ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 159 184
  • Obserwuję935
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 244 537

Branka - James Samantha

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Branka - James Samantha.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK J James Samantha
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 896 osób, 557 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 342 stron)

Prolog Anglia, rok 1066 Przeznaczenie dało o sobie znać. Znak pojawił się zaledwie w kilka dni po Wielkiej nocy... oślepiające światło rozdarło czerń nieba srebrzystym językiem ognia. Jasność pojawiła się tak e nazajutrz i przez sześć kolejnych nocy. Lud Anglii, poczynając od króla i jego doradców, a na najlichszym z wiejskich łotrzyków skończywszy, zadr ał z trwogi. Gorejąca na niebie łuna była bowiem omenem, ostrze eniem danym przez niebiosa, znakiem bo ego gniewu... złowieszczą zapowiedzią przyszłości. Kraj najechała obca armia, ale to nie jej obawiali się Anglicy. Duńczycy, którzy nadciągnęli z północy, dzielnie walczyli, ale zostali pokonani w uczciwej walce... Mijające dni zamieniały się w tygodnie, tygodnie w miesiące. Nadeszło lato. Z upływem czasu bladła bojaźń. Nad światem zapanowała zima. Dla niektórych jednak zapowiedź nieszczęść nie straciła na sile. Oni ciągle wierzyli, e bitwa z losem nie została jeszcze wygrana, e płonący nieboskłon wieścił przyszłość dotyczącą jedynie... Jedynie Anglii. Być mo e mieli rację. Wkrótce potem pojawili się oni... Przez Kanał, niczym bezlitosna burza znad morza... Setki okrętów. Tysiące wojów. Rozpełzli się po kraju jak zaraza i jak ona byli nikczemnego pochodzenia, Normanowie. Maszerowali w głąb lądu, w stronę Hastings, zostawiając za sobą ruiny i zgliszcza. Tam właśnie król Anglii, Harold, starł się z Wilhelmem, księciem normandzkim... Wynik bitwy był łatwy do przewidzenia. Anglicy nie mogli dorównać Normanom, których miecze cięły zuchwale, a

serca płonęły arem. Podobni swym przodkom - wikingom - byli to śmiałkowie nie znający strachu; zawzięci i nieposkromicni; w pogoni za łupem i okazją do walki zapominali o zmęczeniu. Zdobywcy, wojownicy zdolni zmienić losy narodu... I ycie jednej kobiety. Rozdział pierwszy Zewsząd otaczała ją ciemność, jakiej sobie przedtem nawet nie wyobra ała. Czarniejsza od najgłębszych czeluści piekielnych. Jakieś cienie wynurzały się z otchłani i raz po raz wyciągały w jej stroną chciwe paluchy, jakby chciały ją pochwycić... Miała dziwne wra enie... Przeczucie czającego się dookoła niebezpieczeństwa. Przytłaczające i oblepiające jak maź. Wiatr przeszedł w wicher. Wył i skowyczał z furią. Błyskawica przecięła niebo krechą światła. Grom przetoczył się nad lądem wprawiając w dr enie ziemię pod jej stopami. Jeziora krwi rozlały się purpurą, powietrze wypełniło się obrzydliwym smrodem zastygłej posoki i wonią zniszczenia. A potem biegła. Wałczyła z podmuchami wiatru. Serce waliło jej jak miotem. Za sobą słyszała dudniący odgłos pogoni. Osaczona przez ciemność pędziła na oślep. Coś jej groziło. I wszędzie te ohydne cienie. Widmo śmierci było tu -tu . Dosięgało jej. Z trudem łapała oddech... Niespodziewanie pojawiła się przed nią zwalista postać, zjawa. Wychynęła spośród upiornych cieni... Człowiek i bestia. Rycerz i rumak. Dosiadał ogromnego czarnego konia. Chroniła go kolczuga. Był w pełni uzbrojony. Przez krótki, mro ący krew w yłach moment zdawał się nie mieć twarzy, w miejsce której ziało pustką, skrywał się bowiem za sto kowatym

hełmem. Piorun ponownie rozdarł niebo. Zdało się, e rycerz został wykuty ze srebra. Bardzo powoli odsłaniał przyłbicę. Dreszcz wstrząsnął jej ciałem. Widoczna teraz twarz wyra ała zawziętość. Była blada i zimna jak lód. Jej widok poraził ją niczym ostrze włóczni. Niespiesznie uniósł rękę. Okryta rękawicą dłoń dzier yła pobłyskujący miecz. Wznosił go coraz wy ej. Ostrze zawisło w powietrzu na ułamek sekundy, by opaść w dół... prosto w jej pierś... - Alana! Na Rooda, dziewczyno, có cię trapi? Jeśli nie przestaniesz jęczeć, obudzisz w grobie swą matkę nieboszczkę!. Głos, suchy jak chrzęst włosiennicy, płaski i szorstki jak głos starych ludzi, zabrzmiał znajomo. Alana z Brynwaldu wsłuchiwała się weń z lubością, rozpaczliwie starając się wyrwać z okowów otaczającej ją ciemności. Obudziła się dr ąca. Jęknęła ałośnie raz jeszcze. Przez chwilę le ała skulona, z policzkiem mocno przytulonym do wypchanego sianem zagłówka, z palcami mocno zaciśniętymi na okrywającej ją wełnianej derce, którą podciągnęła a pod brodę. Rzeczywistość bardzo wolno przedzierała się do jej otępiałych zmysłów. Szczegół po szczególe. I dopiero po jakimś czasie przera enie, trzymające w elaznych kleszczach jej skołatane serce, zaczęło słabnąć. Była tutaj, w niewielkiej chacie, gdzie spędziła dzieciństwo, dorastała i stała się kobietą. Dniało. Przez zawarte okiennice nieśmiało sączyła się szarość świtu. W skąpym świetle mogła jednak dojrzeć obrośniętą białą brodą twarz mę czyzny, który pochylał się nad nią. Odetchnęła z ogromną ulgą. aden miecz nie przebił jej piersi. Nie było czarnego rycerza dybiącego na sposobność, by wytoczyć z niej krew. yła... To tylko sen... koszmarny sen... Znowu się jej przyśnił.

