ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 248 432
  • Obserwuję984
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 303 148

Bitwa na krótkich falach

Dodano: 9 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 9 lata temu
Rozmiar :398.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Bitwa na krótkich falach.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK S Seria ŻÓŁTY TYGRYS
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 9 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 37 stron)

Tadeusz Dytko BITWA NA KRÓTKICH FALACH Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1989 Okładkę projektował: Grzegorz Niewczas Redaktor: Wanda Włoszczak Redaktor techniczny: Anna Lasocka Korektor: Krystyna Stachowiak

ŚLADY W BESKIDACH Tego dnia była wyjątkowo zmęczona. Wcześniej wyszła z redakcji i pobiegła wprost do metra. Wysiadła na trzecim przystanku, w pobliskim sklepie zrobiła zakupy, miała jeszcze wstąpić do przyjaciółki, ale tknięta jakimś przeczuciem zrezygnowała. Poszła do domu. Na podwórku kamienicy, pamiętającej początek wieku, wpadła na listonosza. — Dzień dobry, pani Aleksandro — powiedział i z dużej torby wyjął białą, mocno ostemplowaną kopertę. — Proszę, to dla pani. Poznała nadawcę. Krótki uśmiech rozjaśnił jej twarz. — To z Polski — rzekła. — Od moich przyjaciół. Prawdziwych przyjaciół — dodała. Nerwowo rozdarła kopertę i szybkim krokiem zaczęła wchodzić na drugie piętro. Zdyszana wpadła do mieszkania. Zaczęła głośno czytać po polsku, chociaż z rosyjskim akcentem. Ależ to za tydzień, stwierdziła i natychmiast podeszła do biurka, na którym obok wielu papierów leżał kalendarz. — Nie zdążę, nie zdążę — szeptała zrezygnowana. — To długa podróż, bardzo długa. Już do końca dnia nie wrócił jej spokój. Nie mogła sobie znaleźć miejsca. Błąkała się po mieszkaniu, które nagle wydało jej się dziwnie obce. Parokrotnie zabierała się do napisania odpowiedzi, ale za każdym razem ręce odmawiały jej posłuszeństwa. Długo nie mogła zasnąć. Leżała w ciemności, a przed oczyma przesuwały się postacie, których, niestety, już nigdy nie spotka, a które pozostaną w jej sercu na zawsze. Dochodziła dwudziesta druga. Tam, w Beskidach, pod Czantorią, pewnie jeszcze świeci słońce. A tu, nad Moskwą, ciemna, wiosenna noc, rozmarzyła się i raptem zrobiło jej się jakoś lżej. Kojące wspomnienia sprowadziły sen. A we śnie znowu widziała leśnych ludzi, młodych, odważnych i szalenie uczynnych. Nazajutrz podjęła decyzję; musi tam pojechać, za wszelką cenę. Wiedziała, że w Polsce będą na nią czekali. Nie chciała sprawić im zawodu. Zaufanie — rzecz święta. Ona im także kiedyś zaufała. Przez dwa dni biegała od urzędu do urzędu, aby załatwić potrzebne dokumenty. Odwoływała się do różnych znajomości. Udało się. Nawet było jeszcze wolne miejsce w samolocie. W Warszawie była przed południem. Miasta nie znała, ale przypomniała sobie, że przecież nie najgorzej włada językiem polskim. Szybko więc zasięgnęła potrzebnych informacji. Autobus. Gorąca herbata na dworcu centralnym. Jedynie skrawek wielkiego miasta widziała z okna pociągu. Na więcej nie miała czasu. Od Częstochowy wlepiała nos w szybę, aby przypomnieć sobie niegdyś poznane miejscowości. Od Katowic czuła się jak w domu. Znajome krajobrazy i coraz większy niepokój. Bitwa myśli. Pod wieczór dotarła do celu podróży, do małego uzdrowiskowego miasteczka Ustroń. — Pan wie, jak dojechać do Jaszowca? — spytała miejscowego taksówkarza. — Oczywiście, wiem — odparł kierowca. — Jaszowiec należy do najładniejszych kompleksów wypoczynkowych w Polsce. Powstał na stokach Równicy. — Ach! Równica, dorogaja Równica — westchnęła. — Rosjanka? Skąd pani zna Równicę? — Z wojny. O, widzi pan tę polanę? — Widzę. — Tam stał drewniany dom. Tam Niemcy... — zamilkła, jakby nie chciała wspominać przykrych przeżyć. — A tu — wskazała leśny zagajnik — przedzieraliśmy się pod silnym ogniem broni maszynowej. — Pani jest — zawahał się. — Pani jest Aleksandrą Anisimową? Naszą Asią radiotelegrafistką? — Tak się nazywam. — Tyle o pani słyszałem, o majorze, o was wszystkich... Mocniej nacisnął pedał gazu. już wiedział, że są spóźnieni, że uroczystości z okazji czterdziestej rocznicy wyzwolenia Śląska Cieszyńskiego rozpoczęły się przed kwadransem. Aleksandrze wszystko wydawało się tu znajome, a zarazem obce. Patrzyła na nowoczesne domy wczasowe, aleje spacerowe, ujarzmione koryto Wisły, kolejkę linową. — Jakże tu teraz pięknie! — zachwycała się podczas wspinaczki serpentynową szosą pod górę. Całą dolinę mieli jak na dłoni. Sala konferencyjna Domu Kultury była odświętnie przybrana. Biało-czerwone flagi, majowe róże. Równe rzędy zajętych przez starszych ludzi krzeseł. Nieco z tyłu młodzież. Starszy pan w okularach akurat przemawiał, kiedy do środka weszła Aleksandra. Poznał ją, inni także. Jej również przypomniały się te twarze. Jakże by mogła ich nie poznać: to przecież było tak niedawno, zaledwie czterdzieści lat temu. Zerwali się z krzeseł i ciasnym wianuszkiem otoczyli drogiego gościa. Łzy wzruszenia stanęły im w oczach. Patrzyli na siebie w milczeniu. Słowa były zbędne. Szeroką falą wracały wspomnienia zdarzeń, w których uczestniczyli przed laty.

— Asiu! To naprawdę ty? — Janku! Jakiś ty się zrobił... — Pamięć podsuwała jej młodego, przystojnego partyzanta z cieniutkim wąsikiem pod nosem. — Józek — szepnęła, ściskając rękę wysokiego starca. — Franka już nie ma — poinformował ktoś z tyłu. — Nie doczekał. — Wiem, słyszałam. Był wspaniałym człowiekiem. I zaczęło się. Wspomnieniom nie było końca. A potem poszli w góry. Wspinali się stromą Orłową, co kilka minut odpoczywając. Nie mogli pojąć, że kiedyś tę trasę pokonywali niemal biegiem. Kiedy znaleźli się przy bunkrze na Diablim Młynie, byli zupełnie wyczerpani. Czyste, górskie powietrze wypełniło ich płuca. Aleksandra usiadła na pniu powalonego drzewa, obok niej, jak dawniej, partyzanci. Majowe słońce mocno grzało. Sterta kamieni zakrywała wejście do bunkra. W ciągu tych czterdziestu lat niewiele się tu zmieniło. Teraz miejscem tym opiekują się harcerze. Po kolei wchodzili do ziemianki. Było tam wilgotno i zimno. Znów ożyły wspomnienia. Ileż dramatycznych chwil przeżyli w tym ciasnym pomieszczeniu? Ileż razy niemal cudem umknęli śmierci? Wszędzie szukali śladów swojej obecności. Ktoś znalazł zardzewiałą łuskę, ktoś inny poznał leśną ścieżkę. Niewielka grupa byłych partyzantów zatrzymała się przy tablicy upamiętniającej tamte wydarzenia. Józef zaczął głośno czytać: — Tu w sierpniu tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku lądowali radzieccy zwiadowcy: major Anisimow, Wasyl, Mikołaj i radiotelegrafistka Asia, którzy połączyli się z grupami polskich partyzantów w Brennej i Ustroniu dla prowadzenia wspólnej walki z hitlerowcami. — Asiu, to nasze ślady w Beskidach — powiedział Jan Zawada. — Tak, tak — westchnęła. — Nas już nie będzie, a pamięć o naszej wspólnej walce i przyjaźni przetrwa. OBOK CELU Brzęczyk telefonu obudził pułkownika. Ziewając i przeciągając się wstał z drewnianej pryczy, pociągnął haust zimnej herbaty, podszedł do telefonu, podniósł słuchawkę. Aparat milczał. Fałszywy sygnał. Zaklął siarczyście i spojrzał na zegarek. Dochodziła piętnasta. A więc drzemał zaledwie kilkanaście minut. To za mało po kilku nie przespanych nocach ostatniego tygodnia. Nachylił się nad sztabówką i palcem wskazującym zaczął zataczać nierówne koła. — Górny Śląsk — mruknął. — Zdobyć go będzie niezwykle ciężko. — Następnie kazał wezwać do siebie majora Anisimowa. Kilka minut później w ciosanych z surowego drewna drzwiach ziemianki prężył się major Wasilij Stiepanowicz Anisimow. Średniego wzrostu, krępy, o twarzy zaciętej, nieco przygaszonej. Sprawiał wrażenie doświadczonego oficera, człowieka, na którym można polegać. — Towarzyszu pułkowniku, major... — Dziękuję. — Pułkownik nie dał mu skończyć. — Siadajcie. — Wskazał krzesło, wyjął butelkę samogonu i dwa aluminiowe kubki. Nalał do połowy i podsuwając naczynie pod nos Anisimowa, powiedział: — Wypijmy, towarzyszu majorze, dowódco grupy wywiadowczo-dywersyjnej. Za miękkie lądowanie. — Za zwycięstwo! — podchwycił major i jednym pociągnięciem opróżnił kubek. — Widzę, że z was, majorze, nie tylko dobry wywiadowca, ale i tęgi... — uśmiechnął się. — Dobrze, teraz już serio. Ludzie gotowi do zrzutu? — Tak jest. — A ta młoda radiotelegrafistka? Nie mogę zapamiętać jej nazwiska. — Aleksandra Bykowska. — No właśnie. — Da sobie radę. Młoda, ale już doświadczona. — Pamiętajcie o bezpieczeństwie radiostacji. I nie wdawajcie się w niepotrzebną strzelaninę. Macie obserwować i meldować. Nie muszę wam mówić, majorze, jak cenne są dla nas wiadomości o sytuacji wroga w strefie przyfrontowej. Nie muszę także mówić o obiektach przemysłowych Górnego Śląska. — Nie. Znam swoje zadanie. — To dobrze. Być może będzie to wasze ostatnie zadanie w tej wojnie. — Czyżby? — Tak. Koniec wojny już blisko. Major Anisimow odmeldował się i opuścił ziemiankę. Na placu spotkał kilku oficerów, którzy,

podobnie jak on, tej nocy mieli przekroczyć linię frontu. Zamienił z nimi parę słów, później poszukał swoich. Byli w baraku. Wasyl grał na harmonii, Mikołaj pisał list, pozostali odpoczywali. Tylko Piotr był jakiś niespokojny: spacerował po izbie i co chwila rzucał spojrzenie na radiostację. — A gdzie Aleksandra? — spytał major. — Tam, pod drzewem. Młodziutka radiotelegrafistka, Aleksandra Bykowska, leżała na trawie pod dębem i patrzyła na zachód słońca. Był ciepły sierpniowy wieczór. Komary bzykały jej nad głową. Lekki wietrzyk unosił puszyste, dopiero co umyte włosy. Rozmarzona, zachwycona ceglanym krążkiem chowającym się w ziemi, nie zauważyła, że od kilku minut przygląda się jej dowódca. — Jakaś ty młoda i piękna — wyszeptał major. Aleksandra wzdrygnęła się. Szybko podniosła się z ziemi, poprawiła mundur i ze spuszczonymi oczyma rzekła: — Przestraszyliście mnie, towarzyszu majorze. A ponadto wygadujecie takie rzeczy... — Młodość i piękno to nie grzech. Widzisz, moją młodość zabrała wojna. Wszystko zabrała: żonę, dziecko, dom, pracę. — Proszę tak nie mówić, zwłaszcza dzisiaj, i tak mi smutno. — Boisz się? — Trochę. — Każdy na swój sposób przeżywa strach. Chyba że... — Nie dokończył. Zapalił papierosa. Zaciągnął się. — Siebie mieliście na myśli, majorze? Swoje doświadczenie? — Nie, chyba nie — zamyślił się. — Moje doświadczenie to odniesione rany. — Nie bądźcie tacy skromni. Słyszałam o waszych wyczynach. Major spojrzał do góry. Słońce już skryło się za horyzontem. Pojedyncze gwiazdy rozświetlały ciemniejący z każdą chwilą nieboskłon. — Jasna noc sprzyja załodze samolotu — stwierdził. — Ale dla nas mogłoby być trochę ciemniej — dodał i rozchylił wargi w uśmiechu, a uśmiechał się bardzo rzadko, od wielkiego święta. Był środek nocy. Ciepłej, letniej nocy z 23 na 24 sierpnia 1944 roku. Zastygła w letargu baza wojskowa przebudziła się nagle. Warknęły silniki samolotów. Światła reflektorów rozjaśniły mrok. Kilka pochylonych sylwetek przemknęło w kierunku gotowej do drogi maszyny. Z kabiny wyjrzała pyzata twarz pilota. Wyciągnięty w górę kciuk znaczył, że wszystko w porządku. Było ich dziesięcioro. Jako pierwszy wdrapał się do transportowca Anisimow. Za nim byli: Klimowski, Klimaszyn, Korniluk, Dziuba, Kowalew, Wierblak, Bożek, Sajko i Aleksandra. Nikogo nie brakowało. Objuczeni sprzętem wojskowym, opasani szelkami spadochronów, z trudem gramolili się do wnętrza samolotu. Bezradni i skrępowani, poruszali się jak żółwie. Kilka par rąk wyciągnęło się w stronę Aleksandry. Poczuła wdzięczność, ale nie powiedziała ni słowa. Inni też milczeli. Samolot kołował na start. Przez iluminatory widzieli tych, którzy przyszli ich pożegnać. Wyciągnięte ramiona, czapki rzucane w górę. Z maszyny nikt nie odpowiedział. Byli zajęci swoimi myślami. Samolot powoli oderwał się od ziemi. Silniki wyły na pełnych obrotach. Strzałka wysokościomierza leniwie pokonywała kolejne podziałki. Lampki wskaźników paliły się mdłym, usypiającym światłem. Na razie lot przebiegał spokojnie. Lecieli nad Ukrainą. Ogromne połacie spalonej, dopiero co wyzwolonej ziemi świeciły pustką. Sprawiały wrażenie zupełnie wyludnionych. Major parokrotnie wchodził do kabiny pilotów, o czymś z nimi rozmawiał, po czym wracał i siadał na swoim miejscu. Od czasu do czasu pochylał się w kierunku swego zastępcy, Wasyla Klimowskiego, i przekazywał mu informacje dotyczące przebiegu lotu. Ten z kolei powtarzał je sąsiadowi. — Wkrótce będziemy przelatywać nad linią frontu. — Do uszu Aleksandry doleciały stłumione słowa Antoniego. Spojrzała w czarną otchłań. Ogarnęło ją przerażenie. Wtem krótkie błyski rozświetliły czerń nocy. Jasnożółte nitki biegły od ziemi i ginęły gdzieś poniżej samolotu. To ogień broni maszynowej. A zatem już ich dostrzegli. Po chwili świetlne smugi rozdarły ciemną kurtynę nieba i zaczęły zbliżać się do transportowca. Pilot poderwał maszynę, ale ogniste macki chwyciły ją mocno i nie miały zamiaru puścić. Zaraz potem gruchnęła artyleria przeciwlotnicza. Ciężkiego i lekkiego kalibru. Samolotem rzucało jak piłeczką pingpongową. Spadochroniarze skulili się na swych miejscach. Z zapartym tchem czekali na finał tych zmagań, w których stawką było również ich życie. Tylko major był nadal spokojny. On takie chwile przeżywał dziesiątki razy. Wreszcie minęli linię frontu. Znowu ciemności.

