Ryszard Rogiński
BLOKADA WIELKIEJ TWIERDZY
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej
Warszawa 1990
Projekt graficzny serii: Michał Maryniak
Ilustracja na okładce: Marek Soroka
Redaktor: Elżbieta Skrzyńska
Redaktor techniczny: Renata Wojciechowska
„BRONIĆ SIĘ DO OSTATKA”
„Twierdza zostaje pozostawiona samej sobie i ma bronić się do ostatka” - ten stanowczy rozkaz
Naczelnego Dowództwa Austro-Węgier, wydany 16 września 1914 roku, dotarł do każdego żołnierza w
oblężonym Przemyślu.
Do jego wykonania podporucznik Altmann przygotowywał się od ponad roku, czyli od chwili, w której
powierzono mu dowodzenie fortem numer jeden w siedliskiej grupie fortecznej, na wschód od Przemyśla.
Fort ów zbudowano według najnowszych wzorów. Na szczycie jego głównego bloku znajdowały się cztery
szybkostrzelne armaty kalibru 80 mm, umieszczone w pancernych obrotowych wieżach, a także pancerna
kopuła obserwacyjna. Amunicję do armat dostarczano z magazynów znajdujących się na najniższych
kondygnacjach za pomocą mechanicznych podnośników. We wnętrzu fortu, przykrytego betonowymi
stropami wielometrowej grubości, oprócz pomieszczeń amunicyjnych znajdowały się izby żołnierskie,
magazyny prowiantowe, studnia i elektrownia. Główny wał forteczny oddzielała od przedpola fosa z
betonowymi pionowymi ścianami. Po obu jej stronach znajdowały się w narożach schrony bojowe dla dział i
karabinów maszynowych, które ogniem bocznym mogły bronić dostępu do bloku głównego. Sektory
ostrzału tak dobrano, że nie istniały martwe pola. Przedpola fortu chronione były zaporami ciągłymi z
drutów kolczastych, oświetlanymi nocą przy użyciu reflektorów. Wszystkie obiekty łączyły podziemne
chodniki.
Podporucznik Altmann drzemał w swoim pomieszczeniu w najniższej kondygnacji fortu, kiedy odezwał
się ostry dzwonek telefonu.
- Panie poruczniku - meldował podoficer dyżurny pełniący służbę w pancernej kopule obserwacyjnej -
Rosjanie rozbili nam reflektor. Coraz silniejszy ostrzał artyleryjski. Chyba coś się szykuje.
Podporucznika w jednej chwili opuściła senność. Spojrzał na zegarek: trzecia rano. Na kalendarzu
przekreślił miniony dzień. Dziś mamy siódmy października, dwudziesty pierwszy dzień oblężenia –
pomyślał.
Dowódca fortu numer jeden pobiegł znajomymi krętymi korytarzami i schodami w górę, do swego
stanowiska dowodzenia. Rosyjska artyleria z minuty na minutę wzmagała ogień, detonujące granaty niemal
pokryły fort, a po pancernej kopule dzwoniły odłamki. W błyskających płomieniach wybuchów Altmann
przez szczeliny obserwacyjne ujrzał ukazujące się na wale przed fosą sylwetki.
Rosjanie! - stwierdził z przerażeniem.
Jak oni tu dotarli?!
Kapitan Woroncew ze swoją kompanią rzeczywiście przedostał się w centralny rejon fortu. Czołgając
się Rosjanie sforsowali zapory z drutu i zlikwidowali wysunięte posterunki austriackie. Teraz mieli przed
sobą zionący ogniem fort. Kapitan popatrzył na lewo i na prawo. Na pierwszy rzut oka stwierdził, że z
półtorej setki żołnierzy, ruszających razem z nim do szturmu, teraz towarzyszyła mu zaledwie połowa, ale i
tak wykonanie zadania było realne, mogło nastąpić niemal natychmiast. Wczoraj odczytano im podpisany
przez cara rozkaz natychmiastowego zdobycia twierdzy. I on, Woroncew, może być pierwszy. Czuł, jak
ogarnia go fala bojowego uniesienia. Wiedział, że jego żołnierze nie boją się śmierci.
- Naprzód!
Z tym okrzykiem skoczył w oświetloną jedynie błyskami strzałów armatnich i karabinów maszynowych
fosę.
Porwani przykładem kapitana rzucili się w czarną czeluść jego żołnierze. Nie działali jednak na oślep.
Przed szturmem dowódcy i saperzy dokładnie zapoznali się z planami umocnień. Był na nich każdy szczegół
ważny dla nacierających: usytuowanie stanowisk armat i karabinów maszynowych, wejścia do fortu. W
wyłom w obronie, wycięty przez żołnierzy Woroncewa, rzuciły się posiłki. Spieszyli saperzy z materiałami
wybuchowymi i drewnianymi klocami do zaślepiania otworów strzelniczych.
Sukces był tuż, tuż. Telefonista, który dotarł tu ciągnąc ciężką szpulę z kablem, krzyczał do słuchawki:
„Jesteśmy w forcie”. Meldunek pobiegł wyżej - do dowódcy 12 dywizji, której żołnierze otrzymali zadanie
zdobycia fortów siedliskich, oraz do generała Szczerbaczewa, dowódcy 11 armii, który dostał od cara
polecenie opanowania w ciągu trzech dni przemyskiej twierdzy.
Była to już trzecia doba nieustannego szturmu najpotężniejszych umocnień, osłaniających miasto od
wschodu. Rosjanie słusznie sądzili, że przerwanie pierścienia obrony w tym miejscu oprócz powodzenia
militarnego przyniesie sukces psychologiczny, wywołując panikę wśród obrońców.
Trzy tygodnie oblężenia przyzwyczaiły podporucznika Altmanna do stałych pojedynków ogniowych i
odpierania ataków piechoty, które do tej pory załamywały się w krzyżowym ogniu fortecznych dział i
karabinów maszynowych.
Altmann przywarł do szczeliny w pancernej kopule obserwacyjnej. Niewiele mógł jednak zobaczyć
oprócz błysków wystrzałów. Artyleria rosyjska przeniosła ogień w głąb obrony, nie chcąc razić swoich.
Skulony przy centralce telefonicznej dyżurny głośno przekazywał meldunki:
- Sierżant Nowak mówi, że jakieś drzewo zasłoniło mu strzelnicę działa i karabinów maszynowych w
tradytorze * flankującym wnętrze fosy. Plutonowy Schmidt melduje, że Rosjanie ostrzeliwują z karabinów
maszynowych wejście numer trzy. Pancerne drzwi zamknięte, ogień z bocznych strzelnic zatrzymał
szturmujących. Panie poruczniku - zwrócił się do Altmanna - porucznik Swerlinga chce rozmawiać.
- Niedobrze jest! - krzyczał Swerlinga. - Rosjanie obsiedli nas jak wszy! Biorę honwedów i spróbuję ich
spędzić. Wychodzę na powierzchnię w drugim sektorze. Nie strzelajcie w tym kierunku!
Dwuszereg węgierskich żołnierzy czekających w długim betonowym korytarzu, zakończonym
stalowymi wrotami, lekko falował. Wszyscy wiedzieli, że nieprzyjaciel wdarł się na teren fortu. Tu, głęboko
pod ziemią, osłonięci wielometrową warstwą betonu, czuli się w miarę bezpieczni. Ale co będzie za chwilę?
Głośnym echem odbiło się po korytarzu trzaśnięcie drzwi, zza których wypadł porucznik Swerlinga z
karabinem w ręku.
- Bagnet na broń! - wykrzyknął. - Za mną! - padła następna komenda.
Swerlinga ruszył szybkim krokiem do wyjścia. Przed drzwiami zatrzymał się, stanęli także idący za nim
żołnierze. Metalowe płyty w minimalnym stopniu tłumiły wybuchy i kanonadę szalejącą na zewnątrz.
Porucznik popatrzył na swoich łudzi. Byli już co prawda w ogniu, ale mieli stanąć z wrogiem oko w oko.
Poczuł, że serce nagle podjeżdża mu pod gardło. Chyba się boję – przemknęło mu przez myśl.
Zakrzyknął:
- Albo my, albo oni! Fort znacie! Oczyścić go z wrogów!
Odryglowano ciężkie wrota, za którymi panowała ciemność.
- Za mną! - zawołał Swerlinga i skoczył z karabinem do przodu. Węgrzy rzucili się za nim. W mroku
dostrzegli sylwetki w obcych mundurach. Padło kilka strzałów. Honwedzi ruszyli do walki wręcz. Forteczny
dziedziniec wypełniły przeraźliwe krzyki. Swerlingę zapiekło coś w udo, ale stwierdził, że dalej może się
poruszać. Gestem ręki wskazał swoim żołnierzom wąskie schody, prowadzące z głębokiego dziedzińca na
wał. Pobiegli we wskazanym kierunku. Z góry powitała ich salwa karabinowa, trzech od razu osunęło się na
ziemię. Porucznik uskoczył za filar i zawołał, by ostrzeliwać zejście prowadzące w dół. Ogień z obu stron
wzmagał się, liczba obrońców topniała w oczach.
Swerlinga ocenił sytuację jako beznadziejną i rozkazał pozostałym wycofać się do wnętrza fortu. Gdy
zamknęły się pancerne drzwi, porucznik zobaczył czekającego nań Altmanna, któremu towarzyszyło kilku
żołnierzy.
- Co tam się dzieje? - zapytał Altmann.
- Rosjanie są wszędzie! To piekło! - odparł Swerlinga, opierając się ciężko o ścianę. Poczuł ból w
nodze. W świetle migocącej, słabej żarówki zobaczył, że po jego bucie ścieka strużka krwi.
Podbiegł sanitariusz, rozciął nogawkę spodni. Pocisk rozorał porucznikowi udo jedynie po wierzchu,
rana, choć wyglądała okropnie, nie była groźna. Kilka wprawnych ruchów i bandaż zatamował krwawienie.
- Powinieneś iść do szpitala - powiedział Altmann.
- To może ty mnie tam zaprowadzisz? - ironicznie uśmiechnął się Swerlinga.
- Jesteśmy tu całkowicie zablokowani. Mogą nas wytłuc jak szczury w pułapce.
Przez chwilę wszyscy milczeli, wsłuchując się w dudniące wybuchy i ostre trzaski karabinowe. Na
zewnątrz jeszcze walczyła część załogi fortu.
- Jest na to rada! - wykrzyknął nagle Swerlinga. Pociągnął za sobą Altmanna do najbliższego aparatu
telefonicznego i zażądał połączenia z dowódcą odcinka obrony. Krótko przedstawił mu położenie. - Możecie
nam pomóc - mówił gorączkowo - kładąc na nas ogień za wszystkich pobliskich stanowisk ogniowych.
- Pan zwariował, poruczniku! - przerwał mu przełożony.
- Niezupełnie - odparł Swerlinga. - Chodzi o to, by nasza artyleria strzelała szrapnelami. Ich odłamki są
niegroźne dla pancernej baterii, a obezwładnimy w ten sposób Rosjan. Później powinien wyjść kontratak
naszej piechoty. My go wesprzemy ogniem z wnętrza fortu. Czas nagli, panie majorze, niedługo może być za
późno.
* Stały artyleryjski obiekt fortyfikacyjny
O tym wiedział także dowódca odcinka. Po chwili zastanowienia przystał na propozycję porucznika, nie
znajdując w tym momencie lepszego rozwiązania. Powiedział tylko, że musi uzgodnić to z komendą
twierdzy.
Na północnym obrzeżu pierścienia twierdzy w podobnych opresjach znalazł się też pancerny fort numer
jedenaście - Duńkowiczki. Wściekłe, narastające jeden po drugim ataki wojsk rosyjskich pozwoliły im
zbliżyć się do zewnętrznej fosy. Prący do przodu piechurzy skakali w jej czeluść. Wielu z nich zginęło
niemal w powietrzu od morderczego bocznego ognia karabinów maszynowych, umieszczonych za
stalowymi osłonami tradytorów.
Do generała Hermana Kusmanka, komendanta oblężonej twierdzy, dochodziły coraz bardziej
niepokojące meldunki. Zdawał sobie sprawę, że wyłom dokonany w jednym chociażby ogniwie obrony
może pociągnąć za sobą nie kontrolowany rozwój wydarzeń. Trzecia doba bezustannego szturmu
wskazywała na determinację nieprzyjaciela, który mimo ogromnych strat dążył do zwycięskiego
rozstrzygnięcia.
Zastępca Kusmanka, dowódca 23 dywizji honwedów generał Arpad Tamasy, przebywający razem z
przełożonym w pokoju operacyjnym, rozmawiał z kimś przez telefon. Odłożywszy słuchawkę, podszedł do
wielkiej mapy leżącej na stole, popatrzył na nią chwilę, a potem zwrócił się do komendanta:
- Załoga fortu numer jeden zażądała położenia na siebie ognia szrapneli, gdyż Rosjanie wdarli się na
jego teren. Do wnętrza na razie nie mogą się dostać. Proponuję spełnić ich prośbę i jednocześnie rzucić do
kontrataku dwie kompanie z siódmego pułku honwedów.
Kusmanek uznał decyzję za właściwą.
W tym czasie Altmann przebiegał korytarze i podziemne chodniki, sprawdzając ich zabezpieczenie, i
kontrolował stanowiska bojowe. Wyjaśniał sytuację, dodawał ducha. Nie było zresztą innego wyjścia niż
trwać, czekając na odsiecz.
O dziesiątej rano lufy dział z fortów położonych obok skierowały się na sąsiadów w forcie numer jeden.
Otwarto ogień. Wybuchy rozrywających się w powietrzu granatów przycisnęły rosyjskich żołnierzy do
ziemi. Skryli się też saperzy, którzy mieli wysadzić pancerną baterię i przez otwory wentylacyjne
spowodować zniszczenia wewnątrz fortu. Równocześnie z głębi obrony ruszył kontratak węgierskiej
piechoty.
Artyleria forteczna przeniosła ogień na przedpole, uniemożliwiając podejście rosyjskim odwodom. Gdy
honwedzi dotarli do fortu, w krótkiej i morderczej walce zlikwidowali grupę kapitana Woroncewa. Jego
telefonista wzywał jeszcze przez chwilę posiłki. Skonał przebity bagnetem, trzymając w ręku słuchawkę.
Altmann ze Swerlingą widzieli przez szczeliny kopuły obserwacyjnej, jak kilku żołnierzy rosyjskich
miotało się w panice po szczycie fortu. Gdy obróciła się w ich kierunku wieża z armatnią lufą, skoczyli do
fosy.
- Połamią nogi - mruknął Altmann - i będzie kłopot z zabraniem ich do szpitala.
Zabrzęczał telefon.
- Tak, tu dowódca fortu numer jeden, podporucznik Altmann. Już wszystko w porządku, panie generale.
- Zakrywając dłonią mikrofon, powiedział cicho do stojącego obok kolegi: - Sam Tamasy troszczy się o
nasze zdrowie.
Dalej meldował o stratach i sytuacji. Jego fort mógł bronić się dalej. Wszystkie działa były sprawne.
Jedno bezpośrednie trafienie w pancerną kopułę zostawiło na niej tylko niezbyt głęboki ślad; dwóch
kanonierów zostało ogłuszonych.
Dowódca oblegającej armii rosyjskiej na wieść o niepowodzeniu ostatniego natarcia zwymyślał swych
podwładnych za nieudolność, grożąc im sądem wojennym. Kiedy jednak usłyszał, że niemal wszyscy
uczestnicy szturmu zginęli, umilkł. Po chwili rzekł półgłosem jakby do siebie:
- Bóg mnie widać strzegł przed powiadomieniem głównodowodzącego o przełamaniu pierścienia
obrony Przemyśla.
- Co wasza wysokość rozkaże? - stojący obok oficer nie zrozumiał, o co generałowi chodzi.
- Nic, nic. Połóżcie znów zmasowany ogień na ten przeklęty fort numer jeden!
Generał Szczerbaczew zdał sobie sprawę, że na razie zdobycie twierdzy nie jest realne. Odwodów
gotowych iść na śmierć brakło. Kończyła się amunicja do dział. Zresztą miał jedynie armaty o kalibrze 210
mm - jak się okazało, nie wystarczające do naruszenia fortecznych umocnień. Z zachodu szła kontrofensywa
wojsk austriackich z zadaniem odblokowania Przemyśla...
SPOJRZENIE W PRZESZŁOŚĆ
Bramą Przemyską, czyli zwężeniem doliny Sanu u jego wylotu z rejonu wzgórz podkarpackich przed
wyżyną Roztocze, od wieków biegły trakty handlowe, łączące Bałtyk z Morzem Czarnym oraz Kraków i
Śląsk z ziemiami ruskimi. Znaczenie owego węzła komunikacyjnego doceniali kolejni władcy tych ziem,
wznosząc gród, z którego zbrojna załoga mogła kontrolować ciągnące karawany kupieckie, czerpiąc z tego
korzyści materialne.
Przemyśl umacniał już Bolesław Chrobry, który wzniósł pierwsze murowane palatium, otoczone
umocnieniami drewniano-ziemnymi. Kazimierz Wielki zbudował pierwszy murowany zamek, który nieraz
zatrzymywał maszerujące tędy na zachód oddziały mongolskie i tatarskie. W XVI wieku znacznie
wzmocniono obronność Przemyśla przez otoczenie miasta pierścieniem murów, do których dostęp utrudniał
flankowy ogień z dziesięciu baszt.
Rozwój artylerii pociągnął za sobą modernizację zamku przemyskiego. Otrzymał on narożne basteje ze
stanowiskami dla artylerii. W podobny sposób przebudowano również system murów miejskich. Tym
sposobem powstał silny zespół fortyfikacji. W XVII wieku zbudowano przed nim ziemne bastiony,
pozwalające bateriom artylerii na skuteczniejsze zwalczanie oblegającego przeciwnika.
Warownia przemyska wykazała się swymi walorami podczas „potopu” szwedzkiego, gdy pod miasto
podszedł generał Douglas. Załoga skutecznie odpierała szturmy przez kilka dni, po czym wobec zagrożenia
ze strony nadciągających wojsk Stefana Czarnieckiego Szwedzi odstąpili od oblężenia, nie opanowawszy
tego ważnego punktu strategicznego, umożliwiającego sprawowanie pełnej kontroli nad południowymi
szlakami komunikacyjnymi.
W następnych latach przez Bramę Przemyską przemaszerowały na podbój Rzeczypospolitej wojska
Rakoczego. W 1848 roku tędy właśnie skierowały się na Węgry wojska carskie, wezwane przez Austriaków
do pomocy w zdławieniu rewolucji, której jednym z wodzów był generał Józef Bem.
Po pierwszym rozbiorze Polski Przemyślem zawładnęła Austria. Przez dziesięciolecia zaborcy nie
przywiązywali wagi do twierdzy jako punktu o ważnym znaczeniu militarnym. Rozebrano nawet większość
średniowiecznych umocnień, zniwelowano bastiony artyleryjskie, nie oszczędzono również zamku, z
którego ocalały zaledwie dwie wieże i fragmenty zabudowy.
Wielki sąsiad ze wschodu, mimo że utrzymywano z nim poprawne stosunki, zawsze budził niepokój w
wiedeńskich kręgach wojskowych. Nad Dunajem przypomniano sobie znaczenie Bramy Przemyskiej jako
ważnego strategicznego węzła komunikacyjnego, wiodącego ze wschodu na zachód po północnej stronie
Karpat. Dostrzeżono również, jak łatwo przekroczyć pasmo gór przełęczami właśnie od strony Przemyśla.
Wnioski nasuwały się same: miasto należy ufortyfikować. Około 1820 foku zaczęto wznosić nowe
umocnienia, przeważnie typu polowego.
W roku 1850 Centralna Komisja Fortyfikacyjna pod przewodnictwem zbrojmistrza polnego von Hessa
wyznaczyła twierdzy przemyskiej zadanie zamknięcia nieprzyjacielowi dostępu do głównej linii operacyjnej
oraz przejść w Karpatach między Duklą a Preszowem. Przemyśl według tej komisji miał stać się po
Krakowie najważniejszym punktem strategicznym Galicji, nadającym się do założenia placu manewrowego
dla armii po obu brzegach Sanu. W latach 1876-1877 zaczęto budowę prymitywnych fortów drewnianych,
które od roku 1883 zastępowano murowanymi
Ponieważ gwintowane działa miały coraz większe kalibry, zasięg i skuteczność, ceglane forty już nie
odpowiadały wymaganiom specjalistów wojskowych. Podjęto więc decyzję rozbudowy Przemyśla, tak by
zamienić go w twierdzę, otoczoną pierścieniem nowoczesnych fortów betonowych.
Do prac tych zaproszono najlepszych specjalistów, między innymi szwajcarskiego inżyniera Salisa
Soglio, który już wcześniej zasłynął jako budowniczy twierdz górskich. Powierzono mu zaprojektowanie i
budowę siedmiu fortów w rejonie wsi Siedliska, najbardziej wysuniętych na wschód i mających bronić
najważniejszych dróg prowadzących od strony Lwowa. Budowle te, odporne na wielokrotne trafienia
pociskami kalibru do 270 mm, mieściły nowoczesne działa kalibru 80 mm, osłonięte pancernymi kopułami
obrotowymi. Załogę pojedynczego fortu stanowiło około dwustu szeregowych i pięćdziesięciu oficerów, w
tym lekarz. Sektory ognia dla dział i karabinów maszynowych były tak dobrane, że zapewniały obronę
okrężną praktycznie bez martwych pól.
Wewnętrzny pierścień obrony liczył osiemnaście fortów. Na siedemnastu wzgórzach otaczających
Przemyśl do 1914 roku wybudowano czterdzieści dwa forty, stanowiące pierścień zewnętrzny. Pod koniec
XIX wieku rejon ten stał się priorytetową inwestycją obronną monarchii austro-węgierskiej. Prasa, nie
wdając się w szczegóły, wielkimi tytułami entuzjastycznie witała budowę twierdzy jako zapory przeciwko
„pewnemu północnemu mocarstwu”.
Roboty rozwinięto na ogromną skalę. Oprócz oddziałów wojskowych przy budowie fortyfikacji
zatrudniono również tysiące specjalistów cywilnych, dla których zorganizowano w Przemyślu nawet
specjalną szkołę. Przy całym ogromnym rozruchu robót nie zapomniano o ścisłej ochronie twierdzy przed
penetracją obcych wywiadów a szczególnie rosyjskiego. Nawet chłopi wykonywający prymitywne prace
ziemne musieli mieć swego rodzaju świadectwo lojalności, wystawione przez miejscową placówkę policji
lub żandarmerii. Przechodząc obok budowanych obiektów nie wolno było się zatrzymywać. Jeżeli kogoś
przyłapano podczas prac z czystym nawet kawałkiem papieru i ołówkiem, mógł być pewny wyroku
skazującego go na więzienie za szpiegostwo.
W związku ze wzrastającym napięciem politycznym i militarnym w Europie rosyjski Sztab Generalny
zażądał zdobycia planów fortyfikacji Przemyśla. Afer szpiegowskich tu nie brakowało. Dla wywiadu
carskiego zdobycie jak największej liczby danych o twierdzy stało się punktem honoru. Strona rosyjska
postanowiła uruchomić swego najlepszego agenta.
Był nim pułkownik Alfred Redl, zastępca szefa biura ewidencyjnego Sztabu Generalnego Austro-
Węgier (urząd ten zajmował się nadzorem nad wywiadem i kontrwywiadem), jeden z najbardziej
wpływowych oficerów w całej armii. Bezwzględny w dążeniu do osiągnięcia szczytów kariery wojskowej,
umiejący rozmawiać z przełożonymi, wiedzący, kiedy należy wycofać się z wcześniej zajętego na pozór
twardego stanowiska, elokwentny, a jednocześnie, zimny i opanowany, uwielbiany przez kobiety...
Redla, który jako młody oficer pełnił służbę w prowincjonalnych garnizonach galicyjskich, „wynalazł”
pułkownik Urbański von Ostrymiecz, szef biura ewidencyjnego, polski arystokrata, który oddał się bez
reszty monarchii habsburskiej. Właśnie w Redlu zobaczył jakby swe odbicie. Ściągnął go więc do Wiednia i
przetarł ścieżki do kolejnych awansów. Przystojny Alfred został bywalcem najlepszych salonów, zaczęto
mówić o nim jako o przyszłym ministrze wojny i głównodowodzącym. Ten świetny oficer miał jednak i
drugie życie. Przed laty, jako młody porucznik, zgrał się w karty i chcąc oddać honorowy dług, chętnie
skorzystał z finansowej pomocy znajomego. Zdarzyło się to raz, drugi i trzeci... Gdy przyszedł termin zwrotu
gotówki, a Redl miał pustki w kieszeni, usłyszał zaskakującą propozycję współpracy z rosyjskim wywiadem.
Miał zostać głęboko zakonspirowanym agentem do specjalnych zadań. Lubiący ryzyko i pieniądze oficer
wyraził zgodę. Rosyjski wywiad dotrzymał słowa. Obserwowano szybką karierę Redla, który otrzymał
kryptonim „Opernball 13”, i systematycznie dostarczano mu pokaźne sumy, nie obarczając zbyt częstymi
zadaniami.
W 1912 roku przyszła pora działania. Rosjanie zażądali strategicznych planów austriackiego Sztabu
Generalnego, dotyczących wojny z Rosją, oraz dokumentacji twierdzy Przemyśl. Pułkownik Redl wykonał
pierwszą część szpiegowskiego zadania. Najtajniejsze plany fortyfikacji i ich wyposażenia przekazał drugi
rosyjski agent - nadporucznik Sauer.
W grze wywiadów tak bywa, że nigdy nie wiadomo, kto jest naprawdę górą. Oprócz Biura
Ewidencyjnego sprawami kontrwywiadu i wywiadu zajmowały się w Austro-Węgrzech również inne
niezależne komórki. Właśnie do nich dotarła przerażająca informacja, że Rosjanie dysponują tajnym planem
działań wojennych monarchii. W tej sytuacji strona austriacka także uruchomiła swego głęboko
zakonspirowanego agenta w carskiej armii. Ten dostarczył niezbitych dowodów, że plany przemyskich
fortów zostały odrysowane w kierownictwie ich budowy, a zamierzenia operacyjne przekazał „Opernball
13”, o którym niestety nic nie było wiadomo.
Znalezienie człowieka, który sprzedał tajemnice Przemyśla, poszło stosunkowo łatwo: po prostu
porównano charakter pisma oficerów mających dostęp do dokumentacji z notatkami przekazanymi
Rosjanom. Gdy do nadporucznika Sauera przyszli żandarmi, ten od razu zorientował się w sytuacji. Udając
się do kuchni niby po mundur, wyciągnął z kieszeni pistolet i strzałem w usta popełnił samobójstwo.
Prowadzone śledztwo nie doprowadziło do ustalenia jakichkolwiek kontaktów Sauera z przedstawicielami
obcego wywiadu.
Redla zgubił przypadek.
Spodziewając się informacji przekazywanych dla „Opernballa” na poste restante, we wszystkich
wiedeńskich urzędach pocztowych umieszczono agentów policyjnych, którzy czekali na przesyłkę opatrzoną
takim kryptonimem, i na jej odbiorcę. Przyszły wreszcie dwa listy z hasłem „Opernball”. Otworzono je i
stwierdzono, że zawierają znaczne sumy pieniędzy, nic poza tym. Adresat jednak nie zgłaszał się.
Po kilkumiesięcznym bezowocnym oczekiwaniu na odbiorcę czujność agentów trochę przytępiła się,
lecz posterunków nie zdjęto. Wreszcie pewnego dnia w pokoju na zapleczu jednego z urzędów pocztowych
zadźwięczał dzwonek: to urzędnik sygnalizował zgłoszenie się adresata przesyłki. Gdy agenci wyskoczyli ze
swego pomieszczenia, zdążyli jedynie zobaczyć sylwetkę mężczyzny wsiadającego do taksówki.
Świadkowie zdarzenia zapamiętali jednak jej numer. Odszukany kierowca niewiele mógł powiedzieć o
pasażerze. Podał tylko nazwę hotelu, przed którym wysiadł. Rutynowo przeszukano wnętrze wozu. Na
podłodze leżał futeralik od scyzoryka. To mógł być ślad!
W recepcji hotelu sprawdzono książkę gości. Sami kupcy i urzędnicy. Był jeszcze pułkownik Redl.
Komisarz policji zapytał, czy ktoś nie upominał się o zgubiony futeralik. Portier zaprzeczył, ale mimo to
policjant wręczył mu małą skórzaną pochewkę z miękkiej skóry, polecając, by każdego wchodzącego i
wychodzącego pytał, czy to nie jego zguba. Niemal w tym samym momencie do recepcji zbliża się
pułkownik Redl w cywilnym garniturze. Agenci, znając go jako szarą eminencję kontrwywiadu, patrzą nań z
szacunkiem. Gdy jednak portier pokazuje mu futeralik, pytając, czy to nie jego własność, Redl z uśmiechem
potakuje, dziękuje i chowa do kieszeni. I Komisarz zna swoje obowiązki. Nie bacząc na wysokie stanowisko
oficera, prosi go o udanie się za nim. Redl rozumie, że to już koniec...
Zdemaskowanie rosyjskiego szpiega, noszącego mundur starszego oficera CK armii, wywołało szok w
najwyższych kołach wojskowych i rządowych. Przesłuchany przez specjalną komisję Redl przyznał się do
wszystkiego. Odrzucono możliwość wytoczenia mu procesu, który mógłby być kompromitujący dla wysoko
postawionych kręgów politycznych z bezpośredniego otoczenia cesarza. Zaproponowano szpiegowi
„honorowe” wyjście: samobójstwo. Zostawiono Redla w pokoju, w którym na biurku leżał nabity pistolet.
Skorzystał z danej mu szansy.
Do wybuchu pierwszej wojny światowej miało upłynąć niewiele miesięcy. Jak się później okazało,
zdobyte przez Rosjan plany operacyjne i dokumentacja twierdzy Przemyśl nie miały większego wpływu na
przebieg walk.
POCZĄTEK ZMAGAŃ
Dowódca 48 brygady piechoty stacjonującej w Przemyślu, pułkownik Karol Korzer, był jednym z wielu
Polaków, którzy poświęcili się służbie wojskowej w armii austriackiej. Choć była to armia państwa
zaborczego, trzeba pamiętać, iż Austria, w przeciwieństwie do Rosji i Prus, zostawiła mieszkańcom Galicji i
Lodomerii, bo tak nazywano dawne polskie ziemie od Krakowa po Lwów, znaczne możliwości w zakresie
autonomii narodowej i dlatego służba w armii austriackiej była dla Polaków normalną drogą do zajęcia
wyższej pozycji społecznej lub uzyskania możliwości wpływu na bieg wydarzeń polityczno-wojskowych.
Wśród zawodowych wojskowych armii austriackiej byli między innymi Józef Piłsudski i Stanisław Haller.
Pułkownik Korzer znał ich dobrze, podzielał także ich poglądy co do szans na odzyskanie przez Polskę
niepodległości - na razie przy wykorzystaniu Wiednia.
W brygadzie zdecydowaną większość stanowili Polacy. We wchodzącym w jej skład 10 pułku piechoty
przeważająca część żołnierzy rekrutowała się z Przemyśla, zaś w 77 pułku piechoty - z Sambora. Mimo że
służbowym językiem był niemiecki, większość rozmów w koszarach prowadzono po polsku. Żołnierze 48
brygady również pracowali przy budowie twierdzy.
Na wiosnę 1914 roku szczególnie intensywnie rozbudowywano umocnienia polowe między stałymi
fortami. Oficerom wystarczało jednak czasu - poza godzinami służby - na przygotowania wojskowe młodych
mężczyzn z drużyn „Strzelca”, polskiej organizacji paramilitarnej.
Życie w mieście-twierdzy wiązało się z licznymi niedogodnościami. Opuszczenie stałego miejsca
zamieszkania wymagało zgody właściwego komisariatu policji, żądano także meldowania o wszystkich
odwiedzinach i przybyszach. Po cichu mówiło się, że w Przemyślu jest więcej konfidentów niż stałych
mieszkańców. Nawet miejski patrycjat mimo znacznych korzyści materialnych, uzyskiwanych dzięki
dostawom dla wojska czy współudziałowi w administrowaniu, nie był zachwycony surowością rygorów,
które dotykały wszystkich bez wyjątku.
Na drogach wylotowych z miasta, w ciągu fortyfikacyjnym wewnętrznego pierścienia obrony,
zbudowano tzw. bramy forteczne ze stałą załogą, kontrolującą ruch pieszy i kołowy.
Na wiosnę 1914 roku napięcie między Austro-Węgrami a Rosją stawało się widoczne. Czyniono
przygotowania do wojny: zwożono do magazynów amunicję i żywność, oficerom często organizowano
różne gry taktyczne.
28 lipca 1914 roku monarchia habsburska wypowiedziała wojnę Serbii. Jako pretekst posłużył zamach
na arcyksięcia austriackiego Franciszka Ferdynanda. W ciągu następnych dziewięciu dni, w wyniku
powiązań koalicyjnych, zawierucha wojenna ogarnęła całą niemal Europę.
W chwili wybuchu wojny twierdza Przemyśl nie była w pełni gotowa jako strategiczny punkt oporu. Po
ogłoszeniu mobilizacji zintensyfikowano prace nad rozbudową fortyfikacji polowych. Oczyszczono
przedpola pierścienia zewnętrznego i wewnętrznego fortów, by odsłonić pole ostrzału, zburzono i spalono
dwadzieścia jeden miejscowości oraz wycięto ponad tysiąc hektarów lasu. Założono pola minowe oraz
ustawiono ponad milion metrów kwadratowych zapór z drutu kolczastego.