Aubrey wyprostował się, mrugając powiekami. Wytarta, złachmaniona tunika okrywała jego wątłe przygarbione ramiona. Włosy sięgały mu ramion i były równie białe jak broda. Chocia głębokie bruzdy znaczyły policzki i czoło, spojrzenie miał bystre, a w oczach widać było troskę i zamyślenie. - Nieźleś mnie przestraszyła, drogie dziecko. Krzyki słychać było a w moim szałasie. Alana nic nie odpowiedziała. Odrzuciła na bok zmiętą derkę i zsunąwszy się z posłania, dotknęła kolanami wilgotnego, zimnego klepiska. Usiadła z nogami podkulonymi pod siebie. Aubrey wpatrywał się w nią ze ściągniętymi brwiami. Choć Alana bardzo się starała, nic mogła zapanować nad dr eniem rąk, gdy przeczesywała palcami włosy, których faliste pukle barwy złota spływały a do jej bioder. Nauczyła się ju nie mówić nikomu o przedziwnych snach nawiedzających ją nocami. Zbyt często była pośmiewiskiem wioskowych szyderców. Ale przecie Aubrey nie był taki jak inni wieśniacy. Nawet teraz, mimo e ręce miał zniekształcone guzami, a wiek przygarbił mu plecy, słynął jako najzręczniejszy garbarz na północ od Humber. Gdy zabrakło jej matki, Edwyny, starzec był Alanie dro szy - oby Bóg jej wybaczył! - od rodzonej siostry. Staruszek, podobnie jak matka, nigdy nie drwił z zagadkowych wizji, które prześladowały ją od najwcześniejszego dzieciństwa. Prawie wszystkie z nich odeszły ju w niepamięć. Mimo to coś powstrzymywało ją teraz przed mówieniem o nich. Jak mogłaby mu opowiedzieć? Świadoma tego, e uwa nie ją obserwuje, spuściła wzrok. Śniła wielokrotnie. Wiele, wiele razy, przez wiele, wiele nocy. O obcych. O ludziach z wioski. Nigdy jednak nic miała snu o sobie. Dziś wiedziała tylko, e nigdy przedtem nie bała się o siebie...

Nigdy, a do tej nocy. Czarny rycerz. Kim był... lub czym był? Nie miała pojęcia. W tej chwili zdawała sobie jedynie sprawę, e był jej wrogiem, zagra ającym jak nikt inny. Dlaczego tak było? Tego nie wiedziała. Bała się go jednak bardziej ni czegokolwiek dotąd... O, nie! - pomyślała, biorąc się w karby. Nie! Nie chciała myśleć o tym straszliwym sennym rojeniu. Nie chciała myśleć o nim. Mały futrzany kłębuszek wśliznął się jej na kolana - Cedric, kot, który nie odstępował jej matki przez lata, a potem zaprzyjaźnił się z Alaną. Zanurzyła palce w miękkiej, gęstej ółtej sierści. Pochyliła głowę. Nic chciała, by Aubrey zauwa ył jej zatroskanie. Starzec martwiłby się i roztrząsał wszystko, a do tego nigdy świadomie by nic dopuściła. - Proszę! - wyszeptała. - Wiesz dobrze, e nigdy nie sprawiłabym ci przykrości. Powiedziałabym wszystko, gdybym mogła. Ale nie mogę. Przysięgam, e sprawa jest zbyt błaha, by się nią zajmować. Zatem przestań się frasować, bo nie ma powodu. Stare oczy zwęziły się podejrzliwie. - To dlaczego cała się trzęsiesz? Po raz pierwszy zdobyła się na nikły uśmiech. - Listopadowe ranki są zimne, ot i cała tajemnica. W końcu jaki mógłby być inny powód? - Rozpogodziła twarz jeszcze bardziej. Spracowana dłoń Aubreya zacisnęła się w pięść. - Przeklęci Normanowie! - wymamrotał. - Ukradli nam drewno i teraz mo emy albo ogrzać kości, albo ugotować strawę. Ukradli zbiory, na które tak długo i cię ko pracowaliśmy. Zanim zima odejdzie z Brynwaldu ludzie będą na wpół zagłodzeni. Jeśli oczywiście do tego czasu nie pomrą! Z tym słowami na ustach, kuśtykając wyszedł z chaty. Alana delikatnie zdjęła kota z kolan i wstała. Podobnie jak reszta zabudowań w wiosce, tak e i

jej dom był ubogi. Podłogę zastępowało klepisko z ubitej ziemi. Niewielki stół na krzy akach i dwa zydle stały obok paleniska. Obmyła się szybko w drewnianej dzie y z wodą, a potem zaplotła włosy w warkocz. Szczupłe stopy owinęła kawałkami skóry - buty rozpadły się ju wiele miesięcy temu. W brzuchu burczało jej z głodu, ale starała się nie zwracać na to uwagi. Resztką zapasów podzieliła się wczoraj z Aubreyem. W spi ami został jedynie maleńki bochenek chleba. Minął ju prawie kwartał, od kiedy Normanowie zajęli Brynwald. Alana zacisnęła usta. Aubrey miał rację. Nazywali siebie Normanami, ale ci, których ziemie najechali, mówili o nich „dranie". Dzień był ponury. ludzie robili wra enie umęczonych. Anglicy to naród pokorny, bo większość to prości chłopi, zwłaszcza tutaj, w północnej części kraju. Nie było komu zatrzymać nadciągających przez Kanał wrogich hord... Rabowali dorobek całego ycia biedaków, zabierali ywność. Zostawiali za sobą splądrowane wioski, w których nawet domy nie uniknęły zniszczeń. Panujący w Anglii spokój został zburzony, ziemie najechane, a ycie ludzi zagro one. Przez dłu szą chwilę Alana stała w niewielkich, wypaczonych ze starości drzwiach i wpatrywała się w stronę brynwaldzkiego zamczyska. Wysoko w górze widać było stromą skałę otoczoną drewnianą palisadą. Na szczycie, nad brzegiem stalowoszarych wód Morza Północnego, wznosiły się mury. Choć warownia nale ała do jej ojca. nigdy nie była jej domem. Nie, te ziemie to nie miejsce dla niej, pomimo e była córką lorda Kerwaina, władcy Brynwaldu. Ostry, gwałtowny ból przeszył jej serce, bo Kerwaina nic było ju wśród ywych. Padł pod ciosem normandzkiego miecza. Ten sam los spotkał jego onę Rowenę. O Sybil zaś słuch zaginął. Dla Alany był to znak, e jej siostra prze yła w jakiś sposób masakrę. Modliła się, by tak właśnie było... Alana nie ró niła się od pozostałych mieszkańców tego skrawka ziemi - od

