Juliusz Malczewski
BATERIE W NIEBEZPIECZEŃSTWIE
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej
Warszawa 1979
Okładkę projektował: Witold Chmielewski
Redaktor: Wanda Włoszczak
Redaktor techniczny: Irena Chojdak
Korektor: Anna Miazek
Ostateczny sprawdzian
Padały głośne komendy. Żołnierze obsługi w długich, zielonych płaszczach raźno uwijali się przy
działach. Północno-zachodni wiatr, niosący drobiny śniegu, parzył twarze tysiącem mroźnych igiełek. Oczy
wszystkich zwracały się w stronę prześwitu między dwiema ścianami lasu, który fioletowymi plamami
zamykał horyzont. Tam miały pojawić się cele. Porucznik Zygmunt Zawadzki, obserwujący czynności
swoich podwładnych, denerwował się coraz bardziej, chociaż nie było ku temu żadnych istotnych powodów.
Obsługi dział były zgrane, w czasie wcześniej przeprowadzonych ostrych strzelań nauczyły się trafiać w cel
niezwykle precyzyjnie. Teraz jednak chodziło o znacznie większą stawkę. Ćwiczenia, w których
uczestniczyła brygada, a wraz z nią cała dywizja, 2 dywizja artylerii Wojska Polskiego, miały zadecydować
o tym, czy ta wielka jednostka jest wyszkolona na tyle, aby odejść na front, czy trzymiesięczny okres
intensywnej pracy nie poszedł na marne. Porucznik zdążył już zżyć się ze swoimi chłopakami i nie
wyobrażał sobie, że znów mogliby wrócić do ćwiczeń zamiast wymaszerować na pozycje. Przecież ci
chłopcy tak rwali się do walki!
Tymczasem na skraju lasu pojawiła się czarna sylwetka. To niezgrabna, drewniana makieta czołgu,
ciągnięta na linie z przeciwległego skraja lasu.
— Pierwsze działo! Odłamkowym ładuj! * Do celu na wprost, ognia!
Zawadzki podał komendę schrypniętym nieco głosem. Huknęło, pocisk przeszedł widocznie tuż nad
makietą, gdyż wybuch nastąpił daleko za nią, wyrzucając w górę śnieg i grudy zmarzniętej ziemi.
Skonfundowani kanonierzy spojrzeli na swego dowódcę. Taka kompromitacja. Pierwszy strzał i od razu
pudło!
— Drugie działo! — podał komendę Zawadzki, w chwili gdy makieta była już w połowie swej drogi.
Znów huk i podskok działa. Tym razem pocisk trafił w cel. Kiedy wiatr rozwiał dym, artylerzyści ujrzeli
nieco przekrzywione dzieło dywizyjnych stolarzy, ciągnięte szparko przez ukrytych w okopach żołnierzy.
Trzecie działo zdążyło jeszcze odpalić, wprawdzie niecelnie, nim makieta skryła się między drzewami.
Na wyciągnięcie wniosków nie było czasu, bo oto znów drewniane pudło ukazało się w polu widzenia.
Działa odpalały kolejno, szczękały zamki, brzęczały wyrzucane z komór łuski. Gdzieś zza lasu zadudniły
głuche wystrzały, zlewając się w przeciągły ponury pomruk. To ćwiczyły pozostałe brygady artyleryjskie.
Zawadzki zdążył już ochłonąć ze zdenerwowania, kanonierzy strzelali coraz celniej, rzadko który
pocisk chybiał celu. Wreszcie padła komenda przerwania ognia. Działa odciągano do tyłu, sapiący z wysiłku
żołnierze mocowali je do samochodów. Zza zakrętu wyłoniła się następna kolumna samochodowa z działami
ZIS-3. To bratni 45 pułk wkraczał na plac ćwiczeń.
Pierwsze koty za płoty! Wprawdzie egzamin nie dobiegł końca, pozostały jeszcze dwa dni, w ciągu
których mieli prowadzić ogień do zakrytych celów, gdzie jednocześnie punktowano szybkość rozwijania
dział, budowanie zamaskowanych stanowisk ogniowych i inne „drobiazgi”, ale porucznik był już pewien
ostatecznego wyniku, który rzecz jasna będzie pozytywny. Utwierdziły go w tym uśmiechy surowych
obserwatorów z dowództwa artylerii WP.
Zawadzki patrząc na Dodge'a mocującego się z przeszło tonę ważącym działem myślał o tym, że
zaledwie cztery miesiące temu przed uroczystą promocją przyczepiał dystynkcje podporucznika, dziś zaś
dowodzi znakomitą baterią, wyposażoną w nowoczesne armaty o kalibrze 76 mm. ZIS-3, wsławione w wielu
bitwach, przy sprawnej obsłudze wystrzeliwać mogły 20 pocisków na minutę, a każdy z nich o wadze
przeszło 6 kg raził cele w odległości przewyższającej 13 km. Pocisk mógł być odłamkowo-burzący, właśnie
takimi dziś strzelano, przeciwpancerny, zapalający lub nawet dymny. Sprzęt mieli znakomity. Pamiętał, jak
bardzo ucieszyła go wiadomość, że służbę pełnić będzie w 43 pułku artylerii lekkiej 6 brygady artylerii. Jako
jeden z podchorążych kończących oficerską szkołę artylerii z najwyższą lokatą miał prawo wyboru. Mógł
prosić o skierowanie do 7 brygady artylerii haubic, wyposażonej w działa o kalibrze 122 mm, lub do 8
brygady artylerii ciężkiej, wybrał jednak artylerię lekką, zafascynowany perspektywą walki z czołgami. To
będzie dopiero życie — myślał. Spalę kilka hitlerowskich wozów, okryję sławą siebie i swój pułk!
Tymczasem rzeczywistość była bardziej prozaiczna. Nie tak dawno meldował się w lesie pod
Wyrykami, gdzie wyznaczono tymczasowe miejsce postoju 43 pułku. Był wówczas koniec września,
łagodna jesień wyzłociła już drzewa, między którymi widać było liczne grupki mężczyzn w wieku od 18 do
50 lat. Byli to szeregowcy i przyszli podoficerowie pułku. Nieliczni, przeważnie radzieccy oficerowie
usiłowali tę masę ludzką jakoś uporządkować, sformować pododdziały. Inni wytyczali miejsca pod przyszłe
* Podczas strzelań szkolnych do makiet czołgów używano granatów odłamkowych w celu zaoszczędzenia
amunicji przeciwpancernej — przyp. red.
ziemianki — słowem zwykły organizacyjny bałagan. Właśnie w taki wir pracy wpadł Zawadzki, uprzednio
zameldowawszy się u dowódcy pułku podpułkownika Sadowskiego, kiedy objął funkcję dowódcy plutonu w
1 baterii 1 dywizjonu. Ciężko harował od świtu do nocy, pracując za siebie i kilku innych oficerów, którzy
kiedyś, w przyszłości, mieli przybyć do pułku. Podobnie jak inni brał udział w budowie ziemianek dla całego
stanu osobowego pułku, niemal spod ziemi zdobywał łopaty i kilofy, organizował dostawy wody, pilnował
rozdziału żywności, rozpoczynał szkolenie podstawowe z kilkoma grupami żołnierzy jednocześnie i
wykonywał tysiące innych czynności powierzonych mu przez dowódcę dywizjonu, majora Mikołaja
Anisimowa.
Wkrótce najpilniejsze prace organizacyjne dobiegły końca i mógł bez reszty poświęcić sią własnemu
plutonowi, a raczej dwóm plutonom, gdyż drugi nie miał jeszcze dowódcy. Należało uczynić wszystko, aby
tych początkujących rekrutów przekształcić w dobrze wyszkolonych artylerzystów. Na początku szło bardzo
opornie, zwłaszcza że szkolenia odbywały się bez sprzętu, i wydawało się, że rekruci nigdy nie opanują
zupełnie nowych i niezrozumialych dla nich terminów. Później jednak nadeszły działa. I mundury. Gromada
„cywilów” zmieniła się natychmiast w karny oddział, a realne detale działa i logika czynności dokonały
reszty. Szkolenie ruszyło z miejsca. Później przybyła ze szkół oficerskich pozostała część kadry. Mundek
Nerka, Janek Zajkowski, Stefek Somla. Nowe ręce i głowy do pracy. Szkolenie poszło raźniej. Faktycznie
dowodzący baterią Zawadzki został wreszcie oficjalnie wyznaczony na to stanowisko, wprawdzie na razie
jako pełniący obowiązki, co było wielkim wyróżnieniem, zważywszy że pozostałymi dowódcami baterii byli
oficerowie radzieccy obyci z frontem i wojną. Toteż kiedy jego, zupełnego nowicjusza, wyznaczono do
udziału w inaugurujących ćwiczenia strzelaniach do celów ruchomych, trudno sią dziwić, że miał ogromną
tremę.
Tymczasem samochody wjechały w las w rejonie zakwaterowania pułku. Jeszcze tylko rozładowanie
jaszczy z pustych skrzyń po nabojach, załadowanie nowych, czyszczenie broni i sprzętu. Później będzie
można pomyśleć o krótkim odpoczynku.
Wyskoczył z samochodu i zobaczył idących w jego kierunku kilku oficerów. Spostrzegł wśród nich
dowódcę pułku. Podbiegł, by złożyć meldunek.
— Obywatelu pułkowniku, dowódca baterii...
— Nie mnie meldujcie. Jest starszy przełożony. — Pułkownik Sadowski wskazał rosłego mężczyznę o
szerokich barach w mundurze pułkownika. Zawadzki poznał dowódcę brygady Michała Aguriewskiego.
Szeroka, z gruba ciosana twarz — jak zwykle — uśmiechnięta.
— W porządku. Możesz nie meldować. Wszystko wiem. Gratuluję. Mogło być jednak lepiej. Teraz
odpoczywajcie, jutro czeka was ciężki dzień.
Dopiero znacznie później dowiedział się, że tego dnia nie wszystkim bateriom poszło tak dobrze.
Przejęci ważnością chwili kanonierzy pudłowali paskudnie, mimo to jednak w sumie strzelania do celów
ruchomych oceniono na dostatecznie.
Zawadzkiemu i jego baterii poszczęściło się także i pod innym względem. Wielkie ćwiczenia —
sprawdzian 2 dywizji artylerii, poprzedzone były przygotowaniami, które trwały od początku stycznia. Cały
stan osobowy, wszyscy żołnierze, oficerowie i podoficerowie przystąpili wówczas do prac ziemnych,
których celem było urządzenie schronów, punktów obserwacyjnych, rowów łączących i stanowisk
ogniowych dla brygad, pułków, dywizjonów i baterii. To była katorżnicza praca. Żołnierze ryli twardą jak
skała ziemię, której z trudem imały się kilofy. Najpierw więc palono ogniska, aby nieco rozmrozić grunt,
następnie kuto i kuto, ścinano drzewa, umacniano ściany i stropy, maskowano. Były dni, kiedy wydawało
się, że nie skończą prac w terminie. A przecież żołnierska zaciętość zwyciężyła. Punkt obserwacyjny
dowódcy dywizji generała Benedykta Nesterowicza i zaproszonych przez niego gości był szczytem
frontowego luksusu. Wkopany głęboko w ziemię, przykryty siedmioma warstwami drzewa, z licznymi
rowami łączącymi, oszalowanymi okrąglakami, wyglądał imponująco.
— Wybudowano dla mnie całe metro — ocenił lapidarnie wysiłek żołnierzy generał.
Ciężka zaprawa, jaką przeszli wówczas kanonierzy, przydała się później, na froncie. Doświadczenia nie
poszły na marne.
Siedemnastego stycznia 1945 roku o świcie bateria Zawadzkiego zajęła przygotowane przez siebie
stanowiska ogniowe. Będą ćwiczyli ześrodkowane naloty ogniowe, to znaczy prowadzili ogień do
niewidocznego celu jedynie na podstawie mapy. Chorąży Edmund Nerka i podporucznik Albert Kozłowski
dokonali niezbędnych obliczeń i czekali na sygnał otwarcia ognia. Łączność telefoniczna z wysuniętymi
punktami obserwacyjnymi oraz sztabem dywizjonu i pułku działała bezbłędnie. Zawadzki sprawdził
wszystko osobiście i czekał teraz na sygnał do rozpoczęcia ćwiczeń.
— Ja Dysk, ja Dysk! Don, jak mnie słyszycie? — wykrzykiwał telefonista, którego głos niósł się
szeroko w czystym, mroźnym powietrzu. Wiatr ustał, chmury przerzedziły się, temperatura powietrza
znacznie spadła, dotknięty ręką metal parzył niby ogień. Kanonierzy przy działach przytupywali dla
rozgrzewki. Z odległego o dwa kilometry punktu obserwacyjnego odezwał się major Anisimow, on to
bowiem miał bezpośrednio kierować ogniem. Zawadzkiego wezwano do telefonu.
— Zero dwa melduje się...
— Tu zero jeden. Już wiesz?
— O czym mam wiedzieć? — zdziwił się Zawadzki.
— Warszawa wolna! Podawali przez radio. Przekażcie swoim...
— Hura! — krzyknął Zawadzki.
Kanonierzy spojrzeli podejrzliwie na swego dowódcę. Zawsze spokojny, nigdy swoich uczuć nie
wyrażał tak głośno, a tu nagle...
— Uwaga, chłopcy! Dostałem właśnie wiadomość! Warszawa wolna! — Gromkie „hura” wszystkich
załóg zagłuszyło dalsze słowa porucznika. Kiedy się nieco uciszyło, dorzucił: — Dziś strzelamy na cześć
wyzwolonej stolicy. Szkoda, że nas tam zabrakło. Postarajcie się!
Natychmiast przystąpili do zajęć. Zanim otworzą ogień wszystkie działa, należało wstrzelić się do celu,
czyli „wstrzelić repery”. Porucznik głośno podał komendy:
— Pierwsze działo, celownik... kąt... odłamkowym ładuj!
Wszystkie działa przesunęły lufy z lewa na prawo i nieznacznie je podniosły. Ale tylko pierwsze
załadowało pocisk.
— Pojedynczym ognia!
Ostry trzask wystrzału osypał śnieg z okolicznych drzew. Odbite od północnej ściany lasu echo
powróciło z dalekim odgłosem wybuchu. Jednocześnie w słuchawce zachrobotał głos Anisimowa:
— Zmniejszyć kąt o jedną trzecią.
A więc nieco za długi Zawadzki przekazał komendę baterii. Pierwsze działo znow odpaliło.
— W celu! Zuchy! — skwitował Anisimow. — Chwila przerwy i znów komenda: — Wykonać
dwanaście zero jeden!
Wciąż trzymając słuchawkę przy uchu, Zawadzki komenderował:
— Bateria odłamkowymi, po dziesięć szybkich, celownik... kąt... ognia!
Dowódcy plutonów powtórzyli komendę. Cztery działa odpaliły równo. Po chwili druga, trzecia i
następne salwy. W ciągu 40 sekund 40 pocisków poszybowało w górę, by z głuchym łoskotem rozerwać się
w rejonie celu. W powietrzu unosił się zapach prochu. Zawadzki żałował, że nie widzi rezultatów strzelania.
Wyobrażał sobie żółtoczerwone ognie wybuchów tonące w chmurze dymu.
— Zdorowo, rebiata — znów zahuczało w słuchawce. — Wszystkie w celu!
A więc sukces. A mogło zdarzyć się różnie. Niejednolity skład chemiczny prochu czy jego zawilgocenie
i pudło gotowe. A wstrząsy przy wystrzale też potrafiły wytrącić działo z nakazanego kierunku i pocisk
szybował w zupełnie inne miejsce. Tymczasem rezultaty strzelania oglądano z punktu obserwacyjnego
dowódcy dywizji. Zawadzki z ulgą odłożył słuchawkę i w tej samej chwili zadudniły za południową ścianą
lasu najcięższe działa 8 brygady. Gdzieś od wschodu zawtórowały im haubice. Dywizja zdawała swój trudny
egzamin.
Zmieniali jeszcze dwukrotnie stanowiska ogniowe, obserwowani przez kapitana z Dowództwa Artylerii
WP, prowadzili ogień do wskazanych telefonicznie celów. Mieli szczęście. Wszystko wypadło zgodnie z
planem. Kiedy wreszcie umilkły strzały, działa i kanonierzy powrócili do miejsc postoju. Czekała ich nie
lada niespodzianka. Z okazji pomyślnego zakończenia ćwiczeń i wyzwolenia Warszawy pod Wyrykami
rozpalono olbrzymie ognisko. Śpiewano, tańczono, a dla uczczenia zwycięstwa oddano salwę z broni
ręcznej. I przez cały czas mówiono tylko o jednym — czy dywizja zdąży wziąć udział w walkach, zanim
zakończy się wojna.
Samochód z trudem przedzierał się przez ośnieżoną drogę. Wlókł się z prędkością 10 km na godzinę,
międląc kołami sypki jak piach śnieg, walcząc z zarzucającym na boki działem. Podporucznik Zawadzki
zniecierpliwiony wychylił się z kabiny i obserwował holowaną armatę. Kierowca, kapral Władysław
Chudzik z Włodawy, z wysiłkiem utrzymywał samochód na szosie. Jak większość kierowców 2 dywizji miał
niewielki staż w swoim nowym zawodzie i niedostatki w praktyce nadrabiał pomysłowością oraz brawurą.
W momentach szczególnie ciężkich pomagał sobie soczystymi wiązankami.
— Dodaj gazu — co jakiś czas powtarzał Zawadzki. — Tego przed nami już nie widać.
Chudzik zwiększał prędkość do 30 kilometrów i wtedy działo zaczynało znów swój niebezpieczny
taniec. Ponownie trzeba było zwolnić.
— Nie ma obawy, nigdzie nie uciekną — mruczał kierowca, — W rowach śniegu na metr, boczną drogą
też nie pojadę. Wolę, żeby na nas czekali, niż miałbym znów tę cholerną armatę wyciągać z zaspy.
Powiedział to chyba „w złą godzinę”, gdyż zaraz za Urszulinem na drodze już nieco przetartej, kiedy
dodał gazu, działo zarzuciło w prawo i znalazło się w rowie. Szczęściem nie ściągnęło samochodu. Dokonali
nieomal cudu wyciągając i ustawiając tę kolubrynę na szosie. Dla żołnierzy siedzących na samochodzie była
to dodatkowa okazja do rozprostowania kości i rozgrzewki. Wprawdzie co 40 kilometrów zatrzymywano się,
aby zapobiec odmrożeniom, ale i tak dygotali z zimna, które wciskało się pod wojskowe płaszcze i mundury.
Mieli przed sobą jeszcze 250-kilometrową trasę przez Lublin, Puławy, Zwoleń aż do Radomia. W
normalnych warunkach przy czystej szosie, trasę tę pokonaliby w pięć do sześciu godzin. Dziś na dojazd
przeznaczono cały dzień. Spodziewano się osiągnąć Radom około północy.
Przegrupowanie zaczęło się 29 stycznia 1945 roku, kiedy to właściwie już wygasała ofensywa
styczniowa wojsk radzieckich, a l armia Wojska Polskiego po zdobyciu Warszawy kończyła swój trudny,
zimowy marsz-manewr do Bydgoszczy i lada dzień miała ponownie wkroczyć do walki. Zawadzki wierzył,
że 168 dział 2 dywizji artylerii, największego związku artyleryjskiego, jaki kiedykolwiek Polska posiadała,
wesprze właśnie pułki piechoty 1 armii.
Tymczasem dojeżdżali do Lublina. Chociaż był to dopiero pierwszy etap marszu, żołnierze z
niecierpliwością czekali na jego zakończenie. Sukienne płaszcze i rogatywki nie stanowiły właściwie żadnej
ochrony przed mrozem.
Minęli wreszcie pierwsze zabudowania miasta, kiedy „regulirowszczyk” wskazał im jedną z bocznych
ulic. Stało tutaj kilka haubic 7 brygady oraz kilka samochodów z bratniego pułku. Pozostali znajdowali się
jeszcze w drodze. Na ogrodzonym dziedzińcu jakiegoś domostwa dymiły kuchnie polowe.
— Pół godziny przerwy! — Szef baterii prowadzi żołnierzy na posiłek. — Nie marudzić, czasu mało.
Wyskakiwali raźno z samochodu, stawali na zdrętwiałych nogach, rozcierali zgrabiałe ręce. Wreszcie z
plutonowym Balczyńskim ruszyli w stronę kuchni. Zawadzki poszedł za nimi. Kocioł z gorącą kawą
otoczyło kilku oficerów, wśród których spostrzegł kolegów ze szkoły oficerskiej: podporucznika Zbyszka
Walewskiego i Błażka Wiszniewskiego.
— Cześć, chłopcy! Jak droga! Siedzieliście w rowie? Bo ja raz!
— Masz widać szczęście. Ja trzy razy, a Błażek dwa. Pogoda, niech ją diabli.
— Nie martw się. Do wiosny niedaleko!
Do rozmowy wtrącił się szef uzbrojenia pułku, porucznik Iwan Ksiendz, który z facji swego
oryginalnego nazwiska nieustannie słyszał docinki i żarty.
— To ma być zima? Dwanaście stopni mrozu? Chłopcy, chłopcy! Wstydźcie się! Jak baby. Żebyście
wiedzieli, jakie były mrozy w czterdziestym drugim pod Moskwą! Chuchnąłeś i zamarzało. Tutaj trochę
mrozu, śniegu jak na żarty, a dwa działa już uszkodzone.
— Naprawicie, nie ma zmartwienia... Z bożą pomocą naprawicie.
— Zamknij się i daj zapalić. A swoją drogą to niesprawiedliwość! Jedziemy na front, a przydziału
„spirtu” nie dają. Czy my nie frontowi?
— My pewnie „spirt” dostaniemy w Radomiu, ale ty możesz liczyć tylko na wino mszalne.
— Wcale wam się nie należy — odezwał się jakiś porucznik popijający gorącą kawę. — Też mi
frontowcy, wciąż kilka kilometrów za pierwszą linią.
Zakrzyczeli go zgodnym chórem, chociaż większość z nich o froncie miała raczej mgliste pojęcie.
Wreszcie znów padł sygnał do odjazdu. Tym razem samochód Zawadzkiego ruszył jako pierwszy.
— Trzymaj się, Chudzik. I nie zrób mi wstydu. Żebyśmy znów w rowie nie siedzieli. A swoją drogą, to
lepiej jechać jako pierwszy w kolumnie. Niechaj inni nas doganiają.
Za Lublinem droga była już nieco przetarta, miejscami nawet posypana piaskiem. Widać pracował tu
jakiś batalion drogowy, którego żołnierze usuwali z drogi zaspy śnieżne, naprawiali uszkodzenia i stawiali
drogowskazy. Teraz Dodge mógł rozwinąć prędkość dochodzącą nawet do 50 kilometrów. Chudzik pędziłby
z pewnością szybciej, gdyby nie strofował go Zawadzki:
— Uważaj, zakręt. Tutaj lód na drodze. Nie za szybko!
Następny samochód kolumny trzymał się w przepisowej odległości, dalsze zakrywał tuman śniegu.
Mimo stosunkowo wczesnej pory nagle pociemniało i trzeba było włączyć światła. W gruncie rzeczy nie
chodziło o oświetlenie drogi, a o jadące z przeciwnego kierunku samochody, gdyż niektóre z nich, zwłaszcza
gaziki sztabowe, pędziły na złamanie karku, po kawaleryjsku i ich kierowcy mogli nie zauważyć ośnieżonej
maszyny.
Wkrótce znaleźli się w Końskowoli, gdzie zatrzymał ich kolejny „regulirowszczyk”.
— Ty czto, zdurieł? Wygaś światła! Rozkazów nie znasz!
Żołnierz był przemarznięty i zły, nie warto więc było zaczynać dyskusji. Rychło okazało się, że miał
rację, bowiem w Puławach zastali całą masę wojska, oczekującego na przeprawę i żaden ze stojących tu
samochodów nie miał włączonych świateł.
Skierowano ich na sam brzeg Wisły, ku przeprawie promowej. I chociaż mieli przejść w pierwszej
kolejności, przymusowy postój trwał prawie cztery godziny. Zawsze znalazł się ktoś ważniejszy, kogo
należało przepuścić. Kiedy wreszcie nadeszła ich kolej, zapanowały głębokie ciemności. W końcu wjechali
na prom. Zawadzki podziwiał żołnierzy z obsługi, którzy pracowali na mrozie i wietrze, manipulując przy
stalowych linach gołymi rękami.
Zachodni brzeg rzeki pojawił się zupełnie nieoczekiwanie. Jeszcze trochę kłopotu z wytoczeniem działa
na stromy brzeg i znów znaleźli się na trasie. O zapaleniu świateł nie było mowy. Przesłonięte specjalnymi
pokrowcami reflektory przepuszczały jedynie wąski snop światła. Nakazano prędkość 20 kilometrów na
godzinę, co w tych warunkach było prędkością zawrotną. Wąska, ośnieżona droga i głębokie wyznaczające
szlak koleiny. Kilka razy utknęli w zaspach, a że mieli jedynie dwie łopaty, żołnierze zmieniali się co kilka
minut. Wreszcie dobrze po północy dotarli do Radomia. Zmęczeni i zziębnięci żołnierze przysypiali w
samochodzie, zaś Zawadzki z innymi oficerami starali się odnaleźć rejon zakwaterowania.
Po długim błądzeniu i przepytywaniu wartowników dobrnęli do koszar, w których jeszcze nie tak
dawno kwaterowali esesmani. Wbrew opinii o niemieckim zamiłowaniu do porządku zastali tam nieopisany
wprost bałagan. I zamiast zasłużonego odpoczynku zabrali się do sprzątania. Artylerzyści sarkali, złorzeczyli
Hitlerowi i esesmanom, ale pracowali. Wkrótce koszary zmieniły swój wygląd, a w piecach zapłonął ogień.
Po obiedzie ogłoszono odpoczynek, ale nie wszyscy mogli na taki luksus pozwolić. Zawadzki do późnego
wieczoru krzątał się, wyznaczając slużby oraz kontrolując stan dział i samochodów, chociaż kierowcy
doskonale zdawali sobie sprawę, jak wiele od nich zależy, i sami wszystko sprawdzali i zabezpieczali.
Wreszcie leżąc na pryczy doszedł Zawadzki do wniosku, że tego dnia jego bateria, pułk, brygada i wreszcie
cała dywizja zdały trudny egzamin.
Egzamin, ten prawdziwy, ze sprawności w poruszaniu się po ośnieżonych drogach miał jednak dopiero
nadejść. Pobyt w gościnnym Radomiu nie mógł przecież trwać długo, kiedy ważyły się ostateczne losy
hitlerowskiej III Rzeszy.
Jakoż 12 lutego gruchnęła wieść o wymarszu dywizji na front. Mijały jednak dni, nasłuchiwano
wiadomości o działaniach 1 armii WP, której dywizje kruszyły Wał Pomorski, a rozkazy wymarszu nie
nadchodziły. Dopiero 20 lutego rozpoczęły gorączkowe przygotowania. Był to sygnał, że lada dzień
opuszczą gościnny Radom.
Dwudziestego drugiego lutego wieczorem zwołano oficerów na odprawę. Dowiedzieli się wówczas, że
czeka ich daleka droga przez Tomaszów Mazowiecki, Łódź, Łęczycę, Kłodawę, Sępolno, Słupcę,
Wągrowiec i Czarnków do niewielkiej miejscowości Człopa położonej około 25 kilometrów na północ od
Krzyża. W sumie około 600 kilometrów, które ze względu na brak samochodów mieli pokonać w dwóch
rzutach: kołowym i kolejowym.
Dwudziestego trzeciego lutego o świcie kolumna 43 pułku wyruszyła na zaśnieżoną trasę. Porucznik
Zawadzki i tym razem znalazł się w rzucie kołowym. Do drogi przygotował się niezwykle starannie. Broń i
sprzęt jeszcze przed wymarszem była sprawdzona i oczyszczona. Jak bowiem zakomunikowano oficerom na
odprawie, na trasie można się było spodziewać spotkania z niedobitkami wojsk hitlerowskich, usiłujących
przedrzeć się na zachód.
Po fali mrozów, jaka nawiedziła Polskę w styczniu, temperatura podniosła się nieco, główne szlaki były
przetarte, toteż pierwszy dzień jazdy przeszedł bez specjalnych wydarzeń. We wszystkich miejscowościach
znajdujących się na trasie marszu ludność cywilna niezwykle serdecznie witała kanonierów. W Tomaszowie
Mazowieckim, gdzie wypadł dłuższy postój, dowódcy musieli pilnować, aby żołnierze nie rozeszli się po
domach, gdyż trudno było odmawiać gościnnym rodakom. Kiedy wyruszali ponownie w drogę, żegnał ich
gęsty tłum, obdarowując papierosami, żywnością lub — co gorsza — butelczyną czegoś mocniejszego.
Twarze artylerzystów promieniały, czuli się jak prawdziwi zwycięzcy i oswobodziciele.
Pierwszy nocny postój wypadł im na zachodnim przedmieściu Łodzi, wracającej do życia, przepełnionej
wojskiem. Następnego dnia dalszy marsz do Kłodawy.
Mijane miejscowości nosiły ślady niedawnych walk, toczonych przez wojska radzieckich 61 i 47 armii.
Przy drogach walały się rozbite i spalone hitlerowskie czołgi i samochody. Kanonierzy przyglądali się tym
nowym dla nich widokom z ciekawością i grozą.
Drugą noc spędzili między Kłodawą a Gnieznem, w Sępólnie, skąd ruszyli na ostatni odcinek wielkiej
trasy, szlak nie przetarty, na którym jedynie drogowskazy pozostawione przez zwiadowców informowały, że
droga jest przejezdna. Kiedy jednostka minęła Gniezno, ślady wojny stawały się coraz wyraźniejsze. Czuło
się bliskość frontu. Za Wieleniem samochody podjechały do Noteci, przez którą przerzucony był drewniany
most chroniony przez radzieckich saperów. Tuż za mostem, na terenach, które do wybuchu wojny należały
do Niemiec, stała ogromna brama triumfalna z napisem: „Wot ona, proklataja Germania”.
Kolumna zatrzymała się, żołnierze wyskoczyli z samochodów. Na rozkaz dowódcy dywizjonu
załadowano pojedynczymi nabojami karabiny i pistolety maszynowe. Nieskładna salwa targnęła
powietrzem. Z ciekawością rozglądali się dookoła, jednak zachodni brzeg niczym nie różnił się od
wschodniego. I tu, i tam ciągnął się ośnieżony las, z obydwu stron tak samo wiało smutną, wojenną pustką.
Ściemniało, a przed zmierzchem należało dotrzeć do celu podróży — wsi Człopa. Stamtąd droga wiodła już
tylko na front.
W bojach przez Pomorze Zachodnie
Wśród ośnieżonych drzew widać zaledwie kilka budynków, nieco dalej ściana lasu — ot i cała wieś
Człopa. Jednak w tej chwili ruch jest tutaj ogromny. Żołnierze ustawiają pod drzewami i maskują liczne
samochody, łącznicy, gońcy, a nawet zaaferowani czymś oficerowie i podoficerowie biegają we wszystkich
możliwych kierunkach. Wieś jest przepełniona, stanął tu bowiem sztab 2 dywizji, sztaby 6 i 7 brygady,
sztaby pułków i dywizjonów. Dla wszystkich potrzebne są pomieszczenia, a jest ich niewiele i zanosi się na
to, że kanonierzy spędzą noc pod gołym niebem. Nie ma mowy o budowaniu ziemianek, czas na to nie
pozwala, a i ziemia zamarznięta głęboko możliwość taką wyklucza. Zawadzki biega więc wraz z innymi od
budynku do budynku, mając nadzieję, że coś jednak znajdzie. I rzeczywoście, pod samym lasem udaje mu
się zająć, dużą, murowaną stajnię. Jest pusta, chociaż ślady wskazują, że jeszcze nie tak dawno stały tu
krowy i konie.
— Sierżancie, biegnijcie do baterii, niechaj tu zaraz przychodzą. Pieszo. Samochody i działa pozostawić
tam, gdzie są. W przeciwnym wypadku „konkurencja” natychmiast zajmie nam kwatery.
Stajnia okazała się na tyle obszeerna, że pomieściła cały dywizjon. Resztki słomy posłużyły za posłania
dla żołnierzy, oficerowie zajęli wypełnione sianem żłoby. Zawadzki zjawił się jako ostatni. Chciał przed
udaniem się na zasłużony odpoczynek sprawdzić, czy działa i samochody są należycie zabezpieczone.
Kanonierzy, zagrzebani w słomę, pochrapywali, odsypiając ciężką podróż. Zawadzki jeszcze przez chwilę
wodził sennym wzrokiem po stajni i wreszcie zapadł w sen. Ocknął się w środku nocy, nie mogąc sobie
uświadomić, co go obudziło. Rozejrzał się dokoła i w ciemnościach dostrzegł sylwetki dwóch osób idących
cicho przez stajnię. Doszedł do wniosku, że musiało go obudzić skrzypnięcie wrót. Zastanawiał się, którzy to
kanonierzy tak długo marudzili i gdzie byli do tej pory, obserwując jednocześnie przesuwające się w
mrocznym wnętrzu cienie.
Nagle przybysze dostrzegli śpiących karionierów, stanęli jak wryci, po chwili zaś spiesznie ruszyli w
stronę drzwi. Gdy je otworzyli, słaba poświata padła na hełmy, charakterystyczne hełmy niemieckie!
Zawadzki zdrętwiał ze zgrozy, ale po chwili oprzytomniał, błyskawicznie wyskoczył ze żłobu i wypadł przed
budynek. Na tle jasnego śniegu odcinały się dwa cienie, umykające co sił w nogach w stronę lasu.
— Alarm! — krzyknął w stronę rozwartych drzwi. — Wstawać! Niemcy!
Kanonierzy wyskakiwali z bronią w ręku, ale na rozległym, ośnieżonym polu nie było widać nikogo.
Mimo to zajmowali pozycje obok stajni w obawie przed niespodziewanym atakiem.
— Jesteś pewien, że widziałeś szkopów? Może ci się przywidziało? — pytał chorąży Nerka.
— Zobacz ślady na śniegu. Zresztą widziałem, jak uciekali. W lesie może być ich więcej.
Ze spania nic już nie wyszło, do lasu jednak się nie wybrali, obawiając się zasadzki.
Dowódca pułku powiadomiony o nocnym wydarzeniu nie chciał w nie wierzyć, żaden z rozstawionych
okrężnie posterunków wartowniczych nie dostrzegł „nocnych gości”, na wszelki jednak wypadek rozkazał
plutonowi zwiadu przeczesać o świcie pobliski las. Znaleziono tam jedynie ślady po hitlerowcach.
Ten pierwszy, nieco oryginalny kontakt z wrogiem uświadomił Zawadzkiemu bliskość frontu i
wszystkie wynikające z tego faktu konsekwencje.
Dwudziestego siódmego lutego bateria otrzymała rozkaz wymarszu. Samochody z działami wyruszyły z
Człopy w południe i przez Przesieki, Osieczno, Zatom dotarły do Barnimia, skąd do pierwszej linii pozostało
zaledwie kilka kilometrów. Maleńka wioska leżała pod samym lasem. Po północnej stronie, za linią wzgórz,
cieniutka kreska lasu znaczyła pozycje niemieckie.
Artyleryjskim zwyczajem rozpoczęli od budowy stanowisk ogniowych, schronów dla samochodów i
amunicji, wreszcie ziemianek dla kanonierów. Potworna robota, zważywszy na zmarzniętą ziemię i
zrozumiały zakaz palenia ognisk. Mimo to kto żyw chwytał za kilof, łopatę, siekierę lub piłę. O odpoczynku
nie było mowy. Zawadzki wydał odpowiednie polecenia plutonowemu Balczyńskiemu, a sam udał się na
odprawę, zwołaną przez dowódcę brygady.