A na razie kampania wojenna szła jak z płatka. Armia austriacka, dysponująca świetnie wyszkolonymi
oficerami, doskonałym wyposażeniem i najlepszą w Europie artylerią, pomyślnie rozwijała ofensywę,
gromiąc rosyjskie korpusy. Wspólny plan wojenny Niemiec i Austro-Węgier zakładał, że te ostatnie wezmą
na siebie większą część ciężaru walk na froncie wschodnim do momentu ostatecznych rozstrzygnięć we
Francji, kiedy to siły niemieckie zostaną stamtąd przerzucone na wschód, by następnie wspólnie rozbić
armię rosyjską. Koncentracja wojsk austro-węgierskich przebiegała bez najmniejszych zakłóceń. Pod osłoną
rozbudowanych fortyfikacji dokonano w Przemyślu odpowiednich przegrupowań. Nie przeszkodziła w tym
zdrada pułkownika Redla.
Oddziały austriackie wkraczały na terytorium Rosji praktycznie bez przeszkód. Generał Iwanow,
dowódca rosyjskiego frontu południowo-zachodniego, w celu uniknięcia niepotrzebnych strat polecił
granicznym jednostkom, by, nie wikłając się w przewlekłe boje, wycofywały się do rejonów koncentracji.
Tam też przybywały pełnosprawne dywizje z głębi kraju. Wreszcie Rosjanie ruszyli do przodu. 1 września
pobita została w rejonie Lwowa austriacka 3 armia generała Brudemana (za nieudolne dowodzenie zdjęto go
ze stanowiska), 3 września padł Lwów, pod Lublinem poniosła klęskę armia generała Dankla,
niepowodzeniami Austriaków zakończyły się bitwy pod Rawą Ruską i Magierowem.
W tym okresie siedzibą Naczelnego Dowództwa wojsk austro-węgierskich był Przemyśl. W twierdzy,
wyposażonej w radiostację o dużej mocy, umożliwiającą utrzymywanie łączności ze wszystkimi zakątkami
imperium, przebywali ze swymi sztabami Naczelny Dowódca, arcyksiążę Fryderyk, oraz szef Sztabu
Generalnego, generał Conrad von Hötzendorf.
W chwili rozpoczęcia wojny na wschodnim teatrze działań bojowych wojska austriackie liczyły 900
tysięcy żołnierzy, zaś po miesiącu walk w odwrocie pozostało ich już tylko 600 tysięcy. Ciągnęli teraz na
zachód, zdemoralizowani, w panice. Przez Przemyśl przeciągnęły bezładnie przemieszane kolumny taborów,
artylerii, piechoty.
W tej sytuacji Naczelne Dowództwo przeniosło się do Nowego Sącza, a generałowi Hermanowi
Kusmankowi, komendantowi twierdzy Przemyśl, polecono podjęcie przygotowań do zatrzymania
rosyjskiego natarcia. Stanowiska bojowe w fortyfikacjach zajęły doborowe kompanie forteczne. Obronę
polową miała zapewnić 23 dywizja węgierskiej obrony krajowej, popularnie nazywana honwedami,
wzmocniona kilkoma węgierskimi brygadami pospolitego ruszenia. Na północy pierścienia twierdzy, w
okopach, siedziały oddziały złożone w większości z Polaków. Było również kilka batalionów Rusinów,
których jako element niepewny porozdzielano między Węgrów. Artyleria forteczna liczyła blisko tysiąc dział
różnego kalibru.
Przemyśl miał zagrodzić drogę zwycięskiej ofensywie rosyjskiej, stanowiąc najbardziej na wschód
wysunięty punkt oporu armii austro-węgierskiej, pod którego osłoną mogłaby ona utworzyć nowy front na
linii Dunajca.
16 września 1914 roku generał Kusmanek otrzymał rozkaz bronić się do ostatniego żołnierza. Dzień
później pod grupę fortów siedliskich podeszli Kozacy, a od 23 września Przemyśl był już całkowicie
zamknięty przez rosyjską 3 armię. 128 tysięcy oblężonych żołnierzy, osłanianych przez betonowe forty,
miało zatrzymać Rosjan, ratując monarchię Habsburgów przed klęską.
Znaczenie Przemyśla doceniał także dowódca 3 armii generał Iwanow i dlatego rozkazał swoim
wojskom zdobyć twierdzę za wszelką cenę. Rozporządzał 300 tysiącami bitnych żołnierzy, miał też coś
więcej - dokładne plany umocnień. Biorąc to wszystko pod uwagę zdecydował się na przeprowadzenie
generalnego szturmu. Szybkie zdobycie twierdzy mogło przyczynić się do sforsowania przełęczy karpackich
i wejścia na Nizinę Węgierską oraz spotęgowanie uderzenia, które miało doprowadzić do opanowania
Krakowa i wejścia na Śląsk.
Dziś, z perspektywy, można z całą odpowiedzialnością stwierdzić, że gdyby armii rosyjskiej udało się
przełamać zewnętrzny pierścień fortów w rejonie Siedlisk, losy I wojny światowej mogłyby potoczyć się
inaczej. Porucznik Swerlinga i podporucznik Altmann, spełniając swój żołnierski obowiązek, być może
zadecydowali o przedłużeniu panowania monarchii austro-węgierskiej.
Bezpośrednio dowodzący wojskami oblegającymi Przemyśl generał Radko Dimitriew, który w wojnie
turecko-rosyjskiej wsławił się zdobyciem niedostępnych bałkańskich twierdz, rozkazał przeprowadzenie
kilku ataków. Pod fort Grochowce, na trzysta metrów przed przedni skraj obrony, podeszli żołnierze 3
brygady piechoty. W wyniku zmasowanego ognia fortecznych dział ponieśli jednak tak ciężkie straty, że
musieli się wycofać.
7 października Rosjanie zaprzestali działań ofensywnych. Ponieważ do Przemyśla zbliżała się z
odsieczą 3 armia generała Borcewicza, wojska rosyjskie zaczęły wycofywać się bez walki na przygotowaną
uprzednio rubież obronną, zatrzymując w swoich rękach pasmo wzgórz od Medyki do Husaków. Ustawili
tam baterie artylerii dalekonośnej, z której można było ostrzeliwać linię kolejową z Przemyśla na Węgry.
Role zmieniły się; teraz żołnierze austriaccy próbowali zdobywać umocnione pozycje rosyjskie. Po ciężkich
walkach i ogromnych stratach opanowali wzgórza, na których Rosjanie umieścili armaty. Znów można było
ewakuować rannych z twierdzy i dowozić do niej zaopatrzenie.
Trzytygodniowe oblężenie twierdzy dobitnie dowiodło jej przydatności. Schrony bojowe i betonowe
fortyfikacje okazały się odporne na ostrzał artyleryjski pociskami kalibru 210 mm. Współdziałanie załóg
poszczególnych fortów było wzorowe, a skutek ognia prowadzonego z twierdzy straszliwy. Na przedpolach
leżało tysiące zabitych, tworząc niekiedy warstwy blisko dwumetrowej grubości. Rosjanie parli naprzód po
ciałach kolegów. Ginęli, po nich szli następni i także ginęli. Na drutach kolczastych, ściskając jeszcze w
martwych dłoniach karabiny, wisieli zabici. W jednej ze zbiorowych mogił w rejonie Siedlisk pochowano
5000 rosyjskich żołnierzy! Ogółem straty nacierających oceniano na 40 tysięcy zabitych, rannych i wziętych
do niewoli.
11 października we wszystkch kościołach Przemyśla zarządzono odprawienie nabożeństw z okazji
odblokowania miasta i ku chwale jego obrońców.
Ale wojna trwała nadal.
Z pobliskiego frontu do przemyskich szpitali codziennie zwożono setki rannych, dla których brakowało
nawet podstawowych lekarstw i środków opatrunkowych. Wybuchła epidemia cholery, nagminne były
zachorowania na czerwonkę.
Tymczasem armia generała Dankla poniosła klęskę pod twierdzą dęblińską i linia frontu zaczęła
przesuwać się. W sztabie austriackim zdawano sobie sprawę z tego, iż Przemyśl po raz drugi zostanie
otoczony i będzie musiał się bronić. Znajdujących się w twierdzy rannych odsyłano na tyły.
Aby podnieść morale załogi, 31 października odwiedził miasto i kilka fortów następca tronu, arcyksiążę
Karol Franciszek Józef, ale wobec trudnej sytuacji na froncie następnego dnia pospiesznie odjechał.
Przemyśl przygotowywano do drugiego oblężenia. Starosta przemyski, Żelewski, na polecenie
komendanta twierdzy wydał zarządzenie o ewakuacji połowy ludności cywilnej. Pozostali tylko ci, którzy
mogli być przydatni w oblężonym mieście. 9 listopada Rosjanie całkowicie okrążyli Przemyśl, przystępując
do oblężenia.
Komendant twierdzy generał Kusmanek drogą radiową wysłał meldunek: „Rozpoczyna się oblężenie.
Wytrwamy jak za pierwszym razem”. Załoga fortecy wynosiła 128 tysięcy żołnierzy, którzy mieli do
dyspozycji 14 500 koni. W mieście było 18 tysięcy ludności cywilnej.
Wojskami oblegającymi Przemyśl (dziesięć dywizji piechoty i jedna kawalerii) dowodził generał
Seliwanow. Miał on świeżo w pamięci doświadczenia Radko Dimitriewa, który stacił dziesiątki tysięcy
żołnierzy.
Ponieważ zbliżała się zima, pora nie sprzyjająca walkom w polu, Seliwanow rozkazał swym wojskom
okopać się wokół twierdzy i nękać przeciwnika tak, by czuł, że jest w stanie oblężenia. Dowództwo
rosyjskie, informowane przez agentów wywiadu i prorosyjsko nastawionych przemyślan, orientowało się w
sytuacji panującej w obrębie fortów. Wiedziało też, że cofające się armie znacznie ogołociły Przemyśl z
zapasów żywności.
W listopadzie 1914 roku wojska rosyjskie, walczące na przedpolach Krakowa, zostały odparte spod
dawnej stolicy Polski. Linia frontu przebiegała wówczas w odległości około 150 kilometrów na zachód od
Przemyśla. Wywiad donosił, że w ciągu najbliższych miesięcy nie należy spodziewać się znaczących działań
austriackich. W następnych tygodniach, w miarę oddalania się frontu, Rosjanie zmniejszyli liczbę
oblegających twierdzę oddziałów.
Na jednej z odpraw zapytano generała Seliwanowa, czy nie obawia się znacznego osłabienia stojących
na przedpolach wojsk. Odpowiedział:
- Moi panowie, zamknięci w Przemyślu żołnierze skazani są na klęskę, chyba że zdarzy się cud, a tego
się nie spodziewam. Do swoich oddziałów nie będą się przedzierać, bo nie po to ich zostawiano. Niedługo
zapanuje u nich głód, a to jest najgorszy doradca dowódców.
Komendant twierdzy także zdawał sobie z tego sprawę. Biorąc pod uwagę sytuację na froncie, oceniał,
że będzie musiał bronić się co najmniej dwa miesiące. Po trzech tygodniach zmniejszył racje żywnościowe o
połowę i polecił, by były jednakowe dla szeregowych i oficerów. Na początku grudnia wypadało dziennie po
350 gramów chleba na głowę.
Zakładając „aktywną obronę” dowództwo co pewien czas nakazywało wypady w celu likwidowania
pozycji podchodzących coraz bliżej wojsk rosyjskich. Walki te przynosiły ogromne straty wśród żołnierzy
węgierskich, których - jako główną siłę uderzeniową twierdzy - posyłano do wykonywania najtrudniejszych
zadań. Bitni i zdyscyplinowani szli do przodu - i ginęli.
30 listopada dowódca 10 kompanii 2 pułku honwedów zameldował:
- Stan liczebny kompanii w wyniku zgonów, zranień i przede wszystkim zachorowań na cholerę spadł
do jednej czwartej. Żołnierze opadli z sił tak, że na wypadek ataku wroga nie są zdolni do stawiania oporu.
Odpowiedź dowódcy pułku była natychmiastowa:
- Panie kapitanie, proszę przyjąć do wiadomości, że oddział, który nie jest zdolny do stawiania oporu i
nie broni swych pozycji do ostatniego człowieka, kwalifikuje się do zdziesiątkowania; zaś jego dowódca
powinien być oddany pod sąd wojenny A teraz rozkaz: w wypadku natarcia rosyjskiego utrzymać się do
końca, by w tym czasie na jednym ze skrzydeł mogło nastąpić pomyślne rozstrzygnięcie.
ZNAD DUNAJU NAD SAN
W oblężonym mieście dominowały wojska węgierskie. Dowódca 23 dywizji, generał Tamasy, był
jednocześnie jednym z zastępców komendanta twierdzy. W Przemyślu drukowano polową gazetę w języku
węgierskim, każdej niedzieli koncertowała orkiestra honwedów.
Kapitan Kalman z 8 pułku honwedów kwaterował na ulicy Grodzkiej w mieszkaniu ewakuowanego
wraz z rodziną urzędnika miejskiego. Gdy po ciężkich walkach w rejonie fortu Helicha - spędził tam w
okopach prawie trzy doby pod ogniem i dwa razy prowadził do kontrataku kompanię - powrócił do swego
tymczasowego domu i nie rozbierając się zasnął na kanapie, obudził go natarczywy dzwonek u drzwi.
Spojrzał w okno, było szarawo.
Któż tu u diabła tłucze się o tej porze - mruknął do siebie i poszedł otworzyć. W półmroku dostrzegł
dziewczęcą buzię pod szerokim rondem kapelusika. Gdy nieznajoma zobaczyła oficera, z lękiem cofnęła się
pół kroku.
- Czym mogę pani służyć? - zapytał Kalman, z ciekawością lustrując niespodziewanego gościa.
Płaszczyk z ciemnym kołnierzykiem podkreślał delikatne rysy bladej twarzyczki, w niebieskich oczach
malowały się zarazem lęk i ciekawość. Niebrzydka laleczka - pomyślał i powiedział z uśmiechem: - Jeżeli do
mnie, to proszę bardzo do środka!
Dziewczyna z widocznym zakłopotaniem powiedziała, że chyba się pomyliła. Przyszła do znajomych,
miała tu kolegę Jurka, ale widocznie się wyprowadził.
Kapitan, któremu młoda dama wyraźnie wpadła w oko, podchwycił natychmiast temat mówiąc, że Jurek
wraz z rodzicami został ewakuowany, a mieszkanie powierzono jego opiece.
- Teraz ja jestem tu gospodarzem i w imieniu Jurka zapraszam na herbatę. Przepraszam, czy mógłbym
wiedzieć, z kim mam przyjemność?
- Na imię mi Mieczysława, mieszkam tu niedaleko, obok katedry, a pracuję w szpitalu. - Zamilkła;
widać było, że nie bardzo wie, co ma dalej mówić.
- Jestem kapitan Kalman. Jeszcze raz bardzo proszę znajomą znajomych na gorącą herbatę. Będzie do
niej cukier - dodał z uśmiechem.
- Bardzo dziękuję, ale już późno - odpowiedziała. - Może jeszcze nadarzy się okazja.
Kalman był wyraźnie zawiedziony, ale nie rezygnował.
- Jutro niedziela - powiedział. - Czy moglibyśmy spotkać się na koncercie?
Dziewczyna tylko uśmiechnęła się i szybko zbiegła po schodach. Gdy pomachała mu na pożegnanie,
dostrzegł jeszcze, że ma szczupłe dłonie o wysmukłych palcach.
Kapitan, patrząc za Mieczysławą, pomyślał, że przepadł mu piękny wieczór. Z westchnieniem wrócił do
pokoju, zapalił lampę naftową, wyciągnął z torby polowej mapę i zaczął pisać raport o przebiegu ostatnich
walk. Dowódca pułku kazał mu jutro oddać meldunek w sztabie. Ale słowa nie chciały mu się układać w
pełne zdania. Przed oczyma, zamiast wykazu zabitych, rannych, stanu amunicji, miał niebieskie oczy pięknej
nieznajomej. Poczucie obowiązku jednak przemogło i przy migocącym płomieniu skończył swą pracę.
Gdy rano przyszedł do sztabu twierdzy i przekazał zgodnie z poleceniem swój meldunek szefowi
oddziału operacyjnego, ten pobieżnie przekartkował notatkę i zapytał:
- Jak pan ocenia rosyjskie oddziały, znajdujące się przed stanowiskami waszego pułku? - Widząc
pytające spojrzenie Kalmana dodał jeszcze: - No, chodzi mi o ich sposób walki, ducha bojowego,
umiejętność działania w boju.
Kapitan zastanawiał się przez chwilę.
- Wydaje mi się - powiedział - że oblegają nas pełnowartościowe jednostki. Umiejętnie poruszają się
pod ogniem, jeden drugiego wspiera, potrafią nacierać za artyleryjskim wałem ogniowym. Widziałem kilku
jeńców, nie byli bardzo przestraszeni, są dobrze ubrani, odżywieni. Przesłuchiwani przez tłumacza mówią,
że Przemyśl niedługo się podda.
- A co pan sądzi o naszych wojskach? - padło kolejne pytanie.
- Uważam, że jesteśmy lepsi od nich. Gdyby tak jeszcze było odpowiednie wyżywienie...
- No dobrze, dobrze. A jednak zdarzały się dezercje na stronę wroga.
- Nie u nas - gwałtownie zaprotestował kapitan Kalman. - Nasi honwedzi wypełniają wszystkie zadania
do końca.
Szef oddziału operacyjnego chwilę milczał, a potem podziękował za starannie opracowany meldunek.
Młody oficer udał się do pobliskich koszar, gdzie trzymał w stajni swego konia. Przez chwilę
zastanawiał się, dlaczego szef oddziału operacyjnego wypytywał go o sprawy, za które właściwie żaden z
nich nie odpowiadał. Po trzech kwadransach znalazł się wśród swoich w forcie Helicha. Podziemne
kazamaty były wypełnione do ostateczności. Nic dziwnego - było to jedyne miejsce, w którym dało się nieco
odpocząć i zdrzemnąć we względnym cieple po wielogodzinnym przebywaniu w okopach na przedpolu
umocnień.
Dowódca 8 pułku podpułkownik Molnar nie przejął się wiadomością o sondowaniu nastrojów w jego
oddziale.
- Ci w sztabie nie chcą wysunąć nosa poza swoje gabinety, a wypytują, żeby móc innym zaimponować
znajomością realiów pola walki. Jak chcą poznać prawdę, niech przyjdą tu na tydzień, zwłaszcza że do miski
nie bardzo jest co włożyć.
Molnar popatrzył w papiery leżące na stole. Powiedział Kalmanowi, że ma zmienić porucznika
Gyoniego, który już dwie doby tkwi bez przerwy na pierwszej linii, a jest przecież saperem i potrzebują go
gdzie indziej.
Kalman służbiście wyprężył się i skierował do drzwi. Gdy był już na korytarzu, zawołał go Molnar i
wręczył butelkę mówiąc, że pewnie w nocy mu się przyda. Kapitan z uśmiechem podziękował. Wiedział, że
do zwyczajów dowódcy należało obdarowywanie flaszką rumu wyróżniających się oficerów.
Gdy Kalman wyszedł z bezpiecznych fortecznych podziemi, powitały go wybuchające nieregularnie
pociski rosyjskiej artylerii. Wskoczył szybko do okopu, który zakosami prowadził do przedniego skraju
obrony. Zwykły nękający ogień, pomyślał. Chyba dzisiaj będzie spokojnie.
W połowie drogi spotkał sanitariuszy przeciskających się z noszami, na których leżał żołnierz,
przykryty zakrwawionym płaszczem. Zatrzymał się, by ich przepuścić. Widząc pytający wzrok oficera, jeden
z nich rzekł, że to plutonowy Nagy. Odłamki granatu podziurawiły go jak sito. Jeszcze żyje. Poczłapali dalej.
W ziemiance dla oficerów batalionu było duszno, zimno i wilgotno. Porucznik Geza Gyoni coś notował
w zeszycie przy słabym płomyku świecy. Popatrzył na wchodzącego kapitana jakby nie widzącym
spojrzeniem, po czym znów zaczął pisać. Kalman usiadł z boku, nie odzywając się. Ciszę przerywały tylko
niezbyt odległe detonacje pocisków.
Gyoni był postacią znaną w całej oblężonej twierdzy. Do chwili wybuchu wojny pracował jako
dziennikarz, wydał też kilka tomików wierszy. Powołany do wojska w ramach mobilizacji, trafił do 23
dywizji honwedów. Razem z jej żołnierzami dzielił los oblężonych w Przemyślu. Delikatny i uczuciowy,
znalazł się w samym środku walki, która cechowała się brutalnością i bezwzględnością. Gdy zobaczył
pierwszych rannych, omal nie zemdlał. Zaobserwował to jeden ze starszych zawodowych oficerów.
Brutalnie wyjaśnił Gyoniemu, że ma dwie możliwości: albo dać się zabić, albo samemu zabić wroga. Parę
miesięcy walk pozornie uodporniło poetę na straszliwy żołnierski los. W swej twórczości został jednak
wierny refleksyjnemu spojrzeniu na świat. Podczas pierwszego oblężenia, przebywając w forcie Żurawica,
napisał „Dni sądu ostatecznego”. W późniejszych wierszach błagał Boga, żeby dał mu przeżyć wojnę,
ubolewał, że jeśli zginie na obcej ziemi, nawet najbliżsi nie będą mogli przyjechać na jego grób.
Koledzy z pułku i dowództwo twierdzy doceniało talent poety, nie zwalniano go jednak z wykonywania
najtrudniejszych zadań bojowych. Gdy Kalman zobaczył go z ołówkiem w ręku, domyślił się, że powstaje
nowy utwór.
Po kilku minutach Gyoni zwrócił się do kapitana:
- Przeczytać ci?
Nie czekając na odpowiedź, podniósł zeszyt, popatrzył przez chwilę przed siebie i zaczął mówić:
- Na jedną noc przynajmniej poślijcie tamtędy
fałszywych bohaterów, warcholskie przybłędy.
Na jedną noc przynajmniej...
Głos jego zaczął brzmieć metalicznie. W tym czasie do ziemianki wsunęło się jeszcze dwóch oficerów.
Słysząc Gyoniego, stanęli i słuchali. A on mówił dalej:
- Na jedną noc przynajmniej poślijcie tamtędy
dusigroszów kryjących lichwiarskie zapędy.
Na jedną noc przynajmniej,
kiedy w jądro wulkanu z granatów ogniste
dostawszy się mężczyzna wiruje jak listek
i opada, jak widzi to wzrok przerażony,
wspaniałego wojaka szkielet osmalony...
- Lepiej byś, Geza, opisał, jak kwatermistrze nas okradają - jeden z przybyłych popsuł podniosły nastrój.
- Chleb jest z jakimiś wiórami, brukiew zatęchła, a kawałek słoniny, który dostaliśmy za odparcie
rosyjskiego ataku, obrzydliwie śmierdzi.
- Słyszałem, że kapitan Fenyo za pośrednictwem kochanki sprzedaje konserwy po cztery korony i
hoduje świnie, karmiąc je sucharami wojskowymi, których podobno zabrakło - dorzucił natychmiast drugi. -
A ty, Geza, wierszyki sobie piszesz! - wybuchnął.
- Dość już - ostro powiedział Kalman. - Jeśli wiesz na pewno o nadużyciach, melduj dowódcy. Na razie
mówcie, co się działo przez ostatnie dni.
Porucznik Gyoni znów otworzył zeszyt i zaczął relacjonować:
- Wczoraj o dziesiątej Rosjanie zaczęli intensywnie ostrzeliwać nasze pozycje. Pięciu zabitych i
dziesięciu rannych. Na odcinku szóstym, czołgając się, podeszli pod zasieki z drutu kolczastego, rozcięli je i
zaatakowali. Poderwałem naszych na bagnety. Gdyby nie pomoc dziesiątej kompanii, byłoby niedobrze.
Dwu zabitych, dwudziestu trzech rannych. Rosjan odparto. - Zamilkł na chwilę. - A później, już pod
wieczór, było wprost piekło. Siedem razy atakowali. Podczas ostatniego szturmu moi żołnierze nie mieli już
sił, by wyjść z okopów. Gdyby nie karabin maszynowy, który z boku postawił Schmidt, byłoby po nas.
Nasze straty to blisko setka zabitych i rannych. Część została przy zasiekach. Pewnie już nie żyją, do tej pory
nie sposób było ich ściągnąć. Kto tylko wyjdzie z okopu, jest ostrzeliwany. Co chcesz jeszcze wiedzieć? -
zapytał Gyoni Kalmana.
- Jak stoimy z amunicją?
- Wystarczy, niedawno przynieśli jeszcze parę skrzynek.
- A obiad?
- Słyszałeś przed chwilą. Potrzebny ci jestem? Jeśli nie, to cześć!
Gyoni zabrał jakieś drobiazgi do torby i wyszedł z ziemianki. Pochylony, maszerował w stronę fortu.
Kapitan Kalman popatrzył za nim przez chwilę i ruszył obejrzeć wszystkie stanowiska, choć znał je na
pamięć. Poczuł dotkliwe zimno, zerwał się silny wiatr od wschodu. Wyraźnie spadała temperatura, mróz
stawał się coraz bardziej siarczysty, zaczął sypać śnieg. Część żołnierzy pochowała się do ziemianek, a ci,
którzy zostali na posterunku, przytupywali, kuląc się z zimna. Noc przeszła spokojnie. Obie strony były
wyczerpane bojem.
Gdy zaczęło świtać, Kalman swoim zwyczajem ruszył na przegląd odcinka obrony. Pokurczeni,
przemarznięci żołnierze nie wyglądali dobrze. Zapewnił ich, że już wydał polecenie, by przyniesiono gorącą
kawę. Gdy dochodził do miejsca styku z sąsiednim batalionem, zobaczył samotnego żołnierza. Siedział na
dnie okopu, oparty o ścianę, przyprószony śniegiem. Oburącz ściskał karabin. Kapitan zbliżył się do niego,
ale ten ani drgnął. Nagle Kalmanowi przyszedł do głowy dziecinny pomysł. Schylił się nad żołnierzem i
krzyknął mu do ucha:
- Alarm! Rosyjski atak!
Ponieważ żołnierz wciąż trwał bez ruchu, trącił go ręką. Też nic. Pchnął mocniej, a wtedy siedzący
przewrócił się na bok.
Towarzyszący kapitanowi sierżant pochylił się nad leżącym, zaczął go tarmosić, wreszcie powiedział, że
chyba zamarzł na śmierć. Przyszło jeszcze kilku honwedów, ponuro patrzyli na martwego kolegę.
Kalman przypomniał sobie piękną dziewczynę, która przedwczoraj zastukała do jego drzwi, i nagle
bardzo zachciało mu się żyć. Spojrzał na stojących wokół.
- Czego się gapicie? Uważajcie lepiej na Rosjan. A tego zabrać i pochować razem z poległymi w bitwie.
Pisarz! Dołączyć go do rejestru zabitych w walce z wrogiem – polecił.
Uznał, że rodzinie będzie lżej pomyśleć, że ich bliski oddał życie za Austro-Węgry w boju, niż gdyby
dowiedzieli się, że zamarzł jak opuszczony kundel pod płotem.
Po trzech dobach spędzonych na pierwszej linii kapitan Kalman znów został wezwany do dowództwa
pułku. Zmienił go porucznik Nagy, powołany na wojnę z rezerwy. Jego zaś, jako zawodowego
doświadczonego oficera, wyznaczono do zajęcia się sprawami planowania działań bojowych i pracy w
sztabie. W porównaniu z ziemiankami ponure forteczne podziemia wydały mu się rajem. Podpułkownik
Molnar zezwolił mu ponadto - o ile służba pozwoli - na spanie we własnej kwaterze w Przemyślu.
- Ale to tylko na razie - dodał.- W razie potrzeby oczywiście wykorzystam pana na pierwszej linii. A
teraz sprawa najważniejsza. Dowództwo twierdzy zostało powiadomione o planowaniu ofensywy naszych
wojsk, której celem będzie przerwanie blokady. To może stać się niedługo. Prosiło też o delegowanie oficera
do przygotowania z naszej strony działań wspierających wojska nacierające z zewnątrz. Kapitanie Kalman,
od tej chwili jest pan do dyspozycji generała Tamasyego.
Kalman pomyślał w tym momencie, jak łatwo jest zmienić skórę. Ileż to razy on i jego koledzy urągali
sztabowcom, a teraz sam nim ma zostać i nawet go to cieszy...
FORT NUMER TRZYNAŚCIE
Fort numer trzynaście, noszący nazwę „San Rideau”, czyli „Obrona Sanu”, był potężnym wysuniętym
na północ obiektem w systemie obrony Przemyśla i jednym z najlepiej wyposażonych. Usytuowany na
wzniesieniu, miał baterię dział 80 mm ukrytą pod pancernymi obrotowymi kopułami. Przydzielono mu także
cztery baterie polowe, w tym jedną o kalibrze 150 mm. Do pierwszych dni grudnia załoga tego fortu
właściwie nie była specjalnie niepokojona. Jego działa miały dokładnie wstrzelane wszystkie ważniejsze
kierunki zagrożenia, tak że w ciągu kilku minut ich obsługi mogły postawić ogień zaporowy i zatrzymać
przeciwnika.
Podstawową część kompanii fortecznej, obsługującej uzbrojenie, elektrownię, urządzenia wentylacyjne i
sprawującej nadzór nad podziemnymi magazynami amunicyjnymi i żywnościowymi, stanowili Austriacy i
Niemcy. Obok nich najliczniejszą grupą etniczną byli Polacy ze wschodniej Galicji. Nie brakowało też
Rusinów.
Mimo dobrego wyszkolenia żołnierzy ta mieszanka narodowości stanowiła ustawiczne źródło niepokoju
dla dowództwa twierdzy i oczywiście austriackiego kontrwywiadu. Dochodziły wieści o wręcz wrogim
stosunku do CK monarchii już nie jednostek, lecz grup żołnierzy. Wielu podejrzewano o kontakty z
żołnierzami rosyjskimi, na razie jednak nikt nie został na tym przyłapany. Generał Kusmanek polecił więc
bardziej przemieszać pododdziały, zaś element niepewny włączył do Landsturmu, gdzie przeważali
Austriacy.
Najpopularniejszą postacią wśród fortecznej załogi był kapral Jan Nowicki. Pochodził z Wiednia, ale
jego ojciec, niższy funkcjonariusz kolejowy, czuł się w dalszym ciągu Polakiem, zaś matka pochodziła z
Ostrawy. W domu rozmawiał z ojcem po polsku, z matką po czesku, w szkole, rzecz jasna, po niemiecku.
Rodzice dbali, by dobrze opanował te języki potrzebne w wielonarodowym państwie. Powołano go do
służby wojskowej rok przed wybuchem wojny. Gdy kompletowano załogę garnizonu w Przemyślu,
Nowickiego przysłano tu jako doświadczonego już żołnierza do kompanii fortecznej. Był osobą pewną; syn
CK urzędnika - to nie ulegało wątpliwości - musiał być ofiarnym żołnierzem, gotowym do największych
poświęceń.
Gdy Nowicki dostał przydział do fortu trzynastego, tak się jakoś stało, że nie wyznaczono go na żadne
stanowisko. Ponieważ w tym czasie szukał pomocnika podoficer prowiantowy, który sam nie mógł podołać
obowiązkom związanym z zaopatrywaniem kompanii fortecznej i przydzielonych dodatkowo do
bezpośredniej ochrony dwóch kompanii piechoty, zainteresował się wesołym, dowcipnym kapralem
mówiącym biegle trzema językami. Z racji obowiązków Nowicki przebiegał wszystkie pomieszczenia
obiektu z bańkami kawy, a nawet i rumem wydawanym każdemu specjalną miarką, często zapędzał się też
na pierwszą linię, gdzie był szczególnie gorąco witany. Codziennie jeździł zaprzęgiem konnym do
magazynów w mieście po przydzielaną codziennie bardziej skąpo żywność. Wielokrotnie chcieli go
namówić do współpracy oficerowie kontrwywiadu, jednak zawsze udawało mu się wykręcić zręcznie
rzuconym dowcipem.
Na początku grudnia, gdy kapral Nowicki jak zwykle zjawił się przed magazynem żywnościowym,
podszedł do niego nie znany mu podporucznik, rozkazując iść za sobą. Gdy żołnierz powiedział, że nie może
przecież zostawić konia z wozem, oficer odrzekł, że pójdą tylko do sąsiedniego budynku. Tam wprowadzono
go do brudnego pokoju, w którym stał sierżant.
- No jesteś, Nowicki. Siadaj - rzekł sierżant.
Przez chwilę patrzyli na niego uważnie, a potem kapitan bez żadnych wstępów oświadczył:
- Od tej chwili jesteście współpracownikiem kontrwywiadu.
Kapral uśmiechnął się krzywo i już chciał rzucić swoim zwyczajem jakiś żart, gdy kapitan ryknął:
- Milczeć, i słuchać! A jeśli za dużo będziesz pyskować, to pomaszerujesz na Winną Górę.
Nowicki zastygł w bezruchu. Na Winnej Górze znajdowało się miejsce straceń skazanych wyrokiem
sądu wojskowego. Żołnierzy rozstrzeliwano, cywilów wieszano.
Nowicki znał przekazywaną wśród oblężonych na ucho opowieść o egzekucji szeregowego Józefa
Medeckiego, skazanego za opuszczenie posterunku. Nieszczęśnik powoli szedł na miejsce kaźni w
towarzystwie księdza. Nic nie mówił, nie płakał. Po odczytaniu wyroku pluton wymierzył broń, a następnie
skazańcowi przewiązano oczy brudną szmatą. I wtedy po cichu zbliżyli się do niego czterej żołnierze.
Niemal dotykając lufami, strzelili jednocześnie do Medeckiego na znak dany im szablą przez oficera.
Nieszczęsny żołnierz nawet nie usłyszał komendy wyprawiającej go na tamten świat. Po chwili stwierdzono,
że mimo roztrzaskanej czaszki skazaniec daje oznaki życia... Na polecenie obecnego przy egzekucji
prokuratora wystąpił jeden z żołnierzy i przykładając lufę karabinu do głowy Medeekiego jeszcze raz
wypalił.
Nowicki wzdrygnął się na przypomnienie tej relacji. Zauważyli to i kapitan, i sierżant, którzy mu się
uważnie przyglądali.