czasu pierwszych okrutnych napaści bała się. Powietrze było cię kie od dymu i gryzącego zapachu płonących strzech. Przez zdające się nie mieć końca trzy dni i trzy noce słychać było przera ające krzyki i wrzaski. Teraz wystarczyło, e na drodze rozległ się tętent kopyt, a wieśniacy kryli się w chatach jak spłoszone kury. Przedtem yli jedynie w strachu przed bo ym gniewem. Dziś bali się Normanów. Wiedziała, e nie mo e zostać w chacie na zawsze. Musiała przecie zatroszczyć się o coś do jedzenia dla siebie i Aubreya. Z haka wbitego w ścianę zdjęła łuk. Wsunęła strzały do kołczana i przewiesiła go sobie przez ramię. Wychodziła właśnie, gdy zauwa yła Aubreya, kuśtykającego od strony wioskowego placu. Starzec zmarszczył czoło widząc, e w rekach ma łuk. - Alano, nie myślisz chyba iść na polowanie! - Potrzebujemy jedzenia - odpowiedziała po prostu. - Ale Normanowie zakazali opuszczania wioski - nie ustępował. - Potrzebujemy jedzenia, Aubreyu. Staruszek ściągnął brwi. - A co z Normanami? - upierał się przy swoim. Uśmiechnęła się nieznacznie. - Ach, w takim razie nie wykluczam, e mój łuk ustrzeli grubszą zwierzynę, na przykład jakiegoś normandzkiego ołnierza! Dla Aubreya nie było to jednak zabawne. Potrząsnął głową z dezaprobatą i spojrzał dziewczynie prosto w oczy. Alana posłała mu niewinny uśmiech. Wyruszyli oboje. Niedaleko wioskowego pastwiska minęli onę karczmarza idącą z córkami. Wieśniaczki jednak nawet słowem nie odezwały się do napotkanej i z pewnością niedobranej pary. Obrzuciły ich jedynie nieprzyjaznym spojrzeniem. Aubrey zerknął na nie groźnie i odezwał się do Alany:

- Nie zwracaj na nie uwagi. Są grupie i nie mają o niczym pojęcia. Alana nie zareagowała. Jej matka była wiejską uzdrowicielką. Nauczyła ją wszystkiego, co sama wiedziała o ziołach i sztuce leczenia. Od czasu jednak, gdy jej zabrakło, wieśniacy coraz częściej manifestowali swoją niechęć wobec córki i rozmawiali z nią jedynie wtedy, gdy w aden sposób nie mo na było tego uniknąć. Dziewczyna szła z wysoko uniesioną głową, ale w głębi serca było jej niezmiernie przykro. To prawda, ju od dawna traktowano ją w ten sposób, ale nie mogła się do tego przyzwyczaić. Jej urodzenie stawiało ją ponad chłopami, była przecie pozamał eńskim dzieckiem lorda. Nie tylko to jednak miało wpływ na stosunek innych ludzi do niej. Oceniano ją jako inną tak e dlatego, e miała wizje, chocia ich nie chciała i broniła się przed nimi ze wszystkich sił. Och. Alana wiedziała dobrze, dlaczego wieśniacy jej nie lubią- byli bardzo przesądni. Wszędzie dopatrywali się skutków działania palca bo ego bądź te szatańskiego kopyta. Mimo e Normanowie stale zagra ali ich yciu - i jej tak e! - pozostała wyrzutkiem. Ta ra ąca niesprawiedliwość bolała ją najbardziej. Nie była diabelskim pomiotem. Dlaczego nie chcieli przyznać, e jeśli pominąć nawiedzające ją koszmarne sny, niczym się od nich nie ró ni? Nie ich zdaniem to, e nienawidziła tych przeklętych wizji, było bardzo podejrzane... Teraz nawet bardziej ni kiedykolwiek. Deszcz nie padał, choć niebo było ponure i zachmurzone. Wilgotna i chłodna ziemia znakomicie wygłuszała ich kroki. Mimo e starzec zwalniał tempo marszu, i tak nie miało to wpływu na wynik polowania. Zanim słońce stanęło w zenicie, łupem Alany padły dwa króliki. Aubrey zmęczył się bardzo. Wspierał się cię ko na drewnianym kosturze. Dziewczyna słyszała wyraźnie jego rwący się oddech. Pomimo e uparcie odmawiał, zmusiła go do odpoczynku. Zatrzymali się obok ogromnego pnia

powalonego dębu. Alana zadbała, by starzec usiadł wygodnie i dopiero wtedy sama zajęła miejsce obok niego. Luk i kołczan uło yła na miękkim mchu. Z kieszeni w spódnicy wyjęła skibkę chleba. Podzielili się sprawiedliwie. Po skończonym posiłku, strzepnąwszy okruszyny z podołka, dziewczyna spojrzała na staruszka. - Aubreyu odezwała się cicho. - Czy twoim zdaniem powinnam pójść do brynwaldzkiego zamku? Mę czyzna wpatrywał się w nią przez dłu szą chwilę. - Do warowni!? Po co? Alana odpowiedziała, starannie unikając przy tym jego wzroku: - Ostatnimi czasy przelano tam bardzo wiele krwi. Chciałabym się dowiedzieć, czy Sybil nic się nie stało. - Alano! To niebezpieczne! - Ton jego głosu zdradzał zaniepokojenie. - Normanowie to rzeźnicy, wszyscy, co do jednego. Jeden Pan Bóg wie co mogłoby cię spotkać w tej jaskini zbójców. Jestem pewny, e gdyby Sybil zginęła, doszłyby nas o tym jakieś wieści. Alana wolno pokręciła głową i spojrzała na opiekuna. - A je eli jest chora? yje, ale jest ranna? Aubreyu, mimo wszystko to moja siostra! W oczach starego widać było gniew. - Czy myślisz, e ona pomyślała choć raz o tobie? Moim zdaniem - nie! Dziewczyna była jednak zdecydowana i trwała przy swoim. - Tego nikt nie wie, nawet ja. - Myślisz, e gdyby przypuszczała, i jesteś ranna, pospieszyłaby ci z pomocą? Nic! Zaprawdę nie, nigdy! - Nie mogę mówić za nią. Wiem jedynie to, co podpowiada mi serce. A mnie i ją łączą więzy krwi. - Tak, więzy krwi, dzięki którym tyle lat trzymali cię z daleka od zamku!

