Brian Lumley
Dotyk
Tłumaczenie Robert Palusiński
ZAMIAST WPROWADZENIA
W połowie lutego 1990 roku, pewnej deszczowej i wietrznej niedzieli o godz. 15:33
trzynaścioro członków Wydziału E - najdziwniejszego i najbardziej ezoterycznego wydziału
SłuŜb Wywiadu Jej Królewskiej Mości - doświadczało czegoś, co zdumiało nawet tych
przywykłych do niezwykłości ludzi: obserwowali dezintegrację człowieka będącego niegdyś
członkiem ich grupy. Właściwie byli świadkami śmierci Harry’ego Keogha, Nekroskopa,
który dostał się do Centrali Wydziału E dzięki fantastycznemu i niezwykłemu medium,
pochodzącemu ze świata istniejącego w równoległym świecie, świata znanego jako Kraina
Słońca i Kraina Gwiazd.
Harry odszedł do tego świata, Ŝeby uniknąć prześladowań i śmierci - choć
niekoniecznie własnej śmierci - co niewątpliwie byłoby jego udziałem, gdyby pozostał w
świecie ludzi. Nie był juŜ człowiekiem, ale czymś znacznie więcej, czymś, na co zwykli
śmiertelnicy musieliby polować. Stał się wampirem, gdy bezinteresownie słuŜył ludzkości.
Ludzie na Ziemi ścigali Wielkiego Wampira, Nieumarłego Lorda, ostatniego z
wymierającego gatunku istot nazywających siebie Wampyrami!
Wielkie Wampiry od niepamiętnych czasów ukrywały się wśród ludzi i jednocześnie
karmiły się ich krwią, o czym wspominają liczne mity i legendy. Jednak owe krwioŜercze
istoty nie pochodziły z naszej planety, lecz przybyły z Krainy Gwiazd, którą licznie
zamieszkiwały. Jak to było moŜliwe?
Niektórzy z wampyrzych lordów - swego rodzaju ofiary pokonane w wojnach krwi
toczących się na terenie Krainy Gwiazd - bywały skazywane na banicję poprzez wepchnięcie
do bramy będącej korytarzem prowadzącym na Ziemię. Korytarz kończył się w Wallachii,
miejscu, gdzie zrodziły się staroŜytne legendy o wampirach. Wallachia, nosząca obecnie
nazwę Rumunii, od stuleci była tajnym siedliskiem wampirów.
Kiedy jednak wampirza plaga zaczęła rozprzestrzeniać się po całym świecie, stając się
coraz większym zagroŜeniem dla ludzkości, pojawił się Nekroskop Harry Keogh - człowiek,
który posiadał zdolność rozmawiania ze zmarłymi. Harry potrafił takŜe stosować medium
nazywane Kontinuum Mobiusa, dzięki któremu błyskawicznie przemieszczał się w
przestrzeni. Nekroskop wyszukiwał wampiry i zwalczał je. Kiedy jednak starł się z
najpotęŜniejszym z nich, samym Ojcem Kłamstw, Feathorem Ferenczym, zanadto zbliŜył się
do niego i sam został zainfekowany.
Kiedy więc Nekroskop opuszczał nasz świat, to nie chodziło mu o własne Ŝycie, ale o
nasze. To fakt, Ŝe Wydział E mógłby go zabić, ale co by się stało, gdyby działania wydziału
okazały się nieskuteczne? PrzecieŜ Nekroskop był najpotęŜniejszym ze wszelkich istot
Ŝyjących we wszechświecie - trudno sobie nawet wyobrazić skutki jego działań, gdyby
postanowił rozprzestrzenić zarazę... Byłby to koniec ludzkości, o której dobro tak długo i
zaŜarcie walczył.
Problemy Harry’ego dopiero się zaczynały. Przebywając w Krainie Gwiazd, odkrył,
Ŝe Wampyry znowu się pojawiły i to w jeszcze bardziej przeraŜającej formie. Ich przywódcą
był Szaitan - wcielony diabeł! Udało się go ukrzyŜować i spalić. Z chwilą gdy siły Ŝyciowe
Harry’ego zaczynały go opuszczać, przy pomocy Ogromnej Większości został przeniesiony
do metafizycznego Kontinuum Móbiusa, gdzie przemierzając stulecia czasu przeszłego,
przeszedł ostateczną metamorfozę. I to właśnie obserwowało trzynaścioro członków
Wydziału E, przebywających w Centrali podczas deszczowego niedzielnego poranka w
połowie lutego 1990 roku...