- No dobrze - spokojniej już powiedział kapitan. - Musicie, kapralu, wiedzieć, że gdzieś w rejonie
waszego fortu jest kanał przerzutowy szpiegów, donoszących Rosjanom, co się dzieje w twierdzy. Trochę
wiemy, trochę się domyślamy, ale zdrajcę trzeba złapać za rękę. Jak tylko zauważycie coś podejrzanego,
zostawcie wiadomość w tym pomieszczeniu. Tu zawsze ktoś jest. Tylko i wyłącznie tu, gdyż nie chcemy,
żeby ktoś was podejrzewał o współpracę z nami. No, odmaszerować do wozu!
Nowicki po wyjściu głęboko odetchnął. Gdyby tak znali całą prawdę...
Oficerowie austriackiego kontrwywiadu mieli rzeczywiście poważny problem Już podczas pierwszego
oblężenia tak się jakoś „przypadkowo” składało, że Rosjanie natychmiast przystosowywali się do działań
podejmowanych przez żołnierzy generała Kusmanka. Ba, w niektórych przypadkach spotkano się z ruchami
uprzedzającymi! Nietrudno było dojść do wniosku, że w Przemyślu działa siatka szpiegowska. Od czasu do
czasu chwytano płotki, które przekazywały informacje jakimś agentom, rzekomo pochodzącym z zewnątrz.
Jednak w misternie zastawiane pułapki nikt nie wpadał.
Oficerowie operacyjni zaś twierdzili, że wiadomości przeciekają do Rosjan z niezbyt licznego kręgu
wtajemniczonych. Na podstawie obserwacji poczyniowych na ulicy nikt nie byłby w stanie przewidzieć
kierunku i niemal godziny planowanego wypadu wojsk austriackich. Naciskany przez komendanta twierdzy
szef kontrwywiadu szalał z wściekłości. Szeregowi żołnierze szemrali o zdrajcy spośród starszych oficerów.
„Sami Redle” - powiadali; zapał bojowy mimo licznych apeli, wzniosłych słów i zachęt do wytrwania w
sposób zauważalny zmniejszał się z tygodnia na tydzień. Jednocześnie wzięty do niewoli podoficer rosyjski
podczas przesłuchania buńczucznie twierdził, że im prędzej oblężony Przemyśl się podda, tym lepiej.
„Rosyjskie dowództwo i tak wszystko wie - mówił. - U nas czytają nawet gazety wychodzące w mieście. I
wiedzą na przykład, jak wygląda uzbrojenie fortu trzynastego”. Zdziwiło przesłuchujących, skąd prosty
sierżant ma takie informacje. Jeszcze przez kilka godzin próbowano wyciągnąć z niego coś więcej, ale bez
rezultatu. Albo rzeczywiście tylko tyle wiedział, albo znakomicie się maskował. Jakiś ślad jednak był: fort
trzynasty. Stąd nacisk na kaprala Nowickiego. Oficerom wywiadu potrzebne tam były jeszcze jedne oczy i
uszy.
NIEOCZEKIWANE SPOTKANIE
Był grudzień 1914 roku, Oblężony Przemyśl spędzał sen z oczu oficerom austriackiego Sztabu
Generalnego. Jego garnizon, blokując strategiczny węzeł komunikacyjny, znacznie utrudniał stronie
rosyjskiej prowadzenie operacji w kierunku Krakowa i Śląska, jak również w rejonie Karpat, które w kilku
miejscach zostały przekroczone przez nieprzyjaciela. Utrzymanie twierdzy było więc sprawą kluczową dla
tego obszaru operacyjnego. Na południe od oblężonego miasta w odległości nie większej niż sto kilometrów
znajdowały się pozycje 3 armii generała Borcewicza. Sztabowcy doszli do wniosku, że właśnie 3 armii
byłoby najłatwiej przebić się do generała Kusmanka. Decyzja zapadła; teraz trzeba było przedstawić ją
komendantowi twierdzy. Uznano, że najlepiej będzie wysłać drogą powietrzną do Przemyśla oficera, który
by przekazał dowódcy twierdzy zamysł operacyjny i pomógł w synchronizacji działań.
Wybór padł na majora Weissa. Był to inteligentny sztabowiec, obdarzony na dodatek fenomenalną
pamięcią. Zapoznano więc go z planami i wsadzono do dwupłatowca. Gdyby w razie zestrzelenia samolotu
lub jego awarii Weiss dostał się do niewoli, stosunkowo niski stopień wojskowy pasażera nie nasunąłby
podejrzeń, iż powierzono mu tak ważną misję. By zamaskować właściwy cel podróży, wręczono mu jedynie
osobisty list od cesarza, wyrażający uznanie dla oblężonej załogi. Ów list major miał rzekomo osobiście
wręczyć komendantowi.
Komunikacja lotnicza Wiednia z Przemyślem działała niezawodnie, oczywiście jeśli istniały dobre
warunki atmosferyczne zapewniające stosunkowo prymitywnym maszynom latającym bezpieczeństwo.
Kilka razy w tygodniu przekazywano tą drogą pocztę, co miało niezwykle ważne znaczenie dla żołnierzy
trwających w okrążonej twierdzy. Zdarzyło się też kilka przypadków podróży przedstawicieli dowódctwa
twierdzy do stolicy i z powrotem.
Major Weiss natychmiast po przylocie wyrysował na mapie dokładną sytuację na froncie, podał składy
jednostek, ich uzbrojenie i kolejne etapy planowanej ofensywy, która miała rozpocząć się 8 grudnia. Na tej
podstawie generał Tamasy rozpoczął przygotowania do wyjścia walką na spotkanie 3 armii. Główną siłę
uderzeniową miały stanowić jednostki 23 dywizji. Do szczegółowego opracowania planu przegrupowań,
kierunków i czasu natarcia pozorowanego oraz organizacji właściwego uderzenia powołano całkowicie
nowy zespół oficerów pod kierunkiem pułkownika Seide. W jego skład wszedł również kapitan Kalman.
Wszystkich zobowiązano do zachowania ścisłej tajemnicy nawet wobec przełożonych i starszych stopniem.
Gdy rankiem Kalman szedł do sztabu, by dokonać kilku korekt w przygotowanych materiałach,
niespodziewanie spotkał Mieczysławę. Widząc ją odczuł przyspieszone bicie serca. Wróciły marzenia, które
wielokrotnie snuł tam, w okopach. Zatrzymał się przed nią, zasalutował.
- Dzień dobry, pani Mieczysławo. Jeśli można, będę panią nazywał Mici. Węgrowi bardzo trudno
wypowiedzieć pani imię! Zgoda? No to bardzo dziękuję!
- Och, panie kapitanie, myślałam, że pan o mnie zupełnie zapomniał. Przecież umawialiśmy się na
spotkanie przy orkiestrze. Byłam tam z koleżankami. Śmiały się ze mnie i mówiły, że pan sobie zakpił.
Właściwie nie powinnam z panem rozmawiać!
Oczy dziewczyny wyrażały jednak zupełnie odmienne uczucia. Widać spodobał się jej przystojny oficer.
- Mici, przecież wiesz, że jest wojna. Nagle musiałem jechać na pierwszą linię - tłumaczył się Kalman. -
Rozkaz dowódcy jest nieraz bardziej okrutny od kata.
Przez chwilę myślał, by zaprosić dziewczynę do swojego mieszkania, ale szybko zrezygnował. Pośpiech
mógłby ją spłoszyć. Delikatnie ujął Mici pod ramię. Nie zaprotestowała.
- W tej chwili muszę udać się do swoich przełożonych. Nie wiem, jak długo mi tam zejdzie. Może jutro
w południe spotkamy się w kawiarni?
- No dobrze, ale czy nie stanie się tak jak poprzednio?
- Będę z całą pewnością na ciebie czekał. Przez jakiś czas nigdzie z miasta nie wyjadę.
Dochodzili już do siedziby sztabu. Kapitan zasalutował i długo jeszcze patrzył za odchodzącą
dziewczyną. Gdy wszedł do sztabu, pułkownik Seide zgryźliwie zapytał, odkąd spódniczki odprowadzają
oficerów aż pod próg dowództwa. Kilku oficerów parsknęło śmiechem. Seide znany był z tego, że zazdrościł
innym powodzenia u kobiet. Kalman udał, że nic nie słyszał, i zabrał się do pracy.
Dokumentacja związana z przygotowaniem operacji przerwania blokady była właśnie na ukończeniu.
Sprawdzono jeszcze stan zapasów amunicji artyleryjskiej, ustalono minutowy harmonogram nawał
ogniowych na kierunkach pozorowanych ataków. Wreszcie wszystko zostało uzgodnione i zatwierdzone.
Pozostało jedynie wpisać dzień i godzinę rozpoczęcia operacji. Podjęcie decyzji w tej sprawie zastrzegł sobie
osobiście komendant twierdzy.
Pułkownik Seide jeszcze raz przypomniał oficerom o potrzebie zachowania tajemnicy oraz skierowaniu
ich do poszczególnych oddziałów w fazie bezpośrednich przygotowań i walk, prowadzonych w celu
przerwania blokady Przemyśla. Na zakończenie przemowy, nie patrząc na Kalmana, jeszcze raz powiedział,
żeby trzymać język za zębami, szczególnie wobec pięknych pań, w obecności których pewni młodzi koledzy
lubią się kreować na wszechmocnych herosów.
- Stary bałwan, cnota na mózg mu uderzą - mruknął do siebie Kalman.
- Co pan kapitan powiedział? - Okazało się, że Seide miał niezły słuch.
- Jak zwykle pan pułkownik ma całkowitą rację - służbiście odpowiedział Kalman, patrząc mu w oczy.
- No dobrze. Do jutra wieczorem macie czas. Po kolacji zbieramy się, panowie.
Pułkownik wstał i wyszedł, za nim salę opuścili pozostali.
Kalman w pierwszej chwili chciał odszukać Mici, ale ponieważ był już wieczór, a ponadto czuł się
zmęczony po wytężonej pracy, postanowił iść spać.
Następnego dnia ranek wstał mroźny; południowo-wschodni wiatr zapowiadał dalszy spadek
temperatury. W domu było chłodno, mimo iż ordynans napalił w piecu węglem, którego stosik, przemyślnie
ukryty pod starymi gratami i szmatami, odnalazł w piwnicy. Kapitan nie czuł chłodu, rozgrzewała go sama
myśl o spotkaniu z piękną panną.
W jedynej czynnej w Przemyślu kawiarni znalazł się już na godzinę przed umówionym spotkaniem.
Mici przyszła punktualnie. Wstał od stolika i podszedł do drzwi, w których zatrzymała się na moment.
Większość obecnych zwróciła uwagę na przystojnego kapitana i piękną dziewczynę.
- Nigdy nie byłam w tej kawiarni podczas wojny - powiedziała Mici.
- Można dostać tutaj tylko szklankę kawy, ale za to z kostką cukru - z uśmiechem rzekł Kahnan. - Nawet
nie wiem, co robisz w Przemyślu - rzekł, gdy siedli przy stoliku.
- Pracuję w aptece szpitalnej. Nie mówiłam ci o tym?
- Pewnie masz tam wielu adoratorów. Już jestem zazdrosny!
- Mój panie kapitanie, widzimy się po raz trzeci, a w ogóle znamy się piętnaście minut, więc dlaczego
od razu taka scena?
Kalman patrzył na nią z upodobaniem. W pewnej chwili ujął jej dłoń, położył na stoliku i zaczął
głaskać. Dziewczyna nie cofnęła ręki. Ten Węgier jej się podobał. Milczeli oboje przez dłuższą chwilę.
Nagle dał się słyszeć z zewnątrz dziwny dźwięk. Przez okna widać było, że przechodnie zatrzymują się i
pokazują sobie coś w górze. Zaciekawieni goście opuścili kawiarnię i wyszli na ulicę. Wyszli także Kalman i
Mici.
Wysoko na niebie wolno leciały trzy samoloty. Przedefilowały nad śródmieściem, zawróciły. W pewnej
chwili oderwało się od nich kilka drobnych punkcików, które szybko spadały. Kalman natychmiast
zorientował się, o co chodzi.
- Uciekajcie szybko, to Rosjanie zrzucają bomby!
Złapał Mici za rękę i wskoczył szybko do kawiarni, kryjąc się za filarem. Niemal w tym samym
momencie dom lekko drgnął, a powietrzem targnęły wybuchy. Objął dziewczynę ramieniem, jakby chciał
osłonić ją przed niebezpieczeństwem. Przylgnęła do niego całym ciałem.
Gdy wszystko ucichło, poszli na Grodzką, gdzie prawdopodobnie spadły bomby. Sanitariusze kogoś
nieśli w noszach. W jednym z domów paliło się poddasze, w innym rozwalony był fragment ściany
frontowej. Bomby spadły obok sztabu twierdzy.
Kalman pokręcił głową.
- Ci piloci musieli dobrze znać miasto i wiedzieć, gdzie znajduje się nasze dowództwo - powiedział. -
Wojny tym nie wygrają, ale bomby są groźne.
- Cieszę się, że jestem z tobą, że los pozwolił nam się spotkać - rzekła dziewczyna. - Przy tobie
zapominam, że jest wojna.
Wskazał ruchem głowy budynek stojący naprzeciwko.
- Spędziłem tu kilka ostatnich dni i nocy. Chyba już niedługo skończy się ta bieda. Czy chcesz zjeść ze
mną obiad? Mam w domu konserwy i coś jeszcze.
Spojrzała mu w oczy i skinęła potakująco głową. Kalman pod wieczór powiedział jej, że nigdy jeszcze
nie spędził tak upojnych chwil.
OBLĘŻENIE PO RAZ DRUGI
Oblegający Przemyśl generał Seliwanow w połowie grudnia 1914 roku miał do dyspozcji około sześciu
dywizji piechoty i jedną kawalerii. Artyleria polowa liczyła około pół tysiąca dział różnych kalibrów.
Oblężeni mieli więc dwukrotną przewagę w uzbrojeniu. Liczba żołnierzy, biorących udział w walkach, była
mniej więcej jednakowa. Ale o tym nie wiedziało ani Naczelne Dowództwo w Wiedniu, ani generał
Kusmanek.
Rosyjskie rozpoznanie, prowadzone w rejonie Karpat, donosiło o rozpoczęciu na początku grudnia
przez Austriaków przegrupowania wojsk i koncentracji, wskazującej na plan odblokowania Przemyśla.
Stosunkowo cienki łańcuszek oddziałów okopanych przed austriackimi fortami, choć nadawał się
doskonale do nękania obrońców, łatwo było przerwać w razie zsynchronizowanego uderzenia z zewnątrz i
wewnątrz. A tego właśnie należało spodziewać się z chwilą, gdy ruszy natarcie armii Borcewicza. Rosjanie
musieli zatem wiedzieć, kiedy i gdzie to się odbędzie, by ściągnąć na czas wzmocnione odwody. Na razie
Seliwanow otrzymał tylko informację o zakończeniu przygotowań do przerwania blokady, pozostałych
danych było brak. Rosyjski wywiad okazał się w tym momencie bezradny.
8 grudnia od strony Karpat ruszyło natarcie austriackie. Chociaż dowództwo rosyjskie spodziewało się
tego uderzenia, nie wiedziało, czy Austriacy będą przeć do Przemyśla od strony Sambora, czy od Sanoka.
Wiązało się z tym drugie pytanie: w którym kierunku uderzą oddziały zamknięte w twierdzy?
Na zewnętrznym froncie Austriacy naciskali, odnosząc znaczne sukcesy, zaś załoga Przemyśla trwała na
pozycjach nie przejawiając większej aktywności. Seliwanow codziennie wzywał swego szefa wywiadu,
żądając informacji o kierunku i terminie uderzenia oddziałów twierdzy, ale w odpowiedzi słyszał jedynie
zapewnienia, że dokłada wszelkich starań, by takie dane uzyskać. Sztab generała Kusmanka był
hermetycznie zamknięty.
Wreszcie 16 grudnia 1914 roku generał Tamasy wydał rozkaz do natarcia żołnierzom 23 dywizji i
batalionom Landsturmu. Kierunek: Bircza – Sanok.
Jako pierwszy ruszył do przodu major Frey ze swymi Austriakami. Bez przygotowania artyleryjskiego
skoczyli ku zasiekom, osłaniającym rosyjskie pozycje. Kiedy doszli do plątaniny drutów kolczastych,
artyleria forteczna zgodnie z planem położyła ogień na celach w głębi obrony, usiłując obezwładnić wykryte
wcześniej baterie rosyjskie.
Frey nie chował się za plecami swoich żołnierzy. Szedł w drugiej linii, która miała wzmocnić
powodzenie, jakie winna była uzyskać pierwsza fala. Gdy odezwały się milczące dotąd rosyjskie karabiny
maszynowe, major zażądał zniszczenia wykrytych punktów ogniowych. Obserwatorzy wywołali ogień.
Major podczołgał się do pierwszych szeregów. Gdy działa przeniosły swe celowniki w głąb obrony,
poderwał się.
- Za mną, żołnierze! - krzyknął i pobiegł w kierunku stanowisk wroga.
Gdy Austriacy pokonali przejścia w zasiekach, wycięte przez saperów, plunęły im ogniem w twarze
karabiny maszynowe, które do tej pory milczały, nie ujawniając swych stanowisk: Większość nacierających
nie zdążyła się ukryć w zbawczych fałdach terenowych. Batalionowi groziła całkowita zagłada. Widząc to
Frey dał rozkaz do powrotu na linię wyjściową. Z trzystu pięćdziesięciu powróciła niecała setka.
46 brygadzie honwedów powiodło się lepiej. Żołnierze szybko przerwali pozycje Rosjan i ruszyli w
głąb ich obrony. Jej dowódca, pułkownik Letay, zażądał od generała Tamasyego, by wchodzące w dokonany
wyłom oddziały zwijały na lewo i prawo rosyjską obronę, on sam zaś parł do przodu. Jego żołnierze,
zachęceni powodzeniem, energicznie atakowali. Od południa szła im na pomoc wielka armia, która miała
zapasy żywności, ciepłą odzież. Tam była Ojczyzna. Więc szli, strzelali, padali, czołgali się i znów szli...
Generał Kusmanek żądał bez przerwy meldunków z pola walki. Szyfrogramy otrzymane przez radio
wskazywały na powodzenie ofensywy rozwijanej przez generała Borcewicza. Brak było jednak informacji,
które pozwoliłyby precyzyjnie określić miejsce i czas przerwania blokady. Tymczasem węgierskie oddziały
generała Tamasyego 17 grudnia zbliżyły się już do Birczy. Zagarnięci jeńcy zeznawali, że w szeregi
rosyjskie zaczyna się już wkradać rozprężenie i panika.
Dowódca frontu rosyjskiego rozkazał swym wojskom zatrzymać za wszelką cenę natarcie 3 armii, zaś
generałowi Seliwanowowi - atakować Przemyśl wszelkimi dostępnymi siłami. Generał pospiesznie
przegrupował dywizję i rozpoczął szturm na północny odcinek pierścienia austriackiej obrony 17 grudnia.
Pozostawione tam w osłonie kompanie austriackie Landsturmu zostały odrzucone z przedpola do samej linii
fortyfikacji stałych. Pancerna bateria fortu trzynastego otworzyła do nacierających Rosjan ogień na wprost.
Lufy szybkostrzelnych dział zaczęły parzyć, kanonierzy ogłuchli od huku armat, mimo pracujących
wentylatorów w wieżach snuł się dym prochowy, doprowadzając do mdłości żołnierzy. Dowódca fortu
meldował o niebezpiecznej sytuacji. Mówił, że przygotowuje się do walki wręcz. Zaistniała realna groźba
przerwania obrony Przemyśla, ogołoconego z odwodów operacyjnych.
Generał Kusmanek po zapoznaniu się z sytuacją wysłał do generała Tamasyego oficera z poleceniem, by
dowódca honwedów zawrócił nacierającą dywizję w głąb umocnień, tym bardziej że wciąż brakowało
szczegółowych danych o postępie ofensywy z południa.
Rozkaz wykonano. Przygnębieni żołnierze niechętnie wracali za mury, gdzie na równi dokuczały im
głód i chłód. Jak się później okazało, wojskom austriackim do „wyrąbania” korytarza i odblokowania
Przemyśla zabrakło zaledwie 30 kilometrów. Wojska rosyjskie straciły dwa tysiące zabitych i były znacznie
osłabione. Również los rannych w szpitalach Przemyśla w większości przypadków przedstawiał się
tragicznie. Brak było środków znieczulających niezbędnych przy operacjach, lekarstw, opatrunków.
Znieczulica ogarnęła również wielu lekarzy. Zaczęto mówić, że wielu chorych i rannych umiera przede
wszystkim z powodu zakażenia krwi. Zła organizacja służby zdrowia spowodowała, że do twierdzy
skierowano wielu dentystów i lekarzy bardzo wąskiej specjalności. Niewielu było chirurgów i internistów.
W szeregach wojskowej służby zdrowia w oblężonym mieście znalazł się również doktor Robert
Barany, wybitny specjalista chorób narządu słuchu i równowagi. Drogą lotniczą zawiadomiono go o
przyznaniu mu Nagrody Nobla w dziedzinie medycyny. Nie wywarło to na otoczeniu specjalnego wrażenia,
a nawet niektórzy oficerowie wręcz pokpiwali sobie z naukowca. Barany nie podejmował jednak dyskusji na
ten temat.
Do szpitala trafił też kapitan Kalman. Już podczas odwrotu 23 dywizji spod Birczy, rzucony wybuchem
pocisku artyleryjskiego, zwichnął sobie rękę. Po nastawieniu i założeniu temblaka poszedł do szpitalnej
apteki, poszukać swojej Mici. Rzuciła mu się na szyję.
- Przeraźliwie się o ciebie bałam. Ty musiałeś o natarciu wiedzieć wcześniej...
- Oczywiście, że wiedziałem. Miałem nawet swój drobny udział w jego przygotowaniu. Szkoda, że
wszystko diabli wzięli. Zaczynamy już być bardzo zmęczeni.
Mici złapała kapitana za rękę, patrzyła mu długo w oczy. W pewnej chwili wstała. Z szuflady
wyciągnęła kłębek szmat, a gdy je rozwinęła, Kalman ujrzał niewielką buteleczkę ze szlifowanym korkiem.
- To eter - powiedziała dziewczyna. - Schowałam go przypuszczając, że wkrótce coś się będzie dziać. Ty
nie wiesz, jak ranni cierpią podczas operacji. Już prawie zupełnie nie mamy środków znieczulających. Ten
eter schowałam na wszelki wypadek dla ciebie, kochany...
Rozpłakała się, a Kalmanowi po grzbiecie przebiegł zimny dreszcz. No tak, mogli go tu przywieźć
poszarpanego.
- Przecież nie jestem na stole operacyjnym. Co ty, najdroższa, wygadujesz!
- Napatrzyłam się tu na różne rzeczy - szepnęła przez łzy. - Nigdy bym sobie nie darowała, że gdyby
coś... a ja nie mogłabym ci pomóc. Może ta wojna wreszcie się skończy...
- Oj, chyba nieprędko - odrzekł ze smutkiem. - Pewnie niedługo znów pójdziemy do ataku.
Nagle na korytarzu dał się słyszeć ostry głos kobiety, która z niecierpliwością czegoś się domagała.
Drzwi gwałtownie otworzyły się, weszła sanitariuszka w męskim ubiorze. Z całej jej postaci emanowała
energia. Nie patrząc na kapitana Kalmana, zwróciła się do Mici:
- Musisz koniecznie coś zrobić. Byłam teraz w forcie siódmym w Prałkowcach. Nie dość że brak
bandaży, to nawet skończyła się im jodyna. Nie ma czym dezynfekować ran! Poszukaj tam u siebie jakiejś
buteleczki. Obiecałam im, że poratujemy. No, popatrz, popatrz po tych swoich szufladach!
Mici pokręciła głową. Nic nie może dać, na to potrzebna jest zgoda komendanta szpitala. Ona musi
rozliczać się z każdej pastylki.
Usłyszawszy to sanitariuszka wykręciła się na pięcie i bez słowa wypadła z pomieszczenia, trzasnąwszy
drzwiami. Widząc zdziwioną minę Kalmana, Mici wyjaśniła:
- To była siostra Marta. Jak widzisz, energii jej nie brakuje. Trochę zwariowana, ale bez reszty oddana
swej pracy. Ma za zadanie objeżdżać punkty sanitarne, zbierać zamówienia na lekarstwa i środki
opatrunkowe. Przy okazji zagląda do rannych, powie im ciepłe słowo, czasem przywiezie któregoś do
szpitala. - Podeszła do okna. - Popatrz, jednak Marta coś wyciągnęła...
Rzeczywiście sanitariuszka w spodniach wkładała na dwukółkę jakąś sporą paczkę. Zręcznie wskoczyła
na pojazd, na ruch lejcami niewielki konik ruszył do przodu. Kalman śledził odjeżdżającą przez pewien czas,
później zaś zwrócił się do Mici:
- Herod baba. Dawno się znacie?
- Chyba od września. Muszę ci powiedzieć, że jest bardzo kochana. Nie przejdzie obojętnie wobec
żołnierskiego nieszczęścia. A że nie boi się kul i pierwszej linii, wojsko ją uwielbia. Jeśli coś mi się trafi
poza rozdzielnikiem, oddaję Marcie.
- To znaczy, że masz jakieś możliwości. Tak jak z tym eterem dla mnie.
Mici spoważniała.
- Rannym i chorym nic nie zabieramy - powiedziała. - Natomiast jest taki magazynek zastrzeżony dla
dowództwa twierdzy. Tam niczego nie brakuje. O środek znieczulający dla mojego oficera poprosiłam szefa
służby zdrowia. Oto cała tajemnica...
Kalman nie pozwolił jej nic więcej powiedzieć, zamykając usta pocałunkiem.
TAJNY FRONT
Na kilku odcinkch między wojskami oblegającymi a obrońcami rozciągał się pas ziemi niczyjej. Jego
szerokość miejscami dochodziła do dwóch kilometrów. Na tym terenie w ziemnych norach zaryli się
mieszkańcy kilku osiedli, którzy mimo nakazów nie opuścili swoich siedzib. Wprawdzie budynki
gospodarskie były zniszczone i spalone, ale ludzie, pozostawieni sami sobie, mimo braku żywności i
elementarnej pomocy lekarskiej, nieustannie narażeni na śmierć, uparcie trwali. Ten dziwny stan rzeczy z
niewytłumaczalnych powodów zaakceptowały obie strony.
Owymi terenami interesowały się natomiast wywiady: tak austriacki, jak i rosyjski. Austriacy sądzili, że
tędy właśnie prowadzą główne szlaki agentów działających na rzecz Rosjan na terenie Przemyśla. Za
wszelkę cenę starali się uchwycić nić prowadzącą do - jak sądzono - rezydenta rosyjskiej siatki
wywiadowczej. Dowodów na jej istnienie było aż nadto. Bez żadnej wątpliwości stwierdzono, że przed
ostatnim natarciem honwedów dowództwo rosyjskie uprzedziło mieszkańców okolicznych miejscowości o
możliwości zagrożenia.
Na „ziemi niczyjej” w piwnicy zburzonego domu wraz z rodziną wegetowała Anna Czernyk. Ponieważ
część jej najbliższych mieszkała w wiosce położonej wewnątrz pierścienia obronnego twierdzy, Anna za
cichą zgodą frontowych dowódców odbywała trudną drogę pod ostrzałem najpierw do pierwszej linii obrony
Przemyśla, później, też niebezpieczną, do rodziny.
Każdym, kto przychodził, z „tamtej” strony, interesował się austriacki kontrwywiad. Wzięto też pod
długotrwałą obserwację Annę Czernyk, śledzono każdy jej krok i obserwowano wszystkie kontakty.
Podejrzewano, że jest kurierem rosyjskim. Małomówna, zabiedzona wiejska kobiecina nie dawała jednak
najmniejszych powodów do takich podejrzeń. W końcu przyzwyczajono się do jej wędrówek i tylko czasem
któryś z dyżurujących na pierwszej linii podoficerów przestrzegł ją, że takie spacery są niebezpieczne. Anna
wtedy odpowiadała, że będzie jak Bóg da.
Owym skrawkiem ziemi interesował się również kapitan Pawłow. W chłopskim przebraniu przedzierał
się od czasu do czasu do nędznych ziemianek zamieszkanych przez ludzi, pilnujących resztek swego
dobytku. Wyprawy odbywał w ścisłej tajemnicy. Gdy jeden z dowódców kompanii, na odcinku której
Pawłow przechodził w stronę pozycji austriackich, zbyt natarczywie wypytywał go o cel niebezpiecznych
wypraw, już na drugi dzień został przeniesiony na północny odcinek frontu, oddalony o kilkaset kilometrów
od Przemyśla.
Celem wędrówek Pawiowa była ziemianka Anny Czernyk, która okazała się świetnym łącznikiem.
Przez długi czas chodziła do oblężonej twierdzy nie otrzymując żadnych zadań i nie mając żadnych
kontaktów - tak by wszystkich przyzwyczaić do swojej obecności, co się jej w pełni udało - a po trzech
miesiącach była już jednym z najcenniejszych kurierów.
Anna przekazywała rejestry rannych i chorych żołnierzy, informacje o nastrojach, o zaopatrzeniu w
żywność oblężonego miasta, niekiedy wiadomości o koncentracji oddziałów. Dane takie przychodziły
regularnie, stanowiąc dla generała Seliwanowa cenną pomoc.
Podobne wiadomości docierały do Rosjan również od austriackich dezerterów, których z każdym
tygodniem było coraz więcej. W głównej mierze byli to Rusini. Nie brakło też Polaków, szczególnie spośród
kręgów powiązanych emocjonalnie z Rosją i Ukrainą. Głównym powodem ucieczek z CK armii były złe
stosunki, panujące między żołnierzami różnych narodowości.
Naczelny wódz armii rosyjskiej, wielki książę Mikołaj Mikołajewicz, wiedział, że oblężony Przemyśl
tkwi jak cierń w operacyjnych ugrupowaniach frontu karpackiego. Zajęcie twierdzy znacznie ułatwiłoby
działania na tym ważnym kierunku strategicznym. Pomny jednak złych doświadczeń z pierwszego
oblężenia, jedynie przypominał od czasu do czasu dowódcy armii, by ten znalazł jakiś sposób na chociażby
osłabienie obrony twierdzy.
24 grudnia 1914 roku, jeszcze przed świtem, rosyjscy artylerzyści z 5 baterii 10 brygady armat
podczołgali się pod zasieki chroniące linie austriackie i przymocowali do nich list-odezwę napisaną wielkimi
literami. Oto jego treść:
„Niemcy, Węgrzy, Słowacy, Polacy, Włosi, żołnierze wszystkich narodowości należących do obrony
twierdzy, wierzcie nam, że nie jesteśmy waszymi nieprzyjaciółmi. Przyznajemy wam, że jesteście dzielnymi
żołnierzami. Życzymy wam wesołych świąt z zapewnieniem, że ani jednym strzałem nie zakłócimy wam w
tym czasie spokoju”.
Gdy się rozwidniło, spostrzeżono tę płachtę papieru z okopów austriackich i przez lornetę odczytano
treść. Zanim zawołano oficera, by przekazać mu ów świąteczny „prezent”, w okopach aż szumiało od
dyskusji. W pewnym momencie jeden z żołnierzy wykrzyknął, że sprawdzi, czy Rosjanie napisali prawdę.
Wyskoczył z ukrycia i wyprostowany, pewnym krokiem ruszył do wiszącej odezwy. Wszyscy zamarli, w
nagłej ciszy słychać było tylko chrzęst butów na śniegu. Żołnierz przyniósł papier do okopu.
Po chwili obserwator zameldował, że w dali widać powiewającą białą flagę i dwie sylwetki. Dowódca
odcinka, kapitan, popatrzył na stojącego przed nim na baczność sierżanta, oczekującego na rozkaz, i
powiedział, że ponieważ na froncie panuje cisza, on idzie odpocząć. Jest bardzo zmęczony i prosi, by mu nie
przeszkadzać. Następnie poszedł do ziemianki, udając, że nic nie widział.
Rosjanie z białą flagą podeszli pod samą linię austriackich zapór z drutu kolczastego. Dopiero teraz dało
się dostrzec, że ciągnęli za sobą ciężki kosz. Zaczęli wołać i gestami zapraszać do podejścia. Kiedy wyszli
im naprzeciw dwaj podoficerowie, okazało się, że Rosjanie przynieśli świąteczne podarunki. W koszu był
tytoń, cygara, biały chleb i słodycze.
Wieść o prezencie rozeszła się wśród oblężonych lotem błyskawicy. Okazało się, że podobne spotkania
miały miejsce również na innych odcinkach. Meldunki o tych wydarzeniach dotarły do dowództwa twierdzy.
Generał Kusmanek wydał polecenie, by sprawą zajął się szef sztabu. Ten zwołał naradę oficerów
kontrwywiadu, prokuratorów i wyższych dowódców. Uznano, że postawienie przed sądem żołnierzy, którzy
skorzystali z rosyjskich prezentów, mogłoby odbić się niekorzystnie na autorytecie dowództwa. Żołnierzy
tych było zbyt wielu, a Rosjanie niczego przecież nie żądali. Sprawa właściwie rozmyła się, a w austriackich
szeregach narodził się cień sympatii dla przeciwnika.
Po spokojnych świętach Bożego Narodzenia 27 grudnia rozpoczęło się kolejne natarcie honwedów w
kierunku Birczy i Sanoka. Poszły one tą samą drogą, co przed dziesięcioma dniami. Poderwał je radiogram z
austriackiego Naczelnego Dowództwa, informujący o podjęciu kolejnej ofensywy w celu odblokowania
Przemyśla. Całodzienne ciężkie walki przyniosły Węgrom jedynie duże straty. Jak się później okazało, w
ostatniej chwili odwołano natarcie, nie powiadamiając o tym generała Kusmanka.
Dobrze orientujące się na ogół w zamiarach oblężonego nieprzyjaciela dowództwo rosyjskie było
zaskoczone niespodziewanym działaniem załogi twierdzy. Tym razem system ostrzegawczy zawiódł. Czyżby
agenci przespali sprawę?