Przez jakiś czas Alana milczała, bo i có mogła na to odpowiedzieć. Aubrey miał rację. Nie znała Sybil zbyt dobrze, tak jak siostra nie znała jej. Matka Sybil. Rowena. zadbała o to ju wcześniej, dokładając wszelkich starań, by pozostawały w oddaleniu. Zresztą Rowena nigdy nie ukrywała, jak niemiłe są jej kontakty córki z mę owskim bękartem. - Twój ojciec lepiej by zrobił, gdyby zostawił Edwynę w spokoju. - Starzec ze złością cisnął na ziemię tobołek, który trzymał w ręku. - Kochał twoją matkę, ale nie chciał się o enić z chłopską córką. Zamiast tego wybrał inną, która mogła dać mu w wianie wielkie połacie ziemi i napełnić posagiem jego skarbiec. Ale nawet wtedy nie dał spokoju biednej chłopce. Przez cały czas miałem nadzieję, e w końcu odczepi się od niej i pozwoli wyjść za mą za innego. - Ona nigdy by od niego nie odeszła - przerwała mu Alana cichym głosem. Na jej twarzy zagościł smutek. - Kochała go. Nie mogli być razem, ale nie mogli te się rozstać. - Był egoistą, myślał wyłącznie o własnych uciechach. Dlatego właśnie tak się uczepił twojej matki. - Twarz Aubreya wykrzywił złośliwy grymas. - A poza tym, kto raz zobaczył tę wiedźmę, Rowenę przestawał mu się dziwić. Alana zakasłała zmieszana. Poło yła dłoń na ramieniu starca. - Aubreyu, mówisz o nieboszczce - powiedziała bardzo cicho. Nie dawał za wygraną: - Mówię prawdę! Dziewczynę opanowało poczucie winy. W istocie, sama wiele razy miewała podobne myśli. Było jej przykro z powodu śmierci Roweny, ale musiała przyznać, e nic odczuwała bólu po tej stracie. Sybil straciła jednak oboje rodziców jednocześnie, tego samego dnia. Alana przymknęła oczy, pochyliła głowę i zaczęła modlić się za nich wszystkich. Za ojca. Za Sybil. Za Rowenę.

Za siebie i swoje grzechy Kiedyś kochała ojca, szczerze i z pełnym oddaniem... i nienawidziła go za krzywdę, jaką wyrządził matce... i jej. Wstała i ruszyła w stronę środka polany. - Zupełnie nie wiem, co robić... - wyszeptała. Objęła się ramionami, jak zagubione dziecko, chocia jednocześnie robiła wszystko, by właśnie tak się nie czuć. - Boję się... o siebie. Teraz jeszcze lękam się o Sybil i myślę, e nigdy bym sobie nie wybaczyła, e przez zwykłą niechęć nie pospieszyłam jej z pomocą, kiedy tego potrzebowała. Aubrey pogładził brodę i westchnął. - Jesteś taka podobna do matki, Alano. Martwisz się o innych, nie myśląc zupełnie o sobie... Ach, gdyby tylko inni ludzie te to potrafili! Będę jednak nalegał, byś nie działała zbyt pochopnie. O Normanach mówi się, e to diabelskie nasienie. A ten, który zagarnął Brynwald dla siebie... Powiadają, e nazywa się Merrick i e jest synem samego Lucyfera. Ponoć to rycerz, który ścina głowy innym w chwili, gdy na niego spojrzą. W rzeczy samej, wszystko wskazuje na to, e jest tak samo nikczemny jak ksią ę, któremu słu y! - Przerwał na chwilę i ponownie pogładził brodę. Nie wiemy, co knują przeciw nam i dlatego powinniśmy się bardzo pilnować... Nie dane mu było jednak dokończyć. Drwiący, zgrzytliwy śmiech wypełnił ciszę. - Dobrze powiedziane, starcze. Teraz jednak za późno ju na ostrze enia. Alana obróciła się. Krew odpłynęła jej z policzków, gdy zobaczyła sześciu jeźdźców wyłaniających się z lasu, jeden za drugim. Przypomniało się jej wypowiedziane rano yczenie... „Nie wykluczam, e mój łuk ustrzeli grubszą zwierzynę, na przykład jakiegoś normandzkiego ołnierza". Sytuacja przedstawiała się cokolwiek inaczej, bo to oni byli tymi, którzy mogli na nią zapolować...

Oni, normandzcy ołnierze. Wpatrywali się w nią po ądliwie z wysokości grzbietów potę nych, prawic czarnych rumaków. Mieli spojrzenia głodnych wilków - Alana czuła się tak, jakby to ona miała być głównym daniem uczty, na którą się szykowali. Zerknęła na łuk i kołczan le ące obok Aubreya. Furia i rozpacz ogarnęły ją jednocześnie z ogromną siłą. Nie miała najmniejszych szans sięgnięcia po broń, wojowie byli zbyt blisko. - Pewnie miałabyś ochotę przeszyć mnie strzałą, dziewko? Widzisz, ja mam ochotę zrobić ci to samo. chocia łuk nie będzie mi potrzebny. - ołnierz uśmiechnął się triumfująco. - Obejdzie się te bez strzały. Mówiąc to rycerz zsiadł z konia. Spod przyłbicy widać było dwoje czarnych, błyszczących oczu badawczo oceniających kształty dziewczyny. Cienka wełniana sukienka nie była w stanie ukryć pięknie uwypuklonych piersi Alany. Och. jak e ałowała, e nie ma na sobie grubej peleryny. Nie, nie po to, by chroniła przed zimnem - marzyła o niej, by skryć się przed świdrującymi, chciwie wpatrzonymi w nią oczami tego zbója. Przestała się bać, była po prostu wściekła. - Nazywam się Raoul - odezwał się zbrojny jeździec. Miał silny obcy akcent. - Ktoś ty, dzieweczko? I dlaczego jesteś sama w lesie, bo starca, który ci towarzyszy, trudno uznać za obrońcę? Alana uniosła wysoko głowę i śmiało spojrzała na ołnierza. Na wszystkich świętych, prędzej zgnije w piekle ni ukorzy się i odpowie temu łajdakowi zza morza. - Kim jest staruch? Czy to twój ojciec? - ołdak nie ustępował. Alana gniewnie wykrzywiła usta. - Nic ci do tego, kim jest. I to, co robię w lesie, te nie powinno cię obchodzić. - Nie zapominaj, e nowy władca Brynwaldu zabronił wam opuszczania