— Cześć, Zygmunt! — powitał go podporucznik Jan Wieniawski, dowódca baterii z 45 pułku. — Jakoś
nie widać tutaj polskiej piechoty, kogo więc będziemy wspierać?
— Nie martw się, zaraz nam powiedzą. Fryca mamy przed sobą, a to najważniejsze.
Budynek, w którym zorganizowano odprawę, był niewielki, toteż wewnątrz panował tłok nie do
opisania. Przybyli przecież oficerowie sztabu brygady, sztaby trzech pułków, wszystkich dywizjonów i
dowódcy baterii. Okna w pomieszczeniu zasłonięto kocami, na dwóch zestawionych stołach płonęły
kaganki, kopcąc nieprawdopodobnie. Odprawę zagaił szef sztabu brygady, podpułkownik Bazyli
Koszewienko, który przedstawił sytuację na frontach, podając rezultaty ofensywy styczniowej, dogasającej z
wolna z powodu wydłużenia dróg dowozu oraz ewakuacji w warunkach ciężkiej zimy.
Z jego słów wynikało, o czym oficerowie wiedzieli już wcześniej, że 28 stycznia wojska 1 Frontu
Białoruskiego gwałtownym natarciem przełamały główną pozycję Wału Pomorskiego oraz Międzyrzecki
Rejon Umocniony i po kilku dniach dotarły do Odry, chwytając przyczółki na jej zachodnim brzegu.
Nacierające na prawym skrzydle armie 2 Frontu Białoruskiego uwikłały się w tym czasie w ciężkie walki
nad dolną Wisłą i pozostały daleko w tyle. Nad znaczną częścią Pomorza Zachodniego wciąż jeszcze
panowali hitlerowcy. Na obszarach ciągnących się szerokim pasem ze wschodu na zachód, wzdłuż wybrzeży
Bałtyku, broniła się Grupa Armii „Wisła” otrzymująca posiłki drogą lądową i morską. Wojska te jak topór
zawisły nad prawym skrzydłem Frontu. Z tego kierunku wychodziły z trudem odparte i nadejść mogły dalsze
kontrnatarcia. Wprawdzie Himmler, osobiście dowodzący zgrupowanymi na Pomorzu siłami, nie miał
przygotowania operacyjnego, poczynał sobie po dyletancku, jednak wierzył, że uda mu się natarciem na tyły
1 Frontu Białoruskiego zatrzymać nacisk wojsk radzieckich zdążających w kierunku na Berlin. Nie mogło
być mowy o rozstrzygnięciu wojny na korzyść Niemców, pozostały natomiast nadzieje na skłócenie
aliantów, być może, zawarcie odrębnego pokoju ze stroną zachodnią. Aby temu zapobiec, należało uchronić
skrzydło Frontu przed niebezpieczeństwem, odebrać hitlerowcom resztki złudzeń, a w rezultacie stworzyć
przesłanki do następnej, ostatniej, jak przypuszczano, operacji, mającej na celu zdobycie Berlina. W
związku z tym Naczelne Dowództwo Armii Radzieckiej poleciło dowódcy 1 Frontu Białoruskiego
rozpoczęcie działań zaczepnych w kierunku północnym i północno-zachodnim, rozcięcie niemieckiej Grupy
Armii „Wisła” na części, a następnie w miarę posiadanych możliwości zniszczenie jej.
Słuchali tych informacji w milczeniu, myśląc jednocześnie o tym, jaka rola przypadnie im w
zaplanowanych przez Naczelne Dowództwo działaniach.
— Nasza pierwsza armia — kontynuował szef sztabu — walczy na prawo od nas i ma duże trudności z
dołamaniem sforsowanych już w kilku miejscach umocnień Wału Pomorskiego. W obecnym natarciu
znalazła się na kierunku pomocniczym i stanowić będzie niejako dno worka, którego zachodnie skrzydło
utworzą wojska sześćdziesiątej pierwszej armii i trzeciej armii uderzeniowej, nacierające w ogólnym
kierunku na Kołobrzeg, natomiast od wschodu, także w kierunku północnym; na Koszalin uderzy drugi
Front Białoruski. Będzie to operacja trudna, zważywszy, iż przed naszym Frontem, pierwszym Frontem
Białoruskim, bronią się spore siły wojsk hitlerowskich. Nieprzyjaciel zgromadził tutaj jedenastą armię, na
którą składają się dwa korpusy pancerne, drugi korpus armijny oraz dziesiąty korpus SS, w sumie około
dwieście tysięcy żołnierzy. Biorąc to wszystko pod uwagę dowódca Frontu postanowił użyć naszą artylerię
na najważniejszym odcinku, a więc w składzie trzeciej armii uderzeniowej. Będzie to dla nas trudny
egzamin, musimy okazać się nie gorsi od radzieckich towarzyszy broni, chociaż po raz pierwszy wkraczamy
do walki. A teraz szczegóły. Proszę jednak niczego nie notować. Każdy z dowódców otrzyma odpowiednie
dokumenty.
Z dalszych słów szefa sztabu wynikało, że 2 dywizja artylerii wraz z jednostkami radzieckimi stanowić
będzie armijną grupę artylerii. Tylko 6 brygada artylerii lekkiej otrzymała konkretny przydział. Miała
wspierać 171 dywizję piechoty 79 korpusu.
Zawadzki wrócił z odprawy do swojej baterii, kiedy wstawał już blady, przedwiosenny świt. Jedynie na
północy było nadal ciemno, co chwila jednak z tej strony wypryskiwały w górę różnokolorowe ognie rakiet
sygnalizacyjnych i oświetlających, bez przerwy też dochodziły stamtąd głuche wybuchy lub, gdy te na
chwilę milkły, stłumiony odległością terkot broni maszynowej. Tam właśnie był front i w tamtą stronę
kierowały się spojrzenia pracujących przy rozkopywaniu zmarzniętej ziemi kanonierów.
— Przerwać pracę! — zarządził Zawadzki. — Jutro w nocy podchodzimy do pierwszych linii i
zajmujemy stanowiska ogniowe.
Działa były już w większości okopane i żołnierze trudzili się właśnie nad budową ziemianek. Dwie z
nich, przeznaczone dla sztabu dowódcy dywizjonu i baterii, solidnie wkopane w ziemię, właściwie były już
gotowe i drzemali w nich kanonierzy, mający rano zluzować tych, którzy pracowali obecnie.
— Jasna cholera, cała robota na nic — denerwował się plutonowy Balczyński.
— Dlaczego na nic? Po nas przyjdą tu tyły.
— Ci to zawsze mają szczęście. My, jak dotąd, po nikim nie zajmowaliśmy gotowych stanowisk.
— Nie narzekajcie. Prawdziwa robota dopiero się zaczyna. Zarządźcie pobudkę dla wszystkich. Część
pojedzie w rejon stanowisk ogniowych, musimy je dopiero zbudować — dodał — część zaś do Krzyża po
zapasy amunicji...
Na stanowiskach zawrzało. Zmarznięci, zmęczeni i niewyspani żołnierze zabierali się do nowej roboty.
Po kilku minutach wszystko było już w ruchu. Korzystając z godzin przedświtu większość samochodów pod
dowództwem podporucznika Kozłowskiego wyruszyła na trasę. Tylko działa z nieliczną ochroną pozostały
na miejscu.
Zawadzki trąc zaczerwienione od bezsenności oczy prowadził kilka pojazdów w rejon wyznaczonych
stanowisk ogniowych. Rozsądek nakazywał poruszanie się jedynie nocą, aby nie zdradzić przed wrogiem
przygotowań do wielkiego natarcia. Czasu jednak było niewiele, nie mogli więc zwlekać.
Samochody dowodzone przez porucznika Zawadzkiego szczęśliwie pokonały otwartą przestrzeń i
wjechały w zaśnieżony zagajnik. Na skraju oczekiwał ich major, artylerzysta ze sztabu 171 dywizji.
— Zdrawstwujtie, sojuzniki. Wy po ruski ponimajetie?
— Oczywiście, że rozumiemy. Będziemy was wspierali. Gdzie mamy zająć stanowiska?
Porozumiewano się bez trudności. Kanonierzy wyskakiwali z samochodów, wyładowywali łopaty i
kilofy. Kierowcy mieli natychmiast wracać i dołączyć do grupy Kozłowskiego.
— Spieszcie się — poganiał kierowców radziecki major. — Zaraz powinny się pojawić niemieckie
samoloty zwiadowcze. Zwykle latają godzinę po świcie, a nam nie wolno do nich strzelać, aby nie ujawnić
stanowisk ogniowych.
Niewielki zagajnik, w którym wyznaczono baterii stanowiska ogniowe, musiał pomieścić niemal cały
43 pułk. Dalej rozciągały się pofałdowane, ośnieżone wzgórza. Wśród nich przebiegała linia frontu. Dalej
widniały zabudowania wsi Nętkowo. Tam już, a właściwie jeszcze, siedzieli Niemcy. Kanonierzy,
zachowując maksimum ostrożności, przystąpili do pracy. I znów kuli stwardniałą ziemię, ścinali drzewa. Co
jakiś czas pracę przerywały niemieckie samoloty zwiadowcze. Wówczas wszystko zamierało. Od czasu do
czasu nad zagajnik nadlatywały pociski moździerzowe, z trzaskiem rozrywając się w konarach drzew. Na
głowy kanonierów sypały się odłamki i połamane gałęzie. Jakimś cudem nikt dotąd nie został ranny.
Zaszokowani nową dla siebie sytuacją artylerzyści zapomnieli o zmęczeniu i niewyspaniu, pracowali z
pośpiechem, w milczeniu. Uwijali się telefoniści, przeciągający linie. Prac ziemnych było wiele. Cała wojna
zdawała się sprowadzać do ustawicznego kopania, rycia w zmarzniętej ziemi, ciągłego wysiłku zmęczonych
mięśni.
Generał Benedykt Nesterowicz tego dnia miał wiele kłopotów. Transportowana koleją część sztabu
dywizji oraz pododdziały 6 i 7 brygady spóźniały się znacznie i nie było żadnej pewności, że w ciągu
najbliższej doby dotrą do miejsca przeznaczenia. 8 brygada artylerii ciężkiej, zdążająca własnym
transportem, nie dawała też znaku życia, zaś wysłany na trasę oficer łącznikowy nie wracał. A przecież jutro
brygada miała wziąć udział w walce.
Na przeciążonych ponad wszelką miarę kanonierów 6 i 7 brygady miała więc spaść dodatkowa praca —
rycie stanowisk ogniowych dla ciężkich haubic. W dodatku należało dostarczyć na stanowiska pociski
artyleryjskie, których duże transporty dotarły koleją do stacji w Krzyżu. Samochodów było niewiele, a sztab
Frontu absolutnie zakazał ruchu transportów samochodowych w ciągu dnia. Te samochody, które dotarły do
stacji załadowczej, zostały tam zatrzymane aż do zmroku. Jednocześnie gorączkowo przygotowywano
dokumentację bojową dla podległych brygad, ustalano cele, które należało zniszczyć, sporządzano plany
artyleryjskiego natarcia.
We wczesnych godzinach popołudniowych, kiedy wszystkie prace przygotowawcze były w pełnym
toku, wrócił łącznik wysłany do 8 brygady. Okazało się wówczas, że gąsienicowe ciągniki Ja-12 trudniej
pokonują trasę niż przypuszczano, zdarzyło się też kilka awarii, które dodatkowo przedłużyły jazdę. W
sumie brygada mogła dotrzeć do miejsc przeznaczenia najwcześniej za półtorej doby, co burzyło cały
wcześniej ustalony porządek. Należało od początku opracować dokumenty i dokonać setek nowych
uzgodnień z radzieckim dowództwem. Zwiększyły się też zadania 6 i 7 brygady, a tym samym wzrosło
przewidywane przez nie zużycie amunicji. I ciągle ten sam problem — jak dostarczyć ją na stanowiska
ogniowe? Radzieccy towarzysze sami mają kłopoty z transportem, na ich pomoc nie można więc liczyć.
Dokonywano karkołomnych wyliczeń, nie zdało się to jednak na nic. Kołderka transportowa była stanowczo
za krótka. Jeśli ciągnęło się ją w jedną stronę, odsłaniała braki z drugiej. Wreszcie po wielu dyskusjach
zapadła decyzja: budowy stanowisk dla 8 brygady artylerii ciężkiej czasowo zaniechać, cały posiadany
transport samochodowy i wszystkich ludzi skierować o zmroku do transportu amunicji, w ciągu nocy część
samochodów przeznaczyć do przetoczenia dział na stanowiska ogniowe.
Wydawało się, że wykonanie tych wyśrubowanych zadań jest niemożliwe, że nie leży po prostu w
ludzkiej mocy. Artylerzyści słaniali się na nogach ze zmęczenia i niewyspania. Przeciążone ponad wszelką
miarę organizmy odmawiały posłuszeństwa. Stopniowo jednak z pozornego chaosu zaczął wyłaniać się jakiś
porządek. Około północy zameldowano generałowi, iż pociski dla 7 brygady zostały dostarczone, że
odesłano środki transportowe do podtaczania dział na stanowiska, że przystąpiono już do dowozu amunicji
dla 6 brygady, z góry zakładając jednak, iż przewidzianej rozkazem ilości nie uda się dostarczyć na czas.
Sztabowcy, którzy przeliczyli już szczegółowo, ile pocisków wypadnie na poszczególne działo, od początku
zaczęli swą żmudną pracę, dopasowując plany do aktualnego stanu posiadania.
Na południowy zachód od wsi Rudno przez całą noc wrzała również gorączkowa praca. Tutaj działał
pluton rozpoznawczy sztabu dywizji, pododdział zwykłe przeznaczony do „wyższych” celów i wykonujący
bezpośrednie polecenia samego generała, słowem dywizyjna arystokracja. Tym razem chłopcy, którym
zwykle po cichu zazdroszczono, musieli chwycić za kilofy, piły i łopaty. Budowali punkt obserwacyjny dla
swojego dowódcy. Tuż obok rozpierał się przestronny i świetnie zamaskowany punkt obserwacyjny
dowódcy korpusu, budowany ponoć przez batalion saperów przez całe dwa tygodnie. Zwiadowcy
postanowili, że ich budowla nie będzie gorsza, choć na jej wykonanie mieli zaledwie kilka nocnych godzin,
toteż harowali w najwyższym pośpiechu, budząc zdumienie radzieckich żołnierzy, którzy twierdzili, że tak
zgranej i pracowitej grupy jeszcze nie widzieli. Na dwie godziny przed planowanym natarciem dowódca
kompanii zameldował generałowi:
— Punkt obserwacyjny przygotowany, możecie przyjeżdżać!
Istotnie, wszystko było zapięte na ostatni guzik. Schron o solidnym stropie spozierał na przedpola
rozmieszczonymi zmyślnie lornetami nożycowymi, łączność z wszystkimi pododdziałami była nawiązana i
wielokrotnie sprawdzona. Na zewnątrz ani śladu świeżo ruszanej ziemi. Wszystko dokładnie zamaskowane.
Pierwsza bateria 43 pułku całą noc pracowała nie mniej wydajnie, tyle tylko, że kanonierzy mieli za
sobą już kilka nie przespanych nocy. Ale i u nich działa stały już na stanowiskach i łączność została
nawiązana. Ci, którzy niedawno odłożyli narzędzia i mogli chwilę odpocząć, nawet o tym nie pomyśleli.
Krzątali się cicho przy działach, coś tam jeszcze ulepszając i poprawiając. Tylko Zawadzki chodził ponury i
zatroskany. Niepokoił się o amunicję. Na stanowiskach było jej niewiele, samochody wciąż nie nadjeżdżały,
a on skoro świt miał przecież przeprowadzić wstrzeliwanie reperów. Dane do strzelania miał już kompletne i
sprawdzone, teraz wszystko zależało od tego, ile uda mu się zgromadzić amunicji. I oczywiście ta
odpowiedzialność! Wstrzeliwały się trzy działa na pułk, w tym działo z jego baterii. Według ich namiarów
będzie prowadził ogień cały pułk!
Powoli szarzało. Na pobliskiej linii frontu ogień ustał zupełnie. Zapowiadał się słoneczny dzień, nic nie
wskazywało na burzę, jaka wkrótce miała się tutaj rozpętać. Nagle w porannej ciszy dał się słyszeć
narastający szum silników. Pod zagajnik podjechały samochody.
— Amunicja! Kto żyw, do noszenia skrzyń! — krzyknął Zawadzki.
Było tego sporo. W miarę jak przybywało ciężkich ładunków, twarz Zawadzkiego stawała siią coraz
pogodniejsza. Łącznie z posiadanymi na stanowiskach zgromadzono ponad 400 nabojów.
— Potęga! Teraz damy szkopom łupnia!
Niebo na wschodzie poróżowialo, w brzasku wstającego dnia widać było coraz więcej szczegółów na
przedpolu.
— Uwaga, chłopcy, przygotować się do strzelania!
Daleko za wsią Nętkowo ciągnął się las, którego skrajne pojedyncze drzewa dochodziły niemal do
zabudowań, tworząc idealny punkt odniesienia dla wszystkich czterech dział. Celowniczowie zgrali zerowe
nitki celownika z drzewem, następnie uważnie ustawili podany przez dowódcę celownik. Obniżyły się lufy,
przyjmując określony kąt. Plan strzelania był prosty. Przez pierwsze piętnaścia minut mieli okładać
pociskami drugą linię niemieckich okopów. Miała to być nawała ogniowa o dużym natężeniu.
— Pierwsze działo pojedynczym ognia!
Huk wystrzału wstrząsnął powietrzem, za niemieckimi liniami trysnęły fontanny dymu i ognia.
— Minimalny niedolot! — meldował obserwator z pierwszej linii.
O pół kreski podnieśli kąt lufy. Drugi strzał siedział w celu. Dla pewności wystrzelili jeszcze jeden
pocisk, także celny. Gdzieś z lewa zagrzmiały działa następnych baterii.
Niespodziewany ogień zaniepokoił hitlerowców. Odezwała się ich broń maszynowa, a daleko za
zagajnikiem wybuchło kilka moździerzowych granatów. Stopniowo jednak wszystko ucichło i znów na
froncie zapanował spokój.
Godzina 7.45 czasu moskiewskiego. Jeszcze 15 minut oczekiwania. Skupieni przy działach kanonierzy
otwierali skrzynie i przecierali pociski. Zawadzki wyobraził sobie, jakie musi panować podniecenie wśród
radzieckiej piechoty, ukrytej w okopach. Przecież ci żołnierze wkrótce pójdą do ataku.
Czas płynął wolno, zbyt wolno. Ze słuchawkami przy uszach zamarł w bezruchu telefonista. Było już
zupełnie jasno. Pierwsze promienie słońca zaróżowiły wierzchołki drzew.
— Bateria, przygotować się! Jeszcze dwie minuty... minuta...
— Ognia!
Potężny huk, przetaczający się po horyzoncie, zagłuszył komendę. Jednocześnie gdzieś od tyłu z
piekielnym gwizdem przecięły niebo krechy ognia. Huk narastał, z każdą chwilą stawał się potężniejszy, aż
przeszedł w jednostajny, nieprzerwany grzmot. Z tyłu, z prawa i lewa strzelały gęstymi salwami słynne
„katiusze” z radzieckiej 5 dywizji artylerii rakietowej. Dołączały do nich haubice 7 brygady.
Już po pierwszych salwach horyzont zakołysał się, rozbity tysiącem wybuchów. Nad niemieckimi
liniami wznosił się wciąż gęstniejący obłok czarnego dymu. Las wokół nich został spowity niebieskawym
dymem od wystrzałów własnych dział, w nozdrza wwiercał się ostry zapach spalonego prochu. Kanonierzy
rytmicznie ładowali wciąż nowe i nowe naboje i na energiczny ruch ręką dowódców działonów odpalali. Już
po dwadzieścia pocisków z każdej lufy poszybowało w stroną celu. Chłopcy zrzucali płaszcze, rozpinali
bluzy i dalej pracowali z zapałem. A więc tak wyglądu front!? Właściwie wszystko, jak dotąd, sprowadzało
się do ustawicznego wysiłku mięśni, zmęczenia, niewyspania, niedojadania...
Oto jednak w kołyszący ziemią huk wystrzałów i wybuchów wdarł się dźwięk nowy — bliski wybuch.
Stalowe odłamki przecięły powietrze, na głowy posypały się gałęzie. Jeden z kanonierów osunął się na
ziemię. Rzecz nie do wiary — hitlerowcy odpowiadali ogniem. Następne pociski eksplodowały gdzieś dalej,
w głębi polskiej obrony. Zaskoczenie w baterii trwało krótko. Rannego odciągnięto na bok i opatrzono,
zastąpił go natychmiast inny kanonior. Ogień prowadzono dalej. Tak minęło 15 minut.
— Przerwij ogień!
Grzmot ustał, przez moment panowała dzwoniąca w uszach cisza. Kłębiący się na przedpolach czarny
dym powoli odpływał z wiatrem.
— Uwaga, bateria! — Zawadzki nie oswoił sią jeszcze z niezwykłą ciszą i wykrzyczał komendę
nienaturalnie wysokim głosem. — Podnieść kąt o dwie dziesiętne, celownik ten sam, dziewięcioma
pociskami pojedynczo ognia.
Kanonierzy pracowali teraz znacznie wolniej. Co kilkanaście sekund odpalało jedno z dział. Pociski
niosły się znacznie dalej, aż za wieś. Ale nie cel był w tej chwili najważniejszy. Trwająca kolejne 15 minut
faza przygotowania artyleryjskiego miała upewnić Niemców o przeniesieniu ognia w głąb ich obiony. Ci z
hitlerowców, którzy ocaleli w rowach i schronach bojowych, winni z nich teraz wyjść, aby odeprzeć
ewentualny atak radzieckiej piechoty. I o to właśnie chodziło. Ogień artyleryjski tracił na natężeniu, częściej
słychać było wybuchy pocisków niemieckich dział i moździerzy. Oglądający przedpole porucznik Zawadzki
widział w szkłach lornety teren gęsto zryty wybuchami.
Kolejne 15 minut dobiegało końca. Bateria zdążyła wystrzelić swoje dziewięć pocisków na działo i
teraz szykowała amunicję do kolejnego etapu działań. Lufy dział powróciły do dawnego kąta i celownika.
— Uwaga, bateria! Przygotować się... Salwami ognia!
Znów zadudniła ziemia, znów huk wystrzałów zagłuszył wszystko. „Katiusze” ponownie posyłały
salwę za salwą w gęstniejący dym na niemieckich liniach.
Minęło wreszcie 45 minut nieprzerwanego ognia. Działa zamilkły. Z okrzykiem „ura” poderwali się z
okopów radzieccy piechurzy i napotykając jedynie nikły opór wroga wdarli się w jego pierwszą linię.
— Wykonać „Wietier”! Wykonać „Wietier”! — padły telefoniczne rozkazy do baterii polskich brygad.
Ponownie lufy dział zmieniły położenie, plując w stronę wroga nowymi pociskami. Teraz wybuchy
zlały się w długą, wąską linię, oślepiając hitlerowską obronę w kolejnych transzejach. Pod taką osłoną
piechurzy mogli względnie bezpiecznie posuwać się do przodu.
— Sygnał „Molnia”! — wykrzykiwali telefoniści nowy rozkaz.
Ogień dział posłusznie przeniósł się o dwa kilometry do przodu. I tak co kilka minut.
„Tuman”, „Swiet”, „Iskra”, „Mars”, „Meteor” — hasła te wykrzykiwane przez telefonistów oznaczały
kolejne rubieże w głębi hitlerowskiej obrony. Tam wyrastał wał ogniowy, tworzony przez wybuchające
pociski kalibru 76 i 122 milimetry. Do punktu obserwacyjnego doprowadzono pierwsze grupy
oszołomionych nawałą ogniową jeńców. Wydawali się zadowoleni, że dla nich wojna sią skończyła. Zaraz
rozpoczęto przesłuchiwania.
Nadchodziły też pierwsze wieści. Natarcie rozwijało się pomyślnie. Recz i Nętkowo opanowane,
Rybaki, Głębokie, Żółwino, Suliborek zdobyte. Meldunki z pierwszej linii mówiły także o znakomitej pracy
artylerii, o celności jej ognia.
Zakończyły swoją pracę działa 6 brygady, jedynie haubice 7 pozostawały w pogotowiu ogniowym.
Kozwijające się pomyślnie natarcie, wyłom w niemieckiej linii obrony, stworzyło przesłanki do
wprowadzenia do działań wojsk szybkich. Jakoż w godzinach popołudniowych runęła do przodu lawina
czołgów 1 armii pancernej gwardii generała Katukowa. Zmasowane natarcie wozów bojowych poprzedzone
zostało salwami haubic polskiej brygady, znacznie ułatwiającej pancerniakom zadanie. Czołgi jak burza
przeszły przez resztki hitlerowskich umocnień i pognały na głębokie tyły, siejąc panikę i zamieszanie. W ten
sposób w późnych godzinach wieczornych osiągnięto miejscowość Ińsko. Za ciosem poszły wojska 3 armii
uderzeniowej, przełamując obronę niemiecką na głębokość 15—25 km.
Chwalony przez radzieckich dowódców za znakomite wyszkolenie polskich artylerzystów generał
Nesterowicz nadal nie miał łatwego życia. 8 brygada artylerii ciężkiej dotarła wprawdzie późnym wieczorem
1 marca do Wielenia Północnego, zanim jednak dojechali do wyznaczonych jej stanowisk ogniowych w
rejonie Drawna, upłynął cały dzień. Beznadziejnie utknęły też po drodze transporty kolejowe, bez których
dywizja nie mogła normalnie żyć i działać. Bez przerwy trzeba było improwizować, zmieniać decyzje,
dostosowywać do zmieniającej się sytuacji. Dywizja nie miała na razie możliwości pełnego manewru, toteż
wycofano ją z operacyjnego podporządkowania korpusowi artylerii przełamania. Aby nie tarasować dróg,
jakże ważnych dla nacierającej piechoty, postanowiono, by działa 6 i 7 brygady pozsostały na swoich
dotychczasowych stanowiskach ogniowych.
W czasie gdy 3 armia uderzeniawa i 1 armia pancerna gwardii parły zwycięsko do przodu, jej lewy
sąsiad, 61 armia, miał poważne kłopoty z wykonywaniem powierzonych zadań. Przed jego frontem
znajdowała się Ina, której Niemcy bronili z ogromną zaciekłością. Nie pomogło wprowadzenie do walki 2
armii pancamej. Wdarto się wprawdzie w pas niemieckiej obrony, w kilku punktach uchwycono przyczółki
na północnym brzegu Iny, generalnie jednak biorąc linii obrony niemieckiej nie zdołano przełamać.
Toteż i tu musiała interweniować artyleria, w tym również polska. Generał Nesterowicz postanowił
użyć do wsparcia 7 korpusu piechoty po jednym pułku z 6 i 7 brygady. W 6 brygadzie wybór padł na 43 pułk
artylerii lekkiej.
Późnym popołudniem na stanowiskach baterii Zawadzkiego zapanował spokój. Odgłosy walki
przesuwały się na północ, jedynie z lewego skrzydła dochodziły echa intensywnej wymiany ognia. Wokół
zagajnika panował duży ruch. W stronę frontu podążały samochody z zaopatrzeniem, na tyły odwożono
rannych. Kanonierzy wyczyścili działa, zdążyli też zjeść zawiesistą kaszę z mięsem, dostarczoną przez
kuchnię polową.
— Na dzisiaj koniec wojny! Przy działach pozostaną służby dyżurne. Reszta spać!
Dopiero teraz, gdy opadło napięcie, poczuli, jak bardzo są zmęczeni. Ciężki, wielodniowy wysiłek
otępiał, organizm domagał sią snu. Temperatura podniosła się powyżej zera, przedwiosenne słońce grzało
poprzez bezlistne gałęzie drzew. Układali się więc w płytkich rowach lub obok dział, na podściółkach z
sosnowych gałęzi. Dla dowódcy przygotowali posłanie na pustych skrzyniach po amunicji, wysłanych
brezentem do okrywania armat. Otulony kożuchem natychmiast zapadł w twardy sen.
Obudziło go energiczne szarpnięcie za ramię.
— Obywatelu poruczniku, dzwonili z pułku. Czekają na was!
Z trudem wracał do rzeczywistości. Zapadał zmierzch, a więc spał zaledwie trzy godziny. Nad nim stał
szef baterii, plutonowy Belczyński, ze skruszoną miną.
— Mówiłem im, że obywatel porucznik dopiero co zasnął, ale kazali obudzić. Pewnie szykuje się coś
nowego...
— Dobrze, już dobrze. Kto dzwonił?
— Szef sztabu, major Nowikow. Jest na punkcie dowodzenia szóstej baterii.
Zawadzki zwlókł się z posiania, czując ból we wszystkich kościach. Teraz czekał go spacer przez cały
zagajnik, aż na jego wschodni skraj, co przy zapadającym zmroku nie należało do przyjemności. Rozkazał
obudzić bateryjnego gońca, kanoniera Racewicza, który uzbrojony w pistolet maszynowy miał stanowić coś
w rodzaju obstawy. Taki był kategoryczny rozkaz dowództwa. Oficerowi na froncie nie wolno było chodzić
w pojedynkę. W rejonie stanowisk 6 baterii kapitana Piotra Szawnika rysował się w mroku obszerny schron
sztabu pułku.
Musieli się tu nieźle napracować — pomyślał, oglądając potężny strop z kilku rzędów pni przysypanych
ziemią. Wewnątrz nieodłączne „koptiłki” i grupa oficerów stłoczona wokół stołu, zbitego z sosnowych pni,
zasłanego mapami i papierami.
— To już wszyscy — powiedział „operacyjny”, kapitan Koroliew, na widok Zawadzkiego. — Możemy
zaczynać. Nie będę mówił o sytuacji na froncie, bo sam niczego pewnego nie wiem. Nasi idą naprzód, dokąd
jednak doszli, z nadsyłanych mi sprzecznych inforniacji nie mogę wywnioskować. Nasz pułk został
wyróżniony — przeszedł do sprawy najistotniejszej. — Rano weźmiemy udział w przygotowaniu
artyleryjskim, tym razem na korzyść siódmego korpusu. Oznacza to ogień na odległość niemal dziesięciu
kilometrów. Wstępne dane już mamy, o świcie je potwierdzą, bo linia frontu może się zmienić. Strzelać
będziemy nad głowami własnych wojsk. Uważać więc, aby nie było pomyłki w obliczeniach. Nocą
otrzymamy amunicję, rano, po zakończeniu strzelania, przystąpimy do budowy ziemianek dla kanonierów,
gdyż możemy tu posiedzieć kilka dni...
Jak wynikało z sytuacji naniesionej na mapę, o świcie mieli strzelać w kierunku północno-zachodnim,
za rzekę Inę, gdzie hitlerowcy stawiali ciągle twardy opór. W tym rejonie miano wznowić rano natarcie
wspólnie z oddziałami radzieckiej 61 aranii.
Drugiego marca bateria strzelała tylko 15 minut, wystrzeliwując po 20 pocisków na działo. Jak
stwierdzili obserwatorzy z pierwszej linii, ogień był celny, w każdym razie nie było niedolotów, a tym
samym pretensji zgłaszanych przez własne wojska. Przez kolejne trzy dni bateria i cały pułk odpoczywały.
W tym czasie kanonierzy zbudowali ziemianki, odespali zaległości, ba, zdążyli zorganizować coś w rodzaju
łaźni, gdzie zmywali wielodniowy pył frontowych dróg.
Tymczasem sytuacja na froncie zmieniała się jak w kalejdoskopie. Czołowe oddziały 1 armii pancernej
gwardii parły ostro do przodu, gromiąc zaskoczonych hitlerowców i zajmując jedną po drugiej miejscowości
na trasie swojego natarcia, i wieczorem 2 marca doszły pod Kołobrzeg. Podążająca w ślad za pancerniakami
3 armia uderzeniowa nie mogła osiągnąć takiej prędkości, ale i ona odniosła znaczne sukcesy. Opanowała
rubież Węgorzyno — Zajezierze, 3 marca zajęła Rekowo i podeszła pod Łobez. Lewoskrzydłowej 61 armii
oraz 2 armii pancernej gwardii nie wiodło się tak dobrze. Z trudnością pokonały opór hitlerowców na
rubieży Iny, wkrótce jednak na linii Marianowo—Chociwel znów rozpętały się zażarte walki. Zanosiło się na
to, że czołgi 2 pancernej uwikłane w bój pozycyjny stracą swój zasadniczy atut — prędkość i zaskoczenie.
W dodatku między armiami wytworzyły się spore luki, które mógł wykorzystać nieprzyjaciel. Jeszcze dalej
na zachód wkraczająca do walki 47 armia od razu natknęła się na dobrze zorganizowaną, silną obronę
przeciwnika. Tutaj działania rozwijały się bardzo powoli.
Na sytuację na Pomorzu Zachodnim w bardzo poważnym stopniu rzutowały wydarzenia rozgrywające
się na prawym skrzydle 3 armii uderzeniowej, gdzie działająca na kierunku pomocniczym 1 armia Wojska
Polskiego po przełamaniu niemieckiej obrony przeszła do pościgu, osiągnęła Drawsko Pomorskie, a
następnie Połczyn Zdrój i skierowała się w stronę Kołobrzegu. Na prawo od 1 armii działały wojska 2 Frontu
Białoruskiego, które przeszły do działań zaczepnych jeszcze 24 lutego. 19 armia nacierając na północ
opanowała Koszalin i dotarła do wybrzeży Bałtyku.
W ten sposób w rejonie Łabędzie—Kluczkowo okrążone zostały główne siły 10 korpusu SS i korpuśnej
grupy „Tettau”. W najbliższej przyszłości miało to zaciążyć poważnie na losach 6 brygady artylerii lekkiej.
Mówiąc krótko, Grupa Armii „Wisła”, zgodnie z założeniami, została rozcięta na części, a jej rozbite
wojska poniosły znaczne straty. I choć natarcie rozwijało się pomyślnie, teren Pomorza Zachodniego stał się
widownią nie byle jakiego galimatiasu. Był to właściwie przekładaniec wojsk własnych i nieprzyjaciela.
Stopniowo jednak sytuacja wyjaśniała się. Dowództwo wojsk radzieckich wiedziało, co należy robić, aby
Pomorze oczyścić całkowicie z wojsk wroga.
Pierwsza armia pancerna otrzymała rozkaz ostatecznej likwidacji wojsk okrążonych na południe od
Świdwina, a 2 armia pancerna, zaniechawszy bezowocnych prób frontalnego natarcia, wykorzystała sukcesy
3 armii uderzeniowej, przekroczyła linię frontu na północ od Chociwela i uderzyła na tyły hitlerowców
broniących się przed frontem 61 armii, co w konsekwencji doprowadziło do opanowania Stalingradu. Front
ustabilizował się ostatecznie na linii Maszewo—Redło i zwrócony był teraz na zachód. Dalej na północ
działały zagony pancerne i zmotoryzowane 2 armii pancernej, 12 korpusu armijnego gwardii i innych
jednostek, spychając rozbite oddziały nieprzyjaciela w kierunku Zalewu Szczecińskiego i docierając do
wybrzeży Bałtyku.
Znajdujący się w kotle dowódca 10 korpusu SS, generał von Krappe, zdawał się nie widzieć
beznadziejności swojego położenia. Ufny w spore siły, jakimi dysponował, sądził, że stosunkowo łatwo
wyrwie się z okrążenia, gdy zajdzie taka konieczność. A konieczność taka wyłoniła się bardzo szybko. Już 4
marca von Krappe musiał uznać, że jedynym ratunkiem dla dowodzonych przez niego wojsk jest przedarcie
się w kierunku północno-zachodnim. Natychmiast wydał odpowiednie rozkazy. Osłaniając się silnymi
ariergardami przed nacierającymi dywizjami wojsk polskich zaatakował czołgami rejon Świdwina. Jednak
dowództwo radzieckie przewidziało taką ewentualność. W rejonie tym znalazł się 7 korpus armijny, który
zagrodził hitlerowcom drogę. Jednocześnie część wozów bojowych 1 armii pancernej gwardii niszczyła
przeprawy przez Parsętę, aby uniemożliwić wrogowi przedarcie się na północ. Jednostki pancerne już
wcześniej otrzymały rozkaz współdziałania z 1 armią WP w ostatecznej likwidacji nieprzyjacielskiego
zgrupowania.
