ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 154 006
  • Obserwuję932
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 242 134

Bomby na Tarent

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :382.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Bomby na Tarent.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK S Seria ŻÓŁTY TYGRYS
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 88 osób, 74 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 32 stron)

Andrzej Stuglik BOMBY NA TARENT Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1986 Projekt okładki i strony tytułowej: Jerzy Rozwadowski Redaktor: Wanda Włoszczak Redaktor techniczny: Danuta Wdowczyk Korektor: Barbara Szmagalska

Rok 1940 w Europie nie zapowiadał się spokojnie. Wprawdzie w pierwszych miesiącach żadna ze stron znajdujących się w stanie wojny nie rozpoczęła nowych działań, ale atmosfera napięcia wzrastała i rządy państw zachodnich przestały się łudzić, że faszystowskie Niemcy zadowolą się osiągniętymi zdobyczami. W kwietniu 1940 roku zaczęło się. Padła Dania i Norwegia, a potem przyszła kolej na Francję. Na placu boju pozostała Wielka Brytania, która długo nie mogła ochłonąć po ciosie zadanym jej przez stalowe kolumny Wehrmachtu na piaskach Dunkierki. Nie miała zresztą na to zbyt wiele czasu, gdyż na brytyjskim niebie pojawiły się samoloty z czarnymi krzyżami, a w portach położonych po drugiej stronie Kanału Niemcy zaczęli gromadzić sprzęt desantowy. Dla każdego było oczywiste, w jakim celu to czynią. Wielkiej Brytanii groziła inwazja. Nad porty francuskie, do których Niemcy ściągali sprzęt desantowy, ruszyły więc samoloty brytyjskie. Nie było ich wiele, ale przeprowadzone przez nie ataki okazały się skuteczne. Z trudem gromadzony sprzęt był niszczony, a barki płonęły. Sytuacja ta budziła niepokój admirała Raedera, twórcy planu inwazji na Wyspy Brytyjskie, i spowodowała, iż niemieccy sztabowcy doszli do wniosku, że nie pokona się Albionu, jeśli nie zniszczy się brytyjskiego lotnictwa i nie przetnie jego morskich komunikacji. Termin operacji desantowej przesunięto, a tym samym w miarę upływu czasu z rąk niemieckich zaczęła się wymykać inicjatywa strategiczna — Hitler i jego armie utraciły raz na zawsze możliwość uderzenia na nie przygotowanych i oszołomionych niedawną klęską Brytyjczyków. W tym czasie Wielka Brytania miała nieliczne i niezbyt nowoczesne lotnictwo, a jej flota broniąca interesów kolonialnego imperium była zaangażowana w odległych częściach kuli ziemskiej. Zarówno wojskowi, jak i cywilni przywódcy tego kraju zdawali sobie sprawę z groźby, jaka zawisła nad Wyspami w przypadku długotrwałej blokady morskiej i przecięcia szlaków wiodących z kolonii do metropolii. Państwa osi dysponowały przecież dużą liczbą okrętów, których stale im przybywało na skutek zdobyczy wojennych oraz pracujących na pełnych obrotach stoczni. Szczególnie poważny problem wyłonił się przed Brytyjczykami po klęsce Francji, kiedy to okręty niedawnych sojuszników schroniły się w afrykańskich portach i nie było wiadomo, po czyjej stronie staną do walki. Najwięcej jednostek francuskich znalazło się w porcie Mers el-Kebir. Dowodzący flotą francuską wiceadmirał Gensoul dysponował czterema pancernikami, sześcioma niszczycielami, transportowcem lotniczym oraz kilkunastoma mniejszymi jednostkami. Brytyjska Admiralicja bez trudu zdołała przekonać Churchilla o potrzebie neutralizacji tak poważnej siły, która mogła znaleźć się w rękach przeciwnika. Trzeciego lipca eskadra brytyjska, nosząca taktyczną nazwę ,,Force H”, pod dowództwem wiceadmirała J. F. Somerville'a zablokowała port Mers el-Kebir. Brytyjczycy zażądali, aby Francuzi przystąpili do walki u boku floty brytyjskiej, odeszli do brytyjskich portów i tam podporządkowali się „Wolnym Francuzom”, popłynęli do Indii Zachodnich lub zatopili własne jednostki. Wiceadmirał Gensoul nie wyraził zgody na żadną z tych propozycji i wówczas eskadra brytyjska otworzyła ogień z dział artylerii pokładowej. W wyniku ostrzału trafiony został pancernik „Bretagne” i zatonął wskutek wybuchu własnej amunicji, a dwa inne, uszkodzone, by uniknąć podobnego losu, wyrzuciły się na mieliznę. Jedynie pancernik „Strasbourg”, osłaniany przez pięć niszczycieli, podjął nierówną walkę, przerwał się przez kordon brytyjski i zawinął do Tulonu. W wyniku tego ataku zginęło 1279 marynarzy z niedawnej armii sojuszniczej. Admiralicja Brytyjska uznała, że atak na Mers el-Kebir nie załatwił do końca sprawy floty francuskiej. Ósmego lipca zaatakowali Brytyjczycy port w Dakarze i uszkodzili francuski okręt liniowy „Richelieu”. We wrześniu ponownie pojawili się pod Dakarem, ale tym razem napotkali twardy, zdecydowany opór. W rezultacie musieli wycofać się. Te dość wątpliwe z wojskowego i politycznego punktu widzenia sukcesy nie zmieniły nastrojów w społeczeństwie brytyjskim, które w tym właśnie czasie przeżywało nieustanne naloty niemieckich bombowców. Toczyła się bowiem bitwa o Wielką Brytanię, bitwa zacięta, na śmierć i życie. Przystąpienie wojsk włoskich do działań wojennych po stronie Hitlera dodatkowo skomplikowało trudną sytuację Wielkiej Brytanii, zmieniając niekorzystnie dla niej układ sił w rejonie Morza Śródziemnego. Na jednym tylko jego krańcu Brytyjczycy zachowali zdecydowaną przewagę nad wszystkimi przeciwnikami. Strzegła go twierdza gibraltarska, niezatapialny okręt armady admirała Cunninghama. U podnóży wyniosłej skały Gibraltaru rozsiadły się zabudowania portu wojennego, a jej wnętrze zryte było korytarzami i umocnionymi platformami, w których oczekiwały na ewentualny atak dobrze wyekwipowane oddziały brytyjskie, jak dotąd nikt nie kwapił się specjalnie do ataku na Gibraltar. Hitler przez pewien czas przewidywał takie działanie, a niemiecki wywiad, przedstawiciele dyplomacji i sztaby czynili przygotowania do przechwycenia brytyjskiego przyczółka na Półwyspie Pirenejskim (operacja „Izabella Felix”), jednak na szczęście dla Wielkiej Brytanii plany tego przedsięwzięcia spoczęły na półkach naczelnego dowództwa Wehrmachtu. Na przeciwległym krańcu basenu śródziemnomorskiego kontradmirał A. L. Lyster, dowodzący eskadrą

aleksandryjską, nie miał tak dogodnej sytuacji. Flota brytyjska i okręty sojusznicze były tu narażone na ataki włoskiego lotnictwa, a lądowe zaplecze nie dawało takich gwarancji jak gibraltarska skała. Te dwa rejony ześrodkowania sił brytyjskich w tym rejonie świata uzupełniała Malta położona niemal w centrum Morza Śródziemnego. Mimo niewielkiego obszaru ta skalista wysepka odegrała doniosłą rolę w zmaganiach wojennych tamtego okresu. Już następnego dnia po przystąpieniu Włoch do wojny silna eskadra brytyjska znalazła się w rejonie wód wewnętrzych nowego przeciwnika. Brytyjczycy nie ograniczyli się do demonstracji siły i zaakcentowania wszechobecności najpotężniejszej dotychczas floty świata, ale dokonali ataku na port w Tobruku. W wyniku bombardowania artyleryjskiego został zniszczony krążownik „San Giorgio”. Współpracujące jeszcze wówczas z Brytyjską Admiralicją dowództwo francuskiej floty wysłało eskadrę, która otworzyła ogień z dział pokładowych do urządzeń portowych w Genui i Vado, a następnie ten sam los spotkał północnoafrykański port Bardia. Po obu stronach zaczęły tonąć okręty. Był to jednakże dopiero początek wielkich zmagań, jakie niebawem miały rozegrać się na tych wodach. Zarówno doświadczona Admiralicja Brytyjska, jak i znająca doskonale ten akwen włoska Supermarina nie były pewne, jaką mają obrać taktykę wobec przeciwnika. Włoski admirał Campioni, mimo iż dysponował liczną i silną flotą oraz miał możliwość wykorzystywania lotnictwa wspierającego jego operacje, czuł wyraźny respekt przed Brytyjczykami. Tego stosunku do brytyjskiej floty nie zmieniło nawet włączenie się do działań lotnictwa niemieckiego. Ta rezerwa, a może raczej przyjęta taktyka była dość nieudolnie realizowana przez szefa sztabu Supermariny admirała Cavagnari, co spowodowało, że zarówno głównodowodzący, jak i jego szef sztabu musieli podać się do dymisji. Nowi admirałowie kierujący włoską flotą — głównodowodzący admirał A. Jachino i szef sztabu admirał Ricardi — nie byli w stanie zmienić na korzyść Włoch przebiegu morskich zmagań na Morzu Śródziemnym. * Latem 1940 roku pierwszy lord Admiralicji, Dudley Pound, wiele uwagi poświęcił rozwojowi sytuacji w rejonie Morza Śródziemnego, gdzie flota brytyjska miała do wykonania poważne zadania. Jej rola polegała nie tylko na trzymaniu w szachu Włochów i niedopuszczeniu do pojawienia się na tych wodach okrętów niemieckich, ale miała również blokować wojskom osi dostęp do bogatych złóż surowców na terenie swych kolonii, a przede wszystkim do arabskich źródeł ropy naftowej. Jak wspomnieliśmy, zadania to były poważne, a ich wykonanie nie należało do łatwych, gdyż flota włoska na Morzu Śródziemnym dysponowała czterema okrętami liniowymi, siedmioma ciężkimi i czternastoma lekkimi krążownikami, stu dwudziestu dziewięcioma niszczycielami i torpedowcami oraz niepokojącą aliantów liczbą stu piętnastu okrętów podwodnych. Tymczasem dowodzący brytyjską flotą admirał Cunningham mógł wystawić przeciwko włoskiej armadzie zaledwie sześć okrętów liniowych, trzy lotniskowce, piętnaście krążowników, trzydzieści sześć niszczycieli i osiemnaście okrętów podwodnych operujących z trzech baz na Morzu Śródziemnym. Cóż to znaczyło wobec potęgi Włochów, którzy mogli przecież w czasie przeprowadzania morskich operacji wykorzystywać również lotnictwo, operujące z dogodnie położonych baz. Mieli wprawdzie i Brytyjczycy swoje mocne punkty — skałę gibraltarską i małą skalistą Maltę, ale na tej ostatniej Admiralicja nie przygotowała należycie garnizonu do działań, jakie miały być prowadzone w tym rejonie. O tym, że mimo wszystko sztab brytyjski przywiązywał duże znaczenie do tej wysepki, świadczy fakt zainstalowania tam ściśle tajnych stacji podsłuchowych do przechwytywania radiowej korespondencji nieprzyjaciela. Zdobyty w ten sposób materiał był niezwłocznie przesyłany samolotami kurierskimi do Bletchley pod Londynem, gdzie mieścił się centralny ośrodek deszyfrażu. Specjaliści kryptologii odczytywali jego treść, znając już tajemnicę niemieckiej „Enigmy”. Funkcjonowała tam jej odwzorowana kopia pod nazwą „Ultra Secret”. Do tego ośrodka trafiały również skrycie rejestrowane radiogramy z włoskiej sieci łączności, ale ten szyfr był wielokrotnie zmieniany i jego złamanie było niemożliwe. Wróćmy jednak do problemów, jakie wyłoniły się przed Brytyjczykami z chwilą przystąpienia Włoch do wojny. Na Morzu Śródziemnym zakorkowanym twierdzą gibraltarską znajdowało się wiele okrętów przeciwnika, z których szczególnie groźne mogły się okazać okręty podwodne. Pierwszy lord Admiralicji Dudley Pound, nie mógł przestać o nich myśleć. Wiedział, że we włoskich portach znajduje się ich znacznie więcej niż w bazach brytyjskich, i zdawał sobie sprawę, że gdyby zostały równie skutecznie wykorzystane jak niemieckie, to brytyjska flota na Morzu Śródziemnym wkrótce przestałaby istnieć. Wprawdzie ten akwen nie sprzyjał operowaniu okrętów podwodnych, gdyż wody były nazbyt przejrzyste i stosunkowo płytkie, ale mimo to zagrożenie istniało. Lord Pound denerwował się, kiedy jego oficerowie przypominali mu, że błękitne wody śródziemnomorskie to nie ponury Atlantyk, ale on nie mógł zlekceważyć niebezpieczeństwa.

Lord patrzył na wolno sunące po niebie punkciki eskadry lotniczej. Był zmęczony poranną naradą i nie chciało mu się opuszczać swego gabinetu. Z niechęcią myślał o tym, że po wyjściu z tego w gruncie rzeczy zacisznego pokoju mógłby spotkać któregoś z uczestników porannej odprawy. — Ciekawe — mruknął do siebie odchodząc od okna — czy byłby to przedstawiciel obozu defensywnego czy ofensywnego. Z westchnieniem zasiadł za potężnym biurkiem i zabrał się do studiowania leżących na nim dokumentów. Praca szła mu niesporo. Wyraźnie odczuwał ciągły brak snu i ruchu. Po kilku minutach oderwał wzrok od zapisanych drobnym drukiem kartek, znów spojrzał w okno i zamyślił się głęboko. Sytuacja na Morzu Śródziemnym była niepokojąca, członkowie Admiralicji nie potrafili zająć jednolitego stanowiska co do formy przyszłych działań na tym akwenie, a on ciągle nie mógł się zdecydować, kto ma rację. Czy ci, którzy przekonywali, że brytyjska flota może jedynie przyjąć pozycję defensywną, czy ci, co twierdzili, że należy przejść do ataku. Wprawdzie jako pierwszy lord Admiralicji powinien słuchać i analizować wypowiedzi innych dowódców, ale w końcu będzie musiał podjąć jakąś decyzję, będzie musiał zająć zdecydowane stanowisko w tej sprawie. Tymczasem w trakcie sztabowych narad i podczas indywidualnych spotkań ciągle mieszano argumenty natury wojskowej i politycznej, brano pod uwagę elementy mogące wpłynąć na rozwój wydarzeń w tym rejonie świata w ciągu najbliższych kilku tygodni lub miesięcy, a także zastanawiano się nad sytuacją, jaka może wytworzyć się w kolejnych latach wojny. Bo teraz w Wielkiej Brytanii nikt już się nie łudził, że ta wojna trwać może krócej niż kilka lat. Państwa faszystowskie prezentowały zaszokowanemu światu swoją zbrodniczą potęgę, a alianci, jak dotąd, byli ciągle w odwrocie i mogli poszczycić się zaledwie kilkoma zwycięskimi epizodami. Faszyści parli naprzód na wszystkich frontach, a sztabowcy brytyjscy dyskutowali zawzięcie i ciągle zastanawiali się, w którym rejonie świata można by było powstrzymać zwycięski pochód wroga. Alianci mieli w swych rękach wiele atutów, ale, jak dotąd, zawodziła koordynacja działań i stale powtarzał się jeden błąd — brak było właściwego przygotowania kampanii na wielu szczeblach dowodzenia. Lord Pound ocknął się z zamyślenia, zjadł szybko przyniesiony mu do gabinetu posiłek i poprosił do siebie dowodzącego siłami morskimi na Morzu Śródziemnym admirała Cunninghama, z którym chciał spokojnie porozmawiać na temat najwłaściwszej taktyki działań w rejonie śródziemnomorskim. Przez moment w gabinecie panowała cisza. Pound pragnął, aby ta rozmowa przybrała półprywatny charakter, toteż zaczął od niewiele znaczącego pytania. — Czy miał pan spokojny lot, admirale? — zapytał, biorąc do cęki leżącą na biurku fajkę. — O tak, dziękuję, sir. — Cunningham uśmiechnął się lekko, wiedząc jak zresztą wszyscy z otoczenia Pounda o jego niechęci do latania. — Pogoda była dobra, ale teraz raczej należy wypatrywać chmur i szybko znikać przed każdą maszyną, która pojawi się w zasięgu wzroku pilota. Gospodarz ze zrozumieniem pokiwał głową. Chętnie by jeszcze porozmawiał o samej podróży i warunkach życia w tak bezpiecznym miejscu jak Gibraltar, gdzie nie lecą na głowę bomby, jednak nie po to przecież zapraszał do siebie admirała. — A na morzu? — nawiązał do wypowiedzi swego rozmówcy. — Czy uważa pan, że i tam powinniśmy znikać z pola widzenia ludzi Campioniego? — Uważnie obserwował reakcję Cunninghama na to sięgające sedna sprawy pytanie. — Ależ, sir, nigdy nasze okręty tego nie robiły, o ile mnie pamięć nie myli. — W głosie admirała zabrzmiała nuta oburzenia. — Ani na tym akwenie, ani na żadnym innym — dodał. — Ale Włosi zgromadzili w swych portach wiele ciężkich jednostek. Mają nad nami przewagę ilościową i jakościową — dalej sondował Pound. — Zawsze byłem zdania, sir, że większa liczba okrętów przeciwnika daje gwarancję, że wystrzelone przez nas pociski i torpedy znajdą jakiś cel. — Obaj panowie uśmiechnęli się po tym żartobliwym stwierdzeniu Cunninghama. — Jestem zdania — już z powagą dodał admirał — że powinniśmy walczyć. Wypływać w morze na tym, co mamy. I w żadnym wypadku nie oddawać Campioniemu inicjatywy. Zapadło krótkie milczenie. — A ich pancerniki? — zaczął z wahaniem Pound. — A ich lotnictwo? Przecież samoloty startują z baz lotniczych rozmieszczonych w wielu dogodnych do działań punktach półwyspu i wysp. Całe zaplecze techniczne mają w zasięgu ręki. — Pierwszy lord Admiralicji wypowiedział wreszcie to, co mu od pewnego czasu nie dawało spokoju i co jego zdaniem stanowiło o faktycznej przewadze przeciwnika w tym rejonie. — Nie mam zamiaru wystawiać swoich jednostek pod ich bomby. Ale przecież obaj wiemy, że duże formacje okrętów muszą mieć właściwie przygotowane działanie, a także wymagają odpowiedniego kierowania w czasie samej akcji. — Tak, oczywiście — mruknął lord po przetrawieniu tego, co jego gość zawarł w podtekście swej wypowiedzi. Nie musiał słuchać dalszych argumentów, które mógł lub chciał przytaczać admirał. To, co