Zamglona, telepatyczna projekcja, blaknący, trójwymiarowy hologram dymiącego
ciała Nekroskopa, które coraz bardziej przyspieszając, oddalało się w nieznane otchłanie.
Jednak z chwilą gdy jego wirująca postać stawała się coraz mniejszą kropką a później juŜ
tylko punkcikiem, by w końcu zupełnie zniknąć, obserwatorzy zobaczyli niesamowitą
bezgłośną eksplozję światła o barwie czystego złota. I chociaŜ zdarzenie zaistniało tylko w
ich zbiorowym umyśle, to wszyscy odwrócili się, aby uniknąć oślepiającej intensywności
blasku... oraz Ŝeby odsunąć się od tego, co wyleciało z centrum eksplozji!
Tylko dwoje z nich zobaczyło, jak w ostatniej chwili z centrum wybuchu popędziły
miliardy złotych drzazg, rozprzestrzeniając się na wszystkie strony i znikając w nieznanych
miejscach. Były to cząstki Harry’ego Keogha. Ale czy te złote strzałki były wszystkim, co po
nim pozostało? W pewnym sensie tak. Ale patrząc na to z drugiej strony, nie całkiem.
Albowiem w chwili gdy pozbawiony ciała umysł Harry’ego rozczepił się w
niesamowitym wybuchu, pozostała świadomość, Ŝe kaŜdy z jego elementów, kaŜda ze złotych
strzałek była nim! I gdziekolwiek by się one znalazły - w jakimkolwiek miejscu i czasie -
echo i wiedza Harry’ego podąŜy wraz z nimi.Był to tranzytowy hotel oddalony o dziesięć
minut drogi od autostrady M25 i dwadzieścia minut od lotniska Gatwick. Miał idealną
lokalizację i korzystały z niego załogi samolotów oraz pasaŜerowie, którzy odpoczywali w
hotelu pomiędzy lotami lub zaraz po przylocie. Zwykle panował tam spory ruch. Jednak
normalnie w zamglony listopadowy poranek o 4:30 byłoby tam całkiem spokojnie.
Ale tym razem z uwagi na płacz dziecka, jego Ŝałosne zawodzenie oraz urwany krzyk,
który dobiegł z jednego z pokoi, ochroniarz z nocnej zmiany wyruszył szybkim krokiem, by
sprawdzić, co się stało. Później kompletnie zaszokowany tym, co zobaczył, próbował
skorzystać z telefonu i dość nieudolnie przekazać informacje.
Inspektor George Samuels liczył sobie dwadzieścia siedem lat, 180 cm wzrostu, miał
kruczoczarne włosy, duŜe uszy, przenikliwe spojrzenie szarych oczu, wąskie cyniczne usta i
wolał chodzić w mundurze niŜ w ciuchach cywilnych. Jego ojciec miał „znajomości” i
wszyscy akceptowali fakt, Ŝe wspinanie się inspektora po kolejnych szczeblach drabiny było
nadspodziewanie szybkie i niekoniecznie związane z jego wynikami w pracy.
Dzisiejszej nocy inspektor obrał sobie za cel odwiedzenie (a w zasadzie szpiegowanie)
dowódców kilku posterunków znaj - dujących się na przedmieściach Londynu. Poruszał się
nieoznakowanym samochodem słuŜbowym i chwilę po czwartej trzydzieści wszedł na teren
posterunku w okolicy Reigate. W tym samym momencie odezwał się telefon z prośbą o
interwencję.
Patrole były zajęte dwoma wypadkami samochodowymi oraz awanturą domową więc
inspektorowi nie pozostało nic innego, jak zająć się zgłoszoną sprawą. Nie było dokładnie
wiadomo, na czym polega problem, poniewaŜ sierŜant odbierający telefon niewiele zrozumiał
z bełkotliwej wypowiedzi osoby proszącej o interwencję. Samuels skłonny był przypuszczać,
Ŝe brak podstawowych informacji dotyczącychzgłoszenia wynikał przede wszystkim z
nieudolności sierŜanta. Tak czy owak chodziło o hotel, który znajdował się kilka minut jazdy
samochodem od posterunku, w pobliŜu portu lotniczego Gatwick.