wsi. A ty jesteś z wioski, mam rację? - Tak, ale... - W takim razie bardzo mnie obchodzi to, co tu robisz. Aubrey wstał. - Zostaw dziewczynę w spokoju, Normanie - powiedział głośno. Mę czyzna zwany Raoulem nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. Spokojnie ruszył przed siebie i stanął naprzeciw Alany. - Niepokorna. To mi się podoba, dziewczyno. Zdecydowanie podoba. Stał bardzo blisko. Alana widziała teraz, e jest młody. Rysy twarzy zdradzały arystokratyczne pochodzenie. W jego oczach dojrzała jednak niebezpieczne ogniki, które sprawiły, e stała się czujna. Sposób, w jaki na nią patrzył, wywoływał dreszcze. Rozło ył ramiona i uśmiechnął się. - Moim zdaniem starzec nic jest twoim ojcem, dziewczyno. Tylko mi nie mów, e to twój mą ! Kompani Raoula roześmieli się głośno. - Mo e szuka okazji, by ktoś ją lepiej wyobracał w ło nicy?! - zawołał któryś z nich. - Nie trzeba długo myśleć, eby dojść do wniosku, e staremu do wzmocnienia sił potrzebny jest cud. Jego męskość przypomina zapewne wyschniętą gałąź - dorzucił następny. Bezsilna złość dławiła Alanę. - Przestańcie! On nie jest ani moim ojcem, ani mę em. Ale jest człowiekiem, którego bardzo kocham i dlatego odczepcie się od niego, wy normandzkie świnie! - Alana! Nie odzywaj się. Ich słowa nie dotykają mnie w aden sposób! Spojrzenie Raoula ponownie spoczęło na dziewczynie. - Ho, ho. Ustalcie wreszcie, czy to on broni ciebie, czy te ty bronisz jego. Mówiąc to chwycił Alanę za włosy. Owinął sobie jej warkocz dookoła

pięści i szarpnął dość mocno. Gdy dziewczyna stawiła opór, ołnierza opanowała wściekłość. - Chodź tu, suko! - wychrypiał złośliwie. Alana nie mogła powstrzymać jęku, który wydobył się z jej ust. Twarz Aubreya poczerwieniała z oburzenia. - Zostawcie ją, dranie! - Krzycząc, starzec ruszył do przodu. Nie zdołał jednak zrobić nawet dwóch kroków, gdy jeden z konnych płazem miecza uderzył go w tył głowy. Aubrey osunął się na ziemię. - Aubrey! Och, Aubrey! - krzyknęła przera ona Alana. Próbowała wyswobodzić się z rąk trzymającego ją łotra, ale ten puścił warkocz i chwycił ją w pasie. Dziewczyna szarpała się rozpaczliwie. Wyginała ciało. Drapała. Kopała. Wbiła mu paznokcie w policzek. Wrzasnął dziko i znów złapał ją za włosy. Alana jakimś cudem zdołała zrobić unik i wyrwać się. Pobiegła w stronę miejsca, gdzie le ał Aubrey. Za nią rozległ się złowieszczy śmiech. - I co wy na to, panowie? Chyba wszyscy powinniśmy się z nią zabawić? - Myślisz, e mo na by spróbować po dwóch naraz? Świadomość tego, co mówili, poraziła Alanę jak grom. Dopiero teraz zrozumiała, do czego od początku dą yli. Chcieli ją zgwałcić. Raz po raz... Uklękła obok le ącej postaci. Kiedy dotknęła ramienia staruszka, jęknął cicho. Dzięki Bogu, ył! - Aubreyu! Aubreyu, proszę, musisz wstać! Musimy uciekać, zanim będzie za późno. ołnierz o imieniu Raoul właśnie do niej podchodził. - Chodź, dziewko - powiedział szorstko. Alana podniosła się błyskawicznie i zrobiwszy półobrót, z całej siły uderzyła go w twarz. Czuła przeszywający ból w ręce, ale nie zwracała na to uwagi, tak jak nie przejmowała się wściekłością, która ogarnęła Normana. - Zostawcie nas w spokoju, łajdacy! Rycerz zaklął.

- Na Boga, dziewko, albo sama się uciszysz, albo ja to zrobię! Uniósł rękę, chcąc zadać cios. Alana zobaczyła jego pięść i zasłoniła twarz. Ale uderzenie nie nastąpiło. Dziwne, naprawdę dziwne. Dopiero po pewnym czasie zdała sobie sprawę, e jakiś inny rycerz wjechał na polanę. Bo e w niebiesiech! Przera enie sparali owało ją zupełnie. Głuchy jęk wydarł się z gardła. To był on... Rycerz z jej sennego koszmaru. Rozdział drugi Był między Normanami człowiek noszący imię Merrick. Młody, w pełni sił, wysoki i dobrze zbudowany. Mę czyzna na schwał. Jak większość Normanów, został wychowany na ołnierza. Od najmłodszych lal uczono go wojennego rzemiosła. Trzeba przyznać, e Merrick przykładał się do nauki - był teraz jednym z najlepiej władających mieczem i włócznią rycerzy, doskonałym myśliwym, jeźdźcem i wojownikiem. Chocia był synem księcia d'Aville, nie miał szans na objęcie dziedzictwa, urodził się bowiem jako najmłodszy. Pięciu braci i dwie siostry przyszło na świat przed nim. Dlatego teraz, jeśli chciał władać jakimiś ziemiami, musiał je zdobyć w walce. Okupował wysiłkiem wszystko, co osiągnął. Dumny i niepokorny, był mę czyzną, który bierze swój los we własne ręce. Z tego te powodu przyłączył się do księcia Wilhelma, który obiecał mu pokaźną połać ziemi w zamian za pomoc w zwycięstwie. Merrick zdecydował się wywalczyć dla siebie włości w kraju le ącym za morzem... W Anglii. Właśnie tutaj, na północ kraju, Wilhelm posyłał swoich najdzielniejszych rycerzy. Tutaj te Merrick stoczył długą i zaciętą bitwę z lordem Brynwaldu... I zwycię ył.

Od tamtej pory Brynwald nale ał do Merricka... i tak miało pozostać. Nowy pan tych ziemi był na tyle rozumny, by wiedzieć, e choć Anglicy zło yli broń, tliła się w nich nienawiść i wrogość. Być mo e winna była temu ich duma, a mo e po prostu - głupota. Zresztą niezale nie od przyczyny Merrick zdawał sobie sprawę, e musi minąć du o czasu, zanim naprawdę skapitulują i staną się jego lojalnymi poddanymi. W rzeczy samej - scena, która właśnie rozgrywała się na jego oczach, była tego znakomitym dowodem. Usłyszał krzyki i odgłosy szamotaniny, dlatego tu przyjechał, choć i tak świetnie wiedział, co zastanie na miejscu. Nie był zaskoczony widokiem ołnierzy, otaczających miejscową dziewkę. Wojacy nie robili wra enia niewinnych młodzieniaszków, przeciwnie, twarze mieli naznaczone ądzą. To, e schwytali jakąś dziewuchę, nie robiło na nim wra enia, w końcu takie były prawa wojny. Nie, nie miał zamiaru pozbawiać ich tej przyjemności. Zmienił jednak zdanie, gdy przyjrzał się ich brance. Merrick był mę czyzną, który potrafił docenić prawdziwe piękno, a ta dziewczyna przedstawiała sobą wspaniały widok. aden zawój nie zasłaniał jej twarzy. Wspaniałe włosy, koloru połyskującego, jasnego złota, zaplecione w warkocz gruby jak ramię, opadały a do bioder. Mimo tego e stopy miała obwiązane skórami, a odzienie było w ałosnym stanie, wiedział, e skrywa nadobność kształtów znacznie wykraczającą ponad przeciętność, a profil dziewki zdawał się obietnicą słodyczy godnej najwy szych wyrazów uznania. Jednak gdy ich oczy się spotkały, odniósł wra enie, e widziała w nim diabła. Tak, rzeczywiście, ju sam jego widok śmiertelnie ją przera ał... Zmusił konia do wolnego truchtu. Zatrzymał się dopiero kilka kroków od niej. - O co tu chodzi? - zapytał. Odpowiedział mu Raoul: - Napotkaliśmy tu tę dziewkę i towarzyszącego jej starca, a przecie to nie