powiedział dotychczas, dostatecznie jasno świadczyło, że jest on zwolennikiem ofensywnej postawy sił morskich Wielkiej Brytanii w rejonie Morza Śródziemnego. Ale czy jego poglądy wynikają z obiektywnej oceny faktów. Może po prostu ambicja wzięła górę nad rozsądkiem. Pound przez moment zastanawiał się, co jest gorsze: nadmiernie ambitny czy nierozsądny dowódca — Potrzeba nam wielu okrętów na innych akwenach, gdzie sytuacja jest równie trudna — przytoczył jeden z koronnych argumentów zwolenników defensywy. Tym razem admirał nie pozwolił mu dokończyć rozpoczętej kwestii: — I uważa pan, że Gibraltar spełni rolę strażnika? — Odrobinę podniesiony głos, jakim Cunningham zadał to pytanie, i sam fakt, że przerwał lordowi, świadczyły, iż mocno przeżywa tę rozmowę. — Mogę pana zapewnić — kontynuował już spokojnym, rzeczowym tonem — że Włosi nie wypłyną na Atlantyk, ale na tym swoim, wewnętrznym bajorku będą robili, co tylko zechcą. A będą przede wszystkim zatapiali nasze statki transportowe. A ich armia w Afryce? Jeśli nie będziemy im przeszkadzali na morzu, to ją dobrze wyekwipują i uzyskawszy wsparcie niemieckich sojuszników ruszą na Egipt. I wtedy może się okazać, że nasze okręty mają niewiele do strzeżenia na Bliskim i Dalekim Wschodzie. — Admirał Cunningham nie spuszczał wzroku z twarzy lorda Pounda. — Tego nie można wykluczyć — westchnął lord. — Może się okazać, że stracimy dostęp do ropy naftowej, a co gorsza nasze imperium zniknie z umysłów tamtejszej ludności, a potem zostanie wymazane z mapy świata. Admirał Cunningham nie odzywał się. Milczał też lord Pound. Właściwie to mógł już zakończyć tę rozmowę, gdyż zorientował się, jakie poglądy reprezentuje admirał, ale chciał jeszcze dowiedzieć się, czy ma jakiekolwiek wątpliwości. — Jednak możemy stracić zbyt wiele jednostek potrzebnych gdzie indziej, a Włosi wtedy będą i tak spokojnie przerzucali przez morze zaopatrzenie dla swoich wojsk w Afryce — zawiesił głos i spojrzał wymownie na swego gościa. — Znamy dobrze te wody i tych, którzy uważają je za swe wewnętrzne morze. Mamy u nich swoich ludzi. Aby jednak zbytnio nie prowokować losu, powinniśmy uderzać tylko tam, gdzie nasza przewaga będzie oczywista. W ten sposób my będziemy zwycięzcami. Poza tym takie uderzenia nie wymagają znaczącej przewagi w ilości lub jakości sprzętu. Zresztą obaj dobrze wiemy, że w marynarce niemal najważniejszą rolę odgrywają ludzie. Nie tylko ich zapał do walki, ale również przygotowanie i wyszkolenie. Tutaj jest to ważniejsze niż w innych rodzajach broni. No, może jeszcze tak samo jest w lotnictwie — dodał po chwili. — Zapewne ma pan rację — mruknął Pound. — Czyli proponuje pan zadać cios i odskoczyć? — Tak, sir. Mamy już przecież pierwsze wyniki. — Tak, tak, przypominam sobie. — Lord Pound chciał podkreślić, że orientuje się w sytuacji. — Słyszałem o zatopieniu w pobliżu przylądka Matapan włoskiego niszczyciela „Espero”, a w kilka dni później niszczyciela „Zeffiro” w Tobruku. Znał pan trasę ich eskadry? — zapytał. — Tak, sir — odpowiedział Cunningham i obaj dżentelmeni uśmiechnęli się; należeli do ścisłego grona oficerów armii brytyjskiej, którzy nie tylko wiedzieli, co się robi w Bletchley, ale wykorzystywali w praktyce informacje płynące z tego tak pilnie strzeżonego źródła. — Otrzymujemy rozszyfrowane depesze z Malty — dodał po chwili — mamy swoich ludzi na półwyspie, a poza tym nasze lotnicze rozpoznanie też nie próżnuje. Nad Włochami zazwyczaj jest pogodne niebo. Bezchmurne. — Wspomniał pan o Malcie — wtrącił Pound. — Obawiam się o tę wyspę. Czy nasza załoga zdoła się tam utrzymać? W gmachu Admiralicji coraz częściej szeptano, że zbyt późno zaczęto myśleć o możliwości bezpośredniego starcia w rejonie Morza Śródziemnego, że nie wyposażono garnizonu Malty w odpowiedni sprzęt i nie zgromadzono zapasów umożliwiających długotrwałą obronę. I teraz ta wyspa mogła jedynie liczyć na hart swych obrońców i twardość pokrywających ją skał. Lotnictwo włoskie i współdziałająca z nimi marynarka wojenna nie dopuszczały do portu w La Valletta jednostek nawodnych, a nawet największe okręty podwodne nie mogły zabierać wiele na swoje pokłady, a raczej pod pokłady. Sytuacja obrońców wyspy była trudna, a mogła stać się tragiczna, jeżeli przez dłuższy czas nie zdoła dotrzeć do wyspy większy konwój. — Będziemy łączyli wypady naszych zespołów bojowych z konwojami, chociaż ze względu na różne prędkości współdziałanie między tymi jednostkami jest utrudnione. Co gorsza, Morze Śródziemne to tak mały obszar, że wszystko można wytropić. — Cunningham mówił to pewnym głosem. — Ale czy mamy inne wyjście? Po zdobyciu Malty Włosi zyskaliby jeszcze jedną bazę dla swego lotnictwa, a ich okręty podwodne znacznie zwiększyłyby zasięg efektywnego pływania — głośno myślał Pound. — A nie obawia się pan desantu powietrznego?

— Sir, taka operacja wymaga odpowiednich sił i zgrania wielu czynników. Nie sądzę, aby admirał Campioni zdecydował się na tak ryzykowne posunięcie. To starej daty oficer i w jego sposobie dowodzenia nie ma miejsca na takie wyczyny. A my mamy niezawodnych informatorów, którzy w porę by nas ostrzegli o niebezpieczeństwie. Jestem pewien, że garnizon Malty zdążyłby się przygotować do przyjęcia gości. Admirał Cunningham, który podczas porannej narady nie doczekał się wypowiedzi Pounda, teraz, po tej szczerej rozmowie, wiedział, że może liczyć na poparcie Pierwszego Lorda Admiralicji. Gdy uświadomił sobie ten fakt, jego samopoczucie znacznie się poprawiło. Spojrzał na lorda i dostrzegł jakby cień uśmiechu na jego twarzy. A więc i gospodarz był zadowolony. Cóż, każdy z nich osiągnął zamierzony cel. Po rozstaniu się z przełożonym admirał Cunningham opuścił zwalisty budynek Admiralicji i wsiadł do samochodu, by udać się na lotnisko. W miarę jak jego wóz przemierzał ulice Londynu, dobre samopoczucie opuszczało admirała. Nie poznawał tego miasta. Zaciemnione ulice, zburzone domy, leje po bombach i dająca się wyczuć nerwowość przechodniów, wszystko to sprawiało niezwykle przygnębiające wrażenie. W głębi duszy admirał stwierdził, że w jego ciasnym gibraltarskim królestwie jest o wiele bezpieczniej, i zapragnął znaleźć się tam jak najprędzej, by natychmiast przystąpić db nękania podwładnych admirała Campioniego. — Z morza i powietrza — mruknął do siebie, patrząc na ludzi krzątających się przy usuwaniu tego, co pozostało ze zbombardowanego budynku. Myśl o wykorzystaniu możliwości, jakie daje mu pozostające pod jego rozkazami lotnictwo morskie, zaprzątnęła całkowicie jego umysł. Przestał zwracać uwagę na otoczenie. Należy wykorzystać lotnictwo bombowe, szczególnie zaś samoloty torpedowe i myśliwskie, zaczął snuć konkretne plany. Przecież bazy przeciwnika leżą w ich zasięgu. Coraz bardziej podobał mu się ten pomysł. A baza to nie tylko unieruchomione okręty wroga, ale zniszczone jego zaplecze. Celne bomby, a od morza salwy ciężkiej artylerii mogą przynieść pożądane wyniki, a przede wszystkim skłonić Włochów do przyjęcia taktyki defensywnej. Trzeba to będzie dokładnie przemyśleć i szczegółowo opracować. * Od momentu przystąpienia Włoch do wojny flota tego kraju musiała stanąć oko w oko z groźnym i doświadczonym przeciwnikiem. Admirał Cavagnari będący szefem sztabu włoskiej marynarki wojennej nie miał łatwego zadania. Z materiałów analitycznych i dziennych meldunków wynikało, że jego okręty znajdują się w stałej defensywie, że pomimo przewagi liczebnej i znajdujących się w pobliżu baz lotniczych nie przejawiają ochoty do działań zaczepnych. Nie starają się też szukać dość ruchliwego przeciwnika, a ograniczają się jedynie do konwojowania statków wiozących zaopatrzenie dla armii marszałka Grazianiego prowadzącej walki na kontynencie afrykańskim. Wychodziły wprawdzie w morze, by patrolować rejony, którymi powinny iść konwoje alianckie, nie zapędzały się jednak pod główne porty brytyjskie — Gibraltar i Aleksandrię. Wszystko to było niepokojące i admirał Cavagnari zdawał sobie sprawę, że nie mogło przynieść sukcesów. Jedynym jaśniejszym punktem na Morzu Śródziemnym była Malta. Tylko w tym rejonie działo się coś, co można było uznać za osiągnięcie. Położona w pobliżu podeszwy włoskiego buta znajdowała się w zasięgu włoskiego lotnictwa i była niemal bezkarnie zasypywana bombami. Mieszkańcy wyspy powoli zmieniali się w ludzi jaskiniowych, szukających schronienia pod skalistymi zboczami. Ale czy mogli wszystko ukryć pod ziemią? Admirał Cavagnari nie mógł pojąć, dlaczego ci przezorni Anglicy wykazali taki brak przewidywania, dlaczego nie zgromadzili na wyspie odpowiednich zapasów sprzętu i żywności? A teraz nie będą mieli innego wyjścia, tylko kierować w stronę Malty konwoje. A konwoje to łatwa zdobycz i na nią właśnie liczył Cavagnari przygotowując plan działań na najbliższy okres. * Sztab admirała Cunninghama z zadowoleniem przyjął wiadomość, że Admiralicja ostatecznie odrzuciła strategię defensywną. Można było przystąpić do działań nękających przeciwnika, zadawać mu ciosy w wybranym przez siebie momencie i miejscu. Niebawem nadarzyła się okazja do pierwszej tego rodzaju akcji. Na początku lipca 1940 roku obie walczące strony wyprawiły w morze statki wiozące zaopatrzenie dla swych walczących armii. Szóstego lipca z Neapolu wypłynął składający się z pięciu statków konwój włoski. Transportowce wiozły zaopatrzenie dla marszałka Grazianiego, którego armia z coraz większym trudem opierała się brytyjskim oddziałom dowodzonym przez generała Wavella. Sztab włoskiej floty zdawał sobie sprawę, jak wielkie znaczenie ma ten konwój dla walczących piechurów, toteż w jego osłonie znalazło się

wiele ciężkich okrętów pod dowództwem admirała Campioniego. Wolno płynące transportowce osłaniane były przez dwa pancerniki „Conte di Cavour” i „Giulio Cesare”, siedem ciężkich i dwanaście lekkich krążowników oraz przez dwadzieścia cztery niszczyciele. W tym samym czasie na wody Morza Śródziemnego wyszły brytyjskie okręty wojenne, mające osłaniać dwa konwoje opuszczające port La Valletta. Na wychodzących z Malty statkach znajdowała się ludność cywilna, gdyż zdaniem admirała Cunninghama silnie bombardowana wyspa nie była odpowiednim miejscem dla kobiet i dzieci. Poza tymi humanitarnymi względami istotne znaczenie miał również fakt, że z uwagi na trudności z zaopatrzeniem na wyspie powinni znajdować się tylko jej obrońcy i ludzie świadczący usługi na rzecz obrony. Flotą brytyjską stanowiącą osłonę konwojów dowodził osobiście admirał Cunningham, a składała się ona z trzech pancerników: „Warspite”, „Royal Sovereign” i „Malaya”, lotniskowca „Eagle”, pięciu lekkich krążowników i siedemnastu niszczycieli. Na Marginesie chcielibyśmy dodać, że wśród osłaniających konwoje niszczycieli znalazł się polski „Garland” dowodzony przez komandora podporucznika A. Doroszkowskiego. „Garland” od maja znajdował się w rękach Polaków j stacjonował na wodach śródziemnomorskich w bazie aleksandryjskiej. Polska załoga objęła ten okręt po Brytyjczykach i spotkała się tam z wieloma nie znanymi jej urządzeniami. Nie stanowiło to jednak problemu dla doświadczonej i świetnie wyszkolonej załogi. Szybko opanowała wszelkie tajniki nowej jednostki, ale o dziwo, co wszystkich niepokoiło i denerwowało, nie mogła sobie poradzić z działami artylerii pokładowej. Mimo ćwiczeń i odrębnych studiów prowadzonych przez oficerów-artylerzystów salwy „Garlanda” nie trafiały do celu. Ta sytuacja wzbudziła zainteresowanie oficera łącznikowego floty brytyjskiej, Pattersona. Anglik najpierw ze zdziwieniem, a następnie ze wzrastającą z dnia na dzień podejrzliwością obserwował fontanny wody tryskające wokół celów podczas treningowych strzelań. Zawsze zbyt blisko lub zbyt daleko. Poza tym poszczególne działa nie były w stanie oddać ześrodkowanej salwy. Było oczywiste, że taka jednostka nie może wykonywać zadań bojowych. Patterson w swych raportach zaczął sugerować, że Polacy robią to celowo. Sztab brytyjski po zapoznaniu się z tymi stwierdzeniami zaczął domagać się zmiany dowódcy „Garlanda”. Sztab polskiej marynarki wojennej w Londynie przychylił się do tych żądań i polecił, aby komandor podporucznik Konrad Niemieśniowski przygotowywał się do objęcia dowództwa. W tym czasie zdesperowana i urażona w zawodowej ambicji załoga postanowiła znaleźć przyczynę braku celności obsługiwanych zgodnie z instrukcją dział. Rozbierano wszystko, co rozebrać się dało, i po dokładnym obejrzeniu oraz oczyszczeniu składano ponownie. Okazało się, że nie był to daremny wysiłek. Wykryto przyczynę braku celności dział „Garlanda”. Był nią drucik, który pozostawili w mechanizmie angielscy robotnicy, a który uniemożliwiał prawidłową pracę przyrządów celowniczych. Usunięcie tej usterki sprawiło, że Polacy szybko wykazali się sprawnością bojową i załoga „Garlanda” mogła uczestniczyć w akcjach floty brytyjskiej. Siódmego lipca, polska załoga znalazła się wśród okrętów płynących w kierunku skalistej Malty. Brytyjski dowódca, aby zapewnić maksymalne bezpieczeństwo konwoju, podzielił swój zespół na trzy grupy. Zadaniem pierwszej, złożonej z pięciu krążowników i flotylli niszczycieli, było rozpoznanie. Tą szybką eskadrą dowodził admirał J. C. Tovey. Grupa podstawowa, w skład której weszły pancernik „Warspite” z admirałem Cunninghamem na pokładzie oraz pięć niszczycieli, miała charakter uderzeniowy. Natomiast stosunkowo powolne pancerniki, „Royal Sovereign” i „Malaya”, lotniskowiec „Eagle” i pozostałe niszczyciele tworzyły grupę ubezpieczenia. Konwój włoski szczęśliwie pokonał trasę Neapol — Benghazi i okręty admirała Campioniego wracały do bazy. Takiego szczęścia nie miała flota brytyjska. Zaledwie jednostki admirała Cunninghama zdołały opuścić Aleksandrię, a już zostały dostrzeżone przez włoski wodnosamolot, którego pilot przekazał swoim przełożonym meldunek określający kurs, prędkość i skład sił brytyjskich. Admirał Campioni poinformowany o pojawieniu się w pobliżu jednostek przeciwnika nie uczynił nic, aby przeszkodzić Brytyjczykom w wykonaniu zadania. Jedynie włoskie lotnictwo wykorzystując swoje bazy na Dodekanezie rozpoczęło wściekłe ataki. Podczas jednego z nich bomba zrzucona z wysokiego pułapu trafiła i uszkodziła krążownik „Gloucester”. Jednak Brytyjczycy mieli nie tylko pecha. Tego samego dnia, ósmego lipca, jeden z brytyjskich samolotów rozpoznawczych dostrzegł włoską eskadrę. Admirał Cunningham został poinformowany, że w odległości stu mii od Benghazi znajdują się okręty włoskie, płynące najkrótszą drogą do swojej bazy. Cunningham uznał, że nie ma chwili do stracenia. Brytyjskie ugrupowanie zwiększyło prędkość i zmieniło kurs, by przeciąć drogę Włochom. Następnego dnia o świcie rozpoznanie lotnicze meldowało, że flota włoska płynie nie zmienionym kursem, tyle tylko, że wzmocniła się o kilka krążowników i niszczycieli. Admirał Cunningham miał już pewność, że dojdzie do kontaktu bojowego, gdyż eskadra wroga nie miała szansy ominięcia jego okrętów. Jedynym problemem było położenie przypuszczalnego miejsca starcia.