PoniewaŜ z hotelu wezwano równieŜ karetkę pogotowia, co mogłoby sugerować, Ŝe
nieznany problem znalazł juŜ rozwiązanie, najprawdopodobniej zajdzie jedynie konieczność
spisania oficjalnego raportu na miejscu zdarzenia. Samuels wrócił do samochodu, przyczepił
na dachu błyskające niebieskie światło i ruszył w drogę. W wypadku gdyby sprawa okazała
się dziwna i bardziej problematyczna, niŜ przypuszczał, zawsze mógł wezwać ekipę z
wydziału kryminalnego, która zajęłaby się całym bałaganem i zbadała szczegóły. Gdyby
rzeczywiście stało się tam coś powaŜnego, to moŜe inspektor zyskałby przy okazji trochę
sławy...
W hotelu Tangmore Samuels natknął się na masywnego męŜczyznę o posturze
pięściarza, pełniącego nocną słuŜbę ochroniarza. MęŜczyzna ubrany był w mundur za mały o
dwa numery i czekając na policjanta, wymachiwał rękami, stojąc przed oświetlonym neonem
wejściem do hotelu. Rozmiar i fizyczna postura męŜczyzny w połączeniu z jego stanem dla
większości policjantów byłaby wystarczającym sygnałem wskazującym, Ŝe coś tu nie jest w
porządku. Ale nie dla Samuelsa, który sprawdził stan swoich białych rękawiczek, poprawił
kapelusz i strzepnął kurz z munduru w chwili, gdy blady jak ściana ochroniarz z szeroko
otwartymi oczami przedstawił się jako Gregory Phipps i nawet nie podając ręki na powitanie,
ponaglał do wejścia do środka.
W tej samej chwili zabrzmiał sygnał karetki pogotowia. Jej reflektory zgasły, syrena
obniŜyła stopniowo wysokość tonu, a sam pojazd gwałtownie zatrzymał się przy krawęŜniku.
Ze środka wyskoczyło dwóch ratowników medycznych i otworzyło tylne drzwi.
Doświadczony dowódca załogi, niski, dojrzały męŜczyzna o szerokich ramionach i bystrym
spojrzeniu, nie tracąc chwili czasu, zwrócił się do inspektora:
- Przyjechaliśmy chyba do tego samego przypadku, sir. Co się dzieje?
- Dopiero co przyjechałem - odparł Samuels. - Wygląda na to, Ŝe wezwał nas pan
Phipps... Ŝebyśmy mogli pomóc w rozwiązaniu ewentualnego problemu.
Phipps oblizał wargi i gestem zachęcił wszystkich do przejścia przez pusty korytarz w
kierunku windy.
- Mam informacje od recepcjonistki z wczorajszego wieczoru - odezwał się w końcu. -
Myślałem, Ŝe to nic waŜnego. Jakiś facet, dość zdenerwowany męŜczyzna, zameldował się
razem z dzieckiem, bez Ŝony czy innej kobiety, po czym poszedł do swojego pokoju i juŜ
stamtąd nie wychodził. To było kilka minut po szesnastej. Nic o tym nie wiedziałem aŜ do
dziesiątej wieczór, kiedy recepcjonistka skończyła swoją zmianę.
Nadjechała winda i cała czwórka weszła do środka. Kiedy Phipps naciskał palcem
guzik drugiego piętra, widać było, jak bardzo jest rozdygotany.
- Mów dalej - powiedział Samuels, patrząc na swoje nienagannie przycięte paznokcie i
dodając niemal natychmiast: - Przy okazji, jestem tego samego zdania. W takim miejscu jak
to męŜczyzna meldujący się wraz z małym dzieckiem w hotelu nie jest niczym niezwykłym.
MoŜe czekał na Ŝonę, przyjaciółkę, a moŜe nawet na nianię, która miała przylecieć
samolotem? MoŜliwe teŜ, Ŝe ta osoba przyleci wcześnie rano. - Wzruszył ramionami i
spojrzał pytająco na Phippsa.