Nawigatorowi nie zgadzały się wyliczenia. Po krótkiej naradzie z pilotem doszli do wniosku, że prawdopodobnie mają uszkodzony żyrokompas. Zbyt długo nie mogli szukać celu. Kilka minut krążyli bezradnie, ale wskaźniki paliwa mówiły wyraźnie, że pora wracać. Kiedy znaleźli się nad większym leśnym obszarem, major Anisimow podjął decyzję. — Będziemy skakać! — krzyknął, lecz jego głos utonął w warkocie pracujących na pełnej mocy silników. Zwiadowcy zrozumieli jednak intencje dowódcy. Zaczęli poprawiać swoje oporządzenie. Teraz o powodzeniu decydują sekundy. Samolot schodzi z wysokości, pilot redukuje obroty, nawigator opuszcza swoje miejsce i otwiera właz desantowy. Zimne powietrze wpada do wnętrza maszyny. Czerwona lampka i buczek. Ułamek sekundy wahania. Idą. Klimowski, Korniluk, Dziuba. Znikają w czarnej otchłani. Samolot wykonuje następny krąg. Kolejni skoczkowie opuszczają jego pokład. Teraz do włazu podchodzą: major, Aleksandra, Mikołaj i Wasyl. — Skacz, będzie dobrze — dowódca zachęca radiotelegrafistkę. Aleksandra czuje narastający łomot własnego serca. Zamyka oczy i stara się nie myśleć, co będzie dalej... Już jest w powietrzu. Pod nią głęboka przepaść. Koziołkuje, wiruje i jednocześnie stara się pozbyć obezwładniającego ją przerażenia. Gdzie ten wyzwalacz, myśli w popłochu, jest! Odnalazła. Teraz musi się zdobyć na jeden mocny ruch. Czy starczy jej sił? Mija kilka cennych sekund. A może nie, może tylko się jej wydawało? Gwałtowny szelest jedwabiu i nagłe szarpnięcie. Spojrzała do góry. Biała czasza spadochronu zaczęła swój taniec. Wyprostowana w brezentowych szelkach Aleksandra powoli odzyskiwała równowagę ducha. Zaczęła logicznie myśleć. Gdzieś w oddali słyszała warkot oddalającego się samolotu, ale go nie widziała. Zresztą nie widziała nic. Jakaś ciemna chmura zasnuła księżyc. Gdzie ziemia? Gdzie towarzysze? Gdzie major? Znów ogarnęło ją przerażenie. Przypomniała sobie swój pierwszy skok. Kiedy to było? Miała wrażenie, że dawno, bardzo dawno. Chyba przed wiekami. Przecież nie była nowicjuszką. Skąd zatem ten niepokój i czarne myśli chodzące po głowie? Wytężała wzrok i podświadomie podkurczała nogi. Wokoło panowała cisza, zdradliwa, tajemnicza. I ciemność, gęsta, niemal namacalna. Wiedziała, że ziemia jest blisko, bardzo blisko. Po raz ostatni spróbowała oczami przebić mrok. Gdzie oni są? A potem nastąpiło upragnione lądowanie. Gęsty las. To zauważyła. Spływa prosto na wysoką sosnę. Szarpnęła linkę. Czasza spadochronu pomknęła dalej. Buty zahaczają o drzewo, łamią jego wierzchołek. Nagły ból w udzie. Coś ostrego smagnęło po plecach i żebrach. Trzask łamanych gałęzi. Świst rozrywanego jedwabiu. I już wisi na drzewie. Ciężka radiostacja ciągnie ją ku ziemi, ale brezentowe szelki trzymają mocno. Szarpnęła raz i drugi. Na nic. Daremny trud. Może ktoś mnie odnajdzie, dodaje sobie otuchy. Po godzinie oczekiwania traci nadzieję. Wytęża słuch, lecz nie dociera do niej żaden ludzki głos. Nie ma pojęcia, gdzie się znajduje. A ból w nodze dokucza coraz bardziej. Strużki potu spływają po twarzy. Powoli szarzeje. Zaczyna się nowy dzień. Drzewa wydają się jej jeszcze wyższe niż w ciemnościach, ale teraz widzi, że do ziemi ma nie więcej jak dwa, może trzy metry. Musi zaryzykować i uwolnić się od spadochronu. Gdzieś powinna być sprzączka, zaczep? Bolą ją mięśnie rąk, nie czuje ramion. Przytroczony do pleców balast utrudnia ruchy. Zrezygnowana przypomina sobie o nożu. Wsuwa prawą dłoń do kieszeni kombinezonu. Mocno ujmuje rękojeść noża i z grymasem bólu na twarzy, z zaciśniętymi zębami, wymierza równe ciosy w brezentowe pasy. Po kilkunastu minutach szelki ustępują i Aleksandra ląduje na krzaku jałowca. Czuje dziesiątki drobnych, bolesnych ukłuć w szyję, twarz i dłonie. Machinalnie obmacuje kończyny. Na szczęście są całe. Westchnienie ulgi. Niebo jest już czyste. Opadła poranna mgła. Przedzierające się przez korony drzew promienie słońca rozświetlają las. Ale nie zdążyły jeszcze osuszyć rosy pokrywającej trawę, gałęzie drzew i wijące się po ziemi potężne korzenie. Ogarnął ją przejmujący chłód. Dlaczego drżę z zimna, zastanawiała się. Przecież jest letni ranek. A może to przemęczenie, może gorączka? Sięgnęła po pistolet. Odbezpieczyła go i trzymała w pogotowiu. Co dalej? Błądziła oczyma po leśnych zagajnikach. Za każdym krzakiem, za każdym drzewem mógł czaić się wróg. Radiostacja. Tak, trzeba ukryć radiostację. Odeszła kilkadziesiąt metrów od miejsca niefortunnego lądowania. Znalazła jamę w ziemi. Starannie ułożyła w niej aparat radiowy i plecak. Zdjęła kombinezon i przykryła nim schowek. Teraz zgrabiałymi palcami zaczęła zgarniać leśną ściółkę. Po chwili jama była już przysypana liśćmi i chrustem. Przed odejściem raz jeszcze obejrzała to miejsce, aby trafić tu później i zabrać konieczny do pracy sprzęt. Wróciła do owej sosny, na której spędziła kilka godzin, ale nie miała już siły ściągnąć z niej spadochronu. Kurczowo ściskając pistolet ruszyła przed siebie, łudząc się, że spotka któregoś z towarzyszy. Las wydawał się nie mieć końca. Aleksandra brnęła po kolana w trawie, kaleczyła nogi o kolce

ostrężyn. Kiedy dostrzegła wąską ścieżynę, była zupełnie wyczerpana. A leśna dróżka, nie szersza od pary stóp, pięła się serpentyną w górę. Szła nią ledwie powłócząc nogami. Nie wiedziała, jak długo kluczy po lesie. Czy w ogóle ten las ma początek i koniec. Jednego była pewna: zabłądziła i straciła kontakt z pozostałymi członkami grupy. Zamyślona nie zauważyła nawet, kiedy znalazła się na zielonej łące. Zaskoczona rozejrzała się dokoła. Dalej, w głębi rozległej połaci, jakiś chłopiec pasł krowy. Zaczęła biec w jego stronę. Tak się jej wydawało. W rzeczywistości ledwie ciągnęła za sobą opuchnięte nogi. W pamięci szukała polskich słów. Nie mogła przecież się zdradzić, że jest radzieckim skoczkiem. Pistolet schowała do kieszeni kurtki i w myślach prowadziła dialog w języku polskim. Chłopiec, pasący dwie łaciate krowy, nie miał więcej niż dziesięć lat. W jednej ręce trzymał końcówkę powroza, w drugiej wystruganą z kawałka olchy piszczałkę. Był chudy, o dużych, ciemnych oczach. Z zainteresowaniem obserwował zbliżającą się dziewczynę. — Dzień dobry, panienko — powiedział pierwszy, patrząc na jej wysokie, skórzane buty. On był boso. — Co to za wzniesienie, jak nazywa się ta okolica? — zaryzykowała. — Równica. — A góry, jakie to góry? — Beskidy. — Na Górny Śląsk daleko? — Oj, daleko, daleko. Tu same granie i wierchy. — Piszczałką zatoczył szeroki łuk. — A więc lądowaliśmy obok celu — szepnęła Aleksandra. Nie wiedziała, gdzie leżą Beskidy, i w ogóle nic nie wiedziała o tych stronach. W rozmowie z chłopcem była ostrożna. Starannie dobierała polskie słowa, a że znała ich mało, to temat rozmowy szybko się wyczerpał. Wreszcie pastuszek pognał krowy do wioski, a ona wróciła do lasu. Miała nadzieję, że tam spotka kogoś ze swoich. Musi spotkać. Przecież nie mogli rozpłynąć się we mgle. A może powinna była poprosić o pomoc tego chłopca? Nie, to zbyt niebezpieczne. Malec mógłby się wygadać. Po kilku godzinach dreptania znowu znalazła się na skraju lasu. Lecz tym razem szczęście uśmiechnęło się do niej. Zobaczyła samotną chatkę. Z komina sączył się dym. Widok ten przypomniał jej o jedzeniu. Poczuła ssanie w żołądku i ogromna zmęczenie. Dowlokła się do obejścia, dostrzegła stojącą w pobliżu stodoły ławkę i przysiadła na niej, gdyż siły opuściły ją zupełnie. Odpoczywała. Zamknęła oczy i zaczęła zapadać w sen, kiedy nagle uświadomiła sobie, że obok niej usiadł jakiś człowiek. Z trudem otworzyła oczy i zobaczyła wielkiego mężczyznę. — Ty kto? Co tu robisz? — zapytał nieznajomy głębokim basem, a jego mięsista, owłosiona dłoń dotknęła głowy Aleksandry. Dziewczyna milczała. — Rosjanka? — Mężczyzna patrzył na nią uważnie. — Nie — odpowiedziała spokojnie, ale czuła, jak serce przyspieszyło rytm, a gorąca fala krwi uderzyła do głowy. — To kim jesteś? — W głosie pytającego wyczuła złość i nienawiść. — Pokaż dokumenty! — Aniela, Polka — odpowiedziała i wstała z ławki, by odejść jak najszybciej. Mężczyzna jednak chwycił ją za rękę i głośno zarechotał. — W takich butach? Z takim akcentem? — Wielka łapa coraz mocniej zaciskała się na przedramieniu. — Spadochroniarka, bolszewicka spadochroniarka — wychrypiał. Domek znajdował się na poboczu wzniesienia i widać go było z doliny. A właśnie w dolinie wiejską drogą maszerował niemiecki patrol. Żołnierze szli wolno i bacznie rozglądali się po okolicy. Można było przypuszczać, że kogoś szukają. Na widok Niemców Aleksandra znów chciała się zerwać. Ale mężczyzna był szybszy. Z kieszeni jej bluzy wyjął nóż i przykładając jego ostrze do szyi dziewczyny zawołał: — Willi! Willi! Pędź do żołnierzy i powiedz im, że schwytałem bolszewicką spadochroniarkę. Zaledwie ucichł tubalny głos gospodarza, z chałupy wyskoczył kilkunastoletni chłopak i pomknął jak strzała w kierunku szosy. Aleksandra poczuła nagły przypływ energii. Nie będą mnie mieli żywej, postanawia. Zginę albo uwolnię się od tego typa. Jestem żołnierzem, a żołnierz nie poddaje się bez walki. Już wie, co ma robić. Prawa dłoń sięga do spodni. Za pasem tkwi pistolet. Chwyta go mocno, odciąga zamek. Drży cała. Trzęsie się jak w febrze. Nic dziwnego: jeszcze nigdy nie strzelała do człowieka, jeszcze nigdy wróg nie był tak blisko. Teraz musi to uczynić. Musi, gdyż w przeciwnym razie zginie. Nie ma wyboru. Jeszcze się waha. Spogląda na drogę. Chłopiec już dotarł do niemieckiego patrolu, już przekazał informację, bo żołnierze biegną pod górę, pędzą w stronę samotnej zagrody. — Nie! Nie dostaniecie mnie! — krzyczy Aleksandra i nagłym szarpnięciem ręki dobywa zza pasa pistolet.

Przez ułamek sekundy widzi oczy trzymającego ją mężczyzny: przestraszone i wściekłe zarazem. Naciska spust. Huk wystrzału. Na wpół przytomna biegnie do lasu. Przed oczami ma mroczki, a płuca pracują jak miech kowalski. Słyszy świst pocisków. Skulona dopada pierwszych smreczków. Staje pod jednym z nich. Z trudem łapie oddech i widzi, że pościg jest tuż-tuż. Znowu zrywa się do biegu. Serie z pistoletów maszynowych kaleczą drzewa. Odstrzelone gałązki spadają na głowę Aleksandry. Dziewczyna pada na ziemię i nie ma już sił, aby podnieść się i biec dalej. Piotr leży w gorączce. Z połamanych nóg sączy się krew. Nie ma sił krzyczeć ani nawet podnieść głowy. Majaczy, co jakiś czas prosi o picie. Nie wie, że w lesie jest zupełnie sam. Bezwiednie grzebie palcami w podmokłej ściółce, jakby chciał się czegoś przytrzymać. Może podświadomie czuje, że nie powinien tu zostać? A może to odruchy konającego człowieka, który toczy swoją ostatnią walkę: walkę ze śmiercią. Jego nagie piszczele sterczą z rozerwanych i przesiąkniętych krwią spodni kombinezonu. On jednak o tym nie wie. Nie wie zresztą o niczym. Jedyne co zdołał zobaczyć po skoku to kilka wierzchołków strzelistych sosen i skrawek nieba. W miarę upływu czasu, w miarę jak gorączka wzrastała, zatracał poczucie istnienia. Niekiedy tracił przytomność, niekiedy atak bólu wyrywał go ze stanu odrętwienia. Przez chwilę skręcał się w straszliwej męce, by znowu zapaść w nicość. W takim stanie znaleźli go dwaj mężczyźni. Dostrzegłszy z daleka bielejący jedwab spadochronu, przypadli do ziemi. Kryjąc się za krzakami ostrożnie podpełzli w stronę rannego. Gdy upewnili się, że skoczek nie może im zagrażać, wyszli z ukrycia. — Zobacz, jak sobie gnaty pogruchotał — zauważył wysoki blondyn. — Żałujesz tego bolszewika? — splunął z odrazą drugi, rudy grubas o chytrych, rozbieganych oczach. — Skąd wiesz, że to ruski? — A co, może Anglicy strzelają z pepeszy? Słyszałem warkot samolotu i od razu pomyślałem o spadochroniarzach. I zobacz, mamy jednego. A to się ucieszy nasz komendant. Inni mają wyniki, mają osiągnięcia, a on ciągle nic. Jeszcze trochę, a ci z Cieszyna przestaną mu ufać. Wokoło aż roi się od partyzantów, a biedny Szulc żadnego jeszcze nie złapał. — Masz rację, Rudolfie. Nagroda nas nie minie. Szybko uwinęli się przy rannym. Zabrali mu bagaż, zwinęli spadochron, następnie wykonali z choiny prowizoryczne nosze. Kiedy podnosili Piotra, oprzytomniał. Jęknął z bólu i potoczył wzrokiem po twarzach nieznajomych, po czym znowu zamknął oczy. — Franz, pospiesz się, bo nam po drodze wyzionie ducha. — Nie wyzionie. Ruscy są twardzi. Sobie tylko znanymi ścieżkami zmierzali konfidenci do miasteczka. Spieszno im było odebrać nagrodę, i usatysfakcjonować komendanta posterunku żandarmerii Szulca. Komendant był szczęśliwy. Dosyć długo oglądał rannego spadochroniarza, jakby widokiem tym chciał nacieszyć oczy, a potem usiadł przy biurku i popadł w zadumę. — Panie komendancie, należy wezwać lekarza. — Pełniący dyżur żandarm wykazał inicjatywę. — Nie trzeba. Sam z niego wszystko wydobędę. — A jeśli umrze? Szulc gładził pałkę, chociaż teraz nie była mu ona potrzebna. Wbił wzrok w ścianę i myślał. Nagle wstał i nachylił się nad rannym. — Jak się nazywasz? — Uszczypnął go w policzek. Piotr syknął z bólu. — Wody! — rozkazał Szulc. Po chwili strumień stęchłych ścieków spłynął po twarzy spadochroniarza. Na moment oprzytomniał. Otworzył oczy i jak przez mgłę zobaczył niemieckie mundury. Wzdrygnął się i przełknął ślinę. — Stopień, nazwisko, przydział służbowy, ilu was było? — Komendant zaczął od rutynowych pytań. Ranny milczał. Szulc czekał. A kiedy z ust spadochroniarza nie padło ani jedno słowo, ogarnęła go złość. Prawą pięścią uderzył Piotra w podbródek. Głowa leżącego odskoczyła, z kącików ust popłynęła krew. Zakaszlał i zemdlał. Żandarm znowu polał go brunatną cieczą. Teraz jednak Piotr nawet nie otworzył oczu. Wściekły komendant kazał wezwać lekarza. — Tu bardziej przyda się grabarz niż lekarz — miejscowy medyk rozkładał ręce, nie wiedząc od czego zacząć opatrywanie rannego. — Wnioski zostaw mnie — skrzywił się Szulc. — Rób swoje. On ma mówić. Rozumiesz! Ma mówić! — Rozumiem, panie komendancie — odparł lekarz i sięgnął do swojej torby. Wyjął butelkę z ciemnego