Z wyliczeń brytyjskich nawigatorów wynikało, że do spotkania dojdzie w rejonie przylądka Stilo, a więc niepokojąco blisko wybrzeży włoskich. To z kolei oznaczało, że lotnictwo włoskie będzie mogło atakować brytyjskie okręty niemal w poligonowych warunkach. W południe dziewiątego lipca odległość pomiędzy obiema flotami wynosiła około dziewięćdziesięciu mil. Admirał Cunningham doszedł do wniosku, że jeśli Włosi będą nadal płynęli z taką jak dotychczas prędkością, zdołają dotrzeć do baz nie nawiązując z Brytyjczykami kontaktu bojowego. Postanowił więc spowodować zwolnienie marszu jednostek nieprzyjaciela. Z pokładu lotniskowca „Eagle” wystartowały samoloty torpedowe, by zaatakować włoską flotę. Niestety, atak nie przyniósł oczekiwanych wyników i Włosi umykali dalej w kierunku ojczystych wybrzeży. W kilka godzin później grupa krążowników włoskich otworzyła ogień do jednego z okrętów dowodzonych przez admirała J. Toveya. Ostrzelaną jednostką był niszczyciel „Neptune”, który nie mógł podjąć walki, gdyż Włosi znajdowali się poza zasięgiem jego artylerii. Jednostka brytyjska szukała ratunku w raptownych zmianach kursu i w ten sposób uniknęła nakrycia którąś z salw. Dopiero około piętnastej dwadzieścia pięć przyszło ocalenie. Do nierównej walki włączył się pancernik „Warspite”. Teraz role się zmieniły. Kilka salw z jego ośmiu dział o kalibrze ponad trzysta milimetrów oraz pociski mniejszego kalibru sprawiły, że włoskie okręty raptownie zwiększyły prędkość i wyszły z zasięgu dział pancernika. W kilkadziesiąt minut później, o godzinie piętnastej pięćdziesiąt trzy, marynarze z „Warspite'a” i „Malaya” dostrzegli wyłaniające się zza linii horyzontu górne fragmenty nadbudówek włoskich pancerników. Dla wszystkich stało się oczywiste, że starcie głównych sił jest nieuniknione. Na brytyjskich okrętach narastało napięcie. Artylerzyści, szczególnie ci w wieżach dział najcięższego kalibru, zastygli w oczekiwaniu na rozkazy, a oficerowie artylerii głównej prowadzili gorączkowe zliczanie kursów. Nie tylko najcięższa artyleria była gotowa do walki. Z pokładu lotniskowca „Eagle” poderwały się ponownie samoloty torpedowe. Brytyjczycy wiedzieli, że przeciwnik w każdej chwili może wprowadzić do akcji lotnictwo, a wtedy samoloty na pokładzie lotniskowca byłyby kulą u nogi. Wprawdzie obie eskadry dzieliła olbrzymia przestrzeń wodna, gdyż okręty miały do przebycia jeszcze dwadzieścia pięć tysięcy metrów, ale dla artylerii „Warspite'a”, której pociski miały kaliber 381 milimetrów, nie był to zbyt wielki dystans. Osiem dział tego kalibru zainstalowanych w wieżach-warowniach otworzyło ogień. Po chwili zagrzmiały też działa pancernika „Malaya”. Jedna z kolejnych salw „Warspite'a” była celna. Na burtach i pokładach potężnego pancernika włoskiego „Giulio Cesare” wykwitły płomienie, którym wkrótce zaczął towarzyszyć dym. Włoch wyraźnie zwolnił, a to oznaczało, że niebawem znajdzie się w zasięgu dział mniejszego kalibru. Ten nieoczekiwany rozwój sytuacji mocno zaniepokoił admirała Campioniego. Jego zadaniem było doprowadzenie pięciu statków do Benghazi i zadanie to zostało wykonane. A teraz groziła mu utrata jednego z najwartościowszych okrętów. Nie widząc innego wyjścia wydał rozkaz, by podległe mu jednostki postawiły gęstą zasłonę dymną. Manewr ten utrudnił prowadzenie ognia przeciwnikowi, ale jednocześnie wykluczał celność własnych salw. Jedyną szansą była ucieczka. Ponieważ jednak sama zasłona dymna nie gwarantowała oderwania się od znajdujących się coraz bliżej jednostek brytyjskich, admirał Campioni rzucił do walki niszczyciele. Zdecydowany atak szybkich i zwinnych okrętów sprawił, że pękł szyk bojowy eskadry brytyjskiej. To zadecydowało o dalszym przebiegu i ostatecznym rezultacie bitwy. Po uporządkowaniu szyku admirał Cunningham podjął pościg za Włochami, ale już nie zdołał nawiązać z nimi bojowego kontaktu. Do akcji weszło włoskie lotnictwo, które nękało znajdujących się w pościgu Brytyjczyków. W końcu zapadł zmrok i pod jego osłoną płynąca zaledwie z prędkością osiemnastu węzłów eskadra włoska dotarła do portu. Okręty brytyjskie zawróciły, aby podjąć osłonę konwoju maltańskiego. Dopiero następnego dnia Brytyjczycy mogli poszczycić się pewnym sukcesem, choć nie był to sukces brytyjskiej marynarki. W sycylijskim porcie Augusta ofiarą bomb RAF padł niszczyciel „Pancaldo”. Został on zatopiony. Tym razem los uśmiechnął się również do admirała Campioniego. Mógł on zameldować swojemu duce, że okręt podwodny o nazwie „Marconi” dostrzegł wracającą z pościgu flotę brytyjską i przywarował na jej kursie. W odpowiednim momencie wystrzelił celną torpedę i z szeregów brytyjskich ubył niszczyciel „Escort”. Włoscy podwodniacy zdołali szczęśliwie przeczekać zarządzone przez okręty nieprzyjaciela polowanie. W ten sposób bitwa nie została rozstrzygnięta, choć Brytyjczycy odnieśli zwycięstwo moralne, zmuszając przeciwnika do ucieczki. Ta nie rozstrzygnięta bitwa potwierdziła wcześniejsze przypuszczenia Brytyjczyków, że dowództwo włoskie będzie unikało bezpośrednich starć na wodach Morza Śródziemnego. Kolejnym dowodem, że admirał Campioni jest zwolennikiem taktyki uników, były wydarzenia z dziewiętnastego lipca w rejonie przylądka Spatha. Osiemnastego lipca 4 niszczyciele brytyjskie, („Hyperion”, „Hero”, „Hasty”, i „Ilex”), dowodzone przez komandora podporucznika Nicholsona, patrolowały wody w rejonie Krety. Dzień minął spokojnie i

komandor podporucznik Nicholson z ulgą obserwował kryjące się za horyzontem słońce. Wraz z nim znikały z nieboskłonu nieprzyjacielskie samoloty. Noc gwarantowała pewien wypoczynek i spokojniejszą służbę. Przynajmniej dla części załogi. Sprawdziwszy, czy jego polecenia zostały wykonane, Nicholson udał się do swojej kabiny. On też pragnął nieco odpocząć, by następnego dnia być w pełnej formie. Zaledwie zasnął, a przynajmniej tak mu się wydawało, w stalowe drzwi jego kabiny zaczął stukać dyżurny marynarz. — Panie komandorze, na horyzoncie nieprzyjaciel! — usłyszał podniecony głos podwładnego. W jednej chwili oprzytomniał, zerwał się na nogi, chwycił kurtkę, sięgnął po leżącą na przyśrubowanym do podłogi krześle czapkę oraz wiszącą na jego oparciu lornetę. Po chwili był już wśród swoich oficerów na pomoście bojowym. Nawet nie musiał pytać, w którym sektorze dostrzeżono okręty przeciwnika. W szkłach lornety wycelowanej w tym samym co pozostałe kierunku ujrzał groźny widok. Zza horyzontu wyłaniały się nadbudówki i wieże dwu włoskich okrętów. — To chyba krążowniki, sir — przerwał ciszę jeden z młodszych oficerów. Nicholson jeszcze przez chwilę obserwował zbliżające się jednostki. Nie ulegało wątpliwości, że oficer miał rację. Sytuacja była groźna. Starcie z Włochami to sprawa z góry przegrana. Zasięg dział krążowników włoskich, szczególnie ośmiu z nich mających kaliber 152 milimetry, nie dawał niszczycielom żadnej szansy. Pozostawały wprawdzie manewry i torpedy, ale czy w ten sposób uda się uratować okręty? Nicholson zastanawiał się przez moment, jak wybrnąć z opresji, w końcu podjął decyzję. Jego zespół nie może stanąć do walki z mającym zdecydowaną przewagę przeciwnikiem, ale przecież w tym samym sektorze powinien znajdować się krążownik „Sydney” z towarzyszącymi mu niszczycielami „Garlandem” i „Havockiem”. Jeśli zdołają się połączyć, będą mogli myśleć o skutecznym przeciwstawieniu się wrogowi. Szybko sprawdził na mapie rejon operacyjny komandora Collinsa, dokonał błyskawicznych wyliczeń i jego zespół z maksymalną prędkością ruszył w stronę, w której powinni znajdować się przyjaciele. Włoskie okręty dostrzegły uciekającego przeciwnika i rozpoczęły pościg. Wkrótce też przemówiły ich działa. Ciężkie pociski ze złowrogim szumem pruły powietrze i znikały w morzu, nie wyrządzając umykającym żadnych szkód. Trwał wyścig ze śmiercią. O godzinie ósmej dwadzieścia pięć na krążowniku „Sydney” dostrzeżono cztery niszczyciele, które gęsto ostrzeliwując się uciekały przed ścigającymi ich krążownikami włoskimi. Komandor Collins nie zastanawiał się ani chwili. Już w trzy minuty później w kierunku jednostek wroga pomknęły pierwsze pociski. Rozpoczął się pojedynek artyleryjski, w którym obie strony miały jednakowe szanse. Oficerowie z krążownika „Sydney”, kierujący ogniem artylerii, pokazali wielką klasę. Już trzecia salwa była celna. Ofiarą brytyjskich pocisków padł idący na czele zespołu krążownik „Giovanni delle Bande Nere”. Na mostku bojowym wokół komandora Nicholsona rozległy się radosne okrzyki. Skończył się trwający od ponad dwóch godzin wyścig ze śmiercią, w jednej niemal chwili zmieniła się sytuacja. Włosi stracili ochotę do dalszej walki, zmienili kurs i rzucili się do ucieczki. Niszczyciele Nicholsona zatoczyły ciasne łuki i poszły, by przeciąć im drogę. Teraz one były myśliwymi. Przygotowywały się do wykonania ataku torpedowego. Tymczasem krążownik „Sydney” przeniósł ogień swej ciężkiej artylerii na drugi krążownik. Był nim „Bartolomeo Colleoni”. Dobrze wstrzelana artyleria w ciągu kilku minut nakryła okręt jedną, a następnie kolejnymi salwami. Okręty włoskie płynęły coraz wolniej, mimo iż zagrożenie wzrastało z każdą chwilą, gdyż biły do nich wszystkie działa artylerii sześciu niszczycieli, zbliżających się do rubieży pozwalającej na oddanie skutecznej salwy torpedowej. W końcu jeden z pocisków uszkodził urządzenia napędowo-sterowe „Bartolomeo Colleoni”. O godzinie dziewiątej okręt znieruchomiał. Jego załoga nie mogła liczyć na pomoc swoich ziomków, którzy na uszkodzonym „Giovanni delle Bande Nere” wolno znikali za horyzontem. Do stojącego „Bartolomeo Colleoni” zbliżały się niszczyciele. Odpalone z ich pokładów torpedy przypieczętowały los nieszczęsnego krążownika. Drugi okręt włoski miał więcej szczęścia. Mimo uszkodzeń zdołał umknąć „Sydneyowi”. Dopiero w dwa lata później, pierwszego kwietnia 1942 roku, został zatopiony przez brytyjski okręt podwodny „Urge”. Załogi okrętów brytyjskich zadowolone z odniesionego sukcesu wracały do bazy w Aleksandrii. Ale radość z niedawnego zwycięstwa nie trwała długo, bo oto nad sunącym spokojnie zespołem pojawiły się włoskie bombowce. Grad bomb posypał się na zygzakujące okręty. Samoloty nadlatywały falami, schodziły w dół w ostrym nurkowaniu, atakowały zawzięcie, ale bez skutku. Ten dzień należał do Brytyjczyków. Zwycięska eskadra z „Sydneyem” na czele nie poniosła żadnych strat i szczęśliwie dotarła do bazy. Dowódcy poszczególnych jednostek zameldowali się w sztabie. Ze złożonych przez nich relacji sztabowcy wyciągnęli konkretne wnioski i dwudziestego lipca nad Tobrukiem ukazały się brytyjskie samoloty z lotniskowca „Eagle”. Otrzymały one zadanie zbombardowania portu, w którym, zdaniem brytyjskiego dowództwa, mógł schronić się uszkodzony poprzedniego dnia krążownik. Woda w porcie

zagotowała się od spadających z błękitnego nieba bomb i torped. Ich ofiarą padły dwa niszczyciele „Ostro” i „Nembo” oraz kilka mniejszych jednostek. Dla admirała Campioniego stało się jasne, że w przyszłości nie może korzystać z tobruckiej redy. * Z czasem flota brytyjska, pomimo że nie tak liczna jak włoska, wypracowała sobie dogodne pozycje i wyraźnie przechodziła do ofensywy. Brytyjczycy nie tylko że nie obawiali się opuszczać swoich baz w Gibraltarze i Aleksandrii, ale śmiało patrolowali prawie cały akwen śródziemnomorski. Z wytycznych, jakie spoczęły na biurku admirała Cunninghama, wynikało jasno, że teraz podstawowym zadaniem jego zespołu jest paraliżowanie zaopatrzenia armii włoskiej w Afryce, które było przerzucane drogą morską, i to dość regularnie oraz stosunkowo łatwo z uwagi na niewielką odległość Półwyspu Apenińskiego od kontynentu afrykańskiego. Po otrzymaniu nowych rozkazów admirał Cunningham spotkał się z kontradmirałem A. L. Lysterem, dowodzącym okrętami brytyjskimi stacjonującymi w Aleksandrii. Nie była to zresztą pierwsza narada dowódców brytyjskich. W ciągu ostatnich miesięcy często rozmawiali ze sobą i niekiedy wspólnie planowali konkretne posunięcia skierowane przeciwko Włochom. — Jak pan widzi, admirale, w Londynie o nas nie zapominają. — Admirał Cunningham uścisnął dłoń swego gościa. — Ma pan rację, sir. — Lyster skinął głową i zajął wskazane mu przez gospodarza miejsce — Jeszcze niedawno mieliśmy tylko trzymać się mocno w naszych bazach, a dziś oczekuje się od nas, że będziemy szachowali flotę włoską i rozbijali konwoje. — Trafnie pan to ujął — podchwycił admirał Cunningham. — Mamy ich szachować. A osiągniemy to tylko wtedy, gdy przejdziemy do ataku. Optymalne byłoby niszczenie ich we własnych bazach. — Zanim wyjdą w morze — Lyster rozwijał myśl swego przedmówcy — i to wtedy i tam, gdzie tego nie oczekują. — Tak, to jest podstawowa zasada. Szkoda tylko, że jesteśmy zmuszeni do operowania z odległych pozycji wyjściowych. Najkorzystniejszym punktem byłaby Malta. Niestety jest ona bezużyteczna. — Nie zgadzam się z panem, sir — ostro zaprotestował Lyster. — Zupełnie bezużyteczna to ona nie jest. Pan wie najlepiej, admirale, ile samolotów odciąga znad naszych głów. Jej obrońcy przeżywają piekło. A nie mogą wykonywać uników, jak my na naszych okrętach. — Ma pan rację — westchnął Cunningham. — Gdyby w porę ta baza otrzymała zaopatrzenie i wyposażenie, mielibyśmy o wiele mniej kłopotów. W pokoju zapadło milczenie. Obaj admirałowie zgadzali się co do tego, że we właściwym momencie nie zwrócono uwagi na atuty, jakie dawało położenie Malty, ale mieli odmienne zdania na temat powodów tego stanu rzeczy, a już zupełnie nie mogli dojść do porozumienia, kiedy rozpatrywali kwestię personalnej opowiedzialności za to, delikatnie mówiąc, niedopatrzenie. Ponieważ wiele razy omawiali już te sprawy, teraz nie chcieli poruszać drażliwego tematu. W końcu admirał Cunningham podszedł do mapy, aby jakoś przerwać panującą ciszę. — Z rozpoznania naszego wywiadu wynika — zaczął — że ten rejon ma podstawowe znaczenie dla przerzutu zaopatrzenia materiałowego i uzupełnień stanu osobowego. — Zakreślił łuk wokół kilku punktów będących w rzeczywistości portami. — Gdybyśmy mieli w tym rejonie silne lotnictwo, to moglibyśmy niszczyć cele nawet w głębi lądu — rozmarzył się Lyster. — Ale nie mamy tych samolotów i nie będziemy ich mieli. — Cunningham był realistą. — Popatrzmy zatem na to, czym obecnie dysponujemy. Przede wszystkim ciężkie działa i celne torpedy. Zresztą mamy już pewne doświadczenia w tego rodzaju działaniach. — Spojrzał w oczy swemu gościowi. — Na szczęście tym razem nie będziemy bombardowali okrętów naszych sojuszników — zauważył zgryźliwie Lyster, ale admirał Cunningham nie zareagował na tę uwagę. — Proponuję, abyśmy zaczęli od Bardii — kontynuował swą myśl. — Atak ten powinien nam przynieść podwójną korzyść. Zniszczymy ważny port nieprzyjaciela, a jednocześnie będzie to sprawdzian tego typu działań. — Jestem tego samego zdania, sir. — Lyster skwapliwie wyraził zgodę, gdyż jego okręty cumujące w bazie aleksandryjskiej nie brałyby w tej akcji udziału, a tym samym on nie miałby żadnych kłopotów. Byłby po prostu obserwatorem. Niemal natychmiast po zakończeniu tej rozmowy zapadły konkretne decyzje i Brytyjczycy przystąpili do przygotowań. Z rozpoznania lotniczego i innych źródeł informacji wynikało, że port Bardia jest odpowiednim obiektem do bombardowania od strony morza. Nic więc nie stało na przeszkodzie do

