej alarmy fałszywe, po których wracali na poprzedni kurs. I w końcu do bazy. Po kilku wyjściach na morze zauważył, że powraca mu pewność siebie, że mnóstwo okrętowych czynności stało się dla niego prostych i zrozumiałych. Zachował jednak maskę oschłości i małomówności: znakomicie ukryć mógł pod nią swoje wewnętrzne rozterki. Pierwszy konwój poprowadzili do Reykjaviku na Islandii i wtedy poznał smak tej roboty. Spore stado statków wlokło się niemiłosiernie, rozciągnięte w rzędach na ogromnej przestrzeni. Jedne zwalniały, inne wychodziły z szyku, a „Piorun” uganiał się wokół nich jak owczarek, rozglądając się przy tym pilnie, czy podopiecznych nie grozi jakieś niebezpieczeństwo spod wody lub z powietrza. Sygnaliści wypatrywali oczy, z kabiny asdicu dobiegało bez przerwy dźwięczne „pingowanie” (to operator przepatrywał wiązką fal magnetycznych głębię wód wokół okrętu), artylerzyści i obsługi wyrzutni bomb głębinowych tkwili na swoich stanowiskach, a wszystko w śnieżnej zadymce lub mgle, ale wciąż na potężnej fali, jakiej nie szczędził zimowy Atlantyk. Tak wyglądało to na pierwszy zaledwie rzut oka, bo przy bliższym poznaniu rzecz okazywała się bardziej skomplikowana. Otóż statki konwoju szły nie prosto, lecz zygzakiem, starając się w ten sposób uchylić przed podwodnym wrogiem. O ściśle określonym czasie wszystkie i jednocześnie robiły zwrot, a potem powracały na poprzedni kurs. To samo, rzecz jasna, robiły okręty eskorty. W dzień i przy dobrej widoczności manewr ten był prosty, ale nocą, przy obowiązku absolutnego zaciemnienia statków i okrętów? Pozostawała tylko wiara we własną i innych znajomość nawigacji, w mocne nerwy. W dzień za to, poza pilnym przepatrywaniem morza i powietrza trzeba też było stale mieć na oku statek komodora i okręt dowódcy eskorty, bo w każdej chwili mogły stamtąd nadejść jakieś pilne sygnały... Nie, w czasie eskortowania tego pierwszego konwoju nic nadzwyczajnego się nie wydarzyło. Nie wiedzieli ani samolotów, ani peryskopów. Atlantyk srożył się za to okrutnie, ale w ostatecznym rozrachunku byli mu za to wdzięczni. Lepszy najgorszy ziąb, fala i śnieżne szkwały niż... I tak już pozostało. Osłona konwojów stała się dla ORP „Piorun” chlebem powszednim. I trasę dostał niemal stałą: ku Islandii i z powrotem, do Greenock. Absolutnie nie tak wyobrażał sobie kiedyś Pławski tę wojnę. Nawet niedawno myślał o niej jeszcze jako
o morskich spotkaniach z wrogiem na krańcach widoczności, skomplikowanych manewrach, artyleryjskich pojedynkach, strzelaniu torped... Tymczasem było to żmudne i monotonne włóczenie się po morzu u boku najrozmaitszej, handlowej hałastry o najdziwniejszych kształtach i wieku. Ta prawdziwa wojna na morzu toczyła się chyba gdzie indziej, jeśli wierzyć radiowym i prasowym komunikatom. Tu nie działo się nic. Przy końcu stycznia 1941 roku wezwano pilnie ich flotyllę do Scapa Flow: wyśledzono podobno na morzu dwa korsarskie pancerniki niemieckie - „Scharnhorst” i „Gneisenau”. Ruszył w pościg za nimi wielki zespół z Home Fleet admirała Johna C. Toveya - 3 okręty liniowe, 8 krążowników i 11 niszczycieli, ale skończyło się na niczym i „Piorun” wrócił na swa starą trasę. W marcu wojna po raz pierwszy ostro wyszczerzyła do nich zęby. W nocy z 13 na 14 „Piorun” wszedł do portu w Glasgow i tam zastał go ciężki nalot. Trzy zapalające bomby spadły na pokład okrętu, przy czym jedna tuż obok wyrzutni bomb głębinowych. Zajęci gaszeniem pożaru marynarze spostrzegli, że nie opodal stanął w płomieniach potężny pancernik „Duke of York”; trwały na nim prace wyposażeniowe i niedługo miał już wyjść na morze. Trzeba było podzielić siły. Ekipa, która pobiegła ratować płonący okręt, wróciła dopiero nad ranem. Każde kolejne wyjście „Pioruna” na morze z konwojem miało zresztą swoją historię, ale najczęściej składały się na nią drobiazgi. Pławski rychło pojął, że to chyba dobrze i że oby tak trwało jak najdłużej. Szybko miał się jednak przekonać, że ta „prawdziwa wojna” w swoim najbardziej brutalnym wydaniu krąży ciągle tuż obok nich. I że to „konwojowe dorożkarstwo” jest ocieraniem się o śmierć, jeśli tylko człowiek da się uśpić jego monotonii i zapomni na chwilę o czujności. Gdzieś w pierwszej połowie kwietnia 1941 roku odprowadzili idący do Kanady konwój wyjątkowo daleko, bo niemal pod Grenlandię. Tam przekazali go eskorcie kanadyjskiej i wracali właśnie „Drogą Duńską” wraz z HMS „Legion”, kiedy sygnalista zameldował: - Prawo trzydzieści, tratwa? Ta tratwa nie była jedyna. Były jeszcze przeładowane ludźmi do granic możliwości szalupy. Byli rozbitkowie, utrzymujący się ostatkiem sił na jakichś szczątkach. Wciągali ich na pokład półżywych z zimna, poranionych, cuchnących smarami i ropą, która tłustym kożuchem pokrywała morze w miejscu niedawnej tragedii. Niedawnej, bo przecież tylu by nie przeżyło, gdyby ich okręt zatonął choćby o kilka godzin wcześniej, a „Piorun” zebrał na swym pokładzie aż 290 rozbitków. Byli to marynarze z angielskiego krążownika pomocniczego „Rajputana”. Twierdzili, że trafiła ich torpeda z hitlerowskiego U-boota i że agonia okrętu trwała bardzo krótko. Już nakarmieni i przebrani w suche ubrania marynarzy z „Pioruna” rozglądali się wokół z przerażeniem i pytali: „Czemu nie uciekacie stąd jak najprędzej?! Przecież oni mogą tu jeszcze być gdzieś w pobliżu...” „Piorun” zaś i „Legion”, który też miał na swym pokładzie niemałą grupę uratowanych, dość długo jeszcze krążyły w miejscu katastrofy. Opłaciło się: jeszcze udało im się podnieść z morza kilku żywych ludzi. Dopiero o zmroku oba okręty powróciły na kurs do bazy. Przyjrzał się wtedy Pławski dokładnie marynarskiej nędzy i nieszczęściu. W następny rejs wychodził z tym obrazem wrytym niemal w mózg. Nie sam zresztą. Spostrzegł, że prawie wszyscy pełnią służbę i wachty ze zdwojoną jakby energią i w napiętym skupieniu. W końcu kwietnia zmieniło się tyle, że poczęli eskortować konwoje na innej trasie: na Bliski Wschód. Oczywiście nie do samego końca. Przeprowadzali je tylko przez Atlantyk, a u wejścia na Morze Śródziemne przejmowała konwój osłona z eskadry gibraltarskiej. Dobre było i to: zawsze jakieś urozmaicenie. Zdarzyło się nawet, że wśród konwojowanych statków był polski transatlantyk m/s „Sobieski”... Dziś znów wychodzili na tę samą trasę. Podczas wczorajszej odprawy dowódców Pławski dowiedział się, że ten konwój zakodowano pod kryptonimem „WS-8B” i że będzie składał się tylko z ośmiu statków. Miał za to wyjątkowo silną eskortę: szły w niej cztery okręty z 4 Flotylli Niszczycieli komandora Philippa Viana, wzmocnione właśnie „Piorunem”. Na morzu dołączyć miały jeszcze dwa krążowniki - HMS „Exeter” i HMS „Cairo”. Lichodziejewski skomentował to krótko: - Nie ulega wątpliwości: powieziemy wojsko. Okręt od dłuższego już czasu przewalał się na wysokiej fali - znak, że wyszli spoza wysepek w gardziel Kanału Północnego. Powinni teraz iść ku północy. Pławski odruchowo sprawdził to na repetytorze żyrokompasu, umieszczonym w kabinie: tak właśnie szli. Rejon spotkania ze statkami konwoju wyznaczony był bowiem w sporej odległości od wyjścia z Kanału Północnego, oddzielającego Anglię od Irlandii. Chodziło o bezpieczeństwo i utrzymanie tajemnicy. W Irlandii, nastawionej antybrytyjsko, roiło się od hitlerowskich szpiegów i agentów. Stąd nie używano prawie krótkiej i wygodniejszej drogi na południe, wiodącej tymże kanałem między obu wyspami, i konwoje chodziły przez Atlantyk, omijając Irlandię od zachodu szerokim łukiem.