Taka była — z grubsza biorąc — sytuacja, gdy dowódca 6 brygady, pułkownik Aguriewski, otrzymał
rozkaz natychmiastowego wymarszu do rejonu Świdwina.
— Nie jestem w stanie wykonać tego rozkazu — powiedział wówczas generałowi Nesterowiczowi. —
Mam zaledwie sześćdziesiąt trzy samochody Dodge, a samych dział siedemdziesiąt dwa. A sprzęt i
zaopatrzenie? A amunicja? Musiałbym przegrupowywać się w dwóch turach.
— O tym nie ma nawet mowy! Jutro rano musicie być już na miejscu. Mam jednak pomysł. Pożyczymy
część samochodów z siódmej brygady.
Zaczęły się trudne rozmowy, w końcu wobec kategorycznego rozkazu generała pułkownik Jan
Kusznarewicz zgodził się pożyczyć Aguriewskiemu 40 samochodów.
— Pożyczam również czterdziestu kierowców. Jak tylko dowiozą was na miejsce, mają natychmiast
wracać do swoich.
Na tym stanęło. Pospiesznie wykreślono na mapie trasę: Recz, Ińsko, Węgorzyno do Łobezu. W
awangardzie poszedł 45 pułk podpułkownika Nowika, za nim 48 podpułkownika Wiszniewskiego, dalej
sztab brygady, a w ariergardzie podpułkownik Ilia Sadowski ze swoim 43 pułkiem. Ponaglano do pośpiechu.
Pierwsza bateria porucznika Zygmunta Zawadzkiego, jak zwykle, na czele pułkowej kolumny. Tym
razem porucznik usadowił się w kabinie „wypożyczonego” Studebakera. Wóz prowadził kierowca z 7
brygady. Nakazano szczególną ostrożność na trasie, doniesiono bowiem o sporadycznym pojawianiu się
hitlerowców w okolicznych lasach. Kanonierom wydano zapasy amunicji do broni ręcznej i maszynowej
oraz suchy prowiant na najbliższe trzy dni. Wyruszyli wczesnym rankiem 5 marca, mając do przebycia nieco
ponad 60 km. Raptem 2—3 godziny jazdy, biorąc pod uwagę zły stan dróg. Praktycznie około jedenastej
czoło pułkowej kolumny dotarło zaledwie do pierwszych budynków Recza, co chwilę bowiem następował
przymusowy postój, kogoś przepuszczano lub usuwano zatory na drogach. Dzień był pochmurny i mglisty,
zimny północny wiatr niósł przejmującą wilgoć, wciskał się za kołnierze żołnierskich płaszczy. Wreszcie
kolumna ruszyła na dobre. Miasteczko Recz nosiło ślady ognia artyleryjskiego po niedawnych walkach, było
pełne wojska. Regulujący wskazał im drogę na północ. Wkrótce też znaleźli się na trasie. Odwilż, topniejący
śrrieg, wszędzie kałuże.
Na północnych krańcach Recza radzieccy żołnierze prowadzili prace ziemne, budowali stanowiska
ogniowe, co Zawadzkiego głęboko zastanowiło. Stanowiska ogniowe tutaj? Na głębokim zapleczu? W miarę
jak oddalali się od miasteczka, uświadomił sobie, że poza ich kolumną na szlaku nie było nikogo. Czyżby
zagrożenie było aż tak wielkie? Wydawało się to mało prawdopodobne.
Jechali pofałdowanym, odkrytym terenem. Na północy i wschodzie majaczyły we mgle kontury lasów.
Przed nimi kilkukilometrowa kolumna pojazdów i dział o bojowym wyglądzie — na kabinach Studebakerów
kanonierzy ustawili erkaemy, obserwatorzy uważnie lustrowali teren. Kolumna zatrzymywała się co chwila.
W tym czasie Zawadzki obserwował las po prawej. Wokół pusto. Postoje przedłużały się. Kiedy wreszcie
dotarli do wsi Ognica, wyjaśniła się przyczyna tak wolnego tempa marszu. Stały most przez Inę był
zburzony, a prowizoryczny, drewniany, zbudowany przez saperów samochody z działem pokonywały z
ogromną trudnością.
Południe dawno minęło, a wozy 43 pułku wciąż jeszcze czekały na przeprawę. Wreszcie nadeszła ich
kolej. Ujechali jednak zaledwie kilka kilometrów, kiedy kolumna znów stanęła, a od czoła dobiegły
stłumione odległością odgłosy gwałtownej strzelaniny, a wreszcie huk dział i wybuchy pocisków. Nagle tuż
przed nimi zahamował ostro gazik z dowództwa brygady.
— Zjeżdżać z drogi. Rozwinąć działa w kierunku na wschód! Niemcy!
W miejscu, gdzie przystanęli, z prawej strony las podchodził do szosy, z lewej ciągnęło się rozległe,
opadające w kierunku rzeki pole pokryte mokrym śniegiem. Kierując się bardziej intuicją niż rozeznaniem w
terenie, Zawadzki rozkazał skręcić w leśną drogę, w prawo od szosy. Po kilkunastu metrach wysokopienny
las skończył się nagle, odsłaniając obszerną przesiekę, długie pasmo zagajnika, a gdzieś w oddali kolejne
pasmo starego lasu. Porucznik wyznaczył tutaj stanowiska bojowe dla czterech dział, polecając ukryć
samochody za zakrętem drogi. Przy dochodzących od północy odgłosach potyczki, która chwilami
przycichała, to znów przybierała na sile, kanonierzy rozstawiali działa, otwierali jaszcze z amunicją.
— Działa do strzelania na wprost, odłamkowym ładuj!
Wszyscy ci, którzy nie obsługiwali dział, zajęli stanowiska ogniowe w przydrożnym rowie.
— Zajmij się działami — Zawadzki zwrócił się do chorążego Nerki — a ja pójdę do samochodu po
mapę.
— Sądzisz, że Niemcy mogą pojawić się aż tutaj?
— Bardzo wątpię. Sądzę, że ci od czoła natknęli się na jakieś niedobitki. Mamy przed sobą dwa pułki
własnej artylerii, do nas nie zdążą dojść.
Kiedy szedł lasem w kierunku swojego Studebakera, strzelanina od północy ucichła zupełnie. Ciszę
leśną mącił jedynie odgłos pracujących silników samochodowych.
Widocznie pozostałe baterie szukają jeszcze stanowisk ogniowych — pomyślał. I nagle uświadomił
sobie, że odgłosy te różnią się od warkotu własnych samochodów i dochodzą od wschodu. Zdążył przystanąć
i odwrócić się, kiedy na drugim końcu przesieki, zza zagajnika, wyłoniła się kanciasta sylwetka
hitlerowskiego czołgu, a za nim zarysy transporterów opancerzonych.
Jasna cholera, nie zdążę dobiec do baterii! — stwierdził przerażony.
Ci z hitlerowskiego czołgu i kanonierzy z obsługi dział dostrzegli się jednocześnie. Hitlerowcy byli o
ułamek sekundy szybsi. Trzasnęło czołgowe działo i niemal natychmiast gdzieś za plecami Zawadzkiego
wybuchł pocisk. W tym samym momencie odpaliło pierwsze z dział baterii, chybiając o włos. Pocisk
rozerwał się w głębi zagajnika. Czołgowy kaem zachłystywał się długą serią. W momencie kiedy Zawadzki
padał, by ukryć się przed ogniem kaemu, odpaliły dwa dalsze działa. Jeden z pocisków wybuchł przed
czołgiem, drugi trafił bezpośrednio. Wóz zadymił, jego karabin raptownie umilkł. Transportery opancerzone
wycofały się, a znajdujący się na nich hitlerowcy rozbiegli się po lesie.
Bezsilny patrzył na przebieg walki, na którą nie miał żadnego wpływu. Las rozbrzmiewał już stukotem
cekaemu i trzaskiem pistoletów maszynowych. Znów huknęły działa, ponownie trafiony czołg zarzucił w
prawo i zamarł bez ruchu. Tłusty, czarny dym wydobywał się z jego wnętrza.
Ma dosyć — ocenił fachowo i nagle uświadomił sobie, że to ich pierwszy zniszczony czołg. Strzelanina
wygasała. Działa posiały w głąb zagajnika jeszcze kilka pocisków i umilkły. Nie było do kogo strzelać.
Zerwał się i pobiegł w kierunku baterii. Mniej więcej w połowie drogi dostrzegł kanonierów, którzy z
pistoletami maszynowymi pędzili do przodu. Od strony przeciwległego lasu już nikt ich nie ostrzeliwał.
Ruszył za nimi.
To był mój błąd — myślał biegnąc. Trzeba było na skraj zagajnika wysiać czujki.
Do płonącego czołgu nie można się było zbliżyć, gdyż w jego wnętrzu wybuchała amunicja. Zamknięte
włazy wskazywały, że nikt z załogi nie zdołał się uratować. Ostrożnie przeczesywali zagajnik i skraj lasu.
Kilkanaście metrów za czołgiem dostrzegli dwa nieruchome ciała w czarnych mundurach, dalej jeszcze
jeden zabity w mundurze koloru feldgrau.
— Zabierzcie im broń i dokumenty — rozkazał kanonierom.
Kiedy wreszcie osiągnęli wschodni skraj zagajnika, zobaczyli dwa transportery znikające za fałdą
terenową. Żołnierze rozgorączkowani walką posyłali w ślad za nimi serie z pistoletów maszynowych.
— Przerwać ogień. Już nic im nie zrobimy. Szkoda amunicji!
Pozostawiwszy na skraju zagajnika dwóch kanonierów, którzy mieli obserwować przedpole, polecił
pozostałym, by jeszcze raz przeczesali zagajnik. Niczego tam jednak nie znaleźli. Przynieśli jedynie
dokumenty dostrzeżonych poprzednio hitlerowców — ten w mundurze feldgrau był podoficerem 5 lekkiej
dywizji piechoty, a esesmani należeli do dywizji „Bärwalde” — oraz trzy pistolety maszynowe i ładownice z
amunicją.
Hitlerowski czołg dopalał się, zasnuwając las smrodliwym dymem, kiedy rozgrzani niedawną walką
wrócili do baterii. Działa z poziomo ustawionymi lufami gotowe były do otwarcia ognia.
— Jak tam, są ranni? — Zawadzki zwrócił się do Nerki.
— Na szczęście nie. Myślałem, że ciebie trafili. Stałeś jak słup, a szkop z czołgu walił prosto w ciebie.
Alek także strat nie ma.
Zza drzew od strony szosy wybiegł plutonowy Balczyński.
— Niech ich jasny szlag! Raz wystrzelili i posiekali mi opony i chłodnicę. Cała woda wyciekła...
— To gorsza sprawa. Ile opon przestrzelonych?
— Dwie przednie. Mam zapas, drugi można by wziąć na razie z innego wozu. Gorzej z chłodnicą.
— Nie da się jej jakoś zatkać, aby dojechać na miejsce?
— Będziemy próbowali. Zaraz ruszamy?
— Prawdopodobnie. Wątpię, czy po takim laniu szkopy zechcą znowu z nami zaczynać.
Zawrócili na szosę, na której pojawił się gazik z dowództwa. Wysiadł z niego dowódca dywizjonu,
major Anisimow. Zawadzki zrelacjonował pokrótce przebieg utarczki.
— Spaliliście czołg? Mołodcy!
— A co się działo tam, na czele kolumny?
— Czterdziesty piąty pułk natknął się na sporą grupę czołgów, które usiłowały przedrzeć się na zachód.
Mają straty, ale Niemców odparli. Wkrótce ruszamy dalej, trzeba jednak bardzo uważać. Zwiększyć odstępy
między samochodami, obserwować przedpole. W razie jakiejkolwiek strzelaniny natychmiast rozwijać
działa do strzelania na wprost.
Wyruszono w dalszą drogę późnym popołudniem. Studebaker holował działo, uszkodzony Dodge wlókł
się w tyle kolumny, gdyż co jakiś czas dolewano wody do przeciekającej chłodnicy. Dotarli do Ińska,
zamienionego teraz w punkt oporu. Spodziewali się, że tutaj spędzą noc, ale dowództwo nakazało dalszy
marsz. Trasa do Węgorzyna była ponoć bezpieczna. Jakoż udało się przebyć ją bez przeszkód, choć tempo
marszu było bardzo wolne. Radzieckie patrole, obawiając się podstępu ze strony Niemców, zatrzymywały
ich co kilkanaście minut. Nad ranem kolumny osiągnęły las na południe od Łobezu i tu nareszcie zarządzono
odpoczynek. Teren był jednak niespokojny, żołnierze radzieccy donosili o utarczkach z patrolami wroga.
Pułkownik Aguriewski ze swoim sztabem zakwaterował się w leśniczówce na lewo od szosy.
Drewniany budynek był obszerny i, o dziwo, nie tknięty wojną. W gabinecie leśniczego zasłonięto szczelnie
okna i zapalono mosiężną lampę naftową. W kącie za kominkiem usadowił się radiotelegrafista i usiłował
nawiązać łączność z dowództwem 7 korpusu armijnego. Miał z tym jakieś trudności, chociaż dotychczas
łączność funkcjonowała doskonale.
Szef sztabu brygady, major Nowikow, rozłożył mapę na stojącym naprzeciw kominka biurku i
natychmiast pochyliły się nad nią głowy kilku oficerów.
— Kompletny galimatias, towarzyszu dowódco. Nie rozumiem decyzji dowódcy korpusu. Tylko
popatrzcie: czterdziesty piąty pułk skierowano pod Resko. Za dwie, trzy godziny winni tam dojechać. Mają
rozmieścić stanowiska ogniowe na zachód, północ oraz na wschód od Reska! Co w takim razie oznacza
skierowanie czterdziestego ósmego palu pod Słonowice, daleko na wschód od Reska? Jak przebiega w takim
razie linia frontu?
— Nie martw się, oni tam widzą lepiej, bo z bliska. A rozkazy dowódcy korpusu muszę wykonywać. A
teraz co do czterdziestego trzeciego pułku, który pozostanie na razie w odwodzie. Niech obsadzi leśne
przesieki frontem na wschód. Działa do strzelania na wprost okopać.
— Liczycie się z możliwością jakiegoś ataku w tym rejonie?
— Nie można tego wykluczyć. Niemcy siedzą zamknięci w kotle. Na ich miejscu uderzyłbym całą siłą
w jedno miejsce, aby wyrwać się na zachód. Może właśnie w tym rejonie? Z tego, co widzieliśmy dotąd,
swoją ostatnią szansę rozmieniają na drobne, usiłują przebić się niewielkimi siłami, a to nie ma sensu.
— Szczury zwykle opuszczają tonący okręt...
Pułkownik Sadowski decyzję dowódcy brygady przekazał pułkowi za pośrednictwem swego zastępcy
do spraw polityczno-wychowawczych, porucznika Aleksandra Segala. Ten młody, nad wiek poważny i
zrównoważony oficer wystąpił z propozycją, by jego i podległych mu oficerów aktywniej wykorzystywać na
polu walki. Wygłaszanie pogadanek, czytanie gazet w czasie wolnym od innych zajęć to — jego zdaniem —
nie dość wystarczająca forma pracy politycznej. Obecnie więc wszyscy oficerowie polityczno-
-wychowawczy rozbiegli się, by przekazać bateriom rozkazy.
Mimo całonocnego wysiłku kanonierzy na postoju nie próżnowali. Zdejmowali pokrowce dział
ustawionych na wyznaczonych przez dowódców dywizjonów stanowiskach, z reguły obok przesiek, duktów
leśnych i miejsc umożliwiających jaki taki wgląd w przedpole, i niechętnie przyjęli rozkaz ich okopania.
Znowu to uprzykrzone rycie w ziemi!
Bateria Zawadzkiego rozlokowała się na skraju lasu, wykorzystując ciągnący się tutaj szeroki rów, który
oddzielał zarośla od otwartej przestrzeni. Patrząc na północ widać stąd było wyraźnie skrajne zabudowania
miasteczka Łobez. Horyzont od wschodu zamykała wysadzana drzewami droga, biegnąca z południowego
wschodu, gdzieś od Drawska Pomorskiego, która ginęła w lesie dochodzącym do stanowisk baterii i wąskim
językiem oddzielającym ją od szosy, którą tutaj przybyli.
— W miejsce, gdzie droga wpada do lasu, poślesz trzech żołnierzy z rakietnicą — zwrócił się Zawadzki
do Kozłowskiego. — Stamtąd powinni widzieć znaczny odcinek szosy, z tego miejsca niewidoczny Nerka
wystawi obserwatorów na wzgórku na północy, skąd będą widzieli cały Łobez. Jak kuchnie przywiozą
śniadanie, zmienią ich inni.
Kanonierzy wzięli się za łopaty i siekiery. Jedni pogłębiali rów, inni wycinali zasłaniające przedpole
zarośla i maskowali nimi działa.
— Proponuję po śniadaniu wyznaczyć dyżury przy działach, reszta może odpoczywać. — Chorąży
Nerka jak zwykle troszczył się o swoich kanonierów.
— Dobrze. I tak nie będzie tu nic do roboty.
Dzień wstawał znowu mglisty i dżdżysty. Było cicho, tylko od północy wiatr przynosił głuchy pomruk
dział. Pod stanowiska ogniowe podjechał samochód z dymiącą kuchnią polową.
— Gorąca zupa, chłopcy! Przerwać robotę!
Ochoczo sięgnęli po kociołki i ustawili się w kolejce do kuchni, przy której królował kucharz z dużą
chochlą w dłoni. Zaledvvie kilku kanonierów odeszło z pełnymi kociołkami, kiedy na wschodzie rozbłysła
czerwona rakieta.
— Alarm! Wszyscy do dział!
— Niech tych szkopów diabli wezmą, zjeść nie dadzą!
— Te, kucharz! Trzymaj kocioł pod parą, aby zupa nie wystygła!
Dodge z kuchnią umykał do tyłu, ci, którzy mieli pełne kociołki, spiesznie kończyli posiłek, niektórzy
dzielili się zupą z kolegami. Przez chwilę było zupełnie cicho. Oficerowie lustrowali przedpole, usiłując
dostrzec coś na tle zamglonego horyzontu. Po chwili jednak gdzieś w głębi lasu seria broni maszynowej
zmąciła ciszę i kilka wystrzałów z działa zbudziło gromkie echo. Odgłosy walki gęstniały. Od ściany lasu na
południowym wschodzie oderwała się sylwetka kanoniera, który co sił w nogach biegł do swoich. Poznali
go. To kanonier Gąska, wysoki wiejski chłopiec o wielkich jak łopaty dłoniach.
— Obywatelu poruczniku... — Zdyszany z trudem łapał oddech. — Idzie cała kolumna... Czołgi i
transportery... Pełno piechoty... Czołgi szosą, reszta lasem...
— Uwaga przy działach! Odłamkowym ładuj! Celownik na wprost! Dziękuję, Gąska, dobra robota!
Cekaem na stanowisko! Uważać od strony lasu!
I bez komend kanonierzy byli gotowi do walki. Gąska ochłonąwszy nieco meldował już normalnym
głosem, że kanonierzy Maj i Cybula wycofują się lasem. Nie umiał określić liczby hitlerowskich żołnierzy
zmierzających w stronę baterii, w każdym razie jego zdaniem było ich wielu.
Na odległej drodze na wschodzie pojawiły się pierwsze sylwetki pojazdów. Jeszcze przez moment
przesłaniały je skrajne drzewa lasu, ale już po chwili znalazły się na nie osłoniętej niczym przestrzeni. W
szkłach lornetek rysowały się wyraźnie kanciaste sylwetki czołgów.
— Uwaga przy działach! Jeszcze nie strzelać! Niech podejdą bliżej!
W głębi lasu toczył się ostry bój, nasilał się terkot pistoletów maszynowych. Czołgi podchodzące szosą
były nie dalej jak 300 metrów od baterii.
— Ognia!
Zawadzki machnął energicznie ręką, trzy armaty odpaliły niemal jednocześnie, czwarta ułamek sekundy
później. Wybuchy pocisków obramowały czoło wrogiej kolumny, ale jej nie zatrzymały.
— Spokojnie mierzyć, nie pudłować! Poprawka na szybkość!
Znowu następujące po sobie, kłujące w uszy wystrzały. Czołg, idący na czele kolumny, trafiony
bezpośrednio wśród ognia i dymu stoczył się do rowu. Oberwał także trzeci w kolumnie, zakręcił się wokół
własnej osi, zderzył się z nim czwarty. Droga została zakorkowana. Pozostałe wozy zjeżdżały z szosy i
kierowały się w stronę baterii. Zaroiły się wokół nich sylwetki hitlerowskich żołnierzy, zajazgotały czołgowe
kaemy. Wybuch niemieckiego pocisku rozwalił rosnącą tuż za baterią sosnę, posypały się odłamki. Inne
pociski strzelone niecelnie wybuchły gdzieś z tyłu za nimi.
Tymczasem bateria ponownie zajęła się jedynym pozostałym na szosie wozem, który manewrując
między płonącymi wrakami usiłował się wycofać. Gorączkowa krzątanina, komenda „ognia”, i w odsłonięty
bok niemieckiego czołgu trafiły dwa pociski. Po chwili wraz z pozostałymi płonął jak zapałka. Trzy słupy
gęstego, czarnego dymu podparły zachmurzone niebo. Działa przeniosły teraz ogień na wozy, które
zjechawszy z szosy najeżdżały na baterię od czoła. Ich sylwetki widziane od przodu były znacznie
trudniejsze do trafienia, a i pancerz miały tu grubszy, mało wrażliwy na granaty. Działa odpaliły po dwa razy
bez widocznego rezultatu.
— Przeciwpancernym! Przeciwpancernym ładuj! — krzyczał chorąży Nerka.
Cekaem baterii strzelał długimi seriami, akompaniował mu trzask pistoletów maszynowych. Gęsty
ogień polskich kanonierów zastopował Niemców biegnących obok czołgów, rzucił ich na ziemię.
— Nie strzelać, my swoi! — krzyczał ktoś z głębi lasu.
Między drzewami kluczyli kanonierzy Maj i Cybula. Byli już coraz bliżej. Jeszcze kilka kroków i Maj
uskoczył za ścianę wykopu. Cybula stał sekundę niezdecydowany, gdzie ma się schronić, i to go zgubiło.
Przeszyty pociskami zwalił się ciężko na ziemię. Na zajęcie się nim nie było czasu, gdyż hitlerowskie czołgi
zbliżały się niebezpiecznie. Działa odpalały raz za razem. Pierwszy z nadjeżdżających wozów trafiony został
prawie o 100 metrów od baterii. Załoga usiłowała umknąć przez uchylone włazy, ale skosiły ją serie z
pistoletów maszynowych.
— Uważajcie, tam w lesie — kanonier Maj usiłował przekrzyczeć huk wystrzałów. — Za nami szła
masa szkopów!
Na las nie zwracali dotąd uwagi, pochłonięci dramatyczną walką ze strzelającymi bez przerwy
czołgami. Wokół baterii tłukły czołgowe granaty, sypały się konary sosen, ale jakimś cudem wszystkie działa
były nie naruszone. Znów kolejna salwa z polskiej baterii, i jeden z niemieckich wozów zakolebał się,
zadymił i stanął w płomieniach. Pozostałe zrezygnowały z frontalnego ataku i umykały w las, rozciągający
się tuż za stanowiskami ogniowymi baterii. Dochodziły stamtąd gardłowe wrzaski, a po chwili wśród pni
zamajaczyły sylwetki w baniastych hełmach.
Zawadzki był akurat obok ostatniego działa. Na widok Niemców uskoczył za tarczę armaty i posłał w
głąb lasu długą serię. Kątem oka dostrzegł kanoniera Gąskę, który przylgnąwszy do sosnowego pnia strzelał
krótkimi seriami do nacierających. Hitlerowcy wyskoczyli zza drzew, Zawadzki strzelił do najbliższego,
zwalając go na ziemię, i w tym momencie skończyła mu się amunicja. Sięgnął po zapasowy magazynek i
zobaczył innego, rosłego Niemca, który kierował w jego stronę swojego Bergmanna.
Teraz wszystko rozegrało się błyskawicznie, w ułamkach sekundy. Długi skok kanoniera Gąski,
straszliwy cios łopaty, Niemiec złamał się nagle i runął na ziemię wypuszczając z rąk pistolet maszynowy.
Za przykładem Gąski poszli pozostali kanonierzy. Kolbami, bagnetami, wyciorami, czym kto mógł,
atakowałi wybiegających z lasu hitlerowców. Trzech powalili na ziemię, a reszta, chcąc uniknąć ciosów
rozjuszonych Polaków, umykała między pnie sosen. Ochłonąwszy z paniki, jaka na moment opanowała jego
umysł, Zawadzki załadował nowy magazynek, wyskoczył zza tarczy i ukrywszy się za grubym pniem
rozglądał się po lesie. Posłał jeszcze kilka krótkich serii za umykającymi cieniami, ale po chwili nie było już
do kogo strzelać.
W tym momencie od strony szosy przybyła niespodziewana odsiecz. To pluton zwiadowców z baterii
dowodzenia sztabu brygady z porucznikiem Segalem na czele pędził ratować zagrożoną baterię. Zwiadowcy
przeskoczyli stanowiska ogniowe artylerii i pobiegli przed siebie, prosto na wyłaniającą się nagle
hitlerowską tyralierę. Niemcy zaskoczeni impetem ataku ostrzelali Polaków z broni ręcznej i zaczęli
wycofywać się w stronę lasu. Biegnący wciąż na czele porucznik Segal został trafiony i padł twarzą w mokrą
ziemię. Dwóch innych zostało rannych, reszta biegła jednak dalej, aż wsiąkła między smukłymi pniami
sosen.
Walka dobiegała końca. Umilkła artyleria, jedynie w głębi lasu wybuchała od czasu do czasu gwałtowna
strzelanina. Opadało napięcie. Zniesiono z przedpola rannych i ciało martwego porucznika Segala. Później
nadeszły wieści od pozostałych baterii. Atak hitlerowców odparto, spalono kilka czołgów, ale poniesiono
straty. Poległ zastępca dowódcy dywizji do spraw polityczno-wychowawczych, młody człowiek o dziecięcej
twarzy, podporucznik Jerzy Curuś, kilku dowódców plutonów i kompanii — kapitan Pisarew, podporucznicy
Dołganin i Masnikow, oraz kilku podoficerów i kanonierów. Niewielu natomiast odniosło rany, co
najwymowniej świadczy o zaciętości walki.
Nie było czasu na dzielenie się wrażeniami. Silna grupa hitlerowców, dysponująca kilkunastoma
czołgami i transporterami, została wprawdzie pobita, tracąc około 200 żołnierzy, lada moment mógł jednak
nastąpić kolejny atak. W pośpiechu uzupełniano więc amunicję, ulepszano i na nowo maskowano
stanowiska, grzebano poległych. Dla wzmocnienia obrony dowódca brygady wysłał na linię wszystkich
zbędnych funkcyjnych, wszelką posiadaną broń maszynową i ręczną. O przerwanym śniadaniu jakoś
zupełnie zapomniano.
Minęła godzina, później druga, a hitlerowcy nie pojawili się. Po południu dowódca brygady doszedł do
wniosku, że pozostawanie na dotychczasowych stanowiskach jest zbyt niebezpieczne i rozkazał pułkowi
natychmiastowy wymarsz do pobliskiego Łobezu.
Pierwsza bateria rozmieściła się na południowym skraju miasteczka. Znowu kopano stanowiska i
maskowano działa. Pozostałe baterie zajęły pozycje na wschodnim i północnym skraju Łobezu oraz wzdłuż
nasypu drogowego i kolejowego, biegnącego do wsi Bonin. Na najwyższycli budynkach usadowili się
obserwatorzy. Pozostała część dnia minęła względnie spokojnie, jeśli nie liczyć kilku fałszywych alarmów.
Większa awantura rozpoczęła się dopiero przed wieczorem, kiedy wstająca mgła uniemożliwiła obserwację.
Niemcy podeszli skrycie pod stanowiska 6 baterii, na północ od miasteczka, z zamiarem przekroczenia
nasypu drogowo-kolejowego. Grupa była dość liczna, oceniano ją na 150 żołnierzy. Powitani ogniem
cekaemów i pistoletów maszynowych, ponosząc ciężkie straty, hitlerowcy wycofali się. 1 bateria w walkach
tych nie brała udziału.
Nadchodziła noc z 6 na 7 marca. Wyczerpani całodzienną walką kanonierzy nie mogli nawet myśleć o
wypoczynku. Wykorzystując ciemności nocy hitlerowscy usiłowali przenikać przez polskie pozycje,
atakowali z różnych stron. Artylerzyści czuwali bez przerwy, kontrolowali szosę z południa, ostrzeliwali z
pistoletów maszynowych Niemców na przedpolu. Niemal całą noc szybowały w górę rakiety oświetlające.
Dopiero o świcie zapanował spokój; widać hitlerowcy uznali, iż rejon Łobezu jest nie do przebycia.
Kanonierzy padali z nóg, w związku z tym dowódcy baterii postanowili wyznaczyć dyżury przy
działach, a reszcie umożliwić choćby krótki wypoczynek. Ale znów nic z tego nie wyszło.
— Zbierajcie się, zmieniamy miejsce postoju! — zakomunikował baterii szef sztabu dywnzjonu,
kapitan Starowojłow.
Wyruszyli z Łobezu w południe 8 marca i zachowując maksymalną ostrożność, ubezpieczywszy się od
czoła i skrzydeł, pojechali na zachód. Po dwóch godzinach marszu na resztkach paliwa osiągnęli wieś
Radowo Wielkie. Nowy rejon nie różnił się niczym od poprzedniego. Wieś od południa i zachodu otaczały
lasy, w których roiło się od hitlerowców. Zamiast wypoczynku kanonierzy znowu chwycili za łopaty i kilofy,
ale tym razem nikt nie narzekał. Doświadczenia ubiegłych dni wykazały, że dobry okop to osłona przed
pociskami, to szansa przeżycia.
Z nastaniem ciemności, podobnie jak poprzednio, wszystko zaczęło się od nowa. Wypatrywanie
nieprzyjaciela, strzelanie rakiet, których zapasy niebezpiecznie malały. Nie można było sobie pozwolić na
chwilę nieuwagi, gdyż esesmani w pojedynkę podkradali się pod pozycje baterii, przenikali do wsi. Nad
ranem obrzucili granatami ręcznymi budynek zajęty przez łącznościowców. Nie lepiej wiodło się 48
pułkowi, który zajął pozycje w pobliskiej wsi Pogorzelica.
Tymczasem 45 pułk artylerii walczył nadal w rejonie Reska, wspierając pododdziały 597 pułku piechoty
207 dywizji. Był to szczególnie niebezpieczny rejon. Lasy rosnące wzdłuż Regi ciągnęły się daleko na
północ, nic więc dziwnego, że właśnie tędy usiłowały się przedrzeć do rejonu Trzebiatowa te wszystkie
oddziały, którym udało się ujść z kotła. 7 marca hitlerowcy trzykrotnie atakowali baterie 2 dywizjonu i
trzykrotnie zostali odparci. Wzięto przy tym 18 jeńców. 8 marca o świcie dwie dwustuosobowe grupy
zaatakowały pozycje 5 i 6 baterii, inna zaś, nie mniej liczna, uderzyła na sztab pułku. Po krwawej walce
Niemcy wdarli się na stanowiska ogniowe baterii i zdobyli działa. W czasie tych zmagań okrył się chwałą
oficer ogniowy 5 baterii, podporucznik Konstanty Biełyszew, który mimo odniesionej rany zastąpił poległą
obsługę cekaemu i do ostatniej chwili swego życia odpierał nacierających hitlerowców. Kiedy minęło
oszołomienie wywołane niespodziewanym atakiem, kanonierzy 2 dywizjonu zaatakowali wroga i odbili
uszkodzone działa.
Sytuacja pułku stawała się coraz trudniejsza. W czasie walk uległa zniszczeniu część samochodów, zaś
z powodu przecięcia dróg przez wycofujących się hitlerowców ustał dowóz materiałów pędnych i żywności.
Była to zresztą bolączka ogólna, kanonierzy 43 pułku chleba nie widzieli od kilku dni, żywili się zapasami,
jakie udało się znaleźć na miejscu.
Dziewiątego marca brygada otrzymała rozkaz przegrupowania się na zachód od Gryfic, jednak z braku
benzyny nie była go w stanie wykonać.
Tymczasem na froncie zaszły poważne zmiany. 1 armia WP od dwóch dni toczyła walki o Kołobrzeg,
zaś oddziały 2 Frontu Białoruskiego wraz z 1 armią pancerną gwardii nacierały na wschód, w celu rozbicia
nieprzyjaciela w rejonie Gdyni i Gdańska. Na zachód od Kołobrzegu, w rejonie Trzebiatów — Gryfice,
przyparte zostało do morza poważne zgrupowanie wojsk hitlerowskich. W jego składzie znalazła się część
jednostek z trzech dywizji piechoty i dwóch dywizji pancernych. Zgrupowanie to atakowane przez wojska
radzieckie od wschodu, południa i zachodu rozpoczęło ewakuację części swoich sił drogą morską. Aby temu
przeszkodzić, trzy korpusy piechoty ze składu 3 armii uderzeniowej, w tym 7 korpus armijny, w którego
składzie walczyła 6 brygada, otrzymały rozkaz rozbicia tego zgrupowania, a przynajmniej przeszkodzenia w
jego ewakuacji.
Dziesiątego marca, kiedy artylerzyści bezskutecznie oczekiwali na benzynę, jednostki 7 korpusu
przystąpiły do zdecydowanych działań, spychając nieprzyjaciela w stronę morza. Otoczeni hitlerowcy
zaatakowali wówczas napierające od zachodu oddziały radzieckiej kawalerii i zmusili je do odwrotu. W tej
sytuacji 7 korpus armijny skierowano na pomoc kawalerzystom. Dowódca korpusu ponaglał więc polskich
artylerzystów: pośpieszcie się, jesteście potrzebni tutaj, na północ od Gryfic!
Jedenastego marca o świcie Niemcy ponownie uderzyli na zachód, a jednocześnie z rejonu Dziwnówka
wyszedł niemiecki atak na broniącą się tutaj 171 dywizję piechoty. Mimo zaciętej obrony radzieckich
piechurów Niemcom udało sią opanować korytarz, którym zaczęli ewakuację swoich oddziałów na Wolin.
Tegoż właśnie 11 marca do wymęczonych do granic wytrzymałości pułków 6 brygady dotarły wreszcie
transporty z benzyną, amunicją i żywnością. Można było rozpocząć zaplanowany marsz. Borykając się z
wieloma trudnościami, przez Resko, Płoty i Gryfice, kolumna 43 pułku dotarła do Cerkwicy z zadaniem
osłony więzła dróg w tej miejscowości.
Walki na zachód od Trzebiatowa trwały jeszcze dwa dni. Uczestniczył w nich tylko 45 pułk artylerii,
wspierając 12 marca 364 dywizję piechoty. Bateria Zawadzkiego mogła nareszcie pomyśleć o odpoczynku i
remoncie mocno sfatygowanych samochodów.
Na Szczecin
W okresie gdy 6 brygada toczyła wyczerpująca walki z nieprzyjacielem uchodzącym z kotła,
kanonierzy 7 i 8 brygady przygotowywali się do równie ciężkich zmagań. W składzie 47 armii mieli brać
udział w likwidacji niemieckiego przyczółka nad Odrą, w rejonie Gryfino — Dąbie.