szkła, kilka wacików, szczypce i paczkę gazy. Właśnie miał przystąpić do przemywania rozległych ran, kiedy drzwi otworzyły się z trzaskiem i do pokoju weszło dwóch gestapowców. — Ładnie urządziłeś tego bolszewika, Szulc — stwierdził jeden z nich ubrany po cywilnemu. — To nie ja. — Już go zacząłeś przesłuchiwać. To widać. — W takim stanie go znaleźli robotnicy leśni. — My się nim zaopiekujemy. — Gestapowcy nie słuchali tłumaczeń komendanta posterunku. — Wy, żandarmi, nie macie doświadczenia. Piotra umieszczono w sąsiednim pokoju. Lekarz podał mu jakiś środek znieczulający i natychmiast został wyrzucony za drzwi. Chwilę później do uszu zaniepokojonego takim obrotem spraw komendanta dobiegł krzyk, przeciągły, niesamowity. A potem już nie było ani chwili ciszy. Wrzaski oprawców mieszały się z jękami ofiary. Szulc był wściekły. Przecież to on miał zbierać laury, a teraz wszystkie zasługi przypisze sobie gestapo. Skąd oni wiedzieli o skoczku, zastanawiał się. W jaki sposób wywęszyli tego rosyjskiego spadochroniarza? Kto im zameldował? Z drugiego pomieszczenia wyszedł gestapowiec. Był zlany potem, ciężko oddychał, ale w jego oczach widać było radość. — Nie żyje — stwierdził. Szulc zbladł. — Proszę się uspokoić. Zanim wyzionął ducha, coś niecoś nam powiedział. — Ach tak, powiedział? — Uśmiech powrócił na twarz komendanta posterunku. — Majaczył coś o majorze. Albo sam nim był, albo ten major gdzieś się ukrywa? — Należy go schwytać. — Właśnie, Szulc. Major jest na wolności, chyba że nasi już go dopadli. Major, ten w drugim pokoju, dziewczyna. Ilu ich zrzucono? Jakie mają zadanie? Co to za grupa? Tego musimy się dowiedzieć. To także twoje zadanie, Szulc. Tu twój rejon. — Wskazał na okno, przez które widać było ciemne beskidzkie granie. ŚLĄSK CIESZYŃSKI WALCZY O POLSKOŚĆ Wesołe świergotanie ptaków przebudziło wartownika, który do tej pory drzemał na stojąco, oparty o stalowe wrota wiodące do fabryki. Wielki dziewiętnastowieczny zegar na wieży głównego budynku wskazywał, że jest za piętnaście szósta. Strażnik uchylił drzwi wartowni i w tym samym momencie dwaj jego koledzy zerwali się na równe nogi. Na krótko przed szóstą cała trójka z karabinami na ramionach spacerowała przed głównym wejściem do zakładu. Na zakręcie szosy pojawił się żandarm na rowerze. Mijał tłum robotników, spieszących na pierwszą zmianę. Ludzie ci zobaczywszy go przerazili się. Sądzili, że coś ważnego musiało się w nocy wydarzyć. Żandarm dotarł do bramy i po krótkiej rozmowie ze strażnikami rozwiesił na drzwiach wartowni olbrzymie ogłoszenie. Obok kilku niemieckich zdań znajdowała się na nim podobizna młodej dziewczyny. W grupie tłoczących się przed obwieszczeniem mężczyzn wyróżniał się dobrze zbudowany kowal, Jakub Cymbala. Uważnie przyjrzał się fotografii oraz widniejącym nieco niżej cyfrom: 500 RM. — Nagrodę wyznaczyli — mruknął pod nosem. Spojrzał do tyłu. Z grona stojących przed ogłoszeniem ludzi starał się wyłowić któregoś z donosicieli, jednego z tych, co pracują w fabryce jedynie po to, aby węszyć i donosić na Polaków. Jakub wiedział, że tacy są gorsi od żandarmów, że wszędzie ich pełno. — Szukają rosyjskich skoczków — powiedział po polsku ślusarz Macura. — Cicho bądź — upomniał go Jakub. — Chcesz na siebie zwrócić uwagę? Stara kuźnia tętniła życiem. Wielkie młoty spadowe, ustawione w jednym szeregu, pracowały bez przerwy. Głuchy łomot wypełniał całą fabrykę i rozchodził się hen, daleko, za jej bramy. Kuźnia była sercem zakładu, jego najważniejszym działem. To tutaj powstawały półfabrykaty, które po dalszej obróbce w ślusarni czy tokarni stawały się gotowymi częściami do niemieckich samolotów, okrętów podwodnych, broni pancernej i pojazdów samochodowych. Ta fabryka mechaniczna, zwana też „Kuźnią Ustroń”, stanowiła ważne ogniwo w niemieckim przemyśle zbrojeniowym. Tysiące ton jej wyrobów wędrowało do zakładów Kruppa, Messerschmitta, Volkswagenwerku. Codziennie dziesiątki wagonów z lufami przeciwlotniczych karabinów maszynowych, z tłokami do silników dla okrętów podwodnych, z korpusami do dział przeciwlotniczych i kołami talerzowymi do samochodów, z szynami i narzędziami opuszczało bocznicę fabryki, kierując się w głąb Rzeszy. Robotnicy „Kuźni” zdawali sobie sprawę z przeznaczenia tych wyrobów. Dlatego też w miarę swych

możliwości starali się opóźniać proces produkcji. Niszczyli narzędzia, uszkadzali młoty i prasy, wykonywali wadliwe detale. Teraz był przed nimi kolejny wojenny dzień. Usmarowani, w przepoconych koszulach, wypalonych skórzanych fartuchach i długich rękawicach przystąpili do pracy. Przy rozgrzanych piecach kręcili się już Jurij, Stiepan i Wołodia — radzieccy jeńcy wojenni, którzy wykorzystywani byli do najcięższych prac fizycznych. Nieustanna harówka i nędzne lagrowe wyżywienie powodowały, że jeńcy często chorowali, a śmierć dziesiątkowała ich szeregi. Zupa z brukwi, czarna kawa i odrobina stęchłego, starego chleba — to całe ich pożywienie. Zbyt skromne, aby zregenerować siły. Krótko po napaści hitlerowskiej na Związek Radziecki zaczęły przybywać na Śląsk transporty z radzieckimi jeńcami wojennymi. Pierwszą grupę ponad 60 osób skierowano do Ustronia już pod koniec 1941 roku. W następnych miesiącach przybywały kolejne transporty. Największą grupę sprowadzono tu w 1943 roku. Liczba jeńców zatrudnionych w kuźni, tartaku i nadleśnictwie dochodziła wówczas do 300. Byli wśród nich inżynierowie, robotnicy z Moskwy i kołchoźnicy z Kaukazu. Zakwaterowano ich na terenie fabryki w ogrodzonym zasiekami obozie, składającym się z 4 drewnianych baraków. Nieco dalej, poza zasiekami, stały 2 wieże wartownicze oraz barak dla obozowej straży. Kiedy w hali fabrycznej pojawił się Jakub Cymbala, trzej jeńcy żwawiej zabrali się do pracy. Rozgrzane do białości wnętrze pieca połknęło kolejną porcję półproduktów. Brygadzista stał na środku hali i obserwował poczynania robotników. Szczególną uwagę zwracał na Rosjan. No cóż, oni byli więźniami i nie mieli prawa nawet do chwilowych przerw w pracy. Poszły w ruch koła napędowe młotów. Jakub Cymbala przez kosz pełen odkuwek dostrzegł brygadzistę, który zainteresowany jeńcami nie zwracał uwagi na pozostałą część kuźni. Postanowił to wykorzystać. Szybko ściągnął kluczem dolną śrubę szabotu, a górną poluzował. I puścił młot w ruch. Zaczęła się normalna praca. Szczypce, rozpływające się żeliwo, trzask młota i gotowa odkuwka wędrowała do kosza. Po wykonaniu kilkunastu odkuwek Jakub zauważył, że szabot młota jest pęknięty. Natychmiast zgłosił się do brygadzisty i zameldował o awarii. Ten wściekły pobiegł po inżyniera. Jakub znów wykorzystał chwilę, w której nie czuł na sobie wzroku „szefa”. Szybkim krokiem podszedł do pojemnika z surówką, wyjął z kieszeniu małą paczuszkę i cisnął ją pomiędzy żeliwne sztabki. Jednocześnie poszukał wzrokiem któregoś z jeńców. Wszyscy trzej patrzyli na niego. Kowal mrugnął przyjaźnie powiekami i dyskretnie pokazał palcem pojemnik. Pierwszy zrozumiał ten gest Wołodia. Wkrótce paczuszka znalazła się w jego kieszeni. Natychmiast wyszedł do ubikacji, i odwinął papier. Oczom jego ukazały się trzy grube pajdy chleba i trzy porcje salcesonu. Zjadł swoją część. Resztę zawinął i schował w przemyślnej skrytce. Zaraz potem ubikację odwiedzili jego dwaj koledzy. Tymczasem wrócił już brygadzista z inżynierem. Byli zdenerwowani, przeklinali głośno i grozili Jakubowi. Długo oglądali uszkodzony szabot młota. Inżynier kręcił głową i w żaden sposób nie mógł zrozumieć, w jaki sposób doszło do pęknięcia szabotu. Jakub stał z tyłu i śmiał się w duchu. To była wspaniała robota, skoro nawet fachowiec nic nie podejrzewał. — Dobrze to zrobiłeś — pochwalił Jakuba w czasie przerwy Tomasz Szubert. — Takich akcji musimy przeprowadzić więcej. — Masz rację, ale trzeba działać bardzo ostrożnie. Każdy sabotaż musi być dokładnie przemyślany i przygotowany. Tylko różnorodność uszkodzeń da nam jaką taką pewność, że nie zostaniemy posądzeni o celowe działanie. Myślę, że i jeńcy nam pomogą. Wiesz, że Wołodia jest inżynierem? Może się nam przydać jego fachowa wiedza. — Skoro już mowa o jeńcach, to kto się nimi dzisiaj opiekuje? — przypomniał sobie Szubert. — Ja. — Dobrze. Jutro przyniosę im trochę pierogów, a Franek zajmie się nimi w sobotę. Do dwójki rozmawiających podszedł ślusarz Macura. Rozejrzał się dokoła, aby sprawdzić, czy nie jest obserwowany, i ściszonym głosem zwrócił się do Jakuba: — Musisz powiadomić tych z lasu. Jest pilna sprawa. — Jaka sprawa? Z byle błahostką do nich nie pójdę. — Chodzi o rosyjską spadochroniarkę — szepnął Macura. I zaczął opowiadać, jak to jego jedenastoletni syn, pasący krowy, spotkał tajemniczą dziewczynę, która wypytywała go o te strony i o Niemców. Chłopiec był pewien, że nie znała okolicy. Był bardzo przejęty tym spotkaniem. — Wysłuchałem dzieciaka — mówił cichym głosem Macura — ale nie przywiązywałem wagi do tej opowieści. Dopiero dzisiaj, kiedy zobaczyłem na drzwiach wartowni ogłoszenie, skojarzyłem te fakty. To ta dziewczyna, głowę daję — zaklinał się na wszystkie świętości. Jakub obiecał, że sprawdzi tę informację i, jeśli okaże się prawdziwa, pójdzie do lasu.

Było jeszcze kilka minut do końca przerwy i Cymbala postanowił wykorzystać je na rozmowę z kilkoma zaufanymi robotnikami. Wszyscy oni potwierdzili przypuszczenia Macury. Nie miał więc innego wyjścia. Musiał pójść do lasu. Zaledwie przebrzmiał jęk syreny oznajmiający zakończenie zmiany, Jakub przebrał się i szybkim krokiem ruszył w kierunku bramy. Kiedy ją minął, zaczął biec prawie. Spieszyło mu się. Do domu wpadł tylko na moment. Wypił kubek kwaśnego mleka, do kieszeni wcisnął kilka kartofli, żonie oznajmił, że wróci późnym wieczorem, i już go nie było. Szedł lasem, omijając uczęszczane trakty i wiejskie gospodarstwa ciągnące się wzdłuż koryta rzeki i na łagodnym stoku wzniesienia. Znał rodziny sprzyjające Niemcom, a także te, które, aby zachować polskość, gotowe były oddać wszystko, nawet życie. Ale dzisiaj nie chciał spotkać nikogo. Nawet żadnego z przyjaciół. Po godzinie forsownej wspinaczki przysiadł na trawie, wyjął z kieszeni kartofle i zaczął się posilać. Wtem do jego uszu doleciały ludzkie głosy: jakby fragment rozmowy. Znieruchomiał. Zamienił się w słuch, a wzrokiem starał się przebić leśną gęstwinę. Wreszcie pomiędzy smreczkami, gdzieś w odległości około stu metrów, zauważył jakieś postacie. Po chwili rozpoznał mundury, głębokie hełmy i pistolety maszynowe. — Niemcy! — szepnął przerażony. Skoczył do najbliższego zagajnika, położył się na ziemi i czekał na rozwój wypadków. Niemcy szli wprost na niego. Jakubowi serce podeszło do gardła. Zamknął oczy, przekonany, że jeszcze chwila i nadejdzie to najgorsze. Ale oto, ku jego zdziwieniu, niemiecki patrol skręcił w prawo. Był uratowany. Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy dotarł do celu. Zanucił uzgodnioną melodię i po chwili prostokątny płat darni uniósł się nieco i z ciemnego otworu w ziemi wyłoniła się twarz zmęczona i zarośnięta. — Wejdź! — zabrzmiał basowy głos. Ziemianka była mała. Z trudem mogła pomieścić sześciu mężczyzn. Drewniane prycze, stolik, długa ława, lampa naftowa i kilka blaszanych misek to całe jej wyposażenie. Kiedy oczy przywykły do panującego w ciasnym wnętrzu półmroku, Jakub dostrzegł komendanta, Franciszka Zawadę, mężczyznę w sile wieku, który czyścił zdobyczny pistolet. Pochylony, wyglądał na znacznie niższego i starszego, niż był w rzeczywistości. Przywitał Jakuba dosyć chłodno. Nie lubił nieproszonych gości. Nawet jeśli tym gościem był kolega, z którym przez wiele lat pracował w fabryce. — Ostrożności nigdy za wiele, Jakubie — rzekł na powitanie. Kowal z zainteresowaniem rozglądał się po ziemiance i nie zazdrościł jej mieszkańcom. Jednocześnie podziwiał ich. Partyzanci! Kilku z nich znał jeszcze z fabryki, innych widział po raz pierwszy. O tych ludziach, nękanych przez okupanta, ściganych przez szpiegów i konfidentów, za głowy których wyznaczono wysokie nagrody, nasłuchał się wiele, ale jeszcze nigdy nie miał okazji widzieć ich razem. Nędznie odziani, przedwcześnie dojrzali mężczyźni. Zahartowani w boju i bardzo nieufni. Do przesady ostrożni. W tym lesie znali każde drzewo, każdy kamień. Człowiekiem najbardziej doświadczonym w tej grupie był właśnie Franciszek Zawada, ps. „Franek”. Współorganizator ruchu oporu na Śląsku Cieszyńskim, jeden z jego przywódców, jeden z pierwszych Ślązaków, którzy stanęli do walki z Niemcami. Już drugiego września 1939 roku Niemcy wkroczyli na Śląsk Cieszyński. Polacy musieli złożyć broń, ale nie wszyscy pogodzili się z klęską. Do pierwszych wystąpień antyniemieckich doszło już jesienią tegoż roku. W kilku miejscowościach zerwano hitlerowskie flagi, a ich miejsce zajęły biało-czerwone. Był to ruch raczej żywiołowy, któremu przewodzili głównie harcerze i uczniowie szkół średnich. Sytuacja zmieniła się dopiero wtedy, kiedy zaczęli wracać z wrześniowej tułaczki polscy żołnierze. Ci, którzy uniknęli śmierci i nie dali się zamknąć w obozach jenieckich. Do Ustronia wrócił także Franciszek Zawada, przedwojenny działacz PPS, długoletni przewodniczący Okręgowego Komitetu PPS, członek Naczelnej Rady PPS-Lewica w Warszawie. Pod koniec sierpnia 1939 roku ewakuowano go wraz z kilkudziesięcioma innymi robotnikami „Kuźni” do Ursusa. Wybuch wojny zastał ich w podróży. Do celu nie dotarli. Przez kilka tygodni Zawada tułał się po wschodniej Polsce i dopiero na początku października udało mu się powrócić do domu. Swoją rodzinę, a więc żonę, córkę i dwóch synów, zastał w stanie zupełnego załamania psychicznego. Był drugi miesiąc wojny. Spora część miejscowej ludności czuła się zagubiona i zdezorientowana. Znaleźli się i tacy, którzy zdecydowanie opowiedzieli się za współpracą z okupantem. Zaledwie garstka śmiałków myślała o walce. Od chwili powrotu do Ustronia Zawada miał same kłopoty. Codziennie musiał się meldować na posterunku żandarmerii, poza tym nie mógł znaleźć pracy — w czasie spisu narodowościowego wpisał do odpowiedniej rubryki słowo „Polak” i od tej pory znajdował się na „czarnej liście”. Na początku 1940 roku