Był już w ciepłej kurtce z kapturem i naciągał właśnie na uszy wełnianą kominiarkę, kiedy zaświstała rura głosowa: - Pomost... Melduję, panie komandorze, że widać już nasze stadko! Pozostało mu później przyglądać się tylko, jak „Piorun” i cztery niszczyciele komandora Viana zajmują sprawnie i szybko swoje miejsca w eskorcie konwoju. Wszystko to było wprawą i rutyną. Nikt nie czekał na to, aż mu się powie, co w danej chwili ma zrobić. Każdy to wiedział. Raz puszczona w ruch machina morskiej, wojennej służby obracała się dalej sama, gładko i bez zgrzytów. Pławski omiótł silnymi szkłami pokłady najbliższych statków w konwoju. Były tam solidne duże transportowce i dawne „pasażery”, wymalowane teraz w kamuflażowe łaty. Nie dostrzegł na nich żadnego ruchu, ale wiedział, że w ich kilkupiętrowych wnętrzach kłębi się masa uzbrojonych ludzi. I znał cel ich podróży. W ostatnich dniach z tonu gazet i ostrożnych komunikatów radiowych można było wyczytać, że wojskom brytyjskim powodzi się w Afryce nie najlepiej, że ustępują po prostu pod naporem świeżych sił niemieckiego „Afrika Korps” generała Rommla i Włochów. Nazwy miejscowości Benghazi, Bardija, Sallum i Tobruk powtarzały się często. Ci, którzy płyną teraz tamtymi statkami, tam chyba trafią. Jeśli, oczywiście, uda im się dopłynąć cało i zdrowo. Wieczorem w mesie właśnie wojna w Afryce była głównym tematem rozmów wolnych od wachty oficerów. Rej wodził, jak zawsze, potężnie zbudowany, płowowłosy kapitan Hess. - A ja wam mówię, panowie - grzmiał - że Hitler połamie sobie zęby na tej Afryce! Za dużo chce i to go zgubi. Zresztą te pustynie i klimat... Tam trzeba umieć wojować. Anglicy to potrafią, bo siedzą tam już tyle lat, ale Niemcy? - Nie jestem tego taki pewien, Kaziu! - kapitan Lichodziejewski zawsze w podobnych dyskusjach lubił hamować zapalczywego dryblasa - Czy Niemcy potrafią wojować, czy nie, tośmy się już przekonali. Przejechali czołgami przez Francję, to przejadą i przez pustynię. Nauczą się. Inna sprawa jest ważniejsza: dziś wygrywa ten, kto ma lepsze zaopatrzenie we wszystko i bliżej. A popatrz na mapę, ile jest z Włoch do Afryki? A ile stąd, a Anglii? - Przecież można im przeciąć szlaki komunikacyjne przez Morze Śródziemne... - To prawda. Ale oni to samo robią nam i sam wiesz, z jakim skutkiem. Pławski nie mógł odmówić tym argumentom racji. - Myślę, panie Ludwiku, że sprawa jest jeszcze poważniejsza. Przecież Niemcy mają ogromne zapasy pod ręką w okupowanych krajach Europy, a Anglia musi dosłownie wszystko sprowadzać z daleka Te jajka na kartki... Hess nie dawał za wygraną: - W Niemczech też podobno wszystko na kartki, panie komandorze! - Możliwe. Jeśli muszą utrzymywać fabryki uzbrojenia na tak wysokich obrotach, to nawet im na wszystko nie wystarczy. - Anglia jest bogata! Ma kolonie... - Ale daleko. Rozmowa zeszła wreszcie na sprawy zbrojeń, a szczególnie na produkcję okrętów. Zastanawiali się, kto dziś dysponuje większą potęgą morską i stwierdzali zgodnie, że chyba Anglia. Znali przecież ogromne stocznie nad rzeką Clyde czy w Glasgow. Widzieli, w jakim tempie wre tam praca. Wiedzieli, jaka potęga tkwi w Scapa Flow czy choćby u nich, w Greenock. - Nie, na morzu to Anglia jest górą... Zbliżała się już godzina 24.00 i ci, którzy mieli objąć „psią wachtę”, zbierali się, aby zdrzemnąć się jeszcze w kojach, kiedy ktoś włączył radio. Z szumów i trzasków wyłowił sygnał Londynu. Zastanowił ich poważny i zatroskany głos spikera a potem słuchali komunikaty z zapartym tchem i ściśniętymi sercami: „Dziś, dnia 24 maja 1941 roku, wczesnym rankiem, brytyjskie siły morskie nawiązały u brzegów Grenlandii kontakt z niemieckimi siłami morskimi, w których skład wchodził pancernik „Bismarck”. Nieprzyjaciel został zaatakowany i podczas akcji, jaka się wywiązała HMS „Hood” pod dowództwem komandora R. Kerra i pod flagą wiceadmirała L. E. Hollanda, otrzymał niefortunne trafienie w komorę amunicyjną i wyleciał w powietrze. „Bismarck” odniósł uszkodzenia a pościg za nieprzyjacielem trwa...” Rozdział IV „Hood”. Przez następne kilkadziesiąt godzin cała załoga „Pioruna” żyła tym tragicznym wydarzeniem. Ten okręt znali prawie wszyscy. Największy w całej Royal Navy, a przez całe lata nawet i na świecie. Chluba Anglii. Kolos. Wyporność 42 tysiące ton, 262 metry długości, potężne uzbrojenie: 8 luf artylerii głównej o
kalibrze 381 milimetrów, 12 „stoczterdziestek”, kilkadziesiąt dział przeciwlotniczych. Szybki przy tym, mógł chodzić z prędkością 31 węzłów. Ponad 1400 ludzi załogi - i podobno nie uratował się nikt?! Niepojęte... Z dalszych, skąpych ze zrozumiałych przyczyn, komunikatów radiowych dowiedzieli się, że Anglia okryta jest żałobą narodową po tej ogromnej stracie i że na pokładzie „Hooda” poległo czterech polskich podchorążych marynarki, odbywających tam staż. Komentator radia londyńskiego podkreślał z żalem, że już niedługo mieli otrzymać promocje na podporuczników. W mesie oficerskiej „Pioruna” próbowano ustalić ich nazwiska ale okazało się, że tych najmłodszych nikt tutaj nie znał. Głęboko jednak przeżywali ich śmierć. Po załogach „Orła” i „Groma” była to kolejna tak bolesna strata, tym bardziej że przecież pod biało-czerwoną banderą było ich tak mało. Żadnych bliższych szczegółów o tragicznym boju „Hooda” radio jednak nie podało ze zrozumiałych względów i musieli poprzestać na domysłach. Panowało przekonanie, że „Hood” dał się zaskoczyć lub popełnił jakiś błąd. Wierzyli, że w bezpośredniej walce żaden okręt nie mógł się z nim mierzyć i wyjść z niej zwycięsko. O „Bismarcku” wiedzieli niewiele, póki Pławski, który miał o nim dokładniejsze wiadomości jeszcze z czasów swej służby w KMW w Londynie, nie uświadomił im, że „Hood” rzeczywiście trafił na godnego przeciwnika. Przyjmowali to z niedowierzaniem - był na świecie pancernik większy i silniejszy niż „Hood”?! Szczególnie ważna była dla nich ta informacja, że pancernik niemiecki, choć uszkodzony, uszedł, i że pości za nim trwa. Rzucono się do map, usiłując ustalić dokładniej miejsce tragicznego boju. Określenie „u brzegów Grenlandii” było ogólnikiem. Od ich aktualnej pozycji na Atlantyku było to jednak dość daleko, ale kto wie, jaki kurs wziął ścigany pancernik? To prawda: raczej oddalali się od miejsca katastrofy, idąc na południe, ale... Bo konwój „WS-8B” cały czas przecież szedł w wyznaczonym kierunku. Wieść o tragedii pancernika „Hood” dotarła również do pozostałych okrętów eskorty i do konwojowanych statków, ale żaden nowy rozkaz nie zmienił ich dotychczasowej marszruty. Dalej parli więc naprzód przez wzburzony Atlantyk. Takie było ich zadanie: doprowadzić konwój do miejsca przeznaczenia. Rankiem, 26 maja 1941 roku, radiostacja „Pioruna” przechwyciła adresowany do HMS „Cossack” radiogram, a później strzępy sygnału, nadane z samolotu typu „Catalina” do tegoż okrętu. Z rozszyfrowanego z grubsza radiogramu wynikało, że Admiralicja odwołuje ich 4 Flotyllę z eskorty konwoju i poleca niszczycielom pójść na spotkanie pancerników brytyjskich. „Cossack”, „Sikh” i „Zulu” miały odnaleźć i osłaniać HMS „King Georg V”, a „Maoir” i „Piorun” - HMS „Rodney”. Pilot zaś donosił, że dostrzegł „Bismarcka”... „Bismarck” - tu?! Podniecenie na pomoście „Pioruna” sięgnęło szczytu. A więc brytyjski pościg odkrył korsarza. Aż tutaj. Dlaczego? Widocznie zablokowano mu drogę do baz na północy i postanowił szukać schronienia w porcie Brest. To było jedyne rozsądne wytłumaczenie faktu, skąd, będąc niedawno u brzegów Grenlandii, znalazł się aż w tym rejonie. Widocznie też zespoły brytyjskich okrętów musiały mocno deptać mu po piętach. Gdzieś tam, w Admiralicji Brytyjskiej, śledzą na pewno na mapach wyraźny jej obraz. Jeśli zaś przesłano ten rozkaz do komandora Viana na „Cossacku”, polecając mu nawet zostawić na pastwę losu eskortowany konwój, to sytuacja musi być gorąca, sieć zaciągnięta, a brakującym jej oczkiem właśnie 4 Flotylla Niszczycieli. Tyle że „Piorun” musiał czekać na rozkazy z „Cossacka”, od komandora Viana. Przyszły niebawem. Obowiązywała cisza radiowa, więc maszt okrętu dowódcy flotylli roztrzepotał się flagami. Odczytywali je gorączkowo mat Dolecki i angielski sygnalista. Sygnał zawierał nakazany kurs, szyk oraz miejsce w szyku dla każdego okrętu, odstępy, prędkości... Oderwali się od eskortowanych statków bez żalu. Szli wreszcie na łów na grubego zwierza. Komandor Vian rozkazał swym okrętom iść w szyku czołowym. Jego „Cossack” zajął miejsce w środku. Po prawej jego stronie - „Sikh” i „Zulu” w odstępach dwóch i pół mili jeden od drugiego. Po lewej „Maori”. „Piorunowi” przypadło skrajne miejsce na lewym skrzydle zespołu. Prędkość - 26 węzłów. Kurs - ku północnemu wschodowi. Atlantyk tymczasem rozszalał się na dobre. Wysoka fala zamieniła się w istne góry wodne, a wiatr o sztormowej sile zrywał z nich rozpylone grzbiety. Na pokładzie „Pioruna” zamocowano cały osprzęt „na sztormowo”, ale ludzie z ledwością mogli utrzymać się na swych stanowiskach. Wczepieni kurczowo w każdy załom mokrych, oślizgłych blach, w każdy uchwyt, zalewani potokami wody, kiedy okręt niemal kładł się na burtach lub rył głęboko dziobem w kolejnej fali, myśleli tylko o tym, żeby wytrwać. Pod pokładem i w maszynowni było zresztą nie lepiej. Obłędny taniec okrętu ciskał ludźmi jak szmacianymi kukłami. Łamały się sprzęty, przez wentylatory lała się woda.