Najpierw był domarsz do nowego rejonu działań. Sztab Frontu zrobił tym razem wyjątek: 7 brygadzie
przydzielono 50 samochodów ciężarowych, mających dostarczyć działa na stanowiska ogniowe. Bez
większych przeszkód przebyto więc trasę Suliszewo, Choszczno, Warszyn, Płońsko, Przelewice, Kosin,
Mechowo, Pyrzyce i zajęto pozycje w rejonie Wysokiej Gryfińskiej i Chlebowa. Artyleria miała wspierać
125 korpus armijny, natomiast 1 brygada moździerzy, dowodzona przez pułkownika Wasyla Juryna, którą
czasowo podporządkowano dowódcy drugiej dywizji, 260 dywizję piechoty 77 korpusu armijnego.
Szykowało się nowe natarcie, którego celem była ostateczna likwidacja niemieckiego przyczółka na
zachodnim brzegu Odry. Aby oszczędzić kanonierom pracy przy ryciu ziemi, postanowiono, że artylerzyści
korzystać będą z punktów obserwacyjnych dowódców wspieranych jednostek. Jedynie dla generała
Nesterowicza wybudować miano, jak zwykle, punkt obserwacyjny. Ale i tak pracy było wiele. Należało
okopać ciężkie działa, wyryć schrony dla samochodów, nawiązać łączność radiową i przewodową ze
wspieranymi jednostkami. Doskonale spisywali się artylerzyści 7 brygady, ale w 8, dla której nadchodzące
działania miały być chrztem bojowym, nie wszystko wychodziło najlepiej. Z dróg można było korzystać
jedynie nocą, a kierowcy 8 brygady z trudem radzili sobie z ciągnikami i działami ważącymi przeszło 7 ton.
Podczas gdy 7 brygada w ciągu 8 marca zdążyła się okopać i wstrzelać, 8 dopiero w nocy z 8 na 9 marca
zdołała przegrupować się do nakazanych rejonów i zwieźć na miejsce zapasy amunicji. Nie zdążono
natomiast rozpoznać celów ani opracować danych do strzelania. Musiano ostatecznie wykorzystać obliczenia
wykonane przez artylerzystów 125 korpusu, którzy chętnie udzielali pomocy sojusznikom.
Dziewiętnastego marca rozpoczęło się artyleryjskie przygotowanie natarcia. W 7 brygadzie poszło
wszystko sprawnie. Ogień haubic zniszczył wskazane cele na pierwszej linii, następnie nawiązano skuteczny
pojedynek z artylerią przeciwnika. Znacznie gorzej wiodło się artylerzystom z ósmej. Zaszokowani nową
sytuacją, trochę stremowani, nie mogli poradzić sobie z wciąż szwankującą łącznością przewodową i
radiową, bez której nie ma mowy o prowadzeniu ognia. Zdarzały się więc zbyt długie przerwy w strzelaniu,
celność także nie była najlepsza. Ostatecznie jednak wystrzelono 400 pocisków na cele położone w głębi
obrony nieprzyjaciela i choć nie wszystkie były celne, odpowiedni efekt psychologiczny wywarły.
Po zakończeniu artyleryjskiego przygotowania ruszyła do natarcia radziecka piechota. Mimo
niesłychanie silnego oporu wroga opanowano pierwszą linię, następnie wdzierano się w głąb obrony. Pod
koniec dnia piechurom udało się zająć wsie Chlebowo i Stare Brynki. Ponieważ piechota stale posuwała się
do przodu, artylerzyści również musieli przesunąć się bliżej linii frontu.
O świcie 10 marca artyleria znów rozpoczęła 30-minutowy koncert. Znów po 400 pocisków z każdej
brygady poszybowało na pozycje wroga. I wtedy wydarzyła się rzecz nieoczekiwana — hitlerowcy
rozpoczęli kontratak znacznymi siłami, wspartymi przez liczne czołgi. Nikt nie spodziewał się takiego
rozwoju sytuacji, nie przypuszczano nawet, by Niemcy w tym rejonie byli jeszcze zdolni do prowadzenia
działań zaczepnych. Radziecka piechota z najwyższym trudem odpierała kontrataki, wreszcie zaczęła wracać
na pozycje wyjściowe. Zagrożony został między innymi punkt obserwacyjny dowódcy dywizji. Generał
Nesterowicz przez cały czas zachowywał zimną krew i wycofał się dopiero wówczas, gdy nieprzyjaciel
znajdował się 300 metrów od punktu obserwacyjnego, i to na kategoryczny rozkaz dowódcy korpusu.
Przechodząc obok stanowisk ogniowych 8 brygady, nie zważając na trwający ostrzał artylerii nieprzyjaciela,
wezwał do siebie znajdujących się w pobliżu oficerów i kanonierów.
— Artylerzyści! — zwrócił się do nich. — Zabraniam wycofywania się. Walczyć bronią ręczną i
maszynową, granatami i kolbami. Polacy nie cofają się. Śmierć albo zwycięstwo!
Rozkazu generała wysłuchano w milczeniu. Kanonierzy szykowali się do walki wręcz. Na szczęście do
tego nie doszło. Piechurzy 60 dywizji piechoty, choć mocno przerzedzeni we wcześniejszych walkach,
odparli wszystkie kontrataki wroga. W tej trudnej sytuacji artylerzyści 8 brygady spisywali się doskonale,
przyczyniając się walnie do powstrzymania napierającego nieprzyjaciela. Kiedy Niemcy podchodzili już do
folwarku Brudzewo, wszystkie działa brygady ześrodkowały tam swój ogień. Potężne wybuchy ciężkich
granatów stworzyły zaporę nie do przebycia!
Niemcy za pomocą baterii dźwiękowych namierzyli widać stanowiska ogniowe 8 brygady, bo oto
spadła na nie nagle nawała pocisków z ciężkich dział strzelającycłi zza Odry. Większość z nich uderzyła
wprawdzie w otwarte pole za polskimi bateriami, niektóre jednak rozerwały się w bezpośrednim sąsiedztwie
okopanych dział. Zginął na miejscu dowódca 1 baterii, porucznik Borys Pisarew, i kilku kanonierów, kilku
dowódców innych baterii i dywizjonów oraz kilkunastu kanonierów odniosło rany. Łączność telefoniczna
została przerwana.
Po zakończonym ostrzale zajęto się natychmiast rannymi, a łącznościowcy pobiegli na przedpole
naprawiać uszkodzone linie. Działa na szczęście nie zostały uszkodzone, toteż kiedy ruszył kolejny kontratak
wsparty dziesięcioma czołgami, artylerzyści byli znowu gotowi do walki. Na sygnał z pierwszej linii potężna
nawała ogniowa zwaliła się na Niemców. Rezultaty ognia przeszły wszelkie oczekiwania. Sześć spośród
dziesięciu czołgów stanęło w płomieniach, reszta w popłochu wycofywała się. Ciężkie straty poniosła także
hitlerowska piechota.
Ale Niemcy nie dawali za wygraną. Zdecydowani byli utrzymać za wszelką cenę przyczółek na
wschodnim brzegu Odry, przyczółek, który od kilku dni wzmacniali nowymi siłami (broniła się tutaj 1
dywizja piechoty morskiej, 4 dywizja pancerna i wiele jednostek specjalnych). Znów poszedł kontratak
jeszcze silniejszy od poprzedniego. Teraz ponosząc ogromne straty hitlerowcy posunęli się do przodu o
jakieś 300 metrów. Wprawdzie musiał opuścić swój punkt obserwacyjny dowódca 8 brygady, pułkownik
Szczadrin, ale stanowiska ogniowe pozostały na miejscu. I choć następne dni miały okazać się jeszcze
cięższe, tegoż właśnie 10 marca kanonierzy 8 brygady przeistoczyli się z żółtodziobów w wytrawnych
żołnierzy, znających swoją siłę i możliwości. Stopniowo udoskonalano środki łączności, działa wstrzeliwały
się idealnie w teren, a w krytycznych momentach nawet armatohaubice ustawiano do prowadzenia ognia na
wprost, szczególnie skutecznego w czasie hitlerowskich kontrataków.
Nacisk nieprzyjaciela trwał przez następne cztery dni. 12 marca Niemcy uderzyli dwukrotnie w ciągu
dnia, a potem ponawiali próby pokonania Rosjan i Polaków jeszcze trzykrotnie. W wyniku tych zmagań,
okupionych ogromnymi stratami, udało się im posunąć do przodu o 150—200 metrów. Stanowiska ogniowe
obu brygad znalazły się bardzo blisko pierwszych linii, lecz postanowiono ich nie zmieniać. 13 marca wróg
kontratakował czterokrotnie, a w nocy z 13 na 14, między godziną 23.45 a 0.15, po artyleryjskim
przygotowaniu ataku ruszyły do natarcia dwa bataliony wsparte czołgami i posunęły się do przodu jakieś 300
metrów. W końcu jednak radziecko-polski pierścień obrony okazał się zbyt trudny do przełamania i ten
kontratak także wygasł.
Kanonierzy tymczasem twardo trwali na stanowiskach. Od wielu dni nie mieli możliwości wymycia się,
zmiany bielizny, większość przez te dni nie zdejmowała płaszczy i butów. Mimo iż zmęczeni, niepewni jutra,
trwający w ciągłym napięciu, z każdym dniem walczyli coraz lepiej. To już były stare wygi oswojone z
frontem. Nie załamali sią nawet, gdy hitlerowcy rzucili na pole walki samoloty myśliwskie, przystosowane
do działań szturmowych, a gdzieś z Zatoki Szczecińskiej wszczęli ostrzał stanowisk obu brygad przez
najcięższe działa okrętowe. Dobrze okopane baterie przetrwały i ten atak.
Czternastego marca powróciła do składu dywizji 6 brygada artylerii lekkiej i ponownie
podporządkowano jej 1 brygadą moździerzy. Dowództwo Frontu przygotowywało działania mające na celu
ostateczną likwidację dokuczliwego przyczółka osłaniającego Szczecin.
Kiedy 14 marca 1 bateria 43 pułku wyruszyła na trasę, na drogach nie było już śniegu. Silny wiatr gnał
znad morza niskie, ołowiane chmury, a więc pogoda była „nielotna”, i właśnie dlatego pułkownik
Aguriewski zezwolił na przemarsz pułkowych kolumn w ciągu dnia. W miarę jak oddalali się na południe,
zwarta opona chmur zaczęła się rwać, chwilami wyglądało nawet słońce.
Zawadzki jechał na czele pułkowej kolumny i zdenerwowany nieco obserwował niebo. Trasa marszu
biegła blisko frontu, przez Gryfice, Płoty, Nowogard, Pyrzyce i Gardno, i trzeba było zachować wyjątkową
ostrożność. Obawy były jednak zbyteczne. W godzinach popołudniowych nie niepokojeni przez lotnictwo
dotarli do rejonu Gardna, skąd skierowano ich do wsi Wysoka Gryfińska, w której mieściło się stanowisko
dowodzenia 216 pułku piechoty 76 dywizji. Tutaj wskazano baterii drogę do stanowiska dowodzenia 3
batalionu tegoż pułku, który mieli wspierać swoim ogniem. Dowódca bataliomi, chudy major z płową
czupryną wyglądającą spod uszanki, ucieszył się bardzo z przybycia dział.
— Nowikow Sergiusz Wasiliewicz — przedstawił się. — Wot, eto choroszo! Osiem armat i w dodatku
sojusznicy. Tylko samochody natychmiast do tyłu. Narobiły tu szumu i za chwilę może być źle. Fryce
czuwają!
— Jak w takim razie podciągniemy działa na pozycje? — zaniepokoił się Zawadzki.
— Nie martwcie się, dam tylu żołnierzy, ilu będzie potrzeba. Na rękach działa zaniosą. Takie wsparcie!
I okopać się pomogą.
Wszystko istotnie poszło bardzo składnie. Dowódoa batalionu — jak się okazało — stary frontowy
wyga, pomagał w rozmieszczeniu dział, wskazując takie miejsca, z których niewidoczne dla wroga miały
dogodne pole ostrzału. Polscy kanonierzy i radzieccy piechurzy dogadali się szybko i wspólnie
przygutowywali stanowiska. Dla dowódcy dywizjonu i obydwu dowódców baterii wybudowano nawet
solidne i wygodne schrony bojowe.
Spory ruch na przedpolu wywołany przybyciem dział nie uszedł uwagi hitlerowców, szczęściem
zmierzchało i stąd nękający ogień niemieckich moździerzy nie był celny.
Całą noc trwała wytężona praca, całą też noc niepokoił hitlerowców warkot wozów dowożących
amunicję do dział. Przywieziono tego sporo, prawie dwie jednostki ognia na działo. Strat nie poniesiono
żadnych, mimo nękającego ognia hitlerowskich moździerzy. Umiejscowiono za to ich stanowiska ogniowe.
O świcie działo z baterii Zawadzkiego wstrzelało repery, a oficerowie ogniowi dywizjonu opracowali na tej
podstawie dane do prowadzenia ognia. Uzgodniono wreszcie, że bateria Zawadzkiego po wykonaniu
planowych ogni we wstępnej fazie artyleryjskiego przygotowania ataku przystąpi do strzelania na wprost
według wskazówek piechoty. Pierwszy raz miano się posługiwać wyłącznie łącznością radiową — każda
bateria otrzymała po dwie radiostacje typu A7A — łączność przewodową zatrzymał tylko dowódca
dywizjonu, który przed świtem przybył na stanowiska ogniowe 1 baterii.
— Powinno się tym razem udać. — Major Anisimow był pełen optymizmu — Na niewielkim odcinku
zgrupowano ogromną masę artylerii. Prócz nas ściągnięto tutaj trzy inne dywizje artylerii przełamania.
Słyszałem także, że dowódca Frontu uruchomi całe lotnictwo bombowe i większść szturmowego. Tylko ich
patrzeć.
Istotnie. Kiedy dzień wstał na dobre, pokazały się na niebie liczne eskadry szturmowych Iłów. Z
punktów obserwacyjnych widać było doskonale, jak okładały hitlerowską linię obrony bombami, pociskami
rakietowymi, siekły ogniem z broni pokładowej. Na głębokie tyły sunęły eskadry „peszek”.
Jeszcze samoloty wisiały na niebie, kiedy radiostacje podały oczekiwany z niecierpliwością sygnał i na
całej długości frontu plunęły ogniem setki dział. Odgłosy poszczególnych wystrzałów gubiły się w łoskocie
ciężkich dział, moździerzy, dział pancernych i czołgowych, artylerii rakietowej. W przygotowaniu
artyleryjskim o takim natężeniu bateria Zawadzkiego jeszcze nie uczestniczyła.
Po trzydziestu minutach wytężonej pracy ogień przerwano. Nad okopami radzieckimi rozbłysły zielone
rakiety, piechota ruszyła do natarcia. Mimo takiej masy pocisków, jaką wystrzelono na niemieckie pozycje,
ożyły tam nagle gniazda karabinów maszynowych, ujawniły się działa pancerne, o obecności których nic
dotąd nie wiedziano. Tymi właśnie celami „zaopiekowała się” bateria Zawadzkiego.
— Przeciwpancernym ładuj! Ognia!
Kozłowski szybko rozprawił się z działem pancernym — uszkodzone umykało do tyłu — a chorąży
Nerka polował na hamujące natarcie stanowiska cekaemów. Kilkoma strzałami zniszczył jedno, inne —
widać dobrze okopane — zdawało się być zupełnie odporne na pociski Po piątym bezskutecznym strzale
Nerka sam zasiadł za przyrządami celowniczymi. Z chaosu wybuchów i wystrzałów z trudem wyłowił błyski
strzelającego wciąż cekaemu, umieścił je starannie w nitkach celownika, odpalił i cekaem umilkł.
Tymczasem piechota dopadła wreszcie okopów wroga, pistoletami maszynowymi i granatami tłumiąc
resztki oporu. Tyraliery ruszyły dalej. Opanowano ruiny Brudzewa, o które tak zażarcie walczono w ciągu
poprzednich dni. Niemcy bronili się rozpaczliwie, ale nie byli w stanie powstrzymać nacierających. Nie
pomogło też wprowadzenie do walki czołgów. Tymi zajęła się artyleria strzelająca na wprost. Dzięki dobrze
zorganizowanej łączności współpraca z pierwszą linią była owocna, piechurzy wskazywali cele, a artyleria
niszczyła je.
Nowe rozkazy. Armaty przenoszą ogień w głąb hitlerowskiej obrony, tworząc wał ogniowy osłaniający
nacierających. Radzieccy piechurzy wdzierają się do Chlebowa. Dochodzi do walki wręcz. Opór
hitlerowców wzrasta. Ożywa liczna artyleria niemiecka z wschodniego i zachodniego brzegu Odry. Pociski
coraz częściej wybuchają w pobliżu polskich dział, ale te, świetnie okopane w ciągu nocy, są celami
trudnymi do zniszczenia.
Minęły dwie godziny walki. Kanonierzy są zlani potem, od nieustannego wysiłku mdleją im ręce. Nagle
na niebie pojawiają się hitlerowskie samoloty. Focke Wulfy z lotu nurkowego atakują stanowiska ogniowe
baterii. Wyją pociski lotniczych działek i kaemów. Kanonierzy umykają do zbawczych okopów, chronią się
za działami. W pobliżu wybuchają bomby, na głowy sypie sią ziemia. Cztery samoloty stromą świecą
wyskakują w górę, zawracają.
— Lotnik kryj się! — krzyczy któryś z kanonierów.
Znów wybuchy bomb, syk odłamków, krzyk ludzi, wreszcie samoloty odlatują. Zawadzki z Nerką i
Kozłowskim biegają od działa do działa. Żadna z armat nie uszkodzona, jest natomiast jeden zabity z obsługi
trzeciego działa. A zdawało się przed chwilą, że nikt z tej opresji nie wyniesie całej głowy. Ze schronu
wybiegł major Anisimow. Jest zdziwiony, że bateria ocalała.
Piechurzy tymczasem opanowali Chlebowo i wolno posuwają się dalej. Major zarządza wstrzymanie
ognia.
— Zaraz nadejdą samochody. Zmieniamy stanowiska. Skrzynie po pociskach pozostawić na miejscu
pod opieką jednego kanoniera.
Owe puste skrzynie, tzw. tara, były jedną z plag gnębiących artylerzystow. Z każdej z nich trzeba było
skrupulatnie się rozliczyć, a w przypadku uszkodzenia pisało się raporty wyjaśniające. A wszystko po to, aby
używać ich kilka razy, gdyż produkcja opakowań była czasochłonna i zużywało się na nią sporo materiału,
co w warunkach toczącej się wojny było nie bez znaczenia.
Na stanowiskach ogniowych znów rozpoczęła sią pracowita krzątanina. Choć wokół wybuchały
niemieckie granaty, a zza pleców strzelały ciągle ciężkie działa, wiodąc pojedynek z artylerią nieprzyjaciela,
kanonierzy mocowali swoją broń do samochodów i ruszali w drogę. Na zachód od Chlebowa, w pobliżu linii
frontu, zatrzymali się i znów pod ogniem broni maszynowej i moździerzy okopywali i maskowali działa.
Szczęściem trafili na fragmenty niemieckich rowów, więc mieli trochę mniej rycia w mokrej ziemi.
Z nastaniem ciemności walka z wolna wygasała. Miało się później okazać, że hitlerowcy w ciągu tej
nocy przeprawili na wschodni brzeg Odry nową dywizję SS. Ze strony radzieckiej do kolejnego dnia działań
przygotowywano się z największą starannością. Dowożono pociski, amunicję strzelecką, żywność.
Organizowano współdziałanie piechoty z artylerią i czołgami.
Kanonierzy 1 baterii noc spędzili — jak zwykle — z łopatami i kilofami w ręku. Stanowiska ogniowe
dział połączyli wygodnymi rowami, wyryli wnęki na zapasy amunicji, a całość robót ziemnych starannie
zamaskowali. Dla dowódcy baterii wyremontowali i ulepszyli poniemiecką ziemiankę. Przy tym wszystkim
prace prowadzono na dwie zmiany, więc Zawadzki zdążył z wieczora pospać parę godzin. Zbudzono go
dobrze po północy, kiedy w rejonie baterii pojawił się dowodzący piechotą major Sergiusz Nowikow.
— Jak żyjecie, sojusznicy? Nie trzeba wam jakiej pomocy?
— Witajcie, towarzyszu majorze. Radzimy sobie sami, i to nawet nieźle. Wasi piechurzy i tak mają
pełne ręce roboty.
— Urządziliście się luksusowo — stwierdził z uznaniem, kiedy rozejrzał się dokoła. — Duże macie
straty? Widziałem, w jakich byliście opałach, gdy was dopadły samoloty.
— Mamy jednego zabitego — odparł Zawadzki.
— Szczęściarz z was, poruczniku. Ja mam dziesięciu poległych i dwudziestu kilku rannych — major
westchnął i dumał przez chwilę. — Ilu jeszcze porządnych ludzi odda życie, zanim skończy się ta przeklęta
wojna... — podjął przygasłym głosem. — Ale nie pora na żale. Przyszedłem, aby was ostrzec. Z wieczora
posłałem zwiadowców pod hitlerowskie pozycje. Fryce szykują jakąś niespodziankę. Zgrupowali w lesie
czołgi i działa pancerne, o tutaj — pokazał na mapie. — Meldowałem o tym wyżej. Rano lasek ostrzela
wasza ciężka artyleria. Zawiadomiłem także lotnictwo szturmowe. Ale i wy uważajcie...
Miłego gościa poczęstowano gorącą herbatą — w schronie znaleźli żelazny piecyk — a plutonowy
Balczyński postarał się o coś mocniejszego.
Świt zastał baterię całkowicie gotową do walki, choć przygotowanie artyleryjskie zapowiedziano
dopiero na 10.30, a atak piechoty na 11.00. Na pierwszej linii panował spokój, z rzadka słychać było
pojedyncze serie z broni maszynowej, od czasu do czasu przedpole rozświetały rakiety. Kanonierzy drzemali
przy działach. Było już całkiem jasno, gdy na pochmurnym niebie pojawił się niemiecki samolot
zwiadowczy. Defilował spokojnie wzdłuż linii frontu, gdy nagle od południa wyskoczyło kilka radzieckich
Iłów w towarzystwie myśliwskich Jaków. Szturmowce leciały lotem koszącym, tuż nad ziemią, myśliwce
znacznie wyżej. W pewnej chwili dwa Jaki oderwały sią od szyku i pognały za niemieckim zwiadowcą, a Iły
przeskoczyły linię frontu i i ostrego skrętu w lewo zaatakowały las widoczny na horyzoncie. Krawędzie
natarcia szturmowców zaiskrzyły wystrzałami działek, od ich kadłubów oderwały się obłe kształty bomb.
Jeszcze moment i od strony lasu dobiegł huk wybuchów.
— Dobierają się czołgom do skóry! — krzyknął podekscytowany Nerka.
Samoloty wykonały pełny krąg i ponownie zaatakowały las, skąd szyły niebo świetlne pociski
niemieckiej broni przeciwlotniczej. Jeden z Iłów wyskoczył z szyku i ciągnąc za sobą smugę dymu odleciał
na południe. Pozostałe zeszły nad cele po raz trzeci i także zniknęły za horyzontem. Nad lasem powoli rosła
ogromna chmura dymu.
Punktualnie o 10.30 zakołysał ziemią huk setek dział. Dym, rozrywany ściegami „katiusz”, zakrył pole
widzenia. 1 bateria odpaliła 80 pocisków na cele w głębi i szykowała się do prowadzenia ognia na wprost.
Po półgodzinie kanonada ustała i piechota ruszyła do natarcia. Piechurzy przebyli trzystumetrową przestrzeń
dzielącą ich od niemieckich okopów, wdarli się do pierwszego rowu. Zawrzała walka wręcz Niemcy
pojedynczo, a później całymi grupami uciekają w stronę lasu, inni podnoszą ręce do góry. Piechota wypada
na otwartą przestrzeń i skokami posuwa się do przodu.
Kiedy wydawało się, że już nic nie powstrzyma dobrze rozwijającego się natarcia, rozjazgotały się
nagle milczące dotąd kaemy, a spomiędzy kikutów drzew wypełzło kilka niemieckich czołgów. Za nimi
sunęła cała masa piechoty.
Kontratak!
Rosjanie zalegli w terenie, dopuścili hitlerowców bliżej i otworzyli gwałtowny ogień. Było jednak
oczywiste, że czołgów nie zatrzymają. A te sunęły na wprost, bijąc krótkimi seriami kaemów.
— Przeciwpancernym ognia! — krzyknął Zawadzki.
Celowniczowie od dłuższej chwili trzymali czołgi wroga w nitkach celowników. Działa odpalały,
podskakując po każdym wystrzale, pociski wybuchały tuż obok niemieckich wozów. W końcu jeden z nich
stanął w płomieniach. Po chwili strzelały wszystkie trzy baterie. Odezwały się także moździerze 1 brygady,
których pociski czyniły straszliwe spustoszenie w liniach kontratakujących. Jeszcze jeden trafiony czołg
ugrzązł w leju i pozostałe, manewrując w lewo i w prawo, zaczęły się spiesznie wycofywać. Kanonierzy
uwijali się przy działach, pocisk za pociskiem leciał w kierunku cofającego się wroga. Jednocześnie obok
stanowisk ogniowych 1 baterii pojawili się kanonierzy baterii dowodzenia z bronią maszynową. Mieli oni
bronić swych dział przed bezpośrednim zagrożeniem. Ich interwencja była jednak zbędna, kontratak
hitlerowski załamał się na całej linii.
W południe front przesunął się poza zasięg obserwacji ze stanowisk 1 baterii.
— Odbój! Nikt nie jest ranny?
Okazało się, że nikt nie został nawet draśnięty. Mieli szczęście.
Siedemnasty marca 1945 roku. Pogoda znowu pochmurna, walki trwają. Front oddalił się od stanowisk
baterii. Słychać tylko odległy pomruk dział. Zawadzki wrócił właśnie ze stanowiska dowodzenia.
— Szykować się do drogi.
— Co słychać na froncie? Co mówili w sztabie?
— Wszystko „po płanu”. Natarcie trwało całą noc, nasi zepchnęli szkopów nad Odrę. Teraz walczą pod
Kluczem i Daleszewem, skąd do rzeki tylko jeden krok. A nam zazdroszczą szczęścia. Samoloty, czołgi,
działa, a my mamy tylko jednego zabitego. Wczoraj czterdziesty piąty pułk zdrowo oberwał przy odpieraniu
kontrataku. Mają zabitych i rannych.
— Poczta przyszła? Mówili coś na ten temat? — dopytywał się Nerka.
— Pytałem, nie ma. Już prawie miesiąc, jak coś się w poczcie zacięło. Zapomniałem powiedzieć,
żegnamy naszego Siergieja Wasiliewicza. Będziemy teraz wspierali 282 pułk piechoty 175 dywizji. A więc
do roboty!
Bateria dotarła bezdrożami do szlaku biegnącego gdzieś od Wysokiej Gryfińskiej nad Odrę. Wokół
ziemia zryta pociskami. Na kanonierach szczególne wrażenie wywarł cypel lasu, z którego atakowały ich
hitlerowskie czołgi i który tak intensywnie ostrzeliwała ciężka artyleria i lotnictwo. Nie było tutaj ani
jednego całego drzewa, za to pełno wraków zniszczonych czołgów, spalonych samochodów, cała masa
trupów. Kiedy minęli las, odsłoniła się przed nimi otwarta przestrzeń. Dopiero gdzieś na horyzoncie widać
było kępy drzew i zarośla. Jak wynikało z mapy, biegła tamtędy droga i tor kolejowy, częściowo na nasypie.
Dalej już tylko wały przeciwpowodziowe i Odra. Wałów tych i skrawka ziemi za nimi bronili jeszcze
Niemcy.
Za lasem bateria skręciła na północ, ale w dalszym ciągu trzymała się jego skraju. Artylerzyści
obserwowali dymiące ruiny wsi Kluczewko i Klucz. Zawadzki przypuszczał, że właśnie tam zostaną
skierowani, ale oficer z 282 pułku rozkazał im zająć stanowiska na skraju lasu. Mieli stąd prowadzić ogień
pośredni na cele wskazane przez piechotę. A więc potraktowano ich ulgowo.
Wyznaczywszy działom stanowiska ogniowe, Zawadzki poszedł wraz z oficerem radzieckim na
przednią linię, tam bowiem mieściło się stanowisko dowodzenia wspieranego pułku. Umieszczono je
sprytnie w przepuście nasypu kolejowego, na którego szczycie wybudowano punkt obserwacyjny. Był stąd
rozległy widok na wezbrane wody Odry i jej zachodni brzeg. Widać też było znaczny odcinek brzegu
wschodniego, aż, hen, na południe, gdzie, jak informowali towarzysze radzieccy, rozmieściły się niektóre
baterie 7 i 8 brygady, mające ostrzeliwać ogniem na wprost lustro rzeki i jej zachodni brzeg.
— Ale mają używanie, teraz dopiero odkują się na szkopach!
Niemcy istotnie znaleźli się w rozpaczliwej sytuacji. Właściwie jedynym ratunkiem dla stłoczonych
wzdłuż brzegu wojsk była przeprawa na zachodni brzeg, ale ten znajdował sią pod wielowarstwowym
ogniem radzieckich dział, toteż mogło się to udać tylko nielicznym. Desperacka obrona wąskiego
nadbrzeżnego pasa nie mogła zresztą trwać długo. Wycofywali się więc Niemcy na północ, na kurczący się
przyczółek w Dąbiu, gdzie zresztą oddziały 61 armii toczyły już walki uliczne.
Po powrocie z punktu obserwacyjnego zastał Zawadzki baterie częściowo okopane. Chłopcy trudzili się
właśnie nad budową ziemianek — nie wiedzieli przecież, jak długo będą tutaj stali.
Przez następne dwa dni na ich odcinku nie działo się nic szczególnego. Kilkakrotnie tylko, na żądanie
piechoty, ostrzeliwali brzeg Odry, sami jednak nie byli niepokojeni.
Natomiast dla artylerzystów 7 i 8 brygady były to wielkie dni. Cały czas trzymali pod ogniem lustro
wezbranej rzeki, a od 18 marca z rejonu wsi Żydowce ostrzeliwali most przez Odrę, przedmoście na
zachodnim brzegu i skrajne zabudowania Szczecina. Hitlerowcy podejmowali próby neutralizacji ciężkich
dział za pomocą lotnictwa, artylerii ciężkiej i okrętowej, ale Polacy byli dobrze okopani i żaden z pocisków
nie trafił bezpośrednio.
Tego samego dnia, czyli 18 marca, dowództwo radzieckie postanowiło zniszczyć stację kolejową w
Szczecinie i w ten sposób uniemożliwić hitlerowcom ewakuację przeprawionych przez Odrę wojsk na
głębokie tyły. Zadanie to powierzono armatohaubicom 8 brygady. Wystarczyło 200 celnie wystrzelonych
pocisków, by stacja kolejowa przestała istnieć.
Dziewiętnastego i dwudziestego marca walki o niemieckie przyczółki na wschodnim brzegu Odry
weszły w ostatnią fazę. Po ciężkich zmaganiach opanowano Gryfino i zdobyto ostatnie zabudowania Dąbia.
Wojska radzieckie całością sił wyszły nad Odrę. Nieprzyjaciel stracił na przyczółku ponad 40 tysięcy
zabitych i 12 tysięcy wziętych do niewoli. Łupem zwycięskich wojsk padło 126 czołgów i dział pancernych,
200 dział i wiele innego sprzętu.
Niemały wkład w zwycięstwo wnieśli artylerzyści 2 dywizji artylerii. Mimo braku doświadczenia
bojowego walczyli nie gorzej od radzieckich towarzyszy broni. Dwukrotnie wymieniani byli w rozkazach
Naczelnego Dowódcy Armii Radzieckiej, co w owym czasie miało bardzo wysoką rangę.
Od Nysy do Budziszyna
Dokoła rozpościerał się las. Może trochę inny niż te, w których dotąd stacjonowali — zamiast sosen
rosły w nim świerki, był bardziej okazały i wiosenny — ale w końcu był to znów las, kryjówka przed okiem
lotnika, dom, do którego przywykli, dostarczający igliwia na podściółkę, osłaniający od wiatrów.
Z chrzęstem przerzucanej ziemi, stukotem kilofów i zgrzytem pił mieszał się gwar rozmów. Kanonierzy
1 baterii budowali stanowiska ogniowe w lasach na północ od Zawoni, małej wioski w pobliżu Trzebnicy.
Lufy dział skierowane na południowy zachód wskazywały odległy o 20 kilometrów Wrocław, wielkie miasto
okrążone ze wszystkich stron przez wojska radzieckie. Trwały tam ciężkie walki i nikt nie miał wątpliwości,
że to miasto będzie kolejnym etapem szlaku bojowego baterii. Nie na darmo przecież ściągnięto ich z
przeciwległego krańca Polski, spod Szczecina. Wrocław był więc na ustach wszystkich, budził ciekawość i
grozę. Ciekawość, bo większość z nich nigdy w życiu nie widziała wielkiego miasta. Do Szczecina nie
weszli, tam jeszcze bronili się Niemcy, Poznań ominęli, bo jechali przez Sulęcin, Świebodzin, Wschowę,
Rawicz i Żmigród. Grozę, bo we Wrocławiu oczekiwały ich walki uliczne, trudniejsze i bardziej krwawe niż
wszystko, z czym zetknęli się do tej pory. W 3 baterii byli kanonierzy, którzy przeszli przez piekło powstania
warszawskiego, i opowiadali o okropnościach walk w mieście.
Na razie pracowali bez pośpiechu, spokojnie, licząc się z tym, że w każdej chwili może nadejść rozkaz
wymarszu i cała robota pójdzie na marne. Wszystko więc było po staremu. Może nie wszystko, gdyż sztab
dywizji zaczął raptem wydawać rozkazy. O obowiązkowych godzinach posiłków, o szkoleniu bojowym i
tym podobne.
Kiedy kwatermistrzostwo zostawało daleko w tyle, kiedy pod ogniem trzeba było dostarczyć bateriom
trochę gorącej zupy — choć raz dziennie, kiedy tygodniami brakowało chleba, na temat godzin posiłków
sztaby jakoś nie zabierały głosu. Ale skoro teraz piszą na ten temat rozkazy, to żarcia musi być pod
dostatkiem. Istotnie. Pierwszego dnia po przybyciu na nowe miejsce postoju zaczęły się dostawy chleba,
cukru, „swinoj tuszonki” w ilościach dotąd nie spotykanych, nie widzianych od początku wojowania.
Ponadto każdy dywizjon i każda bateria wykorzystały ostatni 600-kilometrowy przemarsz przez świeżo
wyzwolone tereny na porobienie zapasów na własną rękę — mało to mijali zdobycznych magazynów?
Plutonowy Balczyński nie mógł być gorszy od innych. W dodatku kuchnia polowa zaczęła serwować posiłki
smaczne i pożywne, słowem — raj na ziemi!
Okopali działa i samochody, zbudowali ziemianki, przespali spokojnie noc, później drugą — nic się nie
działo! Za dwa dni Święta Wielkanocne, może spędzą je tutaj?
Aby dopełnić obrazu szczęścia, jakie było udziałem dywizji artylerii w tym okresie, należy odnotować
jeszcze dwa fakty. 30 marca rozkazano, by przy działach pozostała jedynie niezbędna ochrona, a reszta ma
pomaszerować do Zawoni, gdzie oczekuje łaźnia polowa i będzie wymiana bielizny. Szef baterii ma
sporządzić wykaz brakujących części umundurowania i oporządzenia. Na dowód, że to prawda, wydano
każdemu po kawałku mydła. Jak przed wojną! A 31 marca, na dzień przed świętami, objawiła się nie
widziana od tygodni poczta polowa. Niemal każdy z kanonierów otrzymał list od rodziny, niektórzy po dwa i
trzy! Sprawy ducha i ciała zostały tym samym zaspokojone.