nawiązał kontakt z Janem Wiznerem, Janem Mazurem, Pawłem Berkiem i wieloma innymi działaczami socjalistycznymi. Wkrótce prawica socjalistyczna powołała do życia Centralne Kierownictwo Ruchu Mas Pracujących Miast i Wsi — Wolność, Równość, Niepodległość (WRN). Na Śląsku przewodniczącym Okręgowego Komitetu WRN został doktor Franciszek Ziółkiewicz. Na początku maja 1940 roku w mieszkaniu Karola Szrajbera zebrała się grupa ludzi zdecydowanych podjąć walkę o wyzwolenie Śląska spod hitlerowskiego jarzma. Nie interesowała ich działalność polityczna. Nie należeli do żadnych ugrupowań. Po prostu pragnęli walczyć. Oprócz gospodarza, który przyjął pseudonim „Jastrząb”, w grupie tej znaleźli się: Józef Glajc, Klemens Starzyk, Emil Banach i trzej bracia Pilchowie. Utworzona przez nich organizacja zbrojna przybrała nazwę „Zwycięstwo albo Grób” (ZaG) i spośród wielu stawianych sobie zadań wysunęła na czoło werbowanie ludzi, przygotowywanie ich do walki zbrojnej, obserwację szpiegów i zdrajców, zdobywanie broni. Gęste beskidzkie lasy, dziesiątki wzniesień, jarów i dolin, wszystko to sprzyjało rozwojowi leśnych grup partyzanckich. Pierwsze oddziały powstawały samorzutnie, a ich członkowie byli uciekinierami ściganymi przez władze okupacyjne. Do lasu szli ludzie uchylający się od wcielenia do Wehrmachtu i od wyjazdu na przymusowe roboty. W czasie gdy w mieszkaniu „Jastrzębia” obmyślano pierwsze akcje, a u Jana Cichego obradowali socjaliści, w rejonie Koniakowa, Jaworzynki oraz Istebnej powstawały partyzanckie grupy. Pierwsze cztery niewielkie oddziały podporządkowano ZWZ, a nieco później połączono w jedno ugrupowanie, które przybrało nazwę Orzeł Biały. Na Zaolziu, w rejonie od Przełęczy Jabłonkowskiej po Stożek, rozpoczął działalność dziesięcioosobowy oddział partyzancki Karola Pszczółki, ps. „Lipa”, podporządkowany Związkowi Odwetu. Karol Pszczółka był absolwentem Polskiej Szkoły Wywiadowczej w Budapeszcie, miał więc dobre przygotowanie do prowadzenia akcji dywersyjno-sabotażowych. I w tym kierunku prowadził swoich ludzi. Pierwsze akcje na kolei i w zakładach przemysłowych zaskoczyły zarówno Niemców, jak i miejscową ludność. Trudno także nie wspomnieć o cieszyńskim Inspektoracie ZWZ, o jego pracy konspiracyjnej prowadzonej na terenie całego powiatu. Członkowie komórek ZWZ zajmowali się kolportowaniem prasy podziemnej oraz ratowaniem polskich bibliotek i dóbr kulturalnych. Wkrótce dotarli również do wszystkich większych fabryk Śląska. Cieszyński Inspektorat ZWZ miał w planie wiele akcji sabotażowych i dywersyjnych, niestety przypadkowa wpadka sprawiła, że nigdy nie zdołano ich zrealizować. Stało się to 28 sierpnia 1940 roku. W Wiśle przebywał właśnie komendant Okręgu Śląskiego ZWZ Józef Korol. Mieszkał w niewielkiej willi, którą postanowili przejąć Niemcy. Kiedy przyszli i zastukali do drzwi, komendant wpadł w panikę — sądził, że został zdradzony — i zaczął się ostrzeliwać. Zginął na miejscu. A dokumentacja, której nie zdążył zniszczyć, trafiła w ręce gestapo. Wkrótce zaczęła się seria aresztowań. Niemcy zdołali ująć niemal wszystkich członków cieszyńskiego Inspektoratu ZWZ. Nieliczni, którzy pozostali na wolności, rozproszyli się, przeszli do głębokiej konspiracji lub dołączyli do leśnych grup. Franciszek Zawada znał te fakty. Chciał uniknąć losu kolegów z ZWZ, dlatego przedsięwziął szczególne środki ostrożności. Wolał dysponować mniejszą liczbą ludzi, ale za to pewnych, całkowicie oddanych. Trzy miesiące montował pieczołowicie sieć łączników, organizował skrytki, punkty kontaktowe, meliny, dobierał ludzi. Całą swoją rodzinę wciągnął do konspiracji. Córka Joanna została łączniczką, zaś dwaj synowie mieli utworzyć niewielkie partyzanckie grupy. Również i brat Stanisław otrzymał określone zadanie. Miał więc z kim pracować Franciszek Zawada. Stary pepeesowiec orientował się doskonale, że w okolicznych lasach kryją się kilkuosobowe oddziały uzbrojone w noże, czasem mające jeden pistolet czy starą strzelbę. Zdawał też sobie sprawę, że działając w odosobnieniu nie mają one szans przetrwania ani odegrania większej roli w walce z hitlerowskim najeźdźcą. Tylko stworzenie kilku dużych oddziałów, dobrze uzbrojonych, kontrolujących poszczególne partie gór, z rozbudowaną siecią łączników i informatorów wśród ludności cywilnej mogło przynieść sukces. W nawale pracy konspiracyjnej Franciszek Zawada zapomniał o „czarnej liście”, na której go umieszczono na początku wojny. I oto nagle pewnego wrześniowego poranka 1940 roku przyszło po niego gestapo. Został wywieziony na roboty przymusowe do Wirtembergii. Wyczerpująca praca w fabryce bawełny spowodowała, że zachorował ciężko. Na rekonwalescencję przyjechał do domu. Czas zwolnienia lekarskiego biegł szybko, zbliżał się termin wyjazdu z rodzinnych stron, tym razem do Hamburga. Mógł, oczywiście, Zawada pójść do lasu, ale słaby jeszcze i wyczerpany długo by ciężkich warunków partyzanckiego życia nie wytrzymał. Na szczęście w urzędzie zatrudnienia znalazł się znajomy, który pomógł mu załatwić skierowanie do pracy w „Kuźni”. Od tej pory mógł legalnie poruszać się po miasteczku i okolicy, mógł nareszcie nawiązać współpracę z robotnikami i zachęcać ich do wstępowania do tworzonych na terenie śląska oddziałów Gwardii Ludowej WRN. Mógł też przystąpić do realizacji nakreślonego przed rokiem planu konspiracyjnych działań.

W tym też okresie w celu zapoznania się z wytycznymi kierownictwa WRN i aktualną sytuacją w kraju odbyła się w Wiśle narada działaczy socjalistycznych. Wzięli w niej udział: Franciszek Ziółkiewicz, Helena Urbańska, Roman Motyka, Piotr Kornuta, Jan Kubica oraz Franciszek Zawada. W czasie burzliwych obrad uznano konieczność tworzenia oddziałów zbrojnych. Dwa miesiące później, na kolejnym zebraniu już w szerszym gronie, wyznaczono komendantów powstającej Gwardii Ludowej. Franciszek Zawada został komendantem, któremu podlegał powiat cieszyński i Zaolzie. Organizacja socjalistyczna w Ustroniu rozbudowywała swoje szeregi. Komendant okazał się człowiekiem energicznym i rzutkim. W stosunkowo krótkim okresie udało mu się wciągnąć do aktywnej działalności wielu robotników, którym nie był obojętny los kraju, a do tej pory nie mieli prawdziwego przywódcy. Zawada rozpoczął od akcji charytatywnej. Organizował w fabryce zbiórki pieniężne dla sierot i wdów po zamordowanych oraz dla ludzi ukrywających się przed okupantem. Jednocześnie prowadził działalność uświadamiającą i był inicjatorem pierwszych w zakładzie aktów sabotażu. Od momentu pojawienia się w fabryce Franciszka Zawady zaczęły się tam dziać dziwne rzeczy: spłonął pas transmisyjny, psuły się prasy mimośrodowe, długie tygodnie stały bezczynnie uszkodzone młoty, zakład opuszczały wyroby z ukrytą wadą. Każda akcja sabotażu była tak zorganizowana, aby wyglądała na normalną, przypadkową usterkę. Tylko wąskie grono wtajemniczonych wiedziało, jaka była przyczyna przestoju maszyny. Przedsięwzięcia podejmowane w zakładzie to jednak zaledwie skromny wycinek działalności komendanta Zawady. Główny wysiłek skierował bowiem na tworzenie leśnych oddziałów, które pod koniec 1941 roku zaczęły powstawać masowo na górskich terenach Śląska Cieszyńskiego. Jeszcze w 1941 roku doszło do spotkania socjalistów z Ustronia z grupą Karola Szrajbera. Jej przywódca, były powstaniec śląski, uważał, iż należy dążyć do scalenia ruchu oporu na tym terenie. Podobne stanowisko prezentował Zawada, toteż obaj przywódcy szybko doszli do porozumienia, na mocy którego Karol Szrajber miał zająć się formowaniem oddziału partyzanckiego działającego na stokach Czantorii. Nowa grupa przyjęła nazwę „Czantoria”. Jako pierwsi przeszli pod rozkazy „Jastrzębia”: powstaniec śląski Alojzy Badura, Karol Faruga, Jan Polok, doktor Władysław Michejda i Józef Pieter. To był trzon oddziału. Później dołączyli do nich: Jan Niemczyk i Emil Banach. 10 maja 1941 roku był dniem szczególnym dla „Czantorii”. Tego dnia dowódca oddziału przyjął od podwładnych przysięgę. Partyzanci ślubowali walczyć z okupantem, pomścić zamordowanych, bić wroga aż do ostatniej kropli krwi. Pragnęli walczyć w sojuszu z Czechami, Jugosłowianami i Rosjanami. Wieść o powstaniu regularnego oddziału partyzanckiego lotem błyskawicy rozeszła się po okolicznych wioskach i robotniczych familokach. Dotarła do fabryki i tartaku. Znowu w sercach Polaków Śląska Cieszyńskiego odżyły nadzieje i tęsknoty. Od wrześniowej klęski była to pierwsza radosna wiadomość. Nastało lato 1941 roku. Partyzanci szkolili się na stokach Czantorii. Zawada systematycznie wysyłał do lasu nowych, sprawdzonych ludzi. W ten sposób do oddziału dołączył Jerzy Krzok, Jan Śliż, Stanisław Rucki i Klemens Starzyk, przedwojenny kapral. Ten ostatni, obdarzony zdolnościami dowódczymi, na pewno bardzo by się przydał w lesie, ale dowództwo oddziału doszło do wniosku, że jako woźny w fabryce powinien pełnić rolę informatora. Odesłano go zatem z powrotem do miasteczka, gdzie miał zdobywać potrzebne dla ruchu oporu wiadomości. Przeglądał więc codziennie dziesiątki listów i pism sygnowanych do dyrekcji fabryki i uzyskane informacje przekazywał do lasu. Niebawem oddział „Czantoria” zorganizował kilka udanych zasadzek na niemieckie patrole. Zdobytą broń rozdzielono między partyzantów. Ostrą zimę członkowie oddziału spędzili w dolinie u znajomych i krewnych. W tym okresie udało im się pozyskać cennych łączników i współpracowników. Ale i donosiciele nie próżnowali. Niemcy mieli coraz więcej materiałów dotyczących działalności „polskich bandytów”. Wiosna zaczęła się niepomyślnie. Kilku współpracowników i byłych członków ZaG otrzymało karty powołania do Wehrmachtu. Wśród nich znaleźli się także Józef Glajc i Michał Gomola, którzy nie zdążyli schronić się w lesie. Odjeżdżając, przyrzekli sobie, że przy pierwszej sprzyjającej okazji zdezerterują. Tymczasem Franciszek Zawada postanowił tworzyć kolejne oddziały partyzanckie. Pierwszym krokiem wiodącym do tego celu było odwołanie z grupy „Czantoria” jej dowódcy, „Jastrzębia”, który wraz z bratem Zawady, Stanisławem, udał się na Baranią Górę, aby nawiązać kontakt z tamtejszymi partyzantami. Nowym dowódcą oddziału „Czantoria” został Klemens Starzyk. Ten były kapral ostro wziął się do pracy. Przede wszystkim umocnił dyscyplinę w oddziale, rozwinął sieć łączników oraz zorganizował punkty kontaktowe i punkty zbiorcze, w których ukrywano rannych kolegów i chroniono się przed obławami. Synowie Zawady, Franciszek i Jan, zostali łączniami do zadań specjalnych. Krążyli po beskidzkich stokach i przekazywali ważne rozkazy oraz meldunki. Często umykali przed niemieckimi patrolami. A trzeba pamiętać, że był to okres, w którym okupant wzmagał działalność przeciw partyzantom. Powstawały

nowe siedziby gestapo, a do już istniejących napływały posiłki. Przeprowadzane coraz częściej aresztowania i egzekucje miały odstraszyć i zahamować rozwój ruchu oporu na tych ziemiach. W rezultacie jednak wróg osiągnął wynik zupełnie przeciwny. Liczba ludzi uciekających do lasu stale rosła i powstawały nowe oddziały („Barania-Istebna”, Czantoria”, „Równica-Orłowa”, „Kończyce-Zebrzydowice”) nieustannie nękające Niemców. Od wiosny 1942 roku oddziały partyzanckie były już dosyć dobrze uzbrojone (przede wszystkim w zdobyczną broń), mogły zatem prowadzić otwartą walkę nawet z przeważającymi siłami wroga. Partyzanci mieli nad hitlenowcami przewagę, gdyż znali teren, trudny teren górski, który dla przybysza zawsze jest wielką niewiadomą. Zawada nawiązał także kontakt z bielskimi komunistami. I stało się. Komendant Gwardii Ludowej na Śląsk Cieszyński, zafascynowany radykalnym programem powstałej właśnie Polskiej Partii Robotniczej, bez wahania wstąpił w jej szeregi. I na tym tle nastąpił pewien rozdźwięk pomiędzy nim a członkami oddziału. Tymczasem rozpoczęło się scalanie grup partyzanckich pod dowództwem Armii Krajowej. Któregoś dnia do oddziału przybył łącznik z rybnickiego Okręgu AK i zakomunikował, że odtąd „Czantoria” jest plutonem Armii Krajowej. I to był jedyny kontakt z nowymi przełożonymi w Rybniku. Byli plutonem AK, ale nic się u nich nie zmieniło. Ciągle też korzystali z rad Franciszka Zawady. Kilka udanych partyzanckich akcji sprawiło, że okupanci powiększyli obsadę posterunku żandarmerii w Ustroniu do 45 funkcjonariuszy. Przybyła też z Cieszyna kompania wojska. Od 1943 roku nastąpiła fala masowych aresztowań Polaków ze wsi Beskidu Śląskiego. W dużej mierze przyczyniły się do tego aktywnie działające zastępy niemieckich szpiegów. W połowie 1943 roku partyzantom udało się schwytać jednego z nich, Kubitza, przy którym znaleziono listę z nazwiskami 36 Polaków. Po zlikwidowaniu owego szpiega i zniszczeniu listy na jakiś czas ustały aresztowania. Jednak nasilanie się akcji partyzanckich oraz rozbicie przez ruch oporu siatki konfidentów sprawiło, że hitlerowcy postanowili przystąpić do frontalnego ataku. Od połowy lipca 1943 roku w terenach górskich Podbeskidzia zaczęły się grupować większe oddziały wroga. Niedługo potem ruszyła wielka obława. Niemcy szli od Zwardonia poprzez Baranią Górę, Istebną i Wisłę do Czantorii Wielkiej. Tylko przypadek sprawił, że oddział „Czantoria” zdołał wyjść cało z okrążenia. Otóż Niemcy otworzyli ogień do jednego z partyzantów, znajdującego się w pobliżu bunkra, i strzelanina zaalarmowała pozostałych. Pod osłoną ulewnego deszczu i gęstej mgły wyszli poza linę obławy, przeczekali jakiś czas bezpiecznym miejscu i wkrótce znów wrócili do Ustronia. Coraz odważniejsze akcje na posterunki żandarmerii spowodowały, że Niemcy aresztowali 70 Polaków z rejonu Śląska Cieszyńskiego i trzymali ich jako zakładników (wśród aresztowanych był Franciszek Zawada i jego dwaj synowie). W Cieszynie, w siedzibie gestapo, zapowiedziano im, że jeśli w ciągu najbliższych trzech miesięcy partyzanci zorganizują chociaż jedną akcję, wtedy wszyscy zakładnicy zginą. Tymczasem wywieziono ich do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu. Członkowie oddziału „Czantoria” wiedzieli o zakładnikach i dlatego nie podjęli żadnej akcji. Podzielili się na trzy grupy i zeszli do miasteczka. Po kilku tygodniach znów skupili się na Czantorii. Ostatniego września 1943 roku doszło do tragedii. Hitlerowcy zorganizowali wielką obławę na zdekonspirowany bunkier. W wyniku walki zginął dowódca oddziału Klemens Starzyk wraz z pięcioma partyzantami. Bunkier zniszczono, a ciała zabitych partyzantów Niemcy zabrali ze sobą. Pozostali przy życiu członkowie oddziału rozproszyli się. Ukryli się w stodołach, piwnicach. Oddział „Czantoria” był rozbity, ale nie zlikwidowany. W listopadzie zwolniono zakładników. Franciszek Zawada, chory na tyfus, do wiosny następnego roku przeleżał w szpitalu. Działalność konspiracyjną wznowili jego dwaj synowie. Tymczasem na czele reaktywowanego oddziału „Czantoria” stanął Karol Faruga. Partyzanci przenieśli się wysoko w góry. Niepowodzenia okupanta w walce z leśnymi grupami i fiasko akcji przeprowadzonej przeciw „Czantorii” sprawiły, że Niemcy zmienili metody walki mającej na celu zlikwidowanie ruchu oporu. Wrócili do stosowanych uprzednio zbiorowych egzekucji. Egzekucje w Mostach, w Istebnej oraz koło Jabłonkowa spowodowały rzeczywiście chwilowe załamanie się ludności polskiej. Tym bardziej że oddziały „Barania Góra” i „Czantoria” zostały zmuszone do głębokiego odwrotu. Mniej więcej w tym samym czasie po drugiej stronie wzniesienia Równica działał oddział partyzancki „Brenna”. „Czantoria” i „Brenna” powstały w tym samym roku i one odegrały największą rolę w historii działań śląskiej partyzantki. W lutym 1942 roku organizacja ZWZ we wsi Brenna została rozbita, ale niemal natychmiast po tej tragedii w Bukowej, dzielnicy Brennej, przystąpił do organizowania oddziału były powstaniec śląski, Karol Heller. Wkrótce dołączyli do niego następni: Stanisław Heller, Józef Paluch, Bronisław Szwarc i Gustaw Górniok. Jeden karabin i pistolet stanowiły początkowo uzbrojenie grupy. Pierwsze akcje przyniosły im kilka sztucerów oraz pokaźną liczbę amunicji. Na zimę zdecydowali się