przeprowadzenia planowanej akcji. Rankiem siedemnastego sierpnia 1940 roku mieszkańcy Bardii ujrzeli na linii horyzontu niezbyt wyraźne sylwetki okrętów. Z tak dużej odległości nie byli w stanie stwierdzić, do której z walczących stron należą te jednostki, ale w miarę upływu czasu nadzieja, że do portu zmierza grupa włoskich okrętów, rozwiała się. A nikt już nie miał żadnych wątpliwości, kiedy pojawiły się pierwsze błyski i rozległ się huk odpalanych dział. Brytyjskie pancerniki, bo one to były, zasypywały port i jego najbliższe otoczenie lawiną ciężkich pocisków. A potem nadleciały samoloty rozpoznawcze, aby utrwalić na błonie fotograficznej zrujnowany, płonący port. Te zdjęcia, jeszcze mokre, zostały doręczone admirałowi Cunninghamowi, a kolejne odbitki stały się przedmiotem dokładnej analizy, którą przeprowadzili specjaliści od lotniczej fotografii. Wkrótce każde z nich zostało zaopatrzone w odpowiedni opis. Rezultaty bombardowania były właśnie takie, jakich oczekiwali sztabowcy. Sprawa była jasna. Z tego portu Włosi w najbliższym czasie nie zdołają wyprawić w morze nawet niewielkiego statku. Po tym udanym ataku sztab admirała Cunninghama przystąpił do prac nad przygotowaniem kolejnej akcji. Tym razem ofiarą floty brytyjskiej padł port o nazwie Bomba. Na jego nadbrzeżne urządzenia i zacumowane przy brzegu jednostki posypały się ciężkie pociski kanonierki „Ladybird” wspieranej przez lotnictwo brytyjskie. W tym przypadku testowano nowy wariant ataku. Ze zdjęć lotniczych i informacji wywiadowczych wynikało, że podczas tej akcji poważnie ucierpiały urządzenia portowe i wiele jednostek bojowych przeciwnika, między innymi niszczyciel i dwa okręty podwodne. * Sierpień 1940 roku był dla admirała Cunninghama okresem nie tylko udanych operacji zaczepnych, które obnażyły słabości i niedowład operacyjny sztabu włoskiego kierowanego przez admirała Cavagnari, ale w tym właśnie czasie należało podjąć poważne decyzje, mogące mieć wpływ na dalszy przebieg działań wojennych na śródziemnomorskim akwenie. Brytyjczycy z niepokojem obserwowali postępy włoskich budowniczych wykańczających w stoczniach dwa nowoczesne, potężne pancerniki — „Littorio” i „Vittorio Veneto”. Właściwie prace przy tych dwóch kolosach były już zakończone i jednostki te mogły w każdej chwili włączyć się do działań bojowych. Co gorsza, w tym samym czasie we włoskich stoczniach były modernizowane dwa inne pancerniki: „Caio Duilio” i „Andrea Doria”. Ze skrupulatnie zbieranych przez wywiad brytyjski informacji wynikało, że nowo budowane pancerniki mają ponad czterdzieści tysięcy ton wyporności, a na ich pokładach zamontowano po dziewięć dział o kalibrze 381 milimetrów, dwanaście dział o kalibrze 152 milimetry i masę lżejszego uzbrojenia. Stare pancerniki, zmodernizowane w tym samym roku, były wprawdzie mniejsze, bo nie osiągały trzydziestu tysięcy ton wyporności, ale na ich pokładach zainstalowano po dziewięć dział o kalibrze 320 milimetrów i kilkadziesiąt mniejszych. Okręty te w istotny sposób zmieniły układ sił w tym rejonie, rzecz jasna na niekorzyść aliantów, a to wymagało natychmiastowej reakcji Admiralicji. W gabinecie admirała Cunninghama zebrali się oficerowie jego sztabu. Wszyscy oni od dłuższego już czasu z uwagą wpatrywali się w sylwetki pancerników starannie wyrysowane na planszach. Sztabowi kreślarze przedstawili je w poszczególnych rzutach, z pietyzmem oddając charakterystyczne rysy ich budowy. Był to przeciwnik, z którym mogli zetknąć się każdej chwili, a zatem ich wygląd powinien utrwalić się w pamięci oficerów, marynarzy i lotników, aby nie doszło do pomyłki na polu walki. Nie mogło być też błędów na mapach-planszach, na które nanoszono aktualną sytuację na poszczególnych akwenach. A przecież takie mapy były opracowywane zarówno w Admiralicji, jak i w sztabach gibraltarskich i aleksandryjskich. Brytyjscy oficerowie wiedzieli, że włoskie okręty osiągają większą prędkość od jednostek brytyjskich i to stwarza im duże możliwości operacyjne. Jak dotąd, Włosi wykorzystywali tę przewagę do szybkiego i skutecznego opuszczania rejonów walki, ale to się przecież mogło zmienić. Z rozpoznania tzw. dobrze uplasowanych źródeł informacji, czyli agentów mających kontakty z członkami sfer rządzących i wyższymi oficerami, wynikało, że niebawem należy spodziewać się zmian na najwyższych stanowiskach dowódczych. Coraz częściej powtarzało się nazwisko admirała A. Jachino i admirała Ricardiego, a to mogło oznaczać jednocześnie zmianę stosowanej przez Włochów taktyki. Admirał Cunningham uznał, że wezwani przez niego oficerowie mieli dość czasu na zapoznanie się z sylwetkami nowych okrętów wroga. — Panowie — zaczął i przerwał, aby dać czas zebranym na zajęcie przygotowanych dla nich miejsc. — Panowie — powtórzył. — Włoskie okręty są na wodzie i tego faktu nikt nie zmieni. Ale Admiralicja nie

została tym faktem zaskoczona. Do naszej dyspozycji zostanie wydzielona specjalna eskadra, która powinna zniwelować przewagę, którą uzyskali Włosi — przerwał i czekał, kiedy ucichnie przechodzący przez salę pomruk zadowolenia. — Nowe jednostki powinny wejść w nasz rejon w ostatnich dniach sierpnia — kontynuował admirał. — Chciałbym, abyśmy ten fakt odpowiednio wykorzystali. Mam na myśli potrzebę, i to pilną potrzebę — powtórzył z naciskiem — poprawy zaopatrzenia naszej bazy na Malcie. Jak panom wiadomo, lotnictwo nieprzyjaciela panuje w powietrzu i bombarduje wyspę prawie bezkarnie. Gdyby nie okresy niepogody, to Włosi byliby w stanie całkowicie wyłączyć jej obrońców z walki. Dlatego chciałbym w najbliższym czasie przerzucić na Maltę jak najwięcej sprzętu i żywności. Do operacji musimy wykorzystać poza transportowcami pokłady niektórych okrętów. Proszę, aby teraz przedstawiciele poszczególnych służb poinformowali nas o stanie przygotowań do tej operacji. Narada w sztabie na terenie Gibraltaru trwała dość długo, ale i zadanie, jakie postawiła Admiralicja flocie operującej na Morzu Śródziemnym, miało doniosłe znaczenie, i to nie tylko dla tego rejonu. Gdyby alianci zostali wyparci z północnej Afryki, w sposób radykalny zmieniłaby się sytuacja na innych frontach. Jednocześnie pomyślne zrealizowanie zaplanowanych działań floty przyczyniłoby się do istotnej poprawy położenia aliantów w tej części świata. Zarówno Admiralicja, jak i sztabowcy admirała Cunninghama zdawali sobie sprawę, że ten stan rzeczy utrzyma się do chwili, kiedy Hitler rzuci w ten rejon swoje dobrze wyszkolone jednostki lotnicze i lądowe. Dla marynarki brytyjskiej szczególnie niebezpieczni mogli okazać się hitlerowscy piloci. * Trzydziestego sierpnia przez wrota gibraltarskie na błękitne wody śródziemnomorskie wpłynęła zapowiadana przez admirała Cunninghama eskadra. W jej skład wchodził pancernik „Valiant”, którego charakterystyki bojowe były zbliżone do „Warspite'a” i „Malaya”, dwa krążowniki, „Coventry” i „Calcutta”, oraz lotniskowiec „Illustrious”. Admiralicja Brytyjska, przysyłając w ten rejon jednostki mogące przeciwstawić się lotnictwu przeciwnika, liczyła na istotny wzrost aktywności sił własnych na tym akwenie. I rzeczywiście. W ciągu tygodnia wzmocnione siły brytyjskie przejęły inicjatywę w zachodniej i częściowo w centralnej części Morza Śródziemnego. W okresie od trzydziestego sierpnia do piątego września pomyślnie wykonały postawione przed nimi zadania. Przede wszystkim wysłano w kierunku Malty konwój ze sprzętem i żywnością. Statki z zaopatrzeniem dotarły do wyspy, mimo iż włoskie lotnictwo próbowało im w tym przeszkodzić. Gęsto lecące bomby na skutek sprawnej i zmasowanej obrony przeciwlotniczej były niecelne i do nadbrzeża w porcie La Valletta przybiły wszystkie jednostki z wyjątkiem jednego transportowca. Sprawnie przebiegł również rozładunek przybyłych na Maltę statków. Opróżnione jednostki szybko dołączyły do krążących w pobliżu okrętów wojennych, które trzymały w odpowiednie odległości od portu samoloty włoskie. W drodze powrotnej jednostki brytyjskie przepłynęły razem najbardziej niebezpieczny odcinek trasy i później rozdzieliły się. Część okrętów popłynęła do portu w Aleksandrii, podstawowe siły piątego września rzuciły kotwice u podnóża gibraltarskiej skały. W tym czasie silna flota włoska nie wykonała żadnego ruchu. Okręty kryły się w dobrze strzeżonych bazach rozrzuconych wzdłuż wybrzeża. Trudno stwierdzić, co było przyczyną tej wyraźnie pasywnej postawy. Być może decydowały o tym nie tylko możliwości dowódcze admirałów włoskich. Alianccy sztabowcy byli zdania, iż w siłach zbrojnych faszystowskich Włoch brakowało woli walki. Potwierdzały tę tezę potyczki i bitwy, które rozegrały się w okresie letnim oraz na początku jesieni. Obawiano się jednak, że włoskie okręty w końcu wyjdą w morze. W nocy z 11 na 12 października brytyjski krążownik „Ajax” podczas rutynowego rejsu patrolowego natknął się na zespół włoski, składający się z czterech niszczycieli i trzech torpedowców. Brytyjczycy korzystając z tego, że dysponowali znacznie potężniejszą artylerią, natychmiast otworzyli ogień i dość szybko zdołali wstrzelać się w jednostki przeciwnika. Dwa okręty — niszczyciel „Artigliere” oraz torpedowiec „Airone” — zaczęły tonąć. To łatwe zwycięstwo Anglicy osiągnęli tylko dlatego, że Włosi nie wykorzystali swego podstawowego atutu. Nie przystąpili do koncentrycznego ataku torpedowego. W końcu zostawili na łaskę losu dwie tonące jednostki i zniknęli w ciemnościach nocy. Ucieczka spod dział krążownika „Ajax” nie oznaczała jednak końca bitwy. Uszkodzony i dość wolno płynący torpedowiec „Ariel”, następnego dnia natknął się na inny krążownik brytyjski — „York”. Ale teraz samotna i okaleczona jednostka nie miała żadnej szansy i wkrótce znalazła się na dnie morza. Okręty włoskie nie czuły się zbyt pewnie w pobliżu swych macierzystych baz, gdzie mogły liczyć na osłonę własnego lotnictwa, ale znacznie gorzej wyglądała sytuacja, gdy przyszło im działa na innych akwenach oddalonych od gotowego do pomocy zaplecza. Otóż w drugiej połowie 1940 roku włoskie wojska

lądowe zaczęły domagać się od marynarki osłony od strony Morza Czerwonego. Na próżno. Skierowane na te wody jednostki nawodne i podwodne niechętnie opuszczały swoje bazy i nie reagowały nawet wtedy, gdy niemal w zasięgu ich dział pojawiały się alianckie konwoje wiozące zaopatrzenie dla armii generała Wavella. Nieliczne wypady włoskich okrętów nie stwarzały zagrożenia dla floty sprzymierzonych i Brytyjczycy uważali je po prostu za wybiegi mające usprawiedliwić dekowanie się Włochów na tym akwenie. Jeśli dochodziło do starć między jednostkami walczących stron, to na ogół zwycięsko wychodzili z nich Brytyjczycy. I tak na przykład dwudziestego pierwszego października angielski niszczyciel „Kimperley” pokonał w pojedynku artyleryjskim należącego do Włochów niszczyciela „Nullo”, który spoczął na dnie Morza Czerwonego. Równie mało aktywne były włoskie okręty podwodne. Jesienią 1940 roku wyeliminowały one zaledwie jeden statek z brytyjskiego konwoju. * Pomyślna w gruncie rzeczy dla sprzymierzonych sytuacja w rejonie Morza Śródziemnego i Morza Czerwonego nie pokrywała się z rozwojem wydarzeń na lądzie. Silna armia dowodzona przez marszałka Grazianiego stanowiła poważne zagrożenie dla brytyjskiego korpusu generała Wavella. Marszałek Graziani zdołał przegrupować swoje siły i trzynastego września jego oddziały przekroczyły granice Egiptu. Włosi, mający zdecydowaną przewagę, konsekwentnie posuwali się naprzód i szesnastego września zajęli Sidi Barrani. Tu natarcie utknęło. Ku zdumieniu i zadowoleniu sztabu brytyjskiego oddziały włoskie przerwały swój zwycięski marsz i przystąpiły do umacniania zdobytych pozycji. Korpus brytyjski mógł nareszcie przystąpić do organizowania obrony, a przede wszystkim do uzupełnienia i gromadzenia zapasów, sprzętu bojowego oraz wprowadzenia świeżych sił. Dość zagadkowa decyzja marszałka Grazianiego, nakazująca powstrzymanie ofensywy i okopanie się w rejonie Sidi Barrani, początkowo mogła być niezrozumiała dla dowódców korpusu generała Wavella, roztrząsających tę sprawę przy filiżance herbaty lub kuflu piwa. Wkrótce jednak wyżsi oficerowie brytyjscy znaleźli odpowiedź na to istotne pytanie. Stanowisko marszałka Grazianiego stawało się zrozumiałe, gdy dysponowało się informacjami na temat całokształtu wydarzeń polityczno-militarnych w tym rejonie świata. W październiku 1940 roku rząd włoski wystosował do swego sąsiada — Grecji — bardzo ostre i jednoznacznie sformułowane ultimatum, w którym żądał bezwarunkowego oddania dla celów militarnych Krety, Korfu oraz Salonik. Rząd grecki nie miał innego wyjścia, jak stanowczo i jednoznacznie odmówić. Ultimatum zostało odrzucone. Dwudziestego ósmego października wojska włoskie przekroczyły granice państwa greckiego. Nie było to jednak do końca przemyślane posunięcie ani pod względem militarnym, ani politycznym. Włosi, podobnie jak w przypadku najazdu na Abisynię, spodziewali się łatwego zwycięstwa, tymczasem napotkali bitne, dobrze wyszkolone oddziały greckie, które zażarcie broniły ojczystej ziemi. Rychło okazało się, że ta kampania będzie drogo kosztowała Mussoliniego. Po długich i zaciętych walkach natarcie włoskie utknęło. Wojska agresora zaległy na zajmowanych pozycjach i czekały na posiłki i uzupełnienia. A zatem w tryby włoskiej machiny wojennej sypał się nie tylko piasek afrykańskich pustyń, ale i greckie kamienie. Taki rozwój sytuacji okazał się bardzo korzystny dla Brytyjczyków. Mogli oni stosunkowo skromnymi siłami podtrzymywać prestiż Imperium, a jednocześnie udało im się zapobiec nadmiernemu zbliżeniu wojsk państw osi do bazy aleksandryjskiej i oskrzydleniu aliantów w tym rejonie. W tym czasie dla obydwu walczących stron coraz większego znaczenia nabierała Kreta. Ze względu na swoje położenie, rozwinięte drogi, bazy wojskowe. oraz porty była niezwykle ważnym punktem strategicznym. Wprawdzie Włosi w skierowanym do rządu greckiego ultimatum zażądali przekazania im Krety, ale rozpoczynając działania wojenne zaangażowali całe swe siły na kontynentalnym terytorium Grecji, mając nadzieję, że wyspę zajmą w następnym etapie. Tymczasem ich oddziały na lądzie doznały porażki i oczekiwały na wsparcie, i to wsparcie niebagatelne. Sztab włoski ocenił, że prowadzenie dalszej walki z Grekami będzie możliwe tylko wtedy, jeśli na ten kierunek działań przerzuci się siedemset tysięcy ton zaopatrzenia i skieruje się sześćset tysięcy żołnierzy. I te właśnie fakty były powodem raptownego i niezrozumiałego utknięcia wojsk marszałka Grazianiego pod Sidi Barrani. Admiralicja Brytyjska dość szybko zareagowała na wyżej wspomniane posunięcia przeciwnika i umiejętnie zdyskontowała jego błędy. Już trzydziestego października u wybrzeży Krety pojawiły się okręty alianckie z oddziałami desantowymi na pokładach. Brytyjczycy zdobyli przyczółek w dogodnie ukształtowanej zatoce Suda i wkrótce cała wyspa znalazła się w rękach korpusu, który niebawem rozrósł się do prawie stutysięcznej armii. Zdobywcy przystosowali istniejące na Krecie urządzenia do obsługi brytyjskich jednostek i w ten sposób powstała potężna baza lotniczo-morska. A zatem włoskie dowództwo zamiast przysporzyć przeciwnikowi kłopotów samo znalazło się w trudnej