Kapitan Pawłow podjął więc ryzykowną decyzję: postanowił osobiście sprawdzić, jakie możliwości
mają jego wywiadowcy. Miał w zapasie dwie karty atutowe, po które jeszcze nie sięgnął. W mundurze
austriackiego podoficera prześliznął się w ślad za Anną Czernyk między uprzednio rozpoznanymi
posterunkami, a później, już razem z kobietą, pomaszerował na punkt kontaktowy w chałupie na
przedmieściu Przemyśla. Oczywiście miał ze sobą autentyczne meldunki wojskowe, a dobra znajomość
języka niemieckiego znacznie zmniejszała ryzyko wpadki. Gdy zapadł zmrok, pojedynczo zaczęły się
pojawiać jakieś postacie. W izbie, gdzie się gromadzono, nie zapalano światła.
Pawłow rozpoczął:
- Właściwie nie powinniśmy spotykać się w takiej grupie, ale tym razem sytuacja jest wyjątkowa.
Musimy dostawać pełniejsze informacje o zamierzeniach załogi twierdzy. Im więcej ich będzie, tym szybciej
skończy się bitwa o Przemyśl. Od dziś uruchamiamy dodatkowy kanał przerzutowy przez fort numer
trzynaście. Naszym łącznikiem jest tam kapral Nowicki, podoficer prowiantowy. Codziennie kręci się przy
magazynach żywnościowych. Nie zna jednak nikogo z naszych ludzi. Hasłem wywoławczym dla niego jest
pytanie: „Czy nie widzieliśmy się przypadkiem w ubiegłym roku w Krakowie?”. Gdy Nowicki nie będzie
miał wątpliwości, odpowie: „Nigdy tam nie byłem, znam tylko Wiedeń”. Meldunki można mu przekazać
tylko przy magazynie prowiantowym. Odbierze je wyłącznie od kobiety.
Na chwilę zapadło milczenie.
- Przyszedłem na to spotkanie z wami także dlatego - podjął Pawłów - by udowodnić naszą sprawność
organizacyjną i umiejętność zachowania pełnej konspiracji. Jak dotąd z mojej siatki nikt nie wpadł.
Działajcie więc odważnie, ale i rozważnie. Chciałem jeszcze dodać, że obecnie wszystkie nagrody będą
wypłacane w podwójnej wysokości.
Powiedział także, iż nie ma potrzeby używania szyfrów. Zalecił jeszcze raz ostrożność w pracy i prosił o
szybsze przekazywanie danych. Na zakończenie powiedział, że chce na osobności porozmawiać z Maszą i
Hermanem. Reszta niech opuści pojedynczo dom.
Gdy zostali tylko we trójkę, Pawłow wyszedł z mężczyzną do innego pomieszczenia.
- Kapitanie Wolf - powiedział - znów przyszedł czas działania. Po wpadce pułkownika Redla
zostawiliśmy pana w spokoju, ale teraz chcemy wiedzieć jak najwięcej o sztabie Kusmanka. Sprawdziliśmy
też stan pana konta w banku wiedeńskim i w Szwajcarii. Niewiele tam zostało. Jest szansa znacznego ich
zasilenia.
Wolf pokiwał głową.
- Nie spodziewałem się, że mnie tu znajdziecie.
- Jesteśmy w kontakcie z wypróbowanymi przyjaciółmi - z uśmiechem odparł Pawłow. - A ponieważ
teraz potrzebujemy pomocy, pozwoliliśmy sobie pana niepokoić. Zdaje sobie pan kapitan sprawę, że
Przemyśl padnie wcześniej czy później. Ze względu na sytuację na froncie zależy nam na każdym dniu. Od
pana chcielibyśmy otrzymywać informacje o terminie i kierunku przewidywanych kontrataków załogi
twierdzy. Wiadomości proszę przekazywać przez siostrę Martę. Jak wiem, jest całkowicie poza
podejrzeniami. Ona przekaże wszystko dalej. No to do widzenia. Z panem spotkamy się już chyba po
wojnie...
Pawłow wrócił do izby, gdzie siedziała drobna kobieca postać w chuście na głowie.
- Masza, czas wreszcie i na ciebie. Dotąd byłaś w odwodzie, ale musisz zacząć działać. Jakie masz
kontakty?
Zaczęła wymieniać nazwiska oficerów, określając przy tym ich stanowiska i zakres działania. Pawłow w
pewnej chwili przerwał:
- Czy jest wśród nich taki, który dla ciebie całkowicie stracił głowę i da się zwerbować do współpracy z
nami?
- Chyba nie - pokręciła głową. - Mam wprawdzie zakochanego po uszy kapitana Kalmana, który z
ramienia jednostek węgierskich bierze udział w planowaniu operacji związanych z obroną twierdzy, ale jest
bardzo uczciwy i mimo iż niezbyt kocha swe dowództwo, na współpracę z nami nie pójdzie.
- Musisz coś wymyślić. Nasi generałowie cały czas przypominają nam o tym cholernym Przemyślu. Jak
sądzisz, czy w tej chwili bezpośredni szturm mógłby psychicznie załamać żołnierzy?
- Na pewno nie. Słucham wielu rozmów w szpitalu między rannymi a odwiedzającymi. Klną na życie,
bałagan, dowódców, korupcję i złodziejstwo kwatermistrzów. To zastanawiające, ale przy tym wszystkim, są
dumni z obrony swej fortecy.
Umilkli obydwoje, cisza trwała dosyć długo. Pawłow wreszcie rzekł:
- Spróbuj pociągnąć za język swego kapitana. Zakochany oficer to idiota. Wygada się ze wszystkim, co
mą na sercu i w głowie. Kontakt w dalszym ciągu przez Martę. W razie czego przez Nowickiego. Wyjdziesz
stąd kilka minut po mnie.
Wstał i nie odwracając się opuścił chatę, przed którą czekała na niego Anna Czernyk.
POCZĄTEK KOŃCA
1 stycznia 1915 roku był dniem świątecznym tylko w kalendarzu. Mieszkańcy Przemyśla od wielu
tygodni otrzymywali głodowe porcje żywnościowe. Wprowadzono system kartkowy, ale nie wszyscy zostali
nim objęci. Przydział miesięczny na osobę wynosił pięć kilogramów mąki, ćwierć kilograma cukru i
kilogram sucharów. Nawet te skąpe racje na ogół pozostawały tylko na papierze. Zgłaszający się po odbiór
produktów przeważnie dowiadywali się, iż magazyny są puste.
Jednocześnie świetnie prosperował czarny rynek. Tam ceny żywności kilkudziesięciokrotnie
przewyższały oficjalne. Towar w zasadzie odstępowano za protekcją, po znajomości. Głodni mieszkańcy
wyzbywali się rodzinnych precjozów w zamian za szansę przeżycia jeszcze jednego tygodnia. Schowany
niegdyś i zapomniany woreczek kaszy czy grochu stawał się nagle największym skarbem.
Elitę w oblężonym mieście tworzyła teraz dość liczna grupa oficerów prowiantowych i
współpracujących z nimi kierowników magazynów i składnic. Mając w pamięci narastające problemy z
wyżywieniem w okresie pierwszego oblężenia, prowadzili oni podwójną ewidencję, pozwalającą im
swobodnie dysponować zapasami twierdzy. Dbali jednocześnie, by generałowie, najwyżsi dowódcy,
żandarmeria oraz aparat prokuratury i sędziowie nie odczuwali żadnych braków. Znaczną część żywności
rozprowadzali pomiędzy cywilną ludnością po paskarskich cenach poprzez podstawione osoby.
Wśród młodych oficerów coraz głośniej wymieniano nazwisko majora Rauba, który upłynniając
zagarnięte towary za pośrednictwem kochanki zgromadził olbrzymi majątek. Sprawa stała się tak głośna, że
został wezwany do prokuratury, gdzie poinformowano go o zarzutach. Jednocześnie nakazano
przeprowadzenie kontroli nadzorowanej przez niego składnicy. Major Raub, zdając sobie sprawę z
beznadziejności sytuacji - sąd mógłby wydać na niego tylko jeden wyrok - sięgnął po rewolwer i popełnił
samobójstwo.
Dobrze zorganizowany gang przestępczy, złożony z wojskowych i cywilów, na tajne magazyny
żywności wybrał... cmentarze. Organizowano fałszywe pogrzeby, w których brali udział jedynie zaufani
ludzie. W trumnach zamiast zwłok przenoszono żywność, tytoń, alkohole. Grobowce okazały się
znakomitymi skrytkami. Interes rozwijał się doskonale, rosły fortuny przestępców, ale wreszcie zgubiła ich
nadmierna zachłanność.
Złe wyżywienie spowodowało znaczne obniżenie kondycji fizycznej żołnierzy i ludności cywilnej,
zwiększyło podatność na choroby. Pomoc lekarska praktycznie ograniczała się do oględzin i dobrych rad.
Chorzy przebywali w zimnych pomieszczeniach, karmieni głodowymi porcjami. Rarytasem była codzienna
ciepła, choć rzadka zupka z buraków pastewnych.
Brak było również paszy dla koni. Zwierzęta padały. Znaczną ich część zabijano na mięso i konserwy.
Doszło do tego, że wozy z trumnami poległych ciągnęli koledzy – żołnierze.
Dotkliwie dawał się obrońcom twierdzy we znaki brak ciepłej odzieży i obuwia. Żołnierze wkładali pod
mundury warstwy gazet i papieru, zabrali też wszystkie pasy transmisyjne z fabryk, by pociąć je na zelówki
do zdartych butów. Nierzadko widywano żołnierzy w drewniakach.
Twierdza miała duże zapasy wina, ale na skutek złego przechowywania większa jego część skwaśniała i
trzeba było je wylać. Przy okazji okazało się, że zepsuciu uległa też wielka ilość szynki.
Na Woli Rusini otworzyli sklep. Był nieźle zaopatrzony, choć sprzedawano w nim towary po
wygórowanych cenach. Podobno prawie wszystkie artykuły pochodziły zza linii frontu. Nikt jednak nie
pytał, jaką drogą dostały się na ladę...
W styczniu niemal całkowicie zamarły walki, tylko od czasu do czasu dochodziło do sporadycznej
wymiany ognia. W tych warunkach wygasały emocje i wrogość do przeciwnika. W wielu miejscach na
przedpolu żołnierze prowadzili handel wymienny. Oblężeni szczególnie cenili sobie pszenne białe bułeczki.
Był to rarytas nie do osiągnięcia w twierdzy. Wielokrotnie przy okazji owych transakcji zapewniano się
wzajemnie, że i obrońcy, i oblegający uznają się za walczące strony, a nie za wrogów.
W styczniu 1915 roku w Karpatach spadło wiele śniegu; jego warstwa wynosiła przeciętnie od jednego
do półtora metra. Utrudniało to ruch oddziałów austro-węgierskich, które po raz kolejny otrzymały zadanie
odblokowania Przemyśla i mimo przeszkód natury atmosferycznej powstrzymały na południe od Przełęczy
Dukielskiej ofensywę oddziałów rosyjskich. Po ciężkich bojach odzyskały Przełęcz Użocką, ale mimo wielu
wysiłków i ofiar nie udało się przełamać pozycji rosyjskich, ryglujących dostęp do Przemyśla.
Austriacki Sztab Generalny opracował więc kolejny plan przyjścia z pomocą oblężonemu Kusmankowi.
Dowodzenie utworzoną do tego celu grupą operacyjną powierzono generałowi kawalerii Tersanszkyemu.
Gdy wreszcie 27 lutego ruszył on z natarciem, trwała odwilż. Południowy wiatr błyskawicznie topił
masy śniegu. Rowy strzeleckie niemal po brzegi wypełniły się wodą. Nagły skok temperatury i wilgoć
spowodowały wielką liczbę zachorowań. Tysiące żołnierzy było niezdolnych do walki. Szwankowało
zaopatrzenie w żywność i amunicję, gdyż służby kwatermistrzowskie zostały daleko za linią frontu. Brak
jasno postawionych zadań oraz współdziałania spowodowały, że piechota nacierała bez wsparcia artylerii,
która posuwała się dolinami, a tymczasem niemal wszystkie wzgórza na drodze działania korpusów
Tersanszkyego obsadzone były przez rosyjskie baterie dziesiątkujące szturmującą piechotę.
Znowu przyszedł mróz. Zmęczone, głodne, wyczerpane oddziały biwakowały w pustym polu. Chociaż
do budowy baraków i schronów drzewa nie brakowało, nie dostarczono narzędzi do ich budowy, a także
gwoździ, klamer i papy.
Wielu dowódców wykazało się nieudolnością. Na przykład 28 pułk piechoty poszedł do przodu, nie
przeprowadziwszy uprzednio rozpoznania. Po długim, męczącym marszu żołnierzy niespodziewanie
zatrzymał morderczy ogień karabinów maszynowych i artylerii. Zalegli więc w płytkich dołkach, nie mogąc
podnieść głów. Większość z nich była całkowicie wyczerpana fizycznie. Czego nie dokonały pociski, tego
dokończył mróz. Pochowano później setki sztywnych, nawet nie draśniętych zwłok...
Opanowanie Baligrodu powierzono 27 dywizji. Źle wybrano miejsce i czas uderzenia. Nacierających
pod górę żołnierzy powitał gwałtowny ogień. Rosjanie otworzyli go z zaskoczenia, z odległości niecałych
dwustu metrów, prosto w twarze atakujących. W ciągu godziny zginęło ponad tysiąc żołnierzy. Walczący na
południowy zachód od Przemyśla w okolicach wsi Smolnik 4 batalion 82 pułku w ciągu godziny stracił 450
spośród 600 żołnierzy...
Nadeszła kolejna fala opadów śniegu, która sparaliżowała i tak fatalnie działające zaopatrzenie. Mimo to
naczelny dowódca wojsk austro-węgierskich nakazywał nie przerywać natarcia. Wykonując rozkaz
oficerowie słali do przodu niedożywionych i nędznie ubranych żołnierzy. Ci jednak nie byli w stanie zbliżyć
się do wzgórz utrzymywanych przez rosyjską armię, a przecież ich zajęcie stanowiło podstawowy warunek
powodzenia dalszych etapów operacji. Do niewoli dostała się jedna czwarta stanu osobowego całkowicie
wyczerpanej 27 dywizji, a pozostali z powodu odmrożeń i chorób byli niezdolni do walki. Ranni zamarzali
na miejscu.
W tych tragicznych warunkach żołnierze bardziej obawiali się ran niż śmierci. Generał Tersanszky
meldował, że siły natury okazały się silniejsze od wroga.
O pogarszającej się sytuacji w oblężonym Przemyślu meldowano dowództwu systematycznie. W
twierdzy odbierano co prawda informacje o powodzeniu wojsk niemieckich na innych odcinkach frontu, o
postępach wojsk idących z odsieczą, ale zdawano sobie sprawę, że o jej losach zdecyduje ostatecznie nie
bitność obrońców i nowoczesność fortyfikacji, ale zasobność magazynów. Pod koniec lutego obliczono, że
załogę można żywić do 7 marca. Po zabiciu znacznej liczby koni i konfiskatach wszelkiej znalezionej
żywności oraz zmniejszeniu i tak głodowych racji przyjęto ostateczny termin 24 marca. Do tego czasu trzeba
przerwać blokadę albo skapitulować. „Generał głód” stał się głównym tematem rozmów sztabowych.
Mimo licznych niepowodzeń cały czas rozważano następne warianty odblokowania Przemyśla. Szef
sztabu wojsk austriackich, generał von Hötzendorf, podjął kolejną próbę dotarcia do oblężonych. Najbliższe
pozycje wojsk austriackich znajdowały się przecież zaledwie 60 kilometrów na południowy zachód od
miasta! Szyfrówką poinformowano o tym generała Kusmanka. Dowódca twierdzy zwołał naradę wyższych
oficerów. Najpierw zabrał głos szef służby zdrowia, generał Kanik:
- Połowa wszystkich żołnierzy praktycznie nie jest zdolna do walki. Ci, którzy pozostają w linii, są
bardzo osłabieni. Jestem przekonany, że nie będzie ich stać na większy wysiłek. Po dwóch, trzech godzinach
walki mogą po prostu paść ze zmęczenia.
- Moi żołnierze wykonają każde postawione zadanie, byle tylko polepszyło się wyżywienie - powiedział
generał Kaltnecker, patrząc przy tym znacząco na kwatermistrza. Ten jednak milczał. Zapadła cisza, obecni
zaczęli niby to pilnie studiować rozłożone mapy i zaglądać do notatek.
Odezwał się szef sztabu, generał Hubert:
- A gdyby tak jeszcze raz skoncentrować nasze oddziały i przerwać pierścień wojsk rosyjskich, ale nie
w kierunku Sanoka? Tam jest najbliżej do idących z odsieczą i dlatego Rosjanie spodziewają się nas właśnie
na tym odcinku. Należy ich zaskoczyć.
Generał Kusmanek podniósł głowę.
- A co pan generał proponuje? - spytał zaciekawiony.
- Niedawno wydałem polecenie zebrania informacji o stanie jednostek rosyjskich na wschód i
południowy wschód od Przemyśla. Z dwóch niezależnych od siebie źródeł otrzymałem wiadomość, że
właśnie tam wojska rosyjskie najsłabiej obsadziły pozycje. W rejonie Mościsk są ponadto potężne magazyny
żywnościowe, których zawartość mogłaby postawić na nogi naszych żołnierzy. Ale najważniejszy jest
czynnik zaskoczenia. Rosjanie nie przypuszczają, że uderzymy właśnie w tamtym kierunku. Do naszych
pozycji w rejonie Sambora jest ponadto niewiele dalej niż do pozycji na kierunku Sanoka.
- A co pan proponuje zrobić z twierdzą? - dalej pytał Kusmanek.
- Gdy opuści ją dwadzieścia tysięcy żołnierzy, dla pozostałych będzie więcej żywności. Może potem
uda się dostarczyć tu coś z rosyjskich magazynów w Mościskach. Amunicji mamy pod dostatkiem.
Forteczna artyleria i broń maszynowa nie dopuści Rosjan bliżej niż dotychczas.
- Czy uważa pan generał, że nas jest tu za dużo? - ironicznie zapytał generał Tamasy.
- O tym pan wie tak samo dobrze jak i ja. A jeśli pan zapomniał, to przypomnę, że plany operacyjne
przewidywały załogę składającą się z osiemdziesięciu pięciu tysięcy ludzi i trzech tysięcy siedmiuset koni.
W chwili rozpoczęcia oblężenia było nas sto dwadzieścia osiem tysięcy i dwadzieścia tysięcy koni. Takie są
fakty.
- Faktem jest również, że moi żołnierze są skrajnie wyczerpani i trzeba coś postanowić. Jeszcze tydzień
i przestanę dowodzić wojskiem. Będzie to kupa słaniających się cieni w łachmanach - wtrącił dowódca 108
brygady pułkownik Martinek.
- Panie pułkowniku, to defetyzm - rzekł surowo generał Kusmanek. - Cesarz liczy na nas. Arcyksiążę
Ferdynand zapewnia, że pomoc niebawem przyjdzie. Ojczyzna patrzy na nas jak na bohaterów.
- A tymczasem my jesteśmy gotowi z głodu zjeść własne buty - dość głośno burknął Martinek.
Zebrani oficerowie nie podjęli tematu, przez chwilę milczał również Kusmanek, nie chcąc wywołać
gorszącego sporu z odważnym dowódcą, który był jednym z filarów obrony.
Szef sztabu zaczął dalej snuć swój wywód:
- Moim zdaniem mamy tę właśnie jedną jedyną szansę wyjścia z trudnej sytuacji. Zima jest tak samo
sroga dla Rosjan, jak i dla nas. Uważam, iż w niedługim czasie należy dokonać pozorowanego uderzenia w
kierunku Birczy i Sanoka, a po dwunastu godzinach ruszyć na Mościska i Sambor.
- A jeśli ten plan się nie powiedzie? - zapytał podpułkownik Hartlein.
- Niech pan sobie sam odpowie na to pytanie - cierpko odparował generał Hubert.
- Chciałbym zwrócić uwagę, że w Przemyślu stale działa rosyjska siatka szpiegowska - odezwał się szef
kontrwywiadu. - Wprawdzie zanotowaliśmy znaczne osiągnięcia w likwidacji poszczególnych jej agentów,
ale mam podstawy do twierdzenia, że jeden z nich jest informowany o naszych planach operacyjnych.
Ucichły półszeptem prowadzone rozmowy. Wszyscy siedzący przy stole zwrócili głowy ku mówiącemu.
- Nie chcę nikogo podejrzewać, ale ktoś ma zbyt długi język. Nie wierzę, by wróg miał możliwość
wglądu do naszych sejfów. Prosiłbym wszystkich, aby zalecili podwładnym szczególną ostrożność.
Generał Kusmanek wstał i zwrócił się do zebranych:
- Rozkazuję przystąpić do realizacji planu generała Huberta. Przygotować jednostki do przełamania. O
terminie rozpoczęcia naszych działań podejmę decyzję później. Dziękuję panom.
Obecnych na naradzie oficerów szczególnie poruszyło wystąpienie szefa kontrwywiadu. Czy to
oznacza, że zdrajca jest wśród nas? - zadawano sobie pytanie. Ktoś przypomniał aferę pułkownika Redla.
Część oficerów pesymistycznie odniosła się do możliwości przebicia się do Mościsk, ale większość uznała,
że pomysł generała Huberta dawał im ostatnią szansę.
Rozpoczęto więc prace przygotowawcze. Przystąpił do nich ten sam zespół oficerów, który opracował
plany poprzednich prób wydostania się z twierdzy. Uznano, że tworzą go najbardziej pewni ludzie. Wśród
nich znalazł się również kapitan Kalman.
Na wszelki wypadek kontrwywiad jeszcze raz zaczął sprawdzać wszystkie kontakty oficerów sztabu.
Między innymi wezwano na rozmowę także kapitana Kalmana, który chętnie i szczegółowo mówił o swoich
kontaktach towarzyskich i charakterze rozmów. Nie zapomniał również o Mici. Porucznik z kontrwywiadu
uśmiechnął się:
- O tę pańską piękną blondynkę jest zazdrosna połowa oficerów twierdzy...
- Przynajmniej mam w tych trudnych czasach krótkie chwile radości i uśmiechu - odparł spokojnie
Kalman.
- Czy pan przynajmniej wie, skąd ona pochodzi i w jaki sposób znalazła się w oblężonym mieście?
Widząc pytające spojrzenie Kalmana, porucznik powiedział, że Mieczysława Zejbel, czyli Mici,
pochodzi z dobrej lwowskiej rodziny kupieckiej, że studiowała farmację w Wiedniu i gdy jechała do domu,
wojna zaskoczyła ją tu, w Przemyślu. Zgłosiła się do pracy w szpitalnej aptece, gdzie ją przyjęto, choć do
ukończenia studiów brakowało jej jeszczej roku. Na zakończenie rozmowy-przesłuchania porucznik raz
jeszcze prosił o zachowanie ścisłej tajemnicy przygotowań do operacji.
Szkoda, że austriacki kontrwywiad nie zainteresował się bliżej tą śliczną dziewczyną. Wszystkie dane
zgadzały się, tylko osoba nie była ta. Rzeczywiście Mieczysława Zejbel wracała do domu, ale w wyniku
szybkiej operacji rosyjskiej wraz z grupą podróżnych została zagarnięta przez jeden z oddziałów. Zupełnie
przypadkiem znalazł się tam kapitan Pawłow z wywiadu. Gdy zobaczył Mieczysławę, stwierdził, że jest
łudząco podobna do jego stałej współpracowniczki Maszy, która też studiowała i nawet ukończyła farmację,
ale na uniwersytecie w Dorpacie. Natychmiast wpadł na pomysł zamiany dziewczyn. Telegraficznie
sprowadzona Masza z dokumentami Mieczysławy znalazła się na powrót po stronie austriackiej.
Delegowano ją do Przemyśla ot tak, na wszelki wypadek. Jako głęboko zakonspirowany agent miała podjąć
pracę wywiadowczą dopiero na wyraźne polecenie. Na razie świetnie zaaklimatyzowała się w środowisku
garnizonowym. Nawiązała kontakty z dziesiątkami ludzi. Szukała najważniejszych.
W rosyjskiej siatce szpiegowskiej doszło do wpadki. Poza granicami miasta próbowano w nocy
zatrzymać jakiegoś człowieka. Ten zaczął uciekać. Żołnierze patrolu otworzyli ogień, ale uciekający zniknął.
Zameldowano o tym placówce kontrwywiadu. Gdy jego przedstawiciele przybyli rano na miejsce zdarzenia,
stwierdzili, że ścigany osobnik prawdopodobnie został ranny. Nikłe ślady krwi zaprowadziły ich do chaty, w
której zatrzymała się Anna Czernyk. Zastali tam mężczyznę z raną postrzałową i Annę. Podczas rewizji
znaleziono u kobiety wykazy rannych i chorych żołnierzy. Mężczyzna miał w kieszeni notatki dotyczące
liczby koni przeznaczonych do rzeźni na ubój oraz szkic polowych umocnień przy forcie ósmym. Żandarmi
zamknęli się razem z zatrzymanymi i czekali. Pod wieczór swą bryczką przyjechała siostra Marta, która
miała przy sobie informacje o zapasach żywności. Dowody winy były bezsporne.
Podczas przesłuchania siostra Marta i ranny mężczyzna stanowczo twierdzili, że tylko oni pracowali dla
wywiadu rosyjskiego i nie znają nikogo więcej w Przemyślu. Anna Czernyk nie chciała nic mówić.
Wszystkich skazano na karę śmierci. Wyrok przez powieszenie wykonano na stokach Winnej Góry.
Wieść o zdradzie popularnej wśród żołnierzy siostry Marty rozniosła się natychmiast. Gdy o tej wpadce
dowiedziała się Mici, w pierwszym momencie chciała zniknąć, jednak chwila zastanowienia pozwoliła jej
dojść do wniosku, że Marta wszystkie tajemnice zabrała do grobu. Inaczej już by po nią przyszli. Marta
przecież wiedziała o jej zadaniach. Poczucie zagrożenia minęło.
Tymczasem kapitan Kalman zaczął intensywnie pracować nad planem przedarcia się do Mościsk i
następnie Sambora. Gdy już wszystko było gotowe, dowódcy otrzymali rozkazy z zadaniami bojowymi i
kierunkami natarcia oraz polecenia dotyczące następnych działań. Na dokumentach brakowało jedynie daty
rozpoczęcia natarcia. Część oficerów 23 dywizji stwierdziła, że należałoby w kasynie przy Grodzkiej
urządzić pożegnalny wieczór. Żeby było mniej smutno, postanowiono zaprosić również panie.
Gdy wszedł Kalman z Mici, podpułkownik Molnar skinął na nich ręką.
- Chodźcie, będziemy się weselić razem - zaprosił oboje.
- A czy mamy choć jeden powód do radości? - zapytała Mici.
- Po pierwsze, że jesteś z nami, śliczna panno, a po drugie, że tak czy inaczej niebawem skończą się
nasze nieszczęścia.
- Nie rozumiem pana, panie pułkowniku.
- Nic nie musi pani rozumieć. Lepiej wypijmy za pomyślność nas wszystkich!
Molnar wyciągnął z torby dwie butelki rumu, nalał do kieliszków. Potoczyła się rozmowa o sprawach
błahych, kto, z kim i dlaczego, wspominano sprawy i sprawki sprzed wojny. Do stolika podszedł porucznik
Gyoni. Dyskusja zeszła na sprawy poezji. Zastanawiano się, czy może ona sławić okrucieństwo wojny.
Kolejne butelki pojawiały się na stole jak spod ziemi. Widać wszyscy sięgnęli do zapasów schowanych na
czarną godzinę. Nastrój zebranych poprawiał się z każdą chwilą. W pewnym momencie do Molnara
podszedł porucznik Letay i poprosił, by zagrał na fortepianie kilka czardaszów. Ten, rozgrzany alkoholem,
nie dał się dwa razy prosić. Zdjął kurtkę mundurową, powiesił ją na poręczy krzesła i zasiadł do instrumentu,
który stał na podwyższeniu w kącie sali.
Mici spojrzała na pozostawioną tuż obok kurtkę Molnara i zauważyła w bocznej kieszeni kopertę ze
złamaną pieczęcią lakową. To mogła być szansa, ta jedna jedyna, niepowtarzalna. Udając, że jest zasłuchana,
zdjęła z ramion szeroki szal i zarzuciła go na mundur. Po pewnej chwili powiedziała, że musi na chwilę
opuścić towarzystwo, sięgnęła po szal, a pod nim po kopertę.
W toalecie stwierdziła, że w kopercie były plany działania 8 pułku. Zaznaczono w nich stanowisko
dowodzenia 23 dywizji, które mieściło się w forcie numer jeden. Strzałki wyraźnie wskazywały kierunki
natarcia z rejonu fortów siedliskich w kierunku Mościsk, a następnie dalej na Sambor. Przejrzała dokładnie
wszystko. Niestety, nie było daty rozpoczęcia działań bojowych.
A zatem w taki sposób miały się skończyć nieszczęścia! Dziewczyna wsunęła plany do koperty i
powróciła na salę trzymając w ręku szal. Powolnym ruchem położyła go znów na kurtce, koperta znalazła się
z powrotem w kieszeni.
A Molnar grał naprawdę nieźle...
Następnego dnia Mici osobiście wybrała się po leki do magazynów. Oczywiście odprawiono ją z
niczym, ale podobnie jak inni zaczęła kręcić się koło budynku, gdzie wydawano żywność. Sierżant co
pewien czas wywoływał podoficerów, którzy następnie wynosili przydzielone im produkty. Wreszcie
usłyszała nazwisko kaprala Nowickiego. Gdy ten po chwili wyszedł z jakimś workiem i rzucił go na wóz,
podeszła.
- Czy nie widzieliśmy się w ubiegłym roku w Krakowie? - zapytała.
Nowicki spojrzał na nią uważnie, po czym zgodnie z ustalonym hasłem odparł przecząco. Mici
otworzyła wówczas dłoń spoczywającą na krawędzi wozu i upuściła do wnętrza zwiniętą kulkę papieru.
- Tak mi się wydawało - powiedziała i podeszła następnie do znajomego oficera, który powitał ją
enuzjastycznie. Kątem oka popatrzyła na kaprala: nie oglądając się, odjechał. Odetchnęła z ulgą. Ten kanał
pracował bez zarzutu.
Nowicki po przyjeździe do fortu udał się jak zwykle w swą wędrówkę z kawą do stanowisk ogniowych.
Gdy szarzało, zjawił się na pierwszej linii. Na przedpolu w odległości kilkuset metrów stało złamane
drzewo. W nim znajdowała się skrytka. Kapral przez chwilę zastanawiał się, jak tam podejść, by nie
wzbudzić podejrzeń. Meldunek miał w w pogiętej puszce po konserwach. Nagle błysnęła mu myśl.
- Panie poruczniku - zwrócił się do oficera dowodzącego odcinkiem obrony. - Może poszedłbym
zobaczyć, co dzieje się u Rosjan? Nie strzelają, czyżby uciekli?
- Głupi jesteś, Nowicki - odparł porucznik Mościcki, Polak zmobilizowany tuż przed wybuchem wojny.
- Chce ci się łba dla wygłupu nadstawiać?
- Jeśli pan mi da dwóch chłopaków, którzy będą mnie z tyłu osłaniać, to pójdę.
Zebrała się grupka żołnierzy. Zaczęli z niego żartować; ot, znalazł się bohater od kawy i zupy! Nowicki
z tym większą energią zaczął przekonywać dowódcę, by się zgodził. Ten w końcu machnął ręką. Zapytał
tylko, który z żołnierzy będzie osłaniał Nowickiego. Zgłosiło się trzech.
Czołgając się dotarł kapral do drzewa. Widział, że z rosyjskich okopów zaczynają mu się przyglądać.
Popatrzyli jeszcze z kolegami w tamtą stronę i ruszyli z powrotem. Nowicki na końcu. Udało mu się
niepostrzeżenie zostawić puszkę z meldunkiem.
- Rosjanie są na miejscu, nic się nie dzieje - służbiście zameldował po powrocie.
- Jeśli jesteś taki dzielny, to możesz pójść z nami na pierwszy zwiad, jak tylko nadejdzie rozkaz -
obiecał mu oficer.
Przekazana informacja zaskoczyła sztab generała Seliwanowa. Rzeczywiście Rosjanie spodziewali się
kolejnego natarcia w kierunku Sanoka, gdzie do pozycji austriackich oblężeni mieli najbliżej. Otrzymanej
wiadomości nie zlekceważono. Nieoczekiwane uderzenie zdeterminowanej dywizji w wąskim pasie,
wzmocnionej innymi oddziałami, mogło przerwać pierścień okrążenia. A Seliwanow miał tym czasie nawet
mniej żołnierzy niż Kusmanek, i to rozciągniętych na znacznie większej przestrzeni...
18 marca Austriacy rozpoczęli intensywny ostrzał artyleryjski rosyjskich pozycji z fortu VIII - Łętowni,
IX - Bruner i X - Orzechowce, a następnie podjęli przygotowania do rzekomego ataku w kierunku Sanoka.
W tym czasie w podziemiach fortecznych grupy siedliskiej i jaksmanickiej od dwóch dni czekało na sygnał
tysiące żołnierzy 23 dywizji.
Tego samego dnia generał Kusmanek wydał także rozkaz do rozpoczęcia ostatniej już próby przerwania
blokady. Miało to nastąpić tego samego dnia o godzinie 10 wieczorem. Kapitan Wolf dowiedział się o tym
po południu. Ponieważ na przekazanie informacji znanymi kanałami nie było czasu, postanowił działać
inaczej. Konno pojechał do Jaksmanic. Oddał swego wierzchowca w ręce biwakujących tam kawalerzystów,
mówiąc, że niebawem go odbierze. Stamtąd było już niedaleko do fortu numer dwa. Wolf znał dobrze ten
teren z czasów pierwszego oblężenia. Pamiętał, że na przedpolu znajdowała się rozbita stodoła. Gdy zapadł
zmierzch, pomaszerował w jej kierunku.