wybudować sobie ziemiankę. Po wielu dniach poszukiwań Karol Heller postanowił, że stanie ona w pobliżu strumyka na stoku Małego Beskidka, na granicy Brennej i Szczyrku. Tuż obok rosły dwa potężne drzewa, które nadawały się na punkty obserwacyjne. Rejon działania oddziału „Brenna” rozciągał się od Skoczowa poprzez Jasienicę, Jaworze, Wapienicę aż do Szczyrku. I podobnie jak partyzanci z Ustronia ci z Brennej zorganizowali sieć łączników i współpracowników. Wiosną 1943 roku oddział liczył już trzydzieści osób. Ludźmi Karola Hellera zainteresowała się Armia Krajowa. Do Brennej przybył przedstawiciel rybnickiego Inspektoratu AK, Wiktor Kania, ps. „Felek”. Partyzanci z oddziału „Brenna” podporządkowali mu się. Nowy dowódca wprowadził pewne zmiany organizacyjne — w oddziale przyjęto pseudonimy, zrewidowano działalność cywilnej siatki, podjęto budowę nowych kryjówek — po czym poprowadził ludzi do walki. Rozpoczęto od atakowania górskich schronisk, w których przebywali niemieccy turyści. W krótkim czasie zdobyto sporą liczbę broni, amunicji, mundurów i żywności. Oddział „Brenna” poczynał sobie coraz śmielej. Pod koniec 1943 roku dokonał śmiałego rajdu na niemieckich osadników w Szczyrku. Akcja ta sprawiła, że ponad 40 niemieckich rodzin opuściło ten teren. Na początku 1944 roku ruch oporu w Brennej poniósł poważną stratę. Twórca oddziału, Karol Heller, i dwaj jego towarzysze zostali zamordowani przez oddział niemieckiej żandarmerii. Zaczęła się seria aresztowań i egzekucji. Ogółem zginęło 13 osób należących do siatki łączników. Jednak nikt z aresztowanych i uwięzionych nie zdradził. I mimo narastającego terroru, mimo licznych zasadzek, partyzanci z Brennej nie zostali rozbici. Przeciwnie. Zintensyfikowali swoje akcje. Napadali na konwoje, uwalniali jeńców wojennych, nękali patrole zapuszczające się w góry. Po drugiej stronie Równicy, w Ustroniu, Franciszek Zawada znów przystąpił do tworzenia oddziału Gwardii Ludowej. Powstała nowa grupa, w której znaleźli się ludzie zbiegli do lasu. Sam Zawada wobec groźby kolejnego aresztowania też poszedł w góry. Towarzyszyli mu dwaj synowie, a później dołączyli do nich Karol Szrajber i dwaj uciekinierzy z niemieckiej armii: Józef Glajc i Michał Gomola. W czerwcu 1944 roku doszło do spotkania grupy Franciszka Zawady z oddziałem „Brenna”. Dowódcy omówili zasady współpracy, zaplanowali wspólne akcje i dokonali podziału rejonów działania obu partyzanckich ugrupowań. Franciszek Zawada poczerwieniał na twarzy, chwycił go ostry, męczący kaszel. Jakub patrzył przerażony na tego wyniszczonego człowieka, który jego zdaniem w ciągu ostatniego roku zgarbił się i postarzał, którego oczy straciły dawny blask. — Co wam, komendancie? — zapytał z niepokojem w głosie. — To Oświęcim swoje zrobił — wyjaśnił Glajc. — Wybaczcie, nie przypuszczałem. — Nieważne. — Zawada machnął ręką. — Powiedz, co cię do nas sprowadza? — Rosyjscy skoczkowie — szepnął kowal. — Mów spokojnie, bez obaw. — Komendant klepnął go po ramieniu. — Tu sami swoi. I Jakub Cymbala opowiedział wszystko, czego zdołał się dowiedzieć o skoczkach i o dziewczynie. — Dziewczyna jest z pewnością radiotelegrafistką — stwierdził Szrajber, kiedy Cymbala umilkł. — Niemcom chyba bardziej zależy na radiostacji niż na niej samej. — Pewnie masz rację — mruknął Zawada. — Radiotelegrafistka jest zapewne członkiem grupy wywiadowczej. A skoro zaczynają pojawiać się wywiadowcy, to front niebawem ruszy. — Naprawdę? — podniecił się Jakub. — A to się ucieszą nasi jeńcy, kiedy przekażę im tę wiadomość. — Nic im nie mów! — przykazał Glajc. — My tylko tak głośno myślimy. Na razie ograniczajcie się do pomocy żywnościowej. Nic więcej nie możemy dla nich zrobić, przynajmniej w tej chwili, więc po co budzić niepotrzebne nadzieje. — To polecenie! — dodał Zawada. — Dożywiajcie radzieckich towarzyszy i kontynuujcie akcje sabotażowe. To wszystko. Gdy zajdzie potrzeba, skontaktuję się z wami. Wkrótce ojczyzna będzie wolna i będzie was potrzebować. — Oby stało się to jak najszybciej, komendancie — powiedział wzruszony do łez kowal. Uściskali sobie serdecznie dłonie i Jakub opuścił ziemiankę. Franciszek Zawada od razu przystąpił do działania. Zdawał sobie sprawę z sytuacji, w jakiej znalazła się radziecka spadochroniarka, i wiedział, że nie mają chwili do stracenia. Jeśli chcieli ją uratować, musieli natychmiast wyruszyć w teren. Miał nadzieję, że jeszcze nie jest za późno. Dobrze by było, gdyby przy okazji odnaleźli też pozostałych wywiadowców. Bo na pewno było ich więcej. Przynajmniej pięciu. W związku z tym należało przeczesać lasy od Wisły po Skoczów, od Brennej po Równicę i Dobkę. Zachowując

jak najdalej idące środki ostrożności do akcji powinno się włączyć sieć cywilnych łączników oraz rodziny współpracujące z partyzantami. I powiadomić oddział „Brenna”. Tylko akcja zakrojona na szeroką skalę mogła przynieść sukces. Deszcz zaczynał siąpić, kiedy partyzanci Franciszka Zawady wyszli z bunkra. Było zimno, ciemne chmury zawisły nisko nad doliną Ustronia. Pod wieczór gęsta mgła zaczęła siadać na polanach na skraju lasu. — Nawet niebiosa nam sprzyjają — mruczał Glajc, dotykając mokrzuteńkich już zupełnie spodni. URATOWAĆ RADIOTELEGRAFISTKĘ Aleksandra ciągle uciekała. Powiew górskiej wichury zdmuchnął jej z głowy chustkę, wpadła do jakiegoś rowu, odpoczęła kilka minut i znów pięła się pod górę. Las gęstniał, zapadał także zmrok. Nadchodziła noc, o której myślała ze strachem i nadzieją jednocześnie. Nocne ciemności stwarzały szansę zgubienia pościgu. Wreszcie ochłonęła po przeżytych emocjach i zaczęła logicznie myśleć. Postanowiła wrócić do wsi, z której uciekła. Miała nadzieję, że tam Niemcy nie będą jej szukali. Z trudem powłóczyła opuchniętymi nogami, w końcu usiadła na skraju lasu, głowę położyła na kamieniu jak na poduszce. Zasnęła. We śnie widziała Moskwę, swoje rodzinne miasto. Znowu była dzieckiem, małą dziewczynką, która wspólnie z rówieśnikami poznawała świat. Najpierw było podwórko i na nim toczyło się dziecięce życie. Były więc zabawy na placu, na schodach i w ciemnym korytarzu szarej kamienicy. Przebierali się za damy i za przywódców rewolucji. Deklamowali wiersze i marzyli o wielkiej przygodzie. Stopniowo, jak dorastali, podwórko stawało się za ciasne. Z bijącym sercem, z duszą na ramieniu, wychodzili za bramę. Tam była szeroka ulica, fabryka i teatr, dużo sklepów. Z czasem jednak i ta ulica znudziła im się. Szli dalej, dalej... Szkoła tylko w części odpowiedziała Aleksandrze na nurtujące ją pytania. Marzyła o dalekich podróżach. W miarę jak dorastała, marzenia przekształcały się w konkretne plany. Postanowiła, że zostanie kapitanem żeglugi wielkiej, będzie pływała po oceanach. Wysłała podanie do Szkoły Morskiej. I przyszło pierwsze życiowe rozczarowanie — dziewczyn nie przyjmują. Była wiosna 1941 roku. Aleksandra otrzymała świadectwo ukończenia szkoły podstawowej. Czuła się bardzo dorosła. Co dalej, zastanawiała się. Odpowiedź przyszła 22 czerwca. Wojna! Słowo to niewiele wtedy jej mówiło. Widziała niemieckie naloty, setki pożarów, bała się alarmów. Swobodę ograniczały zapory przeciwczołgowe i głębokie okopy. Moskwa walczyła, broniła się dzielnie. Ojciec Aleksandry pracował w zakładzie zbrojeniowym, matka wraz z dziećmi została ewakuowana na wschód. Aleksandra znalazła się na zauralskiej wsi. Zaczęła pracować w kołchozie. Praca ciężka, ale potrzebna. Jednak jej to nie wystarczało. Chciała się uczyć i pomóc ojczyźnie. Postanowiła wrócić do Moskwy, do ojca. Naczelnik kołchozu odmówił kategorycznie. Ona jednak twardo broniła swego stanowiska. Powiodło się. Mogła pojechać do domu. Zatrudniono ją w zakładach odzieżowych, produkujących dla wojska. Pracowała po dwanaście godzin dziennie. Wieczorami chodziła do szkoły. Do domu wracała bardzo późno i od razu zasypiała. Najgorzej było zimą. Spała w ubraniu, głodowała. Wiosną zapisała się do Komsomołu. Z polecenia tej organizacji zaczęła chodzić do szpitala na nocne dyżury. Rannym żołnierzom czytała książki, pisała listy, rozmawiała z nimi. Kiedy skończyła szesnaście lat, poszła do kierownika działu w fabryce i oznajmiła, że chce iść do wojska, koniecznie do szkoły morskiej. Kierownik zmarszczył brwi i długo się zastanawiał. Następnie zaproponował jej szkołę radiotelegrafistów. Dodał, że radiotelegrafiści są bardzo potrzebni na froncie. Służba niebezpieczna, często na tyłach wroga. Wyraziła zgodę. I, jak się później okazało, nie żałowała swej decyzji. Wkrótce opuściła miasto. Założyła mundur. Była słuchaczką wojskowej szkoły radiotelegrafistek. Zajęcia odbywały się od rana do późnych godzin wieczornych. Mnóstwo nowych terminów i jeszcze więcej nauki. Poznawała budowę nadajników radiowych, uczyła się podstaw łączności, szyfrowania meldunków, walki wręcz, konspiracji. Trenowała skoki spadochronowe. Po miesiącach intensywnego szkolenia nastąpiły egzaminy. Zdała celująco. Wyruszyła na front. Przydzielono ją do sztabu 1 Frontu Ukraińskiego. Była radiotelegrafistką specjalnego przeznaczenia. Długo nie musiała czekać na swoje pierwsze zadanie. Pewnego dnia komendant ośrodka przygotowania wywiadowców zapoznał ją z nowym dowódcą. Był to major Wasilij Stiepanowicz Anisimow. Wkrótce skompletowano grupę wywiadowczą i po krótkim przeszkoleniu wysłano ich na Lubelszczyznę. Gdy tereny te zostały wyzwolone, zakończyli pracę na tyłach wroga. Wrócili do bazy. Przygotowywano ich do nowego zadania. Tym razem mieli lądować na Górnym Śląsku. I wtedy nastąpiło to niefortunne lądowanie w Beskidach.

Aleksandra spała bardzo długo, a kiedy przebudziła się, była głodna i zziębnięta. Poszła poszukać plecaka z żywnością i rzeczami. Ale go nie znalazła. Znowu ruszyła w las. Szukała towarzyszy, nie spotkała jednak nikogo. Po ciepłym dniu nadeszła zimna noc. Aleksandra przykryła się gałązkami choiny i zasnęła. Wczesnym rankiem zerwała się z koszmarnego snu. Była u kresu sił. Dojmujący głód i pragnienie doprowadzały ją do rozpaczy. Jednak ciągle się nie poddawała. Próbowała szukać wody w wyschniętym strumyku, wreszcie zwilżyła suche, spękane wargi poranną rosą. I znów ruszyła w drogę. Wędrowała starając się omijać posterunki żandarmerii i ludzkie osiedla. Straciła zaufanie do ludzi. Bała się, że będą ją znowu ścigać. Piątego dnia kluczenia po lesie, chyba było to piątego dnia, bo już straciła rachubę czasu, wyszła na polanę. Z daleka zobaczyła kobietę pasącą krowy. Podeszła do niej z płaczem. Ale kobieta, widząc jakieś straszydło z pistoletem w dłoni, pognała zwierzęta do wioski. Aleksandra znowu była sama. Głodna i na półżywa. Szóstego dnia stanęła na ścieżce. Czekała. Było jej wszystko jedno, kogo spotka. Nie miała już sił, aby się ukrywać. Wczesny ranek. Na gościńcu pojawił się człowiek — cywil z zawiniątkiem w ręce. Szedł w stronę lasu. Aleksandra wysunęła się zza drzewa, stanęła na drodze obcego mężczyzny. Ten zaskoczony lustrował dziewczynę od stóp do głowy. Po chwili nie miał już wątpliwości. — Co tu robisz? — spytał szeptem. — Proszę pana, proszę... — zaczęła Aleksandra, lecz była tak słaba, że nic więcej nie zdołała powiedzieć. — Cicho, nic nie mów — uspokoił ją i odsunął w krzaki. — Wiem, kim jesteś. Aleksandra była przerażona. Sądziła, że za chwilę zostanie aresztowana. Zastanawiała się, czy zaraz ten człowiek założy jej kajdanki, czy dopiero w dolinie, na posterunku. A może zastrzeli? Wszystko jej było jedno. Byle ten koszmar dobiegł wreszcie końca. — Cała miejscowa żandarmeria cię szuka — mężczyzna mówił to szybko, ale tonem łagodnym, uspokajającym. — Gestapo z psami łazi po lasach. Twoje podobizny znajdują się na każdym słupie. Wyznaczono za ciebie nagrodę. Zamilkł na chwilę, sięgnął do płóciennego woreczka, wyjął dwie kromki chleba z białym serem i wręczył je Aleksandrze. — Ja pracuję w lesie. To moje pożywienie na cały dzień. Więcej nie mogłem przemycić. Niemcy kontrolują. Czekają na granicach wsi. Uważają, że w końcu głód cię zaprowadzi do ludzi. Aleksandra wreszcie zrozumiała. Ten człowiek chce jej pomóc. Nie jest wrogiem. Oczy zapłonęły jej ze szczęścia, odzyskała siły i wprost rzuciła się na kanapkę. — Czy wie pan coś o moich towarzyszach, o majorze? — spytała, gdy skończyła ten skromny posiłek. — Nic. Podobno Niemcy schwytali jednego z waszych. — A są tu partyzanci? Czy Niemcy odnaleźli radiostację? Na samą myśl, że odbiornik radiowy mógłby się dostać w ręce wroga, skóra jej cierpła na plecach. — Do partyzantów daleko. O radiostacji nie słyszałem. — Co będzie ze mną? — Znowu ogarnęło ją przygnębienie. — Proszę się nie martwić. Teraz nie mogę cię zabrać. Dużo Niemców. Ale nocą... Czekaj cierpliwie w ukryciu. Dobroczyńca zniknął po chwili w ciemnym lesie, Aleksandra jednak nie traciła humoru. Krzepiła ją nadzieja, że spotka towarzyszy. Nocą przyszły dzieci Michała, bo tak miał na imię ów mężczyzna, przyniosły stare ubranie i coś do jedzenia. Rankiem zjawił się sam Michał. Wręczył dziewczynie pajdę chleba, kubek mleka i wskazał dom, do którego miała pójść wieczorem. — A gdzie partyzanci? — ponowiła pytanie. — Wszystko w swoim czasie. Tylko proszę uważać. Wkoło aż roi się od szpiegów i donosicieli. Gdy ciemność spowiła wzniesienie, a lekka mgła otuliła wieś, Aleksandra chyłkiem, przeskakując od krzaczka do krzaczka, zbliżała się do wskazanego zabudowania. Czuła, jak wali jej serce i krew pulsuje w żyłach, kiedy wchodziła do chaty. Tam jednak przywitano ją serdecznie. Gospodyni, przygotowując kolację, obserwowała z zainteresowaniem rosyjską dziewczynę. Nie dziwiło to Aleksandry i nie denerwowało. Widziała troskę w oczach kobiety i czuła, jak powoli mija lęk i napięcie. Po smacznym posiłku położyła się na sianie i od razu zasnęła. W tym czasie dzieci gospodyni obserwowały drogę i pobliskie zabudowania. Czuwały, aby nikt nie zakłócił snu radzieckiej spadochroniarce. — Panno Asiu, proszę wstać! — Obcy głos wyrwał ją z głębokiego snu. Przetarła oczy i zobaczyła przed sobą wielkiego mężczyznę. — Zaraz idziemy — ponaglał olbrzym. — Do partyzantów — dodał ściszonym głosem. Był środek nocy. Na niebie ani jednej gwiazdy. Księżyc schowany za zwałami ołowianych chmur.