sytuacji. Na licznych wysepkach Dodekanezu znajdowały się przecież oddziały włoskie, dla których zaopatrzenie musiało iść drogą morską, poprzez wody oblewające Kretę. Oczywiście Brytyjczycy nie patrzyli na te jednostki obojętnie i Supermarinie przybył jeszcze jeden poważny problem. I to nie ostatni. Admiralicja Brytyjska uznała, że należy iść za ciosem i swoją przewagę w rejonie Morza Śródziemnego podkreślić jeszcze jakąś udaną akcją zaczepną, która poza znaczeniem propagandowym przyniesie realne korzyści. Dowódcy wojsk lądowych i morskich byli zgodni co do tego, że w ciągu najbliższych miesięcy lądowe armie włoskie nie będą zdolne do prowadzenia działań zaczepnych, a ich wszelkie poczynania w przyszłości będą zależały od sprawnego i dostatecznie dużego zaopatrzenia. Aby zapobiec nowym dostawom, należało więc niszczyć konwoje morskie i utrudniać załadunek transportowców. A zatem trzeba było w dalszym ciągu atakować włoskie porty, w których stała na kotwicach niemal cała flota nieprzyjaciela. Z danych rozpoznania wynikało, że pewne ruchy o charakterze rozpoznawczo-operacyjnym wykonywały jedynie mniejsze jednostki, natomiast ciężkie okręty wojenne kotwiczyły w portach spowite w sieci zaporowe. * Admirał Cunningham nie miał trudności z przekonaniem lorda Pounda, że Włosi unikają walki i w związku z tym należy zaatakować ich we własnej bazie. Wytypował też nawet konkretny port. Miał nim być Tarent. — Uważa pan, admirale, że taki atak jest możliwy? — Pierwszy lord Admiralicji patrzył uważnie na swego gościa, który siedział wygodnie w fotelu po drugiej stronie kominka i wolno sączył podaną przez gospodarza whisky. — Milordzie — Cunningham nie wahał się ni chwili. — Skoro pyta pan o to, czy atak jest możliwy, zakładam, że poza dyskusją pozostawia pan sprawę celowości tego posunięcia. I słusznie. Zniszczenie choćby kilku okrętów przeciwnika daje nam olbrzymie korzyści. A czy taki atak jest możliwy... — To jest właśnie podstawowe pytanie. — Lord Pound nie pozwolił dokończyć admirałowi rozpoczętej kwestii. — Od tego, jak na nie odpowiemy, będą zależały nasze dalsze czynności. Cunningham ze zrozumieniem kiwał głową, ale nerwowe ruchy jego rąk świadczyły o pewnym zniecierpliwieniu. — Wstępnie mogę powiedzieć — zaczął powoli, cedząc słowa — że tak. Taki atak jest możliwy, choć będzie wymagał niezwykle starannych przygotowań. I do tych przygotowań chciałbym włączyć nie tylko te służby rozpoznania i wywiadu, które mi podlegają. — zawiesił głos i popatrzył na przełożonego. — To zrozumiałe, sir — zgodził się lord Pound. — Może pan liczyć na naszą pomoc. W archiwach Admiralicji jest wiele materiałów dotyczących bazy w Tarencie. Nie wykluczam, że nasi specjaliści w Bletchley rozgryzą tajemnicę włoskiego systemu szyfrów. Byłaby to cenna pomoc, przekaz informacji z pierwszej ręki. Obaj wiedzieli, że rozszyfrowane depesze włoskiego sztabu marynarki wojennej mogą mieć ogromne znaczenie, że tego typu informacje, obok danych z biur meteorologicznych, mogą zadecydować o wyborze terminu ataku z dokładnością nie tylko co do dnia, ale i godziny. — Mam jednak poważne obawy. — Lord Pound nie spuszczał oczu z twarzy milczącego od dłuższej chwili admirała. — Przecież oni powinni spodziewać się, a raczej przewidywać możliwość takiego ataku. I to właśnie na Tarent. Ta baza ma wielkie znaczenie dla ich floty, podobnie jak dla nas Scape Flow. — Pierwszy lord Admiralicji przerwał i czekał na wypowiedź swego gościa. — Ma pan rację, milordzie — stwierdził Cunningham. — Ale my powinniśmy zaryzykować. To jest ich największa baza marynarki wojenpej i jeśli nasz atak się uda, przeżyją ogromny wstrząs. A powinien się udać — dodał nieskromnie — gdyż nasze dotychczasowe akcje zawsze były dobrze przygotowane i nasze okręty, jeśli doszło do bezpośredniego starcia, sprawowały się lepiej od włoskich jednostek. Nie mówiąc już o postawie i wyszkoleniu załóg. Walka jednostek tej samej klasy zawsze kończyła się naszym zwycięstwem — dodał z dumą w głosie. — Tak, tak, admirale, ale ta akcja będzie miała nieco inny charakter. — Lord Pound uśmiechnął się lekko, ale jego gość zdawał się tego nie widzieć. — Tym razem także wykonamy należycie naszą pracę — mówił z zapałem. — Może pan zapewnić premiera, że atak będzie dobrze przygotowany i równie dobrze przeprowadzony. A poza tym — kontynuował — taka akcja stwarza dogodną sytuację do przerzucenia sprzętu oraz zaopatrzenia na Maltę i ewentualnie czegoś do Aleksandrii. — Tak, to słuszna uwaga — zgodził się lord Pound. — Powinni mieć w takiej chwili związane ręce. Ale trzeba się liczyć z aktywnością ich lotnictwa, które ma swoje bazy w bezpośrednim sąsiedztwie portów.

— Milordzie, atak zamierzam przeprowadzić w nocy. — Admirał Cunningham z trudem panował nad ogarniającym go rozdrażnieniem; miał już dosyć ciągłych zastrzeżeń i wątpliwości przełożonego, który przecież już wcześniej zaakceptował jego plan. — To jedno z podstawowych założeń naszej akcji — uzupełnił. — Kiedy ich samoloty będą mogły wystartować, nasze okręty osiągną już pełną manewrowość. A w takich warunkach niejednokrotnie odpieraliśmy, i to z powodzeniem, ataki z powietrza. Nie sądzę, aby tym razem było inaczej. — Zapał i przekonanie dowódcy, że organizowana przez niego akcja jest celowa i zakończy się sukcesem, to bardzo istotny czynnik, to prawie połowa powodzenia — lord Pound zażartował, ale takim tonem, jakby prowadził wykład w akademii sztabu. — Dziękuję, milordzie — podchwycił ton swego przedmówcy admirał Cunningham. — Jeszcze raz zapewniam pana, że jestem przekonany, iż atak jest celowy i powinien zakończyć się naszym sukcesem. Liczę również na to, że świadkami naszego sukcesu będą również dyżurne załogi licznie zgromadzonych w bazie jednostek włoskich. — Obaj panowie śmiejąc się wznieśli w górę szklaneczki. Admirał Cunningham, sącząc powoli najprzedniejszą whisky, myślał o tym, jak ciężką pracę będą musieli w najbliższym czasie wykonać jego podwładni i jak wiele on sam może stracić w razie ewentualnej porażki. Miał jednak nadzieję, ba, był pewien, że nie popełni takich błędów, jak jego przeciwnik dowodzący flotą włoską. Teraz, kiedy decyzja już zapadła, kiedy miał już za sobą najtrudniejsze rozmowy, doszedł do wniosku, że kierownictwo polityczne i wojskowe w Londynie właściwie dość szybko dało się przekonać, że zaproponowana przez niego akcja jest celowa i ma duże szanse powodzenia. Zdawał sobie sprawę, że poszło mu tak łatwo chyba tylko dlatego, iż nie żądał dodatkowych sił morskich lub lotniczych. Ale on był realistą i wiedział, że żadne jego prośby by nie pomogły. Na wzmocnienie nie mógł liczyć i nawet o nim nie wspominał. A mówiąc szczerze oprócz pomocy w postaci wsparcia wywiadowczego rzeczywiście niczego więcej nie potrzebował. Z zadowoleniem opuszczał więc Londyn. W drodze powrotnej do bazy w Gibraltarze jeszcze raz przeanalizował swój tok rozumowania i doszedł do wniosku, że nie popełnił żadnego błędu. Istotnie Tarent był niemal wymarzonym obiektem do ataku. Uświadomił sobie teraz, jak wiele już o tym mieście wiedział. Cóż, musiał poznać nawet jego historię. Pierwsi na miejsce położone w głębi spokojnej zatoki zwrócili uwagę Spartanie. W 705 roku przed naszą erą założyli tu kolonię, która nosiła nazwę Taras i stała się wielkim portem handlowym Italii. W roku 272 miasto zostało zdobyte przez legiony rzymskie i z wolna zaczęło tracić swe dawne znaczenie. Obecnie w Tarencie włoska flota, wykorzystując dobre, lądowe położenie portu i głębokie wody zatoki, przekraczające miejscami dwa tysiące metrów, założyła swoją bazę. Wraz z portem wojennym rozwijało się szybko prawie stutysięczne miasto. Jego mieszkańcy żyli na ogół z tego, co daje duży port i gromady żądnych rozrywki marynarzy. Na brzegach Zatoki Tarenckiej rozsiadły się stocznie budujące nowe jednostki i łatające wracające z bojowych rejsów okręty. W bezpośrednim sąsiedztwie powstały huty żelaza znajdujące popyt na swoje wyroby właśnie w stoczniach. Poza tymi dużymi obiektami przemysłowymi Tarent mógł się pochwalić rafineriami ropy naftowej i zakładami chemiczno-ceramicznymi. W mieście tym nie mogło, rzecz jasna, zabraknąć ludzi, którzy każdego ranka dostarczali na deski straganów różnokształtne i kolorowe „frutti di mare”.. Wszystkie obiekty przemysłowe i port oplatała gęsta sieć kolejowa, niezbędna dla prawidłowego funkcjonowania tarenckiego organizmu. Teraz, w czasie wojny, port był silnie strzeżony przez baterie dział, zapory stalowe, uniemożliwiające skryte wejście do basenów okrętów podwodnych, oraz obłe cielska balonów zaporowych unoszących się w powietrzu. Miasto zaczęło żyć wojennym rytmem. Wszystko koncentrowało się wokół wychodzących w morze i wracających z patrolowych rejsów okrętów. O tym wszystkim wiedział już admirał Cunningham, ale zdawał sobie sprawę, że on i pomagający mu ludzie muszą poznać to miasto jeszcze dokładniej, muszą je znać lepiej od rodowitego tarentczyka. Dlatego też po jego powrocie do bazy zaczęła się gorączkowa praca. Oficerowie sztabu dokładnie analizowali najdrobniejszą nawet informację dotyczącą portu i miasta, a potem długo i zażarcie dyskutowali, z której strony zaatakować Tarent, a tym samym jakiego rodzaju broni trzeba będzie użyć podczas ataku. Jak dotąd dobre rezultaty uzyskiwała flota brytyjska, kiedy ostrzeliwała zakotwiczone jednostki ogniem artyleryjskim. Zatoka Tarencka była dość obszerna i głęboka, mogła pomieścić atakującą eskadrę okrętów, toteż początkowo większość sztabowców była skłonna zastosować starą i sprawdzoną metodę. Wkrótce jednak zrezygnowano z tej koncepcji. Przeważyło zdanie tych, którzy twierdzili, że podejście dużej eskadry zostanie natychmiast dostrzeżone przez obserwatorów rozmieszczonych u wejścia do zatoki, w miejscowościach Cariati i Galiano del Capo. Poza tym bardzo groźne byłyby dla brytyjskich okrętów różne stateczki i łodzie krążące po zatoce i przed nią. Ich kapitanowie mogli podnieść alarm, a wtedy okręty włoskie nie tylko nie

byłyby zaskoczone, ale mniejsze jednostki, niszczyciele, a nawet krążowniki zdążyłyby opuścić port. Wówczas Brytyjczykom groziłby atak torpedowy, a następnie pościg. Wprawdzie, jak dotąd, Włosi nie przejawiali zbytniej ochoty do walki, nie wykazali się też inicjatywą, ale w tym przypadku nie można było na to liczyć. Sporo czasu poświęcono też sprawie pogody, gdyż mogła ona mieć istotny wpływ na powodzenie planowanego przedsięwzięcia. Atak w czasie niepogody dawał niemal pewną gwarancję zaskoczenia przeciwnika, ale wówczas nie mogło być mowy o wsparciu lotniczym. Groziło także niebezpieczeństwo ze strony własnych jednostek, czyli kolizje w sztormowych warunkach. Odwrót z miejsca akcji stawał się również sprawą skomplikowaną. Ponadto w założeniach owego ataku znalazł się dość istotny punkt. Pod jego osłoną miał być dokonany przerzut sprzętu i zaopatrzenia na Maltę. A wejście do La Valletty nie było łatwe w tamtych wojennych dniach. Poza tym trzeba tam było po prostu dopłynąć, co w sztormowych warunkach dla ciężko załadowanych transportowców stawało się prawie nierealne. Po rozważeniu wszelkich za i przeciw zrezygnowano ostatecznie z wariantu przewidującego ostrzelanie bazy tarenckiej z dział. Taki plan ataku byłby prawdopodobnie i tak odrzucony przez Admiralicję, szkoda więc było czasu na jego opracowywanie, nawet jako założenia alternatywnego. W tej sytuacji admirał Cunningham miał do dyspozycji tylko jeden atut zaczepny — lotnictwo pokładowe floty, a w nim najczęściej stosowane samoloty Fairey „Swordfish” w wariancie torpedowym i bombowym z udźwigiem ponad 800 kG. Wadą tych wysłużonych dwupłatów była niewielka prędkość, wynosząca zaledwie 220 km/h, ale musiał się z tym pogodzić. Była wprawdzie jeszcze inna możliwość, obiecująca w teorii, lecz w praktyce niezbyt pewna. Do zatoki mogły niepostrzeżenie wejść okręty podwodne. I cóż z tego? Aby oddać strzał torpedowy, podwodniacy musieliby znaleźć się w odpowiedniej odległości od celu, a to było niemożliwe. Dostępu do zakotwiczonych okrętów włoskich broniły od strony wody odpowiednio rozmieszczone siatki zaporowe. Można było wprawdzie połączyć podejście okrętów podwodnych z działaniem grup dywersyjnych, jednak wymagało to odrębnego przygotowania i czasu, którym Brytyjczycy nie dysponowali. Obrona bazy w Tarencie składała się z siatek zaporowych oraz gniazd broni przeciwlotniczej i balonów, które miały za zadanie utrudnić atak z powietrza. O tym wszystkim wiedzieli Brytyjczycy, gdyż samoloty startujące z pobliskiej Malty wykonały dokładne zdjęcia miasta i portu. W sztabie admirała Cunninghama przeanalizowano szczegółowo rozmieszczenie dział przeciwlotniczych i balonów zaporowych, aby ustalić najbezpieczniejsze fazy dolotu nad cel i określić szanse powrotu samolotów rzuconych do akcji. Okazało się, że te studia, żmudne i czasochłonne, nie poszły na marne. Coraz częściej ślęczący nad zdjęciami oficerowie dostrzegali, początkowo z niedowierzaniem, a potem z coraz większym zainteresowaniem, pewną prawidłowość. Otóż dowództwo włoskie organizując obronę bazy w Tarencie popełniło dość istotny błąd. Osoby odpowiedzialne za jej obronę zbyt dosłownie pojmowały pojęcie baza morska. Z analizy źródłowych materiałów dostarczonych przez jednostki rozpoznania i wywiad wynikało, że baza potrafi skutecznie odpierać ataki od strony morza. Niemal wszystkie gniazda karabinów maszynowych, baterie dział nabrzeżnych i przeciwlotniczych były wymierzone ku tafli Zatoki Tarenckiej. Wprawdzie obrona przeciwlotnicza mogła prowadzić ogień w dowolnym kierunku, jednak rzeźba terenu uniemożliwiała swobodne manewrowanie ogniem w innych sektorach. Brytyjscy sztabowcy z dużym zadowoleniem konstatowali te fakty. Na ich mapach powstawały dziwne wzory opatrzone mnóstwem liczb. Wszystko to było barwne i z daleka mogło uchodzić za dzieło jakiegoś awangardowego malarza, ale znawcy przedmiotu wiedzieli, że były to drobiazgowo wyliczone strefy w miarę bezpiecznych podejść dla lotników, którzy mieli zadać śmiertelny cios włoskiej marynarce wojennej. Admirał Cunningham i jego oficerowie nie szczędzili trudu przygotowując tę akcję. Zdawali sobie sprawę, że tak jak pot żołnierzy na poligonie, tak i ich wysiłek może zaoszczędzić krwi na polu walki. Pragnęli więc wykorzystać wszystkie doświadczenia zbierane przez flotę brytyjską od początku wojny. Nie chcieli powtarzać błędów popełnionych podczas bombardowania floty francuskiej w Mers el-Kebir czy w czasie ataków na włoskie porty Bardia i Bomba. Szczególnie drobiazgowo analizowano przyczyny porażki floty dowodzonej przez admirała Cunninghama podczas próby ataku na francuskie okręty zakotwiczone w Dakarze. Admirał nie chciał, aby powtórzyła się tamta historia, której wstydził się do dnia dzisiejszego. Nie mógłby przeżyć, gdyby jego jednostki znów zostały odpędzone z redy portu przeciwnika. Gibraltar pozostawał w stałym kontakcie z Admiralicją i sztab admirała na bieżąco uwzględniał sugestie i uwagi przełożonych. Po konsultacjach z szefami określono w końcu termin, w którym atak powinien być przeprowadzony. Jak już wspomnieliśmy, w dużym stopniu decydowały o tym warunki atmosferyczne, gdyż lotnictwo było bardzo wrażliwe na pogodę. Tym bardziej że samoloty miały startować z chwiejnych