Rozkazy o podjęciu szkolenia bojowego były także wykonywane. Tyle tylko, że szkolenie miało trochę
dziwny przebieg. Dowódcy dywizjonów sporządzili plany szkolenia, dowódcy pułków je zatwierdzili.
Wszystko regulaminowo i na piśmie. Ale jak tu ćwiczyć z kanonierami działoczyny? Mało się namordowali
przez ostatnie dwa miesiące? A więc teoria. Chorąży Nerka pyta na przykład, jaka jest maksymalna
odległość przy strzelaniu na wprost. Zapytany odpowiada, że pod Chlebowem do kontratakującycli czołgów
strzelano na 600 metrów, ktoś inny zaprzecza — tam było niecałe 500. I już rozpoczyna się dyskusja, a
właściwie zbiorowe wspominanie niedawnej przeszłości. Wymyślono nawet ładną nazwę na tego typu
szkolenia — nauka na własnych błędach.
Dni świąteczne, 1 i 2 kwietnia, były wolne od zajęć. Kanonierzy „byczyli się”, spacerowali po lesie.
Dopiero 3 kwietnia przyszedł zakaz opuszczania stanowisk ogniowych, gdyż w lasach pojawili się
hitlerowcy, którzy wyrwali się z okrążonego Wrocławia. W rejonie zakwaterowania 8 brygady doszło nawet
Juliusz Malczewski BATERIE W NIEBEZPIECZEŃSTWIE Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1979 Okładkę projektował: Witold Chmielewski Redaktor: Wanda Włoszczak Redaktor techniczny: Irena Chojdak Korektor: Anna Miazek
Ostateczny sprawdzian Padały głośne komendy. Żołnierze obsługi w długich, zielonych płaszczach raźno uwijali się przy działach. Północno-zachodni wiatr, niosący drobiny śniegu, parzył twarze tysiącem mroźnych igiełek. Oczy wszystkich zwracały się w stronę prześwitu między dwiema ścianami lasu, który fioletowymi plamami zamykał horyzont. Tam miały pojawić się cele. Porucznik Zygmunt Zawadzki, obserwujący czynności swoich podwładnych, denerwował się coraz bardziej, chociaż nie było ku temu żadnych istotnych powodów. Obsługi dział były zgrane, w czasie wcześniej przeprowadzonych ostrych strzelań nauczyły się trafiać w cel niezwykle precyzyjnie. Teraz jednak chodziło o znacznie większą stawkę. Ćwiczenia, w których uczestniczyła brygada, a wraz z nią cała dywizja, 2 dywizja artylerii Wojska Polskiego, miały zadecydować o tym, czy ta wielka jednostka jest wyszkolona na tyle, aby odejść na front, czy trzymiesięczny okres intensywnej pracy nie poszedł na marne. Porucznik zdążył już zżyć się ze swoimi chłopakami i nie wyobrażał sobie, że znów mogliby wrócić do ćwiczeń zamiast wymaszerować na pozycje. Przecież ci chłopcy tak rwali się do walki! Tymczasem na skraju lasu pojawiła się czarna sylwetka. To niezgrabna, drewniana makieta czołgu, ciągnięta na linie z przeciwległego skraja lasu. — Pierwsze działo! Odłamkowym ładuj! * Do celu na wprost, ognia! Zawadzki podał komendę schrypniętym nieco głosem. Huknęło, pocisk przeszedł widocznie tuż nad makietą, gdyż wybuch nastąpił daleko za nią, wyrzucając w górę śnieg i grudy zmarzniętej ziemi. Skonfundowani kanonierzy spojrzeli na swego dowódcę. Taka kompromitacja. Pierwszy strzał i od razu pudło! — Drugie działo! — podał komendę Zawadzki, w chwili gdy makieta była już w połowie swej drogi. Znów huk i podskok działa. Tym razem pocisk trafił w cel. Kiedy wiatr rozwiał dym, artylerzyści ujrzeli nieco przekrzywione dzieło dywizyjnych stolarzy, ciągnięte szparko przez ukrytych w okopach żołnierzy. Trzecie działo zdążyło jeszcze odpalić, wprawdzie niecelnie, nim makieta skryła się między drzewami. Na wyciągnięcie wniosków nie było czasu, bo oto znów drewniane pudło ukazało się w polu widzenia. Działa odpalały kolejno, szczękały zamki, brzęczały wyrzucane z komór łuski. Gdzieś zza lasu zadudniły głuche wystrzały, zlewając się w przeciągły ponury pomruk. To ćwiczyły pozostałe brygady artyleryjskie. Zawadzki zdążył już ochłonąć ze zdenerwowania, kanonierzy strzelali coraz celniej, rzadko który pocisk chybiał celu. Wreszcie padła komenda przerwania ognia. Działa odciągano do tyłu, sapiący z wysiłku żołnierze mocowali je do samochodów. Zza zakrętu wyłoniła się następna kolumna samochodowa z działami ZIS-3. To bratni 45 pułk wkraczał na plac ćwiczeń. Pierwsze koty za płoty! Wprawdzie egzamin nie dobiegł końca, pozostały jeszcze dwa dni, w ciągu których mieli prowadzić ogień do zakrytych celów, gdzie jednocześnie punktowano szybkość rozwijania dział, budowanie zamaskowanych stanowisk ogniowych i inne „drobiazgi”, ale porucznik był już pewien ostatecznego wyniku, który rzecz jasna będzie pozytywny. Utwierdziły go w tym uśmiechy surowych obserwatorów z dowództwa artylerii WP. Zawadzki patrząc na Dodge'a mocującego się z przeszło tonę ważącym działem myślał o tym, że zaledwie cztery miesiące temu przed uroczystą promocją przyczepiał dystynkcje podporucznika, dziś zaś dowodzi znakomitą baterią, wyposażoną w nowoczesne armaty o kalibrze 76 mm. ZIS-3, wsławione w wielu bitwach, przy sprawnej obsłudze wystrzeliwać mogły 20 pocisków na minutę, a każdy z nich o wadze przeszło 6 kg raził cele w odległości przewyższającej 13 km. Pocisk mógł być odłamkowo-burzący, właśnie takimi dziś strzelano, przeciwpancerny, zapalający lub nawet dymny. Sprzęt mieli znakomity. Pamiętał, jak bardzo ucieszyła go wiadomość, że służbę pełnić będzie w 43 pułku artylerii lekkiej 6 brygady artylerii. Jako jeden z podchorążych kończących oficerską szkołę artylerii z najwyższą lokatą miał prawo wyboru. Mógł prosić o skierowanie do 7 brygady artylerii haubic, wyposażonej w działa o kalibrze 122 mm, lub do 8 brygady artylerii ciężkiej, wybrał jednak artylerię lekką, zafascynowany perspektywą walki z czołgami. To będzie dopiero życie — myślał. Spalę kilka hitlerowskich wozów, okryję sławą siebie i swój pułk! Tymczasem rzeczywistość była bardziej prozaiczna. Nie tak dawno meldował się w lesie pod Wyrykami, gdzie wyznaczono tymczasowe miejsce postoju 43 pułku. Był wówczas koniec września, łagodna jesień wyzłociła już drzewa, między którymi widać było liczne grupki mężczyzn w wieku od 18 do 50 lat. Byli to szeregowcy i przyszli podoficerowie pułku. Nieliczni, przeważnie radzieccy oficerowie usiłowali tę masę ludzką jakoś uporządkować, sformować pododdziały. Inni wytyczali miejsca pod przyszłe * Podczas strzelań szkolnych do makiet czołgów używano granatów odłamkowych w celu zaoszczędzenia amunicji przeciwpancernej — przyp. red.
ziemianki — słowem zwykły organizacyjny bałagan. Właśnie w taki wir pracy wpadł Zawadzki, uprzednio zameldowawszy się u dowódcy pułku podpułkownika Sadowskiego, kiedy objął funkcję dowódcy plutonu w 1 baterii 1 dywizjonu. Ciężko harował od świtu do nocy, pracując za siebie i kilku innych oficerów, którzy kiedyś, w przyszłości, mieli przybyć do pułku. Podobnie jak inni brał udział w budowie ziemianek dla całego stanu osobowego pułku, niemal spod ziemi zdobywał łopaty i kilofy, organizował dostawy wody, pilnował rozdziału żywności, rozpoczynał szkolenie podstawowe z kilkoma grupami żołnierzy jednocześnie i wykonywał tysiące innych czynności powierzonych mu przez dowódcę dywizjonu, majora Mikołaja Anisimowa. Wkrótce najpilniejsze prace organizacyjne dobiegły końca i mógł bez reszty poświęcić sią własnemu plutonowi, a raczej dwóm plutonom, gdyż drugi nie miał jeszcze dowódcy. Należało uczynić wszystko, aby tych początkujących rekrutów przekształcić w dobrze wyszkolonych artylerzystów. Na początku szło bardzo opornie, zwłaszcza że szkolenia odbywały się bez sprzętu, i wydawało się, że rekruci nigdy nie opanują zupełnie nowych i niezrozumialych dla nich terminów. Później jednak nadeszły działa. I mundury. Gromada „cywilów” zmieniła się natychmiast w karny oddział, a realne detale działa i logika czynności dokonały reszty. Szkolenie ruszyło z miejsca. Później przybyła ze szkół oficerskich pozostała część kadry. Mundek Nerka, Janek Zajkowski, Stefek Somla. Nowe ręce i głowy do pracy. Szkolenie poszło raźniej. Faktycznie dowodzący baterią Zawadzki został wreszcie oficjalnie wyznaczony na to stanowisko, wprawdzie na razie jako pełniący obowiązki, co było wielkim wyróżnieniem, zważywszy że pozostałymi dowódcami baterii byli oficerowie radzieccy obyci z frontem i wojną. Toteż kiedy jego, zupełnego nowicjusza, wyznaczono do udziału w inaugurujących ćwiczenia strzelaniach do celów ruchomych, trudno sią dziwić, że miał ogromną tremę. Tymczasem samochody wjechały w las w rejonie zakwaterowania pułku. Jeszcze tylko rozładowanie jaszczy z pustych skrzyń po nabojach, załadowanie nowych, czyszczenie broni i sprzętu. Później będzie można pomyśleć o krótkim odpoczynku. Wyskoczył z samochodu i zobaczył idących w jego kierunku kilku oficerów. Spostrzegł wśród nich dowódcę pułku. Podbiegł, by złożyć meldunek. — Obywatelu pułkowniku, dowódca baterii... — Nie mnie meldujcie. Jest starszy przełożony. — Pułkownik Sadowski wskazał rosłego mężczyznę o szerokich barach w mundurze pułkownika. Zawadzki poznał dowódcę brygady Michała Aguriewskiego. Szeroka, z gruba ciosana twarz — jak zwykle — uśmiechnięta. — W porządku. Możesz nie meldować. Wszystko wiem. Gratuluję. Mogło być jednak lepiej. Teraz odpoczywajcie, jutro czeka was ciężki dzień. Dopiero znacznie później dowiedział się, że tego dnia nie wszystkim bateriom poszło tak dobrze. Przejęci ważnością chwili kanonierzy pudłowali paskudnie, mimo to jednak w sumie strzelania do celów ruchomych oceniono na dostatecznie. Zawadzkiemu i jego baterii poszczęściło się także i pod innym względem. Wielkie ćwiczenia — sprawdzian 2 dywizji artylerii, poprzedzone były przygotowaniami, które trwały od początku stycznia. Cały stan osobowy, wszyscy żołnierze, oficerowie i podoficerowie przystąpili wówczas do prac ziemnych, których celem było urządzenie schronów, punktów obserwacyjnych, rowów łączących i stanowisk ogniowych dla brygad, pułków, dywizjonów i baterii. To była katorżnicza praca. Żołnierze ryli twardą jak skała ziemię, której z trudem imały się kilofy. Najpierw więc palono ogniska, aby nieco rozmrozić grunt, następnie kuto i kuto, ścinano drzewa, umacniano ściany i stropy, maskowano. Były dni, kiedy wydawało się, że nie skończą prac w terminie. A przecież żołnierska zaciętość zwyciężyła. Punkt obserwacyjny dowódcy dywizji generała Benedykta Nesterowicza i zaproszonych przez niego gości był szczytem frontowego luksusu. Wkopany głęboko w ziemię, przykryty siedmioma warstwami drzewa, z licznymi rowami łączącymi, oszalowanymi okrąglakami, wyglądał imponująco. — Wybudowano dla mnie całe metro — ocenił lapidarnie wysiłek żołnierzy generał. Ciężka zaprawa, jaką przeszli wówczas kanonierzy, przydała się później, na froncie. Doświadczenia nie poszły na marne. Siedemnastego stycznia 1945 roku o świcie bateria Zawadzkiego zajęła przygotowane przez siebie stanowiska ogniowe. Będą ćwiczyli ześrodkowane naloty ogniowe, to znaczy prowadzili ogień do niewidocznego celu jedynie na podstawie mapy. Chorąży Edmund Nerka i podporucznik Albert Kozłowski dokonali niezbędnych obliczeń i czekali na sygnał otwarcia ognia. Łączność telefoniczna z wysuniętymi punktami obserwacyjnymi oraz sztabem dywizjonu i pułku działała bezbłędnie. Zawadzki sprawdził wszystko osobiście i czekał teraz na sygnał do rozpoczęcia ćwiczeń. — Ja Dysk, ja Dysk! Don, jak mnie słyszycie? — wykrzykiwał telefonista, którego głos niósł się szeroko w czystym, mroźnym powietrzu. Wiatr ustał, chmury przerzedziły się, temperatura powietrza
znacznie spadła, dotknięty ręką metal parzył niby ogień. Kanonierzy przy działach przytupywali dla rozgrzewki. Z odległego o dwa kilometry punktu obserwacyjnego odezwał się major Anisimow, on to bowiem miał bezpośrednio kierować ogniem. Zawadzkiego wezwano do telefonu. — Zero dwa melduje się... — Tu zero jeden. Już wiesz? — O czym mam wiedzieć? — zdziwił się Zawadzki. — Warszawa wolna! Podawali przez radio. Przekażcie swoim... — Hura! — krzyknął Zawadzki. Kanonierzy spojrzeli podejrzliwie na swego dowódcę. Zawsze spokojny, nigdy swoich uczuć nie wyrażał tak głośno, a tu nagle... — Uwaga, chłopcy! Dostałem właśnie wiadomość! Warszawa wolna! — Gromkie „hura” wszystkich załóg zagłuszyło dalsze słowa porucznika. Kiedy się nieco uciszyło, dorzucił: — Dziś strzelamy na cześć wyzwolonej stolicy. Szkoda, że nas tam zabrakło. Postarajcie się! Natychmiast przystąpili do zajęć. Zanim otworzą ogień wszystkie działa, należało wstrzelić się do celu, czyli „wstrzelić repery”. Porucznik głośno podał komendy: — Pierwsze działo, celownik... kąt... odłamkowym ładuj! Wszystkie działa przesunęły lufy z lewa na prawo i nieznacznie je podniosły. Ale tylko pierwsze załadowało pocisk. — Pojedynczym ognia! Ostry trzask wystrzału osypał śnieg z okolicznych drzew. Odbite od północnej ściany lasu echo powróciło z dalekim odgłosem wybuchu. Jednocześnie w słuchawce zachrobotał głos Anisimowa: — Zmniejszyć kąt o jedną trzecią. A więc nieco za długi Zawadzki przekazał komendę baterii. Pierwsze działo znow odpaliło. — W celu! Zuchy! — skwitował Anisimow. — Chwila przerwy i znów komenda: — Wykonać dwanaście zero jeden! Wciąż trzymając słuchawkę przy uchu, Zawadzki komenderował: — Bateria odłamkowymi, po dziesięć szybkich, celownik... kąt... ognia! Dowódcy plutonów powtórzyli komendę. Cztery działa odpaliły równo. Po chwili druga, trzecia i następne salwy. W ciągu 40 sekund 40 pocisków poszybowało w górę, by z głuchym łoskotem rozerwać się w rejonie celu. W powietrzu unosił się zapach prochu. Zawadzki żałował, że nie widzi rezultatów strzelania. Wyobrażał sobie żółtoczerwone ognie wybuchów tonące w chmurze dymu. — Zdorowo, rebiata — znów zahuczało w słuchawce. — Wszystkie w celu! A więc sukces. A mogło zdarzyć się różnie. Niejednolity skład chemiczny prochu czy jego zawilgocenie i pudło gotowe. A wstrząsy przy wystrzale też potrafiły wytrącić działo z nakazanego kierunku i pocisk szybował w zupełnie inne miejsce. Tymczasem rezultaty strzelania oglądano z punktu obserwacyjnego dowódcy dywizji. Zawadzki z ulgą odłożył słuchawkę i w tej samej chwili zadudniły za południową ścianą lasu najcięższe działa 8 brygady. Gdzieś od wschodu zawtórowały im haubice. Dywizja zdawała swój trudny egzamin. Zmieniali jeszcze dwukrotnie stanowiska ogniowe, obserwowani przez kapitana z Dowództwa Artylerii WP, prowadzili ogień do wskazanych telefonicznie celów. Mieli szczęście. Wszystko wypadło zgodnie z planem. Kiedy wreszcie umilkły strzały, działa i kanonierzy powrócili do miejsc postoju. Czekała ich nie lada niespodzianka. Z okazji pomyślnego zakończenia ćwiczeń i wyzwolenia Warszawy pod Wyrykami rozpalono olbrzymie ognisko. Śpiewano, tańczono, a dla uczczenia zwycięstwa oddano salwę z broni ręcznej. I przez cały czas mówiono tylko o jednym — czy dywizja zdąży wziąć udział w walkach, zanim zakończy się wojna. Samochód z trudem przedzierał się przez ośnieżoną drogę. Wlókł się z prędkością 10 km na godzinę, międląc kołami sypki jak piach śnieg, walcząc z zarzucającym na boki działem. Podporucznik Zawadzki zniecierpliwiony wychylił się z kabiny i obserwował holowaną armatę. Kierowca, kapral Władysław Chudzik z Włodawy, z wysiłkiem utrzymywał samochód na szosie. Jak większość kierowców 2 dywizji miał niewielki staż w swoim nowym zawodzie i niedostatki w praktyce nadrabiał pomysłowością oraz brawurą. W momentach szczególnie ciężkich pomagał sobie soczystymi wiązankami. — Dodaj gazu — co jakiś czas powtarzał Zawadzki. — Tego przed nami już nie widać. Chudzik zwiększał prędkość do 30 kilometrów i wtedy działo zaczynało znów swój niebezpieczny taniec. Ponownie trzeba było zwolnić. — Nie ma obawy, nigdzie nie uciekną — mruczał kierowca, — W rowach śniegu na metr, boczną drogą też nie pojadę. Wolę, żeby na nas czekali, niż miałbym znów tę cholerną armatę wyciągać z zaspy. Powiedział to chyba „w złą godzinę”, gdyż zaraz za Urszulinem na drodze już nieco przetartej, kiedy
dodał gazu, działo zarzuciło w prawo i znalazło się w rowie. Szczęściem nie ściągnęło samochodu. Dokonali nieomal cudu wyciągając i ustawiając tę kolubrynę na szosie. Dla żołnierzy siedzących na samochodzie była to dodatkowa okazja do rozprostowania kości i rozgrzewki. Wprawdzie co 40 kilometrów zatrzymywano się, aby zapobiec odmrożeniom, ale i tak dygotali z zimna, które wciskało się pod wojskowe płaszcze i mundury. Mieli przed sobą jeszcze 250-kilometrową trasę przez Lublin, Puławy, Zwoleń aż do Radomia. W normalnych warunkach przy czystej szosie, trasę tę pokonaliby w pięć do sześciu godzin. Dziś na dojazd przeznaczono cały dzień. Spodziewano się osiągnąć Radom około północy. Przegrupowanie zaczęło się 29 stycznia 1945 roku, kiedy to właściwie już wygasała ofensywa styczniowa wojsk radzieckich, a l armia Wojska Polskiego po zdobyciu Warszawy kończyła swój trudny, zimowy marsz-manewr do Bydgoszczy i lada dzień miała ponownie wkroczyć do walki. Zawadzki wierzył, że 168 dział 2 dywizji artylerii, największego związku artyleryjskiego, jaki kiedykolwiek Polska posiadała, wesprze właśnie pułki piechoty 1 armii. Tymczasem dojeżdżali do Lublina. Chociaż był to dopiero pierwszy etap marszu, żołnierze z niecierpliwością czekali na jego zakończenie. Sukienne płaszcze i rogatywki nie stanowiły właściwie żadnej ochrony przed mrozem. Minęli wreszcie pierwsze zabudowania miasta, kiedy „regulirowszczyk” wskazał im jedną z bocznych ulic. Stało tutaj kilka haubic 7 brygady oraz kilka samochodów z bratniego pułku. Pozostali znajdowali się jeszcze w drodze. Na ogrodzonym dziedzińcu jakiegoś domostwa dymiły kuchnie polowe. — Pół godziny przerwy! — Szef baterii prowadzi żołnierzy na posiłek. — Nie marudzić, czasu mało. Wyskakiwali raźno z samochodu, stawali na zdrętwiałych nogach, rozcierali zgrabiałe ręce. Wreszcie z plutonowym Balczyńskim ruszyli w stronę kuchni. Zawadzki poszedł za nimi. Kocioł z gorącą kawą otoczyło kilku oficerów, wśród których spostrzegł kolegów ze szkoły oficerskiej: podporucznika Zbyszka Walewskiego i Błażka Wiszniewskiego. — Cześć, chłopcy! Jak droga! Siedzieliście w rowie? Bo ja raz! — Masz widać szczęście. Ja trzy razy, a Błażek dwa. Pogoda, niech ją diabli. — Nie martw się. Do wiosny niedaleko! Do rozmowy wtrącił się szef uzbrojenia pułku, porucznik Iwan Ksiendz, który z facji swego oryginalnego nazwiska nieustannie słyszał docinki i żarty. — To ma być zima? Dwanaście stopni mrozu? Chłopcy, chłopcy! Wstydźcie się! Jak baby. Żebyście wiedzieli, jakie były mrozy w czterdziestym drugim pod Moskwą! Chuchnąłeś i zamarzało. Tutaj trochę mrozu, śniegu jak na żarty, a dwa działa już uszkodzone. — Naprawicie, nie ma zmartwienia... Z bożą pomocą naprawicie. — Zamknij się i daj zapalić. A swoją drogą to niesprawiedliwość! Jedziemy na front, a przydziału „spirtu” nie dają. Czy my nie frontowi? — My pewnie „spirt” dostaniemy w Radomiu, ale ty możesz liczyć tylko na wino mszalne. — Wcale wam się nie należy — odezwał się jakiś porucznik popijający gorącą kawę. — Też mi frontowcy, wciąż kilka kilometrów za pierwszą linią. Zakrzyczeli go zgodnym chórem, chociaż większość z nich o froncie miała raczej mgliste pojęcie. Wreszcie znów padł sygnał do odjazdu. Tym razem samochód Zawadzkiego ruszył jako pierwszy. — Trzymaj się, Chudzik. I nie zrób mi wstydu. Żebyśmy znów w rowie nie siedzieli. A swoją drogą, to lepiej jechać jako pierwszy w kolumnie. Niechaj inni nas doganiają. Za Lublinem droga była już nieco przetarta, miejscami nawet posypana piaskiem. Widać pracował tu jakiś batalion drogowy, którego żołnierze usuwali z drogi zaspy śnieżne, naprawiali uszkodzenia i stawiali drogowskazy. Teraz Dodge mógł rozwinąć prędkość dochodzącą nawet do 50 kilometrów. Chudzik pędziłby z pewnością szybciej, gdyby nie strofował go Zawadzki: — Uważaj, zakręt. Tutaj lód na drodze. Nie za szybko! Następny samochód kolumny trzymał się w przepisowej odległości, dalsze zakrywał tuman śniegu. Mimo stosunkowo wczesnej pory nagle pociemniało i trzeba było włączyć światła. W gruncie rzeczy nie chodziło o oświetlenie drogi, a o jadące z przeciwnego kierunku samochody, gdyż niektóre z nich, zwłaszcza gaziki sztabowe, pędziły na złamanie karku, po kawaleryjsku i ich kierowcy mogli nie zauważyć ośnieżonej maszyny. Wkrótce znaleźli się w Końskowoli, gdzie zatrzymał ich kolejny „regulirowszczyk”. — Ty czto, zdurieł? Wygaś światła! Rozkazów nie znasz! Żołnierz był przemarznięty i zły, nie warto więc było zaczynać dyskusji. Rychło okazało się, że miał rację, bowiem w Puławach zastali całą masę wojska, oczekującego na przeprawę i żaden ze stojących tu samochodów nie miał włączonych świateł. Skierowano ich na sam brzeg Wisły, ku przeprawie promowej. I chociaż mieli przejść w pierwszej
kolejności, przymusowy postój trwał prawie cztery godziny. Zawsze znalazł się ktoś ważniejszy, kogo należało przepuścić. Kiedy wreszcie nadeszła ich kolej, zapanowały głębokie ciemności. W końcu wjechali na prom. Zawadzki podziwiał żołnierzy z obsługi, którzy pracowali na mrozie i wietrze, manipulując przy stalowych linach gołymi rękami. Zachodni brzeg rzeki pojawił się zupełnie nieoczekiwanie. Jeszcze trochę kłopotu z wytoczeniem działa na stromy brzeg i znów znaleźli się na trasie. O zapaleniu świateł nie było mowy. Przesłonięte specjalnymi pokrowcami reflektory przepuszczały jedynie wąski snop światła. Nakazano prędkość 20 kilometrów na godzinę, co w tych warunkach było prędkością zawrotną. Wąska, ośnieżona droga i głębokie wyznaczające szlak koleiny. Kilka razy utknęli w zaspach, a że mieli jedynie dwie łopaty, żołnierze zmieniali się co kilka minut. Wreszcie dobrze po północy dotarli do Radomia. Zmęczeni i zziębnięci żołnierze przysypiali w samochodzie, zaś Zawadzki z innymi oficerami starali się odnaleźć rejon zakwaterowania. Po długim błądzeniu i przepytywaniu wartowników dobrnęli do koszar, w których jeszcze nie tak dawno kwaterowali esesmani. Wbrew opinii o niemieckim zamiłowaniu do porządku zastali tam nieopisany wprost bałagan. I zamiast zasłużonego odpoczynku zabrali się do sprzątania. Artylerzyści sarkali, złorzeczyli Hitlerowi i esesmanom, ale pracowali. Wkrótce koszary zmieniły swój wygląd, a w piecach zapłonął ogień. Po obiedzie ogłoszono odpoczynek, ale nie wszyscy mogli na taki luksus pozwolić. Zawadzki do późnego wieczoru krzątał się, wyznaczając slużby oraz kontrolując stan dział i samochodów, chociaż kierowcy doskonale zdawali sobie sprawę, jak wiele od nich zależy, i sami wszystko sprawdzali i zabezpieczali. Wreszcie leżąc na pryczy doszedł Zawadzki do wniosku, że tego dnia jego bateria, pułk, brygada i wreszcie cała dywizja zdały trudny egzamin. Egzamin, ten prawdziwy, ze sprawności w poruszaniu się po ośnieżonych drogach miał jednak dopiero nadejść. Pobyt w gościnnym Radomiu nie mógł przecież trwać długo, kiedy ważyły się ostateczne losy hitlerowskiej III Rzeszy. Jakoż 12 lutego gruchnęła wieść o wymarszu dywizji na front. Mijały jednak dni, nasłuchiwano wiadomości o działaniach 1 armii WP, której dywizje kruszyły Wał Pomorski, a rozkazy wymarszu nie nadchodziły. Dopiero 20 lutego rozpoczęły gorączkowe przygotowania. Był to sygnał, że lada dzień opuszczą gościnny Radom. Dwudziestego drugiego lutego wieczorem zwołano oficerów na odprawę. Dowiedzieli się wówczas, że czeka ich daleka droga przez Tomaszów Mazowiecki, Łódź, Łęczycę, Kłodawę, Sępolno, Słupcę, Wągrowiec i Czarnków do niewielkiej miejscowości Człopa położonej około 25 kilometrów na północ od Krzyża. W sumie około 600 kilometrów, które ze względu na brak samochodów mieli pokonać w dwóch rzutach: kołowym i kolejowym. Dwudziestego trzeciego lutego o świcie kolumna 43 pułku wyruszyła na zaśnieżoną trasę. Porucznik Zawadzki i tym razem znalazł się w rzucie kołowym. Do drogi przygotował się niezwykle starannie. Broń i sprzęt jeszcze przed wymarszem była sprawdzona i oczyszczona. Jak bowiem zakomunikowano oficerom na odprawie, na trasie można się było spodziewać spotkania z niedobitkami wojsk hitlerowskich, usiłujących przedrzeć się na zachód. Po fali mrozów, jaka nawiedziła Polskę w styczniu, temperatura podniosła się nieco, główne szlaki były przetarte, toteż pierwszy dzień jazdy przeszedł bez specjalnych wydarzeń. We wszystkich miejscowościach znajdujących się na trasie marszu ludność cywilna niezwykle serdecznie witała kanonierów. W Tomaszowie Mazowieckim, gdzie wypadł dłuższy postój, dowódcy musieli pilnować, aby żołnierze nie rozeszli się po domach, gdyż trudno było odmawiać gościnnym rodakom. Kiedy wyruszali ponownie w drogę, żegnał ich gęsty tłum, obdarowując papierosami, żywnością lub — co gorsza — butelczyną czegoś mocniejszego. Twarze artylerzystów promieniały, czuli się jak prawdziwi zwycięzcy i oswobodziciele. Pierwszy nocny postój wypadł im na zachodnim przedmieściu Łodzi, wracającej do życia, przepełnionej wojskiem. Następnego dnia dalszy marsz do Kłodawy. Mijane miejscowości nosiły ślady niedawnych walk, toczonych przez wojska radzieckich 61 i 47 armii. Przy drogach walały się rozbite i spalone hitlerowskie czołgi i samochody. Kanonierzy przyglądali się tym nowym dla nich widokom z ciekawością i grozą. Drugą noc spędzili między Kłodawą a Gnieznem, w Sępólnie, skąd ruszyli na ostatni odcinek wielkiej trasy, szlak nie przetarty, na którym jedynie drogowskazy pozostawione przez zwiadowców informowały, że droga jest przejezdna. Kiedy jednostka minęła Gniezno, ślady wojny stawały się coraz wyraźniejsze. Czuło się bliskość frontu. Za Wieleniem samochody podjechały do Noteci, przez którą przerzucony był drewniany most chroniony przez radzieckich saperów. Tuż za mostem, na terenach, które do wybuchu wojny należały do Niemiec, stała ogromna brama triumfalna z napisem: „Wot ona, proklataja Germania”.