Przejmujące zimno. Wielki człowiek, Jan Bojda, szedł przodem. Za nim, w odległości kilku kroków, utykała, opierając się na kiju w kształcie laski, Aleksandra. Nic nie mówili. Droga stale pięła się w górę. Przeskakiwali jakieś potoki, weszli w niewielki parów, stąpali po twardej, kamienistej ziemi, a potem po trawie. W końcu przed nimi wyrósł płot. Przeskoczyli go i rozejrzawszy się dokoła weszli do domu. Zamiast partyzantów Aleksandra dostrzegła dobrze zbudowaną, postawną kobietę. — Gdzie oni są? — spytała patrząc to na przewodnika, to na gospodynię, przed którą czuła pewien respekt. — Przyjdą, przyjdą — uspokoiła ją kobieta. Jakiś czas w izbie panowała cisza. Gospodyni postawiła na krześle miednicę z gorącą wodą, a w ręce Aleksandry wetknęła ręcznik i mydło. To była wspaniała rzecz, umyć się porządnie po tylu dniach tułaczki. Od razu poczuła się lepiej. Dopiero teraz gospodyni powiedziała jej, że Niemcy za nią i za majora wyznaczyli wysoką nagrodę pieniężną. — Ale i partyzanci nie byli gorsi. — Na twarzy postawnej kobiety pojawił się uśmiech. — Po okolicznych wioskach rozpowszechnili wiadomość, że ten, kto uratuje radiotelegrafistkę i doprowadzi ją do partyzantów, otrzyma worek mąki i worek cukru. Na stół powędrował dzban mleka, ogórek kiszony, dwa dorodne pomidory, domowy chleb i jakieś nie znane Aleksandrze wypieki. — Proszę, czym chata bogata. — Kobieta wskazała półmiski. Grono kilkuletnich dzieci siedziało na ławie pod oknem i Aleksandra widziała, jak obserwują ją i co jakiś czas szepczą coś sobie do ucha. Uśmiechnęła się do nich i w odpowiedzi usłyszała przytłumiony śmieszek. I jakoś lekko zrobiło jej się na sercu. Dopiero teraz poczuła, że jest wśród dobrych, gościnnych ludzi, że jest wśród swoich. Wtem w pobliżu stołu, przy którym siedziała, deski podłogowe uniosły się. W kwadratowym otworze pokazała się najpierw głowa, a później cała postać. Niemiecki mundur! Zamarła z przerażenia. Chwyciła za pistolet i kurczowo ściskając go w dłoniach celowała w przybysza. Gospodarze wybuchnęli gromkim, długim śmiechem. Nawet dzieciaki zachichotały głośniej. A Jan Bojda omal nie spadł z krzesła. — Proszę się nie bać, panno Asiu! — Gospodyni zbliżyła się do Aleksandry. — To właśnie nasz partyzant. — Wskazała na równie przejętego mężczyznę w niemieckim mundurze. Ten wyciągnął do radiotelegrafistki rękę. — Karol — przedstawił się. — Aleksandra — odpowiedziała, patrząc z zachwytem na partyzanta. Z piwnicy wygramoliło się jeszcze kilku ludzi i zaraz zabrali Aleksandrę w dalszą drogę. Szli krokiem równym, miarowym, raz wspinali się w górę, to znów schodzili w dół. Partyzanci dobrze znali teren, widać było od razu, że to tutejsi, że tu spędzili całe życie. Aleksandra starała się dotrzymać im kroku, ale nie było to łatwe dla dziewczyny z wielkiego miasta, która nigdy jeszcze nie widziała prawdziwych gór; a nawet rzadko bywała w lesie. Po dwugodzinnej wędrówce dotarli do bunkra w Diabelskim Młynie. Było to miejsce wymarzone na kryjówkę, oddalone od uczęszczanych szlaków, zapomniane, ponure. Takie, gdzie diabeł mówi dobranoc. Z jednej strony głęboki jar, na dnie którego sączył się strumyk, z drugiej pokaźne skały. A bunkier ukryty na lekkim wygarbieniu wzniesienia. Aleksandra weszła do ziemianki. Było tam ciepło i panował półmrok. Mdły dym unosił się z karbidówki. Rozejrzała się po wnętrzu i nagle dostrzegła znajomą twarz. — Wasyl! Uściskali się serdecznie, uszczęśliwieni tym cudownym spotkaniem. I jednocześnie pomyśleli o majorze i pozostałych członkach grupy. Wasyl nic o nich nie wiedział. Słyszał jedynie, że Niemcy zakatowali na śmierć Piotra. — Piotr? — powtórzyła radiotelegrafistka, posmutniała i raptem zamilkła. — A było nas dziesięcioro — westchnął Wasyl. — Nie martwcie się. — Karol starał się pocieszyć nowych towarzyszy. — Odnajdziemy ich. Teren duży, pofałdowany, to może trochę potrwać. Ale wyślemy łączników, damy ogłoszenia. Od razu, jak na komendę, podniosło się kilkanaście rąk. To zgłaszali się chętni do pomocy w odnalezieniu pozostałych skoczków. Dopiero teraz Aleksandra przyjrzała się ludziom zgromadzonym w ziemiance. Wyglądali na twardych i odważnych. Nędznie odziani. Uzbrojeni w zdobyczną broń. Twarze pokryte kilkudniowym zarostem. Oczy podkrążone, nieufne, ale harde, zadziorne. — Jak się tu znalazłeś? — zwróciła się do Wasyla. — Spadłem pod nogi kobiety o imieniu Helena. A ta bez słowa, jakby już wiedziała, kim jestem, zaprowadziła mnie do bunkra w Diabelskim Młynie.

— Tu nie wszyscy są tacy dobrzy — zauważył Józef. — Wśród miejscowych zdarzają się kanalie. Wielu sprzyja Niemcom. — Już się o tym przekonałam — odrzekła radiotelegrafistka; słowem jednak nie wspomniała o człowieku, którego musiała zastrzelić. Ziemianka była kwadratowa. W jednym kącie mieściły się drewniane prycze, służące także za stół, w drugim wielka skrzynia z żywnością, na której tkwił stary odbiornik radiowy. Z tyłu stał prymitywny żelazny piecyk. Wasyl zauważył, że w bunkrze zrobiło się jakoś smutno. Wyjął z kieszeni harmonijkę ustną i zaczął grać. Tupał nogą, odkładał instrument i śpiewał. Po rosyjsku i po polsku. Partyzanci zawtórowali mu. — A wasz dowódca też taki wesoły? — jeden z partyzantów przerwał Wasylowi. — Tak, wesoły. — Ale nigdy tego nie okazuje — dodała Aleksandra. — Jest małomówny, lecz to wspaniały oficer, sami zobaczycie. — Wasyl przyłożył harmonijkę do ust i zagrał skoczną melodię ludową. Natomiast Aleksandra zasępiła się. Na samą myśl o tym, że majorowi mogło się coś przydarzyć, skóra jej cierpła, w piersiach brakowało tchu. Kim jest grupa bez dowódcy? Chyba tylko garstką uzbrojonych ludzi. Odczuwała jakąś pustkę. Brakowało jej życzliwych rad majora, spojrzenia jego dobrych, niebieskich oczu. I w tym momencie przypomniała sobie o radiostacji i reszcie pozostawionego sprzętu. Musi tam pójść. Odnaleźć to miejsce. — Bez radiostacji nie możemy pracować — próbowała wyjaśniać dowódcy oddziału. — Muszę tam pójść, i to jak najszybciej. — Trafisz do tego miejsca? — zainteresował się Karol. Dziewczyna zawahała się. Wzruszyła ramionami. Nie pamiętała miejsca lądowania. — Wszystkie drzewa są podobne do siebie — wybąkała wreszcie. — A jednak nie. — Młody chłopiec w zielonym uniformie uśmiechnął się filuternie. — Ja znam to miejsce. Tam Niemcy znaleźli spadochron. Zaprowadzę was. Po krótkiej naradzie stwierdzili zgodnie, że do miejsca lądowania radiotelegrafistki będzie około dwudziestu kilometrów, a zatem nie uda się załatwić sprawy w ciągu jednej nocy. Mimo to pójść musieli. Wybrano ochotników. Następnego dnia po zapadnięciu zmroku grupa pod dowództwem Karola wyszła z bunkra. Prowadził chłopiec w zielonym uniformie. Szli szybko i bezszelestnie, prawie jak koty. Pierwsze promyki słońca zastały ich w ciemnym lesie. Przewodnik dał znak, aby się zatrzymali. — Jesteśmy na miejscu. — Wskazał na smukłą sosnę. — Tu wisiał spadochron. Aleksandra podeszła bliżej. Dość długo patrzyła na wskazane drzewo, potem rozejrzała się dokoła. Chyba poznawała to miejsce. Odmierzyła kilka kroków, przykucnęła, zaczęła grzebać w ziemi. Spod warstwy choiny i darni wyjęła skrzynkę z radiostacją. Baterie leżały o trzy metry dalej. Pogłaskała odbiornik, odetchnęła z ulgą. Niepokój minął. Dokładnie obejrzała aparat i uznała, że powinien być sprawny. Cały dzień spędzili w lesie. Po skromnym posiłku ukryli się pod rozłożystym świerkiem i w napięciu czekali wieczora. Późną nocą dotarli do bunkra. Był jedenasty dzień pobytu radzieckich skoczków w Beskidach. Najwyższa pora, aby nawiązać kontakt i centralą. Aleksandra od razu przygotowała radiostację. Podłączyła baterie, wyciągnęła antenę, uziemiła, sprawdziła potencjometry i zasilanie. Partyzanci otoczyli ją ciasnym wianuszkiem. Zamienili się w słuch. Patrzyli to na tajemniczą skrzynkę, to na dziewczynę, która przygotowywała aparat do seansu. I wreszcie nadszedł najważniejszy moment: nawiązanie łączności. Aleksandra wcisnęła na głowę słuchawki, delikatnie dotknęła główki klucza i lekko naciskając zaczęła wywoływać centralę: W eter płynęły tajemnicze dźwięki: ti-ta-ta-ti. Za moment odebrała odpowiedź. Usłyszeli ją! Chciała krzyczeć z radości. Z jeszcze większą energią przystąpiła do nadawania. Meldowała o swoim położeniu, o dotychczasowych kłopotach, o zaginięciu członków grupy, o Piotrze. — Nawiązać kontakt z ruchem oporu, obserwować ruchy wojsk nieprzyjaciela, meldować o ich liczbie — brzmiały wytyczne. — Dobrze mówić ze sztabu Frontu — westchnęła ściągając słuchawki. — Bez majora nie damy rady. — Bądź spokojna, Asiu — Wasyl przytulił ją mocno. — Major się odnajdzie. Nasi wywiadowcy pomogą. Spójrz. — Wskazał na ciasny krąg skamieniałych ludzi wpatrzonych w aparat. — I jak, panno Asiu? — Czy rozmawiałaś z Moskwą? — Kiedy ruszy front? Posypały się pytania. Aleksandra milczała. Cóż im mogła odpowiedzieć: że cieszy się z nawiązania

kontaktu, że nie może pohamować radości, że myśli o majorze i o innych członkach grupy. Czy oni to zrozumieją? Czy przejmą się losem obcych ludzi? Wtem po dachu ziemianki zadudniły kroki. Niemcy, pomyśleli partyzanci. Zamilkli i tkwili w odrętwieniu, spodziewając się najgorszego. Major wiedział, że wylądował obok celu, nie wpadł jednak w panikę, nie poniosły go nerwy. Był spokojny. Zaraz po zetknięciu z ziemią ściągnął spadochron. Zwinął go i zakopał. Zatarł pozostawione przez siebie ślady i chowając się za drzewami ruszył do przodu. Bacznie obserwował okolicę, nasłuchiwał. Każdy szelest, każdy podejrzany odgłos przyciągał jego uwagę. Tak minął pierwszy dzień. Na noc zaszył się w głębokim jarze. Spał czujnie. Gdzieś w środku nocy zbudził go deszcz. Wstał i skrył się pod drzewem. Rankiem ruszył dalej. A może któryś z towarzyszy jest ranny i potrzebuje pomocy, niepokoił się. Co z Aleksandrą? To prawie dziecko. Jak sobie sama poradzi? Otaczał go gęsty las. Jodły, dostojne sosny i rzadkie buki. Strome wzniesienia, a zatem znajduje się w górach. Góry, ale jakie? Na Górnym Śląsku nie ma takich wzniesień. Gdzie więc wylądowali? Słońce stało nisko, przesłonięte strzępami chmur. Tu jest zachód, tam wschód. Przypomniał sobie wykłady z topografii. A jeżeli znajduje się w Tatrach? W takim razie powinien pójść na północ. Wieczorem dokończył puszkę tuszonki. Blaszane opakowanie starannie ukrył pod krzakiem. I wtedy na zroszonej trawie zobaczył świeże ślady. Zgnieciona trawa. Ktoś tu niedawno odpoczywał. Może nawet kilka osób. Jego wywiadowcy? Czy wróg? Odbezpieczył pistolet i ruszył wolno, ostrożnie, bezszelestnie. Pod jednym z drzew zobaczył jakiś kształt. To mógł być człowiek. Uskoczył do najbliższego smreczka. Odczekał chwilę, a kiedy w pobliżu nie dostrzegł nic, co mogłoby go zaniepokoić, padł na ziemię i zaczął się czołgać. Gdy był już blisko, rozpoznał w śpiącym Mikołaja. Konspirator, pomyślał major, śpi w środku dnia. Stanął nad podwładnym i przykładając mu kawałek kija do skroni krzyknął: — Hände hoch! Mikołaj automatycznie chwycił pepeszę i zerwał się na równe nogi. Jakże się zdziwił, kiedy zobaczył obok siebie Anisimowa. — Przestraszyliście mnie, towarzyszu majorze. — Stał wyprężony, oddech miał szybki, urywany. — Tak wypełniasz zadanie? — Darujcie, dowódco! Od dwóch dni krążę po lesie, nie bardzo wiedząc, co z sobą począć. — Gdzie pozostali, gdzie radiostacja? — Nikogo nie spotkałem. Teraz było ich dwóch. Zawsze raźniej i łatwiej poruszać się po obcyrn, nie znanym.terenie. Przez trzy dni kluczyli po beskidzkich lasach, starając się odszukać kogoś z grupy. Bez skutku. Czwartego natknęli się na niemiecki patrol. Nie podjęli walki. Wycofali się i obserwowali wroga. W ten sposób trafili na skraj lasu. Tam w dole ciągnęła się wioska. A w niej aż roiło się od żandarmów. — Kogo oni szukają? — zastanawiał się Mikołaj. — Sądzę, że to myśmy ich sprowokowali. Wrócili do lasu. Byli zmęczeni, brakowało im żywności. Pod wieczór nagła jasność uderzyła majora w twarz. To ostry promień słońca przedarł się przez zagajnik. Anisimow rozchylił gałęzie, wyjrzał. Przed nim roztaczała się szeroka zielona łąka. I nagle zamarł z przerażenia. Naprzeciw niego, w odległości nie większej niż sto metrów, stał oddział wojska z wycelowanymi w jego stronę lufami karabinów. Dyskretnie wycofał się. Dopiero teraz spostrzegł kilka tekturowych sylwetek zawieszonych na drewnianych palach. — Strzelnica — odetchnął z ulgą. — Urządzili sobie ćwiczenia. Kiedy celne strzały dziurawiły tekturę, a głośne komendy echem leciały po dolinie, majora i Mikołaja już nie było w niebezpiecznym miejscu. Umknęli. W górskim strumyku obmyli rozgrzane emocjami głowy i przeprowadzili krótką naradę. Tym razem postanowili udać się na wschód. Leśna ścieżka stale opadała, wijąc się między wiekowymi bukami. W pewnym momencie wyrosły przed nimi skały. Stroma ściana z kilkudziesięcioma szczelinami oraz otworami w kształcie jam i rozpadlin zagrodziła im drogę. Wspięli się na najwyższy głaz. W dole dostrzegli rzekę, a na jej zakręcie kilka drewnianych chat. — Wioska — szepnął major schodząc z kamienia. Postanowili poczekać do wieczora. Usiedli w jednej ze szczelin i podzielili ostatnią paczkę sucharów. Od strony lasu zbliżała się jakaś grupka ludzi. Pewnie zauważyli skoczków, bo nagle przyspieszyli kroku. Po chwili jednak zatrzymali się. Znajdowali się teraz w odległości strzału. Przykucnęli, czekali.