pokładów lotniskowców. Z długoterminowych prognoz wynikało, że korzystnym okresem powinna być pierwsza dekada października. W tym okresie miały być również zakończone przygotowania sztabowe. Wszystko zostało uzgodnione, prace trwały, ciągle jednak jeden punkt nie mógł być wyjaśniony, ale to już nie zależało od Brytyjczyków. Nie wiedzieli oni, jakie będą decyzje dowództwa włoskiej marynarki wojennej. Brytyjczycy byli jednakże optymistami. Z dotychczasowych obserwacji wynikało, że dowództwo włoskie trzymało trzon swych sił morskich w pobliżu tras konwojów brytyjskich zmierzających ku Malcie i Aleksandrii. A Tarent leżał w takim punkcie, że opuszczające go jednostki mogły szybko przeciąć akwen śródziemnomorski na dwie połowy. Samoloty rozpoznawcze fotografowały bazę tarencką często i okazało się, że zawsze znajdowały się w niej opasłe cielska pancerników i innych liczących się jednostek floty przeciwnika. Zakładano, że podczas ataku w porcie powinno tkwić kilka pancerników, a byłoby najlepiej, gdyby wraz z nimi w bazie znajdowało się jeszcze kilka krążowników i innych okrętów. Skuteczny atak brytyjski wycisnąłby również trwałe piętno na psychice żołnierzy i marynarzy włoskich, a także ciężko doświadczonej warunkami wojennymi ludności. * Poranny ruch zamierał. Nie słychać już było wysokich wibrujących w uszach gwizdków i krzyków bosmanów. Po żelaznych pokładach majestatycznie leżącego na wodzie pancernika „Conte di Cavoure” nie bębniły buty drużyn gospodarczych. Marynarze zaszyli się w spokojnych zakątkach okrętu, a niektórzy z nich przygotowywali się do zejścia na ląd. Uzyskanie przepustki dla każego młodego człowieka odzianego w mundur jest wielkim przeżyciem. — Mamy wreszcie parę godzin spokoju i nikt nie będzie nam kazał walić w dach — z zadowoleniem w głosie zwrócił się do swego przyjaciela Paolo, który pochodził z Rzymu, a właściwie z jego przedmieścia, i z trudem przystosowywał się do dyscypliny, jaka panowała na okręcie. — W ten dach to jednak trzeba będzie walić — odpowiedział mu po chwili Mario. Paolo spojrzał uważnie na kolegę i w głębi duszy przyznał mu rację. Wiedział, że ten pochodzący ze wsi chłopiec trzeźwo patrzy na życie. Od małego wdrażano go do pracy i uczono szacunku dla starszych. Takie prawa obowiązywały od wieków na wsi. Był powolny i trochę nieśmiały, ale to właśnie podobało się jego przyjacielowi. Z ciekawością i nieufnością obserwował życie na lądzie w dużej bazie morskiej. W przełamywaniu pewnych barier pomagał mu pełen fantazji Paolo, on też wyjaśniał mu tajniki miejskiego życia. Ci dwaj młodzi chłopcy uzupełniali się i darzyli dużym zaufaniem. — Masz rację, te patrole czasem doprowadzają mnie do szału. Dekownicy zafajdani. Ciągle włóczą się tam, gdzie człowiek szuka spokojnego miejsca, aby pogadać z dziewczyną. Paolo narzekał, ale oczy jego śmiały się radośnie. Cieszył się z tego wyjścia na ląd i doprowadzał swój mundur do idealnego porządku, aby nie cofnięto go od trapu lub nie zatrzymano przy bramie wyjściowej z bazy. Chciał też, aby jego wygląd wywarł jak najlepsze wrażenie na dziewczynie, z którą spotykał się w mieście. Częste patrole, o których właśnie mówili również miewały zastrzeżenia co do wyglądu załóg na przepustkach. — To gdzie dzisiaj idziemy? — zagadnął Mario kiedy znaleźli się już na lądzie. — Tam gdzie zawsze — z pewnym zdziwieniem w głosie odpowiedział Paolo i uśmiechnął się, widząc smutny wyraz twarzy Maria. — Nie martw się, nim ona skończy pracę w tej swojej knajpie, będziemy mogli zabawić się we dwójkę. Usiłował pocieszyć kolegę, ale w pewnym momencie dostrzegł, że ten go nie słucha. Mario z wyrazem uwielbienia patrzył na potężny okręt, z którego przed chwilą zeszli na ląd. — Ładnie wygląda ta nasza łajba — stwierdził Paolo nie tylko po to, aby zrobić przyjemność koledze. Mario w milczeniu skinął głową i uśmiechnął się Po chwili raźnym krokiem szli ku znanej im dobrze knajpce. Pracowała tam Clara, którą Paolo od pewnego czasu uważał za swoją dziewczynę i znikał z nią wieczorami na plaży. Gdy weszli do niewielkiego i zadymionego pomieszczenia, dziewczyna natychmiast ich dostrzegła. Uśmiechnęła się szeroko i promiennie, ale Mario wiedział, że ten uśmiech nie jest przeznaczony dla niego. Zajęli mały stolik stojący w rogu sali i po chwili byli już obsłużeni. Nie musieli nic zamawiać, bo Clara znała dobrze upodobania swoich gości. Paolo miał tylko krótką chwilę na objęcie dziewczyny. Mario udawał, że tego nie widzi. Tak samo starał się nie dostrzegać tego właściciel lokalu, gruby Pasqualo, mający wobec Clary swoje plany i w związku z tym nie darzący sympatią Paola. Ale co miał zrobić właściciel lokalu z płacącymi za posiłki gośćmi. Tym bardziej że było ich zawsze dwóch i wyglądali na takich, z którymi najlepiej nie zadzierać. Wywalczył sobie tylko tyle, że dwaj młodzi ludzie mogli siedzieć przy stoliku tak długo, dopóki mieli co zjeść i wypić. Później musieli opuścić lokal. Zazwyczaj Clara dawała im dyskretnie znać, że powinni już wyjść i poczekać na nią na świeżym powietrzu.

Mario z zadowoleniem przyjmował ten gest i zazwyczaj pierwszy kierował się do drzwi. Lubił te godziny spędzane z przyjacielem na włóczędze po mieście. Łazili wąskimi uliczkami, przyglądali się ludziom i prowadzili długie rozmowy. Właściwie to mówił głównie Paolo. Opowiadał o wielu ciekawych rzeczach z życia dużego miasta, a Mario z uwagą słuchał tych historii. Czasami zadawał pytania, gdy czegoś nie rozumiał. Tego wieczoru dość szybko minęli centrum miasta i poszli nad morze. Wkrótce znaleźli się w pobliżu urwistego brzegu. W dole widać było port jak na dłoni. Mario odruchowo poszukał wzrokiem ich okrętu i jak zwykle patrzył na niego z podziwem. — Jest tam. Dobrze wiesz, że bez nas nie odpłynie — zażartował Paolo, który podzielał uczucia kolegi, ale nie rozumiał, jak można je tak demonstrować. Chwilę milczeli, wreszcie Paolo, jak zwykle, zaczął snuć jakąś opowieść, ale widział, że Mario go nie słucha. — Co się z tobą dzieje? Nie będę na próżno zdzierał gardła. Milczysz dziś jak zaklęty. Chciał jeszcze dorzucić jakąś złośliwą uwagę, ale Mario położył palec na ustach, nakazując mu milczenie. Impulsywny Paolo zniżył głos do szeptu: — Coś taki tajemniczy, wypatrzyłeś jakąś parkę, czy co? Gdzie oni są? — wypytywał Paolo, rozglądając się dokoła, ale Mario w dalszym ciągu trzymał palec na ustach i bacznie nasłuchiwał. Wreszcie Paolo zamilkł. Oderwał oczy od twarzy kolegi i spojrzał w kierunku, który Mario mu wskazywał. Kilkanaście metrów niżej, za występem skalnym ciemniała sylwetka siedzącego lub kucającego człowieka. Tyle Paolo dostrzegł w pierwszej chwili. Obaj w dalszym ciągu milczeli i obserwowali mężczyznę. Po kilku minutach Paolo zauważył, że obok tajemniczego osobnika leży jakiś przedmiot. Wyglądało to jak książka lub zeszyt, jeszcze moment i młodzi marynarze zorientowali się, że jest to po prostu arkusz papieru, na którym nieznajomy co jakiś czas coś pisze. — Uważaj teraz — szepnął Mario. Obserwowany człowiek wychylił się zza krawędzi skały i przyłożył do oczu lornetkę wycelowaną w stronę portu. — Co teraz robimy? — zapytał Mario nie odrywając oczu od ciemnej sylwetki. Paolo nie odpowiedział od razu. Miał zamęt w głowie i, co zdarzało mu się rzadko, nie umiał podjąć decyzji. — Paolo, co powinniśmy zrobić? — nalegał Mario ciągle bacznie obserwujący nieznajomego. Mężczyzna znów siedział skulony za skałą, a oni nie mieli już żadnych wątpliwości. To był szpieg. Na okręcie, podczas szkolenia, często mówili im instruktorzy o angielskich agentach, wiedzieli więc, co ich najbardziej interesuje, orientowali się też, że są to ludzie świetnie wyszkoleni i groźni. Mają broń i potrafią zabijać skrycie. Paolo, choć na co dzień był impulsywny i zadziorny, w sytuacjach naprawdę trudnych nie podejmował decyzji pochopnie. Teraz też zastanawiał się, co robić, aby nie popełnić błędu. — Mario, masz nóż? — zapytał w końcu przyjaciela i sam sięgnął do kieszeni. Po chwili obaj trzymali noże w rękach. Była to dość mizerna broń, niestety, inną nie dysponowali. — On może nas zastrzelić, jeżeli go nie zaskoczymy — szepnął Paolo. Mario w milczeniu skinął głową i czekał na dalsze polecenia kolegi. Paolo westchnął głęboko i zaczął powoli zsuwać się po pochyłości. Pół kroku za nim znajdował się Mario. Przebyli w ten sposób kilka metrów. W panującej dokoła ciszy słyszeli tylko swoje przyspieszone oddechy. Paolo chciał coś powiedzieć, ale zrezygnował. Byli już dość blisko szpiega, w zapadającym zmroku mogli nawet odróżnić jasną plamę jego twarzy. Przesunęli się jeszcze kilka kroków, i wtedy stało się. Spod ich nóg z głośnym chrobotem potoczył się kamyk. Marynarze przywarli do ziemi i wstrzymali oddechy. Po kilkunastu sekundach Paolo podniósł głowę i popatrzył w dół. Za skałą nie było nikogo. Mężczyzna zniknął, jakby rozpłynął się w powietrzu. — Szybko za nim — krzyknął Paolo zrywając się na równe nogi. Mario stał bez ruchu, usiłował zorientować się, w którą stronę pobiegł interesujący ich człowiek. W pewnym momencie wydało mu się, że w oddali mignęła jakaś sylwetka. — Chyba tam — wyszeptał przerywanym z emocji głosem. Zaczęli biec we wskazanym przez Maria kierunku, ale po chwili zatrzymali się. Tamten mógł się przyczaić za jakąś skałą i mierzyć do nich z pistoletu. Przeszli jeszcze kilkanaście metrów, ale teraz już wolno, chowając się za kamieniami, wreszcie Paolo przerwał tę beznadziejną gonitwę. — Mam tego dosyć — wychrypiał. — Mówiłem ci przecież, że złapiemy go tylko wtedy, jeśli uda się nam go zaskoczyć. A teraz? — zawiesił głos i czekał, co powie Mario. — Chyba masz rację — westchnął ciężko przyjaciel. — Co to znaczy „chyba?” — obruszył się Paolo. — Jak chcesz, to goń go dalej.

Mario w milczeniu zaczął otrzepywać swój mundur. On też nie widział już szansy schwytania zbiega. — Popatrz, która godzina. Trzeba iść po Clarę. — Paolo skierował się w stronę wąskiej uliczki. Jakiś czas szli w milczeniu. — Co powiemy naszemu dowódcy — zastanawiał się głośno Paolo. — Na pewno nas nie pochwali. Może nawet ukarać, jeśli dojdzie do wniosku, że źle działaliśmy. A jak posądzi nas o tchórzostwo? Tym razem Mario zaklął głośno. — Sam widzisz, że nie jest to prosta sprawa. — Paolo ucieszył się słysząc przekleństwo przyjaciela. — Posłuchaj, Mario! — Zatrzymał się i stanął przed kolegą. — Uważam, że nic się nie wydarzyło i nie ma o czym meldować naszemu przemądrzałemu dowódcy — krótko podsumował. — Masz rację. — Mario roześmiał się i trzepnął przyjaciela w plecy. Dalej szli milcząc, bo też i nie było o czym mówić. Paolo jeszcze raz w myślach przeanalizował całe zajście i doszedł do wniosku, że nie popełnili żadnego błędu. A to, że przemilczą ów incydent... Byli młodymi ludźmi, którzy chcieli wychodzić na przepustkę, a ta historia mogła spowodować, że przez długi czas byliby uwięzieni w stalowym pudle okrętu. Przed lokal grubego Pasquala dotarli, zanim wyszli ostatni goście. Gdy w głębi podwórza, na które wychodziły tylne drzwi, zastukały obcasy Clary, Mario klepnął Paola i zniknął w ciemnej uliczce. * William Doyle służył na lotniskowcu od roku. Początkowo ten liczący prawie ćwierć kilometra kolos budził w nim ogromny respekt. William, który jako kilkunastoletni chłopiec był niezłym piłkarzem, z podziwem patrzył na ogromny pokład kojarzący mu się z boiskiem do piłki nożnej. Ale po tym stalowym boisku kołowały samoloty i można ich było zebrać nawet czterdzieści osiem na raz. Gdy wcielono go do wojska, William marzył o marynarce wojennej. Udało mu się. Po kilkumiesięcznym przeszkoleniu stał wyprężony przed bosmanem, który ich drużynę zapoznawał z tajnikami służby na lotniskowcu. Stanowili cząstkę wielkiej machiny, mającej wyposażać samoloty do lotu. Musieli sprawdzać i konserwować rozliczne mechanizmy, uzupełniać paliwo, a przede wszystki podwieszać bomby i torpedy oraz ładować nowe taśmy do karabinów maszynowych. Biegali więc między magazynami a hangarami, gdy uzupełniali amunicję, a kiedy bosman kazał ładować na stalowe wózki bomby lub torpedy wówczas windy wynosiły ich aż na pokład. Dopiero kiedy drużyna Williama kończyła swoje czynności, na pokład wychodzili lotnicy. Zajmowali miejsca w maszynach i startowali. Nie zwracali uwagi na kulących się z boku marynarzy z obsługi, którzy machali im rękami na pożegnanie, wykrzykiwali słowa zachęty i życzyli sukcesów. A potem było oczekiwanie na powrót. Wszyscy dobrze wiedzieli, jak długo samolot może utrzymywać się w powietrzu, mimo to, gdy mijał ten okres, nikt nie miał ochoty schodzić ze stanowisk. Łudzili się, że może jednak któraś z maszyn dociągnie. Czasami to się zdarzało, jednak bardzo rzadko. Ale oni zawsze czekali. Pod koniec października bosman zaczął ostro gonić ich do roboty. Bomby i torpedy były sprawdzane jedna po drugiej. Każda z nich miała na pojemniku różne symbole i cyfry, które marynarze wykrzykiwali głośno, a bosman coś sprawdzał i zapisywał w swoim notesie. W jednym z magazynów wygospodarowali trochę miejsca, które niebawem zostało zapchane nowymi skrzyniami. Ich zawartość nie stanowiła tajemnicy. Były wypełnione bombami świetlnymi na zaczepie spadochronowym i fosforowymi wyznacznikami celu, noszącymi nazwę „spot-fires”. Wyglądem przypominały uskrzydloną beczkę, która spadała do wody podobnie jak bomba, ale w momencie uderzenia w jej lustro następowało samoczynne zapalenie ukrytego w skorupie ładunku. Płonąca ciecz wylewała się przez otwory, tworząc na powierzchni dużą plamę określonego koloru, dobrze widoczną w nocy z wysokości nawet pięciu tysięcy metrów. — Po diabła tyle tego paskudztwa — narzekał William. — Jak nas tym oświetlą i oznaczą, to ułatwimy tylko robotę samolotom makaroniarzy — mędrkował, ustawiając skrzynie w uchwytach. — Aleś wymyślił — zaśmiał się William, podając mu następną pakę. — Przecież nie będą robili tego fajerwerku nad nami. To właśnie makaroniarze będą się zastanawiali, czy to już świta. A nasze bomby jeszcze bardziej rozjaśnią im noc. — Masz rację, Williamie — wtrącił bosman. — Radzę jednak, abyście mniej gadali, to i praca pójdzie szybciej. Poza tym mam dosyć słuchania tych waszych mądrych uwag. * Nie tylko sztabowcy i marynarze pracowali w tym okresie ze zdwojoną wydajnością. Także dowódcy okrętów oraz kierujący eskadrami pokładowymi prowadzili intensywne przygotowania, mające na celu