Obsada pomostu z zaciętym uporem walczyła o życie okrętu. Nakazany kurs sprawił, że „Piorun” przyjmował falę z rufy, a każdy oficer wiedział, że w tym położeniu i przy tej prędkości nie da się panować nad nim. Opisano to przecież wyraźnie w dokumentacji jednostek tego typu. Teraz mogli się o tym przekonać w praktyce. „Piorun” z wysoko zadartą na fali rufą z przechyłami, sięgającymi 60 stopni, zupełnie nie słuchał steru. Dziób myszkował w lewo i w prawo i tylko w dolinie fal udawało się utrzymać go na właściwym kursie. O utrzymaniu nakazanej prędkości nie było nawet mowy. Równie ciężko walczyły ze sztormem pozostałe okręty, ale szły naprzód. Czas płynął. Komandor Pławski już wcześniej zorientował się, że nakazany przez Viana kurs wcale nie prowadzi na pozycje wymienionych w sygnale radiowym Admiralicji brytyjskich pancerników. Wyglądało na to, że albo Vian otrzymał później inne rozkazy, albo po prostu prowadzi flotyllę na własną rękę, w obranym przez siebie kierunku. Czyżby postanowił wyłącznie siłami tych pięciu niszczycieli zaatakować „Bismarcka”? Jeśli tak, to w ten sposób tamte pancerniki „King Georg V” i „Rodney” zostaną bez osłony w miejscu, w którym przecież mogą być U-booty. Ogromne ryzyko i niewykonanie rozkazu. A wreszcie: co ich niewielkie siły znaczą wobec takiego kolosa? Ale dowodził tu Vian i „Piorun” musiał słuchać jego rozkazów. Mijały godziny, a oni parli wciąż naprzód. Z każdą godziną wzrastała czujność i zdenerwowanie. Sięgnęło ono zenitu, kiedy angielski oficer łącznikowy przyniósł z radiostacji „Pioruna” na pomost hiobową wieść: - Samolot odkrył znów „Bismarcka”, ale jest on w asyście krążownika i pięciu kontrtorpedowców... „Cossack” milczał. Trzeba było iść dalej. Teraz wszystko zależało od bystrych oczu sygnalistów i od radaru. Co chwila wołano kabinę „ar-di-ef”, umieszczoną w wieżyczce dalmierza: - Wizner, co widzisz?! Ten pocił się przy aparaturze razem z angielskim operatorem. Sygnały na małym ekranie, dającym poziomy, horyzontalny obraz, były zupełnie nieczytelne. Ponadto, aby „rozejrzeć” się za pomocą tego urządzenia na boki, trzeba było odpowiednio manewrować całym okrętem. Antena była nieruchoma, umocowana na stałe i pozwalała prowadzić jedynie obserwację przed dziobem, na 30 stopni w prawo i lewo od osi symetrii okrętu. Przy tej więc chwiejbie każdy obraz na ekraniku mógł być zarówno odbiciem większej fali, jak i wrogiego okrętu: jak tu ustrzec się paniki? - Chyba coś jest przed nami, w namiarze... Wicher przygnał ogromne zwały mgły. Widoczność pogarszała się gwałtownie, tym bardziej że było już przecież późne popołudnie. Około godziny 19.00 wstrząs: oto z oddali wyłaniają się sylwety dwóch ogromnych okrętów... Natychmiast obracają się w ich stronę lufy dział. Dalmierzysta Grosicki już podał współrzędne: - Odległość: sześć mil! I ta wielka niepewność, kiedy sygnalista woła: - To nasi! Ten pierwszy, to lotniskowiec „Ark Royal”, a tamten, to chyba krążownik liniowy „Renown”... Angielski sygnalista „Pioruna” natychmiast rzecz potwierdził: tak, to okręty eskadry gibraltarskiej. I rzeczywiście „Renown”, flagowy okręt tej eskadry. Oddychają z ulgą ale za kilkanaście minut narasta w górze warkot lotniczych silników. Ostry dźwięk okrętowych klaksonów: - Alarm przeciwlotniczy! Maszyny wyłaniają się nagle w jakiejś luce między chmurami. Dużo. Kilkanaście sztuk. Ale to Swordfishe! Nasze. Lecą w tym samym kierunku, w którym przebija się „Piorun”. To już chyba niedaleko... Nerwy napięte do ostatnich granic. Znów mija godzina. Potem druga. Na pomoście „Pioruna” zatarł się zupełnie czas między wachtami. Ci, którzy mieli zejść, zostają. Bez przerwy tkwi tam także dowódca. Jest nowym problem: gdzieś tam, po prawej burcie, powinien być „Maori”. Nie widać go. Zeszli z kursu, czy też „Piorun” się zgubił? Godzina 21.52: alarm! W lewym sektorze dziobowym majaczy sylweta wielkiego okrętu. Podnoszą się lufy dział. Hess już tylko czeka na rozkaz dowódcy. Wystarczy skinienie... - To „Scheffield”! Dał rozpoznawcze... Ulga. „Lichodziej” ociera twarz, mokrą od słonej, morskiej wody, potu i burczy: - Ruch tutaj, psiakrew, jak w sobotę na Świętojańskiej! Ten ruch, to widomy znak, że niemiecki korsarz musi być już bardzo blisko. Wielkie okręty Royal Navy nie uganiają się przecież po Atlantyku na ślepo całymi stadami. „Piorun” nie ma jednak żadnych nowych rozkazów. Musi iść dalej. Tylko naprzód.
Zapada noc, dość jasna, bo wicher przerzedził mgły. Widoczność się nieco poprawia. Ba, gdyby ta „cudowna broń”, radar, działała tak, jak to głosiły legendy! Bo na razie, to na dwoje babka wróżyła. Coś tam błyska na ekranie, ale co? Właśnie Wizner melduje: - Mam dwa echa! Bardziej z prawej, to chyba „Maori”, ale na prawo przed dziobem... Na wszelki wypadek sygnaliści pilniej przepatrują tamte namiary. I o godzinie 22.37 mat Edward Dolecki woła: - Okręt w prawo przed dziobem! A w sekundę potem wszyscy na pomoście słyszą jego pełen zdumienia okrzyk: - Ależ to stodoła!!! Teraz już nikt nie ma wątpliwości: to jest „Bismarck”. Pławski natychmiast rozkazuje nadać meldunek na HMS „Cossack”. - I podnieść nasz sygnał rozpoznawczy! Odległość od olbrzyma wynosi 8 mil morskich - blisko 20 tysięcy metrów. Dalmierzysta Grosicki już to ustalił. Już poszły rozkazy do dział i teraz kapitan Hess błagalnie powtarza w kółko: - Dlaczego jeszcze nie strzelamy? No, dlaczego? Panie komandorze: czas... Nie on jeden zresztą. Pławski słyszy te głosy ze wszystkich stron pomostu, widzi rozognione twarze. Jest podniecony nie mniej niż oni, ale gdzieś w głębi kołacze jedną uparta myśl: toż to zupełne szaleństwo! Po co? - Odległość: dwanaście tysięcy metrów... To Grosicki. I w tym momencie Pławski widzi w szkłach lornety, że kontur wrogiego okrętu rozświetla się błyskami odpaleń. Nie wolno czekać. - Trzy salwy na cześć Polski! Teraz wszystko toczy się błyskawicznie. W miejscu gdzie przed chwilą był „Piorun”, wyrastają z morza słupy wody. Ulga: to jeszcze nie główna artyleria pancernika. Dopiero „stopięćdziesiątki”. W tym momencie grzmi pierwsza salwa „Pioruna”. Ogłusza. Jak przez mgłę słychać komendy Hessa: „Kąt kursowy, czerwone trzydzieści, seria wszerz, uwaga...” I znów błysk i potężny huk. I znów. Pławski kątem oka dostrzega, jak jeden z sygnalistów podskakuje w jakimś zwariowanym tańcu, widzi jego szeroko otwarte usta I słyszy wreszcie triumfalny wrzask Hessa: - Obie w celu! Jak na ostatnich ćwiczeniach! Przytomnieje. Teraz - uciekać. Uchylić się od następnych salw wroga. Komendy na ster, do maszyny. Gwałtowna zmiana kursu. Myśl pracuje już jasno, precyzyjnie. Tą salwą „Bismarck” wstrzelał się, zyskał obramowanie. Następna może być w celu. Zwrot, i... - Postawić zasłonę dymną! Nowe fontanny wody wokół okręty, potężniejsze niż tamte. Oho, to już główna artyleria! Osiem dział kalibru 380 milimetrów. Taka salwa burtowa waży 8 ton. Pławski przeliczył to sobie wcześniej. A „Pioruna” 132 kilogramy. Ponad 60 razy mniej. Trafili „Bismarcka”, ale co mogą ich pociski przeciwko 400- milimetrowym pancerzom? Słoń - i mucha! Ale też musieli tamci zawziąć się na ich okręcik, bo walą z najcięższych dział. Te myśli galopują niejako obok tej najważniejszej: żeby się wywinąć! Znów salwa pada tak blisko, że potężne strumienie wody zalewają pomost, a grad odłamków bębni po blachach. - Wszyscy zdrowi?! Jeszcze. A przecież wystarczyłby jeden celny pocisk, żeby z „Pioruna” została na oceanie tylko plama ropy. I właśnie padają następne pociski, równie blisko. Więc zwrot. Jeden, drugi. Zmiana prędkości. I znów zasłona dymna. Pławski spogląda na zegarek; „Bismarck” otworzył do nich ogień dokładnie o godzinie 22.45. Jest już 23.30. Niemożliwe! To już tyle czasu trwa ich wyścig ze śmiercią? Następna salwa „Bismarcka” i następna seria uników. Wtem, nad głowami, warkot samolotu. Samotny Swordfish leci w stronę pancernika. Wybiega mu naprzeciw istna chmura różnokolorowych pocisków przeciwlotniczych. Szaleniec! Na moment wszyscy na pomoście „Pioruna” zapominają o własnej sytuacji: - Żeby go tylko nie trafili! Przeszedł. Czy zdołał rzucić torpedę? Nowa salwa każe znów myśleć o sobie. O godzinie 23.45 przychodzi wreszcie sygnał z „Cossacka”: „Atakować nieprzyjaciela z oskrzydleniem lub półdywizjonami”. Pławski jest bezradny: nie wie, co to znaczy. Nawet kapitan Lichodziejewski wzrusza ramionami: - A cholera wie, jak się do tego zabrać! Oni mają opanowany ten swój „fleet work”, cały czas chodzą w jednym zespole, to takie manewry mają w małym palcu. Myśmy przecież tego nigdy nie ćwiczyli...