Mikołaj podał dowódcy lornetkę, a sam z ramienia zdjął pepeszę i trzymał ją w pogotowiu. — Zaczekaj! — Powstrzymał go major. — Może nas nie zauważyli. — Chodźcie do nas, majorze! — rozległy się głosy. — Jesteśmy partyzantami. Wasyl i Asia są z nami. — Nareszcie — uradował się Mikołaj i już miał wyjść z ukrycia, ale major chwycił go za ramię. — To pułapka — jęknął. — Zobacz — wręczył Mikołajowi lornetkę. — Jest ich czterech. Trzej w niemieckich mundurach, a ten czwarty to chyba Wasyl. Przy jego pomocy chcą nas zwabić w pułapkę. A gdzie Asia? Co jej zrobili? Ludzie podający się za partyzantów szli wolno w stronę skoczków i cały czas krzyczeli, że są polskimi partyzantami. Wasyl szedł razem z nimi i wołał po rosyjsku: — Towarzyszu majorze, to swoi, partyzanci! Lecz major nie słuchał. Razem z Mikołajem otworzył ogień do zbliżających się postaci i korzystając z zapadających ciemności wycofał się za skalną ścianę. Po chwili wchłonął ich ciemny las. MELDUNEK PŁYNIE DO MOSKWY W bunkrze w Diabelskim Młynie panował radosny nastrój. Partyzanci cieszyli się ze sprawnie przeprowadzonej akcji, podczas której zdobyli żywność i lekarstwa. W pewnej chwili któryś z nich zanucił „Góralu, czy ci nie żal”, a inni podchwycili. Śpiewali tęskną piosenkę i przyglądali się, jak Aleksandra przygotowuje radiostację do pracy. Naraz Józef włączył stary odbiornik radiowy. Dostroił stację, pogłośnił. Zamilkli i zaczęli wsłuchiwać się w głos spikera polskiej audycji z Londynu. I raptem ten sielski nastrój przerwały uderzenia w strop ziemianki. Trzy uderzenia — umówiony znak, Swój! Odetchnęli z ulgą. Jeszcze moment i na wiodącej do ziemianki drabinie dostrzegli młodego chłopca. Za nim schodził major i Mikołaj. Wasyl pierwszy ocknął się ze zdumienia. Rzucił się w kierunku majora. Przywarli do siebie jak dwie drogie sobie osoby. Aleksandra krzyknęła coś po rosyjsku i zaczęła płakać. Partyzanci stali jak wryci i nic z tego nie rozumieli. Czyżby ten krępy, odziany w łachmany mężczyzna był tym osławionym majorem Armii Czerwonej, zastanawiali się. Major Anisimow uwolnił się z objęć Wasyla, zrzucił z pleców worek, podchodził kolejno do partyzantów, wyciągał dłoń i mówił coś łamaną polszczyzną. Oficer, a taki równy, pomyślał Józef. Po tym powitaniu potoczyła się długa, szczera rozmowa. — A ci Niemcy, co prowadzili Wasyla? — dopytywał się major. — To nasi ludzie, panie majorze. — Jaki tam ze mnie pan. Przed wojną pracowałem w lesie, jestem technikiem leśnym. Dopiero wojna zrobiła ze mnie oficera. — Tak, tak, wojna nas zmieniła — rzekł Karol. Wnet stos placków ziemniaczanych przekładanych cienkimi plastrami słoniny znalazł się na blaszanej misce. Obok dzban czarnej kawy, torebka cukru i kilka kubków. — Taka gościna. — Mikołaj oblizywał palce. Po kolacji wrócono do przerwanej rozmowy. — Jesteście partyzantami? — Anisimow chciał pozbyć się dręczącej go niepewności. — Oczywiście — potwierdził Karol. — Komu podlegacie, z kim macie kontakty? — My tutaj, majorze, sami sobie jesteśmy panami — zaczął wyjaśniać Józef. — Nie chcieliśmy służyć w niemieckiej armii, więc pognaliśmy w góry. — Ale przecież ktoś wam wysyła rozkazy — nie ustępował major. — Przyjeżdża do nas taki jeden z Armii Krajowej. — Józef miał zakłopotaną minę. — Mówi, że jesteśmy plutonem Armii Krajowej. — Armii Krajowej — powtórzył major. — To w Warszawie giną wasi ludzie. — No właśnie, panie majorze. — Do radzieckiego oficera zbliżył się młodziutki partyzant. — Oni giną, a my niewiele robimy. My, ludzie prości, na prowadzeniu wojny się nie znamy. Może byśmy tak razem coś zorganizowali? — Zobaczymy. W potyczki wdawać się nie mogę, mam inne zadania. Ale nie wykluczam wspólnych akcji wywiadowczych. Interesująca dla obu stron rozmowa toczyła się do późnych godzin nocnych. Majora szczególnie interesowało rozlokowanie niemieckich jednostek wojskowych, ich siła, rodzaj uzbrojenia, fortyfikacje, zakłady produkcyjne. Nic nie mogło ujść jego uwagi. Wszystko było ważne, godne omówienia, a po odpowiedniej selekcji i zakodowaniu nadawało się do sporządzenia meldunku dla centrali.

— Zatem jesteśmy we wsi Brenna, w Beskidach — major zwrócił się do Aleksandry. — Będziesz musiała nadać meldunek. — Już to zrobiłam, przed kilkoma dniami. — Świetnie. — Na jego poważnej zazwyczaj twarzy pojawił się krótki uśmiech. — Podałaś wszystkie współrzędne? O Piotrze informowałaś? — Według rozkazu! — Dobrze. Od jutra bierzemy się ostro do pracy — zakomunikował. Major wypalił jeszcze papierosa i zaczął układać się do snu. Właśnie wchodził pod koc, kiedy jakaś ręka spoczęła na jego ramieniu. Obejrzał się i zobaczył Józefa. — Panie majorze, zapomniałem powiedzieć, że w Ustroniu są komuniści. Czasem mamy z nimi kontakt. — Daleko to? — Anisimow wyraźnie się ożywił. — Niedaleko, po drugiej stronie Równicy. Major długo nie mógł zasnąć. Niepokoił się o pozostałych wywiadowców, myślał także o tutejszych komunistach. Musi nawiązać z nimi kontakt. Ale co na to powiedzą jego dobroczyńcy? Chyba się nie pogniewają. Z wieczornej rozmowy prowadzonej z tymi ludźmi wywnioskował, że dla nich najważniejszą sprawą jest walką z wrogiem. Podziały polityczne i dyskusje na ten temat to nie ich domena. Rankiem w bunkrze zrobiło się zimno. Wszystkie rzeczy przesiąkły wilgocią. W powietrzu unosił się zapach igliwia i stęchłych liści. Aleksandra została sama. Partyzanci wraz z majorem, Mikołajem i Wasylem wyruszyli w teren na pierwszy rekonesans. Wrócili bardzo późno, ale w dobrym nastroju. Major trzymał w ręku kartkę papieru. Zawierała ona kilkanaście rzędów gęsto naniesionych liter i cyfr. — Będziemy nadawali — oświadczył. Aleksandra szybko przygotowała radiostację i starannie zaszyfrowała meldunek. Rozpoczęła się długa, monotonna praca klucza. „Do wsi przybyła kompania SS, 40 km od Trzyńca mieści się fabryka czołgów, w Kuźni Ustroń produkują części do samolotów i broni maszynowej. Do Skoczowa przybył transport wojska. W rejonie Żywca i Szczyrku przeprowadza się prace obronne. W okolicach Bielska pojawiła się jednostka czołgów”. Po zakończeniu seansu radiowego major podziękował partyzantom za dostarczone wiadomości, a oni zobowiązali się, że w tok pracy wywiadowczej dla radzieckiej grupy zaangażują sieć łączników i informatorów. W ten sposób uzyskają dokładne i wiarygodne dane o jednostkach wojskowych wroga stacjonujących na terenie Śląska Cieszyńskiego. Kilka dni później doszło do spotkania radzieckich wywiadowców z komunistami z Ustronia. Do usytuowanego na stoku Równicy bunkra, zwanego „Kanada”, przybyli zainteresowani działacze: schorowany Franciszek Zawada wraz z synami, Michał Gomola, Franciszek Moskała, Jan Rudzicki, Rudolf Szubert, Jan Cichy i Józef Glajc. Ze strony radzieckiej stawili się wszyscy oprócz radiotelegrafistki. Po zapadnięciu nocnych ciemności skulone postacie zaczęły podchodzić do bunkra. Wartownicy sprawdzali hasła i kierowali zaproszonych gości do ziemianki. Partyzanci byli ogoleni, w czystych koszulach, a nawet w odprasowanych spodniach. Franciszek Zawada założył krawat, a poniemieckie oficerki Glajca błyszczały jak chrom. Szubert nie wiadomo skąd wytrzasnął starą mapę Śląska Cieszyńskiego. — Zachowujcie się godnie — instruował Zawada synów. — Tak, jakbyście rozmawiali z dostojnikami państwowymi. — Jeszcze nigdy nie widziałem prawdziwego majora — powiedział Janek Zawada. — A niemieccy? — parsknął śmiechem Glajc. — Miałem na myśli sojuszniczego majora. Spadochroniarze zjawili się punktualnie. Byli po cywilnemu i w przeciwieństwie do ich polskich towarzyszy nie wyglądali zbyt elegancko. Zawada przyjrzał im się uważnie. Domyślił się od razu, który z nich jest dowódcą. Ubogi zasób polskich słów Anisimowa uzupełniał Wasyl, który dosyć dobrze radził sobie z konwersacją w języku polskim. Początkowo major mówił ostrożnie o swoich zadaniach. Ważył i dobierał słowa, jakby jeszcze nie dowierzał ludziom tu zgromadzonym. — Czym się teraz zajmujecie? — spytał wprost, kiedy uznał, że partyzanci wiedzą wystarczająco dużo o nim i jego ludziach. — Po trosze wszystkim — odpowiedział stary Zawada. — Pomagamy radzieckim jeńcom zatrudnionym w fabryce, zdobywamy broń, likwidujemy konfidentów, pomagamy rodzinom pomordowanych. — Niewielu was.

— Takich grup jak nasza jest w tych górach kilkanaście — wtrącił Józef Glajc. — To prawda — potwierdził Zawada. — Na każdym wzniesieniu można się natknąć na leśny oddział. Często o różnych orientacjach politycznych, ale tu nikt nikomu nie wchodzi w drogę. Nie jesteśmy sobie wrogami. A nawet niekiedy współpracujemy ze sobą. — To interesujące — stwierdził major. — Jakby was połączyć w jeden oddział, stanowilibyście dużą siłę. Jesteście u siebie. A kto zna teren, ma broń i dużo ludzi, może z powodzeniem kontrolować całą Ziemię Cieszyńską. — Już próbowałem scalenia. Nic z tego nie wyszło. — W takim razie spróbujcie jeszcze raz, towarzyszu „Franek” — powiedział zachęcająco major. — A pomożecie? — wymknęło się jednemu z synów Zawady. — Pomogę. Majorowi wydawało się, ba, był nawet pewien, że tym ludziom powinien zaufać, powinien z nimi współpracować. Nawet nie przypuszczał, do jakiej rangi urosną powzięte tutaj decyzje, jak ogromny wpływ będą miały na wyzwolenie Śląska Cieszyńskiego. Późniejsze wydarzenia miały udowodnić, że ludzie różniący się poglądami politycznymi w obliczu wspólnego wroga mogą się zjednoczyć, mogą walczyć ramię w ramię. Franciszek Zawada, który podczas owej narady zobowiązał się dostarczać radzieckim wywiadowcom ważnych strategicznie informacji, rozpoczął działalność od pozyskania naczelnika stacji PKP. Odtąd płynęły za linię frontu dane o niemieckich transportach na trasie Katowice—Kraków i Katowice—Cieszyn. Codziennie też kilkunastu partyzantów narażając swe życie schodziło z gór, zaszywało się w wioskach i miasteczkach, w pobliżu koszar, obiektów wojskowych, zakładów przemysłowych. Całymi godzinami leżeli plackiem w pobliżu nasypu kolejowego, ciągnęli za język miejscowych, przechodzili przez ogrodzenia, podsłuchiwali w knajpach, gdzie pijani Niemcy rozmawiali o ważnych sprawach. Cenne informacje napływały także z Zaolzia, gdzie partyzanci również mieli swoich ludzi. Kilkuosobowe patrole penetrowały Śląsk Cieszyński od Skoczowa, Ochab i Pawłowic aż do Ostrawy. Nic nie uszło ich uwagi. Aleksandra miała pełne ręce roboty. Meldunki szły regujarnie i były coraz dłuższe. Jednak majora Anisimowa zaczęły niepokoić niemieckie posiłki, które jesienią 1944 roku przybywały do Ustronia, Brennej, Skoczowa i Wisły. Niemcy prawdopodobnie przygotowywali zakrojoną na szeroką skalę obławę na wywiadowców i partyzantów. Poza tym wozy pelengacyjne wroga coraz częściej pojawiały się na beskidzkich drogach, widać Niemcy szukali radzieckiej radiostacji. Łącznikiem między grupą Zawady a radzieckimi wywiadowcami był syn Franciszka, Jan, ps. „Lunach”. Tylko on miał prawo do kontaktowania się z majorem Anisimowem. Któregoś dnia „Lunach” przedstawił majorowi przygotowany przez Rudolfa Szuberta plan ucieczki jeńców z obozu w Ustroniu. Plan dobry, ale na realizację musiał poczekać. Tak zadecydował Anisimow. Młody Zawada wrócił do Ustronia i przekazał odpowiedź majora. Partyzanci musieli uzbroić się w cierpliwość. Dla ludności Ustronia i okolicznych wiosek nastały teraz ciężkie czasy. Szerzył się niemiecki terror, mnożyły aresztowania, wiele gospodarstw spłonęło. Ginęli niewinni ludzie, mordowani w bestialski sposób. Niemal każdego dnia zjawiali się w lesie nowi ludzie. Oddziały partyzanckie rozrastały się, ale zaczynało brakować w nich broni, żywności, lekarstw, odzieży. Partyzanci byli zniecierpliwieni, żyli w ciągłym napięciu nerwowym. Pojedyncze akcje nie sprawiały im satysfakcji i nie przynosiły niemal żadnych korzyści. Cóż bowiem znaczyły dwa—trzy karabiny i stary, zużyty mundur, kiedy ich potrzeby były przeogromne. W dodatku te drobne wypady wyprowadzały Niemców z równowagi, a to oznaczało nowe represje. Przykładem chociażby zamach na komendanta żandarmerii w Ustroniu, po którym znowu więzienia zapełniły się niewinnymi Polakami, a kompanie karnych ekspedycji ruszyły w góry. W tej sytuacji wywiadowcy majora Anisimowa zmuszeni zostali do zmiany miejsca postoju. Przenieśli się do innej grupy partyzanckiej i do nowego bunkra. Zbliżała się zima. Dni biegły szybko, wieczory były coraz dłuższe, noce zimne. Leśne dukty zmieniły się w rdzawozłote kobierce. Często zrywały się wichury i siąpił deszcz. Życie w lesie stawało się coraz trudniejsze, ale na to nie było rady. Jednocześnie trzeba było nadal wykonywać wywiadowcze zadania. Odpoczywali więc partyzanci w dzień, a nocą wychodzili na zwiad. Wszyscy, w bunkrze zostawała tylko Aleksandra. Szumiały nagie gałęzie, skrzypiały drzewa, strach ogarniał samotną dziewczynę. Kuliła się wówczas na swojej pryczy, przykrywała starym kożuchem i wsłuchiwała się w odgłosy wrogiego lasu. Rankiem robiło się gwarno jak w ulu. Ale nie trwało to długo. Wkrótce partyzanci zasypiali, aby regenerować siły po nocnych wypadach. Wtedy znowu była samotna, samotna wśród kilkunastu mężczyzn. Jedynie w towarzystwie majora czuła się dobrze. Jego oczy działały tak kojąco, tak wiele było w nich ciepła, dobroci. Nawet nie musiał z nią rozmawiać. Wystarczyło, że siedział w kącie i palił papierosy, że był. Coraz częściej