maksymalne zgranie działań prowadzonych z wody i z powietrza. Wprawdzie w czasie szkolenia nie podano im nazwy obiektu, który mieli zaatakować, ale ćwiczyli na makietach wiernie odtwarzających rzeczywiste rozmieszczenie systemu obrony przeciwlotniczej i artyleryjskiej bazy. W planowanym ataku kluczową rolę mieli odegrać piloci. Chodziło o to, aby jak największa liczba samolotów trafiła nad cel i aby ich załogi precyzyjnie ulokowały bomby i torpedy w wyznaczonych punktach. W czasie akcji piloci powinni bezbłędnie i sprawnie omijać stanowiska obrony przeciwlotniczej i zapory balonowe. I tego mogli nauczyć się na makietach. Niestety, nikt nie miał metody, która dawałaby stuprocentową gwarancję, że jej zastosowanie pozwoli wymknąć się pociskom pędzącym na spotkanie samolotów. Dlatego sztab, chcąc zapewnić maksymalną efektywność wykonania postawionego zadania, poza dobrym rozpoznaniem i przygotowaniem pilotów zakładał przeprowadzenie kilkakrotnych falowych ataków na te same rejony portu. Wprawdzie zdawano sobie sprawę, że każdy kolejny nalot będzie trudniejszy i bardziej niebezpieczny dla atakujących, gdyż minie moment zaskoczenia i Włosi będą prowadzili silny ogień zaporowy, ale nie było innego sposobu osiągnięcia celu. Doświadczeni dowódcy kluczy twierdzili, że w takich sytuacjach ostrzał jest silny, ale na ogół chaotyczny, gdyż obsługujący pelotki też są tylko ludźmi i nie lubią, gdy im grad żelastwa leci na głowy. Trwały więc w Gibraltarze i w Aleksandrii przygotowania do ataku na Tarent, a w końcu włączyła się też do nich dzielna załoga Malty. I tam chyba najszybciej zorientowano się, do czego zmierza admirał Cunningham, a raczej co będzie przedmiotem ataku. Piloci nielicznych samolotów, wzbijających się w niebo z niszczonych systematycznie pasów startowych, byli ostatnio częstymi gośćmi nad tarencką bazą. Wykonane przez nich zdjęcia, bezpośrednio przesłane do sztabu, potwierdzały, że w porcie znajduje się znaczna liczba okrętów włoskich, a wśród nich te najbardziej godne ataku — pancerniki. Wprawdzie widziane na zdjęciach nie budziły żadnego respektu, gdyż przypominały ziarnka zboża, ale Brytyjczycy znali doskonale ich możliwości bojowe. W okresie poprzedzającym atak na Tarent na kotwicowisku znajdowało się pięć pancerników i brytyjscy sztabowcy byli przekonani, że do czasu rozpoczęcia działań przez eskadrę admirała Cunninghama nie zmienią one bazy. To przeświadczenie miało swoje realne podstawy. Wynikało z danych dostarczanych systematycznie przez wywiad agenturalny i techniczny. Poza pięcioma pancernikami w bazie znajdowały się trzy ciężkie krążowniki. Okręty te zacumowano w porcie zewnętrznym i były one chronione od strony morza za pomocą stalowej sieci. Przepełniony był również port wewnętrzny. Stały tam dwa krążowniki, cztery niszczyciele i wiele innych godnych ataku jednostek. A zatem niemal każda zrzucona tam bomba i torpeda trafi w cel. Brytyjczycy nie mogli pojąć, czym się kierowało włoskie dowództwo, rozmieszczając w tak bezmyślny sposób swoje najcenniejsze jednostki. Wytłumaczenie było tylko jedno — beztroska lub nadmierna pewność siebie. * Zbliżał się termin ataku. Admirał Cunningham zgromadził w Gibraltarze dowódców zgrupowań, które miały brać udział w akcji. Była już najwyższa pora, aby przydzielić poszczególnym dowódcom konkretne zadania. Podstawowym zespołem uderzeniowym, w skład którego wchodził lotniskowiec „Illustrious” osłaniany przez cztery krążowniki i cztery niszczyciele, miał dowodzić kontradmirał Lyster. Ta w gruncie rzeczy samodzielna grupa bojowa, zdolna stawić czoło silnemu przeciwnikowi, miała zająć pozycję na południowy wschód od Tarentu i stamtąd samoloty, znajdujące się na pokładzie lotniskowca, powinny rozpocząć swój lot bojowy. Aby uniknąć przykrych niespodzianek, admirał Cunningham miał zamiar wprowadzić do akcji drugi zespół, na czele którego postawił wiceadmirała Pridham-Wippella. Ten typowy przedstawiciel kadry wyższych oficerów brytyjskiej marynarki miał dowodzić trzema krążownikami oraz dwoma niszczycielami. Dowiedziawszy się, jakimi siłami dysponują i jakie mają do wykonania zadania, dowódcy doszli do wniosku, że Tarent jest odpowiednim obiektem ataku i że powinni z tej próby wyjść zwycięsko. Admirał Cunningham był zadowolony z postawy swoich podwładnych. Stał z dyskretnym uśmiechem na twarzy i demonstrował na makiecie portu, jak bardzo stłoczone w nim zostały jednostki nieprzyjaciela. Kontradmirał Lyster zainteresował się drogami podejścia do ataku samolotów, które miały startować z pokładu jego lotniskowca. Admirał Cunningham szybko wyjaśnił tę kwestię. Barwne strzałki na wiszącej na ścianie mapie pokazywały optymalne kanały przelotu kluczy bombowców i samolotów torpedowych. Zebrani w gabinecie admirała dowódcy musieli przyznać, że sztabowcy wykonali swoją pracę na piątkę. Makiety i mapy zaopatrzone były w bogate legendy, mówiące o liczbie dział obrony przeciwlotniczej oraz pewnych charakterystycznych punktach terenowych, które powinny ułatwić naprowadzenie pilotów nad

cele. Wszyscy też byli zgodni, że dla lotników będzie to ciężka próba, nie tylko z powodu obrony przeciwlotniczej i zapór balonowych, ale ze względu na ciemności i obecność innych samolotów w stosunkowo niewielkim obszarze nad bazą. Mimo to byli przekonani, że piloci nie zawiodą. * William Doyle wraz z kolegami znalazł się wreszcie na pokładzie lotniskowca i mógł zapalić papierosa. Marzył o tym od dawna, ale większość pomieszczeń, w których przebywali dotychczas, była objęta zakazem palenia, a poza tym, jego zdaniem, papieros nigdzie tak nie smakuje, jak na świeżym powietrzu. Marynarze siedzieli lub leżeli za jedną z nadbudówek i spoglądali na zespół okrętów sunących różnymi kursami w ślad za ich kolosem. Słońce nie skryło się jeszcze za horyzontem, choć już część ognistej tarczy nurzała się w morskich falach. — Mogłoby już zniknąć — mruknął leżący obok Williama kolega. — Nadleci jakiś makaroniarz, za nim inni, i będą kłopoty. — Nie martw się — roześmiał się William. — Zaraz będzie ciemno i żadna większa formacja nie wystartuje. Ale byłoby dobrze — spoważniał — żeby nikt się tu nie zaplątał. Gdyby nas spostrzegli, zaalarmowaliby bazy. Pozostali w milczeniu pokiwali głowami. Byli zmęczeni i oszołomieni całodzienną gonitwą pod pokładem i nie chciało im się rozpoczynać dyskusji. — Ale chyba o tej porze to oni nie latają na rozpoznanie. — Williama ogarnął dziwny niepokój i byłby zadowolony, gdyby któryś z kolegów zechciał z nim pogwarzyć. — Najbardziej niebezpieczne są wczesne godziny poranne — ciągnął uparcie, licząc na to, że może ktoś się odezwie. Jednak jego towarzysze milczeli. Nie chcieli nawet myśleć, a co dopiero mówić, o tym, jakie problemy mogłyby wyniknąć, gdyby Włosi zorientowali się, że flota brytyjska zmierza w kierunku ich bazy. Zespół opuścił Aleksandrię szóstego listopada, jednak załogi okrętów już kilka dni wcześniej nie otrzymywały przepustek. Marynarze na pokładach i pod nimi mieli pełne ręce roboty, a wyżsi dowódcy i specjaliści od poszczególnych rodzajów broni znikali na wiele godzin w budynkach sztabowych. Była to normalna gorączka poprzedzająca wyjście w morze dużego zespołu okrętów. — W Aleksandrii chyba nikt nie pozostał na redzie. — William obserwował zacierające się w świetle kończącego się dnia sylwetki towarzyszących im okrętów. Był pewien, że marynarze z tamtych jednostek znacznie lepiej widzą ich kolosa. — Martwisz się tym? Przynajmniej dziewczyn nikt nam nie będzie pocieszał — wtrącił jeden z kolegów, a inni wyraźnie się ożywili. — Zawsze znajdzie się jakaś łajza sztabowa — sceptycznie zauważył Roy. Po chwili, podzieleni na dwa obozy reprezentujące odmienne poglądy, dyskutowali zażarcie na temat życia w porcie po wyjściu w morze ich eskadry. Tymczasem okręty płynęły spokojnie nie niepokojone przez nieprzyjaciela. Rozpoznanie lotnicze wroga nie wykryło zmierzającego ku włoskim wybrzeżom zespołu, a i agentura nie działała dość sprawnie, gdyż w przeciwnym wypadku Supermarina wysłałaby samoloty na zwiad. Nie spotkali też Brytyjczycy na swojej trasie okrętów podwodnych ani innych jednostek. Szczęście im dopisywało. W miarę upływających dni admirał Cunningham nabierał pewności, że podstawowy atut, jakim jest zaskoczenie, nie wymknie mu się z rąk. W trakcie rejsu załogi przechodziły rutynowe szkolenie, a poza tym wykonywano normalne czynności, mające na celu utrzymanie wysokiej, bojowej sprawności mechanizmów i dział. Kucharze okrętowi mieli również coraz więcej roboty. Do ich pomieszczeń nie wracały już nie tknięte lub zaledwie rozpoczęte posiłki. Załogi przywykły do kołysania i nie musiały składać daniny Neptunowi. Po czterech dniach załogi czuły się na okrętach jak w domu i sprawność bojowa zespołu osiągnęła najwyższy poziom. — Zauważyłeś, że stary coraz mniej się nas czepia? — William z Royem siedzieli za nadbudówką i czekali, kiedy nadciągnie reszta ich paczki. — Chyba masz rację. — Roy z błogim uśmiechem palił pierwszego dziś papierosa. — W końcu on też jest tylko człowiekiem. Ile można się wydzierać. Nadchodzili inni marynarze i młodzi ludzie przerwali prowadzoną dla zabicia czasu rozmowę. Woleli posłuchać tego, co powiedzą tamci. William i Roy należeli do drużyny obsługującej magazyny lotniskowca i u nich od wyjścia w morze nic się właściwie nie działo. Ale w innych zespołach zaczynał się ruch, mogący świadczyć, że wkrótce wejdą do akcji. Najwyraźniej widać to było w tej części okrętu, którą zajmowali lotnicy. — Nasi pensjonariusze chyba niebawem będą chcieli wyjrzeć na świat i popatrzeć na wszystko z góry

— informował kolegów mechanik z obsługi samolotów. Marynarze zawsze traktowali lotników jak intruzów, pensjonariuszy, a ci chyba wyczuwali to nastawienie, bo jakby nieco zadzierali nosa i trzymali się we własnym gronie. — Co ty powiesz? — zainteresował się Roy. — Dlaczego ci to przyszło do głowy? Co oni takiego robią? — Tak naprawdę, to szkolą się — odparł mechanik. — Codziennie w tych swoich mundurach, z ręcznikiem na szyi maszerują do sali wykładowej i siedzą tam godzinami. Nam nie wolno tam zaglądać — powiedział, aby uprzedzić pytania ciekawskich. — To czemu zawracasz głowę — żachnął się Roy, ale tym razem kolega nie pozwolił mu dokończyć. — Do tamtej sali to my nie wchodzimy, bo tam są mapy i takie różne sztabowe dzieła. Ale — zawiesił głos, zaciągnął się papierosowym dymem i czekał jeszcze, by wzrosło napięcie licznej już teraz grupy słuchaczy. — Ale teraz to oni się wyraźnie zmienili. — Zaczął mówić szybciej, jakby bał się, żeby mu nikt nie przerwał. — Dawniej to byli strasznie ważni. Wychodzili z tej sali i udawali, że nas nie widzą. A jak któryś zainteresował się maszyną, to było wielkie święto. No, może przesadzam — uzupełnił po chwili namysłu. — Czasami to jakiś do nas przyszedł, ale do rozmowy na ogół się nie palił. A teraz to sami zagadują przy każdej okazji. Siedzą przy maszynach, na ręce nam patrzą. A jak się przy tym mądrzą. — Ja się im nie dziwię — nie wytrzymał Roy. — W końcu to ich samoloty i żaden by nie chciał, żeby mu to pudło odmówiło posłuszeństwa kilkaset stóp nad ziemią albo nad wodą. — A ty myślisz, że my byśmy chcieli? — zaperzył się mechanik. Awantura wisiała na włosku. Młodzi ludzie gotowi byli skoczyć sobie do oczu. — Sprawa jest oczywista, musimy być blisko celu — zaczął spokojnie William, co ostudziło nieco i otrzeźwiło zapalczywych kolegów. — Oni nie latają daleko. Mają mało paliwa, a chcieliby do nas wrócić. Bo jakie mają wyjście. Jak się któryś za daleko zapędzi, pozostaje mu skok do zimnej wody. — Oni to chyba przewidzieli, dlatego noszą te ręczniki na szyjach. — Mechanik zapomniał już o niedawnej kłótni i pierwszy zaczął się śmiać ze swojego dowcipu. — Co wam tak wesoło, chłopcy? — Do roześmianej grupy przyłączył się bosman. Trudno zresztą mówić, że się przyłączył. Stał przed nimi w rozkroku, ale jego mina świadczyła, że jest w dobrym nastroju. — Tak sobie rozmawiamy, panie bosmanie. Jak to po wachcie. Może pan zapali? — William wyciągnął w stronę bosmana paczkę papierosów. — Dziękuję, chętnie zapalę. — Bosman wziął papierosa i zaciągnął się dymem. — Wszyscy po wachcie? — zapytał na wszelki wypadek i uważnie popatrzył po zebranych, aby upewnić się, czy w tej wesołej kompanii nie ma jakiegoś obiboka. — Myślimy o tej robocie, co nas czeka — zaczął Roy, aby podsunąć bosmanowi temat, który interesował ich najbardziej. Pozostali patrzyli teraz z uwagą na przełożonego. Nie stał on zbyt wysoko w hierarchi wojskowej, ale mógł znacznie więcej od nich usłyszeć, a i doświadczenie się liczyło. — Z tego, co wiem, to już niedługo się zacznie — powiedział bosman po chwili milczenia i uśmiechnął się z zakłopotaniem; chciałby sam znać dokładniej czekające ich zadanie, niestety, a właściwie na szczęście tajemnica była skrupulatnie przestrzegana i każdy ze znajdujących się na okręcie ludzi został poinformowany tylko o tym, co należało do jego bezpośrednich obowiązków. I tym razem zalegającą na pokładzie ciszę przerwał William: — A gdzie teraz się znajdujemy, panie bosmanie? Obserwowałem słońce, ale nasz maluszek wykonał już tyle zwrotów, że straciłem orientację. — A może w nocy minęliśmy Gibraltar i niebawem poczujemy zapach naszych londyńskich pubów — zażartował jeden z marynarzy, znany amator piwa. — Pubów to nie zobaczycie — bosman westchnął na wspomnienie atmosfery tych lubianych przez większość mieszkańców Wysp Brytyjskich miejsc. — Ale gdzie obecnie się znajdujemy, to mogę wam powiedzieć. — Marynarze zastygli w oczekiwaniu. — Z moich obserwacji i tego co usłyszałem wynika, że nasz maluszek, jak mówicie o tym pudle, kroi teraz wody Morza Jońskiego. Znów na pokładzie zapadła cisza. Marynarze niezbyt często obcowali z mapami, nie było im to potrzebne, więc teraz czynili wysiłki, by sobie przypomnieć położenie wymienionego przez bosmana akwenu. — Panie bosmanie, czy to blisko włoskiego buta? — William widział oczyma wyobraźni kształt Półwyspu Apenińskiego i otaczające go wody śródziemnomorskie, nie był jednak pewien, czy to o nie właśnie chodzi. — Masz rację, chłopcze. Morze Jońskie to wody oblewające ich terytorium — przytaknął bosman. — Chyba nie będziemy im składali wizyty, choć ja bym chętnie poznał jakąś włoską dziewczynę —