Angielski oficer łącznikowy, młody podporucznik ochotniczej rezerwy Royal Navy, także nie wie, o co chodzi. Decyzję Pławskiego przyspiesza kolejna salwa „Bismarcka”: „Piorun” będzie nadal manewrował tak, aby ściągnąć na siebie ogień przeciwnika. Domyśla się, że reszta flotylli jest tuż obok, widzi wroga i pewno szykuje się do nocnych ataków torpedowych. Trzeba im pomóc. Ale po ostatniej salwie, wystrzelonej o godzinie 23.50, „Bismarck” nie odzywa się więcej i znika. „Piorun” zmniejsza prędkość, usiłuje odszukać wroga. Ogromne napięcie ostatniej godziny wyładowuje się w serii fałszywym alarmów. Radarzyści kilka razy meldują okręty na kursie i „Piorun” kilkakrotnie rusza do ataku. Próbuje nawiązać kontakt z HMS „Maori”. Cisza. Dopiero o godzinie 1.00 w nocy przejmują wiadomość od komandora Vianą że „Cossack” i „Sikh” wykonały atak torpedowy na „Bismarcka”. Lunął wreszcie deszcz tak potężny, że z pomostu ledwo było widać dziób okrętu. „Piorun” szedł niemal po omacku. O godzinie piątej rano 27 maja przyszedł z „Cossacka” lakoniczny rozkaz: „Wracać do bazy”. Na pomoście „Pioruna” zawrzało. Jak to, zejść z pola bitwy teraz, kiedy jej losy lada chwila mają się przeważyć, kiedy lada moment wróg może znowu znaleźć się na drodze?! Najgłośniej protestował porucznik Stanisław Kince: nie po to przecież warował przez cały czas przy swoich załadowanych aparatach, żeby teraz, po prostu, poczłapać do domu! Sprawę rozstrzygnął pierwszy mechanik „Pioruna” kapitan Ludwik Szmidt: - Gonimy już resztkami paliwa... Przez całe dwie godziny „Piorun” jeszcze zygzakował licząc na to, że napotka „Bismarcka”. Potem dowódca dał rozkaz: „Najkrótszą drogą do bazy”. Najbliżej było do Plymouth. Wracali z uczuciem niedosytu i zawodu. Roztrząsali w kółko każdy szczegół minionej walki. Gorące dysputy trwały wszędzie, w każdym okrętowym pomieszczeniu, na każdym stanowisku bojowym. Wszyscy zgadzali się właściwie z tym, że ich samotne starcie z potężnym pancernikiem było rzeczywiście szaleństwem, że nie mieli w nim ani cienia szansy i że dokonali wreszcie sporo, absorbując go przez całą godzinę, co pozwoliło chyba innym okrętom podejść na dogodne do ataku pozycje, ale dominował żal, że nie mogli być świadkami końca groźnego korsarza. W to, że zostanie zatopiony, nikt nie wątpił. Jeśli otoczyły go tak potężne siły... Trudy ostatnich dni mocno dały się we znaki załodze „Pioruna”. Okazało się jednak, że droga powrotna do bazy wcale nie będzie spacerkiem. Już koło południa 27 maja sygnaliści spostrzegli pierwsze samoloty wroga. Leciały w tę stronę, skąd oni wracali, i nie ulegało wątpliwości, że to okrążony korsarz wezwał na pomoc Luftwaffe. Radar i tym razem płatał psie figle. Ostrzegał przed nie istniejącymi maszynami, ale i tych, które nadlatywały, naprawdę było dość. Pułap chmur był niski, więc spostrzegano je niemal w ostatniej chwili. Rozpętywała się wtedy nad „Piorunem” okrutna strzelanina z broni „pelot”, ale najczęściej samoloty, zaaferowane widać poważniejszymi zadaniami, omijały okręt. Obsługa artylerii przeciwlotniczej musiała jednak tkwić na swych stanowiskach bez przerwy. Do późnych godzin popołudniowych odparła jednak aż pięć nalotów. Nad wieczorem, gdzieś około godziny dwudziestej, nadleciał wodnopłat. Dojrzał okręt i szorując niemal pływakami po wodzie usiłował trafić „Pioruna” torpedą. Odpędzili go ogniem, strzelając poziomo jak na jarmarcznej strzelnicy, ale kiedy odleciał, rozległy się ze stanowisk broni „pelot” wołania: - Sanitariusz! Sanitariusz... Okazało się, że jeden z czterdziestomilimetrowych pocisków własnego działka eksplodował na stalowej szlupbelce, służącej do opuszczenia szalupy, a odłamki lekko poraniły kilku ludzi. Noc minęła spokojnie. Rankiem 28 maja ujrzeli zamglone brzegi Albionu. Około godziny dziewiątej szli już rzeką wśród przycumowanych u nabrzeży rozmaitych angielskich okrętów wojennych, i dziwili się mocno, że zebrane na pokładach załogi wrzeszczą głośno: „Hurra”!!! Rzecz wyjaśnił im oficer Royal Navy, który po zacumowaniu wszedł na pokład „Pioruna”: - Panowie! Wczoraj, dwudziestego siódmego maja, o godzinie dziesiątej trzydzieści siedem, rano, „Bismarck” został zatopiony na pozycji czterdzieści osiem stopni dziewięć minut North i siedem West. We wcześniejszym komunikacie podano, że w tej operacji brał udział również polski niszczyciel „G-65”. To chyba wasz okręt? Raport, który tego dnia złożył dowódcy „Pioruna” jego pierwszy oficer mechanik, kapitan Ludwik Szmidt, mówił, że we wszystkich zbiornikach okrętu znajduje się zaledwie dwadzieścia kilka ton ropy, z czego tylko 6 nadającej się do użytku. - I gdybyśmy tylko cztery godziny dużej zostali na morzu, to do portu musieliby nas holować. Rozszalała się po tym sukcesie brytyjska prasa i radio. Był przecież w tym czasie tak ogromnie
potrzebny, bo na razie sprawdzały się tylko twarde słowa Winstona Churchilla wypowiedziane w trzy dni po objęciu przez niego urzędu premiera, że ta wojna: „Przyniesie dużo krwi, znoju, łez i potu”. Błyskawiczny rewanż za zatopienie „Hooda” sprawił, że o operacji „Bismarck” pisano i mówiono bardzo szeroko, ze szczegółami. W tej pierwszej fali doniesień wiele miejsca poświęcono też polskiemu okrętowi „G-65” - „Piorunowi” i jego załodze. Zamieszczano barwne opisy wydarzeń, zdjęcia ludzi i wywiady. Posypały się potem listy i depesze gratulacyjne z całego świata Przyszły też gratulacje od wodza naczelnego, generała Władysława Sikorskiego, i od honorowego prezesa Rady Narodowej, bardzo już sędziwego Ignacego Paderewskiego. Oprawiono jego list pieczołowicie i zawisł on na honorowym miejscu w mesie ORP „Piorun”. Dla całej niemal załogi „Pioruna” ten deszcz zaszczytów i nagła popularność były wielkim zaskoczeniem. Sami nie aż tak wysoko oceniali własne zasługi i udział w zatopieniu „Bismarcka”. Bywało też, ze z prawdziwym zdumieniem czytali w gazetach mrożące krew w żyłach opisy własnych, bohaterskich czynów i zaśmiewali się do łez. O tym zaś, że rzeczywiście zrobiono im znakomite „publicity”, przekonał się najlepiej jeden z oficerów „Pioruna”. - Wchodzę ja do jednego pubu - opowiada potem w mesie - i widzę, że większe, szkockie towarzystwo poi jakiegoś naszego marynarzyka. Gin i piwo, piwo i gin. Nieczęsty to wreszcie obrazek. Kelnerka biega od bufetu do stolika a chłop już prawie spada z krzesła. Pytam ja tej kelnerki: „Z jakiej to okazji?”, a ona na to: „Sorry, to jest marynarz z „Pajoruna”... A ja, jak żyję, nie widziałem tego chłopa na naszym okręcie! Chodzenie w chwale i sławie jakoś nie wystarczyło oficerom z „Pioruna”. Wiedzieli przecież, że uczestniczyli tylko w epizodzie całej operacji: czy aż tak ważnym? Co było przedtem i później, kiedy rozkaz odesłał ich już do bazy? Oficjalny opis wydarzeń, przygotowany przez Admiralicję Brytyjską „tylko do użytku służbowego” był iście po angielsku oschły i pozbawiony wszelkich komentarzy. Czytając go jednak uważnie można było dojść do wniosku, że nie wszystko przebiegało tak sprawnie i pomyślnie, jak to przedstawiały gazety... Już sam początek był niezwykle pechowy. W jaki sposób Admiralicja Brytyjską znając już w dniu 21 maja dokładną pozycję wrogiego zespołu, a nawet jego skład dzięki zdjęciom lotniczym, pozwoliła umknąć „Bismarckowi” i „Prinz Eugenowi” z fiordów norweskich? Wszystko, co działo się dalej, było logicznym następstwem tego faktu. Gorączkowa atmosfera poszukiwań stworzyła ogromne pole do popisu dla przypadku. Przypadkiem tylko HMS „Norfolk” natknął się dnia 23 maja u brzegów Islandii na niemieckich korsarzy. A że przy fatalnej pogodzie stracił ich z oczu? Z opisu wynikało, że Niemcy mieli tyleż szczęścia, ile pecha mieli Anglicy. Bo choćby tragedia „Hooda”... Artylerzyści z „Pioruna” roztrząsali ten przypadek długo i fachowo i doszli do zgodnego wniosku: dowódca obu angielskich okrętów, HMS „Hood” i HMS „Prince of Wales”, popełnił tragiczny błąd. Kiedy świtem dnia 24 maja doszło do boju z niemiecką eskadrą wydał rozkaz oddania pierwszej salwy do „Prinz Eugena”, celu mniej ważnego. „Bismarck” zyskał przez to na czasie. Zdołał się wstrzelać do „Hooda” i z pięciu jego salw dwie były celne. Reszty dopełnił słabszy pancerz angielskiego okrętu. Potem eskadra niemiecka mogła spokojnie przenieść ogień na „Prince of Wales” i znów chyba tylko przypadek sprawił, że okręt ten zdołał ujść spod takiego ognia tylko uszkodzony. Na karb szczęścia „Bismarcka” można zaliczyć to, że udało mu się potem