zaglądał do niego syn Zawady, Jan. Prowadzili wówczas długie rozmowy, po których twarz majora rozjaśniała się. I Aleksandra wiedziała, jaki był tego powód. To łącznik Zawada przyniósł ważne informacje. Zaczynały migać żółte światełka nadajnika. Opuszek palca dotykał delikatnie klucza. W eter, za linię frontu, płynęły kolejne meldunki: „W Cieszynie stacjonuje jednostka Hitlerjugend. Samodzielne dywizjony w Jeleśni, 10 km na południowy wschód od Żywca, 20 km na północny wschód od Bielska. Koło Oświęcimia ciężka artyleria. Do Bielska przybył transport wojska: 3 oddziały SS w liczbie kilkunastu tysięcy żołnierzy”. Teraz rozmowy radiowe prowadzono o różnych porach. Posunięcie to miało zdezorientować wroga. Po kilku tygodniach ciągłej, nieprzerwanej pracy Aleksandra czuła się bardzo zmęczona. Brakowało jej dziennego światła, brakowało kontaktu ze zwykłymi ludźmi. Od dawna marzyła, aby przejść się po wsi i nie myśleć o radiostacji, o pistolecie. W bunkrze czuła się jak więzień. Któregoś ranka major przyprowadził wywiadowcę Antoniego. — To już ostatni z naszej grupy — poinformował, wskazując na wymizerowanego człowieka. — A co z pozostałą czwórką? — spytała Aleksandra. — Czy nie ma już nadziei? — Nie — odparł, ale zaraz potem dodał: — Oni żyją, połączyli się z innym oddziałem partyzanckim. Są o wiele kilometrów stąd. — Najważniejsze, że żyją — ucieszyła się. Zapadły ciemności i partyzanci wyruszyli na zwiad. Aleksandra nie chciała być sama, poszła w ich ślady. Biegła, aby za nimi nadążyć. Nagle jeden z nich zauważył, że jakaś postać skrada się za grupą. Przykucnął za drzewem. Gdy tajemnicza zjawa podeszła bliżej, wyszedł z ukrycia. Jakże się rozczarował: zobaczył zmarzniętą, dyszącą Aleksandrę. A potem był gniew majora. — Znasz rozkaz? Znasz swoje miejsce? — krzyczał. Wróciła do ziemianki. Zrozumiała. Major miał rarcję. Ona jedna potrafi obsługiwać radiostację. Ona jedna zna szyfry, hasła, długość fal. Pogodzona z losem zasnęła. Następnego ranka przyszedł Jan Zawada. Był bardzo zdenerwowany. Ledwie uszedł z życiem z zastawionej przez Niemców pułapki. Jak wynikało z jego relacji, hitlerowcy zapuszczają się coraz wyżej w góry. Organizują śmiałe akcje. — Trzeba coś zrobić, towarzyszu majorze, bo inaczej wykurzą nas z gór. Anisimow zafrasował się. — Chciałbym wam pomóc, ale rozkaz jest rozkazem — odrzekł. — Nie mogę narażać życia ani moich ludzi, ani waszych. Nie była to szczera odpowiedź. Prawdę powiedziawszy on także myślał o walce, chciał poprowadzić ludzi do zwycięstwa. Już miał dosyć obserwacji, czekania, przyglądania się ludzkim cierpieniom. Gdzieś w głębi duszy, w najskrytszych myślach, snuł plany o stworzeniu dużego partyzanckiego oddziału: kilka kompanii, może batalion. — Widzisz, Janku, front stoi już trzy miesiące. Na razie więc musimy poprzestać na przesyłaniu informacji dla jednostek frontowych. Są niezwykle cenne. Lecz zapewniam cię, że kiedy nadejdzie odpowiedni moment, staniemy otwarcie do walki. Pokażemy hitlerowcom, gdzie raki zimują, oj, pokażemy. Będziesz moim adiutantem. I na razie walki unikał, choć nie zawsze to było możliwe. Jeszcze tego samego dnia, kilka godzin po rozmowie z Jankiem Zawadą, major z Wasylem i dwoma Polakami natknęli się na niemiecki patrol, który ni stąd, ni zowąd pojawił się na szczycie Równicy. W bezpośrednim starciu nie mieli żadnych szans. Niemcy dysponowali dwoma karabinami maszynowymi i było ich dziesięciu. Ponadto Anisimow miał przy sobie najnowsze informacje, które jak najszybciej należało przesłać do sztabu 1 Frontu Ukraińskiego. Musieli zatem oderwać się od wroga. Wasyl grzał z pepeszy ogniem ciągłym, osłaniał odwrót majora i dwu partyzantów. Tylko na moment niemiecki atak załamał się. Potem wróg przeszedł do pościgu. Na domiar złego Wasylowi zaciął się pistolet. Nie zastanawiając się ni chwili sięgnął po granat. Niemcy zalegli, a Wasyl uszedł w las i dołączył do towarzyszy. Po chwili obserwowali z ukrycia wycofujące się z lasu sylwetki esesmanów. — Zobaczycie, oni tu wrócą — stwierdził major i zaraz po przybyciu do bunkra zarządził ewakuację. Kilka minut później wywiadowcy wspólnie z partyzantami opuścili „Kanadę”. Pod osłoną nocy przedzierali się na Orłową, do innej kryjówki, o której istnieniu wiedziało jedynie wąskie grono ludzi ze ścisłej konspiracji. Major zamierzał tam przezimować. Stamtąd chciał prowadzić szeroką działalność wywiadowczą na terenie Ustronia, Wisły i Skoczowa. Myślał też, że wreszcie uda mu się zrealizować od dawna przygotowywaną ucieczkę radzieckich jeńców. Nie przypuszczał, że wypadki potoczą się nie po jego myśli, że będzie musiał zrezygnować ze swoich planów.

Dwudziestego dziewiątego października 1944 roku gestapo urządziło na terenie Ustronia zasadzkę. Sieć konfidentów rozpoznała niektóre kontakty partyzantów i ich szlaki zaopatrzeniowe. I tego właśnie dnia pod wskazany adres zajechał Mercedes na cywilnej rejestracji. Gestapowcy szybko opuścili wóz, by skryć się w kamienicy, na rogu ulicy i w ogrodzie. Obstawiono najbliższe podwórka i wyloty ulic. Jesienny zmrok zapadł dość szybko. Mleczna mgła spowiła dolinę Ustronia. Niemcy przeklinali pogodę, ale tkwili na swoich stanowiskach. Wtem skrzypnęły drzwi w sieni. Do obserwowanego mieszkania wśliznęły się dwie postacie. W pokoju błysnęła latarka. — Hans, to ty? — padło pytanie. — Kocioł! — szepnął jeden z wchodzących mężczyzn. Zamiast odpowiedzi padł strzał z pistoletu, zaraz potem drugi, trzeci... Ktoś zapalił żyrandol i znów zagrała niemiecka broń. Dwaj mężczyźni legli na podłodze ścięci seriami pocisków. — To oni! — Konfident rozpoznał w zastrzelonych partyzantów z Ustronia. Okazało się, że w zasadzkę wpadli Jan Cichy i Rudolf Szubert. Jeden z nich żył jeszcze, kiedy dopadli do niego gestapowcy. Zaczęły się tortury, mające na celu wyduszenie z rannego zeznań. Wkrótce zmarł w męczarniach. Zmasakrowane zwłoki wystawili Niemcy na widok publiczny. Żaden z mieszkańców miasteczka nie zdradził się jednak, że znał tych ludzi. Wszyscy pytani przecząco kręcili głowami. Franciszek Zawada mocno ubolewał nad stratą towarzyszy. Cały dzień nie odzywał się do nikogo. Pogrążony w smutku medytował, w jaki sposób udowodnić mordercom, że popełnione przez nich bestialstwa nie są w stanie złamać ducha tych, którzy walczą o wolność swoją i ojczyzny. Wieczorem napisał kartkę, zaszył ją w czapce Janka i natychmiast wysłał go do majora. Młody Zawada schował pistolet za pazuchę i w milczeniu ruszył sobie tylko znaną drogą. Jeszcze przed północą w umówiony sposób walił pięścią w pokrywę bunkra na Orłowej. Posągowa twarz młodego człowieka zaniepokoiła majora. Nie spodziewał się łącznika o tak późnej porze. Janek wręczył meldunek, usiadł na ławie i zapalił papierosa. — Odpowiedzi nie będzie — westchnął ciężko major. — Nie będzie też akcji na obóz jeniecki w Ustroniu. — Nie odbijemy naszych towarzyszy? — zerwał się Mikołaj. — Szubert nie żyje! — wyjaśnił major. — A on jeden miał kontakty, znał plan, ba, był jego twórcą. Bez niego nie damy rady. Zawada wrócił do swoich następnej nocy. W Ustroniu aż wrzało od oburzenia. Żaden z przywódców ruchu oporu nie był w stanie opanować ogólnej nienawiści i rosnącej z godziny na godzinę żądzy krwi. W odwecie za śmierć towarzyszy partyzanci dokonali zamachu na groźnego hitlerowca, członka SA, który miał na swoim koncie kilku zamordowanych Polaków. Pech chciał, że zamachowcy zaledwie lekko go ranili i pewni, że zginął, opuścili jego dom. Ten zaraz ich wyjściu sięgnął do aparatu telefonicznego, wykręcił numer centrali i poprosił o połączenie z gestapo. Przyjechali późną nocą. Przez uśpione uliczki miasta na przytłumionych światłach pędziła ciężarówka, a w niej uzbrojona po zęby kompania SS. Sami ochotnicy, zaprawieni w tego typu akcjach. W knajpie u Kudzi czekali już miejscowi volksdeutsche. Krótkie słowa powitania. Jeszcze krótsza odprawa. I szybko sporządzona lista 34 Polaków, mieszkańców Ustronia, szczególnie niebezpiecznych dla okupanta. Na stoły powędrowały butelki wódki. Zaczęło się pijaństwo. O godzinie czwartej przystąpiono do akcji. Półprzytomni, pijani esesmani ruszyli w teren. Towarzyszyli im jako przewodnicy trzej konfidenci. Wiatr hulał po dolinie, strącając z drzew ostatnie już liście. Pogrążeni w głębokim śnie mieszkańcy miasteczka nie przewidywali tragedii, jaka wkrótce miała się tu rozegrać. Głośne okrzyki i ciężkie kroki obudziły ludzi. Przestraszeni nie śmieli nawet podejść do okien. Esesmani tłukli kolbami w drzwi. A gdy te otwierały się, wpadali z furią do wnętrza. Przebudzonego robotnika, Rudolfa Krystę, wywlekli przed dom. Był w bieliźnie, drżał z zimna i strachu. Poganiany kopniakami i wyzwiskami potknął się o wystający kamień. Kiedy wstawał, podkute buty grzmociły w jego głowę. Wreszcie powlekli go za dom i tam zastrzelili. Do budynku, w którym mieszkał Jakub Cymbala, podeszli znienacka. Drzwi otworzyła żona Emilia. Była w ciąży. Gorzko załkała. Błagała, prosiła. Na nic się to zdało. Odepchnęli ją. Upadła na podłogę. Jakub zerwał się z łóżka i wtedy dwóch esesmanów wymierzyło mu kolbami ciosy w brzuch. Zwinął się z bólu. I tak go wywlekli. W chwilę później do uszu jego żony dotarł odgłos strzałów. Zamarła z przerażenia. Zrozpaczona wybiegła na podwórze. Pędziła ścieżką aż nad brzeg Wisły. Tam, przy kładce, leżał on, jej mąż, ojciec nie narodzonego jeszcze dziecka.

Przed szóstą mordercy zakończyli akcję. W ciągu półtorej godziny poległo 32 Polaków (jeden zginął wcześniej, drugiego nie zastali w domu), których jedyną zbrodnią był fakt, że nie podpisali „volkslisty”. W Urzędzie Miejskim obok nazwisk pomordowanych wpisano do księgi zgonów: „zmarł na serce”. A datę dziewiątego listopada, kiedy to dokonano tej straszliwej zbrodni, próbowano w dokumentacji przerobić na siedemnastego listopada. Ludzie w miasteczku byli przerażeni, smutni i zrezygnowani. Dlaczego tak straszny los spotkał ich znajomych i sąsiadów, zastanawiali się. Niektórzy z członków ruchu oporu zaczęli wątpić w sens dalszej pracy w konspiracji. Ci, którzy pozostali w lesie, poczuli się nagle słabi i bezradni. Ale rozpacz i zniechęcenie nie trwały długo. W ludzkich sercach znów obudziła się nadzieja, znów chętni do walki z wrogiem zaczęli masowo napływać do lasu. Przypuszczali, że koniec wojny jest blisko, bardzo blisko, zaledwie o kilkadziesiąt kilometrów stąd. Tak, bo przesunięcie się frontu oznaczało koniec wojny. Przyczółek na podgórzu Beskidu Śląskiego miał duże znaczenie strategiczne. Górzysty teren, naszpikowany licznymi szczytami, sprzyja prowadzeniu walk obronnych. Stosunkowo niewielkie siły mogły dosyć długo powstrzymywać ataki całych dywizji. Tutaj front mógł stanąć na dobre, utknąć pod ogniem prowadzonym ze szczytów wzniesień. Nic więc dziwnego, że do Ustronia, Brennej i Skoczowa docierały coraz to nowe oddziały SS i Wehrmachtu, a kilkusetosobowe grupy specjalne przystąpiły do systematycznego przeczesywania lasów i wiosek. Partyzanci mieli coraz mniejszą swobodę działania. Mimo to udało im się przeprowadzić kilka udanych akcji, w czasie których zginęło około trzydziestu Niemców, zdobyto znaczną liczbę broni, amunicji oraz ważne informacje. W POTRZASKU Szła zima, ciężka beskidzka zima. Czapy wzniesień pokryły się śniegiem, zniknęły leśne dukty. Głębokie jary, teraz niewidoczne, stały się wyjątkowo niebezpieczne. Mróz ścisnął drzewa i krzewy, skuł lodem górskie potoki. Po oblodzonych stokach, przykrytych metrową warstwą zbitego śniegu, ciężko się było poruszać. Partyzanci i wywiadowcy majora Anisimowa mieszkali w bunkrze na Orłowej. Rzadko wychodzili na zwiad. Przymierali głodem, zębami szczękali z zimna. Jedyny kontakt ze światem zapewniała im radiostacja. Toteż z utęsknieniem i w nabożnym skupieniu słuchali rozgłośni z Moskwy. Z niepokojem śledzili wydarzenia na froncie. Czekali na ofensywę. Na święta Bożego Narodzenia dołączyło do nich kilku partyzantów z mniejszych oddziałów z terenu Brennej. Ciasno, ale i trochę cieplej zrobiło się w bunkrze. Nie zawiedli też łącznicy. Cała rodzina Herzyków przyszła do nich w odwiedziny. Przynieśli podarki i jedzenie. Dużo jedzenia. Pojedli, pośpiewali. W dobrym nastroju, z nadzieją, powitali też nowy 1945 rok. Były życzenia, łzy, toasty. Kilkanaście dni później Aleksandra odebrała ważny komunikat. 12 stycznia 1945 roku ruszyła wielka ofensywa! Hura! Wszyscy podskoczyli z radości. Z centrali nadszedł rozkaz: zintensyfikować działalność wywiadowczą. Więc znów partyzanci zeszli z gór. Na beskidzkich szosach panował wzmożony ruch, podobnie było na kolei. Ciągnęły na wschód niemieckie posiłki — zmotoryzowane kolumny wydawały się nie mieć końca, pędziły ciężarówki z żywnością i ciepłą odzieżą, ośnieżonymi poboczami maszerowały całe dywizje. Szły w eter zaszyfrowane radiogramy, cenne dla 1 Frontu Ukraińskiego informacje. Partyzanci przygotowywali się do spotkania z armią wyzwoleńczą. Grupa Gwardii Ludowej z Ustronia rozdzieliła się. Franciszek Zawada dołączył do majora — jego syn nadal pełnił funkcję łącznika — nad pozostałymi objął dowództwo Józef Glajc, który w stosunkowo krótkim okresie przeprowadził szereg udanych akcji: przeciął druty telefoniczne i uszkodził tor kolejowy na trasie Ustroń—Cieszyn, zniszczył transformator, wskutek czego fabryka w Ustroniu na jakiś czas wstrzymała swoją produkcję. Kilka dni później partyzanci zniszczyli druty telefoniczne na linii Skoczów—Ustroń. Jeszcze jesienią 1944 roku hitlerowcy opracowali plan demontażu i wywozu w głąb Rzeszy maszyn i części z „Kuźni”. Aktywnie działający w zakładzie członkowie ruchu oporu dowiedzieli się o przygotowywanej przez wroga akcji ewakuacyjnej i w tych ostatnich miesiącach okupacji chowali szczególnie wartościowe części maszyn i urządzeń oraz zastanawiali się, jak uratować fabrykę. Tymczasem na Orłowej doszło do niezwykle dramatycznych wydarzeń. Któregoś styczniowego dnia jeden z partyzantów, Moskała, opuścił bunkier i udał się po wodę. Kiedy zbliżał się do źródełka, dostrzegł w pobliżu jakiegoś człowieka, który szybko zniknął za drzewem. Moskała przekonany, że to jeden z wartowników, nie poinformował nikogo o owym „spotkaniu”. W bunkrze życie toczyło się normalnym