Kolumna zatrzymała się, żołnierze wyskoczyli z samochodów. Na rozkaz dowódcy dywizjonu załadowano pojedynczymi nabojami karabiny i pistolety maszynowe. Nieskładna salwa targnęła powietrzem. Z ciekawością rozglądali się dookoła, jednak zachodni brzeg niczym nie różnił się od wschodniego. I tu, i tam ciągnął się ośnieżony las, z obydwu stron tak samo wiało smutną, wojenną pustką. Ściemniało, a przed zmierzchem należało dotrzeć do celu podróży — wsi Człopa. Stamtąd droga wiodła już tylko na front. W bojach przez Pomorze Zachodnie Wśród ośnieżonych drzew widać zaledwie kilka budynków, nieco dalej ściana lasu — ot i cała wieś Człopa. Jednak w tej chwili ruch jest tutaj ogromny. Żołnierze ustawiają pod drzewami i maskują liczne samochody, łącznicy, gońcy, a nawet zaaferowani czymś oficerowie i podoficerowie biegają we wszystkich możliwych kierunkach. Wieś jest przepełniona, stanął tu bowiem sztab 2 dywizji, sztaby 6 i 7 brygady, sztaby pułków i dywizjonów. Dla wszystkich potrzebne są pomieszczenia, a jest ich niewiele i zanosi się na to, że kanonierzy spędzą noc pod gołym niebem. Nie ma mowy o budowaniu ziemianek, czas na to nie pozwala, a i ziemia zamarznięta głęboko możliwość taką wyklucza. Zawadzki biega więc wraz z innymi od budynku do budynku, mając nadzieję, że coś jednak znajdzie. I rzeczywoście, pod samym lasem udaje mu się zająć, dużą, murowaną stajnię. Jest pusta, chociaż ślady wskazują, że jeszcze nie tak dawno stały tu krowy i konie. — Sierżancie, biegnijcie do baterii, niechaj tu zaraz przychodzą. Pieszo. Samochody i działa pozostawić tam, gdzie są. W przeciwnym wypadku „konkurencja” natychmiast zajmie nam kwatery. Stajnia okazała się na tyle obszeerna, że pomieściła cały dywizjon. Resztki słomy posłużyły za posłania dla żołnierzy, oficerowie zajęli wypełnione sianem żłoby. Zawadzki zjawił się jako ostatni. Chciał przed udaniem się na zasłużony odpoczynek sprawdzić, czy działa i samochody są należycie zabezpieczone. Kanonierzy, zagrzebani w słomę, pochrapywali, odsypiając ciężką podróż. Zawadzki jeszcze przez chwilę wodził sennym wzrokiem po stajni i wreszcie zapadł w sen. Ocknął się w środku nocy, nie mogąc sobie uświadomić, co go obudziło. Rozejrzał się dokoła i w ciemnościach dostrzegł sylwetki dwóch osób idących cicho przez stajnię. Doszedł do wniosku, że musiało go obudzić skrzypnięcie wrót. Zastanawiał się, którzy to kanonierzy tak długo marudzili i gdzie byli do tej pory, obserwując jednocześnie przesuwające się w mrocznym wnętrzu cienie. Nagle przybysze dostrzegli śpiących karionierów, stanęli jak wryci, po chwili zaś spiesznie ruszyli w stronę drzwi. Gdy je otworzyli, słaba poświata padła na hełmy, charakterystyczne hełmy niemieckie! Zawadzki zdrętwiał ze zgrozy, ale po chwili oprzytomniał, błyskawicznie wyskoczył ze żłobu i wypadł przed budynek. Na tle jasnego śniegu odcinały się dwa cienie, umykające co sił w nogach w stronę lasu. — Alarm! — krzyknął w stronę rozwartych drzwi. — Wstawać! Niemcy! Kanonierzy wyskakiwali z bronią w ręku, ale na rozległym, ośnieżonym polu nie było widać nikogo. Mimo to zajmowali pozycje obok stajni w obawie przed niespodziewanym atakiem. — Jesteś pewien, że widziałeś szkopów? Może ci się przywidziało? — pytał chorąży Nerka. — Zobacz ślady na śniegu. Zresztą widziałem, jak uciekali. W lesie może być ich więcej. Ze spania nic już nie wyszło, do lasu jednak się nie wybrali, obawiając się zasadzki. Dowódca pułku powiadomiony o nocnym wydarzeniu nie chciał w nie wierzyć, żaden z rozstawionych okrężnie posterunków wartowniczych nie dostrzegł „nocnych gości”, na wszelki jednak wypadek rozkazał plutonowi zwiadu przeczesać o świcie pobliski las. Znaleziono tam jedynie ślady po hitlerowcach. Ten pierwszy, nieco oryginalny kontakt z wrogiem uświadomił Zawadzkiemu bliskość frontu i wszystkie wynikające z tego faktu konsekwencje. Dwudziestego siódmego lutego bateria otrzymała rozkaz wymarszu. Samochody z działami wyruszyły z Człopy w południe i przez Przesieki, Osieczno, Zatom dotarły do Barnimia, skąd do pierwszej linii pozostało zaledwie kilka kilometrów. Maleńka wioska leżała pod samym lasem. Po północnej stronie, za linią wzgórz, cieniutka kreska lasu znaczyła pozycje niemieckie. Artyleryjskim zwyczajem rozpoczęli od budowy stanowisk ogniowych, schronów dla samochodów i amunicji, wreszcie ziemianek dla kanonierów. Potworna robota, zważywszy na zmarzniętą ziemię i zrozumiały zakaz palenia ognisk. Mimo to kto żyw chwytał za kilof, łopatę, siekierę lub piłę. O odpoczynku nie było mowy. Zawadzki wydał odpowiednie polecenia plutonowemu Balczyńskiemu, a sam udał się na odprawę, zwołaną przez dowódcę brygady. — Cześć, Zygmunt! — powitał go podporucznik Jan Wieniawski, dowódca baterii z 45 pułku. — Jakoś
nie widać tutaj polskiej piechoty, kogo więc będziemy wspierać? — Nie martw się, zaraz nam powiedzą. Fryca mamy przed sobą, a to najważniejsze. Budynek, w którym zorganizowano odprawę, był niewielki, toteż wewnątrz panował tłok nie do opisania. Przybyli przecież oficerowie sztabu brygady, sztaby trzech pułków, wszystkich dywizjonów i dowódcy baterii. Okna w pomieszczeniu zasłonięto kocami, na dwóch zestawionych stołach płonęły kaganki, kopcąc nieprawdopodobnie. Odprawę zagaił szef sztabu brygady, podpułkownik Bazyli Koszewienko, który przedstawił sytuację na frontach, podając rezultaty ofensywy styczniowej, dogasającej z wolna z powodu wydłużenia dróg dowozu oraz ewakuacji w warunkach ciężkiej zimy. Z jego słów wynikało, o czym oficerowie wiedzieli już wcześniej, że 28 stycznia wojska 1 Frontu Białoruskiego gwałtownym natarciem przełamały główną pozycję Wału Pomorskiego oraz Międzyrzecki Rejon Umocniony i po kilku dniach dotarły do Odry, chwytając przyczółki na jej zachodnim brzegu. Nacierające na prawym skrzydle armie 2 Frontu Białoruskiego uwikłały się w tym czasie w ciężkie walki nad dolną Wisłą i pozostały daleko w tyle. Nad znaczną częścią Pomorza Zachodniego wciąż jeszcze panowali hitlerowcy. Na obszarach ciągnących się szerokim pasem ze wschodu na zachód, wzdłuż wybrzeży Bałtyku, broniła się Grupa Armii „Wisła” otrzymująca posiłki drogą lądową i morską. Wojska te jak topór zawisły nad prawym skrzydłem Frontu. Z tego kierunku wychodziły z trudem odparte i nadejść mogły dalsze kontrnatarcia. Wprawdzie Himmler, osobiście dowodzący zgrupowanymi na Pomorzu siłami, nie miał przygotowania operacyjnego, poczynał sobie po dyletancku, jednak wierzył, że uda mu się natarciem na tyły 1 Frontu Białoruskiego zatrzymać nacisk wojsk radzieckich zdążających w kierunku na Berlin. Nie mogło być mowy o rozstrzygnięciu wojny na korzyść Niemców, pozostały natomiast nadzieje na skłócenie aliantów, być może, zawarcie odrębnego pokoju ze stroną zachodnią. Aby temu zapobiec, należało uchronić skrzydło Frontu przed niebezpieczeństwem, odebrać hitlerowcom resztki złudzeń, a w rezultacie stworzyć przesłanki do następnej, ostatniej, jak przypuszczano, operacji, mającej na celu zdobycie Berlina. W związku z tym Naczelne Dowództwo Armii Radzieckiej poleciło dowódcy 1 Frontu Białoruskiego rozpoczęcie działań zaczepnych w kierunku północnym i północno-zachodnim, rozcięcie niemieckiej Grupy Armii „Wisła” na części, a następnie w miarę posiadanych możliwości zniszczenie jej. Słuchali tych informacji w milczeniu, myśląc jednocześnie o tym, jaka rola przypadnie im w zaplanowanych przez Naczelne Dowództwo działaniach. — Nasza pierwsza armia — kontynuował szef sztabu — walczy na prawo od nas i ma duże trudności z dołamaniem sforsowanych już w kilku miejscach umocnień Wału Pomorskiego. W obecnym natarciu znalazła się na kierunku pomocniczym i stanowić będzie niejako dno worka, którego zachodnie skrzydło utworzą wojska sześćdziesiątej pierwszej armii i trzeciej armii uderzeniowej, nacierające w ogólnym kierunku na Kołobrzeg, natomiast od wschodu, także w kierunku północnym; na Koszalin uderzy drugi Front Białoruski. Będzie to operacja trudna, zważywszy, iż przed naszym Frontem, pierwszym Frontem Białoruskim, bronią się spore siły wojsk hitlerowskich. Nieprzyjaciel zgromadził tutaj jedenastą armię, na którą składają się dwa korpusy pancerne, drugi korpus armijny oraz dziesiąty korpus SS, w sumie około dwieście tysięcy żołnierzy. Biorąc to wszystko pod uwagę dowódca Frontu postanowił użyć naszą artylerię na najważniejszym odcinku, a więc w składzie trzeciej armii uderzeniowej. Będzie to dla nas trudny egzamin, musimy okazać się nie gorsi od radzieckich towarzyszy broni, chociaż po raz pierwszy wkraczamy do walki. A teraz szczegóły. Proszę jednak niczego nie notować. Każdy z dowódców otrzyma odpowiednie dokumenty. Z dalszych słów szefa sztabu wynikało, że 2 dywizja artylerii wraz z jednostkami radzieckimi stanowić będzie armijną grupę artylerii. Tylko 6 brygada artylerii lekkiej otrzymała konkretny przydział. Miała wspierać 171 dywizję piechoty 79 korpusu. Zawadzki wrócił z odprawy do swojej baterii, kiedy wstawał już blady, przedwiosenny świt. Jedynie na północy było nadal ciemno, co chwila jednak z tej strony wypryskiwały w górę różnokolorowe ognie rakiet sygnalizacyjnych i oświetlających, bez przerwy też dochodziły stamtąd głuche wybuchy lub, gdy te na chwilę milkły, stłumiony odległością terkot broni maszynowej. Tam właśnie był front i w tamtą stronę kierowały się spojrzenia pracujących przy rozkopywaniu zmarzniętej ziemi kanonierów. — Przerwać pracę! — zarządził Zawadzki. — Jutro w nocy podchodzimy do pierwszych linii i zajmujemy stanowiska ogniowe. Działa były już w większości okopane i żołnierze trudzili się właśnie nad budową ziemianek. Dwie z nich, przeznaczone dla sztabu dowódcy dywizjonu i baterii, solidnie wkopane w ziemię, właściwie były już gotowe i drzemali w nich kanonierzy, mający rano zluzować tych, którzy pracowali obecnie. — Jasna cholera, cała robota na nic — denerwował się plutonowy Balczyński. — Dlaczego na nic? Po nas przyjdą tu tyły. — Ci to zawsze mają szczęście. My, jak dotąd, po nikim nie zajmowaliśmy gotowych stanowisk.
— Nie narzekajcie. Prawdziwa robota dopiero się zaczyna. Zarządźcie pobudkę dla wszystkich. Część pojedzie w rejon stanowisk ogniowych, musimy je dopiero zbudować — dodał — część zaś do Krzyża po zapasy amunicji... Na stanowiskach zawrzało. Zmarznięci, zmęczeni i niewyspani żołnierze zabierali się do nowej roboty. Po kilku minutach wszystko było już w ruchu. Korzystając z godzin przedświtu większość samochodów pod dowództwem podporucznika Kozłowskiego wyruszyła na trasę. Tylko działa z nieliczną ochroną pozostały na miejscu. Zawadzki trąc zaczerwienione od bezsenności oczy prowadził kilka pojazdów w rejon wyznaczonych stanowisk ogniowych. Rozsądek nakazywał poruszanie się jedynie nocą, aby nie zdradzić przed wrogiem przygotowań do wielkiego natarcia. Czasu jednak było niewiele, nie mogli więc zwlekać. Samochody dowodzone przez porucznika Zawadzkiego szczęśliwie pokonały otwartą przestrzeń i wjechały w zaśnieżony zagajnik. Na skraju oczekiwał ich major, artylerzysta ze sztabu 171 dywizji. — Zdrawstwujtie, sojuzniki. Wy po ruski ponimajetie? — Oczywiście, że rozumiemy. Będziemy was wspierali. Gdzie mamy zająć stanowiska? Porozumiewano się bez trudności. Kanonierzy wyskakiwali z samochodów, wyładowywali łopaty i kilofy. Kierowcy mieli natychmiast wracać i dołączyć do grupy Kozłowskiego. — Spieszcie się — poganiał kierowców radziecki major. — Zaraz powinny się pojawić niemieckie samoloty zwiadowcze. Zwykle latają godzinę po świcie, a nam nie wolno do nich strzelać, aby nie ujawnić stanowisk ogniowych. Niewielki zagajnik, w którym wyznaczono baterii stanowiska ogniowe, musiał pomieścić niemal cały 43 pułk. Dalej rozciągały się pofałdowane, ośnieżone wzgórza. Wśród nich przebiegała linia frontu. Dalej widniały zabudowania wsi Nętkowo. Tam już, a właściwie jeszcze, siedzieli Niemcy. Kanonierzy, zachowując maksimum ostrożności, przystąpili do pracy. I znów kuli stwardniałą ziemię, ścinali drzewa. Co jakiś czas pracę przerywały niemieckie samoloty zwiadowcze. Wówczas wszystko zamierało. Od czasu do czasu nad zagajnik nadlatywały pociski moździerzowe, z trzaskiem rozrywając się w konarach drzew. Na głowy kanonierów sypały się odłamki i połamane gałęzie. Jakimś cudem nikt dotąd nie został ranny. Zaszokowani nową dla siebie sytuacją artylerzyści zapomnieli o zmęczeniu i niewyspaniu, pracowali z pośpiechem, w milczeniu. Uwijali się telefoniści, przeciągający linie. Prac ziemnych było wiele. Cała wojna zdawała się sprowadzać do ustawicznego kopania, rycia w zmarzniętej ziemi, ciągłego wysiłku zmęczonych mięśni. Generał Benedykt Nesterowicz tego dnia miał wiele kłopotów. Transportowana koleją część sztabu dywizji oraz pododdziały 6 i 7 brygady spóźniały się znacznie i nie było żadnej pewności, że w ciągu najbliższej doby dotrą do miejsca przeznaczenia. 8 brygada artylerii ciężkiej, zdążająca własnym transportem, nie dawała też znaku życia, zaś wysłany na trasę oficer łącznikowy nie wracał. A przecież jutro brygada miała wziąć udział w walce. Na przeciążonych ponad wszelką miarę kanonierów 6 i 7 brygady miała więc spaść dodatkowa praca — rycie stanowisk ogniowych dla ciężkich haubic. W dodatku należało dostarczyć na stanowiska pociski artyleryjskie, których duże transporty dotarły koleją do stacji w Krzyżu. Samochodów było niewiele, a sztab Frontu absolutnie zakazał ruchu transportów samochodowych w ciągu dnia. Te samochody, które dotarły do stacji załadowczej, zostały tam zatrzymane aż do zmroku. Jednocześnie gorączkowo przygotowywano dokumentację bojową dla podległych brygad, ustalano cele, które należało zniszczyć, sporządzano plany artyleryjskiego natarcia. We wczesnych godzinach popołudniowych, kiedy wszystkie prace przygotowawcze były w pełnym toku, wrócił łącznik wysłany do 8 brygady. Okazało się wówczas, że gąsienicowe ciągniki Ja-12 trudniej pokonują trasę niż przypuszczano, zdarzyło się też kilka awarii, które dodatkowo przedłużyły jazdę. W sumie brygada mogła dotrzeć do miejsc przeznaczenia najwcześniej za półtorej doby, co burzyło cały wcześniej ustalony porządek. Należało od początku opracować dokumenty i dokonać setek nowych uzgodnień z radzieckim dowództwem. Zwiększyły się też zadania 6 i 7 brygady, a tym samym wzrosło przewidywane przez nie zużycie amunicji. I ciągle ten sam problem — jak dostarczyć ją na stanowiska ogniowe? Radzieccy towarzysze sami mają kłopoty z transportem, na ich pomoc nie można więc liczyć. Dokonywano karkołomnych wyliczeń, nie zdało się to jednak na nic. Kołderka transportowa była stanowczo za krótka. Jeśli ciągnęło się ją w jedną stronę, odsłaniała braki z drugiej. Wreszcie po wielu dyskusjach zapadła decyzja: budowy stanowisk dla 8 brygady artylerii ciężkiej czasowo zaniechać, cały posiadany transport samochodowy i wszystkich ludzi skierować o zmroku do transportu amunicji, w ciągu nocy część samochodów przeznaczyć do przetoczenia dział na stanowiska ogniowe. Wydawało się, że wykonanie tych wyśrubowanych zadań jest niemożliwe, że nie leży po prostu w ludzkiej mocy. Artylerzyści słaniali się na nogach ze zmęczenia i niewyspania. Przeciążone ponad wszelką
miarę organizmy odmawiały posłuszeństwa. Stopniowo jednak z pozornego chaosu zaczął wyłaniać się jakiś porządek. Około północy zameldowano generałowi, iż pociski dla 7 brygady zostały dostarczone, że odesłano środki transportowe do podtaczania dział na stanowiska, że przystąpiono już do dowozu amunicji dla 6 brygady, z góry zakładając jednak, iż przewidzianej rozkazem ilości nie uda się dostarczyć na czas. Sztabowcy, którzy przeliczyli już szczegółowo, ile pocisków wypadnie na poszczególne działo, od początku zaczęli swą żmudną pracę, dopasowując plany do aktualnego stanu posiadania. Na południowy zachód od wsi Rudno przez całą noc wrzała również gorączkowa praca. Tutaj działał pluton rozpoznawczy sztabu dywizji, pododdział zwykłe przeznaczony do „wyższych” celów i wykonujący bezpośrednie polecenia samego generała, słowem dywizyjna arystokracja. Tym razem chłopcy, którym zwykle po cichu zazdroszczono, musieli chwycić za kilofy, piły i łopaty. Budowali punkt obserwacyjny dla swojego dowódcy. Tuż obok rozpierał się przestronny i świetnie zamaskowany punkt obserwacyjny dowódcy korpusu, budowany ponoć przez batalion saperów przez całe dwa tygodnie. Zwiadowcy postanowili, że ich budowla nie będzie gorsza, choć na jej wykonanie mieli zaledwie kilka nocnych godzin, toteż harowali w najwyższym pośpiechu, budząc zdumienie radzieckich żołnierzy, którzy twierdzili, że tak zgranej i pracowitej grupy jeszcze nie widzieli. Na dwie godziny przed planowanym natarciem dowódca kompanii zameldował generałowi: — Punkt obserwacyjny przygotowany, możecie przyjeżdżać! Istotnie, wszystko było zapięte na ostatni guzik. Schron o solidnym stropie spozierał na przedpola rozmieszczonymi zmyślnie lornetami nożycowymi, łączność z wszystkimi pododdziałami była nawiązana i wielokrotnie sprawdzona. Na zewnątrz ani śladu świeżo ruszanej ziemi. Wszystko dokładnie zamaskowane. Pierwsza bateria 43 pułku całą noc pracowała nie mniej wydajnie, tyle tylko, że kanonierzy mieli za sobą już kilka nie przespanych nocy. Ale i u nich działa stały już na stanowiskach i łączność została nawiązana. Ci, którzy niedawno odłożyli narzędzia i mogli chwilę odpocząć, nawet o tym nie pomyśleli. Krzątali się cicho przy działach, coś tam jeszcze ulepszając i poprawiając. Tylko Zawadzki chodził ponury i zatroskany. Niepokoił się o amunicję. Na stanowiskach było jej niewiele, samochody wciąż nie nadjeżdżały, a on skoro świt miał przecież przeprowadzić wstrzeliwanie reperów. Dane do strzelania miał już kompletne i sprawdzone, teraz wszystko zależało od tego, ile uda mu się zgromadzić amunicji. I oczywiście ta odpowiedzialność! Wstrzeliwały się trzy działa na pułk, w tym działo z jego baterii. Według ich namiarów będzie prowadził ogień cały pułk! Powoli szarzało. Na pobliskiej linii frontu ogień ustał zupełnie. Zapowiadał się słoneczny dzień, nic nie wskazywało na burzę, jaka wkrótce miała się tutaj rozpętać. Nagle w porannej ciszy dał się słyszeć narastający szum silników. Pod zagajnik podjechały samochody. — Amunicja! Kto żyw, do noszenia skrzyń! — krzyknął Zawadzki. Było tego sporo. W miarę jak przybywało ciężkich ładunków, twarz Zawadzkiego stawała siią coraz pogodniejsza. Łącznie z posiadanymi na stanowiskach zgromadzono ponad 400 nabojów. — Potęga! Teraz damy szkopom łupnia! Niebo na wschodzie poróżowialo, w brzasku wstającego dnia widać było coraz więcej szczegółów na przedpolu. — Uwaga, chłopcy, przygotować się do strzelania! Daleko za wsią Nętkowo ciągnął się las, którego skrajne pojedyncze drzewa dochodziły niemal do zabudowań, tworząc idealny punkt odniesienia dla wszystkich czterech dział. Celowniczowie zgrali zerowe nitki celownika z drzewem, następnie uważnie ustawili podany przez dowódcę celownik. Obniżyły się lufy, przyjmując określony kąt. Plan strzelania był prosty. Przez pierwsze piętnaścia minut mieli okładać pociskami drugą linię niemieckich okopów. Miała to być nawała ogniowa o dużym natężeniu. — Pierwsze działo pojedynczym ognia! Huk wystrzału wstrząsnął powietrzem, za niemieckimi liniami trysnęły fontanny dymu i ognia. — Minimalny niedolot! — meldował obserwator z pierwszej linii. O pół kreski podnieśli kąt lufy. Drugi strzał siedział w celu. Dla pewności wystrzelili jeszcze jeden pocisk, także celny. Gdzieś z lewa zagrzmiały działa następnych baterii. Niespodziewany ogień zaniepokoił hitlerowców. Odezwała się ich broń maszynowa, a daleko za zagajnikiem wybuchło kilka moździerzowych granatów. Stopniowo jednak wszystko ucichło i znów na froncie zapanował spokój. Godzina 7.45 czasu moskiewskiego. Jeszcze 15 minut oczekiwania. Skupieni przy działach kanonierzy otwierali skrzynie i przecierali pociski. Zawadzki wyobraził sobie, jakie musi panować podniecenie wśród radzieckiej piechoty, ukrytej w okopach. Przecież ci żołnierze wkrótce pójdą do ataku. Czas płynął wolno, zbyt wolno. Ze słuchawkami przy uszach zamarł w bezruchu telefonista. Było już zupełnie jasno. Pierwsze promienie słońca zaróżowiły wierzchołki drzew.
— Bateria, przygotować się! Jeszcze dwie minuty... minuta... — Ognia! Potężny huk, przetaczający się po horyzoncie, zagłuszył komendę. Jednocześnie gdzieś od tyłu z piekielnym gwizdem przecięły niebo krechy ognia. Huk narastał, z każdą chwilą stawał się potężniejszy, aż przeszedł w jednostajny, nieprzerwany grzmot. Z tyłu, z prawa i lewa strzelały gęstymi salwami słynne „katiusze” z radzieckiej 5 dywizji artylerii rakietowej. Dołączały do nich haubice 7 brygady. Już po pierwszych salwach horyzont zakołysał się, rozbity tysiącem wybuchów. Nad niemieckimi liniami wznosił się wciąż gęstniejący obłok czarnego dymu. Las wokół nich został spowity niebieskawym dymem od wystrzałów własnych dział, w nozdrza wwiercał się ostry zapach spalonego prochu. Kanonierzy rytmicznie ładowali wciąż nowe i nowe naboje i na energiczny ruch ręką dowódców działonów odpalali. Już po dwadzieścia pocisków z każdej lufy poszybowało w stroną celu. Chłopcy zrzucali płaszcze, rozpinali bluzy i dalej pracowali z zapałem. A więc tak wyglądu front!? Właściwie wszystko, jak dotąd, sprowadzało się do ustawicznego wysiłku mięśni, zmęczenia, niewyspania, niedojadania... Oto jednak w kołyszący ziemią huk wystrzałów i wybuchów wdarł się dźwięk nowy — bliski wybuch. Stalowe odłamki przecięły powietrze, na głowy posypały się gałęzie. Jeden z kanonierów osunął się na ziemię. Rzecz nie do wiary — hitlerowcy odpowiadali ogniem. Następne pociski eksplodowały gdzieś dalej, w głębi polskiej obrony. Zaskoczenie w baterii trwało krótko. Rannego odciągnięto na bok i opatrzono, zastąpił go natychmiast inny kanonior. Ogień prowadzono dalej. Tak minęło 15 minut. — Przerwij ogień! Grzmot ustał, przez moment panowała dzwoniąca w uszach cisza. Kłębiący się na przedpolach czarny dym powoli odpływał z wiatrem. — Uwaga, bateria! — Zawadzki nie oswoił sią jeszcze z niezwykłą ciszą i wykrzyczał komendę nienaturalnie wysokim głosem. — Podnieść kąt o dwie dziesiętne, celownik ten sam, dziewięcioma pociskami pojedynczo ognia. Kanonierzy pracowali teraz znacznie wolniej. Co kilkanaście sekund odpalało jedno z dział. Pociski niosły się znacznie dalej, aż za wieś. Ale nie cel był w tej chwili najważniejszy. Trwająca kolejne 15 minut faza przygotowania artyleryjskiego miała upewnić Niemców o przeniesieniu ognia w głąb ich obiony. Ci z hitlerowców, którzy ocaleli w rowach i schronach bojowych, winni z nich teraz wyjść, aby odeprzeć ewentualny atak radzieckiej piechoty. I o to właśnie chodziło. Ogień artyleryjski tracił na natężeniu, częściej słychać było wybuchy pocisków niemieckich dział i moździerzy. Oglądający przedpole porucznik Zawadzki widział w szkłach lornety teren gęsto zryty wybuchami. Kolejne 15 minut dobiegało końca. Bateria zdążyła wystrzelić swoje dziewięć pocisków na działo i teraz szykowała amunicję do kolejnego etapu działań. Lufy dział powróciły do dawnego kąta i celownika. — Uwaga, bateria! Przygotować się... Salwami ognia! Znów zadudniła ziemia, znów huk wystrzałów zagłuszył wszystko. „Katiusze” ponownie posyłały salwę za salwą w gęstniejący dym na niemieckich liniach. Minęło wreszcie 45 minut nieprzerwanego ognia. Działa zamilkły. Z okrzykiem „ura” poderwali się z okopów radzieccy piechurzy i napotykając jedynie nikły opór wroga wdarli się w jego pierwszą linię. — Wykonać „Wietier”! Wykonać „Wietier”! — padły telefoniczne rozkazy do baterii polskich brygad. Ponownie lufy dział zmieniły położenie, plując w stronę wroga nowymi pociskami. Teraz wybuchy zlały się w długą, wąską linię, oślepiając hitlerowską obronę w kolejnych transzejach. Pod taką osłoną piechurzy mogli względnie bezpiecznie posuwać się do przodu. — Sygnał „Molnia”! — wykrzykiwali telefoniści nowy rozkaz. Ogień dział posłusznie przeniósł się o dwa kilometry do przodu. I tak co kilka minut. „Tuman”, „Swiet”, „Iskra”, „Mars”, „Meteor” — hasła te wykrzykiwane przez telefonistów oznaczały kolejne rubieże w głębi hitlerowskiej obrony. Tam wyrastał wał ogniowy, tworzony przez wybuchające pociski kalibru 76 i 122 milimetry. Do punktu obserwacyjnego doprowadzono pierwsze grupy oszołomionych nawałą ogniową jeńców. Wydawali się zadowoleni, że dla nich wojna sią skończyła. Zaraz rozpoczęto przesłuchiwania. Nadchodziły też pierwsze wieści. Natarcie rozwijało się pomyślnie. Recz i Nętkowo opanowane, Rybaki, Głębokie, Żółwino, Suliborek zdobyte. Meldunki z pierwszej linii mówiły także o znakomitej pracy artylerii, o celności jej ognia. Zakończyły swoją pracę działa 6 brygady, jedynie haubice 7 pozostawały w pogotowiu ogniowym. Kozwijające się pomyślnie natarcie, wyłom w niemieckiej linii obrony, stworzyło przesłanki do wprowadzenia do działań wojsk szybkich. Jakoż w godzinach popołudniowych runęła do przodu lawina czołgów 1 armii pancernej gwardii generała Katukowa. Zmasowane natarcie wozów bojowych poprzedzone zostało salwami haubic polskiej brygady, znacznie ułatwiającej pancerniakom zadanie. Czołgi jak burza
przeszły przez resztki hitlerowskich umocnień i pognały na głębokie tyły, siejąc panikę i zamieszanie. W ten sposób w późnych godzinach wieczornych osiągnięto miejscowość Ińsko. Za ciosem poszły wojska 3 armii uderzeniowej, przełamując obronę niemiecką na głębokość 15—25 km. Chwalony przez radzieckich dowódców za znakomite wyszkolenie polskich artylerzystów generał Nesterowicz nadal nie miał łatwego życia. 8 brygada artylerii ciężkiej dotarła wprawdzie późnym wieczorem 1 marca do Wielenia Północnego, zanim jednak dojechali do wyznaczonych jej stanowisk ogniowych w rejonie Drawna, upłynął cały dzień. Beznadziejnie utknęły też po drodze transporty kolejowe, bez których dywizja nie mogła normalnie żyć i działać. Bez przerwy trzeba było improwizować, zmieniać decyzje, dostosowywać do zmieniającej się sytuacji. Dywizja nie miała na razie możliwości pełnego manewru, toteż wycofano ją z operacyjnego podporządkowania korpusowi artylerii przełamania. Aby nie tarasować dróg, jakże ważnych dla nacierającej piechoty, postanowiono, by działa 6 i 7 brygady pozsostały na swoich dotychczasowych stanowiskach ogniowych. W czasie gdy 3 armia uderzeniawa i 1 armia pancerna gwardii parły zwycięsko do przodu, jej lewy sąsiad, 61 armia, miał poważne kłopoty z wykonywaniem powierzonych zadań. Przed jego frontem znajdowała się Ina, której Niemcy bronili z ogromną zaciekłością. Nie pomogło wprowadzenie do walki 2 armii pancamej. Wdarto się wprawdzie w pas niemieckiej obrony, w kilku punktach uchwycono przyczółki na północnym brzegu Iny, generalnie jednak biorąc linii obrony niemieckiej nie zdołano przełamać. Toteż i tu musiała interweniować artyleria, w tym również polska. Generał Nesterowicz postanowił użyć do wsparcia 7 korpusu piechoty po jednym pułku z 6 i 7 brygady. W 6 brygadzie wybór padł na 43 pułk artylerii lekkiej. Późnym popołudniem na stanowiskach baterii Zawadzkiego zapanował spokój. Odgłosy walki przesuwały się na północ, jedynie z lewego skrzydła dochodziły echa intensywnej wymiany ognia. Wokół zagajnika panował duży ruch. W stronę frontu podążały samochody z zaopatrzeniem, na tyły odwożono rannych. Kanonierzy wyczyścili działa, zdążyli też zjeść zawiesistą kaszę z mięsem, dostarczoną przez kuchnię polową. — Na dzisiaj koniec wojny! Przy działach pozostaną służby dyżurne. Reszta spać! Dopiero teraz, gdy opadło napięcie, poczuli, jak bardzo są zmęczeni. Ciężki, wielodniowy wysiłek otępiał, organizm domagał sią snu. Temperatura podniosła się powyżej zera, przedwiosenne słońce grzało poprzez bezlistne gałęzie drzew. Układali się więc w płytkich rowach lub obok dział, na podściółkach z sosnowych gałęzi. Dla dowódcy przygotowali posłanie na pustych skrzyniach po amunicji, wysłanych brezentem do okrywania armat. Otulony kożuchem natychmiast zapadł w twardy sen. Obudziło go energiczne szarpnięcie za ramię. — Obywatelu poruczniku, dzwonili z pułku. Czekają na was! Z trudem wracał do rzeczywistości. Zapadał zmierzch, a więc spał zaledwie trzy godziny. Nad nim stał szef baterii, plutonowy Belczyński, ze skruszoną miną. — Mówiłem im, że obywatel porucznik dopiero co zasnął, ale kazali obudzić. Pewnie szykuje się coś nowego... — Dobrze, już dobrze. Kto dzwonił? — Szef sztabu, major Nowikow. Jest na punkcie dowodzenia szóstej baterii. Zawadzki zwlókł się z posiania, czując ból we wszystkich kościach. Teraz czekał go spacer przez cały zagajnik, aż na jego wschodni skraj, co przy zapadającym zmroku nie należało do przyjemności. Rozkazał obudzić bateryjnego gońca, kanoniera Racewicza, który uzbrojony w pistolet maszynowy miał stanowić coś w rodzaju obstawy. Taki był kategoryczny rozkaz dowództwa. Oficerowi na froncie nie wolno było chodzić w pojedynkę. W rejonie stanowisk 6 baterii kapitana Piotra Szawnika rysował się w mroku obszerny schron sztabu pułku. Musieli się tu nieźle napracować — pomyślał, oglądając potężny strop z kilku rzędów pni przysypanych ziemią. Wewnątrz nieodłączne „koptiłki” i grupa oficerów stłoczona wokół stołu, zbitego z sosnowych pni, zasłanego mapami i papierami. — To już wszyscy — powiedział „operacyjny”, kapitan Koroliew, na widok Zawadzkiego. — Możemy zaczynać. Nie będę mówił o sytuacji na froncie, bo sam niczego pewnego nie wiem. Nasi idą naprzód, dokąd jednak doszli, z nadsyłanych mi sprzecznych inforniacji nie mogę wywnioskować. Nasz pułk został wyróżniony — przeszedł do sprawy najistotniejszej. — Rano weźmiemy udział w przygotowaniu artyleryjskim, tym razem na korzyść siódmego korpusu. Oznacza to ogień na odległość niemal dziesięciu kilometrów. Wstępne dane już mamy, o świcie je potwierdzą, bo linia frontu może się zmienić. Strzelać będziemy nad głowami własnych wojsk. Uważać więc, aby nie było pomyłki w obliczeniach. Nocą