zniknąć aż do wieczora. Dopiero około godziny 19.00 uparty „Prince of Wales” dochodzi go na odległość strzału. Wymiana ognia jest krótka i korsarz znów jednak ginie z oczu Anglikom aż do północy, kiedy to odnajdują go samoloty torpedowe z lotniskowca „Victorious”. Meldują trafienie, ale pancernik umyka... Absolutnie dziwne jest też to, że towarzysz „Bismarcka”, „Prinz Eugen”, w ogóle gdzieś się zapodział. Zresztą do samego końca nie ma już o nim mowy: więc jednak wywiódł w pole brytyjską Royal Navy? Największe jednak zdumienie wywołała w mesie oficerskiej „Pioruna” lista okrętów, które brały udział w pościgu. Była bardzo długa. Oprócz nieszczęsnego „Hooda” i HMS „Prince of Wales” wyszedł z bazy Scapa Flow trzon „floty ojczyźnianej” - pancernik „King Georg V”, krążownik „Repulse” i lotniskowiec „Victorious” z 45 samolotami na pokładzie oraz cała grupa okrętów towarzyszących. Eskadra gibraltarska wsparła akcję krążownikiem liniowym „Renown”, lotniskowcem „Ark Royal” i lekkim krążownikiem „Sheffield”. Z Halifaxu w Kanadzie wyszedł pancernik „Revenge”, ze służby konwojowej na północnym Atlantyku ściągnięto aż dwa pancerniki - „Rodney” i „Ramillies” - trzy krążowniki i wiele mniejszych jednostek... Kręcili głowami z niedowierzaniem. Jak to, więc jeden i to uszkodzony podobno okręt, choćby tak potężny jak „Bismarck”, potrafił przez tyle dni wodzić za nos tak wielką armadę? Dziwiło ich to, tym bardziej że po ostatnim spotkaniu z samolotami z „Victorious” niemiecki korsarz potrafił zagubić się ścigającej go flocie aż na półtorej niemal doby! Odnalazł go dopiero dnia 26 maja około godziny 11 rano,
znów czystym przypadkiem, owa latająca łódź typu „Catalina”... - I szczęśliwym trafem właśnie my znaleźliśmy się wtedy w pobliżu, bo inaczej chyba znów by zwiał! Nie było to już takie pewne, bo wcześniej, około godziny 19, samoloty z lotniskowca „Ark Royal” trafiają „Bismarcka” dwoma torpedami, w śródokręcie i ster. Niemiecki pancernik może manewrować już tylko z największym trudem. Wyjaśnia się teraz, czemu napotkany przez „Pioruna” kolos próbował go po prostu zatopić, zamiast uchodzić, wiedząc, że polski niszczyciel natychmiast rozgłosi przez radio meldunek o swym spotkaniu. I wyjaśnia się, dlaczego przez całą godzinę udało się „Piorunowi” manewrować pod ogniem korsarza: tamten miał jednak bardzo ograniczone ruchy. Ale też widzą dopiero teraz, kiedy poznali przebieg całej operacji, jak rzeczywiście i niezwykle cenna dla pościgu była ta ich godzina „sam na sam” z pancernikiem! Jeśli zaś zważyć, że cały bój z HMS „Hood” trwał tylko 10 minut... Wszystko to, co odbyło się później, w dniu 27 maja 1941 roku, było tylko dopełnieniem formalności, Dla otoczonego ze wszystkich stron „Bismarcka” nie było już ratunku. Egzekucji dokonywały aż cztery potężne okręty: pancerniki - „King Georg V” i „Rodney”, oraz ciężkie krążowniki: „Norfolk” i „Dorsetshire”, bijąc przez prawie dwie godziny w „Bismarcka” ze wszystkich swoich dział i strzelając torpedy z niewielkiej odległości. Początkowo niemiecki korsarz odgryzał się jeszcze ogniem, ale później był już tylko bezwładnym wrakiem. Losu jego dopełniła ostatnia torpeda, wystrzelona z HMS „Dorsetshire” o godzinie 10.36 i to z odległości 2 tysięcy metrów. W minutę później przewrócił się do góry stępką i poszedł na dno. Suchy, beznamiętny opis ostatniego aktu tragicznego końca najgroźniejszego pirata niemieckiego wstrząsnął jednak nimi do głębi, mimo iż przecież chodziło o śmiertelnego wroga. Rozdział V Grzmiały jeszcze w Anglii w najlepsze radosne fanfary z okazji udanej operacji zatopienia „Bismarcka”, kiedy jak grom z jasnego nieba spadła przygnębiająca wieść: Niemcy opanowali Kretę! Dla Anglii był to ciężki cios. Podwójny zresztą. Ucierpiał jej prestiż, bo przecież wojska brytyjskie, a i flota poniosły kolejną dotkliwą porażkę. Nie to jednak było najważniejsze. Wielka Brytania utraciła niezwykle ważny obiekt strategiczny na Morzu Śródziemnym. Kto trzymał w rękach Kretę, był panem całej wschodniej części Morza Śródziemnego ze wszystkimi szlakami żeglugowymi, łączącymi w tamtym rejonie Półwysep Bałkański z wybrzeżami Afiyki i Azji Mniejszej. Ponadto nie spotykany dotąd sposób przeprowadzenia tej operacji, rozgłoszony triumfalnie na cały świat przez propagandę niemiecką po kryptonimem „Merkury”, wywołał w Anglii nową falę strachu przed desantem na wyspę, tym razem z powietrza. Desant na Kretę był przecież znakomitą „próbą generalną”... Sama Wyspa przeżywała właśnie w tym czasie okres względnego spokoju. Trwały wciąż jeszcze naloty bombowe Luftwaffe, ale już nie tak potężne i częste jak w pamiętnych miesiącach „Bitwy o Anglię”. Nadal jednak ważyły się jej losy, choć z dala od jej brzegów, bo na morzach i oceanach. A także w Afryce. Miała Wielka Brytania przed wojną na tym kontynencie rozległe interesy: w Egipcie i Palestynie, w Sudanie i Kenii, w Somalii, Adenie i na Cyprze. Latem roku 1940 zaczęli tym interesom zagrażać Włosi, mocno usadowieni w Libii: i upadek Francji był dla nich doskonałą okazją, aby sięgnąć po Aleksandrię i Kanał Sueski. Wkroczyli do Egiptu. Wojska brytyjskie pod dowództwem generała Wavella zastąpiły im drogę; Kanał Sueski był zbyt ważnym punktem strategicznym i gospodarczym świata. Potem ruszyły do wielkiej ofensywy, mimo iż liczebnością nawet w połowie nie dorównywały ogromnej armii marszałka Grazianiego i w lutym 1941 roku pod Benghazi pobiły Włochów na głowę, biorąc bardzo dużo jeńców i zajmując Tobruk. Sprawa wydawała się być definitywnie załatwioną więc też Brytyjczycy jęli przerzucać swe siły z Afryki do Grecji, na którą właśnie napadły armie Rzeszy. Wtedy pokonanym w Cyrenajce, ale siedzącym wciąż jeszcze w Trypolitanii Włochom pospieszyli na pomoc ich sprzymierzeńcy z paktu „osi” - Niemcy. Wylądował tam specjalnie utworzony „Afrika Korps” pod dowództwem generała Rommla i wspólnie z dywizjami włoskimi uderzył natychmiast na osłabionych Brytyjczyków. Ci musieli wycofać się przed przeważającymi siłami państw „osi” aż do granicy egipsko- libijskiej i tam stanęli w obronie. Bronił się także otoczony w połowie kwietnia Tobruk: dywizja australijska i polska Samodzielna Brygada Strzelców Karpackich okopały się w oblężonym mieście i odpierały z powodzeniem liczne ataki silniejszego i potężnie uzbrojonego wroga. W pierwszych dniach czerwca 1941 roku sytuacja na tamtym froncie ustabilizowała się w ten sposób, że obie strony stały w obronie, gromadząc siły do decydującej rozgrywki. Jedyną zaś drogą, którą mogły
przerzucać swoje wojska i zaopatrzenie, było morze. Państwa „osi” były poza tym w lepszej sytuacji: ich drogi dowozu były znacznie krótsze, ponieważ dysponowały portami w okupowanej Grecji oraz we Włoszech. Tyle że na śródziemnomorskich szlakach między Italią i Afryką tkwiła silna baza brytyjska: Malta. Stacjonujące tam samoloty brytyjskie, okręty podwodne, wśród których był już w tym czasie ORP „Sokół”, oraz lekkie okręty nawodne skutecznie paraliżowały ruch niemiecko-włoskich konwojów, zmierzających do Libii. Malta była też bazą pośrednią dla konwojów brytyjskich, przewożących zaopatrzenie i wojska z angielskiej bazy w Gibraltarze do Aleksandrii. Stąd też Włosi i Niemcy usiłowali za wszelką cenę opanować tę wyspę, a przynajmniej zniszczyć na niej wszystkie urządzenia wojskowe. Dla Anglii jednak utrzymanie bazy na Malcie miało tak ogromne znaczenie, że, by dostarczyć na wyspę wszystko, co potrzebne jest do prowadzenia wojny, nie liczono się właściwie ze stratami. Głównym jednak frontem toczącej się wojny była „Bitwa o Atlantyk”: tak nazwał w swoim marcowym przemówieniu w 1941 roku Winston Churchill owe zmagania z hitlerowską blokadą Anglii na morzach i oceanie. W tym czasie weszły one w nową fazę. Upadła niesławnie strategiczna koncepcja Wielkiego Admirała Rzeszy, Raedera, głosząca wyższość prowadzenia tej blokady za pomocą wielkich okrętów - korsarskich rajderów. „Scharnhorst”, „Gneisenau”, „Admirał Hipper” i odnaleziony wreszcie kompan „Bismarcka” „Prinz Eugen” tkwiły w porcie Brest czujnie pilnowane z morza przez okręty brytyjskie, nie pozwalające im się wymknąć. W Berlinie zaś doszła do głosu nowa teoria, tym razem wielkiego specjalisty od wojny podwodnej jeszcze z lat pierwszej wojny światowej, admirała Karla Dönitza: tylko „U-booty” mogą skutecznie sparaliżować wszelki ruch na szlakach żeglownych do Anglii! Ruszyły pełną parą stocznie i z niemieckich baz we Francji i