Phipps przełknął ślinę i widać było, jak podskakuje mu jabłko Adama.
- Racja, tylko Ŝe dziewczyna, to znaczy recepcjonistka, ma dobre oko i wiele
zapamiętuje. Zaniepokoiła się sytuacją bo... dziecko było na rękach i nie wyglądało za dobrze.
Wyglądało na chore, a w jego pobliŜu nie było Ŝadnej Ŝony czy innej kobiety. Ponadto z
pokoju 213 aŜ do końca zmiany nie przeprowadzono Ŝadnej rozmowy telefonicznej, nie
słychać było hałasów czy czegoś podobnego. Pomyślałem to samo co pan: nie ma się czym
przejmować. W takich sytuacjach zwykle powtarzam sobie: Greg, chłopie, nie szukaj
kłopotów. Jeśli coś ma się zdarzyć, to kłopoty same cię znajdą.
- I znalazły? - Samuels zadał pytanie w chwili, gdy winda z lekkim wahnięciem
zatrzymała się na drugim piętrze.
Phipps najwyraźniej zajął się własnymi rozmyślaniami, poniewaŜ nie do końca
zrozumiał pytanie.
- Znalazły?
- Kłopoty - westchnął inspektor, starając się ze wszystkich sił zapanować nad
zniecierpliwieniem.Jabłko Adama na szyi Phippsa gwałtownie podskoczyło.
- O BoŜe! Tak! - powiedział zdecydowanie, choć niezbyt głośno. - Jakieś pół godziny
temu, kiedy stwierdziłem, Ŝe dziecko płacze juŜ zbyt długo, zapukałem do drzwi, Ŝeby
zobaczyć, co się dzieje. Nikt nie odpowiedział, więc wszedłem do środka... a potem
wezwałem was.
Wychodząc z windy, Phipps wskazał drogę trzęsącą się ogromną dłonią.
- Pokój 213. - Skinął dodatkowo głową, ale widać było, Ŝe woli trzymać się z tyłu. -
WzdłuŜ korytarza.
- Prowadź - odezwał się Samuels, który dopiero teraz zaczął odczuwać wpływ lęku
lub moŜe powaŜnego strachu ochroniarza. Ale czy to moŜliwe w wypadku tak potęŜnego
męŜczyzny jak Phipps? Człowieka, który bez cienia wątpliwości potrafił zadbać o siebie, jak
równieŜ skutecznie zająć się innymi?
Długi rząd świateł umieszczonych w perspektywicznie zwęŜającym się suficie
korytarza, błyskał i brzęczał, sprawiając wraŜenie, Ŝe wszystkie lampy zaraz zgasną. Samuels
stwierdził, Ŝe moŜe to być taki sam problem, jaki dał się zauwaŜyć w świetle neonów
oświetlających wejście do hotelu. W migającym świetle długi korytarz sprawiał
surrealistyczne wraŜenie, wywołane złudzeniem, Ŝe ściany poruszają się. Światło było bardzo
dziwne i mrugało jak stroboskop. Inspektor teŜ zamrugał, poczuł lekki zawrót głowy i nie był
juŜ tak pewny siebie jak przy wejściu do hotelu. Ponadto zachrypłe, płaczliwe zawodzenie
dławiącego się dziecka, które słychać było od dość długiego czasu, było teraz bardzo
wyraźne.
Kiedy dotarli do pokoju 213, Phipps zatrzymał się, wręczył zapasowe klucze
inspektorowi i cofnął się o krok.
- To tyle - powiedział. - Dalej nie idę. Teraz... teraz to pańska sprawa. - Pokręcił przy
tym głową jakby nie chciał brać odpowiedzialności za to, co dalej będzie się działo.
Inspektor Samuels wziął go za rękę i chcąc oddać klucze, powiedział:
- Nie, ty otwórz.
Wówczas odezwał się szef druŜyny ratowników medycznych:
- Spokojnie, panowie. Nie tak prędko! Najpierw musimy się dowiedzieć, co nas tam
czeka. Nic o tym nie wiemy!
Samuels odwrócił się do niego i rzucił:
- Głuchy pan jesteś? Nie słyszysz, co tam się dzieje? To przeraŜone dziecko. Na
pewno cierpi i...