jest miejsce dla nich. - Sięgnął ręką do łokcia Alany, ale ona gwałtownym szarpnięciem ramienia zdołała wyrwać się z jego uścisku. Wyprostowana, wysunęła jedną nogę do przodu. - A co innego mo emy robić? - krzyczała. - Aubrey i ja jesteśmy głodni, jak wszyscy w naszej wiosce! - Wskazała palcem na torbę myśliwską. - Przyszliśmy tu na polowanie. W sakwie znajdziecie dwa króliki, które miały być naszą kolacją. Raoul wykrzywił usta w złośliwym grymasie. - Staruch jest tak słaby, e nigdy nie napiąłby cięciwy, zresztą nie utrzymałby nawet łuku. Dziewczyna pokręciła energicznie głową i powiedziała zimno: - To ja zastrzeliłam zwierzaki. I gdybym miała łuk w rękach, kiedyście nas napadli, daję głowę, e bylibyście teraz martwi jak te króliki. Na twarzy Raoula pojawił się wyraz zaciętości. Zanim jednak zdą ył powiedzieć choć słowo, Merrick roześmiał się głośno. - Mam wra enie, e dziewka nie darzy cię specjalnymi względami, Raoulu. Słysząc to Raoul zarumienił się. Merrick zaś spojrzał na starego człowieka. - Nie yje? - zapytał. Tym razem odpowiedział mu jeden z towarzyszy Raoula: - yje, panie. Cios miał go jedynie uciszyć. - To dobrze. - Merrick pokiwał głową z aprobatą. - Jego śmierć mogłaby być przyczyną niepotrzebnego przelewu krwi. Skierował wzrok na dziewczynę. - Jesteś z wioski? Nie dała mu adnej odpowiedzi, uniosła po prostu wy ej brodę. Gniewnie wpatrywała się w niego. Mę czyzna zmarszczył brwi. Jej postawa, niezale nie od tego, czy kobieta

mówiła, czy milczała, była po prostu denerwująca. - Poniewa nie zaprzeczasz, mogę jedynie przypuszczać, e jesteś właśnie stamtąd i e wiedziałaś o moim zakazie opuszczania wsi. W końcu zdecydowała się mówić. - Dlaczego? Dlaczego nie mo emy opuszczać wioski? Jesteśmy więźniami? Merrick zacisnął mocno szczęki. Musiał się z całą pewnością omylić przy poprzedniej ocenie dziewczyny. To nie przera enie pojawiło się w jej oczach na jego widok. To była nienawiść - czysta i bezgraniczna nienawiść. - Nie, nie jesteście więźniami, ale w obecnych czasach najlepiej będzie dla was samych, jeśli zostaniecie we wsi. Tylko w ten sposób mo na będzie utrzymać tu pokój. - Pokój? - Jadowite szyderstwo dźwięczało w jej głosie. Powiedz mi, panie, jak mo e tu zapanować pokój, skoro odbierasz nam wolność? Oczy zwęziły mu się do szparek. Odpowiedział powoli, ale w jego słowach czaiła się źle skrywana złość: - Nic o mnie nie wiecie, Sasi, ani o kraju mego urodzenia, A mimo to, gdybyście tylko mogli, szkodzilibyście mi zawzięcie. Mam rację? - Och, gdybym tylko mogła, to wiedz, e zrobiłabym wszystko, co w mojej mocy, by z tobą walczyć - powiedziała z arliwością, jaką mo na usłyszeć tylko przy wypowiadaniu słów modlitwy. Patrzył na nią w zamyśleniu. Jego ręce, okryte stalowymi rękawicami, spoczywały na łęku siodła. - To ciekawe - wyszeptał. - A z jakiego powodu, jeśli wolno spytać? - Nie potrzebuję adnego powodu. Wystarczy, e jesteś normandzką świnią! - Świnią? - Uśmiechnął się z niesmakiem. - Dlaczego w takim razie patrzysz na mnie, jakbym przypominał wyglądem co najmniej wysłannika

piekieł? - Bo mo e nim jesteś! -Normandzka świnia. Wysłannik piekieł. Zdecyduj się na coś, dziewczyno. Wpatrywała się w niego z nienawiścią. - Moim zdaniem jesteś świnią z piekła... i znacznie gorzej. Uśmiech zniknął z twarzy Merricka. Oczy zwęziły się jeszcze bardziej. Mimo to nie okazywał emocji. - Kim jesteś? - zapytał niespodziewanie. Wyprostowała ramiona i wysoko uniosła głowę. - Nic ci nie powiem. Normanie. Ani mojego imienia, ani rodu. Nic nie powiem do czasu, a sam się przedstawisz! Z bliska zyskuje na wyglądzie, pomyślał Merrick. Jest młodziutka, tak... ale nie tak znowu bardzo... Ale czy jest słodka? Usta ozdobił mu ledwo widoczny uśmiech. - Nie mam przed tobą nic do ukrycia. Nazywam się Merrick. Jestem panem tych włości. Ziemia, na której stoisz, nale y do mnie. Oczy dziewczyny zapłonęły wewnętrznym ogniem, gdy tylko usłyszała te słowa. Jej usta wykrzywił grymas pogardy. - A więc Merrick to ty! Zafajdany lord! Dowódca normańskich świń. Coś ci powiem, Merricku z Normandii. Tu jesteś nikim, wieprzem, którego miejsce jest w chlewie razem z innymi świniami! Przez chwilę Merrick nie wierzył własnym uszom. Był obra any i to przez prostą wieśniaczkę. Nie, takiej zniewagi nie mógł puścić płazem! Czuł, jak ogarnia go łuna. Na Boga, albo była idiotką, albo miała du o, bardzo du o odwagi... W rzeczywistości nie chodziło ani o jedno, ani o drugie. Alana była po prostu śmiertelnie wystraszona. Nie wiedziała, co zmusza ją do tego, by ubli ała rycerzowi, który prześladował ją we śnie.