Norwegii wysypały się na morze całe stada podwodnych piratów, wspierane w swych działaniach lotnictwem dalekiego zasięgu. Konwoje, choć dziesiątkowane, wciąż jednak docierały do samotnej wyspy. Wyładowywano na portowych nabrzeżach także i surowce dla przemysłu zbrojeniowego. Anglia gwałtownie rozbudowywała swą armię. Wiadomo było przecież, że na kontynencie tkwi wielka, upojona zwycięstwami, lądowa armia Hitlera, że dozbraja się także i czeka. Na co? W początkach czerwca 1941 roku jedynym jej przeciwnikiem, z którym toczyła już od półtora roku wojnę, była Anglia: reszta krajów Europy była albo pobita, albo też powiązana sojuszami z Trzecią Rzeszą. Było więc oczywiste, że chwilowa cisza jest po prostu ciszą przed burzą i nikogo nie uspokajały komunikaty z frontu libijskiego: „Bez zmian: tylko potyczki patroli”. Coś wisiało w powietrzu: co? Pracowały wywiady, ale z murów Kancelarii Rzeszy w Berlinie nie było łatwo wyciągnąć tajemnice. Trudno zaś było przypuszczać, że Hitler poprzestanie na dotychczasowych podbojach i że nie będzie próbował definitywnie zakończyć wojny z Anglią jakimś zdecydowanym uderzeniem. Anglia szykowała się więc z ciężkim sercem do ostatecznej rozgrywki: nie była jeszcze do niej gotowa. Na Wyspie trzeźwo oceniono stosunek sił. Żeby choć w części zrównoważyć hitlerowską przewagę, Anglia potrzebowała czasu, czasu i jeszcze raz czasu. I nagle 22 czerwca 1941 roku gruchnęła wieść: Niemcy napadły na Związek Radziecki! Anglia odetchnęła z ulgą. Oczywiście oficjalne komunikaty rządowe pełne byłe słów potępienia dla tej nowej agresji Hitlera, ale owego tonu ulgi nie dało się ukryć. Oto nowe uderzenie Hitlera poszło w wymarzonym kierunku - na Wschód. Tam będzie musiał teraz zaangażować gros swoich sił. Hitler natrafi tam z pewnością na silny opór. Tak czy inaczej, w wojnie przeciw Rzeszy przybył nowy sprzymierzeniec, który teraz właśnie przejął na siebie cały impet uderzenia hitlerowskiej potęgi. Anglia zyskała nagle tak bardzo potrzebny jej czas... W mesie oficerskiej „Pioruna” wieść o napadzie Niemiec na Związek Radziecki wywołała spore poruszenie. Pierwsze komunikaty z nowego teatru wojny nie były pocieszające. Niemcy błyskawicznymi uderzeniami przebijali się coraz dalej na wschód, okrążając całe dywizje i armie. Coraz dłuższa była lista zajmowanych miast, coraz bliżej było do Moskwy. Na ORP „Piorun” nie było zbyt wiele czasu, aby zastanawiać się nad sytuacją na frontach. Oni mieli po prostu ciągle tę samą swoją wojnę - nieustanne krążenie w konwojach. Z portu do miejsca spotkania ze statkami, potem harówka wokół stada tych pływających opakowań do rozmaitych towarów, powrót - i od nowa. W pierwszych dniach czerwca 1941 roku zaszły na ORP „Piorun” pewne zmiany. Żegnany z ogromnym żalem odszedł zastępca dowódcy okrętu, kapitan Ludwik Lichodziejewski. Mesa oficerska żegnała go z mieszanymi uczuciami: odchodził, ale szedł przecież „na swoje”. Ten „wieczny zastępca” dostał nareszcie to, co już dawno mu się należało: dowództwo okrętu. W angielskiej stoczni Vickers-Armstron w Tyne podniesiono właśnie polską banderę na okręcie nowego typu - eskortowcu. Był nieco mniejszy od „Pioruna”, ale uzbrojony w 6 dział kalibru 102 milimetry, 6 dział „pelot” kalibru 40 i 20 milimetrów oraz 6 wyrzutni
bomb głębinowych: nie miał tylko aparatów torpedowych. Początkowo miał się nazywać HMS „Oakley”, ale przekazany przez Admiralicję Brytyjską Polskiej Marynarce Wojennej na podstawie specjalnego protokołu z grudnia 1940 roku do wcześniej zawartych umów, otrzymał nazwę ORP „Kujawiak”. Dowództwo nad tym właśnie okrętem i 167 ludźmi załogi dostał „Lichodziej” - i musiał rozstać się z „Piorunem”. W tym samym czasie Polska Marynarka Wojenna wzbogaciła się o jeszcze jeden okręt tego samego typu - ORP „Krakowiak”, zbudowany w stoczni John Samuel White w Cowes, na wyspie Wight - tam, gdzie kiedyś „przyszły na świat” ORP „Grom” i ORP „Błyskawica”. Tak więc w połowie 1941 roku siły Polskiej Marynarki Wojennej w Anglii były większe niż na początku wojny. Z dawnych, przedwojennych okrętów, po stracie ORP „Grom” pod Narvikiem i ORP „Orzeł”, który w niewyjaśnionych nigdy okolicznościach zaginął podczas patrolu na Morzu Północnym, pozostały kontrtorpedowce „Błyskawica” i „Burza” oraz okręt podwodny ORP „Wilk”. Podniesiono za to polskie bandery na ORP „Garland”, ORP „Piorun”, ORP „Kujawiak” i ORP „Krakowiak”, na okręcie podwodnym ORP „Sokół” oraz na trzech kutrach artyleryjskich -ścigaczach: „Chart”, „Wilczur” i „Wyżeł”. Przejściowo też w tym czasie nosiły polskie bandery okręty francuskie, które po upadku Francji znalazły się w portach angielskich. Były to: kontrtorpedowiec „Ouragan”, dwa duże dozorowce „Medoc” i „Pomerol” oraz 12 kutrów dozorowych. Wszystkie one zostały zwrócone Wolnym Francuzom generała de Gaulle'a do początków 1941 roku z wyjątkiem ORP „Medoc”, który w listopadzie 1940 roku został storpedowany przez niemiecki samolot i zatonął wraz z dowódcą komandorem porucznikiem Romanem Stankiewiczem, oraz 48 ludźmi załogi. W drugie więc półrocze 1941 roku polska flota wojenna wkroczyła z czterema dużymi niszczycielami, dwoma eskortowcami, dwoma okrętami podwodnymi oraz trzema ścigaczami. Te ostatnie operowały na kanale La Manche, u wschodnich brzegów Anglii. ORP „Wilk”, ze względu na „podeszły wiek”, przeszedł do klasy okrętów ćwiczebnych, drugi okręt podwodny, nowiuteńki ORP „Sokół”, odszedł na Maltę i brał udział w zwalczaniu konwojów niemiecko-włoskich na Morzu Śródziemnym. Eskortowce pełniły służbę w bazie Plymouth, osłaniając konwoje w rejonie kanału La Manche. Bazą niszczycieli był port w Greenock, gdzie mieściło się dowództwo Western Approaches - Zachodniego Obszaru Operacyjnego, najważniejszego centrum odprawy i przyjmowania atlantyckich konwojów. Właśnie w połowie 1941 roku dołączył tam ORP „Garland”, który dotąd przez ponad rok walczył na Morzu Śródziemnym i odnosił tam piękne sukcesy. Funkcję zastępcy na ORP „Piorun” objął kapitan Franciszek Pitułko, dawny oficer artylerii z „Groma”! To pod jego komendą czatowali w największym napięciu u dział podczas pamiętnego spotkania z hitlerowskimi okrętami w cieśninach duńskich, kiedy to na rozkaz „Pekin” szli z kraju w nieznane i przeżyli z nim potem kawał czasu na obczyźnie... Kapitan Pitułko od razu zadomowił się na pokładzie „Pioruna”. Trafił przecież „między swoich”, a i jedenastoletnia już praktyka, wyłącznie na kontrtorpedowcach, też zrobiła swoje. W połowie września 1941 roku ORP „Piorun” wyszedł z ujścia rzeki Clyde w zespole sześciu innych niszczycieli, wśród których znajdował się też ORP „Garland” pod dowództwem komandora porucznika Konrada Namieśniowskiego. Z początku rzecz zapowiadała się na zwykłą kolejną dreptaninę u boku konwoju, oznaczonego tym razem kryptonimem „WS-11X”. Składał się on z ośmiu wielkich transportowców i okrętu amunicyjnego „Breconshire”, ale zastanawiała niezwykle silna eskorta. Początkowo do siedmiu niszczycieli dołączyły cztery krążowniki pomocnicze, ale dalej, już na Atlantyku, pojawił się pancernik „Prince of Wales” w towarzystwie czterech krążowników: HMS „Edinbourgh”, HMS „Kenya”, HMS „Scheffield” i HMS „Enryalus”. Pławski i załoga „Pioruna” nie mogli wyjść z podziwu: tak potężnej eskorty nie miał jeszcze żaden z osłanianych ostatnio konwojów... Przeszli już Atlantykiem około 300 mil w kierunku zachodnim, kiedy sygnał z okrętu senior officera eskorty polecił otworzyć dostarczone wcześniej: koperty - „Ściśle tajne” i opatrzone kryptonimem „Halberd”. Zawarte w nich rozkazy polecały wykonać natychmiast zwrot na południe, a jako port docelowy wyznaczały Gibraltar. Tak daleko ORP „Piorun” nie chadzał jeszcze w całej swej historii. Najbardziej niepokojąca była sprawa paliwa: może go nie wystarczyć, jeśli okręt będzie nadal zygzakował wraz z konwojem. Dowództwo brytyjskie przewidziało tę możliwość i już po kilku dniach marszu „Piorun”, „Garland” i jeszcze dwa niszczyciele eskorty otrzymały rozkaz, aby wyprzedzić konwój i wejść do bazy w Gibraltarze. Marynarze z „Garlanda” znali już „Skałę”, jak potocznie nazywano gibraltarską twierdzę, ale załoga „Pioruna” widziała ją po raz pierwszy. Krótki postój „Pioruna” zakończył się 23 września Okręt z pełnymi zbiornikami paliwa dostał nowe rozkazy: oto wraz z „Garlandem” i holenderskim niszczycielem „Isaac Sweers” miał stanowić eskortę pancernika HMS „Nelson”. Z pomostu „Pioruna” oficerowie obserwowali ze zdumieniem całą ceremonię, jaką odprawił „Nelson”,