Na trzy godziny przed natarciem szykujący się do szturmu żołnierze zobaczyli buchające w niebo
płomienie. Kapitan Wolf, podpalając stodołę, spodziewał się, że taki niespodziewany pożar na przedpolu
zaalarmuje Rosjan, tym bardziej że na tym odcinku zupełnie umilkły pojedynki artyleryjskie. Miał słuszność,
ale równocześnie zaalarmowani zostali honwedzi z 8 pułku. Wysłany patrol napotkał kapitana Wolfa.
Przyprowadzony do fortu, nie umiał sensownie wytłumaczyć swej obecności w tym rejonie. Przekazano go
w ręce kontrwywiadu.
Pożar wywołał liczne komentarze. Wzburzone wojsko zaczęło głośno mówić o zdradzie. Oficerowie
odczytali żołnierzom specjalny apel komendanta twierdzy, w którym stwierdzono, że zapasy żywności
zostały już wyczerpane, a honor żołnierski zabrania kapitulacji po tak długiej i bohaterskiej obronie. Ostatni
raz żądano od nich największego poświęcenia.
O godzinie 22 artyleria forteczna i polowa położyła nawałę ogniową na wąskim odcinku przełamania.
Posłuszne rozkazom dowództwa wychodziły z okopów kompania za kompanią. Szły w ciemność,
rozświetlaną jedynie rozbłyskami detonujących granatów. Przy rosyjskich zasiekach powitał je ogień
karabinów maszynowych. Piechota zaległa. Do przodu wyszli saperzy, by nożycami wyciąć przejścia w
plątaninie kolczastych drutów. Z najwyższym wysiłkiem telefoniści podciągnęli szpule z kablami.
Ryszard Rogiński BLOKADA WIELKIEJ TWIERDZY Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1990 Projekt graficzny serii: Michał Maryniak Ilustracja na okładce: Marek Soroka Redaktor: Elżbieta Skrzyńska Redaktor techniczny: Renata Wojciechowska
„BRONIĆ SIĘ DO OSTATKA” „Twierdza zostaje pozostawiona samej sobie i ma bronić się do ostatka” - ten stanowczy rozkaz Naczelnego Dowództwa Austro-Węgier, wydany 16 września 1914 roku, dotarł do każdego żołnierza w oblężonym Przemyślu. Do jego wykonania podporucznik Altmann przygotowywał się od ponad roku, czyli od chwili, w której powierzono mu dowodzenie fortem numer jeden w siedliskiej grupie fortecznej, na wschód od Przemyśla. Fort ów zbudowano według najnowszych wzorów. Na szczycie jego głównego bloku znajdowały się cztery szybkostrzelne armaty kalibru 80 mm, umieszczone w pancernych obrotowych wieżach, a także pancerna kopuła obserwacyjna. Amunicję do armat dostarczano z magazynów znajdujących się na najniższych kondygnacjach za pomocą mechanicznych podnośników. We wnętrzu fortu, przykrytego betonowymi stropami wielometrowej grubości, oprócz pomieszczeń amunicyjnych znajdowały się izby żołnierskie, magazyny prowiantowe, studnia i elektrownia. Główny wał forteczny oddzielała od przedpola fosa z betonowymi pionowymi ścianami. Po obu jej stronach znajdowały się w narożach schrony bojowe dla dział i karabinów maszynowych, które ogniem bocznym mogły bronić dostępu do bloku głównego. Sektory ostrzału tak dobrano, że nie istniały martwe pola. Przedpola fortu chronione były zaporami ciągłymi z drutów kolczastych, oświetlanymi nocą przy użyciu reflektorów. Wszystkie obiekty łączyły podziemne chodniki. Podporucznik Altmann drzemał w swoim pomieszczeniu w najniższej kondygnacji fortu, kiedy odezwał się ostry dzwonek telefonu. - Panie poruczniku - meldował podoficer dyżurny pełniący służbę w pancernej kopule obserwacyjnej - Rosjanie rozbili nam reflektor. Coraz silniejszy ostrzał artyleryjski. Chyba coś się szykuje. Podporucznika w jednej chwili opuściła senność. Spojrzał na zegarek: trzecia rano. Na kalendarzu przekreślił miniony dzień. Dziś mamy siódmy października, dwudziesty pierwszy dzień oblężenia – pomyślał. Dowódca fortu numer jeden pobiegł znajomymi krętymi korytarzami i schodami w górę, do swego stanowiska dowodzenia. Rosyjska artyleria z minuty na minutę wzmagała ogień, detonujące granaty niemal pokryły fort, a po pancernej kopule dzwoniły odłamki. W błyskających płomieniach wybuchów Altmann przez szczeliny obserwacyjne ujrzał ukazujące się na wale przed fosą sylwetki. Rosjanie! - stwierdził z przerażeniem. Jak oni tu dotarli?! Kapitan Woroncew ze swoją kompanią rzeczywiście przedostał się w centralny rejon fortu. Czołgając się Rosjanie sforsowali zapory z drutu i zlikwidowali wysunięte posterunki austriackie. Teraz mieli przed sobą zionący ogniem fort. Kapitan popatrzył na lewo i na prawo. Na pierwszy rzut oka stwierdził, że z półtorej setki żołnierzy, ruszających razem z nim do szturmu, teraz towarzyszyła mu zaledwie połowa, ale i tak wykonanie zadania było realne, mogło nastąpić niemal natychmiast. Wczoraj odczytano im podpisany przez cara rozkaz natychmiastowego zdobycia twierdzy. I on, Woroncew, może być pierwszy. Czuł, jak ogarnia go fala bojowego uniesienia. Wiedział, że jego żołnierze nie boją się śmierci. - Naprzód! Z tym okrzykiem skoczył w oświetloną jedynie błyskami strzałów armatnich i karabinów maszynowych fosę. Porwani przykładem kapitana rzucili się w czarną czeluść jego żołnierze. Nie działali jednak na oślep. Przed szturmem dowódcy i saperzy dokładnie zapoznali się z planami umocnień. Był na nich każdy szczegół ważny dla nacierających: usytuowanie stanowisk armat i karabinów maszynowych, wejścia do fortu. W wyłom w obronie, wycięty przez żołnierzy Woroncewa, rzuciły się posiłki. Spieszyli saperzy z materiałami wybuchowymi i drewnianymi klocami do zaślepiania otworów strzelniczych. Sukces był tuż, tuż. Telefonista, który dotarł tu ciągnąc ciężką szpulę z kablem, krzyczał do słuchawki: „Jesteśmy w forcie”. Meldunek pobiegł wyżej - do dowódcy 12 dywizji, której żołnierze otrzymali zadanie zdobycia fortów siedliskich, oraz do generała Szczerbaczewa, dowódcy 11 armii, który dostał od cara polecenie opanowania w ciągu trzech dni przemyskiej twierdzy. Była to już trzecia doba nieustannego szturmu najpotężniejszych umocnień, osłaniających miasto od wschodu. Rosjanie słusznie sądzili, że przerwanie pierścienia obrony w tym miejscu oprócz powodzenia militarnego przyniesie sukces psychologiczny, wywołując panikę wśród obrońców.
Trzy tygodnie oblężenia przyzwyczaiły podporucznika Altmanna do stałych pojedynków ogniowych i odpierania ataków piechoty, które do tej pory załamywały się w krzyżowym ogniu fortecznych dział i karabinów maszynowych. Altmann przywarł do szczeliny w pancernej kopule obserwacyjnej. Niewiele mógł jednak zobaczyć oprócz błysków wystrzałów. Artyleria rosyjska przeniosła ogień w głąb obrony, nie chcąc razić swoich. Skulony przy centralce telefonicznej dyżurny głośno przekazywał meldunki: - Sierżant Nowak mówi, że jakieś drzewo zasłoniło mu strzelnicę działa i karabinów maszynowych w tradytorze * flankującym wnętrze fosy. Plutonowy Schmidt melduje, że Rosjanie ostrzeliwują z karabinów maszynowych wejście numer trzy. Pancerne drzwi zamknięte, ogień z bocznych strzelnic zatrzymał szturmujących. Panie poruczniku - zwrócił się do Altmanna - porucznik Swerlinga chce rozmawiać. - Niedobrze jest! - krzyczał Swerlinga. - Rosjanie obsiedli nas jak wszy! Biorę honwedów i spróbuję ich spędzić. Wychodzę na powierzchnię w drugim sektorze. Nie strzelajcie w tym kierunku! Dwuszereg węgierskich żołnierzy czekających w długim betonowym korytarzu, zakończonym stalowymi wrotami, lekko falował. Wszyscy wiedzieli, że nieprzyjaciel wdarł się na teren fortu. Tu, głęboko pod ziemią, osłonięci wielometrową warstwą betonu, czuli się w miarę bezpieczni. Ale co będzie za chwilę? Głośnym echem odbiło się po korytarzu trzaśnięcie drzwi, zza których wypadł porucznik Swerlinga z karabinem w ręku. - Bagnet na broń! - wykrzyknął. - Za mną! - padła następna komenda. Swerlinga ruszył szybkim krokiem do wyjścia. Przed drzwiami zatrzymał się, stanęli także idący za nim żołnierze. Metalowe płyty w minimalnym stopniu tłumiły wybuchy i kanonadę szalejącą na zewnątrz. Porucznik popatrzył na swoich łudzi. Byli już co prawda w ogniu, ale mieli stanąć z wrogiem oko w oko. Poczuł, że serce nagle podjeżdża mu pod gardło. Chyba się boję – przemknęło mu przez myśl. Zakrzyknął: - Albo my, albo oni! Fort znacie! Oczyścić go z wrogów! Odryglowano ciężkie wrota, za którymi panowała ciemność. - Za mną! - zawołał Swerlinga i skoczył z karabinem do przodu. Węgrzy rzucili się za nim. W mroku dostrzegli sylwetki w obcych mundurach. Padło kilka strzałów. Honwedzi ruszyli do walki wręcz. Forteczny dziedziniec wypełniły przeraźliwe krzyki. Swerlingę zapiekło coś w udo, ale stwierdził, że dalej może się poruszać. Gestem ręki wskazał swoim żołnierzom wąskie schody, prowadzące z głębokiego dziedzińca na wał. Pobiegli we wskazanym kierunku. Z góry powitała ich salwa karabinowa, trzech od razu osunęło się na ziemię. Porucznik uskoczył za filar i zawołał, by ostrzeliwać zejście prowadzące w dół. Ogień z obu stron wzmagał się, liczba obrońców topniała w oczach. Swerlinga ocenił sytuację jako beznadziejną i rozkazał pozostałym wycofać się do wnętrza fortu. Gdy zamknęły się pancerne drzwi, porucznik zobaczył czekającego nań Altmanna, któremu towarzyszyło kilku żołnierzy. - Co tam się dzieje? - zapytał Altmann. - Rosjanie są wszędzie! To piekło! - odparł Swerlinga, opierając się ciężko o ścianę. Poczuł ból w nodze. W świetle migocącej, słabej żarówki zobaczył, że po jego bucie ścieka strużka krwi. Podbiegł sanitariusz, rozciął nogawkę spodni. Pocisk rozorał porucznikowi udo jedynie po wierzchu, rana, choć wyglądała okropnie, nie była groźna. Kilka wprawnych ruchów i bandaż zatamował krwawienie. - Powinieneś iść do szpitala - powiedział Altmann. - To może ty mnie tam zaprowadzisz? - ironicznie uśmiechnął się Swerlinga. - Jesteśmy tu całkowicie zablokowani. Mogą nas wytłuc jak szczury w pułapce. Przez chwilę wszyscy milczeli, wsłuchując się w dudniące wybuchy i ostre trzaski karabinowe. Na zewnątrz jeszcze walczyła część załogi fortu. - Jest na to rada! - wykrzyknął nagle Swerlinga. Pociągnął za sobą Altmanna do najbliższego aparatu telefonicznego i zażądał połączenia z dowódcą odcinka obrony. Krótko przedstawił mu położenie. - Możecie nam pomóc - mówił gorączkowo - kładąc na nas ogień za wszystkich pobliskich stanowisk ogniowych. - Pan zwariował, poruczniku! - przerwał mu przełożony. - Niezupełnie - odparł Swerlinga. - Chodzi o to, by nasza artyleria strzelała szrapnelami. Ich odłamki są niegroźne dla pancernej baterii, a obezwładnimy w ten sposób Rosjan. Później powinien wyjść kontratak naszej piechoty. My go wesprzemy ogniem z wnętrza fortu. Czas nagli, panie majorze, niedługo może być za późno. * Stały artyleryjski obiekt fortyfikacyjny
O tym wiedział także dowódca odcinka. Po chwili zastanowienia przystał na propozycję porucznika, nie znajdując w tym momencie lepszego rozwiązania. Powiedział tylko, że musi uzgodnić to z komendą twierdzy. Na północnym obrzeżu pierścienia twierdzy w podobnych opresjach znalazł się też pancerny fort numer jedenaście - Duńkowiczki. Wściekłe, narastające jeden po drugim ataki wojsk rosyjskich pozwoliły im zbliżyć się do zewnętrznej fosy. Prący do przodu piechurzy skakali w jej czeluść. Wielu z nich zginęło niemal w powietrzu od morderczego bocznego ognia karabinów maszynowych, umieszczonych za stalowymi osłonami tradytorów. Do generała Hermana Kusmanka, komendanta oblężonej twierdzy, dochodziły coraz bardziej niepokojące meldunki. Zdawał sobie sprawę, że wyłom dokonany w jednym chociażby ogniwie obrony może pociągnąć za sobą nie kontrolowany rozwój wydarzeń. Trzecia doba bezustannego szturmu wskazywała na determinację nieprzyjaciela, który mimo ogromnych strat dążył do zwycięskiego rozstrzygnięcia. Zastępca Kusmanka, dowódca 23 dywizji honwedów generał Arpad Tamasy, przebywający razem z przełożonym w pokoju operacyjnym, rozmawiał z kimś przez telefon. Odłożywszy słuchawkę, podszedł do wielkiej mapy leżącej na stole, popatrzył na nią chwilę, a potem zwrócił się do komendanta: - Załoga fortu numer jeden zażądała położenia na siebie ognia szrapneli, gdyż Rosjanie wdarli się na jego teren. Do wnętrza na razie nie mogą się dostać. Proponuję spełnić ich prośbę i jednocześnie rzucić do kontrataku dwie kompanie z siódmego pułku honwedów. Kusmanek uznał decyzję za właściwą. W tym czasie Altmann przebiegał korytarze i podziemne chodniki, sprawdzając ich zabezpieczenie, i kontrolował stanowiska bojowe. Wyjaśniał sytuację, dodawał ducha. Nie było zresztą innego wyjścia niż trwać, czekając na odsiecz. O dziesiątej rano lufy dział z fortów położonych obok skierowały się na sąsiadów w forcie numer jeden. Otwarto ogień. Wybuchy rozrywających się w powietrzu granatów przycisnęły rosyjskich żołnierzy do ziemi. Skryli się też saperzy, którzy mieli wysadzić pancerną baterię i przez otwory wentylacyjne spowodować zniszczenia wewnątrz fortu. Równocześnie z głębi obrony ruszył kontratak węgierskiej piechoty. Artyleria forteczna przeniosła ogień na przedpole, uniemożliwiając podejście rosyjskim odwodom. Gdy honwedzi dotarli do fortu, w krótkiej i morderczej walce zlikwidowali grupę kapitana Woroncewa. Jego telefonista wzywał jeszcze przez chwilę posiłki. Skonał przebity bagnetem, trzymając w ręku słuchawkę. Altmann ze Swerlingą widzieli przez szczeliny kopuły obserwacyjnej, jak kilku żołnierzy rosyjskich miotało się w panice po szczycie fortu. Gdy obróciła się w ich kierunku wieża z armatnią lufą, skoczyli do fosy. - Połamią nogi - mruknął Altmann - i będzie kłopot z zabraniem ich do szpitala. Zabrzęczał telefon. - Tak, tu dowódca fortu numer jeden, podporucznik Altmann. Już wszystko w porządku, panie generale. - Zakrywając dłonią mikrofon, powiedział cicho do stojącego obok kolegi: - Sam Tamasy troszczy się o nasze zdrowie. Dalej meldował o stratach i sytuacji. Jego fort mógł bronić się dalej. Wszystkie działa były sprawne. Jedno bezpośrednie trafienie w pancerną kopułę zostawiło na niej tylko niezbyt głęboki ślad; dwóch kanonierów zostało ogłuszonych. Dowódca oblegającej armii rosyjskiej na wieść o niepowodzeniu ostatniego natarcia zwymyślał swych podwładnych za nieudolność, grożąc im sądem wojennym. Kiedy jednak usłyszał, że niemal wszyscy uczestnicy szturmu zginęli, umilkł. Po chwili rzekł półgłosem jakby do siebie: - Bóg mnie widać strzegł przed powiadomieniem głównodowodzącego o przełamaniu pierścienia obrony Przemyśla. - Co wasza wysokość rozkaże? - stojący obok oficer nie zrozumiał, o co generałowi chodzi. - Nic, nic. Połóżcie znów zmasowany ogień na ten przeklęty fort numer jeden! Generał Szczerbaczew zdał sobie sprawę, że na razie zdobycie twierdzy nie jest realne. Odwodów gotowych iść na śmierć brakło. Kończyła się amunicja do dział. Zresztą miał jedynie armaty o kalibrze 210 mm - jak się okazało, nie wystarczające do naruszenia fortecznych umocnień. Z zachodu szła kontrofensywa wojsk austriackich z zadaniem odblokowania Przemyśla...
SPOJRZENIE W PRZESZŁOŚĆ Bramą Przemyską, czyli zwężeniem doliny Sanu u jego wylotu z rejonu wzgórz podkarpackich przed wyżyną Roztocze, od wieków biegły trakty handlowe, łączące Bałtyk z Morzem Czarnym oraz Kraków i Śląsk z ziemiami ruskimi. Znaczenie owego węzła komunikacyjnego doceniali kolejni władcy tych ziem, wznosząc gród, z którego zbrojna załoga mogła kontrolować ciągnące karawany kupieckie, czerpiąc z tego korzyści materialne. Przemyśl umacniał już Bolesław Chrobry, który wzniósł pierwsze murowane palatium, otoczone umocnieniami drewniano-ziemnymi. Kazimierz Wielki zbudował pierwszy murowany zamek, który nieraz zatrzymywał maszerujące tędy na zachód oddziały mongolskie i tatarskie. W XVI wieku znacznie wzmocniono obronność Przemyśla przez otoczenie miasta pierścieniem murów, do których dostęp utrudniał flankowy ogień z dziesięciu baszt. Rozwój artylerii pociągnął za sobą modernizację zamku przemyskiego. Otrzymał on narożne basteje ze stanowiskami dla artylerii. W podobny sposób przebudowano również system murów miejskich. Tym sposobem powstał silny zespół fortyfikacji. W XVII wieku zbudowano przed nim ziemne bastiony, pozwalające bateriom artylerii na skuteczniejsze zwalczanie oblegającego przeciwnika. Warownia przemyska wykazała się swymi walorami podczas „potopu” szwedzkiego, gdy pod miasto podszedł generał Douglas. Załoga skutecznie odpierała szturmy przez kilka dni, po czym wobec zagrożenia ze strony nadciągających wojsk Stefana Czarnieckiego Szwedzi odstąpili od oblężenia, nie opanowawszy tego ważnego punktu strategicznego, umożliwiającego sprawowanie pełnej kontroli nad południowymi szlakami komunikacyjnymi. W następnych latach przez Bramę Przemyską przemaszerowały na podbój Rzeczypospolitej wojska Rakoczego. W 1848 roku tędy właśnie skierowały się na Węgry wojska carskie, wezwane przez Austriaków do pomocy w zdławieniu rewolucji, której jednym z wodzów był generał Józef Bem. Po pierwszym rozbiorze Polski Przemyślem zawładnęła Austria. Przez dziesięciolecia zaborcy nie przywiązywali wagi do twierdzy jako punktu o ważnym znaczeniu militarnym. Rozebrano nawet większość średniowiecznych umocnień, zniwelowano bastiony artyleryjskie, nie oszczędzono również zamku, z którego ocalały zaledwie dwie wieże i fragmenty zabudowy. Wielki sąsiad ze wschodu, mimo że utrzymywano z nim poprawne stosunki, zawsze budził niepokój w wiedeńskich kręgach wojskowych. Nad Dunajem przypomniano sobie znaczenie Bramy Przemyskiej jako ważnego strategicznego węzła komunikacyjnego, wiodącego ze wschodu na zachód po północnej stronie Karpat. Dostrzeżono również, jak łatwo przekroczyć pasmo gór przełęczami właśnie od strony Przemyśla. Wnioski nasuwały się same: miasto należy ufortyfikować. Około 1820 foku zaczęto wznosić nowe umocnienia, przeważnie typu polowego. W roku 1850 Centralna Komisja Fortyfikacyjna pod przewodnictwem zbrojmistrza polnego von Hessa wyznaczyła twierdzy przemyskiej zadanie zamknięcia nieprzyjacielowi dostępu do głównej linii operacyjnej oraz przejść w Karpatach między Duklą a Preszowem. Przemyśl według tej komisji miał stać się po Krakowie najważniejszym punktem strategicznym Galicji, nadającym się do założenia placu manewrowego dla armii po obu brzegach Sanu. W latach 1876-1877 zaczęto budowę prymitywnych fortów drewnianych, które od roku 1883 zastępowano murowanymi Ponieważ gwintowane działa miały coraz większe kalibry, zasięg i skuteczność, ceglane forty już nie odpowiadały wymaganiom specjalistów wojskowych. Podjęto więc decyzję rozbudowy Przemyśla, tak by zamienić go w twierdzę, otoczoną pierścieniem nowoczesnych fortów betonowych. Do prac tych zaproszono najlepszych specjalistów, między innymi szwajcarskiego inżyniera Salisa Soglio, który już wcześniej zasłynął jako budowniczy twierdz górskich. Powierzono mu zaprojektowanie i budowę siedmiu fortów w rejonie wsi Siedliska, najbardziej wysuniętych na wschód i mających bronić najważniejszych dróg prowadzących od strony Lwowa. Budowle te, odporne na wielokrotne trafienia pociskami kalibru do 270 mm, mieściły nowoczesne działa kalibru 80 mm, osłonięte pancernymi kopułami obrotowymi. Załogę pojedynczego fortu stanowiło około dwustu szeregowych i pięćdziesięciu oficerów, w tym lekarz. Sektory ognia dla dział i karabinów maszynowych były tak dobrane, że zapewniały obronę okrężną praktycznie bez martwych pól. Wewnętrzny pierścień obrony liczył osiemnaście fortów. Na siedemnastu wzgórzach otaczających Przemyśl do 1914 roku wybudowano czterdzieści dwa forty, stanowiące pierścień zewnętrzny. Pod koniec XIX wieku rejon ten stał się priorytetową inwestycją obronną monarchii austro-węgierskiej. Prasa, nie wdając się w szczegóły, wielkimi tytułami entuzjastycznie witała budowę twierdzy jako zapory przeciwko „pewnemu północnemu mocarstwu”. Roboty rozwinięto na ogromną skalę. Oprócz oddziałów wojskowych przy budowie fortyfikacji
zatrudniono również tysiące specjalistów cywilnych, dla których zorganizowano w Przemyślu nawet specjalną szkołę. Przy całym ogromnym rozruchu robót nie zapomniano o ścisłej ochronie twierdzy przed penetracją obcych wywiadów a szczególnie rosyjskiego. Nawet chłopi wykonywający prymitywne prace ziemne musieli mieć swego rodzaju świadectwo lojalności, wystawione przez miejscową placówkę policji lub żandarmerii. Przechodząc obok budowanych obiektów nie wolno było się zatrzymywać. Jeżeli kogoś przyłapano podczas prac z czystym nawet kawałkiem papieru i ołówkiem, mógł być pewny wyroku skazującego go na więzienie za szpiegostwo. W związku ze wzrastającym napięciem politycznym i militarnym w Europie rosyjski Sztab Generalny zażądał zdobycia planów fortyfikacji Przemyśla. Afer szpiegowskich tu nie brakowało. Dla wywiadu carskiego zdobycie jak największej liczby danych o twierdzy stało się punktem honoru. Strona rosyjska postanowiła uruchomić swego najlepszego agenta. Był nim pułkownik Alfred Redl, zastępca szefa biura ewidencyjnego Sztabu Generalnego Austro- Węgier (urząd ten zajmował się nadzorem nad wywiadem i kontrwywiadem), jeden z najbardziej wpływowych oficerów w całej armii. Bezwzględny w dążeniu do osiągnięcia szczytów kariery wojskowej, umiejący rozmawiać z przełożonymi, wiedzący, kiedy należy wycofać się z wcześniej zajętego na pozór twardego stanowiska, elokwentny, a jednocześnie, zimny i opanowany, uwielbiany przez kobiety... Redla, który jako młody oficer pełnił służbę w prowincjonalnych garnizonach galicyjskich, „wynalazł” pułkownik Urbański von Ostrymiecz, szef biura ewidencyjnego, polski arystokrata, który oddał się bez reszty monarchii habsburskiej. Właśnie w Redlu zobaczył jakby swe odbicie. Ściągnął go więc do Wiednia i przetarł ścieżki do kolejnych awansów. Przystojny Alfred został bywalcem najlepszych salonów, zaczęto mówić o nim jako o przyszłym ministrze wojny i głównodowodzącym. Ten świetny oficer miał jednak i drugie życie. Przed laty, jako młody porucznik, zgrał się w karty i chcąc oddać honorowy dług, chętnie skorzystał z finansowej pomocy znajomego. Zdarzyło się to raz, drugi i trzeci... Gdy przyszedł termin zwrotu gotówki, a Redl miał pustki w kieszeni, usłyszał zaskakującą propozycję współpracy z rosyjskim wywiadem. Miał zostać głęboko zakonspirowanym agentem do specjalnych zadań. Lubiący ryzyko i pieniądze oficer wyraził zgodę. Rosyjski wywiad dotrzymał słowa. Obserwowano szybką karierę Redla, który otrzymał kryptonim „Opernball 13”, i systematycznie dostarczano mu pokaźne sumy, nie obarczając zbyt częstymi zadaniami. W 1912 roku przyszła pora działania. Rosjanie zażądali strategicznych planów austriackiego Sztabu Generalnego, dotyczących wojny z Rosją, oraz dokumentacji twierdzy Przemyśl. Pułkownik Redl wykonał pierwszą część szpiegowskiego zadania. Najtajniejsze plany fortyfikacji i ich wyposażenia przekazał drugi rosyjski agent - nadporucznik Sauer. W grze wywiadów tak bywa, że nigdy nie wiadomo, kto jest naprawdę górą. Oprócz Biura Ewidencyjnego sprawami kontrwywiadu i wywiadu zajmowały się w Austro-Węgrzech również inne niezależne komórki. Właśnie do nich dotarła przerażająca informacja, że Rosjanie dysponują tajnym planem działań wojennych monarchii. W tej sytuacji strona austriacka także uruchomiła swego głęboko zakonspirowanego agenta w carskiej armii. Ten dostarczył niezbitych dowodów, że plany przemyskich fortów zostały odrysowane w kierownictwie ich budowy, a zamierzenia operacyjne przekazał „Opernball 13”, o którym niestety nic nie było wiadomo. Znalezienie człowieka, który sprzedał tajemnice Przemyśla, poszło stosunkowo łatwo: po prostu porównano charakter pisma oficerów mających dostęp do dokumentacji z notatkami przekazanymi Rosjanom. Gdy do nadporucznika Sauera przyszli żandarmi, ten od razu zorientował się w sytuacji. Udając się do kuchni niby po mundur, wyciągnął z kieszeni pistolet i strzałem w usta popełnił samobójstwo. Prowadzone śledztwo nie doprowadziło do ustalenia jakichkolwiek kontaktów Sauera z przedstawicielami obcego wywiadu. Redla zgubił przypadek. Spodziewając się informacji przekazywanych dla „Opernballa” na poste restante, we wszystkich wiedeńskich urzędach pocztowych umieszczono agentów policyjnych, którzy czekali na przesyłkę opatrzoną takim kryptonimem, i na jej odbiorcę. Przyszły wreszcie dwa listy z hasłem „Opernball”. Otworzono je i stwierdzono, że zawierają znaczne sumy pieniędzy, nic poza tym. Adresat jednak nie zgłaszał się. Po kilkumiesięcznym bezowocnym oczekiwaniu na odbiorcę czujność agentów trochę przytępiła się, lecz posterunków nie zdjęto. Wreszcie pewnego dnia w pokoju na zapleczu jednego z urzędów pocztowych zadźwięczał dzwonek: to urzędnik sygnalizował zgłoszenie się adresata przesyłki. Gdy agenci wyskoczyli ze swego pomieszczenia, zdążyli jedynie zobaczyć sylwetkę mężczyzny wsiadającego do taksówki. Świadkowie zdarzenia zapamiętali jednak jej numer. Odszukany kierowca niewiele mógł powiedzieć o pasażerze. Podał tylko nazwę hotelu, przed którym wysiadł. Rutynowo przeszukano wnętrze wozu. Na podłodze leżał futeralik od scyzoryka. To mógł być ślad!