Normandzki rycerz wyprostował się dumnie. Jego postać była imponująca. Siedział na koniu, ubrany na czarno, z zarzuconą na bary wełnianą peleryną, która jeszcze bardziej uwydatniała szerokość jego piersi. W przeciwieństwie do pozostałych Normanów nie miał na głowie wygolonej tonsury. Jego kruczoczarne, bujne włosy opadały swobodnie na ramiona. W odró nieniu jednak od Anglików, których większość nosiła brody, Merrick był gładko ogolony. Widać było jego mocne, ostro zarysowane szczęki. Słońce i wiatr sprawiły, e skóra jego twarzy miała prawie brązowy kolor. Od strony ołnierzy dał się słyszeć pomruk gniewu. Merrick uciszył ich spojrzeniem. Gdy zapanowała zupełna cisza, Alana poczuła się bardzo nieswojo. Patrzyła na niego, jak zsiadał z konia. Robił to bardzo powoli, bo wiedział, e trzymanie jej w niepewności pracuje na jego korzyść. Drań! Przez cały czas nie odrywał od niej wzroku. Te oczy! Były jasne i zimne jak lód. Podszedł do niej ze swobodą człowieka, który jest przyzwyczajony do sprawowania władzy. Gdyby nie powstrzymywała się całym wysiłkiem woli, z krzykiem uciekłaby do lasu. Mę czyzna stojący obok był znacznie potę niejszy, ni się jej wydawało, gdy siedział na koniu. I nie było złudzeniem to, e bary miał szerokie na długość miecza. Tak wysokiego mę czyzny jeszcze nie widziała. Był wy szy nawet od Radburna, jednego z najdzielniejszych rycerzy jej ojca. Stanął przed nią tak blisko, e jej stopy znalazły się między jego butami. Czuła na swoim ciele jego unoszącą się przy ka dym oddechu pierś. Nie cofnęła się jednak, chocia ka da cząstka jej ciała zmuszała ją do tego. Była pewna, e jej ojciec nigdy nic okazałby słabości podczas walki, nawet w obliczu tak straszliwego przeciwnika. Ona tak e zdecydowała - i chyba bardziej z powodu zapalczywości ni rozsądku - nie ustępować choćby o krok. Chocia serce truchlało jej z trwogi, odwa nie spojrzała rycerzowi w oczy. - Ju trzy razy nazwałaś mnie świnią - mówił łagodnie, a ton głosu

przeczył jakby jego postawie, mającej wyra ać gniew. -Na Boga, kobieto, za znacznie mniejsze przewinienia zabiłem wielu ludzi. Będziesz nazywała mnie lordem? To mogę ci obiecać. Powiem więcej: przysięgam, e tak się stanic! Dumnie uniesiona głowa dziewczyny świadczyła o tym, e jego słowa nie zrobiły na niej wra enia. - Będę nazywała cię zgodnie z tym, kim jesteś, normandzki psie! - wykrzyczała mu w twaiz. - Mówisz o pokoju. A przecie wy, Normanowic, nic nie wiecie o pokoju! Znacie tylko wojnę! Potraficie jedynie zabijać! Jesteście narodem złodziei! Wszyscy, co do jednego! Kradniecie ziemie, mordujecie! Nie będę ci posłuszna, Normanie. I nie mam zamiaru przestrzegać twoich praw. Pluję na ciebie i na was wszystkich! Dopiero wtedy, gdy rzeczywiście splunęła, zdała sobie sprawę, e posunęła się za daleko. W chwili gdy mę czyzna wycierał sobie wolno policzek, dotarło do niej, e była bardzo surowa w ocenie... Chwycił ją za ramiona tak szybko i niespodziewanie, e krzyknęła. Rozpoznała gwałtowność i wrogość, pamiętane ze snu - po co znowu mówiła, zanim pomyślała!? Nic potrzebował adnej broni, by zadać jej śmierć. Wystarczy, e zaciśnie palce na jej szyi i lekko ściśnie. Jego dotyk... nie był jednak brutalny, choć nie był te delikatny. Nie, nie będzie miał dla niej litości, - Zastanawiałem się - powiedział cicho - czy rzeczywiście jesteś taka odwa na, czy mo e po prostu głupia. Zdaje się, e teraz znam ju odpowiedź. Alana wpadła w panikę. Spróbowała go odepchnąć. - Pozwól mi odejść! - Jeszcze nie teraz. Przecie to ty zaczęłaś tę grę. - Uśmiechnął się szyderczo. - A ja znam jej zakończenie. Mogę ci obiecać, e tak właśnie będzie. Powoli zwalniał uścisk. - Mo e trzeba ci po prostu uciąć język, dziewczyno. - Błądził spojrzeniem po jej ciele, zatrzymując wzrok na pysznie wysklepionych piersiach, których

obrys był bardzo wyraźny pod cienką materią sukni, a potem patrzył tam, na tajemnicę ka dej kobiety - tam gdzie łączą się nogi. Miała wra enie, e stoi przed nim zupełnie naga. Uśmiechnął się, a ona wiedziała, e ten uśmiech nie wró y nic dobrego. - Mo e - dodał - jest jakiś inny sposób, by uciszyć te urocze usteczka. Ochrypły śmiech rozległ się na polanie. ołnierze manifestowali swoje poparcie dla planów dowódcy. - Dziewka jest smakowitym kąskiem! - Daj jej posmakować normandzkiego sztychu, panie! - Niech padnie na kolana, milordzie! - Ach, i pomyśleć tylko, gdzie wtedy znajdą się jej usta! Mę czyźni rechotali lubie nie. Twarz Alany płonęła rumieńcem. Choć mówili po francusku, rozumiała wszystko ojciec dobrze nauczył ją tego języka. A nawet gdyby nie rozumiała, ich gesty i intonacja mówiły więcej, ni chciałaby wiedzieć. W tej właśnie chwili Merrick z Normandii oderwał wzrok od dziewczyny i spojrzawszy na kompanów powiedział tylko: - Zostawcie nas. Odprowadźcie starego do wioski, a potem wracajcie do warowni. Alana patrzyła przera ona, jak dwóch wojów podnosiło z ziemi Aubreya. Poczuła ogromną ulgę, gdy okazało się, e staremu właściwie nic się nie stało, choć był jeszcze trochę oszołomiony i niepewnie stał na nogach. Oddział odjechał. Dziewczyna mocniej zacisnęła usia. by ukryć ich dr enie. Nie poruszyła się, mimo e strach ogarniał ją z coraz większą siłą. Objęła się ramionami, jakby w ten sposób mogła się obronić. Przed spojrzeniem czarnego rycerza nie było jednak ucieczki. Miała dziwne wra enie, e przed nim samym te nic zdoła nigdzie uciec. Przełknęła głośno śłinę.