otrzymamy amunicję, rano, po zakończeniu strzelania, przystąpimy do budowy ziemianek dla kanonierów, gdyż możemy tu posiedzieć kilka dni... Jak wynikało z sytuacji naniesionej na mapę, o świcie mieli strzelać w kierunku północno-zachodnim, za rzekę Inę, gdzie hitlerowcy stawiali ciągle twardy opór. W tym rejonie miano wznowić rano natarcie wspólnie z oddziałami radzieckiej 61 aranii. Drugiego marca bateria strzelała tylko 15 minut, wystrzeliwując po 20 pocisków na działo. Jak stwierdzili obserwatorzy z pierwszej linii, ogień był celny, w każdym razie nie było niedolotów, a tym samym pretensji zgłaszanych przez własne wojska. Przez kolejne trzy dni bateria i cały pułk odpoczywały. W tym czasie kanonierzy zbudowali ziemianki, odespali zaległości, ba, zdążyli zorganizować coś w rodzaju łaźni, gdzie zmywali wielodniowy pył frontowych dróg. Tymczasem sytuacja na froncie zmieniała się jak w kalejdoskopie. Czołowe oddziały 1 armii pancernej gwardii parły ostro do przodu, gromiąc zaskoczonych hitlerowców i zajmując jedną po drugiej miejscowości na trasie swojego natarcia, i wieczorem 2 marca doszły pod Kołobrzeg. Podążająca w ślad za pancerniakami 3 armia uderzeniowa nie mogła osiągnąć takiej prędkości, ale i ona odniosła znaczne sukcesy. Opanowała rubież Węgorzyno — Zajezierze, 3 marca zajęła Rekowo i podeszła pod Łobez. Lewoskrzydłowej 61 armii oraz 2 armii pancernej gwardii nie wiodło się tak dobrze. Z trudnością pokonały opór hitlerowców na rubieży Iny, wkrótce jednak na linii Marianowo—Chociwel znów rozpętały się zażarte walki. Zanosiło się na to, że czołgi 2 pancernej uwikłane w bój pozycyjny stracą swój zasadniczy atut — prędkość i zaskoczenie. W dodatku między armiami wytworzyły się spore luki, które mógł wykorzystać nieprzyjaciel. Jeszcze dalej na zachód wkraczająca do walki 47 armia od razu natknęła się na dobrze zorganizowaną, silną obronę przeciwnika. Tutaj działania rozwijały się bardzo powoli. Na sytuację na Pomorzu Zachodnim w bardzo poważnym stopniu rzutowały wydarzenia rozgrywające się na prawym skrzydle 3 armii uderzeniowej, gdzie działająca na kierunku pomocniczym 1 armia Wojska Polskiego po przełamaniu niemieckiej obrony przeszła do pościgu, osiągnęła Drawsko Pomorskie, a następnie Połczyn Zdrój i skierowała się w stronę Kołobrzegu. Na prawo od 1 armii działały wojska 2 Frontu Białoruskiego, które przeszły do działań zaczepnych jeszcze 24 lutego. 19 armia nacierając na północ opanowała Koszalin i dotarła do wybrzeży Bałtyku. W ten sposób w rejonie Łabędzie—Kluczkowo okrążone zostały główne siły 10 korpusu SS i korpuśnej grupy „Tettau”. W najbliższej przyszłości miało to zaciążyć poważnie na losach 6 brygady artylerii lekkiej. Mówiąc krótko, Grupa Armii „Wisła”, zgodnie z założeniami, została rozcięta na części, a jej rozbite wojska poniosły znaczne straty. I choć natarcie rozwijało się pomyślnie, teren Pomorza Zachodniego stał się widownią nie byle jakiego galimatiasu. Był to właściwie przekładaniec wojsk własnych i nieprzyjaciela. Stopniowo jednak sytuacja wyjaśniała się. Dowództwo wojsk radzieckich wiedziało, co należy robić, aby Pomorze oczyścić całkowicie z wojsk wroga. Pierwsza armia pancerna otrzymała rozkaz ostatecznej likwidacji wojsk okrążonych na południe od Świdwina, a 2 armia pancerna, zaniechawszy bezowocnych prób frontalnego natarcia, wykorzystała sukcesy 3 armii uderzeniowej, przekroczyła linię frontu na północ od Chociwela i uderzyła na tyły hitlerowców broniących się przed frontem 61 armii, co w konsekwencji doprowadziło do opanowania Stalingradu. Front ustabilizował się ostatecznie na linii Maszewo—Redło i zwrócony był teraz na zachód. Dalej na północ działały zagony pancerne i zmotoryzowane 2 armii pancernej, 12 korpusu armijnego gwardii i innych jednostek, spychając rozbite oddziały nieprzyjaciela w kierunku Zalewu Szczecińskiego i docierając do wybrzeży Bałtyku. Znajdujący się w kotle dowódca 10 korpusu SS, generał von Krappe, zdawał się nie widzieć beznadziejności swojego położenia. Ufny w spore siły, jakimi dysponował, sądził, że stosunkowo łatwo wyrwie się z okrążenia, gdy zajdzie taka konieczność. A konieczność taka wyłoniła się bardzo szybko. Już 4 marca von Krappe musiał uznać, że jedynym ratunkiem dla dowodzonych przez niego wojsk jest przedarcie się w kierunku północno-zachodnim. Natychmiast wydał odpowiednie rozkazy. Osłaniając się silnymi ariergardami przed nacierającymi dywizjami wojsk polskich zaatakował czołgami rejon Świdwina. Jednak dowództwo radzieckie przewidziało taką ewentualność. W rejonie tym znalazł się 7 korpus armijny, który zagrodził hitlerowcom drogę. Jednocześnie część wozów bojowych 1 armii pancernej gwardii niszczyła przeprawy przez Parsętę, aby uniemożliwić wrogowi przedarcie się na północ. Jednostki pancerne już wcześniej otrzymały rozkaz współdziałania z 1 armią WP w ostatecznej likwidacji nieprzyjacielskiego zgrupowania. Taka była — z grubsza biorąc — sytuacja, gdy dowódca 6 brygady, pułkownik Aguriewski, otrzymał rozkaz natychmiastowego wymarszu do rejonu Świdwina. — Nie jestem w stanie wykonać tego rozkazu — powiedział wówczas generałowi Nesterowiczowi. — Mam zaledwie sześćdziesiąt trzy samochody Dodge, a samych dział siedemdziesiąt dwa. A sprzęt i
zaopatrzenie? A amunicja? Musiałbym przegrupowywać się w dwóch turach. — O tym nie ma nawet mowy! Jutro rano musicie być już na miejscu. Mam jednak pomysł. Pożyczymy część samochodów z siódmej brygady. Zaczęły się trudne rozmowy, w końcu wobec kategorycznego rozkazu generała pułkownik Jan Kusznarewicz zgodził się pożyczyć Aguriewskiemu 40 samochodów. — Pożyczam również czterdziestu kierowców. Jak tylko dowiozą was na miejsce, mają natychmiast wracać do swoich. Na tym stanęło. Pospiesznie wykreślono na mapie trasę: Recz, Ińsko, Węgorzyno do Łobezu. W awangardzie poszedł 45 pułk podpułkownika Nowika, za nim 48 podpułkownika Wiszniewskiego, dalej sztab brygady, a w ariergardzie podpułkownik Ilia Sadowski ze swoim 43 pułkiem. Ponaglano do pośpiechu. Pierwsza bateria porucznika Zygmunta Zawadzkiego, jak zwykle, na czele pułkowej kolumny. Tym razem porucznik usadowił się w kabinie „wypożyczonego” Studebakera. Wóz prowadził kierowca z 7 brygady. Nakazano szczególną ostrożność na trasie, doniesiono bowiem o sporadycznym pojawianiu się hitlerowców w okolicznych lasach. Kanonierom wydano zapasy amunicji do broni ręcznej i maszynowej oraz suchy prowiant na najbliższe trzy dni. Wyruszyli wczesnym rankiem 5 marca, mając do przebycia nieco ponad 60 km. Raptem 2—3 godziny jazdy, biorąc pod uwagę zły stan dróg. Praktycznie około jedenastej czoło pułkowej kolumny dotarło zaledwie do pierwszych budynków Recza, co chwilę bowiem następował przymusowy postój, kogoś przepuszczano lub usuwano zatory na drogach. Dzień był pochmurny i mglisty, zimny północny wiatr niósł przejmującą wilgoć, wciskał się za kołnierze żołnierskich płaszczy. Wreszcie kolumna ruszyła na dobre. Miasteczko Recz nosiło ślady ognia artyleryjskiego po niedawnych walkach, było pełne wojska. Regulujący wskazał im drogę na północ. Wkrótce też znaleźli się na trasie. Odwilż, topniejący śrrieg, wszędzie kałuże. Na północnych krańcach Recza radzieccy żołnierze prowadzili prace ziemne, budowali stanowiska ogniowe, co Zawadzkiego głęboko zastanowiło. Stanowiska ogniowe tutaj? Na głębokim zapleczu? W miarę jak oddalali się od miasteczka, uświadomił sobie, że poza ich kolumną na szlaku nie było nikogo. Czyżby zagrożenie było aż tak wielkie? Wydawało się to mało prawdopodobne. Jechali pofałdowanym, odkrytym terenem. Na północy i wschodzie majaczyły we mgle kontury lasów. Przed nimi kilkukilometrowa kolumna pojazdów i dział o bojowym wyglądzie — na kabinach Studebakerów kanonierzy ustawili erkaemy, obserwatorzy uważnie lustrowali teren. Kolumna zatrzymywała się co chwila. W tym czasie Zawadzki obserwował las po prawej. Wokół pusto. Postoje przedłużały się. Kiedy wreszcie dotarli do wsi Ognica, wyjaśniła się przyczyna tak wolnego tempa marszu. Stały most przez Inę był zburzony, a prowizoryczny, drewniany, zbudowany przez saperów samochody z działem pokonywały z ogromną trudnością. Południe dawno minęło, a wozy 43 pułku wciąż jeszcze czekały na przeprawę. Wreszcie nadeszła ich kolej. Ujechali jednak zaledwie kilka kilometrów, kiedy kolumna znów stanęła, a od czoła dobiegły stłumione odległością odgłosy gwałtownej strzelaniny, a wreszcie huk dział i wybuchy pocisków. Nagle tuż przed nimi zahamował ostro gazik z dowództwa brygady. — Zjeżdżać z drogi. Rozwinąć działa w kierunku na wschód! Niemcy! W miejscu, gdzie przystanęli, z prawej strony las podchodził do szosy, z lewej ciągnęło się rozległe, opadające w kierunku rzeki pole pokryte mokrym śniegiem. Kierując się bardziej intuicją niż rozeznaniem w terenie, Zawadzki rozkazał skręcić w leśną drogę, w prawo od szosy. Po kilkunastu metrach wysokopienny las skończył się nagle, odsłaniając obszerną przesiekę, długie pasmo zagajnika, a gdzieś w oddali kolejne pasmo starego lasu. Porucznik wyznaczył tutaj stanowiska bojowe dla czterech dział, polecając ukryć samochody za zakrętem drogi. Przy dochodzących od północy odgłosach potyczki, która chwilami przycichała, to znów przybierała na sile, kanonierzy rozstawiali działa, otwierali jaszcze z amunicją. — Działa do strzelania na wprost, odłamkowym ładuj! Wszyscy ci, którzy nie obsługiwali dział, zajęli stanowiska ogniowe w przydrożnym rowie. — Zajmij się działami — Zawadzki zwrócił się do chorążego Nerki — a ja pójdę do samochodu po mapę. — Sądzisz, że Niemcy mogą pojawić się aż tutaj? — Bardzo wątpię. Sądzę, że ci od czoła natknęli się na jakieś niedobitki. Mamy przed sobą dwa pułki własnej artylerii, do nas nie zdążą dojść. Kiedy szedł lasem w kierunku swojego Studebakera, strzelanina od północy ucichła zupełnie. Ciszę leśną mącił jedynie odgłos pracujących silników samochodowych. Widocznie pozostałe baterie szukają jeszcze stanowisk ogniowych — pomyślał. I nagle uświadomił sobie, że odgłosy te różnią się od warkotu własnych samochodów i dochodzą od wschodu. Zdążył przystanąć i odwrócić się, kiedy na drugim końcu przesieki, zza zagajnika, wyłoniła się kanciasta sylwetka
hitlerowskiego czołgu, a za nim zarysy transporterów opancerzonych. Jasna cholera, nie zdążę dobiec do baterii! — stwierdził przerażony. Ci z hitlerowskiego czołgu i kanonierzy z obsługi dział dostrzegli się jednocześnie. Hitlerowcy byli o ułamek sekundy szybsi. Trzasnęło czołgowe działo i niemal natychmiast gdzieś za plecami Zawadzkiego wybuchł pocisk. W tym samym momencie odpaliło pierwsze z dział baterii, chybiając o włos. Pocisk rozerwał się w głębi zagajnika. Czołgowy kaem zachłystywał się długą serią. W momencie kiedy Zawadzki padał, by ukryć się przed ogniem kaemu, odpaliły dwa dalsze działa. Jeden z pocisków wybuchł przed czołgiem, drugi trafił bezpośrednio. Wóz zadymił, jego karabin raptownie umilkł. Transportery opancerzone wycofały się, a znajdujący się na nich hitlerowcy rozbiegli się po lesie. Bezsilny patrzył na przebieg walki, na którą nie miał żadnego wpływu. Las rozbrzmiewał już stukotem cekaemu i trzaskiem pistoletów maszynowych. Znów huknęły działa, ponownie trafiony czołg zarzucił w prawo i zamarł bez ruchu. Tłusty, czarny dym wydobywał się z jego wnętrza. Ma dosyć — ocenił fachowo i nagle uświadomił sobie, że to ich pierwszy zniszczony czołg. Strzelanina wygasała. Działa posiały w głąb zagajnika jeszcze kilka pocisków i umilkły. Nie było do kogo strzelać. Zerwał się i pobiegł w kierunku baterii. Mniej więcej w połowie drogi dostrzegł kanonierów, którzy z pistoletami maszynowymi pędzili do przodu. Od strony przeciwległego lasu już nikt ich nie ostrzeliwał. Ruszył za nimi. To był mój błąd — myślał biegnąc. Trzeba było na skraj zagajnika wysiać czujki. Do płonącego czołgu nie można się było zbliżyć, gdyż w jego wnętrzu wybuchała amunicja. Zamknięte włazy wskazywały, że nikt z załogi nie zdołał się uratować. Ostrożnie przeczesywali zagajnik i skraj lasu. Kilkanaście metrów za czołgiem dostrzegli dwa nieruchome ciała w czarnych mundurach, dalej jeszcze jeden zabity w mundurze koloru feldgrau. — Zabierzcie im broń i dokumenty — rozkazał kanonierom. Kiedy wreszcie osiągnęli wschodni skraj zagajnika, zobaczyli dwa transportery znikające za fałdą terenową. Żołnierze rozgorączkowani walką posyłali w ślad za nimi serie z pistoletów maszynowych. — Przerwać ogień. Już nic im nie zrobimy. Szkoda amunicji! Pozostawiwszy na skraju zagajnika dwóch kanonierów, którzy mieli obserwować przedpole, polecił pozostałym, by jeszcze raz przeczesali zagajnik. Niczego tam jednak nie znaleźli. Przynieśli jedynie dokumenty dostrzeżonych poprzednio hitlerowców — ten w mundurze feldgrau był podoficerem 5 lekkiej dywizji piechoty, a esesmani należeli do dywizji „Bärwalde” — oraz trzy pistolety maszynowe i ładownice z amunicją. Hitlerowski czołg dopalał się, zasnuwając las smrodliwym dymem, kiedy rozgrzani niedawną walką wrócili do baterii. Działa z poziomo ustawionymi lufami gotowe były do otwarcia ognia. — Jak tam, są ranni? — Zawadzki zwrócił się do Nerki. — Na szczęście nie. Myślałem, że ciebie trafili. Stałeś jak słup, a szkop z czołgu walił prosto w ciebie. Alek także strat nie ma. Zza drzew od strony szosy wybiegł plutonowy Balczyński. — Niech ich jasny szlag! Raz wystrzelili i posiekali mi opony i chłodnicę. Cała woda wyciekła... — To gorsza sprawa. Ile opon przestrzelonych? — Dwie przednie. Mam zapas, drugi można by wziąć na razie z innego wozu. Gorzej z chłodnicą. — Nie da się jej jakoś zatkać, aby dojechać na miejsce? — Będziemy próbowali. Zaraz ruszamy? — Prawdopodobnie. Wątpię, czy po takim laniu szkopy zechcą znowu z nami zaczynać. Zawrócili na szosę, na której pojawił się gazik z dowództwa. Wysiadł z niego dowódca dywizjonu, major Anisimow. Zawadzki zrelacjonował pokrótce przebieg utarczki. — Spaliliście czołg? Mołodcy! — A co się działo tam, na czele kolumny? — Czterdziesty piąty pułk natknął się na sporą grupę czołgów, które usiłowały przedrzeć się na zachód. Mają straty, ale Niemców odparli. Wkrótce ruszamy dalej, trzeba jednak bardzo uważać. Zwiększyć odstępy między samochodami, obserwować przedpole. W razie jakiejkolwiek strzelaniny natychmiast rozwijać działa do strzelania na wprost. Wyruszono w dalszą drogę późnym popołudniem. Studebaker holował działo, uszkodzony Dodge wlókł się w tyle kolumny, gdyż co jakiś czas dolewano wody do przeciekającej chłodnicy. Dotarli do Ińska, zamienionego teraz w punkt oporu. Spodziewali się, że tutaj spędzą noc, ale dowództwo nakazało dalszy marsz. Trasa do Węgorzyna była ponoć bezpieczna. Jakoż udało się przebyć ją bez przeszkód, choć tempo marszu było bardzo wolne. Radzieckie patrole, obawiając się podstępu ze strony Niemców, zatrzymywały ich co kilkanaście minut. Nad ranem kolumny osiągnęły las na południe od Łobezu i tu nareszcie zarządzono
odpoczynek. Teren był jednak niespokojny, żołnierze radzieccy donosili o utarczkach z patrolami wroga. Pułkownik Aguriewski ze swoim sztabem zakwaterował się w leśniczówce na lewo od szosy. Drewniany budynek był obszerny i, o dziwo, nie tknięty wojną. W gabinecie leśniczego zasłonięto szczelnie okna i zapalono mosiężną lampę naftową. W kącie za kominkiem usadowił się radiotelegrafista i usiłował nawiązać łączność z dowództwem 7 korpusu armijnego. Miał z tym jakieś trudności, chociaż dotychczas łączność funkcjonowała doskonale. Szef sztabu brygady, major Nowikow, rozłożył mapę na stojącym naprzeciw kominka biurku i natychmiast pochyliły się nad nią głowy kilku oficerów. — Kompletny galimatias, towarzyszu dowódco. Nie rozumiem decyzji dowódcy korpusu. Tylko popatrzcie: czterdziesty piąty pułk skierowano pod Resko. Za dwie, trzy godziny winni tam dojechać. Mają rozmieścić stanowiska ogniowe na zachód, północ oraz na wschód od Reska! Co w takim razie oznacza skierowanie czterdziestego ósmego palu pod Słonowice, daleko na wschód od Reska? Jak przebiega w takim razie linia frontu? — Nie martw się, oni tam widzą lepiej, bo z bliska. A rozkazy dowódcy korpusu muszę wykonywać. A teraz co do czterdziestego trzeciego pułku, który pozostanie na razie w odwodzie. Niech obsadzi leśne przesieki frontem na wschód. Działa do strzelania na wprost okopać. — Liczycie się z możliwością jakiegoś ataku w tym rejonie? — Nie można tego wykluczyć. Niemcy siedzą zamknięci w kotle. Na ich miejscu uderzyłbym całą siłą w jedno miejsce, aby wyrwać się na zachód. Może właśnie w tym rejonie? Z tego, co widzieliśmy dotąd, swoją ostatnią szansę rozmieniają na drobne, usiłują przebić się niewielkimi siłami, a to nie ma sensu. — Szczury zwykle opuszczają tonący okręt... Pułkownik Sadowski decyzję dowódcy brygady przekazał pułkowi za pośrednictwem swego zastępcy do spraw polityczno-wychowawczych, porucznika Aleksandra Segala. Ten młody, nad wiek poważny i zrównoważony oficer wystąpił z propozycją, by jego i podległych mu oficerów aktywniej wykorzystywać na polu walki. Wygłaszanie pogadanek, czytanie gazet w czasie wolnym od innych zajęć to — jego zdaniem — nie dość wystarczająca forma pracy politycznej. Obecnie więc wszyscy oficerowie polityczno- -wychowawczy rozbiegli się, by przekazać bateriom rozkazy. Mimo całonocnego wysiłku kanonierzy na postoju nie próżnowali. Zdejmowali pokrowce dział ustawionych na wyznaczonych przez dowódców dywizjonów stanowiskach, z reguły obok przesiek, duktów leśnych i miejsc umożliwiających jaki taki wgląd w przedpole, i niechętnie przyjęli rozkaz ich okopania. Znowu to uprzykrzone rycie w ziemi! Bateria Zawadzkiego rozlokowała się na skraju lasu, wykorzystując ciągnący się tutaj szeroki rów, który oddzielał zarośla od otwartej przestrzeni. Patrząc na północ widać stąd było wyraźnie skrajne zabudowania miasteczka Łobez. Horyzont od wschodu zamykała wysadzana drzewami droga, biegnąca z południowego wschodu, gdzieś od Drawska Pomorskiego, która ginęła w lesie dochodzącym do stanowisk baterii i wąskim językiem oddzielającym ją od szosy, którą tutaj przybyli. — W miejsce, gdzie droga wpada do lasu, poślesz trzech żołnierzy z rakietnicą — zwrócił się Zawadzki do Kozłowskiego. — Stamtąd powinni widzieć znaczny odcinek szosy, z tego miejsca niewidoczny Nerka wystawi obserwatorów na wzgórku na północy, skąd będą widzieli cały Łobez. Jak kuchnie przywiozą śniadanie, zmienią ich inni. Kanonierzy wzięli się za łopaty i siekiery. Jedni pogłębiali rów, inni wycinali zasłaniające przedpole zarośla i maskowali nimi działa. — Proponuję po śniadaniu wyznaczyć dyżury przy działach, reszta może odpoczywać. — Chorąży Nerka jak zwykle troszczył się o swoich kanonierów. — Dobrze. I tak nie będzie tu nic do roboty. Dzień wstawał znowu mglisty i dżdżysty. Było cicho, tylko od północy wiatr przynosił głuchy pomruk dział. Pod stanowiska ogniowe podjechał samochód z dymiącą kuchnią polową. — Gorąca zupa, chłopcy! Przerwać robotę! Ochoczo sięgnęli po kociołki i ustawili się w kolejce do kuchni, przy której królował kucharz z dużą chochlą w dłoni. Zaledvvie kilku kanonierów odeszło z pełnymi kociołkami, kiedy na wschodzie rozbłysła czerwona rakieta. — Alarm! Wszyscy do dział! — Niech tych szkopów diabli wezmą, zjeść nie dadzą! — Te, kucharz! Trzymaj kocioł pod parą, aby zupa nie wystygła! Dodge z kuchnią umykał do tyłu, ci, którzy mieli pełne kociołki, spiesznie kończyli posiłek, niektórzy dzielili się zupą z kolegami. Przez chwilę było zupełnie cicho. Oficerowie lustrowali przedpole, usiłując dostrzec coś na tle zamglonego horyzontu. Po chwili jednak gdzieś w głębi lasu seria broni maszynowej
zmąciła ciszę i kilka wystrzałów z działa zbudziło gromkie echo. Odgłosy walki gęstniały. Od ściany lasu na południowym wschodzie oderwała się sylwetka kanoniera, który co sił w nogach biegł do swoich. Poznali go. To kanonier Gąska, wysoki wiejski chłopiec o wielkich jak łopaty dłoniach. — Obywatelu poruczniku... — Zdyszany z trudem łapał oddech. — Idzie cała kolumna... Czołgi i transportery... Pełno piechoty... Czołgi szosą, reszta lasem... — Uwaga przy działach! Odłamkowym ładuj! Celownik na wprost! Dziękuję, Gąska, dobra robota! Cekaem na stanowisko! Uważać od strony lasu! I bez komend kanonierzy byli gotowi do walki. Gąska ochłonąwszy nieco meldował już normalnym głosem, że kanonierzy Maj i Cybula wycofują się lasem. Nie umiał określić liczby hitlerowskich żołnierzy zmierzających w stronę baterii, w każdym razie jego zdaniem było ich wielu. Na odległej drodze na wschodzie pojawiły się pierwsze sylwetki pojazdów. Jeszcze przez moment przesłaniały je skrajne drzewa lasu, ale już po chwili znalazły się na nie osłoniętej niczym przestrzeni. W szkłach lornetek rysowały się wyraźnie kanciaste sylwetki czołgów. — Uwaga przy działach! Jeszcze nie strzelać! Niech podejdą bliżej! W głębi lasu toczył się ostry bój, nasilał się terkot pistoletów maszynowych. Czołgi podchodzące szosą były nie dalej jak 300 metrów od baterii. — Ognia! Zawadzki machnął energicznie ręką, trzy armaty odpaliły niemal jednocześnie, czwarta ułamek sekundy później. Wybuchy pocisków obramowały czoło wrogiej kolumny, ale jej nie zatrzymały. — Spokojnie mierzyć, nie pudłować! Poprawka na szybkość! Znowu następujące po sobie, kłujące w uszy wystrzały. Czołg, idący na czele kolumny, trafiony bezpośrednio wśród ognia i dymu stoczył się do rowu. Oberwał także trzeci w kolumnie, zakręcił się wokół własnej osi, zderzył się z nim czwarty. Droga została zakorkowana. Pozostałe wozy zjeżdżały z szosy i kierowały się w stronę baterii. Zaroiły się wokół nich sylwetki hitlerowskich żołnierzy, zajazgotały czołgowe kaemy. Wybuch niemieckiego pocisku rozwalił rosnącą tuż za baterią sosnę, posypały się odłamki. Inne pociski strzelone niecelnie wybuchły gdzieś z tyłu za nimi. Tymczasem bateria ponownie zajęła się jedynym pozostałym na szosie wozem, który manewrując między płonącymi wrakami usiłował się wycofać. Gorączkowa krzątanina, komenda „ognia”, i w odsłonięty bok niemieckiego czołgu trafiły dwa pociski. Po chwili wraz z pozostałymi płonął jak zapałka. Trzy słupy gęstego, czarnego dymu podparły zachmurzone niebo. Działa przeniosły teraz ogień na wozy, które zjechawszy z szosy najeżdżały na baterię od czoła. Ich sylwetki widziane od przodu były znacznie trudniejsze do trafienia, a i pancerz miały tu grubszy, mało wrażliwy na granaty. Działa odpaliły po dwa razy bez widocznego rezultatu. — Przeciwpancernym! Przeciwpancernym ładuj! — krzyczał chorąży Nerka. Cekaem baterii strzelał długimi seriami, akompaniował mu trzask pistoletów maszynowych. Gęsty ogień polskich kanonierów zastopował Niemców biegnących obok czołgów, rzucił ich na ziemię. — Nie strzelać, my swoi! — krzyczał ktoś z głębi lasu. Między drzewami kluczyli kanonierzy Maj i Cybula. Byli już coraz bliżej. Jeszcze kilka kroków i Maj uskoczył za ścianę wykopu. Cybula stał sekundę niezdecydowany, gdzie ma się schronić, i to go zgubiło. Przeszyty pociskami zwalił się ciężko na ziemię. Na zajęcie się nim nie było czasu, gdyż hitlerowskie czołgi zbliżały się niebezpiecznie. Działa odpalały raz za razem. Pierwszy z nadjeżdżających wozów trafiony został prawie o 100 metrów od baterii. Załoga usiłowała umknąć przez uchylone włazy, ale skosiły ją serie z pistoletów maszynowych. — Uważajcie, tam w lesie — kanonier Maj usiłował przekrzyczeć huk wystrzałów. — Za nami szła masa szkopów! Na las nie zwracali dotąd uwagi, pochłonięci dramatyczną walką ze strzelającymi bez przerwy czołgami. Wokół baterii tłukły czołgowe granaty, sypały się konary sosen, ale jakimś cudem wszystkie działa były nie naruszone. Znów kolejna salwa z polskiej baterii, i jeden z niemieckich wozów zakolebał się, zadymił i stanął w płomieniach. Pozostałe zrezygnowały z frontalnego ataku i umykały w las, rozciągający się tuż za stanowiskami ogniowymi baterii. Dochodziły stamtąd gardłowe wrzaski, a po chwili wśród pni zamajaczyły sylwetki w baniastych hełmach. Zawadzki był akurat obok ostatniego działa. Na widok Niemców uskoczył za tarczę armaty i posłał w głąb lasu długą serię. Kątem oka dostrzegł kanoniera Gąskę, który przylgnąwszy do sosnowego pnia strzelał krótkimi seriami do nacierających. Hitlerowcy wyskoczyli zza drzew, Zawadzki strzelił do najbliższego, zwalając go na ziemię, i w tym momencie skończyła mu się amunicja. Sięgnął po zapasowy magazynek i zobaczył innego, rosłego Niemca, który kierował w jego stronę swojego Bergmanna. Teraz wszystko rozegrało się błyskawicznie, w ułamkach sekundy. Długi skok kanoniera Gąski,
straszliwy cios łopaty, Niemiec złamał się nagle i runął na ziemię wypuszczając z rąk pistolet maszynowy. Za przykładem Gąski poszli pozostali kanonierzy. Kolbami, bagnetami, wyciorami, czym kto mógł, atakowałi wybiegających z lasu hitlerowców. Trzech powalili na ziemię, a reszta, chcąc uniknąć ciosów rozjuszonych Polaków, umykała między pnie sosen. Ochłonąwszy z paniki, jaka na moment opanowała jego umysł, Zawadzki załadował nowy magazynek, wyskoczył zza tarczy i ukrywszy się za grubym pniem rozglądał się po lesie. Posłał jeszcze kilka krótkich serii za umykającymi cieniami, ale po chwili nie było już do kogo strzelać. W tym momencie od strony szosy przybyła niespodziewana odsiecz. To pluton zwiadowców z baterii dowodzenia sztabu brygady z porucznikiem Segalem na czele pędził ratować zagrożoną baterię. Zwiadowcy przeskoczyli stanowiska ogniowe artylerii i pobiegli przed siebie, prosto na wyłaniającą się nagle hitlerowską tyralierę. Niemcy zaskoczeni impetem ataku ostrzelali Polaków z broni ręcznej i zaczęli wycofywać się w stronę lasu. Biegnący wciąż na czele porucznik Segal został trafiony i padł twarzą w mokrą ziemię. Dwóch innych zostało rannych, reszta biegła jednak dalej, aż wsiąkła między smukłymi pniami sosen. Walka dobiegała końca. Umilkła artyleria, jedynie w głębi lasu wybuchała od czasu do czasu gwałtowna strzelanina. Opadało napięcie. Zniesiono z przedpola rannych i ciało martwego porucznika Segala. Później nadeszły wieści od pozostałych baterii. Atak hitlerowców odparto, spalono kilka czołgów, ale poniesiono straty. Poległ zastępca dowódcy dywizji do spraw polityczno-wychowawczych, młody człowiek o dziecięcej twarzy, podporucznik Jerzy Curuś, kilku dowódców plutonów i kompanii — kapitan Pisarew, podporucznicy Dołganin i Masnikow, oraz kilku podoficerów i kanonierów. Niewielu natomiast odniosło rany, co najwymowniej świadczy o zaciętości walki. Nie było czasu na dzielenie się wrażeniami. Silna grupa hitlerowców, dysponująca kilkunastoma czołgami i transporterami, została wprawdzie pobita, tracąc około 200 żołnierzy, lada moment mógł jednak nastąpić kolejny atak. W pośpiechu uzupełniano więc amunicję, ulepszano i na nowo maskowano stanowiska, grzebano poległych. Dla wzmocnienia obrony dowódca brygady wysłał na linię wszystkich zbędnych funkcyjnych, wszelką posiadaną broń maszynową i ręczną. O przerwanym śniadaniu jakoś zupełnie zapomniano. Minęła godzina, później druga, a hitlerowcy nie pojawili się. Po południu dowódca brygady doszedł do wniosku, że pozostawanie na dotychczasowych stanowiskach jest zbyt niebezpieczne i rozkazał pułkowi natychmiastowy wymarsz do pobliskiego Łobezu. Pierwsza bateria rozmieściła się na południowym skraju miasteczka. Znowu kopano stanowiska i maskowano działa. Pozostałe baterie zajęły pozycje na wschodnim i północnym skraju Łobezu oraz wzdłuż nasypu drogowego i kolejowego, biegnącego do wsi Bonin. Na najwyższycli budynkach usadowili się obserwatorzy. Pozostała część dnia minęła względnie spokojnie, jeśli nie liczyć kilku fałszywych alarmów. Większa awantura rozpoczęła się dopiero przed wieczorem, kiedy wstająca mgła uniemożliwiła obserwację. Niemcy podeszli skrycie pod stanowiska 6 baterii, na północ od miasteczka, z zamiarem przekroczenia nasypu drogowo-kolejowego. Grupa była dość liczna, oceniano ją na 150 żołnierzy. Powitani ogniem cekaemów i pistoletów maszynowych, ponosząc ciężkie straty, hitlerowcy wycofali się. 1 bateria w walkach tych nie brała udziału. Nadchodziła noc z 6 na 7 marca. Wyczerpani całodzienną walką kanonierzy nie mogli nawet myśleć o wypoczynku. Wykorzystując ciemności nocy hitlerowscy usiłowali przenikać przez polskie pozycje, atakowali z różnych stron. Artylerzyści czuwali bez przerwy, kontrolowali szosę z południa, ostrzeliwali z pistoletów maszynowych Niemców na przedpolu. Niemal całą noc szybowały w górę rakiety oświetlające. Dopiero o świcie zapanował spokój; widać hitlerowcy uznali, iż rejon Łobezu jest nie do przebycia. Kanonierzy padali z nóg, w związku z tym dowódcy baterii postanowili wyznaczyć dyżury przy działach, a reszcie umożliwić choćby krótki wypoczynek. Ale znów nic z tego nie wyszło. — Zbierajcie się, zmieniamy miejsce postoju! — zakomunikował baterii szef sztabu dywnzjonu, kapitan Starowojłow. Wyruszyli z Łobezu w południe 8 marca i zachowując maksymalną ostrożność, ubezpieczywszy się od czoła i skrzydeł, pojechali na zachód. Po dwóch godzinach marszu na resztkach paliwa osiągnęli wieś Radowo Wielkie. Nowy rejon nie różnił się niczym od poprzedniego. Wieś od południa i zachodu otaczały lasy, w których roiło się od hitlerowców. Zamiast wypoczynku kanonierzy znowu chwycili za łopaty i kilofy, ale tym razem nikt nie narzekał. Doświadczenia ubiegłych dni wykazały, że dobry okop to osłona przed pociskami, to szansa przeżycia. Z nastaniem ciemności, podobnie jak poprzednio, wszystko zaczęło się od nowa. Wypatrywanie nieprzyjaciela, strzelanie rakiet, których zapasy niebezpiecznie malały. Nie można było sobie pozwolić na chwilę nieuwagi, gdyż esesmani w pojedynkę podkradali się pod pozycje baterii, przenikali do wsi. Nad
ranem obrzucili granatami ręcznymi budynek zajęty przez łącznościowców. Nie lepiej wiodło się 48 pułkowi, który zajął pozycje w pobliskiej wsi Pogorzelica. Tymczasem 45 pułk artylerii walczył nadal w rejonie Reska, wspierając pododdziały 597 pułku piechoty 207 dywizji. Był to szczególnie niebezpieczny rejon. Lasy rosnące wzdłuż Regi ciągnęły się daleko na północ, nic więc dziwnego, że właśnie tędy usiłowały się przedrzeć do rejonu Trzebiatowa te wszystkie oddziały, którym udało się ujść z kotła. 7 marca hitlerowcy trzykrotnie atakowali baterie 2 dywizjonu i trzykrotnie zostali odparci. Wzięto przy tym 18 jeńców. 8 marca o świcie dwie dwustuosobowe grupy zaatakowały pozycje 5 i 6 baterii, inna zaś, nie mniej liczna, uderzyła na sztab pułku. Po krwawej walce Niemcy wdarli się na stanowiska ogniowe baterii i zdobyli działa. W czasie tych zmagań okrył się chwałą oficer ogniowy 5 baterii, podporucznik Konstanty Biełyszew, który mimo odniesionej rany zastąpił poległą obsługę cekaemu i do ostatniej chwili swego życia odpierał nacierających hitlerowców. Kiedy minęło oszołomienie wywołane niespodziewanym atakiem, kanonierzy 2 dywizjonu zaatakowali wroga i odbili uszkodzone działa. Sytuacja pułku stawała się coraz trudniejsza. W czasie walk uległa zniszczeniu część samochodów, zaś z powodu przecięcia dróg przez wycofujących się hitlerowców ustał dowóz materiałów pędnych i żywności. Była to zresztą bolączka ogólna, kanonierzy 43 pułku chleba nie widzieli od kilku dni, żywili się zapasami, jakie udało się znaleźć na miejscu. Dziewiątego marca brygada otrzymała rozkaz przegrupowania się na zachód od Gryfic, jednak z braku benzyny nie była go w stanie wykonać. Tymczasem na froncie zaszły poważne zmiany. 1 armia WP od dwóch dni toczyła walki o Kołobrzeg, zaś oddziały 2 Frontu Białoruskiego wraz z 1 armią pancerną gwardii nacierały na wschód, w celu rozbicia nieprzyjaciela w rejonie Gdyni i Gdańska. Na zachód od Kołobrzegu, w rejonie Trzebiatów — Gryfice, przyparte zostało do morza poważne zgrupowanie wojsk hitlerowskich. W jego składzie znalazła się część jednostek z trzech dywizji piechoty i dwóch dywizji pancernych. Zgrupowanie to atakowane przez wojska radzieckie od wschodu, południa i zachodu rozpoczęło ewakuację części swoich sił drogą morską. Aby temu przeszkodzić, trzy korpusy piechoty ze składu 3 armii uderzeniowej, w tym 7 korpus armijny, w którego składzie walczyła 6 brygada, otrzymały rozkaz rozbicia tego zgrupowania, a przynajmniej przeszkodzenia w jego ewakuacji. Dziesiątego marca, kiedy artylerzyści bezskutecznie oczekiwali na benzynę, jednostki 7 korpusu przystąpiły do zdecydowanych działań, spychając nieprzyjaciela w stronę morza. Otoczeni hitlerowcy zaatakowali wówczas napierające od zachodu oddziały radzieckiej kawalerii i zmusili je do odwrotu. W tej sytuacji 7 korpus armijny skierowano na pomoc kawalerzystom. Dowódca korpusu ponaglał więc polskich artylerzystów: pośpieszcie się, jesteście potrzebni tutaj, na północ od Gryfic! Jedenastego marca o świcie Niemcy ponownie uderzyli na zachód, a jednocześnie z rejonu Dziwnówka wyszedł niemiecki atak na broniącą się tutaj 171 dywizję piechoty. Mimo zaciętej obrony radzieckich piechurów Niemcom udało sią opanować korytarz, którym zaczęli ewakuację swoich oddziałów na Wolin. Tegoż właśnie 11 marca do wymęczonych do granic wytrzymałości pułków 6 brygady dotarły wreszcie transporty z benzyną, amunicją i żywnością. Można było rozpocząć zaplanowany marsz. Borykając się z wieloma trudnościami, przez Resko, Płoty i Gryfice, kolumna 43 pułku dotarła do Cerkwicy z zadaniem osłony więzła dróg w tej miejscowości. Walki na zachód od Trzebiatowa trwały jeszcze dwa dni. Uczestniczył w nich tylko 45 pułk artylerii, wspierając 12 marca 364 dywizję piechoty. Bateria Zawadzkiego mogła nareszcie pomyśleć o odpoczynku i remoncie mocno sfatygowanych samochodów. Na Szczecin W okresie gdy 6 brygada toczyła wyczerpująca walki z nieprzyjacielem uchodzącym z kotła, kanonierzy 7 i 8 brygady przygotowywali się do równie ciężkich zmagań. W składzie 47 armii mieli brać udział w likwidacji niemieckiego przyczółka nad Odrą, w rejonie Gryfino — Dąbie. Najpierw był domarsz do nowego rejonu działań. Sztab Frontu zrobił tym razem wyjątek: 7 brygadzie przydzielono 50 samochodów ciężarowych, mających dostarczyć działa na stanowiska ogniowe. Bez większych przeszkód przebyto więc trasę Suliszewo, Choszczno, Warszyn, Płońsko, Przelewice, Kosin, Mechowo, Pyrzyce i zajęto pozycje w rejonie Wysokiej Gryfińskiej i Chlebowa. Artyleria miała wspierać 125 korpus armijny, natomiast 1 brygada moździerzy, dowodzona przez pułkownika Wasyla Juryna, którą czasowo podporządkowano dowódcy drugiej dywizji, 260 dywizję piechoty 77 korpusu armijnego.