W recepcji hotelu sprawdzono książkę gości. Sami kupcy i urzędnicy. Był jeszcze pułkownik Redl. Komisarz policji zapytał, czy ktoś nie upominał się o zgubiony futeralik. Portier zaprzeczył, ale mimo to policjant wręczył mu małą skórzaną pochewkę z miękkiej skóry, polecając, by każdego wchodzącego i wychodzącego pytał, czy to nie jego zguba. Niemal w tym samym momencie do recepcji zbliża się pułkownik Redl w cywilnym garniturze. Agenci, znając go jako szarą eminencję kontrwywiadu, patrzą nań z szacunkiem. Gdy jednak portier pokazuje mu futeralik, pytając, czy to nie jego własność, Redl z uśmiechem potakuje, dziękuje i chowa do kieszeni. I Komisarz zna swoje obowiązki. Nie bacząc na wysokie stanowisko oficera, prosi go o udanie się za nim. Redl rozumie, że to już koniec... Zdemaskowanie rosyjskiego szpiega, noszącego mundur starszego oficera CK armii, wywołało szok w najwyższych kołach wojskowych i rządowych. Przesłuchany przez specjalną komisję Redl przyznał się do wszystkiego. Odrzucono możliwość wytoczenia mu procesu, który mógłby być kompromitujący dla wysoko postawionych kręgów politycznych z bezpośredniego otoczenia cesarza. Zaproponowano szpiegowi „honorowe” wyjście: samobójstwo. Zostawiono Redla w pokoju, w którym na biurku leżał nabity pistolet. Skorzystał z danej mu szansy. Do wybuchu pierwszej wojny światowej miało upłynąć niewiele miesięcy. Jak się później okazało, zdobyte przez Rosjan plany operacyjne i dokumentacja twierdzy Przemyśl nie miały większego wpływu na przebieg walk. POCZĄTEK ZMAGAŃ Dowódca 48 brygady piechoty stacjonującej w Przemyślu, pułkownik Karol Korzer, był jednym z wielu Polaków, którzy poświęcili się służbie wojskowej w armii austriackiej. Choć była to armia państwa zaborczego, trzeba pamiętać, iż Austria, w przeciwieństwie do Rosji i Prus, zostawiła mieszkańcom Galicji i Lodomerii, bo tak nazywano dawne polskie ziemie od Krakowa po Lwów, znaczne możliwości w zakresie autonomii narodowej i dlatego służba w armii austriackiej była dla Polaków normalną drogą do zajęcia wyższej pozycji społecznej lub uzyskania możliwości wpływu na bieg wydarzeń polityczno-wojskowych. Wśród zawodowych wojskowych armii austriackiej byli między innymi Józef Piłsudski i Stanisław Haller. Pułkownik Korzer znał ich dobrze, podzielał także ich poglądy co do szans na odzyskanie przez Polskę niepodległości - na razie przy wykorzystaniu Wiednia. W brygadzie zdecydowaną większość stanowili Polacy. We wchodzącym w jej skład 10 pułku piechoty przeważająca część żołnierzy rekrutowała się z Przemyśla, zaś w 77 pułku piechoty - z Sambora. Mimo że służbowym językiem był niemiecki, większość rozmów w koszarach prowadzono po polsku. Żołnierze 48 brygady również pracowali przy budowie twierdzy. Na wiosnę 1914 roku szczególnie intensywnie rozbudowywano umocnienia polowe między stałymi fortami. Oficerom wystarczało jednak czasu - poza godzinami służby - na przygotowania wojskowe młodych mężczyzn z drużyn „Strzelca”, polskiej organizacji paramilitarnej. Życie w mieście-twierdzy wiązało się z licznymi niedogodnościami. Opuszczenie stałego miejsca zamieszkania wymagało zgody właściwego komisariatu policji, żądano także meldowania o wszystkich odwiedzinach i przybyszach. Po cichu mówiło się, że w Przemyślu jest więcej konfidentów niż stałych mieszkańców. Nawet miejski patrycjat mimo znacznych korzyści materialnych, uzyskiwanych dzięki dostawom dla wojska czy współudziałowi w administrowaniu, nie był zachwycony surowością rygorów, które dotykały wszystkich bez wyjątku. Na drogach wylotowych z miasta, w ciągu fortyfikacyjnym wewnętrznego pierścienia obrony, zbudowano tzw. bramy forteczne ze stałą załogą, kontrolującą ruch pieszy i kołowy. Na wiosnę 1914 roku napięcie między Austro-Węgrami a Rosją stawało się widoczne. Czyniono przygotowania do wojny: zwożono do magazynów amunicję i żywność, oficerom często organizowano różne gry taktyczne. 28 lipca 1914 roku monarchia habsburska wypowiedziała wojnę Serbii. Jako pretekst posłużył zamach na arcyksięcia austriackiego Franciszka Ferdynanda. W ciągu następnych dziewięciu dni, w wyniku powiązań koalicyjnych, zawierucha wojenna ogarnęła całą niemal Europę. W chwili wybuchu wojny twierdza Przemyśl nie była w pełni gotowa jako strategiczny punkt oporu. Po ogłoszeniu mobilizacji zintensyfikowano prace nad rozbudową fortyfikacji polowych. Oczyszczono przedpola pierścienia zewnętrznego i wewnętrznego fortów, by odsłonić pole ostrzału, zburzono i spalono dwadzieścia jeden miejscowości oraz wycięto ponad tysiąc hektarów lasu. Założono pola minowe oraz ustawiono ponad milion metrów kwadratowych zapór z drutu kolczastego. A na razie kampania wojenna szła jak z płatka. Armia austriacka, dysponująca świetnie wyszkolonymi
oficerami, doskonałym wyposażeniem i najlepszą w Europie artylerią, pomyślnie rozwijała ofensywę, gromiąc rosyjskie korpusy. Wspólny plan wojenny Niemiec i Austro-Węgier zakładał, że te ostatnie wezmą na siebie większą część ciężaru walk na froncie wschodnim do momentu ostatecznych rozstrzygnięć we Francji, kiedy to siły niemieckie zostaną stamtąd przerzucone na wschód, by następnie wspólnie rozbić armię rosyjską. Koncentracja wojsk austro-węgierskich przebiegała bez najmniejszych zakłóceń. Pod osłoną rozbudowanych fortyfikacji dokonano w Przemyślu odpowiednich przegrupowań. Nie przeszkodziła w tym zdrada pułkownika Redla. Oddziały austriackie wkraczały na terytorium Rosji praktycznie bez przeszkód. Generał Iwanow, dowódca rosyjskiego frontu południowo-zachodniego, w celu uniknięcia niepotrzebnych strat polecił granicznym jednostkom, by, nie wikłając się w przewlekłe boje, wycofywały się do rejonów koncentracji. Tam też przybywały pełnosprawne dywizje z głębi kraju. Wreszcie Rosjanie ruszyli do przodu. 1 września pobita została w rejonie Lwowa austriacka 3 armia generała Brudemana (za nieudolne dowodzenie zdjęto go ze stanowiska), 3 września padł Lwów, pod Lublinem poniosła klęskę armia generała Dankla, niepowodzeniami Austriaków zakończyły się bitwy pod Rawą Ruską i Magierowem. W tym okresie siedzibą Naczelnego Dowództwa wojsk austro-węgierskich był Przemyśl. W twierdzy, wyposażonej w radiostację o dużej mocy, umożliwiającą utrzymywanie łączności ze wszystkimi zakątkami imperium, przebywali ze swymi sztabami Naczelny Dowódca, arcyksiążę Fryderyk, oraz szef Sztabu Generalnego, generał Conrad von Hötzendorf. W chwili rozpoczęcia wojny na wschodnim teatrze działań bojowych wojska austriackie liczyły 900 tysięcy żołnierzy, zaś po miesiącu walk w odwrocie pozostało ich już tylko 600 tysięcy. Ciągnęli teraz na zachód, zdemoralizowani, w panice. Przez Przemyśl przeciągnęły bezładnie przemieszane kolumny taborów, artylerii, piechoty. W tej sytuacji Naczelne Dowództwo przeniosło się do Nowego Sącza, a generałowi Hermanowi Kusmankowi, komendantowi twierdzy Przemyśl, polecono podjęcie przygotowań do zatrzymania rosyjskiego natarcia. Stanowiska bojowe w fortyfikacjach zajęły doborowe kompanie forteczne. Obronę polową miała zapewnić 23 dywizja węgierskiej obrony krajowej, popularnie nazywana honwedami, wzmocniona kilkoma węgierskimi brygadami pospolitego ruszenia. Na północy pierścienia twierdzy, w okopach, siedziały oddziały złożone w większości z Polaków. Było również kilka batalionów Rusinów, których jako element niepewny porozdzielano między Węgrów. Artyleria forteczna liczyła blisko tysiąc dział różnego kalibru. Przemyśl miał zagrodzić drogę zwycięskiej ofensywie rosyjskiej, stanowiąc najbardziej na wschód wysunięty punkt oporu armii austro-węgierskiej, pod którego osłoną mogłaby ona utworzyć nowy front na linii Dunajca. 16 września 1914 roku generał Kusmanek otrzymał rozkaz bronić się do ostatniego żołnierza. Dzień później pod grupę fortów siedliskich podeszli Kozacy, a od 23 września Przemyśl był już całkowicie zamknięty przez rosyjską 3 armię. 128 tysięcy oblężonych żołnierzy, osłanianych przez betonowe forty, miało zatrzymać Rosjan, ratując monarchię Habsburgów przed klęską. Znaczenie Przemyśla doceniał także dowódca 3 armii generał Iwanow i dlatego rozkazał swoim wojskom zdobyć twierdzę za wszelką cenę. Rozporządzał 300 tysiącami bitnych żołnierzy, miał też coś więcej - dokładne plany umocnień. Biorąc to wszystko pod uwagę zdecydował się na przeprowadzenie generalnego szturmu. Szybkie zdobycie twierdzy mogło przyczynić się do sforsowania przełęczy karpackich i wejścia na Nizinę Węgierską oraz spotęgowanie uderzenia, które miało doprowadzić do opanowania Krakowa i wejścia na Śląsk. Dziś, z perspektywy, można z całą odpowiedzialnością stwierdzić, że gdyby armii rosyjskiej udało się przełamać zewnętrzny pierścień fortów w rejonie Siedlisk, losy I wojny światowej mogłyby potoczyć się inaczej. Porucznik Swerlinga i podporucznik Altmann, spełniając swój żołnierski obowiązek, być może zadecydowali o przedłużeniu panowania monarchii austro-węgierskiej. Bezpośrednio dowodzący wojskami oblegającymi Przemyśl generał Radko Dimitriew, który w wojnie turecko-rosyjskiej wsławił się zdobyciem niedostępnych bałkańskich twierdz, rozkazał przeprowadzenie kilku ataków. Pod fort Grochowce, na trzysta metrów przed przedni skraj obrony, podeszli żołnierze 3 brygady piechoty. W wyniku zmasowanego ognia fortecznych dział ponieśli jednak tak ciężkie straty, że musieli się wycofać. 7 października Rosjanie zaprzestali działań ofensywnych. Ponieważ do Przemyśla zbliżała się z odsieczą 3 armia generała Borcewicza, wojska rosyjskie zaczęły wycofywać się bez walki na przygotowaną uprzednio rubież obronną, zatrzymując w swoich rękach pasmo wzgórz od Medyki do Husaków. Ustawili tam baterie artylerii dalekonośnej, z której można było ostrzeliwać linię kolejową z Przemyśla na Węgry. Role zmieniły się; teraz żołnierze austriaccy próbowali zdobywać umocnione pozycje rosyjskie. Po ciężkich
walkach i ogromnych stratach opanowali wzgórza, na których Rosjanie umieścili armaty. Znów można było ewakuować rannych z twierdzy i dowozić do niej zaopatrzenie. Trzytygodniowe oblężenie twierdzy dobitnie dowiodło jej przydatności. Schrony bojowe i betonowe fortyfikacje okazały się odporne na ostrzał artyleryjski pociskami kalibru 210 mm. Współdziałanie załóg poszczególnych fortów było wzorowe, a skutek ognia prowadzonego z twierdzy straszliwy. Na przedpolach leżało tysiące zabitych, tworząc niekiedy warstwy blisko dwumetrowej grubości. Rosjanie parli naprzód po ciałach kolegów. Ginęli, po nich szli następni i także ginęli. Na drutach kolczastych, ściskając jeszcze w martwych dłoniach karabiny, wisieli zabici. W jednej ze zbiorowych mogił w rejonie Siedlisk pochowano 5000 rosyjskich żołnierzy! Ogółem straty nacierających oceniano na 40 tysięcy zabitych, rannych i wziętych do niewoli. 11 października we wszystkch kościołach Przemyśla zarządzono odprawienie nabożeństw z okazji odblokowania miasta i ku chwale jego obrońców. Ale wojna trwała nadal. Z pobliskiego frontu do przemyskich szpitali codziennie zwożono setki rannych, dla których brakowało nawet podstawowych lekarstw i środków opatrunkowych. Wybuchła epidemia cholery, nagminne były zachorowania na czerwonkę. Tymczasem armia generała Dankla poniosła klęskę pod twierdzą dęblińską i linia frontu zaczęła przesuwać się. W sztabie austriackim zdawano sobie sprawę z tego, iż Przemyśl po raz drugi zostanie otoczony i będzie musiał się bronić. Znajdujących się w twierdzy rannych odsyłano na tyły. Aby podnieść morale załogi, 31 października odwiedził miasto i kilka fortów następca tronu, arcyksiążę Karol Franciszek Józef, ale wobec trudnej sytuacji na froncie następnego dnia pospiesznie odjechał. Przemyśl przygotowywano do drugiego oblężenia. Starosta przemyski, Żelewski, na polecenie komendanta twierdzy wydał zarządzenie o ewakuacji połowy ludności cywilnej. Pozostali tylko ci, którzy mogli być przydatni w oblężonym mieście. 9 listopada Rosjanie całkowicie okrążyli Przemyśl, przystępując do oblężenia. Komendant twierdzy generał Kusmanek drogą radiową wysłał meldunek: „Rozpoczyna się oblężenie. Wytrwamy jak za pierwszym razem”. Załoga fortecy wynosiła 128 tysięcy żołnierzy, którzy mieli do dyspozycji 14 500 koni. W mieście było 18 tysięcy ludności cywilnej. Wojskami oblegającymi Przemyśl (dziesięć dywizji piechoty i jedna kawalerii) dowodził generał Seliwanow. Miał on świeżo w pamięci doświadczenia Radko Dimitriewa, który stacił dziesiątki tysięcy żołnierzy. Ponieważ zbliżała się zima, pora nie sprzyjająca walkom w polu, Seliwanow rozkazał swym wojskom okopać się wokół twierdzy i nękać przeciwnika tak, by czuł, że jest w stanie oblężenia. Dowództwo rosyjskie, informowane przez agentów wywiadu i prorosyjsko nastawionych przemyślan, orientowało się w sytuacji panującej w obrębie fortów. Wiedziało też, że cofające się armie znacznie ogołociły Przemyśl z zapasów żywności. W listopadzie 1914 roku wojska rosyjskie, walczące na przedpolach Krakowa, zostały odparte spod dawnej stolicy Polski. Linia frontu przebiegała wówczas w odległości około 150 kilometrów na zachód od Przemyśla. Wywiad donosił, że w ciągu najbliższych miesięcy nie należy spodziewać się znaczących działań austriackich. W następnych tygodniach, w miarę oddalania się frontu, Rosjanie zmniejszyli liczbę oblegających twierdzę oddziałów. Na jednej z odpraw zapytano generała Seliwanowa, czy nie obawia się znacznego osłabienia stojących na przedpolach wojsk. Odpowiedział: - Moi panowie, zamknięci w Przemyślu żołnierze skazani są na klęskę, chyba że zdarzy się cud, a tego się nie spodziewam. Do swoich oddziałów nie będą się przedzierać, bo nie po to ich zostawiano. Niedługo zapanuje u nich głód, a to jest najgorszy doradca dowódców. Komendant twierdzy także zdawał sobie z tego sprawę. Biorąc pod uwagę sytuację na froncie, oceniał, że będzie musiał bronić się co najmniej dwa miesiące. Po trzech tygodniach zmniejszył racje żywnościowe o połowę i polecił, by były jednakowe dla szeregowych i oficerów. Na początku grudnia wypadało dziennie po 350 gramów chleba na głowę. Zakładając „aktywną obronę” dowództwo co pewien czas nakazywało wypady w celu likwidowania pozycji podchodzących coraz bliżej wojsk rosyjskich. Walki te przynosiły ogromne straty wśród żołnierzy węgierskich, których - jako główną siłę uderzeniową twierdzy - posyłano do wykonywania najtrudniejszych zadań. Bitni i zdyscyplinowani szli do przodu - i ginęli. 30 listopada dowódca 10 kompanii 2 pułku honwedów zameldował: - Stan liczebny kompanii w wyniku zgonów, zranień i przede wszystkim zachorowań na cholerę spadł do jednej czwartej. Żołnierze opadli z sił tak, że na wypadek ataku wroga nie są zdolni do stawiania oporu.
Odpowiedź dowódcy pułku była natychmiastowa: - Panie kapitanie, proszę przyjąć do wiadomości, że oddział, który nie jest zdolny do stawiania oporu i nie broni swych pozycji do ostatniego człowieka, kwalifikuje się do zdziesiątkowania; zaś jego dowódca powinien być oddany pod sąd wojenny A teraz rozkaz: w wypadku natarcia rosyjskiego utrzymać się do końca, by w tym czasie na jednym ze skrzydeł mogło nastąpić pomyślne rozstrzygnięcie. ZNAD DUNAJU NAD SAN W oblężonym mieście dominowały wojska węgierskie. Dowódca 23 dywizji, generał Tamasy, był jednocześnie jednym z zastępców komendanta twierdzy. W Przemyślu drukowano polową gazetę w języku węgierskim, każdej niedzieli koncertowała orkiestra honwedów. Kapitan Kalman z 8 pułku honwedów kwaterował na ulicy Grodzkiej w mieszkaniu ewakuowanego wraz z rodziną urzędnika miejskiego. Gdy po ciężkich walkach w rejonie fortu Helicha - spędził tam w okopach prawie trzy doby pod ogniem i dwa razy prowadził do kontrataku kompanię - powrócił do swego tymczasowego domu i nie rozbierając się zasnął na kanapie, obudził go natarczywy dzwonek u drzwi. Spojrzał w okno, było szarawo. Któż tu u diabła tłucze się o tej porze - mruknął do siebie i poszedł otworzyć. W półmroku dostrzegł dziewczęcą buzię pod szerokim rondem kapelusika. Gdy nieznajoma zobaczyła oficera, z lękiem cofnęła się pół kroku. - Czym mogę pani służyć? - zapytał Kalman, z ciekawością lustrując niespodziewanego gościa. Płaszczyk z ciemnym kołnierzykiem podkreślał delikatne rysy bladej twarzyczki, w niebieskich oczach malowały się zarazem lęk i ciekawość. Niebrzydka laleczka - pomyślał i powiedział z uśmiechem: - Jeżeli do mnie, to proszę bardzo do środka! Dziewczyna z widocznym zakłopotaniem powiedziała, że chyba się pomyliła. Przyszła do znajomych, miała tu kolegę Jurka, ale widocznie się wyprowadził. Kapitan, któremu młoda dama wyraźnie wpadła w oko, podchwycił natychmiast temat mówiąc, że Jurek wraz z rodzicami został ewakuowany, a mieszkanie powierzono jego opiece. - Teraz ja jestem tu gospodarzem i w imieniu Jurka zapraszam na herbatę. Przepraszam, czy mógłbym wiedzieć, z kim mam przyjemność? - Na imię mi Mieczysława, mieszkam tu niedaleko, obok katedry, a pracuję w szpitalu. - Zamilkła; widać było, że nie bardzo wie, co ma dalej mówić. - Jestem kapitan Kalman. Jeszcze raz bardzo proszę znajomą znajomych na gorącą herbatę. Będzie do niej cukier - dodał z uśmiechem. - Bardzo dziękuję, ale już późno - odpowiedziała. - Może jeszcze nadarzy się okazja. Kalman był wyraźnie zawiedziony, ale nie rezygnował. - Jutro niedziela - powiedział. - Czy moglibyśmy spotkać się na koncercie? Dziewczyna tylko uśmiechnęła się i szybko zbiegła po schodach. Gdy pomachała mu na pożegnanie, dostrzegł jeszcze, że ma szczupłe dłonie o wysmukłych palcach. Kapitan, patrząc za Mieczysławą, pomyślał, że przepadł mu piękny wieczór. Z westchnieniem wrócił do pokoju, zapalił lampę naftową, wyciągnął z torby polowej mapę i zaczął pisać raport o przebiegu ostatnich walk. Dowódca pułku kazał mu jutro oddać meldunek w sztabie. Ale słowa nie chciały mu się układać w pełne zdania. Przed oczyma, zamiast wykazu zabitych, rannych, stanu amunicji, miał niebieskie oczy pięknej nieznajomej. Poczucie obowiązku jednak przemogło i przy migocącym płomieniu skończył swą pracę. Gdy rano przyszedł do sztabu twierdzy i przekazał zgodnie z poleceniem swój meldunek szefowi oddziału operacyjnego, ten pobieżnie przekartkował notatkę i zapytał: - Jak pan ocenia rosyjskie oddziały, znajdujące się przed stanowiskami waszego pułku? - Widząc pytające spojrzenie Kalmana dodał jeszcze: - No, chodzi mi o ich sposób walki, ducha bojowego, umiejętność działania w boju. Kapitan zastanawiał się przez chwilę. - Wydaje mi się - powiedział - że oblegają nas pełnowartościowe jednostki. Umiejętnie poruszają się pod ogniem, jeden drugiego wspiera, potrafią nacierać za artyleryjskim wałem ogniowym. Widziałem kilku jeńców, nie byli bardzo przestraszeni, są dobrze ubrani, odżywieni. Przesłuchiwani przez tłumacza mówią, że Przemyśl niedługo się podda. - A co pan sądzi o naszych wojskach? - padło kolejne pytanie. - Uważam, że jesteśmy lepsi od nich. Gdyby tak jeszcze było odpowiednie wyżywienie... - No dobrze, dobrze. A jednak zdarzały się dezercje na stronę wroga.
- Nie u nas - gwałtownie zaprotestował kapitan Kalman. - Nasi honwedzi wypełniają wszystkie zadania do końca. Szef oddziału operacyjnego chwilę milczał, a potem podziękował za starannie opracowany meldunek. Młody oficer udał się do pobliskich koszar, gdzie trzymał w stajni swego konia. Przez chwilę zastanawiał się, dlaczego szef oddziału operacyjnego wypytywał go o sprawy, za które właściwie żaden z nich nie odpowiadał. Po trzech kwadransach znalazł się wśród swoich w forcie Helicha. Podziemne kazamaty były wypełnione do ostateczności. Nic dziwnego - było to jedyne miejsce, w którym dało się nieco odpocząć i zdrzemnąć we względnym cieple po wielogodzinnym przebywaniu w okopach na przedpolu umocnień. Dowódca 8 pułku podpułkownik Molnar nie przejął się wiadomością o sondowaniu nastrojów w jego oddziale. - Ci w sztabie nie chcą wysunąć nosa poza swoje gabinety, a wypytują, żeby móc innym zaimponować znajomością realiów pola walki. Jak chcą poznać prawdę, niech przyjdą tu na tydzień, zwłaszcza że do miski nie bardzo jest co włożyć. Molnar popatrzył w papiery leżące na stole. Powiedział Kalmanowi, że ma zmienić porucznika Gyoniego, który już dwie doby tkwi bez przerwy na pierwszej linii, a jest przecież saperem i potrzebują go gdzie indziej. Kalman służbiście wyprężył się i skierował do drzwi. Gdy był już na korytarzu, zawołał go Molnar i wręczył butelkę mówiąc, że pewnie w nocy mu się przyda. Kapitan z uśmiechem podziękował. Wiedział, że do zwyczajów dowódcy należało obdarowywanie flaszką rumu wyróżniających się oficerów. Gdy Kalman wyszedł z bezpiecznych fortecznych podziemi, powitały go wybuchające nieregularnie pociski rosyjskiej artylerii. Wskoczył szybko do okopu, który zakosami prowadził do przedniego skraju obrony. Zwykły nękający ogień, pomyślał. Chyba dzisiaj będzie spokojnie. W połowie drogi spotkał sanitariuszy przeciskających się z noszami, na których leżał żołnierz, przykryty zakrwawionym płaszczem. Zatrzymał się, by ich przepuścić. Widząc pytający wzrok oficera, jeden z nich rzekł, że to plutonowy Nagy. Odłamki granatu podziurawiły go jak sito. Jeszcze żyje. Poczłapali dalej. W ziemiance dla oficerów batalionu było duszno, zimno i wilgotno. Porucznik Geza Gyoni coś notował w zeszycie przy słabym płomyku świecy. Popatrzył na wchodzącego kapitana jakby nie widzącym spojrzeniem, po czym znów zaczął pisać. Kalman usiadł z boku, nie odzywając się. Ciszę przerywały tylko niezbyt odległe detonacje pocisków. Gyoni był postacią znaną w całej oblężonej twierdzy. Do chwili wybuchu wojny pracował jako dziennikarz, wydał też kilka tomików wierszy. Powołany do wojska w ramach mobilizacji, trafił do 23 dywizji honwedów. Razem z jej żołnierzami dzielił los oblężonych w Przemyślu. Delikatny i uczuciowy, znalazł się w samym środku walki, która cechowała się brutalnością i bezwzględnością. Gdy zobaczył pierwszych rannych, omal nie zemdlał. Zaobserwował to jeden ze starszych zawodowych oficerów. Brutalnie wyjaśnił Gyoniemu, że ma dwie możliwości: albo dać się zabić, albo samemu zabić wroga. Parę miesięcy walk pozornie uodporniło poetę na straszliwy żołnierski los. W swej twórczości został jednak wierny refleksyjnemu spojrzeniu na świat. Podczas pierwszego oblężenia, przebywając w forcie Żurawica, napisał „Dni sądu ostatecznego”. W późniejszych wierszach błagał Boga, żeby dał mu przeżyć wojnę, ubolewał, że jeśli zginie na obcej ziemi, nawet najbliżsi nie będą mogli przyjechać na jego grób. Koledzy z pułku i dowództwo twierdzy doceniało talent poety, nie zwalniano go jednak z wykonywania najtrudniejszych zadań bojowych. Gdy Kalman zobaczył go z ołówkiem w ręku, domyślił się, że powstaje nowy utwór. Po kilku minutach Gyoni zwrócił się do kapitana: - Przeczytać ci? Nie czekając na odpowiedź, podniósł zeszyt, popatrzył przez chwilę przed siebie i zaczął mówić: - Na jedną noc przynajmniej poślijcie tamtędy fałszywych bohaterów, warcholskie przybłędy. Na jedną noc przynajmniej... Głos jego zaczął brzmieć metalicznie. W tym czasie do ziemianki wsunęło się jeszcze dwóch oficerów. Słysząc Gyoniego, stanęli i słuchali. A on mówił dalej: - Na jedną noc przynajmniej poślijcie tamtędy dusigroszów kryjących lichwiarskie zapędy. Na jedną noc przynajmniej, kiedy w jądro wulkanu z granatów ogniste dostawszy się mężczyzna wiruje jak listek i opada, jak widzi to wzrok przerażony,
wspaniałego wojaka szkielet osmalony... - Lepiej byś, Geza, opisał, jak kwatermistrze nas okradają - jeden z przybyłych popsuł podniosły nastrój. - Chleb jest z jakimiś wiórami, brukiew zatęchła, a kawałek słoniny, który dostaliśmy za odparcie rosyjskiego ataku, obrzydliwie śmierdzi. - Słyszałem, że kapitan Fenyo za pośrednictwem kochanki sprzedaje konserwy po cztery korony i hoduje świnie, karmiąc je sucharami wojskowymi, których podobno zabrakło - dorzucił natychmiast drugi. - A ty, Geza, wierszyki sobie piszesz! - wybuchnął. - Dość już - ostro powiedział Kalman. - Jeśli wiesz na pewno o nadużyciach, melduj dowódcy. Na razie mówcie, co się działo przez ostatnie dni. Porucznik Gyoni znów otworzył zeszyt i zaczął relacjonować: - Wczoraj o dziesiątej Rosjanie zaczęli intensywnie ostrzeliwać nasze pozycje. Pięciu zabitych i dziesięciu rannych. Na odcinku szóstym, czołgając się, podeszli pod zasieki z drutu kolczastego, rozcięli je i zaatakowali. Poderwałem naszych na bagnety. Gdyby nie pomoc dziesiątej kompanii, byłoby niedobrze. Dwu zabitych, dwudziestu trzech rannych. Rosjan odparto. - Zamilkł na chwilę. - A później, już pod wieczór, było wprost piekło. Siedem razy atakowali. Podczas ostatniego szturmu moi żołnierze nie mieli już sił, by wyjść z okopów. Gdyby nie karabin maszynowy, który z boku postawił Schmidt, byłoby po nas. Nasze straty to blisko setka zabitych i rannych. Część została przy zasiekach. Pewnie już nie żyją, do tej pory nie sposób było ich ściągnąć. Kto tylko wyjdzie z okopu, jest ostrzeliwany. Co chcesz jeszcze wiedzieć? - zapytał Gyoni Kalmana. - Jak stoimy z amunicją? - Wystarczy, niedawno przynieśli jeszcze parę skrzynek. - A obiad? - Słyszałeś przed chwilą. Potrzebny ci jestem? Jeśli nie, to cześć! Gyoni zabrał jakieś drobiazgi do torby i wyszedł z ziemianki. Pochylony, maszerował w stronę fortu. Kapitan Kalman popatrzył za nim przez chwilę i ruszył obejrzeć wszystkie stanowiska, choć znał je na pamięć. Poczuł dotkliwe zimno, zerwał się silny wiatr od wschodu. Wyraźnie spadała temperatura, mróz stawał się coraz bardziej siarczysty, zaczął sypać śnieg. Część żołnierzy pochowała się do ziemianek, a ci, którzy zostali na posterunku, przytupywali, kuląc się z zimna. Noc przeszła spokojnie. Obie strony były wyczerpane bojem. Gdy zaczęło świtać, Kalman swoim zwyczajem ruszył na przegląd odcinka obrony. Pokurczeni, przemarznięci żołnierze nie wyglądali dobrze. Zapewnił ich, że już wydał polecenie, by przyniesiono gorącą kawę. Gdy dochodził do miejsca styku z sąsiednim batalionem, zobaczył samotnego żołnierza. Siedział na dnie okopu, oparty o ścianę, przyprószony śniegiem. Oburącz ściskał karabin. Kapitan zbliżył się do niego, ale ten ani drgnął. Nagle Kalmanowi przyszedł do głowy dziecinny pomysł. Schylił się nad żołnierzem i krzyknął mu do ucha: - Alarm! Rosyjski atak! Ponieważ żołnierz wciąż trwał bez ruchu, trącił go ręką. Też nic. Pchnął mocniej, a wtedy siedzący przewrócił się na bok. Towarzyszący kapitanowi sierżant pochylił się nad leżącym, zaczął go tarmosić, wreszcie powiedział, że chyba zamarzł na śmierć. Przyszło jeszcze kilku honwedów, ponuro patrzyli na martwego kolegę. Kalman przypomniał sobie piękną dziewczynę, która przedwczoraj zastukała do jego drzwi, i nagle bardzo zachciało mu się żyć. Spojrzał na stojących wokół. - Czego się gapicie? Uważajcie lepiej na Rosjan. A tego zabrać i pochować razem z poległymi w bitwie. Pisarz! Dołączyć go do rejestru zabitych w walce z wrogiem – polecił. Uznał, że rodzinie będzie lżej pomyśleć, że ich bliski oddał życie za Austro-Węgry w boju, niż gdyby dowiedzieli się, że zamarzł jak opuszczony kundel pod płotem. Po trzech dobach spędzonych na pierwszej linii kapitan Kalman znów został wezwany do dowództwa pułku. Zmienił go porucznik Nagy, powołany na wojnę z rezerwy. Jego zaś, jako zawodowego doświadczonego oficera, wyznaczono do zajęcia się sprawami planowania działań bojowych i pracy w sztabie. W porównaniu z ziemiankami ponure forteczne podziemia wydały mu się rajem. Podpułkownik Molnar zezwolił mu ponadto - o ile służba pozwoli - na spanie we własnej kwaterze w Przemyślu. - Ale to tylko na razie - dodał.- W razie potrzeby oczywiście wykorzystam pana na pierwszej linii. A teraz sprawa najważniejsza. Dowództwo twierdzy zostało powiadomione o planowaniu ofensywy naszych wojsk, której celem będzie przerwanie blokady. To może stać się niedługo. Prosiło też o delegowanie oficera do przygotowania z naszej strony działań wspierających wojska nacierające z zewnątrz. Kapitanie Kalman, od tej chwili jest pan do dyspozycji generała Tamasyego. Kalman pomyślał w tym momencie, jak łatwo jest zmienić skórę. Ileż to razy on i jego koledzy urągali
sztabowcom, a teraz sam nim ma zostać i nawet go to cieszy... FORT NUMER TRZYNAŚCIE Fort numer trzynaście, noszący nazwę „San Rideau”, czyli „Obrona Sanu”, był potężnym wysuniętym na północ obiektem w systemie obrony Przemyśla i jednym z najlepiej wyposażonych. Usytuowany na wzniesieniu, miał baterię dział 80 mm ukrytą pod pancernymi obrotowymi kopułami. Przydzielono mu także cztery baterie polowe, w tym jedną o kalibrze 150 mm. Do pierwszych dni grudnia załoga tego fortu właściwie nie była specjalnie niepokojona. Jego działa miały dokładnie wstrzelane wszystkie ważniejsze kierunki zagrożenia, tak że w ciągu kilku minut ich obsługi mogły postawić ogień zaporowy i zatrzymać przeciwnika. Podstawową część kompanii fortecznej, obsługującej uzbrojenie, elektrownię, urządzenia wentylacyjne i sprawującej nadzór nad podziemnymi magazynami amunicyjnymi i żywnościowymi, stanowili Austriacy i Niemcy. Obok nich najliczniejszą grupą etniczną byli Polacy ze wschodniej Galicji. Nie brakowało też Rusinów. Mimo dobrego wyszkolenia żołnierzy ta mieszanka narodowości stanowiła ustawiczne źródło niepokoju dla dowództwa twierdzy i oczywiście austriackiego kontrwywiadu. Dochodziły wieści o wręcz wrogim stosunku do CK monarchii już nie jednostek, lecz grup żołnierzy. Wielu podejrzewano o kontakty z żołnierzami rosyjskimi, na razie jednak nikt nie został na tym przyłapany. Generał Kusmanek polecił więc bardziej przemieszać pododdziały, zaś element niepewny włączył do Landsturmu, gdzie przeważali Austriacy. Najpopularniejszą postacią wśród fortecznej załogi był kapral Jan Nowicki. Pochodził z Wiednia, ale jego ojciec, niższy funkcjonariusz kolejowy, czuł się w dalszym ciągu Polakiem, zaś matka pochodziła z Ostrawy. W domu rozmawiał z ojcem po polsku, z matką po czesku, w szkole, rzecz jasna, po niemiecku. Rodzice dbali, by dobrze opanował te języki potrzebne w wielonarodowym państwie. Powołano go do służby wojskowej rok przed wybuchem wojny. Gdy kompletowano załogę garnizonu w Przemyślu, Nowickiego przysłano tu jako doświadczonego już żołnierza do kompanii fortecznej. Był osobą pewną; syn CK urzędnika - to nie ulegało wątpliwości - musiał być ofiarnym żołnierzem, gotowym do największych poświęceń. Gdy Nowicki dostał przydział do fortu trzynastego, tak się jakoś stało, że nie wyznaczono go na żadne stanowisko. Ponieważ w tym czasie szukał pomocnika podoficer prowiantowy, który sam nie mógł podołać obowiązkom związanym z zaopatrywaniem kompanii fortecznej i przydzielonych dodatkowo do bezpośredniej ochrony dwóch kompanii piechoty, zainteresował się wesołym, dowcipnym kapralem mówiącym biegle trzema językami. Z racji obowiązków Nowicki przebiegał wszystkie pomieszczenia obiektu z bańkami kawy, a nawet i rumem wydawanym każdemu specjalną miarką, często zapędzał się też na pierwszą linię, gdzie był szczególnie gorąco witany. Codziennie jeździł zaprzęgiem konnym do magazynów w mieście po przydzielaną codziennie bardziej skąpo żywność. Wielokrotnie chcieli go namówić do współpracy oficerowie kontrwywiadu, jednak zawsze udawało mu się wykręcić zręcznie rzuconym dowcipem. Na początku grudnia, gdy kapral Nowicki jak zwykle zjawił się przed magazynem żywnościowym, podszedł do niego nie znany mu podporucznik, rozkazując iść za sobą. Gdy żołnierz powiedział, że nie może przecież zostawić konia z wozem, oficer odrzekł, że pójdą tylko do sąsiedniego budynku. Tam wprowadzono go do brudnego pokoju, w którym stał sierżant. - No jesteś, Nowicki. Siadaj - rzekł sierżant. Przez chwilę patrzyli na niego uważnie, a potem kapitan bez żadnych wstępów oświadczył: - Od tej chwili jesteście współpracownikiem kontrwywiadu. Kapral uśmiechnął się krzywo i już chciał rzucić swoim zwyczajem jakiś żart, gdy kapitan ryknął: - Milczeć, i słuchać! A jeśli za dużo będziesz pyskować, to pomaszerujesz na Winną Górę. Nowicki zastygł w bezruchu. Na Winnej Górze znajdowało się miejsce straceń skazanych wyrokiem sądu wojskowego. Żołnierzy rozstrzeliwano, cywilów wieszano. Nowicki znał przekazywaną wśród oblężonych na ucho opowieść o egzekucji szeregowego Józefa Medeckiego, skazanego za opuszczenie posterunku. Nieszczęśnik powoli szedł na miejsce kaźni w towarzystwie księdza. Nic nie mówił, nie płakał. Po odczytaniu wyroku pluton wymierzył broń, a następnie skazańcowi przewiązano oczy brudną szmatą. I wtedy po cichu zbliżyli się do niego czterej żołnierze. Niemal dotykając lufami, strzelili jednocześnie do Medeckiego na znak dany im szablą przez oficera. Nieszczęsny żołnierz nawet nie usłyszał komendy wyprawiającej go na tamten świat. Po chwili stwierdzono,