wychodząc na morze. Długo powiewały na jego maszcie sygnały pożegnalne, wymieniane z pancernikiem „Rodney”, na którym podniósł swą flagę dowódca eskadry gibraltarskiej, wiceadmirał J. F. Sommerville. Roztrząsano właśnie silne przywiązanie do tradycji, kultywowane w Royal Navy, kiedy do rozmowy włączył się angielski oficer łącznikowy „Pioruna”: - Sorry, panowie... To tylko takie udawanie. I z dalszych jego wywodów wynikło jasno: tuż obok gibraltarskiej bazy leży hiszpańskie miasto Algesiras, skąd wszystko niemal, co dzieje się w porcie wojennym, widać jak na dłoni. Faszystowski rząd generała Franco jest zaprzyjaźniony z hitlerowską Rzeszą. Stąd Algesiras aż roi się od niemieckich i włoskich szpiegów i agentów i dlatego przy wyjściu okrętów na morze trzeba stosować takie rozmaite sztuczki dla zmylenia przeciwnika. O prawdziwości tych słów miała załoga „Pioruna” przekonać się niebawem. „Nelson” bowiem skierował się wprost na zachód i szedł w tym kierunku tak długo, aż nawet jego eskorta, w tym i oficerowie „Pioruna”, przekonana była już, że po prostu wracają do Anglii. Wtedy, pod osłoną nocy, pancernik zrobił zwrot o 180 stopni, a w kilka godzin później cały zespół przeszedł Cieśninę Gibraltarską i znalazł się na Morzu Śródziemnym. Rankiem 25 września sygnaliści „Pioruna” zaczęli kolejno meldować dostrzeżone na morzu okręty. Okazało się, że cały, przeprowadzony od ujścia rzeki Clyde, a pozostawiony na Atlantyku, konwój jest już tu w komplecie. Cieśninę Gibraltarską musiał również forsować pod osłoną ciemności. Zmieniono tylko nieco formację, dzieląc go na dwie części, ale obie w pewnym odstępie zmierzały w tę samą stronę: na wschód. Była tu także reszta sił eskorty, która przybyła zapewne wprost z Gibraltaru, jak również część tamtejszej eskadry pod dowództwem wiceadmirała Sommerville'a. Nie ulegało już wątpliwości, że punktem docelowym tej wielkiej armady jest Malta. ORP „Piorun” nie dostał żadnych nowych rozkazów. Nadal, wraz z „Garlandem” i niszczycielem holenderskim, asystował „Nelsonowi”. Z pozycji w stosunku do innych statków i okrętów konwoju „WS- 11X” oficerowie „Pioruna” domyślili się łatwo, że ich zespół będzie osłaniał eskortowane jednostki od strony wybrzeży Europy: znajdą się więc niebawem najbliżej baz włoskich... O Włochach, jako przeciwnikach na morzu i w powietrzu, nasłuchali się już sporo od kolegów z „Garlanda”. Flota wojenna faszystowskiej Italii, rozbudowywana jeszcze przed wojną posiadała sporo nowoczesnych, wielkich okrętów, w tym nawet okręty liniowe, ale duch bojowy marynarzy duce nie dorównywał ani w części potędze ich floty. Wszystkie dotychczasowe bitwy i potyczki na Morzu Śródziemnym, jak bitwa koło Kalabrii i koło przylądka Spatha, kończyły się sukcesami mniej licznych często zespołów brytyjskich. W decydujących momentach Włosi po prostu wycofywali się z pola walki... Pamiętano o tym na pomoście „Pioruna”, ale nikt nie lekceważył sytuacji. Było pewne, że tak ogromny konwój jak ten „WS-11X” nie zdoła mimo wszelkich środków ostrożności przejść nie zauważony, i że na pewno siły włosko-niemieckie będą starały się za wszelką cenę nie dopuścić go do Malty. Na razie jednak w polu widzenia były tylko okręty zespołu eskorty. Co trzy sekundy umieszczony na pomoście głośnik asdicu wznawiał swą jednostajną muzykę - znak, że głębie wód w pobliżu „Pioruna” są czyste. I nagle pryska spokój. Z głośnika dobywa się jakieś inne, głębsze echo. Słyszą go wszyscy: jest kontakt! I w tym momencie okrzyk operatora: - Lewo czterdzieści, odległość tysiąc jardów... Teraz wszystko dzieje się już równocześnie. Na rejkę i w eter poprzez radiotelefon do dowódcy eskorty leci odpowiedni sygnał, oficer sygnałowy już jest w kabinie asdicu, już przerzucił aparaturę na automatyczny zapis - rekorder. Na papierze rysuje się rząd równych kresek: jest! Dowódca, komandor porucznik Pławski, już podał komendy na ster i do maszyny: „Zwiększyć obroty!”. „Piorun” szarpie się nagle do przodu i kładzie lekko na burcie przy cyrkulacji: - Kontratakuję! Przygotować wyrzutnie! To Pławski. Porucznik Kince już rzucił w mikrofon rozkazy do obu wyrzutni na rufie i burtowych miotaczy Thornycrofta. Teraz wszystko zależy od sygnałowego przy asdicu i operatora... Pokład „Pioruna” drży od wzmożonej pracy maszyn. Już po zwrocie: teraz echo jest przed dziobem, ale niskie. Cel oddala się. Wreszcie echo niknie. Nie pomaga napiętą skupiona uwaga operatora gorączkowo pokręcającego „kierownicą” asdicu. „Piorun” gna jeszcze spory kawałek, nim położy się w następny zwrot. Echa nie ma. Zginęło. Operator w podnieceniu przeszukuje dziobowe sektory. Nic. Minuty wloką się niemiłosiernie. Nie ma. Z pomostu widać teraz, jak drugi z niszczycieli eskorty zmienia nagle kurs: złapał echo? Już zwiększył prędkość. U dziobu bielą się wielkie ódkosy fal. Rzuci bomby, czy... Za rufą tamtego okrętu wyrastają nagle z wody białe pióropusze. Opadły - i dopiero niesie się stamtąd
stłumiony, głuchy odgłos potężnych detonacji, zlewających się niemal w jeden długi grzmot. Mija jeszcze długa chwila, zanim fala tamtego wybuchu uderzy echem w kadłub „Pioruna”. Ciekawe: dostali go czy nie? Z głośnika asdicu płyną teraz skotłowane dźwięki. Długo trzeba będzie poczekać, zanim uspokoją się wzburzone masy wody. Wreszcie echa rewerberacji są znów ciche, delikatne, równe. Tamten, co rzucał bomby, także zmniejszył prędkość i krąży czujnie. Widać atak chybiony. Czas płynie. W kabinie asdicu operator i oficer sygnałowy przeżywają ciężkie chwile, a jeśli ten podwodny wróg zmylił ich i idzie teraz wprost na „Nelsona”?! Echo było przecież wyraźne, twarde. Takie, jakie daje tylko okręt podwodny. - Szukaj jeszcze raz w sektorze dziobowym... Na pomoście „Pioruna” napięta cisza. Tylko ten głośnik: ping... ping... - Salwa z dziesięciu bomb nastawiona - mówi Kince cicho, jakby chciał przypomnieć dowódcy, że jest gotów. - Dobrze. Dziesięć bomb. Dwie tony trotylu. Dwie bomby spadną z rufy, po dwie wyrzucą cztery miotacze burtowe wielkim łukiem na boki, na 75 jardów do okrętu. Odpowiednio ustawione detonatory sprawią że jedne wybuchną na głębokości 50, a inne 100 stóp. - Ping... ping... ping... Na ma powrotnego echa. Nie ma. I wreszcie... - Odległość dziewięćset, wprost przed dziobem! „Piorun” znów zrywa się do biegu. Znów komendy: Pławski spokojny, opanowany. - Uwaga na bombach! I jeszcze do maszynowni: - Będziemy rzucać bomby... Żeby ci tam, na dole, wiedzieli, co się święci: niech się nie denerwują. - Sześćset, cel szybko przesuwa się w prawo! Sygnałowy oburącz przyciska słuchawki do uszu. - Odległość dwieście pięćdziesiąt jardów, namiar... - Atakuję! Jeszcze poprawka na wyprzedzenie i... - Pierwsza pal! - Druga... - Trzecia... - Czwarta... - Bomby odpalone! Za rufą wstaje morze ogromnymi, białymi koliskami. Dudniący, przeciągły grzmot. Potem jakby pchnięcie z rufy, wstrząs. „Piorun” gna jeszcze do przodu, póki nowe komendy nie każą mu się pochylić w zwrocie. Wracają - wolno i czujnie. Teraz wszystkie oczy na powierzchnię morza. - Chyba ślad ropy... Asdic teraz długo nie przyda się na nic. Rzucać bomby na ślepo? A jeśli, uszkodzony, przywarł na dnie? - O! Jest! Jest ropa! Rzeczywiście: tłusta, opalizująca plama. Ale nie ma najmniejszego nawet echa. Nic. Taka plama mogła przecież wypłynąć licho wie skąd... Rozglądają się pilnie, a nuż lada moment wynurzy się znajomy kształt kiosku? Czas płynie. Tamten drugi niszczyciel raz jeszcze rusza do ataku, rzuca bomby. „Piorun” nasłuchuje pilnie. Krąży. Raz jeszcze natrafia na plamę ropy: inna czy ta sama? - Sir - melduje dowódcy angielski oficer łącznikowy. - Sygnał od okrętu senior-officera eskorty: „Wracać na pozycję”. Zawód. Żeby tak jeszcze trochę poczekać: dostaliby go na pewno! Radio przechwytuje wreszcie meldunek od tego drugiego niszczyciela: i on też zobaczył ropę. - W najlepszym przypadku uznają nam tego podwodniaka jako „prawdopodobnie uszkodzony”. Po połowie... Zapada zmierzch. Prą dalej na wschód, cały czas tym samym kursem. Noc mija spokojnie i cały następny dzień, i noc. Dziwne, gdzież, u diabła podziała się ta włoska flota? Nikt nie chce powiedzieć tego głośno, ale rośnie niepokój. Co szykują jeśli dotąd jeszcze ich nie ma? Ranek 27 września jest pochmurny. W napiętą ciszę pomostu wkrada się nagle odległy warkot lotniczych silników. Już chce Pławski ogłosić alarm przeciwlotniczy, ale radio jest szybsze.