- Dlaczego kazałeś im odjechać? - zapytała ledwie słyszalnym szeptem. Posłał jej uśmiech - uśmiech demona, to pewne! - Mo e mam zamiar dokończyć dzieło rozpoczęte przez moich ludzi, a przerwane moim przyjazdem. W głowie Alany kłębiły się domysły. Ludzie w wiosce powiadali, e rozpustni Normanowie nie przepuszczą adnej kobiecie. Przecie ju pierwszego dnia ich najazdu zobaczyła na skraju łąki krzepkiego Normana, jak wstawał znad najstarszej córki mleczarza. Uda Hawise pokryte były szkarłatną krwią. Wzdrygnęła się. - Nie - powiedziała omdlewającym głosem. - Nie myślisz chyba... - Jesteśmy tu sami, a ze mną nie wygrasz. Chyba miał rację. Chyba nie powinna nawet próbować mu się opierać. Ale i tak wiedziała, e nie podda się bez walki. Jej wahanie trwało ułamek sekundy. W chwilę potem rzuciła się do ucieczki. Udaremnił to z łatwością. Ręce w stalowych rękawicach oplotły jej talię. Obrócił ją przodem do siebie. Próbowała go odepchnąć. Ka da cząstka jej ciała broniła się przed nim. - Nie! Nie wa się mnie tknąć! Jej uderzenia zdawały się muskać jego ramiona. Przewrócił ją na wilgotny mech i zaśmiał się ochryple tu przy jej uchu. - Tknę cię, dziewczyno, oj tknę! Niestety, mówił prawdę. Alana była zaszokowana przygwa d ającym cię arem męskiego ciała. Jego tors mia d ył jej piersi. Mocarne, umięśnione uda bez wysiłku pokonały opór jej nóg. Czuła się tak, jakby dotykał jej wszędzie naraz. Stalowe dłonie chwyciły jej ręce i przycisnęły do ziemi obok głowy. - Jesteśmy zdobywcami, kobieto. Poddaj się swemu normandzkiemu panu.

- Nie! - krzyknęła z rozpaczą. - Nigdy się nie poddam. My się nie poddajemy! Będziemy walczyć a do czasu, gdy wrócicie na drugi brzeg morza, do Normandii. Uścisk jego rąk stał się mocniejszy. - A kto wygra w tej bitwie, między mną i tobą? Alana zagryzła wargi i podjęła próbę zrzucenia go z siebie. Nadaremnie. Przygniatał ją jak głaz. - Mo ecie nas teraz pokonać, wy! Normanowie! - krzyczała z wściekłością. - Ale i tak powstaniemy przeciwko wam i to my będziemy zwycięzcami! Śmiał się. Drań! Po prostu śmiał się jej w twarz. Doprowadziło to Alanę do furii. Spróbowała kopnąć go tak, by odwróciwszy jego uwagę wyrwać się i uciec. Na pró no jednak się wysilała. Przycisnął ją mocniej i poczekał chwilę, a zaniechała szamotaniny. - Pytam ponownie: kto zwycię y w tej walce, dziewczyno? Norman czy Angielka? Łzy napłynęły jej do oczu. Nie mogła zrobić nic więcej poza przeczącym ruchem głowy. Złość i gniew zagościły w jego oczach. Tak, był bardzo silny. Alana nie miała co do tego wątpliwości. Zrobi, co będzie chciał. Zacisnęła powieki, ze strachem myśląc o jego zemście za doznaną obrazę. Nie poruszył się jednak, nie odezwał słowem. Alana otworzyła oczy i zobaczyła, e rycerz wpatruje się w nią i ma przy tym bardzo dziwny wyraz twarzy. Nie drgnęła nawet, gdy uwolnił jej ręce. A zrobił to jedynie po to, by zdjąć rękawice. Szorstki palec pogładził jej szyję, a potem obrysował kształt pełnych ust - dotyk był bardzo delikatny i lekki jak piórko. Głaskał skórę wokół dekoltu. Zaskoczył ją zupełnie subtelnością tych poczynań, bo spodziewała się raczej, e podrze na niej ubranie i weźmie ją podobnie jak ołdak gwałcący Hawise.

To, co robił, bardziej przypominało pieszczotę. Alanie szumiało w głowie. Nie mogła zebrać myśli. Był tak blisko. Bała się bardziej ni kiedykolwiek. Miał silne szczęki, usta były mocno zarysowane pod prostym nosem. Oczy zdawały się bardzo jasne w zestawieniu z opaloną skórą - przezroczyście błękitne. Nie było ju w nich poprzedniego chłodu. Emanowały ciepłem, od którego robiło się jej zimno i gorąco na przemian. Serce zaczęło jej walić jak młotem, puls dudnił w uszach. Spojrzenie Merricka spoczęło na ustach Alany. Czuła na policzku wilgotny oddech. Nie, nie odwa y się mnie pocałować, pomyślała w panice. Nie, na pewno nie... - Jesteś zwycięzcą! - krzyknęła. - Tak, ty, Norman, wygrałeś! Przeraziła się tego. co powiedziała, bo teraz właśnie mógłby ją pocałować. Odchyliła głowę jak mogła najbardziej. Zsunął się z niej i stanął wyprostowany. - Obra asz mnie - powiedział wykrzywiając usta. - Wolisz przyznać się do pora ki ni znieść zwykły pocałunek? Alana zerwała się na równe nogi. Spojrzała na niego, śmiało przeciwstawiając się tej złośliwości. - Pocałunek Normana - nawet nie próbowała ukryć w głosie uszczypliwości - tak, rzeczywiście, normandzka świ... Przerwała w pół słowa widząc, co się z nim dzieje. Był wściekły! - Nie powtarzaj tego! - wysyczał. - Przysięgam, e jeśli jeszcze raz to powiesz, będziesz ałowała do końca swoich dni! Ju ałuję, pomyślała. Patrzył na nią wyzywająco, jakby oczekując na kolejną zniewagę. Kiedy jednak to nie nastąpiło, odwrócił się. Alana wpatrywała się wojowniczo w plecy Merricka. Skryła dłonie w szerokich rękawach. W jednym z nich miała ukryty sztylet. Nie, nie zapomniała o tym. Po prostu nie miała okazji, by go u yć. Rzucanie się z tak małym ostrzem na Raoula byłoby nieroztropne, przecie towarzyszyło mu kilku innych zbójów. Przeszedł ją dreszcz, gdy przypomniała sobie sen – to, e czarny rycerz