że mimo roztrzaskanej czaszki skazaniec daje oznaki życia... Na polecenie obecnego przy egzekucji prokuratora wystąpił jeden z żołnierzy i przykładając lufę karabinu do głowy Medeekiego jeszcze raz wypalił. Nowicki wzdrygnął się na przypomnienie tej relacji. Zauważyli to i kapitan, i sierżant, którzy mu się uważnie przyglądali. - No dobrze - spokojniej już powiedział kapitan. - Musicie, kapralu, wiedzieć, że gdzieś w rejonie waszego fortu jest kanał przerzutowy szpiegów, donoszących Rosjanom, co się dzieje w twierdzy. Trochę wiemy, trochę się domyślamy, ale zdrajcę trzeba złapać za rękę. Jak tylko zauważycie coś podejrzanego, zostawcie wiadomość w tym pomieszczeniu. Tu zawsze ktoś jest. Tylko i wyłącznie tu, gdyż nie chcemy, żeby ktoś was podejrzewał o współpracę z nami. No, odmaszerować do wozu! Nowicki po wyjściu głęboko odetchnął. Gdyby tak znali całą prawdę... Oficerowie austriackiego kontrwywiadu mieli rzeczywiście poważny problem Już podczas pierwszego oblężenia tak się jakoś „przypadkowo” składało, że Rosjanie natychmiast przystosowywali się do działań podejmowanych przez żołnierzy generała Kusmanka. Ba, w niektórych przypadkach spotkano się z ruchami uprzedzającymi! Nietrudno było dojść do wniosku, że w Przemyślu działa siatka szpiegowska. Od czasu do czasu chwytano płotki, które przekazywały informacje jakimś agentom, rzekomo pochodzącym z zewnątrz. Jednak w misternie zastawiane pułapki nikt nie wpadał. Oficerowie operacyjni zaś twierdzili, że wiadomości przeciekają do Rosjan z niezbyt licznego kręgu wtajemniczonych. Na podstawie obserwacji poczyniowych na ulicy nikt nie byłby w stanie przewidzieć kierunku i niemal godziny planowanego wypadu wojsk austriackich. Naciskany przez komendanta twierdzy szef kontrwywiadu szalał z wściekłości. Szeregowi żołnierze szemrali o zdrajcy spośród starszych oficerów. „Sami Redle” - powiadali; zapał bojowy mimo licznych apeli, wzniosłych słów i zachęt do wytrwania w sposób zauważalny zmniejszał się z tygodnia na tydzień. Jednocześnie wzięty do niewoli podoficer rosyjski podczas przesłuchania buńczucznie twierdził, że im prędzej oblężony Przemyśl się podda, tym lepiej. „Rosyjskie dowództwo i tak wszystko wie - mówił. - U nas czytają nawet gazety wychodzące w mieście. I wiedzą na przykład, jak wygląda uzbrojenie fortu trzynastego”. Zdziwiło przesłuchujących, skąd prosty sierżant ma takie informacje. Jeszcze przez kilka godzin próbowano wyciągnąć z niego coś więcej, ale bez rezultatu. Albo rzeczywiście tylko tyle wiedział, albo znakomicie się maskował. Jakiś ślad jednak był: fort trzynasty. Stąd nacisk na kaprala Nowickiego. Oficerom wywiadu potrzebne tam były jeszcze jedne oczy i uszy. NIEOCZEKIWANE SPOTKANIE Był grudzień 1914 roku, Oblężony Przemyśl spędzał sen z oczu oficerom austriackiego Sztabu Generalnego. Jego garnizon, blokując strategiczny węzeł komunikacyjny, znacznie utrudniał stronie rosyjskiej prowadzenie operacji w kierunku Krakowa i Śląska, jak również w rejonie Karpat, które w kilku miejscach zostały przekroczone przez nieprzyjaciela. Utrzymanie twierdzy było więc sprawą kluczową dla tego obszaru operacyjnego. Na południe od oblężonego miasta w odległości nie większej niż sto kilometrów znajdowały się pozycje 3 armii generała Borcewicza. Sztabowcy doszli do wniosku, że właśnie 3 armii byłoby najłatwiej przebić się do generała Kusmanka. Decyzja zapadła; teraz trzeba było przedstawić ją komendantowi twierdzy. Uznano, że najlepiej będzie wysłać drogą powietrzną do Przemyśla oficera, który by przekazał dowódcy twierdzy zamysł operacyjny i pomógł w synchronizacji działań. Wybór padł na majora Weissa. Był to inteligentny sztabowiec, obdarzony na dodatek fenomenalną pamięcią. Zapoznano więc go z planami i wsadzono do dwupłatowca. Gdyby w razie zestrzelenia samolotu lub jego awarii Weiss dostał się do niewoli, stosunkowo niski stopień wojskowy pasażera nie nasunąłby podejrzeń, iż powierzono mu tak ważną misję. By zamaskować właściwy cel podróży, wręczono mu jedynie osobisty list od cesarza, wyrażający uznanie dla oblężonej załogi. Ów list major miał rzekomo osobiście wręczyć komendantowi. Komunikacja lotnicza Wiednia z Przemyślem działała niezawodnie, oczywiście jeśli istniały dobre warunki atmosferyczne zapewniające stosunkowo prymitywnym maszynom latającym bezpieczeństwo. Kilka razy w tygodniu przekazywano tą drogą pocztę, co miało niezwykle ważne znaczenie dla żołnierzy trwających w okrążonej twierdzy. Zdarzyło się też kilka przypadków podróży przedstawicieli dowódctwa twierdzy do stolicy i z powrotem. Major Weiss natychmiast po przylocie wyrysował na mapie dokładną sytuację na froncie, podał składy jednostek, ich uzbrojenie i kolejne etapy planowanej ofensywy, która miała rozpocząć się 8 grudnia. Na tej podstawie generał Tamasy rozpoczął przygotowania do wyjścia walką na spotkanie 3 armii. Główną siłę
uderzeniową miały stanowić jednostki 23 dywizji. Do szczegółowego opracowania planu przegrupowań, kierunków i czasu natarcia pozorowanego oraz organizacji właściwego uderzenia powołano całkowicie nowy zespół oficerów pod kierunkiem pułkownika Seide. W jego skład wszedł również kapitan Kalman. Wszystkich zobowiązano do zachowania ścisłej tajemnicy nawet wobec przełożonych i starszych stopniem. Gdy rankiem Kalman szedł do sztabu, by dokonać kilku korekt w przygotowanych materiałach, niespodziewanie spotkał Mieczysławę. Widząc ją odczuł przyspieszone bicie serca. Wróciły marzenia, które wielokrotnie snuł tam, w okopach. Zatrzymał się przed nią, zasalutował. - Dzień dobry, pani Mieczysławo. Jeśli można, będę panią nazywał Mici. Węgrowi bardzo trudno wypowiedzieć pani imię! Zgoda? No to bardzo dziękuję! - Och, panie kapitanie, myślałam, że pan o mnie zupełnie zapomniał. Przecież umawialiśmy się na spotkanie przy orkiestrze. Byłam tam z koleżankami. Śmiały się ze mnie i mówiły, że pan sobie zakpił. Właściwie nie powinnam z panem rozmawiać! Oczy dziewczyny wyrażały jednak zupełnie odmienne uczucia. Widać spodobał się jej przystojny oficer. - Mici, przecież wiesz, że jest wojna. Nagle musiałem jechać na pierwszą linię - tłumaczył się Kalman. - Rozkaz dowódcy jest nieraz bardziej okrutny od kata. Przez chwilę myślał, by zaprosić dziewczynę do swojego mieszkania, ale szybko zrezygnował. Pośpiech mógłby ją spłoszyć. Delikatnie ujął Mici pod ramię. Nie zaprotestowała. - W tej chwili muszę udać się do swoich przełożonych. Nie wiem, jak długo mi tam zejdzie. Może jutro w południe spotkamy się w kawiarni? - No dobrze, ale czy nie stanie się tak jak poprzednio? - Będę z całą pewnością na ciebie czekał. Przez jakiś czas nigdzie z miasta nie wyjadę. Dochodzili już do siedziby sztabu. Kapitan zasalutował i długo jeszcze patrzył za odchodzącą dziewczyną. Gdy wszedł do sztabu, pułkownik Seide zgryźliwie zapytał, odkąd spódniczki odprowadzają oficerów aż pod próg dowództwa. Kilku oficerów parsknęło śmiechem. Seide znany był z tego, że zazdrościł innym powodzenia u kobiet. Kalman udał, że nic nie słyszał, i zabrał się do pracy. Dokumentacja związana z przygotowaniem operacji przerwania blokady była właśnie na ukończeniu. Sprawdzono jeszcze stan zapasów amunicji artyleryjskiej, ustalono minutowy harmonogram nawał ogniowych na kierunkach pozorowanych ataków. Wreszcie wszystko zostało uzgodnione i zatwierdzone. Pozostało jedynie wpisać dzień i godzinę rozpoczęcia operacji. Podjęcie decyzji w tej sprawie zastrzegł sobie osobiście komendant twierdzy. Pułkownik Seide jeszcze raz przypomniał oficerom o potrzebie zachowania tajemnicy oraz skierowaniu ich do poszczególnych oddziałów w fazie bezpośrednich przygotowań i walk, prowadzonych w celu przerwania blokady Przemyśla. Na zakończenie przemowy, nie patrząc na Kalmana, jeszcze raz powiedział, żeby trzymać język za zębami, szczególnie wobec pięknych pań, w obecności których pewni młodzi koledzy lubią się kreować na wszechmocnych herosów. - Stary bałwan, cnota na mózg mu uderzą - mruknął do siebie Kalman. - Co pan kapitan powiedział? - Okazało się, że Seide miał niezły słuch. - Jak zwykle pan pułkownik ma całkowitą rację - służbiście odpowiedział Kalman, patrząc mu w oczy. - No dobrze. Do jutra wieczorem macie czas. Po kolacji zbieramy się, panowie. Pułkownik wstał i wyszedł, za nim salę opuścili pozostali. Kalman w pierwszej chwili chciał odszukać Mici, ale ponieważ był już wieczór, a ponadto czuł się zmęczony po wytężonej pracy, postanowił iść spać. Następnego dnia ranek wstał mroźny; południowo-wschodni wiatr zapowiadał dalszy spadek temperatury. W domu było chłodno, mimo iż ordynans napalił w piecu węglem, którego stosik, przemyślnie ukryty pod starymi gratami i szmatami, odnalazł w piwnicy. Kapitan nie czuł chłodu, rozgrzewała go sama myśl o spotkaniu z piękną panną. W jedynej czynnej w Przemyślu kawiarni znalazł się już na godzinę przed umówionym spotkaniem. Mici przyszła punktualnie. Wstał od stolika i podszedł do drzwi, w których zatrzymała się na moment. Większość obecnych zwróciła uwagę na przystojnego kapitana i piękną dziewczynę. - Nigdy nie byłam w tej kawiarni podczas wojny - powiedziała Mici. - Można dostać tutaj tylko szklankę kawy, ale za to z kostką cukru - z uśmiechem rzekł Kahnan. - Nawet nie wiem, co robisz w Przemyślu - rzekł, gdy siedli przy stoliku. - Pracuję w aptece szpitalnej. Nie mówiłam ci o tym? - Pewnie masz tam wielu adoratorów. Już jestem zazdrosny! - Mój panie kapitanie, widzimy się po raz trzeci, a w ogóle znamy się piętnaście minut, więc dlaczego od razu taka scena? Kalman patrzył na nią z upodobaniem. W pewnej chwili ujął jej dłoń, położył na stoliku i zaczął
głaskać. Dziewczyna nie cofnęła ręki. Ten Węgier jej się podobał. Milczeli oboje przez dłuższą chwilę. Nagle dał się słyszeć z zewnątrz dziwny dźwięk. Przez okna widać było, że przechodnie zatrzymują się i pokazują sobie coś w górze. Zaciekawieni goście opuścili kawiarnię i wyszli na ulicę. Wyszli także Kalman i Mici. Wysoko na niebie wolno leciały trzy samoloty. Przedefilowały nad śródmieściem, zawróciły. W pewnej chwili oderwało się od nich kilka drobnych punkcików, które szybko spadały. Kalman natychmiast zorientował się, o co chodzi. - Uciekajcie szybko, to Rosjanie zrzucają bomby! Złapał Mici za rękę i wskoczył szybko do kawiarni, kryjąc się za filarem. Niemal w tym samym momencie dom lekko drgnął, a powietrzem targnęły wybuchy. Objął dziewczynę ramieniem, jakby chciał osłonić ją przed niebezpieczeństwem. Przylgnęła do niego całym ciałem. Gdy wszystko ucichło, poszli na Grodzką, gdzie prawdopodobnie spadły bomby. Sanitariusze kogoś nieśli w noszach. W jednym z domów paliło się poddasze, w innym rozwalony był fragment ściany frontowej. Bomby spadły obok sztabu twierdzy. Kalman pokręcił głową. - Ci piloci musieli dobrze znać miasto i wiedzieć, gdzie znajduje się nasze dowództwo - powiedział. - Wojny tym nie wygrają, ale bomby są groźne. - Cieszę się, że jestem z tobą, że los pozwolił nam się spotkać - rzekła dziewczyna. - Przy tobie zapominam, że jest wojna. Wskazał ruchem głowy budynek stojący naprzeciwko. - Spędziłem tu kilka ostatnich dni i nocy. Chyba już niedługo skończy się ta bieda. Czy chcesz zjeść ze mną obiad? Mam w domu konserwy i coś jeszcze. Spojrzała mu w oczy i skinęła potakująco głową. Kalman pod wieczór powiedział jej, że nigdy jeszcze nie spędził tak upojnych chwil. OBLĘŻENIE PO RAZ DRUGI Oblegający Przemyśl generał Seliwanow w połowie grudnia 1914 roku miał do dyspozcji około sześciu dywizji piechoty i jedną kawalerii. Artyleria polowa liczyła około pół tysiąca dział różnych kalibrów. Oblężeni mieli więc dwukrotną przewagę w uzbrojeniu. Liczba żołnierzy, biorących udział w walkach, była mniej więcej jednakowa. Ale o tym nie wiedziało ani Naczelne Dowództwo w Wiedniu, ani generał Kusmanek. Rosyjskie rozpoznanie, prowadzone w rejonie Karpat, donosiło o rozpoczęciu na początku grudnia przez Austriaków przegrupowania wojsk i koncentracji, wskazującej na plan odblokowania Przemyśla. Stosunkowo cienki łańcuszek oddziałów okopanych przed austriackimi fortami, choć nadawał się doskonale do nękania obrońców, łatwo było przerwać w razie zsynchronizowanego uderzenia z zewnątrz i wewnątrz. A tego właśnie należało spodziewać się z chwilą, gdy ruszy natarcie armii Borcewicza. Rosjanie musieli zatem wiedzieć, kiedy i gdzie to się odbędzie, by ściągnąć na czas wzmocnione odwody. Na razie Seliwanow otrzymał tylko informację o zakończeniu przygotowań do przerwania blokady, pozostałych danych było brak. Rosyjski wywiad okazał się w tym momencie bezradny. 8 grudnia od strony Karpat ruszyło natarcie austriackie. Chociaż dowództwo rosyjskie spodziewało się tego uderzenia, nie wiedziało, czy Austriacy będą przeć do Przemyśla od strony Sambora, czy od Sanoka. Wiązało się z tym drugie pytanie: w którym kierunku uderzą oddziały zamknięte w twierdzy? Na zewnętrznym froncie Austriacy naciskali, odnosząc znaczne sukcesy, zaś załoga Przemyśla trwała na pozycjach nie przejawiając większej aktywności. Seliwanow codziennie wzywał swego szefa wywiadu, żądając informacji o kierunku i terminie uderzenia oddziałów twierdzy, ale w odpowiedzi słyszał jedynie zapewnienia, że dokłada wszelkich starań, by takie dane uzyskać. Sztab generała Kusmanka był hermetycznie zamknięty. Wreszcie 16 grudnia 1914 roku generał Tamasy wydał rozkaz do natarcia żołnierzom 23 dywizji i batalionom Landsturmu. Kierunek: Bircza – Sanok. Jako pierwszy ruszył do przodu major Frey ze swymi Austriakami. Bez przygotowania artyleryjskiego skoczyli ku zasiekom, osłaniającym rosyjskie pozycje. Kiedy doszli do plątaniny drutów kolczastych, artyleria forteczna zgodnie z planem położyła ogień na celach w głębi obrony, usiłując obezwładnić wykryte wcześniej baterie rosyjskie. Frey nie chował się za plecami swoich żołnierzy. Szedł w drugiej linii, która miała wzmocnić powodzenie, jakie winna była uzyskać pierwsza fala. Gdy odezwały się milczące dotąd rosyjskie karabiny
maszynowe, major zażądał zniszczenia wykrytych punktów ogniowych. Obserwatorzy wywołali ogień. Major podczołgał się do pierwszych szeregów. Gdy działa przeniosły swe celowniki w głąb obrony, poderwał się. - Za mną, żołnierze! - krzyknął i pobiegł w kierunku stanowisk wroga. Gdy Austriacy pokonali przejścia w zasiekach, wycięte przez saperów, plunęły im ogniem w twarze karabiny maszynowe, które do tej pory milczały, nie ujawniając swych stanowisk: Większość nacierających nie zdążyła się ukryć w zbawczych fałdach terenowych. Batalionowi groziła całkowita zagłada. Widząc to Frey dał rozkaz do powrotu na linię wyjściową. Z trzystu pięćdziesięciu powróciła niecała setka. 46 brygadzie honwedów powiodło się lepiej. Żołnierze szybko przerwali pozycje Rosjan i ruszyli w głąb ich obrony. Jej dowódca, pułkownik Letay, zażądał od generała Tamasyego, by wchodzące w dokonany wyłom oddziały zwijały na lewo i prawo rosyjską obronę, on sam zaś parł do przodu. Jego żołnierze, zachęceni powodzeniem, energicznie atakowali. Od południa szła im na pomoc wielka armia, która miała zapasy żywności, ciepłą odzież. Tam była Ojczyzna. Więc szli, strzelali, padali, czołgali się i znów szli... Generał Kusmanek żądał bez przerwy meldunków z pola walki. Szyfrogramy otrzymane przez radio wskazywały na powodzenie ofensywy rozwijanej przez generała Borcewicza. Brak było jednak informacji, które pozwoliłyby precyzyjnie określić miejsce i czas przerwania blokady. Tymczasem węgierskie oddziały generała Tamasyego 17 grudnia zbliżyły się już do Birczy. Zagarnięci jeńcy zeznawali, że w szeregi rosyjskie zaczyna się już wkradać rozprężenie i panika. Dowódca frontu rosyjskiego rozkazał swym wojskom zatrzymać za wszelką cenę natarcie 3 armii, zaś generałowi Seliwanowowi - atakować Przemyśl wszelkimi dostępnymi siłami. Generał pospiesznie przegrupował dywizję i rozpoczął szturm na północny odcinek pierścienia austriackiej obrony 17 grudnia. Pozostawione tam w osłonie kompanie austriackie Landsturmu zostały odrzucone z przedpola do samej linii fortyfikacji stałych. Pancerna bateria fortu trzynastego otworzyła do nacierających Rosjan ogień na wprost. Lufy szybkostrzelnych dział zaczęły parzyć, kanonierzy ogłuchli od huku armat, mimo pracujących wentylatorów w wieżach snuł się dym prochowy, doprowadzając do mdłości żołnierzy. Dowódca fortu meldował o niebezpiecznej sytuacji. Mówił, że przygotowuje się do walki wręcz. Zaistniała realna groźba przerwania obrony Przemyśla, ogołoconego z odwodów operacyjnych. Generał Kusmanek po zapoznaniu się z sytuacją wysłał do generała Tamasyego oficera z poleceniem, by dowódca honwedów zawrócił nacierającą dywizję w głąb umocnień, tym bardziej że wciąż brakowało szczegółowych danych o postępie ofensywy z południa. Rozkaz wykonano. Przygnębieni żołnierze niechętnie wracali za mury, gdzie na równi dokuczały im głód i chłód. Jak się później okazało, wojskom austriackim do „wyrąbania” korytarza i odblokowania Przemyśla zabrakło zaledwie 30 kilometrów. Wojska rosyjskie straciły dwa tysiące zabitych i były znacznie osłabione. Również los rannych w szpitalach Przemyśla w większości przypadków przedstawiał się tragicznie. Brak było środków znieczulających niezbędnych przy operacjach, lekarstw, opatrunków. Znieczulica ogarnęła również wielu lekarzy. Zaczęto mówić, że wielu chorych i rannych umiera przede wszystkim z powodu zakażenia krwi. Zła organizacja służby zdrowia spowodowała, że do twierdzy skierowano wielu dentystów i lekarzy bardzo wąskiej specjalności. Niewielu było chirurgów i internistów. W szeregach wojskowej służby zdrowia w oblężonym mieście znalazł się również doktor Robert Barany, wybitny specjalista chorób narządu słuchu i równowagi. Drogą lotniczą zawiadomiono go o przyznaniu mu Nagrody Nobla w dziedzinie medycyny. Nie wywarło to na otoczeniu specjalnego wrażenia, a nawet niektórzy oficerowie wręcz pokpiwali sobie z naukowca. Barany nie podejmował jednak dyskusji na ten temat. Do szpitala trafił też kapitan Kalman. Już podczas odwrotu 23 dywizji spod Birczy, rzucony wybuchem pocisku artyleryjskiego, zwichnął sobie rękę. Po nastawieniu i założeniu temblaka poszedł do szpitalnej apteki, poszukać swojej Mici. Rzuciła mu się na szyję. - Przeraźliwie się o ciebie bałam. Ty musiałeś o natarciu wiedzieć wcześniej... - Oczywiście, że wiedziałem. Miałem nawet swój drobny udział w jego przygotowaniu. Szkoda, że wszystko diabli wzięli. Zaczynamy już być bardzo zmęczeni. Mici złapała kapitana za rękę, patrzyła mu długo w oczy. W pewnej chwili wstała. Z szuflady wyciągnęła kłębek szmat, a gdy je rozwinęła, Kalman ujrzał niewielką buteleczkę ze szlifowanym korkiem. - To eter - powiedziała dziewczyna. - Schowałam go przypuszczając, że wkrótce coś się będzie dziać. Ty nie wiesz, jak ranni cierpią podczas operacji. Już prawie zupełnie nie mamy środków znieczulających. Ten eter schowałam na wszelki wypadek dla ciebie, kochany... Rozpłakała się, a Kalmanowi po grzbiecie przebiegł zimny dreszcz. No tak, mogli go tu przywieźć poszarpanego. - Przecież nie jestem na stole operacyjnym. Co ty, najdroższa, wygadujesz!
- Napatrzyłam się tu na różne rzeczy - szepnęła przez łzy. - Nigdy bym sobie nie darowała, że gdyby coś... a ja nie mogłabym ci pomóc. Może ta wojna wreszcie się skończy... - Oj, chyba nieprędko - odrzekł ze smutkiem. - Pewnie niedługo znów pójdziemy do ataku. Nagle na korytarzu dał się słyszeć ostry głos kobiety, która z niecierpliwością czegoś się domagała. Drzwi gwałtownie otworzyły się, weszła sanitariuszka w męskim ubiorze. Z całej jej postaci emanowała energia. Nie patrząc na kapitana Kalmana, zwróciła się do Mici: - Musisz koniecznie coś zrobić. Byłam teraz w forcie siódmym w Prałkowcach. Nie dość że brak bandaży, to nawet skończyła się im jodyna. Nie ma czym dezynfekować ran! Poszukaj tam u siebie jakiejś buteleczki. Obiecałam im, że poratujemy. No, popatrz, popatrz po tych swoich szufladach! Mici pokręciła głową. Nic nie może dać, na to potrzebna jest zgoda komendanta szpitala. Ona musi rozliczać się z każdej pastylki. Usłyszawszy to sanitariuszka wykręciła się na pięcie i bez słowa wypadła z pomieszczenia, trzasnąwszy drzwiami. Widząc zdziwioną minę Kalmana, Mici wyjaśniła: - To była siostra Marta. Jak widzisz, energii jej nie brakuje. Trochę zwariowana, ale bez reszty oddana swej pracy. Ma za zadanie objeżdżać punkty sanitarne, zbierać zamówienia na lekarstwa i środki opatrunkowe. Przy okazji zagląda do rannych, powie im ciepłe słowo, czasem przywiezie któregoś do szpitala. - Podeszła do okna. - Popatrz, jednak Marta coś wyciągnęła... Rzeczywiście sanitariuszka w spodniach wkładała na dwukółkę jakąś sporą paczkę. Zręcznie wskoczyła na pojazd, na ruch lejcami niewielki konik ruszył do przodu. Kalman śledził odjeżdżającą przez pewien czas, później zaś zwrócił się do Mici: - Herod baba. Dawno się znacie? - Chyba od września. Muszę ci powiedzieć, że jest bardzo kochana. Nie przejdzie obojętnie wobec żołnierskiego nieszczęścia. A że nie boi się kul i pierwszej linii, wojsko ją uwielbia. Jeśli coś mi się trafi poza rozdzielnikiem, oddaję Marcie. - To znaczy, że masz jakieś możliwości. Tak jak z tym eterem dla mnie. Mici spoważniała. - Rannym i chorym nic nie zabieramy - powiedziała. - Natomiast jest taki magazynek zastrzeżony dla dowództwa twierdzy. Tam niczego nie brakuje. O środek znieczulający dla mojego oficera poprosiłam szefa służby zdrowia. Oto cała tajemnica... Kalman nie pozwolił jej nic więcej powiedzieć, zamykając usta pocałunkiem. TAJNY FRONT Na kilku odcinkch między wojskami oblegającymi a obrońcami rozciągał się pas ziemi niczyjej. Jego szerokość miejscami dochodziła do dwóch kilometrów. Na tym terenie w ziemnych norach zaryli się mieszkańcy kilku osiedli, którzy mimo nakazów nie opuścili swoich siedzib. Wprawdzie budynki gospodarskie były zniszczone i spalone, ale ludzie, pozostawieni sami sobie, mimo braku żywności i elementarnej pomocy lekarskiej, nieustannie narażeni na śmierć, uparcie trwali. Ten dziwny stan rzeczy z niewytłumaczalnych powodów zaakceptowały obie strony. Owymi terenami interesowały się natomiast wywiady: tak austriacki, jak i rosyjski. Austriacy sądzili, że tędy właśnie prowadzą główne szlaki agentów działających na rzecz Rosjan na terenie Przemyśla. Za wszelkę cenę starali się uchwycić nić prowadzącą do - jak sądzono - rezydenta rosyjskiej siatki wywiadowczej. Dowodów na jej istnienie było aż nadto. Bez żadnej wątpliwości stwierdzono, że przed ostatnim natarciem honwedów dowództwo rosyjskie uprzedziło mieszkańców okolicznych miejscowości o możliwości zagrożenia. Na „ziemi niczyjej” w piwnicy zburzonego domu wraz z rodziną wegetowała Anna Czernyk. Ponieważ część jej najbliższych mieszkała w wiosce położonej wewnątrz pierścienia obronnego twierdzy, Anna za cichą zgodą frontowych dowódców odbywała trudną drogę pod ostrzałem najpierw do pierwszej linii obrony Przemyśla, później, też niebezpieczną, do rodziny. Każdym, kto przychodził, z „tamtej” strony, interesował się austriacki kontrwywiad. Wzięto też pod długotrwałą obserwację Annę Czernyk, śledzono każdy jej krok i obserwowano wszystkie kontakty. Podejrzewano, że jest kurierem rosyjskim. Małomówna, zabiedzona wiejska kobiecina nie dawała jednak najmniejszych powodów do takich podejrzeń. W końcu przyzwyczajono się do jej wędrówek i tylko czasem któryś z dyżurujących na pierwszej linii podoficerów przestrzegł ją, że takie spacery są niebezpieczne. Anna wtedy odpowiadała, że będzie jak Bóg da. Owym skrawkiem ziemi interesował się również kapitan Pawłow. W chłopskim przebraniu przedzierał
się od czasu do czasu do nędznych ziemianek zamieszkanych przez ludzi, pilnujących resztek swego dobytku. Wyprawy odbywał w ścisłej tajemnicy. Gdy jeden z dowódców kompanii, na odcinku której Pawłow przechodził w stronę pozycji austriackich, zbyt natarczywie wypytywał go o cel niebezpiecznych wypraw, już na drugi dzień został przeniesiony na północny odcinek frontu, oddalony o kilkaset kilometrów od Przemyśla. Celem wędrówek Pawiowa była ziemianka Anny Czernyk, która okazała się świetnym łącznikiem. Przez długi czas chodziła do oblężonej twierdzy nie otrzymując żadnych zadań i nie mając żadnych kontaktów - tak by wszystkich przyzwyczaić do swojej obecności, co się jej w pełni udało - a po trzech miesiącach była już jednym z najcenniejszych kurierów. Anna przekazywała rejestry rannych i chorych żołnierzy, informacje o nastrojach, o zaopatrzeniu w żywność oblężonego miasta, niekiedy wiadomości o koncentracji oddziałów. Dane takie przychodziły regularnie, stanowiąc dla generała Seliwanowa cenną pomoc. Podobne wiadomości docierały do Rosjan również od austriackich dezerterów, których z każdym tygodniem było coraz więcej. W głównej mierze byli to Rusini. Nie brakło też Polaków, szczególnie spośród kręgów powiązanych emocjonalnie z Rosją i Ukrainą. Głównym powodem ucieczek z CK armii były złe stosunki, panujące między żołnierzami różnych narodowości. Naczelny wódz armii rosyjskiej, wielki książę Mikołaj Mikołajewicz, wiedział, że oblężony Przemyśl tkwi jak cierń w operacyjnych ugrupowaniach frontu karpackiego. Zajęcie twierdzy znacznie ułatwiłoby działania na tym ważnym kierunku strategicznym. Pomny jednak złych doświadczeń z pierwszego oblężenia, jedynie przypominał od czasu do czasu dowódcy armii, by ten znalazł jakiś sposób na chociażby osłabienie obrony twierdzy. 24 grudnia 1914 roku, jeszcze przed świtem, rosyjscy artylerzyści z 5 baterii 10 brygady armat podczołgali się pod zasieki chroniące linie austriackie i przymocowali do nich list-odezwę napisaną wielkimi literami. Oto jego treść: „Niemcy, Węgrzy, Słowacy, Polacy, Włosi, żołnierze wszystkich narodowości należących do obrony twierdzy, wierzcie nam, że nie jesteśmy waszymi nieprzyjaciółmi. Przyznajemy wam, że jesteście dzielnymi żołnierzami. Życzymy wam wesołych świąt z zapewnieniem, że ani jednym strzałem nie zakłócimy wam w tym czasie spokoju”. Gdy się rozwidniło, spostrzeżono tę płachtę papieru z okopów austriackich i przez lornetę odczytano treść. Zanim zawołano oficera, by przekazać mu ów świąteczny „prezent”, w okopach aż szumiało od dyskusji. W pewnym momencie jeden z żołnierzy wykrzyknął, że sprawdzi, czy Rosjanie napisali prawdę. Wyskoczył z ukrycia i wyprostowany, pewnym krokiem ruszył do wiszącej odezwy. Wszyscy zamarli, w nagłej ciszy słychać było tylko chrzęst butów na śniegu. Żołnierz przyniósł papier do okopu. Po chwili obserwator zameldował, że w dali widać powiewającą białą flagę i dwie sylwetki. Dowódca odcinka, kapitan, popatrzył na stojącego przed nim na baczność sierżanta, oczekującego na rozkaz, i powiedział, że ponieważ na froncie panuje cisza, on idzie odpocząć. Jest bardzo zmęczony i prosi, by mu nie przeszkadzać. Następnie poszedł do ziemianki, udając, że nic nie widział. Rosjanie z białą flagą podeszli pod samą linię austriackich zapór z drutu kolczastego. Dopiero teraz dało się dostrzec, że ciągnęli za sobą ciężki kosz. Zaczęli wołać i gestami zapraszać do podejścia. Kiedy wyszli im naprzeciw dwaj podoficerowie, okazało się, że Rosjanie przynieśli świąteczne podarunki. W koszu był tytoń, cygara, biały chleb i słodycze. Wieść o prezencie rozeszła się wśród oblężonych lotem błyskawicy. Okazało się, że podobne spotkania miały miejsce również na innych odcinkach. Meldunki o tych wydarzeniach dotarły do dowództwa twierdzy. Generał Kusmanek wydał polecenie, by sprawą zajął się szef sztabu. Ten zwołał naradę oficerów kontrwywiadu, prokuratorów i wyższych dowódców. Uznano, że postawienie przed sądem żołnierzy, którzy skorzystali z rosyjskich prezentów, mogłoby odbić się niekorzystnie na autorytecie dowództwa. Żołnierzy tych było zbyt wielu, a Rosjanie niczego przecież nie żądali. Sprawa właściwie rozmyła się, a w austriackich szeregach narodził się cień sympatii dla przeciwnika. Po spokojnych świętach Bożego Narodzenia 27 grudnia rozpoczęło się kolejne natarcie honwedów w kierunku Birczy i Sanoka. Poszły one tą samą drogą, co przed dziesięcioma dniami. Poderwał je radiogram z austriackiego Naczelnego Dowództwa, informujący o podjęciu kolejnej ofensywy w celu odblokowania Przemyśla. Całodzienne ciężkie walki przyniosły Węgrom jedynie duże straty. Jak się później okazało, w ostatniej chwili odwołano natarcie, nie powiadamiając o tym generała Kusmanka. Dobrze orientujące się na ogół w zamiarach oblężonego nieprzyjaciela dowództwo rosyjskie było zaskoczone niespodziewanym działaniem załogi twierdzy. Tym razem system ostrzegawczy zawiódł. Czyżby agenci przespali sprawę? Kapitan Pawłow podjął więc ryzykowną decyzję: postanowił osobiście sprawdzić, jakie możliwości
mają jego wywiadowcy. Miał w zapasie dwie karty atutowe, po które jeszcze nie sięgnął. W mundurze austriackiego podoficera prześliznął się w ślad za Anną Czernyk między uprzednio rozpoznanymi posterunkami, a później, już razem z kobietą, pomaszerował na punkt kontaktowy w chałupie na przedmieściu Przemyśla. Oczywiście miał ze sobą autentyczne meldunki wojskowe, a dobra znajomość języka niemieckiego znacznie zmniejszała ryzyko wpadki. Gdy zapadł zmrok, pojedynczo zaczęły się pojawiać jakieś postacie. W izbie, gdzie się gromadzono, nie zapalano światła. Pawłow rozpoczął: - Właściwie nie powinniśmy spotykać się w takiej grupie, ale tym razem sytuacja jest wyjątkowa. Musimy dostawać pełniejsze informacje o zamierzeniach załogi twierdzy. Im więcej ich będzie, tym szybciej skończy się bitwa o Przemyśl. Od dziś uruchamiamy dodatkowy kanał przerzutowy przez fort numer trzynaście. Naszym łącznikiem jest tam kapral Nowicki, podoficer prowiantowy. Codziennie kręci się przy magazynach żywnościowych. Nie zna jednak nikogo z naszych ludzi. Hasłem wywoławczym dla niego jest pytanie: „Czy nie widzieliśmy się przypadkiem w ubiegłym roku w Krakowie?”. Gdy Nowicki nie będzie miał wątpliwości, odpowie: „Nigdy tam nie byłem, znam tylko Wiedeń”. Meldunki można mu przekazać tylko przy magazynie prowiantowym. Odbierze je wyłącznie od kobiety. Na chwilę zapadło milczenie. - Przyszedłem na to spotkanie z wami także dlatego - podjął Pawłów - by udowodnić naszą sprawność organizacyjną i umiejętność zachowania pełnej konspiracji. Jak dotąd z mojej siatki nikt nie wpadł. Działajcie więc odważnie, ale i rozważnie. Chciałem jeszcze dodać, że obecnie wszystkie nagrody będą wypłacane w podwójnej wysokości. Powiedział także, iż nie ma potrzeby używania szyfrów. Zalecił jeszcze raz ostrożność w pracy i prosił o szybsze przekazywanie danych. Na zakończenie powiedział, że chce na osobności porozmawiać z Maszą i Hermanem. Reszta niech opuści pojedynczo dom. Gdy zostali tylko we trójkę, Pawłow wyszedł z mężczyzną do innego pomieszczenia. - Kapitanie Wolf - powiedział - znów przyszedł czas działania. Po wpadce pułkownika Redla zostawiliśmy pana w spokoju, ale teraz chcemy wiedzieć jak najwięcej o sztabie Kusmanka. Sprawdziliśmy też stan pana konta w banku wiedeńskim i w Szwajcarii. Niewiele tam zostało. Jest szansa znacznego ich zasilenia. Wolf pokiwał głową. - Nie spodziewałem się, że mnie tu znajdziecie. - Jesteśmy w kontakcie z wypróbowanymi przyjaciółmi - z uśmiechem odparł Pawłow. - A ponieważ teraz potrzebujemy pomocy, pozwoliliśmy sobie pana niepokoić. Zdaje sobie pan kapitan sprawę, że Przemyśl padnie wcześniej czy później. Ze względu na sytuację na froncie zależy nam na każdym dniu. Od pana chcielibyśmy otrzymywać informacje o terminie i kierunku przewidywanych kontrataków załogi twierdzy. Wiadomości proszę przekazywać przez siostrę Martę. Jak wiem, jest całkowicie poza podejrzeniami. Ona przekaże wszystko dalej. No to do widzenia. Z panem spotkamy się już chyba po wojnie... Pawłow wrócił do izby, gdzie siedziała drobna kobieca postać w chuście na głowie. - Masza, czas wreszcie i na ciebie. Dotąd byłaś w odwodzie, ale musisz zacząć działać. Jakie masz kontakty? Zaczęła wymieniać nazwiska oficerów, określając przy tym ich stanowiska i zakres działania. Pawłow w pewnej chwili przerwał: - Czy jest wśród nich taki, który dla ciebie całkowicie stracił głowę i da się zwerbować do współpracy z nami? - Chyba nie - pokręciła głową. - Mam wprawdzie zakochanego po uszy kapitana Kalmana, który z ramienia jednostek węgierskich bierze udział w planowaniu operacji związanych z obroną twierdzy, ale jest bardzo uczciwy i mimo iż niezbyt kocha swe dowództwo, na współpracę z nami nie pójdzie. - Musisz coś wymyślić. Nasi generałowie cały czas przypominają nam o tym cholernym Przemyślu. Jak sądzisz, czy w tej chwili bezpośredni szturm mógłby psychicznie załamać żołnierzy? - Na pewno nie. Słucham wielu rozmów w szpitalu między rannymi a odwiedzającymi. Klną na życie, bałagan, dowódców, korupcję i złodziejstwo kwatermistrzów. To zastanawiające, ale przy tym wszystkim, są dumni z obrony swej fortecy. Umilkli obydwoje, cisza trwała dosyć długo. Pawłow wreszcie rzekł: - Spróbuj pociągnąć za język swego kapitana. Zakochany oficer to idiota. Wygada się ze wszystkim, co mą na sercu i w głowie. Kontakt w dalszym ciągu przez Martę. W razie czego przez Nowickiego. Wyjdziesz stąd kilka minut po mnie. Wstał i nie odwracając się opuścił chatę, przed którą czekała na niego Anna Czernyk.