- To nasi, z lotniskowca „Ark Royal”. Będą osłaniać konwój z powietrza. Włoskie bazy – tuż. W zwinnych myśliwcach rozpoznają znajome kształty: to Fulmary. Przelatują na niedużej wysokości i nikną tam, gdzie powinno być czoło konwoju. I nagle - nowy dźwięk. Z innej strony. - Samolot lewo trzydzieści! Odległość... - Alarm przeciwlotniczy! Klakson zanosi się urywanymi dźwiękami, obracają się lufy broni „pelot”. Jest! To maszyna rozpoznawcza. Leci dość wysoko, ale nagle w gwałtownym skręcie idzie ku górze, ku zbawczym chmurom. Tuż za nim grzeją angielskie myśliwce. Pojawiły się nie wiadomo skąd... - Jak im zwieje, to będzie bieda... Sprawdziło się. Pierwsza fala dwunastu włoskich Savoiów nadleciała tuż po godzinie 13.00. Rozdzieliła się zgrabnie na trójkowe klucze i każdy z nich, szorując niemal kadłubami po powierzchni morza, runął na upatrzony okręt. Rozszalał się ogromny ogień broni przeciwlotniczej... Trójka, atakująca „Pioruna”, mierzyła prosto w jego lewą burtę. Z pomostu wyglądało to tak, jakby duże, trójsilnikowe maszyny chciały staranować okręt. Szły w smugach pocisków, wybiegających im naprzeciw. Łomot broni „pelot” ogłuszał. W pewnej chwili samoloty kolejno poderwały się ku górze z jednoczesnym zwrotem na skrzydło, a od każdego z nich oderwał się jakiś ciemny, podłużny kształt... - Torpedy! Lewo trzydzieści pięć... Ale już o sekundy wcześniej padł rozkaz: - Ster na burt! Okręt aż położył się w ostrym zwrocie. Chwile napiętego wyczekiwania ciekną jak wieki. - Przeszły... Rzut oka w koło. Oto nad którymś z okrętów jasny błysk i potem ogromny kłąb burego dymu, z którego spadają ku morzu jakieś szczątki. Oto z wysokim wyciem silników, przebijającym się nawet przez huk artyleryjskiej palby, nurkuje ostro jakaś Savoia ciągnąc za sobą czarną smugę. Tam, gdzie uderza w morze, tryska wysoki gejzer wody. Oto pnący się ostrą świecą ku górze samolot łamie się jakoś w locie i bezwładnie wali w dół. - Samoloty prawo trzydzieści! Wysokość... „Piorun” nadal bije w niebo ze wszystkich przeciwlotniczych luf. Rozżarły się chłopaki... - Przerwać ogień! Na innych okrętach ogień także cichnie. Grzmią jeszcze tylko działa „Nelsona”. Wygląda na to, że maszyny włoskie zbierają się do odlotu, ale... Na pomoście „Pioruna” sygnalista Dolecki nie odrywa lornety od oczu. Liczy: - Cztery... Siedem. Tylko siedem, a było dwanaście! Pięciu brakuje... Niemożliwe! Teraz na niebie trwa gonitwa myśliwców. Nadleciały wreszcie brytyjskie Fulmary i walczą właśnie z osłoną Savoiów. Z dołu wygląda to jak niewinna zabawa, ale spośród grupy mijających się maszyn jedna nagle pikuje ostro i wali się w morze. - Nasz! Nasz dostał! Nie czas jednak zajmować się myśliwcami. Przecież Savoie mogą wrócić... Płyną minuty. „Piorun” w zamieszaniu, wywołanym pierwszym nalotem i uchylaniem się od torped, znalazł się w pobliżu „Nelsona”. Potężna sylweta pancernika tchnie siłą... - Samoloty lewo dwadzieścia... Są! Tym razem Savoie idą wyżej i zdają się omijać „Pioruna”. W pewnej chwili nurkują jednak głęboko, wyrównują lot nad powierzchnią wody i zmierzają prosto ku „Nelsonowi”... Spada na nich stamtąd ulewa ognia. Strzela „Piorun”, strzelają inne niszczyciele eskorty. Zwija się w ogniu jedna maszyna, druga, ale kilka innych podrywa się świecą ku górze. A w chwilę później wykwita u burty pancernika gdzieś w okolicach jego pierwszej, artyleryjskiej wieży smukła, wysoka kolumna wody. - Dostał! „Nelson” dostał torpedę... Moment oczekiwania: przecież to tuż koło dziobowych komór amunicyjnych! I ulga, kiedy pancernik nieco tylko pochyla się w przód, unosząc w górę rufę. Wszyscy na pokładzie „Pioruna” wiedzą, że teraz we wnętrzu tego olbrzyma toczy się uporczywa walka ludzi z setkami ton wdzierającej się do kadłuba wody... Pancernik zmniejszył prędkość, ale idzie wciąż naprzód. Mijają kwadranse: udało się, widać, zażegnać niebezpieczeństwo... Jeszcze po raz trzeci nadlatują Savoie. Trzeci raz brytyjskie i polskie okręty otaczają się ogniową zaporą. Kiedy wreszcie odlatują ostatecznie, okazuje się, że od pierwszego nalotu minęło nieco ponad godzinę. Podniecenie gaśnie. Jeszcze tylko sokolooki sygnalista, mat Dolecki, peroruje głośno:
- Liczyłem dokładnie! Savoiów poszło do morza dziesięć i jeden włoski myśliwiec, ale i trzy nasze Fulmary... Nadlatuje jeszcze ze wschodu samotny samolot, ale to brytyjski, rozpoznawczy. W chwilę potem zaaferowany łącznikowy donosi na pomost „Pioruna”: - Sir, przykra wiadomość. Samolot z Malty nadał sygnał, że idą nam na spotkanie z prędkością 20 węzłów dwa włoskie pancerniki i osiem niszczycieli... Rzeczywiście: przykra. Tak samo musiał ocenić ją dowodzący eskortą z pokładu „Rodneya” wiceadmirał Sommerville, bo zaczął przegrupowywać swe okręty. Nadeszło to na pokład „Pioruna” w formie konkretnego rozkazu: „Przy konwoju zostają trzy krążowniki i 10 niszczycieli. Dwa krążowniki, ORP «Piorun» i HMS «Duncan», pozostają w osłonie lotniskowca «Ark Royal». Na spotkanie wroga pójdą trzy pancerniki i sześć niszczycieli...” Przetasowały się szyki okrętów. „Piorun”, odchodząc na wyznaczoną sobie pozycję (a „Ark Royal” szedł w pewnym oddaleniu od konwoju), dostrzegł jeszcze, że „Nelson” nie nadąża po prostu za pozostałymi pancernikami. Szedł wolno, z prędkością nie większą niż 18 węzłów, ale podążał w nakazanym kierunku: na spotkanie z wrogiem. Tymczasem po godzinie oficer łącznikowy przyniósł z kabiny radio nowy sygnał: - Znów złe wiadomości. Obok tamtych pancerników i niszczycieli włoskich idą tym samym kursem jeszcze cztery krążowniki i osiem niszczycieli... Zapowiadała się więc walna bitwa. I poszły do niej tylko dwa brytyjskie pancerniki, bo prędkość „Nelsona” spadła w tym czasie do 15 węzłów. Z pokładu „Pioruna” zaczęto pilnie nasłuchiwać pierwszych odgłosów walki. Poderwała się już przecież i poszła w tamtym kierunku cała formacja samolotów z „Ark Royal”. O wczesnym zmierzchu zaczęły powracać samoloty. Dolecki liczył je skrzętnie. Wreszcie zabrakło mu tylko jednego. Trafili na Włochów czy co? Szkoda... Ten ostatai Fulmar pojawił się nisko nad wodą. Silnik pracował mu jakoś nierówno, z przerwami - i wreszcie zamilkł. Maszyna szybowała jeszcze, ale już lotem nurkowym. Klapnęła w wodę o kilkadziesiąt zaledwie metrów za wyniosłą rufą „Ark Royal”. Pierwszy zorientował się w sytuacji oficer wachtowy „Pioruna”, podporucznik Grochowicz: - Ster prawo na burt! Obroty dwieście! I alarm „człowiek za burtą”! Do pogrążającego się już w morzu samolotu podeszli w samą porę, aby z jego pokładu zdjąć całą i zdrową choć trochę przestraszoną załogę. Tego wieczora przyszedł od wiceadmirała Sommerville'a następujący sygnał: - Kontaktu bojowego z nieprzyjacielem nie nawiązano. Podobno zawrócił. Rozkazuję więc... I rozkaz brzmiał tak: statki konwoju, eskortowane wyłącznie przez krążowniki i część niszczycieli, pójdą dalej na Maltę, do której już bardzo blisko. Reszta eskorty - pancerniki, lotniskowiec i pozostałe niszczyciele – ma wracać do Gibraltaru. Rozkaz ten rozdzielił także oba polskie okręty, bo ORP „Garland” poszedł z konwojem na Maltę. Dla zespołu, powracającego na zachód, noc z 27 na 28 września upłynęła spokojnie. Rankiem przyszedł meldunek o sporych siłach włoskich, które pojawiły się w rejonie Cagliari, ale były one zbyt daleko, aby mogły zagrozić konwojowi. Tego też dnia wieczorem zespół brytyjski podzielił się znów. Uszkodzony HMS „Nelson” i trzy niszczyciele poszły w stronę Gibraltaru, a reszta sił zawróciła na spotkanie tych okrętów, które po odprowadzeniu konwoju na Maltę ruszyć miały w drogę powrotną na zachód. „Piorunowi” przypadł obowiązek eskortowania okaleczonego „Nelsona”. I nie miał z tym większych kłopotów. Tylko raz, rankiem 29 września, asdic uchwycił podwodne echo i trzeba było rzucić jedną bombę. Raczej dla formalności, bo echo było niepewne. To samo powtórzył wieczorem HMS „Duncan” i 30 września przed południem, w dodatkowej asyście jeszcze jednego niszczyciela, czterech korwet i lotniczej osłony, HMS „Nelson” wszedł do portu w Gibraltarze. Po kilkudniowym postoju obydwa polskie niszczyciele - „Garland” i „Piorun” - ruszyły w drogę powrotną do swej macierzystej bazy w Greenock. Rozdział VI W pierwszych dniach nowego, 1942 roku, gruchnęła po świecie wieść: Stany Zjednoczone przystąpiły do wojny po stronie koalicji antyhitlerowskiej! Czekano na to, co prawda, dość długo. Prezydent F. D. Roosevelt uparł się jednak nie wtrącać do europejskich waśni i ogłosił deklarację neutralności. Sporo minęło czasu, zanim pozwolił zdjąć embargo na