Szykowało się nowe natarcie, którego celem była ostateczna likwidacja niemieckiego przyczółka na zachodnim brzegu Odry. Aby oszczędzić kanonierom pracy przy ryciu ziemi, postanowiono, że artylerzyści korzystać będą z punktów obserwacyjnych dowódców wspieranych jednostek. Jedynie dla generała Nesterowicza wybudować miano, jak zwykle, punkt obserwacyjny. Ale i tak pracy było wiele. Należało okopać ciężkie działa, wyryć schrony dla samochodów, nawiązać łączność radiową i przewodową ze wspieranymi jednostkami. Doskonale spisywali się artylerzyści 7 brygady, ale w 8, dla której nadchodzące działania miały być chrztem bojowym, nie wszystko wychodziło najlepiej. Z dróg można było korzystać jedynie nocą, a kierowcy 8 brygady z trudem radzili sobie z ciągnikami i działami ważącymi przeszło 7 ton. Podczas gdy 7 brygada w ciągu 8 marca zdążyła się okopać i wstrzelać, 8 dopiero w nocy z 8 na 9 marca zdołała przegrupować się do nakazanych rejonów i zwieźć na miejsce zapasy amunicji. Nie zdążono natomiast rozpoznać celów ani opracować danych do strzelania. Musiano ostatecznie wykorzystać obliczenia wykonane przez artylerzystów 125 korpusu, którzy chętnie udzielali pomocy sojusznikom. Dziewiętnastego marca rozpoczęło się artyleryjskie przygotowanie natarcia. W 7 brygadzie poszło wszystko sprawnie. Ogień haubic zniszczył wskazane cele na pierwszej linii, następnie nawiązano skuteczny pojedynek z artylerią przeciwnika. Znacznie gorzej wiodło się artylerzystom z ósmej. Zaszokowani nową sytuacją, trochę stremowani, nie mogli poradzić sobie z wciąż szwankującą łącznością przewodową i radiową, bez której nie ma mowy o prowadzeniu ognia. Zdarzały się więc zbyt długie przerwy w strzelaniu, celność także nie była najlepsza. Ostatecznie jednak wystrzelono 400 pocisków na cele położone w głębi obrony nieprzyjaciela i choć nie wszystkie były celne, odpowiedni efekt psychologiczny wywarły. Po zakończeniu artyleryjskiego przygotowania ruszyła do natarcia radziecka piechota. Mimo niesłychanie silnego oporu wroga opanowano pierwszą linię, następnie wdzierano się w głąb obrony. Pod koniec dnia piechurom udało się zająć wsie Chlebowo i Stare Brynki. Ponieważ piechota stale posuwała się do przodu, artylerzyści również musieli przesunąć się bliżej linii frontu. O świcie 10 marca artyleria znów rozpoczęła 30-minutowy koncert. Znów po 400 pocisków z każdej brygady poszybowało na pozycje wroga. I wtedy wydarzyła się rzecz nieoczekiwana — hitlerowcy rozpoczęli kontratak znacznymi siłami, wspartymi przez liczne czołgi. Nikt nie spodziewał się takiego rozwoju sytuacji, nie przypuszczano nawet, by Niemcy w tym rejonie byli jeszcze zdolni do prowadzenia działań zaczepnych. Radziecka piechota z najwyższym trudem odpierała kontrataki, wreszcie zaczęła wracać na pozycje wyjściowe. Zagrożony został między innymi punkt obserwacyjny dowódcy dywizji. Generał Nesterowicz przez cały czas zachowywał zimną krew i wycofał się dopiero wówczas, gdy nieprzyjaciel znajdował się 300 metrów od punktu obserwacyjnego, i to na kategoryczny rozkaz dowódcy korpusu. Przechodząc obok stanowisk ogniowych 8 brygady, nie zważając na trwający ostrzał artylerii nieprzyjaciela, wezwał do siebie znajdujących się w pobliżu oficerów i kanonierów. — Artylerzyści! — zwrócił się do nich. — Zabraniam wycofywania się. Walczyć bronią ręczną i maszynową, granatami i kolbami. Polacy nie cofają się. Śmierć albo zwycięstwo! Rozkazu generała wysłuchano w milczeniu. Kanonierzy szykowali się do walki wręcz. Na szczęście do tego nie doszło. Piechurzy 60 dywizji piechoty, choć mocno przerzedzeni we wcześniejszych walkach, odparli wszystkie kontrataki wroga. W tej trudnej sytuacji artylerzyści 8 brygady spisywali się doskonale, przyczyniając się walnie do powstrzymania napierającego nieprzyjaciela. Kiedy Niemcy podchodzili już do folwarku Brudzewo, wszystkie działa brygady ześrodkowały tam swój ogień. Potężne wybuchy ciężkich granatów stworzyły zaporę nie do przebycia! Niemcy za pomocą baterii dźwiękowych namierzyli widać stanowiska ogniowe 8 brygady, bo oto spadła na nie nagle nawała pocisków z ciężkich dział strzelającycłi zza Odry. Większość z nich uderzyła wprawdzie w otwarte pole za polskimi bateriami, niektóre jednak rozerwały się w bezpośrednim sąsiedztwie okopanych dział. Zginął na miejscu dowódca 1 baterii, porucznik Borys Pisarew, i kilku kanonierów, kilku dowódców innych baterii i dywizjonów oraz kilkunastu kanonierów odniosło rany. Łączność telefoniczna została przerwana. Po zakończonym ostrzale zajęto się natychmiast rannymi, a łącznościowcy pobiegli na przedpole naprawiać uszkodzone linie. Działa na szczęście nie zostały uszkodzone, toteż kiedy ruszył kolejny kontratak wsparty dziesięcioma czołgami, artylerzyści byli znowu gotowi do walki. Na sygnał z pierwszej linii potężna nawała ogniowa zwaliła się na Niemców. Rezultaty ognia przeszły wszelkie oczekiwania. Sześć spośród dziesięciu czołgów stanęło w płomieniach, reszta w popłochu wycofywała się. Ciężkie straty poniosła także hitlerowska piechota. Ale Niemcy nie dawali za wygraną. Zdecydowani byli utrzymać za wszelką cenę przyczółek na wschodnim brzegu Odry, przyczółek, który od kilku dni wzmacniali nowymi siłami (broniła się tutaj 1 dywizja piechoty morskiej, 4 dywizja pancerna i wiele jednostek specjalnych). Znów poszedł kontratak jeszcze silniejszy od poprzedniego. Teraz ponosząc ogromne straty hitlerowcy posunęli się do przodu o
jakieś 300 metrów. Wprawdzie musiał opuścić swój punkt obserwacyjny dowódca 8 brygady, pułkownik Szczadrin, ale stanowiska ogniowe pozostały na miejscu. I choć następne dni miały okazać się jeszcze cięższe, tegoż właśnie 10 marca kanonierzy 8 brygady przeistoczyli się z żółtodziobów w wytrawnych żołnierzy, znających swoją siłę i możliwości. Stopniowo udoskonalano środki łączności, działa wstrzeliwały się idealnie w teren, a w krytycznych momentach nawet armatohaubice ustawiano do prowadzenia ognia na wprost, szczególnie skutecznego w czasie hitlerowskich kontrataków. Nacisk nieprzyjaciela trwał przez następne cztery dni. 12 marca Niemcy uderzyli dwukrotnie w ciągu dnia, a potem ponawiali próby pokonania Rosjan i Polaków jeszcze trzykrotnie. W wyniku tych zmagań, okupionych ogromnymi stratami, udało się im posunąć do przodu o 150—200 metrów. Stanowiska ogniowe obu brygad znalazły się bardzo blisko pierwszych linii, lecz postanowiono ich nie zmieniać. 13 marca wróg kontratakował czterokrotnie, a w nocy z 13 na 14, między godziną 23.45 a 0.15, po artyleryjskim przygotowaniu ataku ruszyły do natarcia dwa bataliony wsparte czołgami i posunęły się do przodu jakieś 300 metrów. W końcu jednak radziecko-polski pierścień obrony okazał się zbyt trudny do przełamania i ten kontratak także wygasł. Kanonierzy tymczasem twardo trwali na stanowiskach. Od wielu dni nie mieli możliwości wymycia się, zmiany bielizny, większość przez te dni nie zdejmowała płaszczy i butów. Mimo iż zmęczeni, niepewni jutra, trwający w ciągłym napięciu, z każdym dniem walczyli coraz lepiej. To już były stare wygi oswojone z frontem. Nie załamali sią nawet, gdy hitlerowcy rzucili na pole walki samoloty myśliwskie, przystosowane do działań szturmowych, a gdzieś z Zatoki Szczecińskiej wszczęli ostrzał stanowisk obu brygad przez najcięższe działa okrętowe. Dobrze okopane baterie przetrwały i ten atak. Czternastego marca powróciła do składu dywizji 6 brygada artylerii lekkiej i ponownie podporządkowano jej 1 brygadą moździerzy. Dowództwo Frontu przygotowywało działania mające na celu ostateczną likwidację dokuczliwego przyczółka osłaniającego Szczecin. Kiedy 14 marca 1 bateria 43 pułku wyruszyła na trasę, na drogach nie było już śniegu. Silny wiatr gnał znad morza niskie, ołowiane chmury, a więc pogoda była „nielotna”, i właśnie dlatego pułkownik Aguriewski zezwolił na przemarsz pułkowych kolumn w ciągu dnia. W miarę jak oddalali się na południe, zwarta opona chmur zaczęła się rwać, chwilami wyglądało nawet słońce. Zawadzki jechał na czele pułkowej kolumny i zdenerwowany nieco obserwował niebo. Trasa marszu biegła blisko frontu, przez Gryfice, Płoty, Nowogard, Pyrzyce i Gardno, i trzeba było zachować wyjątkową ostrożność. Obawy były jednak zbyteczne. W godzinach popołudniowych nie niepokojeni przez lotnictwo dotarli do rejonu Gardna, skąd skierowano ich do wsi Wysoka Gryfińska, w której mieściło się stanowisko dowodzenia 216 pułku piechoty 76 dywizji. Tutaj wskazano baterii drogę do stanowiska dowodzenia 3 batalionu tegoż pułku, który mieli wspierać swoim ogniem. Dowódca bataliomi, chudy major z płową czupryną wyglądającą spod uszanki, ucieszył się bardzo z przybycia dział. — Nowikow Sergiusz Wasiliewicz — przedstawił się. — Wot, eto choroszo! Osiem armat i w dodatku sojusznicy. Tylko samochody natychmiast do tyłu. Narobiły tu szumu i za chwilę może być źle. Fryce czuwają! — Jak w takim razie podciągniemy działa na pozycje? — zaniepokoił się Zawadzki. — Nie martwcie się, dam tylu żołnierzy, ilu będzie potrzeba. Na rękach działa zaniosą. Takie wsparcie! I okopać się pomogą. Wszystko istotnie poszło bardzo składnie. Dowódoa batalionu — jak się okazało — stary frontowy wyga, pomagał w rozmieszczeniu dział, wskazując takie miejsca, z których niewidoczne dla wroga miały dogodne pole ostrzału. Polscy kanonierzy i radzieccy piechurzy dogadali się szybko i wspólnie przygutowywali stanowiska. Dla dowódcy dywizjonu i obydwu dowódców baterii wybudowano nawet solidne i wygodne schrony bojowe. Spory ruch na przedpolu wywołany przybyciem dział nie uszedł uwagi hitlerowców, szczęściem zmierzchało i stąd nękający ogień niemieckich moździerzy nie był celny. Całą noc trwała wytężona praca, całą też noc niepokoił hitlerowców warkot wozów dowożących amunicję do dział. Przywieziono tego sporo, prawie dwie jednostki ognia na działo. Strat nie poniesiono żadnych, mimo nękającego ognia hitlerowskich moździerzy. Umiejscowiono za to ich stanowiska ogniowe. O świcie działo z baterii Zawadzkiego wstrzelało repery, a oficerowie ogniowi dywizjonu opracowali na tej podstawie dane do prowadzenia ognia. Uzgodniono wreszcie, że bateria Zawadzkiego po wykonaniu planowych ogni we wstępnej fazie artyleryjskiego przygotowania ataku przystąpi do strzelania na wprost według wskazówek piechoty. Pierwszy raz miano się posługiwać wyłącznie łącznością radiową — każda bateria otrzymała po dwie radiostacje typu A7A — łączność przewodową zatrzymał tylko dowódca
dywizjonu, który przed świtem przybył na stanowiska ogniowe 1 baterii. — Powinno się tym razem udać. — Major Anisimow był pełen optymizmu — Na niewielkim odcinku zgrupowano ogromną masę artylerii. Prócz nas ściągnięto tutaj trzy inne dywizje artylerii przełamania. Słyszałem także, że dowódca Frontu uruchomi całe lotnictwo bombowe i większść szturmowego. Tylko ich patrzeć. Istotnie. Kiedy dzień wstał na dobre, pokazały się na niebie liczne eskadry szturmowych Iłów. Z punktów obserwacyjnych widać było doskonale, jak okładały hitlerowską linię obrony bombami, pociskami rakietowymi, siekły ogniem z broni pokładowej. Na głębokie tyły sunęły eskadry „peszek”. Jeszcze samoloty wisiały na niebie, kiedy radiostacje podały oczekiwany z niecierpliwością sygnał i na całej długości frontu plunęły ogniem setki dział. Odgłosy poszczególnych wystrzałów gubiły się w łoskocie ciężkich dział, moździerzy, dział pancernych i czołgowych, artylerii rakietowej. W przygotowaniu artyleryjskim o takim natężeniu bateria Zawadzkiego jeszcze nie uczestniczyła. Po trzydziestu minutach wytężonej pracy ogień przerwano. Nad okopami radzieckimi rozbłysły zielone rakiety, piechota ruszyła do natarcia. Mimo takiej masy pocisków, jaką wystrzelono na niemieckie pozycje, ożyły tam nagle gniazda karabinów maszynowych, ujawniły się działa pancerne, o obecności których nic dotąd nie wiedziano. Tymi właśnie celami „zaopiekowała się” bateria Zawadzkiego. — Przeciwpancernym ładuj! Ognia! Kozłowski szybko rozprawił się z działem pancernym — uszkodzone umykało do tyłu — a chorąży Nerka polował na hamujące natarcie stanowiska cekaemów. Kilkoma strzałami zniszczył jedno, inne — widać dobrze okopane — zdawało się być zupełnie odporne na pociski Po piątym bezskutecznym strzale Nerka sam zasiadł za przyrządami celowniczymi. Z chaosu wybuchów i wystrzałów z trudem wyłowił błyski strzelającego wciąż cekaemu, umieścił je starannie w nitkach celownika, odpalił i cekaem umilkł. Tymczasem piechota dopadła wreszcie okopów wroga, pistoletami maszynowymi i granatami tłumiąc resztki oporu. Tyraliery ruszyły dalej. Opanowano ruiny Brudzewa, o które tak zażarcie walczono w ciągu poprzednich dni. Niemcy bronili się rozpaczliwie, ale nie byli w stanie powstrzymać nacierających. Nie pomogło też wprowadzenie do walki czołgów. Tymi zajęła się artyleria strzelająca na wprost. Dzięki dobrze zorganizowanej łączności współpraca z pierwszą linią była owocna, piechurzy wskazywali cele, a artyleria niszczyła je. Nowe rozkazy. Armaty przenoszą ogień w głąb hitlerowskiej obrony, tworząc wał ogniowy osłaniający nacierających. Radzieccy piechurzy wdzierają się do Chlebowa. Dochodzi do walki wręcz. Opór hitlerowców wzrasta. Ożywa liczna artyleria niemiecka z wschodniego i zachodniego brzegu Odry. Pociski coraz częściej wybuchają w pobliżu polskich dział, ale te, świetnie okopane w ciągu nocy, są celami trudnymi do zniszczenia. Minęły dwie godziny walki. Kanonierzy są zlani potem, od nieustannego wysiłku mdleją im ręce. Nagle na niebie pojawiają się hitlerowskie samoloty. Focke Wulfy z lotu nurkowego atakują stanowiska ogniowe baterii. Wyją pociski lotniczych działek i kaemów. Kanonierzy umykają do zbawczych okopów, chronią się za działami. W pobliżu wybuchają bomby, na głowy sypie sią ziemia. Cztery samoloty stromą świecą wyskakują w górę, zawracają. — Lotnik kryj się! — krzyczy któryś z kanonierów. Znów wybuchy bomb, syk odłamków, krzyk ludzi, wreszcie samoloty odlatują. Zawadzki z Nerką i Kozłowskim biegają od działa do działa. Żadna z armat nie uszkodzona, jest natomiast jeden zabity z obsługi trzeciego działa. A zdawało się przed chwilą, że nikt z tej opresji nie wyniesie całej głowy. Ze schronu wybiegł major Anisimow. Jest zdziwiony, że bateria ocalała. Piechurzy tymczasem opanowali Chlebowo i wolno posuwają się dalej. Major zarządza wstrzymanie ognia. — Zaraz nadejdą samochody. Zmieniamy stanowiska. Skrzynie po pociskach pozostawić na miejscu pod opieką jednego kanoniera. Owe puste skrzynie, tzw. tara, były jedną z plag gnębiących artylerzystow. Z każdej z nich trzeba było skrupulatnie się rozliczyć, a w przypadku uszkodzenia pisało się raporty wyjaśniające. A wszystko po to, aby używać ich kilka razy, gdyż produkcja opakowań była czasochłonna i zużywało się na nią sporo materiału, co w warunkach toczącej się wojny było nie bez znaczenia. Na stanowiskach ogniowych znów rozpoczęła sią pracowita krzątanina. Choć wokół wybuchały niemieckie granaty, a zza pleców strzelały ciągle ciężkie działa, wiodąc pojedynek z artylerią nieprzyjaciela, kanonierzy mocowali swoją broń do samochodów i ruszali w drogę. Na zachód od Chlebowa, w pobliżu linii frontu, zatrzymali się i znów pod ogniem broni maszynowej i moździerzy okopywali i maskowali działa. Szczęściem trafili na fragmenty niemieckich rowów, więc mieli trochę mniej rycia w mokrej ziemi. Z nastaniem ciemności walka z wolna wygasała. Miało się później okazać, że hitlerowcy w ciągu tej
nocy przeprawili na wschodni brzeg Odry nową dywizję SS. Ze strony radzieckiej do kolejnego dnia działań przygotowywano się z największą starannością. Dowożono pociski, amunicję strzelecką, żywność. Organizowano współdziałanie piechoty z artylerią i czołgami. Kanonierzy 1 baterii noc spędzili — jak zwykle — z łopatami i kilofami w ręku. Stanowiska ogniowe dział połączyli wygodnymi rowami, wyryli wnęki na zapasy amunicji, a całość robót ziemnych starannie zamaskowali. Dla dowódcy baterii wyremontowali i ulepszyli poniemiecką ziemiankę. Przy tym wszystkim prace prowadzono na dwie zmiany, więc Zawadzki zdążył z wieczora pospać parę godzin. Zbudzono go dobrze po północy, kiedy w rejonie baterii pojawił się dowodzący piechotą major Sergiusz Nowikow. — Jak żyjecie, sojusznicy? Nie trzeba wam jakiej pomocy? — Witajcie, towarzyszu majorze. Radzimy sobie sami, i to nawet nieźle. Wasi piechurzy i tak mają pełne ręce roboty. — Urządziliście się luksusowo — stwierdził z uznaniem, kiedy rozejrzał się dokoła. — Duże macie straty? Widziałem, w jakich byliście opałach, gdy was dopadły samoloty. — Mamy jednego zabitego — odparł Zawadzki. — Szczęściarz z was, poruczniku. Ja mam dziesięciu poległych i dwudziestu kilku rannych — major westchnął i dumał przez chwilę. — Ilu jeszcze porządnych ludzi odda życie, zanim skończy się ta przeklęta wojna... — podjął przygasłym głosem. — Ale nie pora na żale. Przyszedłem, aby was ostrzec. Z wieczora posłałem zwiadowców pod hitlerowskie pozycje. Fryce szykują jakąś niespodziankę. Zgrupowali w lesie czołgi i działa pancerne, o tutaj — pokazał na mapie. — Meldowałem o tym wyżej. Rano lasek ostrzela wasza ciężka artyleria. Zawiadomiłem także lotnictwo szturmowe. Ale i wy uważajcie... Miłego gościa poczęstowano gorącą herbatą — w schronie znaleźli żelazny piecyk — a plutonowy Balczyński postarał się o coś mocniejszego. Świt zastał baterię całkowicie gotową do walki, choć przygotowanie artyleryjskie zapowiedziano dopiero na 10.30, a atak piechoty na 11.00. Na pierwszej linii panował spokój, z rzadka słychać było pojedyncze serie z broni maszynowej, od czasu do czasu przedpole rozświetały rakiety. Kanonierzy drzemali przy działach. Było już całkiem jasno, gdy na pochmurnym niebie pojawił się niemiecki samolot zwiadowczy. Defilował spokojnie wzdłuż linii frontu, gdy nagle od południa wyskoczyło kilka radzieckich Iłów w towarzystwie myśliwskich Jaków. Szturmowce leciały lotem koszącym, tuż nad ziemią, myśliwce znacznie wyżej. W pewnej chwili dwa Jaki oderwały sią od szyku i pognały za niemieckim zwiadowcą, a Iły przeskoczyły linię frontu i i ostrego skrętu w lewo zaatakowały las widoczny na horyzoncie. Krawędzie natarcia szturmowców zaiskrzyły wystrzałami działek, od ich kadłubów oderwały się obłe kształty bomb. Jeszcze moment i od strony lasu dobiegł huk wybuchów. — Dobierają się czołgom do skóry! — krzyknął podekscytowany Nerka. Samoloty wykonały pełny krąg i ponownie zaatakowały las, skąd szyły niebo świetlne pociski niemieckiej broni przeciwlotniczej. Jeden z Iłów wyskoczył z szyku i ciągnąc za sobą smugę dymu odleciał na południe. Pozostałe zeszły nad cele po raz trzeci i także zniknęły za horyzontem. Nad lasem powoli rosła ogromna chmura dymu. Punktualnie o 10.30 zakołysał ziemią huk setek dział. Dym, rozrywany ściegami „katiusz”, zakrył pole widzenia. 1 bateria odpaliła 80 pocisków na cele w głębi i szykowała się do prowadzenia ognia na wprost. Po półgodzinie kanonada ustała i piechota ruszyła do natarcia. Piechurzy przebyli trzystumetrową przestrzeń dzielącą ich od niemieckich okopów, wdarli się do pierwszego rowu. Zawrzała walka wręcz Niemcy pojedynczo, a później całymi grupami uciekają w stronę lasu, inni podnoszą ręce do góry. Piechota wypada na otwartą przestrzeń i skokami posuwa się do przodu. Kiedy wydawało się, że już nic nie powstrzyma dobrze rozwijającego się natarcia, rozjazgotały się nagle milczące dotąd kaemy, a spomiędzy kikutów drzew wypełzło kilka niemieckich czołgów. Za nimi sunęła cała masa piechoty. Kontratak! Rosjanie zalegli w terenie, dopuścili hitlerowców bliżej i otworzyli gwałtowny ogień. Było jednak oczywiste, że czołgów nie zatrzymają. A te sunęły na wprost, bijąc krótkimi seriami kaemów. — Przeciwpancernym ognia! — krzyknął Zawadzki. Celowniczowie od dłuższej chwili trzymali czołgi wroga w nitkach celowników. Działa odpalały, podskakując po każdym wystrzale, pociski wybuchały tuż obok niemieckich wozów. W końcu jeden z nich stanął w płomieniach. Po chwili strzelały wszystkie trzy baterie. Odezwały się także moździerze 1 brygady, których pociski czyniły straszliwe spustoszenie w liniach kontratakujących. Jeszcze jeden trafiony czołg ugrzązł w leju i pozostałe, manewrując w lewo i w prawo, zaczęły się spiesznie wycofywać. Kanonierzy uwijali się przy działach, pocisk za pociskiem leciał w kierunku cofającego się wroga. Jednocześnie obok stanowisk ogniowych 1 baterii pojawili się kanonierzy baterii dowodzenia z bronią maszynową. Mieli oni
bronić swych dział przed bezpośrednim zagrożeniem. Ich interwencja była jednak zbędna, kontratak hitlerowski załamał się na całej linii. W południe front przesunął się poza zasięg obserwacji ze stanowisk 1 baterii. — Odbój! Nikt nie jest ranny? Okazało się, że nikt nie został nawet draśnięty. Mieli szczęście. Siedemnasty marca 1945 roku. Pogoda znowu pochmurna, walki trwają. Front oddalił się od stanowisk baterii. Słychać tylko odległy pomruk dział. Zawadzki wrócił właśnie ze stanowiska dowodzenia. — Szykować się do drogi. — Co słychać na froncie? Co mówili w sztabie? — Wszystko „po płanu”. Natarcie trwało całą noc, nasi zepchnęli szkopów nad Odrę. Teraz walczą pod Kluczem i Daleszewem, skąd do rzeki tylko jeden krok. A nam zazdroszczą szczęścia. Samoloty, czołgi, działa, a my mamy tylko jednego zabitego. Wczoraj czterdziesty piąty pułk zdrowo oberwał przy odpieraniu kontrataku. Mają zabitych i rannych. — Poczta przyszła? Mówili coś na ten temat? — dopytywał się Nerka. — Pytałem, nie ma. Już prawie miesiąc, jak coś się w poczcie zacięło. Zapomniałem powiedzieć, żegnamy naszego Siergieja Wasiliewicza. Będziemy teraz wspierali 282 pułk piechoty 175 dywizji. A więc do roboty! Bateria dotarła bezdrożami do szlaku biegnącego gdzieś od Wysokiej Gryfińskiej nad Odrę. Wokół ziemia zryta pociskami. Na kanonierach szczególne wrażenie wywarł cypel lasu, z którego atakowały ich hitlerowskie czołgi i który tak intensywnie ostrzeliwała ciężka artyleria i lotnictwo. Nie było tutaj ani jednego całego drzewa, za to pełno wraków zniszczonych czołgów, spalonych samochodów, cała masa trupów. Kiedy minęli las, odsłoniła się przed nimi otwarta przestrzeń. Dopiero gdzieś na horyzoncie widać było kępy drzew i zarośla. Jak wynikało z mapy, biegła tamtędy droga i tor kolejowy, częściowo na nasypie. Dalej już tylko wały przeciwpowodziowe i Odra. Wałów tych i skrawka ziemi za nimi bronili jeszcze Niemcy. Za lasem bateria skręciła na północ, ale w dalszym ciągu trzymała się jego skraju. Artylerzyści obserwowali dymiące ruiny wsi Kluczewko i Klucz. Zawadzki przypuszczał, że właśnie tam zostaną skierowani, ale oficer z 282 pułku rozkazał im zająć stanowiska na skraju lasu. Mieli stąd prowadzić ogień pośredni na cele wskazane przez piechotę. A więc potraktowano ich ulgowo. Wyznaczywszy działom stanowiska ogniowe, Zawadzki poszedł wraz z oficerem radzieckim na przednią linię, tam bowiem mieściło się stanowisko dowodzenia wspieranego pułku. Umieszczono je sprytnie w przepuście nasypu kolejowego, na którego szczycie wybudowano punkt obserwacyjny. Był stąd rozległy widok na wezbrane wody Odry i jej zachodni brzeg. Widać też było znaczny odcinek brzegu wschodniego, aż, hen, na południe, gdzie, jak informowali towarzysze radzieccy, rozmieściły się niektóre baterie 7 i 8 brygady, mające ostrzeliwać ogniem na wprost lustro rzeki i jej zachodni brzeg. — Ale mają używanie, teraz dopiero odkują się na szkopach! Niemcy istotnie znaleźli się w rozpaczliwej sytuacji. Właściwie jedynym ratunkiem dla stłoczonych wzdłuż brzegu wojsk była przeprawa na zachodni brzeg, ale ten znajdował sią pod wielowarstwowym ogniem radzieckich dział, toteż mogło się to udać tylko nielicznym. Desperacka obrona wąskiego nadbrzeżnego pasa nie mogła zresztą trwać długo. Wycofywali się więc Niemcy na północ, na kurczący się przyczółek w Dąbiu, gdzie zresztą oddziały 61 armii toczyły już walki uliczne. Po powrocie z punktu obserwacyjnego zastał Zawadzki baterie częściowo okopane. Chłopcy trudzili się właśnie nad budową ziemianek — nie wiedzieli przecież, jak długo będą tutaj stali. Przez następne dwa dni na ich odcinku nie działo się nic szczególnego. Kilkakrotnie tylko, na żądanie piechoty, ostrzeliwali brzeg Odry, sami jednak nie byli niepokojeni. Natomiast dla artylerzystów 7 i 8 brygady były to wielkie dni. Cały czas trzymali pod ogniem lustro wezbranej rzeki, a od 18 marca z rejonu wsi Żydowce ostrzeliwali most przez Odrę, przedmoście na zachodnim brzegu i skrajne zabudowania Szczecina. Hitlerowcy podejmowali próby neutralizacji ciężkich dział za pomocą lotnictwa, artylerii ciężkiej i okrętowej, ale Polacy byli dobrze okopani i żaden z pocisków nie trafił bezpośrednio. Tego samego dnia, czyli 18 marca, dowództwo radzieckie postanowiło zniszczyć stację kolejową w Szczecinie i w ten sposób uniemożliwić hitlerowcom ewakuację przeprawionych przez Odrę wojsk na głębokie tyły. Zadanie to powierzono armatohaubicom 8 brygady. Wystarczyło 200 celnie wystrzelonych pocisków, by stacja kolejowa przestała istnieć. Dziewiętnastego i dwudziestego marca walki o niemieckie przyczółki na wschodnim brzegu Odry weszły w ostatnią fazę. Po ciężkich zmaganiach opanowano Gryfino i zdobyto ostatnie zabudowania Dąbia. Wojska radzieckie całością sił wyszły nad Odrę. Nieprzyjaciel stracił na przyczółku ponad 40 tysięcy
zabitych i 12 tysięcy wziętych do niewoli. Łupem zwycięskich wojsk padło 126 czołgów i dział pancernych, 200 dział i wiele innego sprzętu. Niemały wkład w zwycięstwo wnieśli artylerzyści 2 dywizji artylerii. Mimo braku doświadczenia bojowego walczyli nie gorzej od radzieckich towarzyszy broni. Dwukrotnie wymieniani byli w rozkazach Naczelnego Dowódcy Armii Radzieckiej, co w owym czasie miało bardzo wysoką rangę. Od Nysy do Budziszyna Dokoła rozpościerał się las. Może trochę inny niż te, w których dotąd stacjonowali — zamiast sosen rosły w nim świerki, był bardziej okazały i wiosenny — ale w końcu był to znów las, kryjówka przed okiem lotnika, dom, do którego przywykli, dostarczający igliwia na podściółkę, osłaniający od wiatrów. Z chrzęstem przerzucanej ziemi, stukotem kilofów i zgrzytem pił mieszał się gwar rozmów. Kanonierzy 1 baterii budowali stanowiska ogniowe w lasach na północ od Zawoni, małej wioski w pobliżu Trzebnicy. Lufy dział skierowane na południowy zachód wskazywały odległy o 20 kilometrów Wrocław, wielkie miasto okrążone ze wszystkich stron przez wojska radzieckie. Trwały tam ciężkie walki i nikt nie miał wątpliwości, że to miasto będzie kolejnym etapem szlaku bojowego baterii. Nie na darmo przecież ściągnięto ich z przeciwległego krańca Polski, spod Szczecina. Wrocław był więc na ustach wszystkich, budził ciekawość i grozę. Ciekawość, bo większość z nich nigdy w życiu nie widziała wielkiego miasta. Do Szczecina nie weszli, tam jeszcze bronili się Niemcy, Poznań ominęli, bo jechali przez Sulęcin, Świebodzin, Wschowę, Rawicz i Żmigród. Grozę, bo we Wrocławiu oczekiwały ich walki uliczne, trudniejsze i bardziej krwawe niż wszystko, z czym zetknęli się do tej pory. W 3 baterii byli kanonierzy, którzy przeszli przez piekło powstania warszawskiego, i opowiadali o okropnościach walk w mieście. Na razie pracowali bez pośpiechu, spokojnie, licząc się z tym, że w każdej chwili może nadejść rozkaz wymarszu i cała robota pójdzie na marne. Wszystko więc było po staremu. Może nie wszystko, gdyż sztab dywizji zaczął raptem wydawać rozkazy. O obowiązkowych godzinach posiłków, o szkoleniu bojowym i tym podobne. Kiedy kwatermistrzostwo zostawało daleko w tyle, kiedy pod ogniem trzeba było dostarczyć bateriom trochę gorącej zupy — choć raz dziennie, kiedy tygodniami brakowało chleba, na temat godzin posiłków sztaby jakoś nie zabierały głosu. Ale skoro teraz piszą na ten temat rozkazy, to żarcia musi być pod dostatkiem. Istotnie. Pierwszego dnia po przybyciu na nowe miejsce postoju zaczęły się dostawy chleba, cukru, „swinoj tuszonki” w ilościach dotąd nie spotykanych, nie widzianych od początku wojowania. Ponadto każdy dywizjon i każda bateria wykorzystały ostatni 600-kilometrowy przemarsz przez świeżo wyzwolone tereny na porobienie zapasów na własną rękę — mało to mijali zdobycznych magazynów? Plutonowy Balczyński nie mógł być gorszy od innych. W dodatku kuchnia polowa zaczęła serwować posiłki smaczne i pożywne, słowem — raj na ziemi! Okopali działa i samochody, zbudowali ziemianki, przespali spokojnie noc, później drugą — nic się nie działo! Za dwa dni Święta Wielkanocne, może spędzą je tutaj? Aby dopełnić obrazu szczęścia, jakie było udziałem dywizji artylerii w tym okresie, należy odnotować jeszcze dwa fakty. 30 marca rozkazano, by przy działach pozostała jedynie niezbędna ochrona, a reszta ma pomaszerować do Zawoni, gdzie oczekuje łaźnia polowa i będzie wymiana bielizny. Szef baterii ma sporządzić wykaz brakujących części umundurowania i oporządzenia. Na dowód, że to prawda, wydano każdemu po kawałku mydła. Jak przed wojną! A 31 marca, na dzień przed świętami, objawiła się nie widziana od tygodni poczta polowa. Niemal każdy z kanonierów otrzymał list od rodziny, niektórzy po dwa i trzy! Sprawy ducha i ciała zostały tym samym zaspokojone. Rozkazy o podjęciu szkolenia bojowego były także wykonywane. Tyle tylko, że szkolenie miało trochę dziwny przebieg. Dowódcy dywizjonów sporządzili plany szkolenia, dowódcy pułków je zatwierdzili. Wszystko regulaminowo i na piśmie. Ale jak tu ćwiczyć z kanonierami działoczyny? Mało się namordowali przez ostatnie dwa miesiące? A więc teoria. Chorąży Nerka pyta na przykład, jaka jest maksymalna odległość przy strzelaniu na wprost. Zapytany odpowiada, że pod Chlebowem do kontratakującycli czołgów strzelano na 600 metrów, ktoś inny zaprzecza — tam było niecałe 500. I już rozpoczyna się dyskusja, a właściwie zbiorowe wspominanie niedawnej przeszłości. Wymyślono nawet ładną nazwę na tego typu szkolenia — nauka na własnych błędach. Dni świąteczne, 1 i 2 kwietnia, były wolne od zajęć. Kanonierzy „byczyli się”, spacerowali po lesie. Dopiero 3 kwietnia przyszedł zakaz opuszczania stanowisk ogniowych, gdyż w lasach pojawili się hitlerowcy, którzy wyrwali się z okrążonego Wrocławia. W rejonie zakwaterowania 8 brygady doszło nawet