wyrwał się Roy, ale tym razem nikt nie zareagował na żart. Myśleli o tym, co ich czeka w najbliższej przyszłości. Prawdopodobnie w ciągu kilku godzin nadchodzącej nocy. — To wszystko przed nami — westchnął William i zapatrzył się w ciemniejącą morską toń. — Masz rację, chłopcze — pokiwał głową bosman. — Ale wy i tak jesteście szczęściarzami — zmienił ton, by przerwać zadumę swoich podwładnych. — Przynajmniej możecie odpocząć, bo ci, co teraz mają wachtę, na pewno nie będą mieli czasu na odpoczynek. — Dlaczego, przecież... — Roy przerwał zaczętą myśl; zrozumiał, że jednak jest bardzo naiwny, że stawia pytania, na które bosman, choćby nawet chciał, nie może odpowiedzieć. — To trzeba odpocząć, dopóki można — pokrył swoje zażenowanie wesołością. — Niech pan usiądzie razem z nami, panie bosmanie. Jeszcze się nabiegamy. Bosman usiadł bez słowa i tak jak inni oparł się plecami o nadbudówkę. — Ładną mamy pogodę — zaczął William. — Niedługo słońce utopi się w morzu. Piloci nie lubią latać w nocy. Wcale im się nie dziwię. Nic nie widać, tylko ciemności i przyrządy. — Nie martw się o nich — odezwał się milczący od dłuższego czasu mechanik. — Oni są świetnie wyszkoleni. Widzą w nocy jak koty. Trafią do celu i powinni wrócić do nas. — Mnie jednak ciągle nurtuje pytanie — nie dawał za wygraną Roy — gdzie uderzymy? Zapadła cisza. Marynarze patrzyli na szarzejące powoli niebo, na którym pojawiały się coraz wyraźniejsze gwiazdy. Kończył się jeszcze jeden dzień wojny. Zdawali sobie sprawę, że ten dzień, jedenasty listopada 1940 roku, będą pamiętali długo. A właściwie nie tyle dzień, co noc z jedenastego na dwunastego. Tę noc po wielu latach będą też pewno wspominali Włosi, którym brytyjskie samoloty wkrótce złożą wizytę. Była to okrutna, twarda prawda okresu wojny. * Kontradmirał Lyster stojący na pomoście bojowym lotniskowca „Illustrious”. obrzucił wzrokiem granatowe wody Morza Jońskiego. Jednostki płynące najbliżej widział jeszcze dość wyraźnie, ale większość eskadey wtopiła się w ciemności. Łączność z podległymi mu okrętami osłony utrzymywał w klasyczny, morski sposób. Wyszkoleni marynarze za pomocą krótkich, dla laika nic nie mówiących, błysków przekazywali rozkazy i polecenia przełożonych lub odczytywali to, co całej eskadrze przekazywał sygnalista z pomostu zajmowanego przez kontradmirała. Lyster polecił dowódcy lotniskowca, aby ustalił ostatnią ich pozycję i przez kilkanaście minut porównywał te dane ze znakami naniesionymi na specjalną mapę, sporządzoną w sztabie Cunninghama. Dowodzona przez niego eskadra zbliżała się do punktu, który miał być początkiem bezpośredniego wejścia floty do akcji. Admirał wydał kilka rozkazów, które natychmiast zostały przekazane pozostałym jednostkom. O godzinie osiemnastej niewidoczne w mroku okręty zaczęły zmieniać kurs. Kontradmirał Lyster w milczeniu przechadzał się po mostku. Zgromadzeni na pomoście bojowym oficerowie obserwowali dowódcę. Myśli wszystkich skierowane były ku niezbyt odległemu włoskiemu portowi. Co się tam teraz dzieje? Czy przypadkiem nie ogłoszono alarmu? Nie, taką możliwość należało wykluczyć. Gdyby do portu dotarły wieści o ich akcji, natychmiast otrzymaliby sygnał radiowy od czuwających na lądzie agentów. A zatem Włosi niczego się nie spodziewają. * W stalowych pomieszczeniach okrętu rozdźwięczały się dzwonki alarmowe. Nie był to wprawdzie alarm bojowy, ale mimo to w długich korytarzach lotniskowca zadudniły kroki marynarzy. William Doyle i pozostali chłopcy z jego drużyny również popędzili na wyznaczone wcześniej stanowiska. Wszyscy byli skupieni i spoglądali na bosmana, który wydawał krótkie i zrozumiałe polecenia. Zresztą żaden z marynarzy nie miał zamiaru uchylać się od pracy, a swoje obowiązki znali, zbyteczne więc było pokrzykiwanie i dodatkowe wyjaśnienia. Praca szła szybko i sprawnie. W milczeniu ładowali do wind skrzynie pełne amunicji, a windy z delikatnym skrzypieniem wywoziły to wszystko na pokład, gdzie stały przygotowane do startu maszyny bojowe. Wokół samolotów, które miały polecieć nad cel w pierwszej grupie, krzątali się mechanicy i specjaliści różnych służb. Po niezbyt długich pasach startowych biegali marynarze odpowiedzialni za przygotowanie pokładu do startu maszyn, a z boku stała grupka mężczyzn w skórzanych kombinezonach. To byli główni bohaterowie tej nocy, piloci. Stali zwartą grupą, palili papierosy, rozmawiali głośno i co chwila wybuchali śmiechem. Zdawali sobie sprawę, że ci wszyscy pracujący na pokładzie ludzie dyskretnie ich obserwują. Ten

wybuchający co pewien czas śmiech i ożywione rozmowy miały pokryć wzrastające napięcie. Piloci znali już dokładnie swoje zadanie i cel, do którego zdążali tej nocy. Wiedziała to również większość biegających po pokładzie ludzi. Nie było już potrzeby utrzymywania w tajemnicy nazwy portu, w którym miały być zrzucane podwieszane pod samoloty bomby i torpedy. Wiedzieli też wszyscy, że zadanie będzie trudne do zrealizowania, jednak ci spośród nich, którzy wrócą, będą mieli w aktach personalnych liczący się zapis. Chociaż akurat o tym oni, bezpośredni wykonawcy bombardowania, w tej chwili nie myśleli. Dla nich sprawą najistotniejszą było doprowadzenie maszyny nad cel, zrzucenie ładowanego obecnie żelastwa zgodnie z otrzymanym poleceniem i odskok w zbawcze ciemności. Tam, nad Tarentem, właśnie noc będzie sojusznikiem. Sytuacja ulegnie zmianie, kiedy będą przygotowywali się do siadania na pokładzie lotniskowca. — Mnie jest gorąco od samego ładowania — szepnął konspiracyjnym szeptem Roy do pomagającego mu Williama. — A co będą czuli makaroniarze, gdy to wszystko zacznie się rwać nad ich głowami? — Zawsze mogą skoczyć do wody, to ich ochłodzi. — William uśmiechnął się lekko. Roy zmierzył go dziwnym spojrzeniem. — Chrzanisz, stary. Nie masz pojęcia, w co zamienia się morze, kiedy z kadłuba zaczyna wypływać płonąca ropa. Nie powiedział nic więcej, mocował starannie kolejną bombę do gładkiego brzucha samolotu, ale Williamowi zrobiło się głupio. Był rad, że zapadły ciemności i Roy nie widzi, jak się zaczerwienił. Odruchowo palnął o tej wodzie i dopiero odpowiedź kolegi uświadomiła mu, jaki popełnił nietakt. Roy już tonął, kiedy jego statek został storpedowany przez niemiecki okręt podwodny. Musiało to być straszne przeżycie, bo niechętnie i bardzo rzadko mówił o tamtym konwoju i atakującym go stadzie niemieckich U- bootów. Nikt nie miał mu tego za złe, gdyż wszyscy wiedzieli, że on i jego wyratowani koledzy przeszli wówczas piekło i tylko uśmiechowi losu zawdzięczają to, że jeszcze mogą pływać. Dalej pracowali w milczeniu. Powoli na skraju pasa startowego cichła krzątanina i padało coraz mniej komend. Samoloty załadowane paliwem i amunicją, z obłymi cygarami torped i bomb pod brzuchami, były gotowe do startu. — Która godzina? — odezwał się Roy, aby w ten sposób przerwać to niezręczne milczenie. Nie miał żalu do kolegi. Był pewien, że William po prostu nie zastanowił się nad tym, co i do kogo mówi. — Już dziesięć po ósmej — poinformował go Willy. — Ale ten czas szybko leci. Roy popatrzył w niebo. — Mają niezłą pogodę. Ale nasz „maluch” nie ustawił się jeszcze do wiatru, więc trochę poczekamy na start. Na okręcie panował pozorny spokój. Marynarze i lotnicy zdawali sobie jednak sprawę, że dowódcy niebawem poderwą ich do akcji. W kilkanaście minut później olbrzymi kadłub lotniskowca zaczął lekko wibrować i okręt zatoczył łagodny łuk. Teraz znajdował się w odpowiednim położeniu w stosunku do niezbyt silnego wiatru. Piloci skupieni dotąd w dość ciasnym kole zaczęli podchodzić do swoich maszyn. Po drodze mijali grupki marynarzy, którzy podnosili kciuki do góry. Lotnicy uśmiechali się, dziękując za życzenia, i kolejno zajmowali miejsca w samolotach. Obsługa sprawnie wybijała spod kół klocki blokujące. Roy z Williamem, podobnie jak inni marynarze, obserwowali niecodzienne widowisko. Zafascynowani patrzyli na ciemne sylwetki maszyn mknące po pokładzie lotniskowca i ogłuszeni rykiem silników odruchowo zaciskali kciuki, kiedy samoloty znikały za krawędzią okrętu. Potem trwały długie jak wieczność sekundy, podczas których zapierało im dech w piersiach. Oddychali z ulgą, gdy samolot z zadartym nosem pojawiał się na tle nieba. Jeszcze chwila niepokoju, czy maszyna oderwawszy się od twardego pokładu nie przyklei się do stalowej powierzchni morza, i napięcie opadało. Pierwsze maszyny, dziesięć samolotów bombowych, oderwały się od lotniskowca o dwudziestej czterdzieści i sformowawszy szyk trójkowy, z dowódcą na czele, obrały kierunek na Tarent. W tym momencie skończył się błogi spokój na okręcie. Na pozycje wyjściowe zaczęto wytaczać kolejne maszyny. William z Royem nie mieli zbyt wiele czasu na wymianę wrażeń. Znów rozpoczęła się gorączkowa praca. Teraz do kadłubów samolotów mocowali torpedy. — Tym to naprawdę nie zazdroszczę — William starannie zamocował uchwyty na tylnej części torpedy i otarł pot z czoła. — Pierwsza grupa ich na pewno zaskoczy. Będzie tam cholerne zamieszanie. Ale ci... — Machnął ręką i pochylił się nad obłym cielskiem wypełnionego ładunkiem żelaza. — Czy widziałeś, jak oni muszą nisko i prosto nalatywać na cel? — zapytał go Roy i nie czekając na odpowiedź zaklął. — Jak tylko włoska artyleria trochę się opanuje, to może zacząć się masakra. — Chłopcy, dość tego krakania. Przypinajcie do następnego — poganiał bosman, starannie oglądając

zaczepione przed chwilą torpedy. Marynarze dość szybko zakończyli swoje czynności. Nic dziwnego, mieli je przecież opanowane do perfekcji. Teraz znowu przychodziła kolej na pilotów i dyspozytorów ruchu. Około dwudziestej pierwszej wzbiły się w niebo kolejne maszyny i po kilku minutach w oddali zamarł huk ich silników. Teraz zaczęła się denerwująca cisza, która miała trwać aż do powrotu samolotów. Kierujący akcją lotnictwa wiceadmirał Lyster o skutkach ataku miał dowiedzieć się znacznie później, kiedy flota będzie w drodze powrotnej do bazy. — Panie bosmanie — Roy zwrócił się do zapatrzonego w ciemne niebo przełożonego. — Jak długo będą lecieli do celu? — Aż dolecą — odpowiedział ostro bosman, ale natychmiast się zreflektował. Przecież ci chłopcy napracowali się solidnie i zasługują na to, aby znać prawdę, pomyślał. Teraz to już nie jest żadna tajemnica i tylko nieliczni nie orientują się, dokąd poleciały startujące z ich okrętu maszyny. — Mogę wam to powiedzieć — wyraźnie zmienił ton, a widząc, że otoczyła go cała drużyna, dodał: — Tylko nie biegajcie po korytarzach z tą wiadomością. Nad celem będą za kilkadziesiąt minut, może nawet szybciej. Oczywiście ci, co poderwali się pierwsi. — Który to będzie port, panie bosmanie? — Roy wyraźnie nie mógł się doczekać odpowiedzi. Bosman klepnął go po ramieniu. — Marnie skończysz przez tę ciekawość, Roy. Ale dopiero po wojnie — dorzucił. Chłopak zaśmiał się, słysząc przepowiednię przełożonego. — Oby pan miał rację, sir. — Piloci wypatrują teraz wejścia do Zatoki Tarenckiej — kontynuował bosman. — A bomby polecą na wielką włoską bazę. Będą mieli w co celować. Albo w ogóle nie będą musieli celować, taki tam tłok. * Jedenasty listopada niczym nie różnił się od wielu innych dni spędzonych w bazie. Na okrętach cumujących na redzie trwały normalne prace konserwacyjne i porządkowe, słychać było pokrzykiwania bosmanów i krzątaninę marynarzy. Nad tymi odgłosami górowały rytmiczne uderzenia młotków, którymi zawieszeni na linach marynarze odbijali rdzę, aby inni mogli te miejsca natychmiast pomalować ochronną warstwą farby. Oficerowie rzadko pojawiali się w zasięgu wzroku tej części załogi, która akurat miała wachtę. Zresztą nikt nie pragnął zbyt częstych z nimi kontaktów, gdyż zazwyczaj kończyło się to jakąś dodatkową pracą lub reprymendami. Połączony z dnem potężnymi łańcuchami kotwic okręt martwo spoczywał na spokojnej wodzie Zatoki Tarenckiej. Cisza i spokój były zakłócane jedynie przez drużyny dyżurne, które wykonywały nigdy nie kończące się prace porządkowe, oraz przez te grupy marynarzy, do których należało utrzymanie okrętu w takim stanie, aby był gotowy do podniesienia kotwic i podjęcia walki. „Conte di Cavour” i inne pancerniki były tak potężne, że wypłynięcie z redy należało do długotrwałych i skomplikowanych przedsięwzięć. Manewry takie utrudniała ciasnota, jaka panowała w porcie. A to z kolei było podyktowane potrzebą chronienia kotwiczących okrętów przed atakami od strony morza i z powietrza. Stalowe zagrody ukryte pod zaoliwioną powierzchnią zatoki i łagodnie kołyszące się w powietrzu balony zaporowe były tego najistotniejszą przyczyną. Dowódcy dużych okrętów w razie bezpośredniego ataku mogli liczyć jedynie na sprawność swych załóg, które obsługiwały działa, oraz mieć nadzieję, że gruby pancerz okrętu nie zostanie przez wroga strzaskany. Ale większość marynarzy, ludzi na ogół przesądnych, była zdania, że okręty najlepiej chroni łaskawy los. Zapadał zmierzch i Paolo żałował, że nie dostał tego dnia przepustki. Patrzył na niknące w mroku zarysy domów i zastanawiał się, jak ten wieczór, wieczór bez niego, spędzi Clara. Po chwili obok stanął Mario. — Ale mnie dzisiaj ciągnie do miasta — zaczął, jak gdyby czytał myśli kolegi. — Mam już dosyć tego ciasnego, żelaznego pudła. Ciągle się wpada na tych samych ludzi. Paolo oderwał wzrok od ciemniejących w dali uliczek. Poklepał Maria po ramieniu i westchnął ciężko. Za dwie godziny zaczynała się ich wachta. Będą musieli zająć się konserwacją kilku mechanizmów, o których już kilka razy przypominał im bosman. Ale teraz starali się o tym nie myśleć. — Może wkrótce dostaniemy przepustkę z pozwoleniem na wyjazd do domu? — rozmarzył się Mario. — Pojechałbyś do mnie? Pokazałbym ci, jak u nas jest ładnie. Paolo skinął głową. — Chętnie z tobą pojadę — uśmiechnął się lekko. — Chciałbym poznać twoją rodzinę. I chyba tam u was nie będzie tych cholernych patroli, które w Rzymie legitymują człowieka co parę kroków.