POCZĄTEK KOŃCA 1 stycznia 1915 roku był dniem świątecznym tylko w kalendarzu. Mieszkańcy Przemyśla od wielu tygodni otrzymywali głodowe porcje żywnościowe. Wprowadzono system kartkowy, ale nie wszyscy zostali nim objęci. Przydział miesięczny na osobę wynosił pięć kilogramów mąki, ćwierć kilograma cukru i kilogram sucharów. Nawet te skąpe racje na ogół pozostawały tylko na papierze. Zgłaszający się po odbiór produktów przeważnie dowiadywali się, iż magazyny są puste. Jednocześnie świetnie prosperował czarny rynek. Tam ceny żywności kilkudziesięciokrotnie przewyższały oficjalne. Towar w zasadzie odstępowano za protekcją, po znajomości. Głodni mieszkańcy wyzbywali się rodzinnych precjozów w zamian za szansę przeżycia jeszcze jednego tygodnia. Schowany niegdyś i zapomniany woreczek kaszy czy grochu stawał się nagle największym skarbem. Elitę w oblężonym mieście tworzyła teraz dość liczna grupa oficerów prowiantowych i współpracujących z nimi kierowników magazynów i składnic. Mając w pamięci narastające problemy z wyżywieniem w okresie pierwszego oblężenia, prowadzili oni podwójną ewidencję, pozwalającą im swobodnie dysponować zapasami twierdzy. Dbali jednocześnie, by generałowie, najwyżsi dowódcy, żandarmeria oraz aparat prokuratury i sędziowie nie odczuwali żadnych braków. Znaczną część żywności rozprowadzali pomiędzy cywilną ludnością po paskarskich cenach poprzez podstawione osoby. Wśród młodych oficerów coraz głośniej wymieniano nazwisko majora Rauba, który upłynniając zagarnięte towary za pośrednictwem kochanki zgromadził olbrzymi majątek. Sprawa stała się tak głośna, że został wezwany do prokuratury, gdzie poinformowano go o zarzutach. Jednocześnie nakazano przeprowadzenie kontroli nadzorowanej przez niego składnicy. Major Raub, zdając sobie sprawę z beznadziejności sytuacji - sąd mógłby wydać na niego tylko jeden wyrok - sięgnął po rewolwer i popełnił samobójstwo. Dobrze zorganizowany gang przestępczy, złożony z wojskowych i cywilów, na tajne magazyny żywności wybrał... cmentarze. Organizowano fałszywe pogrzeby, w których brali udział jedynie zaufani ludzie. W trumnach zamiast zwłok przenoszono żywność, tytoń, alkohole. Grobowce okazały się znakomitymi skrytkami. Interes rozwijał się doskonale, rosły fortuny przestępców, ale wreszcie zgubiła ich nadmierna zachłanność. Złe wyżywienie spowodowało znaczne obniżenie kondycji fizycznej żołnierzy i ludności cywilnej, zwiększyło podatność na choroby. Pomoc lekarska praktycznie ograniczała się do oględzin i dobrych rad. Chorzy przebywali w zimnych pomieszczeniach, karmieni głodowymi porcjami. Rarytasem była codzienna ciepła, choć rzadka zupka z buraków pastewnych. Brak było również paszy dla koni. Zwierzęta padały. Znaczną ich część zabijano na mięso i konserwy. Doszło do tego, że wozy z trumnami poległych ciągnęli koledzy – żołnierze. Dotkliwie dawał się obrońcom twierdzy we znaki brak ciepłej odzieży i obuwia. Żołnierze wkładali pod mundury warstwy gazet i papieru, zabrali też wszystkie pasy transmisyjne z fabryk, by pociąć je na zelówki do zdartych butów. Nierzadko widywano żołnierzy w drewniakach. Twierdza miała duże zapasy wina, ale na skutek złego przechowywania większa jego część skwaśniała i trzeba było je wylać. Przy okazji okazało się, że zepsuciu uległa też wielka ilość szynki. Na Woli Rusini otworzyli sklep. Był nieźle zaopatrzony, choć sprzedawano w nim towary po wygórowanych cenach. Podobno prawie wszystkie artykuły pochodziły zza linii frontu. Nikt jednak nie pytał, jaką drogą dostały się na ladę... W styczniu niemal całkowicie zamarły walki, tylko od czasu do czasu dochodziło do sporadycznej wymiany ognia. W tych warunkach wygasały emocje i wrogość do przeciwnika. W wielu miejscach na przedpolu żołnierze prowadzili handel wymienny. Oblężeni szczególnie cenili sobie pszenne białe bułeczki. Był to rarytas nie do osiągnięcia w twierdzy. Wielokrotnie przy okazji owych transakcji zapewniano się wzajemnie, że i obrońcy, i oblegający uznają się za walczące strony, a nie za wrogów. W styczniu 1915 roku w Karpatach spadło wiele śniegu; jego warstwa wynosiła przeciętnie od jednego do półtora metra. Utrudniało to ruch oddziałów austro-węgierskich, które po raz kolejny otrzymały zadanie odblokowania Przemyśla i mimo przeszkód natury atmosferycznej powstrzymały na południe od Przełęczy Dukielskiej ofensywę oddziałów rosyjskich. Po ciężkich bojach odzyskały Przełęcz Użocką, ale mimo wielu wysiłków i ofiar nie udało się przełamać pozycji rosyjskich, ryglujących dostęp do Przemyśla. Austriacki Sztab Generalny opracował więc kolejny plan przyjścia z pomocą oblężonemu Kusmankowi. Dowodzenie utworzoną do tego celu grupą operacyjną powierzono generałowi kawalerii Tersanszkyemu. Gdy wreszcie 27 lutego ruszył on z natarciem, trwała odwilż. Południowy wiatr błyskawicznie topił
masy śniegu. Rowy strzeleckie niemal po brzegi wypełniły się wodą. Nagły skok temperatury i wilgoć spowodowały wielką liczbę zachorowań. Tysiące żołnierzy było niezdolnych do walki. Szwankowało zaopatrzenie w żywność i amunicję, gdyż służby kwatermistrzowskie zostały daleko za linią frontu. Brak jasno postawionych zadań oraz współdziałania spowodowały, że piechota nacierała bez wsparcia artylerii, która posuwała się dolinami, a tymczasem niemal wszystkie wzgórza na drodze działania korpusów Tersanszkyego obsadzone były przez rosyjskie baterie dziesiątkujące szturmującą piechotę. Znowu przyszedł mróz. Zmęczone, głodne, wyczerpane oddziały biwakowały w pustym polu. Chociaż do budowy baraków i schronów drzewa nie brakowało, nie dostarczono narzędzi do ich budowy, a także gwoździ, klamer i papy. Wielu dowódców wykazało się nieudolnością. Na przykład 28 pułk piechoty poszedł do przodu, nie przeprowadziwszy uprzednio rozpoznania. Po długim, męczącym marszu żołnierzy niespodziewanie zatrzymał morderczy ogień karabinów maszynowych i artylerii. Zalegli więc w płytkich dołkach, nie mogąc podnieść głów. Większość z nich była całkowicie wyczerpana fizycznie. Czego nie dokonały pociski, tego dokończył mróz. Pochowano później setki sztywnych, nawet nie draśniętych zwłok... Opanowanie Baligrodu powierzono 27 dywizji. Źle wybrano miejsce i czas uderzenia. Nacierających pod górę żołnierzy powitał gwałtowny ogień. Rosjanie otworzyli go z zaskoczenia, z odległości niecałych dwustu metrów, prosto w twarze atakujących. W ciągu godziny zginęło ponad tysiąc żołnierzy. Walczący na południowy zachód od Przemyśla w okolicach wsi Smolnik 4 batalion 82 pułku w ciągu godziny stracił 450 spośród 600 żołnierzy... Nadeszła kolejna fala opadów śniegu, która sparaliżowała i tak fatalnie działające zaopatrzenie. Mimo to naczelny dowódca wojsk austro-węgierskich nakazywał nie przerywać natarcia. Wykonując rozkaz oficerowie słali do przodu niedożywionych i nędznie ubranych żołnierzy. Ci jednak nie byli w stanie zbliżyć się do wzgórz utrzymywanych przez rosyjską armię, a przecież ich zajęcie stanowiło podstawowy warunek powodzenia dalszych etapów operacji. Do niewoli dostała się jedna czwarta stanu osobowego całkowicie wyczerpanej 27 dywizji, a pozostali z powodu odmrożeń i chorób byli niezdolni do walki. Ranni zamarzali na miejscu. W tych tragicznych warunkach żołnierze bardziej obawiali się ran niż śmierci. Generał Tersanszky meldował, że siły natury okazały się silniejsze od wroga. O pogarszającej się sytuacji w oblężonym Przemyślu meldowano dowództwu systematycznie. W twierdzy odbierano co prawda informacje o powodzeniu wojsk niemieckich na innych odcinkach frontu, o postępach wojsk idących z odsieczą, ale zdawano sobie sprawę, że o jej losach zdecyduje ostatecznie nie bitność obrońców i nowoczesność fortyfikacji, ale zasobność magazynów. Pod koniec lutego obliczono, że załogę można żywić do 7 marca. Po zabiciu znacznej liczby koni i konfiskatach wszelkiej znalezionej żywności oraz zmniejszeniu i tak głodowych racji przyjęto ostateczny termin 24 marca. Do tego czasu trzeba przerwać blokadę albo skapitulować. „Generał głód” stał się głównym tematem rozmów sztabowych. Mimo licznych niepowodzeń cały czas rozważano następne warianty odblokowania Przemyśla. Szef sztabu wojsk austriackich, generał von Hötzendorf, podjął kolejną próbę dotarcia do oblężonych. Najbliższe pozycje wojsk austriackich znajdowały się przecież zaledwie 60 kilometrów na południowy zachód od miasta! Szyfrówką poinformowano o tym generała Kusmanka. Dowódca twierdzy zwołał naradę wyższych oficerów. Najpierw zabrał głos szef służby zdrowia, generał Kanik: - Połowa wszystkich żołnierzy praktycznie nie jest zdolna do walki. Ci, którzy pozostają w linii, są bardzo osłabieni. Jestem przekonany, że nie będzie ich stać na większy wysiłek. Po dwóch, trzech godzinach walki mogą po prostu paść ze zmęczenia. - Moi żołnierze wykonają każde postawione zadanie, byle tylko polepszyło się wyżywienie - powiedział generał Kaltnecker, patrząc przy tym znacząco na kwatermistrza. Ten jednak milczał. Zapadła cisza, obecni zaczęli niby to pilnie studiować rozłożone mapy i zaglądać do notatek. Odezwał się szef sztabu, generał Hubert: - A gdyby tak jeszcze raz skoncentrować nasze oddziały i przerwać pierścień wojsk rosyjskich, ale nie w kierunku Sanoka? Tam jest najbliżej do idących z odsieczą i dlatego Rosjanie spodziewają się nas właśnie na tym odcinku. Należy ich zaskoczyć. Generał Kusmanek podniósł głowę. - A co pan generał proponuje? - spytał zaciekawiony. - Niedawno wydałem polecenie zebrania informacji o stanie jednostek rosyjskich na wschód i południowy wschód od Przemyśla. Z dwóch niezależnych od siebie źródeł otrzymałem wiadomość, że właśnie tam wojska rosyjskie najsłabiej obsadziły pozycje. W rejonie Mościsk są ponadto potężne magazyny żywnościowe, których zawartość mogłaby postawić na nogi naszych żołnierzy. Ale najważniejszy jest czynnik zaskoczenia. Rosjanie nie przypuszczają, że uderzymy właśnie w tamtym kierunku. Do naszych
pozycji w rejonie Sambora jest ponadto niewiele dalej niż do pozycji na kierunku Sanoka. - A co pan proponuje zrobić z twierdzą? - dalej pytał Kusmanek. - Gdy opuści ją dwadzieścia tysięcy żołnierzy, dla pozostałych będzie więcej żywności. Może potem uda się dostarczyć tu coś z rosyjskich magazynów w Mościskach. Amunicji mamy pod dostatkiem. Forteczna artyleria i broń maszynowa nie dopuści Rosjan bliżej niż dotychczas. - Czy uważa pan generał, że nas jest tu za dużo? - ironicznie zapytał generał Tamasy. - O tym pan wie tak samo dobrze jak i ja. A jeśli pan zapomniał, to przypomnę, że plany operacyjne przewidywały załogę składającą się z osiemdziesięciu pięciu tysięcy ludzi i trzech tysięcy siedmiuset koni. W chwili rozpoczęcia oblężenia było nas sto dwadzieścia osiem tysięcy i dwadzieścia tysięcy koni. Takie są fakty. - Faktem jest również, że moi żołnierze są skrajnie wyczerpani i trzeba coś postanowić. Jeszcze tydzień i przestanę dowodzić wojskiem. Będzie to kupa słaniających się cieni w łachmanach - wtrącił dowódca 108 brygady pułkownik Martinek. - Panie pułkowniku, to defetyzm - rzekł surowo generał Kusmanek. - Cesarz liczy na nas. Arcyksiążę Ferdynand zapewnia, że pomoc niebawem przyjdzie. Ojczyzna patrzy na nas jak na bohaterów. - A tymczasem my jesteśmy gotowi z głodu zjeść własne buty - dość głośno burknął Martinek. Zebrani oficerowie nie podjęli tematu, przez chwilę milczał również Kusmanek, nie chcąc wywołać gorszącego sporu z odważnym dowódcą, który był jednym z filarów obrony. Szef sztabu zaczął dalej snuć swój wywód: - Moim zdaniem mamy tę właśnie jedną jedyną szansę wyjścia z trudnej sytuacji. Zima jest tak samo sroga dla Rosjan, jak i dla nas. Uważam, iż w niedługim czasie należy dokonać pozorowanego uderzenia w kierunku Birczy i Sanoka, a po dwunastu godzinach ruszyć na Mościska i Sambor. - A jeśli ten plan się nie powiedzie? - zapytał podpułkownik Hartlein. - Niech pan sobie sam odpowie na to pytanie - cierpko odparował generał Hubert. - Chciałbym zwrócić uwagę, że w Przemyślu stale działa rosyjska siatka szpiegowska - odezwał się szef kontrwywiadu. - Wprawdzie zanotowaliśmy znaczne osiągnięcia w likwidacji poszczególnych jej agentów, ale mam podstawy do twierdzenia, że jeden z nich jest informowany o naszych planach operacyjnych. Ucichły półszeptem prowadzone rozmowy. Wszyscy siedzący przy stole zwrócili głowy ku mówiącemu. - Nie chcę nikogo podejrzewać, ale ktoś ma zbyt długi język. Nie wierzę, by wróg miał możliwość wglądu do naszych sejfów. Prosiłbym wszystkich, aby zalecili podwładnym szczególną ostrożność. Generał Kusmanek wstał i zwrócił się do zebranych: - Rozkazuję przystąpić do realizacji planu generała Huberta. Przygotować jednostki do przełamania. O terminie rozpoczęcia naszych działań podejmę decyzję później. Dziękuję panom. Obecnych na naradzie oficerów szczególnie poruszyło wystąpienie szefa kontrwywiadu. Czy to oznacza, że zdrajca jest wśród nas? - zadawano sobie pytanie. Ktoś przypomniał aferę pułkownika Redla. Część oficerów pesymistycznie odniosła się do możliwości przebicia się do Mościsk, ale większość uznała, że pomysł generała Huberta dawał im ostatnią szansę. Rozpoczęto więc prace przygotowawcze. Przystąpił do nich ten sam zespół oficerów, który opracował plany poprzednich prób wydostania się z twierdzy. Uznano, że tworzą go najbardziej pewni ludzie. Wśród nich znalazł się również kapitan Kalman. Na wszelki wypadek kontrwywiad jeszcze raz zaczął sprawdzać wszystkie kontakty oficerów sztabu. Między innymi wezwano na rozmowę także kapitana Kalmana, który chętnie i szczegółowo mówił o swoich kontaktach towarzyskich i charakterze rozmów. Nie zapomniał również o Mici. Porucznik z kontrwywiadu uśmiechnął się: - O tę pańską piękną blondynkę jest zazdrosna połowa oficerów twierdzy... - Przynajmniej mam w tych trudnych czasach krótkie chwile radości i uśmiechu - odparł spokojnie Kalman. - Czy pan przynajmniej wie, skąd ona pochodzi i w jaki sposób znalazła się w oblężonym mieście? Widząc pytające spojrzenie Kalmana, porucznik powiedział, że Mieczysława Zejbel, czyli Mici, pochodzi z dobrej lwowskiej rodziny kupieckiej, że studiowała farmację w Wiedniu i gdy jechała do domu, wojna zaskoczyła ją tu, w Przemyślu. Zgłosiła się do pracy w szpitalnej aptece, gdzie ją przyjęto, choć do ukończenia studiów brakowało jej jeszczej roku. Na zakończenie rozmowy-przesłuchania porucznik raz jeszcze prosił o zachowanie ścisłej tajemnicy przygotowań do operacji. Szkoda, że austriacki kontrwywiad nie zainteresował się bliżej tą śliczną dziewczyną. Wszystkie dane zgadzały się, tylko osoba nie była ta. Rzeczywiście Mieczysława Zejbel wracała do domu, ale w wyniku szybkiej operacji rosyjskiej wraz z grupą podróżnych została zagarnięta przez jeden z oddziałów. Zupełnie przypadkiem znalazł się tam kapitan Pawłow z wywiadu. Gdy zobaczył Mieczysławę, stwierdził, że jest
łudząco podobna do jego stałej współpracowniczki Maszy, która też studiowała i nawet ukończyła farmację, ale na uniwersytecie w Dorpacie. Natychmiast wpadł na pomysł zamiany dziewczyn. Telegraficznie sprowadzona Masza z dokumentami Mieczysławy znalazła się na powrót po stronie austriackiej. Delegowano ją do Przemyśla ot tak, na wszelki wypadek. Jako głęboko zakonspirowany agent miała podjąć pracę wywiadowczą dopiero na wyraźne polecenie. Na razie świetnie zaaklimatyzowała się w środowisku garnizonowym. Nawiązała kontakty z dziesiątkami ludzi. Szukała najważniejszych. W rosyjskiej siatce szpiegowskiej doszło do wpadki. Poza granicami miasta próbowano w nocy zatrzymać jakiegoś człowieka. Ten zaczął uciekać. Żołnierze patrolu otworzyli ogień, ale uciekający zniknął. Zameldowano o tym placówce kontrwywiadu. Gdy jego przedstawiciele przybyli rano na miejsce zdarzenia, stwierdzili, że ścigany osobnik prawdopodobnie został ranny. Nikłe ślady krwi zaprowadziły ich do chaty, w której zatrzymała się Anna Czernyk. Zastali tam mężczyznę z raną postrzałową i Annę. Podczas rewizji znaleziono u kobiety wykazy rannych i chorych żołnierzy. Mężczyzna miał w kieszeni notatki dotyczące liczby koni przeznaczonych do rzeźni na ubój oraz szkic polowych umocnień przy forcie ósmym. Żandarmi zamknęli się razem z zatrzymanymi i czekali. Pod wieczór swą bryczką przyjechała siostra Marta, która miała przy sobie informacje o zapasach żywności. Dowody winy były bezsporne. Podczas przesłuchania siostra Marta i ranny mężczyzna stanowczo twierdzili, że tylko oni pracowali dla wywiadu rosyjskiego i nie znają nikogo więcej w Przemyślu. Anna Czernyk nie chciała nic mówić. Wszystkich skazano na karę śmierci. Wyrok przez powieszenie wykonano na stokach Winnej Góry. Wieść o zdradzie popularnej wśród żołnierzy siostry Marty rozniosła się natychmiast. Gdy o tej wpadce dowiedziała się Mici, w pierwszym momencie chciała zniknąć, jednak chwila zastanowienia pozwoliła jej dojść do wniosku, że Marta wszystkie tajemnice zabrała do grobu. Inaczej już by po nią przyszli. Marta przecież wiedziała o jej zadaniach. Poczucie zagrożenia minęło. Tymczasem kapitan Kalman zaczął intensywnie pracować nad planem przedarcia się do Mościsk i następnie Sambora. Gdy już wszystko było gotowe, dowódcy otrzymali rozkazy z zadaniami bojowymi i kierunkami natarcia oraz polecenia dotyczące następnych działań. Na dokumentach brakowało jedynie daty rozpoczęcia natarcia. Część oficerów 23 dywizji stwierdziła, że należałoby w kasynie przy Grodzkiej urządzić pożegnalny wieczór. Żeby było mniej smutno, postanowiono zaprosić również panie. Gdy wszedł Kalman z Mici, podpułkownik Molnar skinął na nich ręką. - Chodźcie, będziemy się weselić razem - zaprosił oboje. - A czy mamy choć jeden powód do radości? - zapytała Mici. - Po pierwsze, że jesteś z nami, śliczna panno, a po drugie, że tak czy inaczej niebawem skończą się nasze nieszczęścia. - Nie rozumiem pana, panie pułkowniku. - Nic nie musi pani rozumieć. Lepiej wypijmy za pomyślność nas wszystkich! Molnar wyciągnął z torby dwie butelki rumu, nalał do kieliszków. Potoczyła się rozmowa o sprawach błahych, kto, z kim i dlaczego, wspominano sprawy i sprawki sprzed wojny. Do stolika podszedł porucznik Gyoni. Dyskusja zeszła na sprawy poezji. Zastanawiano się, czy może ona sławić okrucieństwo wojny. Kolejne butelki pojawiały się na stole jak spod ziemi. Widać wszyscy sięgnęli do zapasów schowanych na czarną godzinę. Nastrój zebranych poprawiał się z każdą chwilą. W pewnym momencie do Molnara podszedł porucznik Letay i poprosił, by zagrał na fortepianie kilka czardaszów. Ten, rozgrzany alkoholem, nie dał się dwa razy prosić. Zdjął kurtkę mundurową, powiesił ją na poręczy krzesła i zasiadł do instrumentu, który stał na podwyższeniu w kącie sali. Mici spojrzała na pozostawioną tuż obok kurtkę Molnara i zauważyła w bocznej kieszeni kopertę ze złamaną pieczęcią lakową. To mogła być szansa, ta jedna jedyna, niepowtarzalna. Udając, że jest zasłuchana, zdjęła z ramion szeroki szal i zarzuciła go na mundur. Po pewnej chwili powiedziała, że musi na chwilę opuścić towarzystwo, sięgnęła po szal, a pod nim po kopertę. W toalecie stwierdziła, że w kopercie były plany działania 8 pułku. Zaznaczono w nich stanowisko dowodzenia 23 dywizji, które mieściło się w forcie numer jeden. Strzałki wyraźnie wskazywały kierunki natarcia z rejonu fortów siedliskich w kierunku Mościsk, a następnie dalej na Sambor. Przejrzała dokładnie wszystko. Niestety, nie było daty rozpoczęcia działań bojowych. A zatem w taki sposób miały się skończyć nieszczęścia! Dziewczyna wsunęła plany do koperty i powróciła na salę trzymając w ręku szal. Powolnym ruchem położyła go znów na kurtce, koperta znalazła się z powrotem w kieszeni. A Molnar grał naprawdę nieźle... Następnego dnia Mici osobiście wybrała się po leki do magazynów. Oczywiście odprawiono ją z niczym, ale podobnie jak inni zaczęła kręcić się koło budynku, gdzie wydawano żywność. Sierżant co pewien czas wywoływał podoficerów, którzy następnie wynosili przydzielone im produkty. Wreszcie
usłyszała nazwisko kaprala Nowickiego. Gdy ten po chwili wyszedł z jakimś workiem i rzucił go na wóz, podeszła. - Czy nie widzieliśmy się w ubiegłym roku w Krakowie? - zapytała. Nowicki spojrzał na nią uważnie, po czym zgodnie z ustalonym hasłem odparł przecząco. Mici otworzyła wówczas dłoń spoczywającą na krawędzi wozu i upuściła do wnętrza zwiniętą kulkę papieru. - Tak mi się wydawało - powiedziała i podeszła następnie do znajomego oficera, który powitał ją enuzjastycznie. Kątem oka popatrzyła na kaprala: nie oglądając się, odjechał. Odetchnęła z ulgą. Ten kanał pracował bez zarzutu. Nowicki po przyjeździe do fortu udał się jak zwykle w swą wędrówkę z kawą do stanowisk ogniowych. Gdy szarzało, zjawił się na pierwszej linii. Na przedpolu w odległości kilkuset metrów stało złamane drzewo. W nim znajdowała się skrytka. Kapral przez chwilę zastanawiał się, jak tam podejść, by nie wzbudzić podejrzeń. Meldunek miał w w pogiętej puszce po konserwach. Nagle błysnęła mu myśl. - Panie poruczniku - zwrócił się do oficera dowodzącego odcinkiem obrony. - Może poszedłbym zobaczyć, co dzieje się u Rosjan? Nie strzelają, czyżby uciekli? - Głupi jesteś, Nowicki - odparł porucznik Mościcki, Polak zmobilizowany tuż przed wybuchem wojny. - Chce ci się łba dla wygłupu nadstawiać? - Jeśli pan mi da dwóch chłopaków, którzy będą mnie z tyłu osłaniać, to pójdę. Zebrała się grupka żołnierzy. Zaczęli z niego żartować; ot, znalazł się bohater od kawy i zupy! Nowicki z tym większą energią zaczął przekonywać dowódcę, by się zgodził. Ten w końcu machnął ręką. Zapytał tylko, który z żołnierzy będzie osłaniał Nowickiego. Zgłosiło się trzech. Czołgając się dotarł kapral do drzewa. Widział, że z rosyjskich okopów zaczynają mu się przyglądać. Popatrzyli jeszcze z kolegami w tamtą stronę i ruszyli z powrotem. Nowicki na końcu. Udało mu się niepostrzeżenie zostawić puszkę z meldunkiem. - Rosjanie są na miejscu, nic się nie dzieje - służbiście zameldował po powrocie. - Jeśli jesteś taki dzielny, to możesz pójść z nami na pierwszy zwiad, jak tylko nadejdzie rozkaz - obiecał mu oficer. Przekazana informacja zaskoczyła sztab generała Seliwanowa. Rzeczywiście Rosjanie spodziewali się kolejnego natarcia w kierunku Sanoka, gdzie do pozycji austriackich oblężeni mieli najbliżej. Otrzymanej wiadomości nie zlekceważono. Nieoczekiwane uderzenie zdeterminowanej dywizji w wąskim pasie, wzmocnionej innymi oddziałami, mogło przerwać pierścień okrążenia. A Seliwanow miał tym czasie nawet mniej żołnierzy niż Kusmanek, i to rozciągniętych na znacznie większej przestrzeni... 18 marca Austriacy rozpoczęli intensywny ostrzał artyleryjski rosyjskich pozycji z fortu VIII - Łętowni, IX - Bruner i X - Orzechowce, a następnie podjęli przygotowania do rzekomego ataku w kierunku Sanoka. W tym czasie w podziemiach fortecznych grupy siedliskiej i jaksmanickiej od dwóch dni czekało na sygnał tysiące żołnierzy 23 dywizji. Tego samego dnia generał Kusmanek wydał także rozkaz do rozpoczęcia ostatniej już próby przerwania blokady. Miało to nastąpić tego samego dnia o godzinie 10 wieczorem. Kapitan Wolf dowiedział się o tym po południu. Ponieważ na przekazanie informacji znanymi kanałami nie było czasu, postanowił działać inaczej. Konno pojechał do Jaksmanic. Oddał swego wierzchowca w ręce biwakujących tam kawalerzystów, mówiąc, że niebawem go odbierze. Stamtąd było już niedaleko do fortu numer dwa. Wolf znał dobrze ten teren z czasów pierwszego oblężenia. Pamiętał, że na przedpolu znajdowała się rozbita stodoła. Gdy zapadł zmierzch, pomaszerował w jej kierunku. Na trzy godziny przed natarciem szykujący się do szturmu żołnierze zobaczyli buchające w niebo płomienie. Kapitan Wolf, podpalając stodołę, spodziewał się, że taki niespodziewany pożar na przedpolu zaalarmuje Rosjan, tym bardziej że na tym odcinku zupełnie umilkły pojedynki artyleryjskie. Miał słuszność, ale równocześnie zaalarmowani zostali honwedzi z 8 pułku. Wysłany patrol napotkał kapitana Wolfa. Przyprowadzony do fortu, nie umiał sensownie wytłumaczyć swej obecności w tym rejonie. Przekazano go w ręce kontrwywiadu. Pożar wywołał liczne komentarze. Wzburzone wojsko zaczęło głośno mówić o zdradzie. Oficerowie odczytali żołnierzom specjalny apel komendanta twierdzy, w którym stwierdzono, że zapasy żywności zostały już wyczerpane, a honor żołnierski zabrania kapitulacji po tak długiej i bohaterskiej obronie. Ostatni raz żądano od nich największego poświęcenia. O godzinie 22 artyleria forteczna i polowa położyła nawałę ogniową na wąskim odcinku przełamania. Posłuszne rozkazom dowództwa wychodziły z okopów kompania za kompanią. Szły w ciemność, rozświetlaną jedynie rozbłyskami detonujących granatów. Przy rosyjskich zasiekach powitał je ogień karabinów maszynowych. Piechota zaległa. Do przodu wyszli saperzy, by nożycami wyciąć przejścia w plątaninie kolczastych drutów. Z najwyższym wysiłkiem telefoniści podciągnęli szpule z kablami.