-...i - przerwał mu Phipps trzęsącym się, bliskim załamania głosem - tam jest coś
znacznie więcej niŜ dziecko. Ale proszę mnie nie pytać, co to, bo i tak nie jestem w stanie
opowiedzieć, co widziałem. Raz zobaczyłem i nie mam zamiaru znowu na to patrzeć. Zostaję
tutaj, jeśli nie macie nic przeciwko temu. Jeśli chodzi o drzwi, to myślę, Ŝe dam radę je dla
was otworzyć.
Wziął klucz, włoŜył do zamka i przekręcił. Nacisnął klamkę i pchnął drzwi, które się
uchyliły.
- Chwileczkę - odezwał się po raz drugi sanitariusz. - Co to znaczy, Ŝe nie moŜe nam
pan opowiedzieć, co jest w środku? Czy grozi nam niebezpieczeństwo?
- Niebezpieczeństwo? - Phipps pokręcił głową. - Nie, nie sądzę. Teraz juŜ nie. Ale to
jest straszne.
- Dobra - powiedział Samuels. - Domyślam się, Ŝe to jakaś zbrodnia. Wchodzimy.
UwaŜajcie, Ŝeby niczego nie dotykać. Pewnie będziemy musieli wezwać ludzi z
kryminalnego. - Następnie otworzył drzwi szerzej i wszedł do środka... w ciemność.
TuŜ za nim poszli ratownicy medyczni. Inspektor odnalazł i wcisnął kontakt na ścianie
pokoju. Lampa na suficie zamigotała i nie przestawała migotać. Z głębi korytarza odezwał się
głos Phippsa:
- Coś się dzieje ze światłem juŜ od kilku godzin. W większości pokoi wszystko działa,
jak naleŜy, ale tutaj i na korytarzu cały czas mruga. W piwnicy siedzi elektryk i próbuje to
naprawić.
Hotelowy pokój miał kształt litery L. Po lewej stronie znajdowała się łazienka, w
dłuŜszej zaś części pokoju znajdowało się łóŜko, nocne stoliki oraz telefon. Dziecko,
chłopczyk, który miał nie więcej niŜ piętnaście miesięcy, siedział na podłodze oparty o łóŜko
i szlochał, tym razem całkiem cicho. Jego pielucha była pełna, a na podłodze widać było
mokre ślady, które wskazywały na to, Ŝe wędrował po niej. Oczy bolały go od płaczu, a
róŜowa twarzyczka była umazana czymś brązowym. Na jego włosach i reszcie ciała było o
wiele więcej tego brązowego. Wyglądało na to, Ŝe chciał się umyć, lecz jego wysiłki tylko
pogorszyły sytuację. Nie robił wraŜenia chorego, tylko zmęczonego, wystraszonego i bardzo
nieszczęśliwego.
Samuels odwrócił się, rzucił oskarŜycielskie spojrzenie w stronę Phippsa, który
odsunął się od drzwi i stanął oparty o ścianę korytarza. Inspektor pokazał na dziecko i spytał:
- Dlaczego go stąd nie zabrałeś? Ale ochroniarz tylko pokręcił głową.
- Nie chciałem niczego dotykać. Stwierdziłem, Ŝe najlepiej będzie wszystko zostawić
tak, jak zastałem. Myślę, Ŝe pan teŜ nie będzie chciał tu zbyt długo przebywać. - Następnie
skinął głową dodając: - Tam, za rogiem, pan wszystko zobaczy.
- Ho, ho! - zauwaŜył młodszy z sanitariuszy. - Jeśli to dziecko umazało się gównem,
to niech Bóg błogosławi jego biedną dupcię!
- Zobaczę, czy nie znajdę gdzieś kobiety, która zajęłaby się dzieckiem - powiedział
Phipps i zrobił pół kroku, zaczynając oddalać się od pokoju.
- Zaczekaj! Zostajesz tutaj! - rozkazał Samuels. Następnie, unikając ciemnych śladów
i brązowych bobków pozostawionych na dywanie, przeszedł obok łóŜka i minął róg pokoju,
wchodząc do krótszej części pokoju. Zobaczył tam biurko, stolik ze szklanym blatem, dwa
krzesła... i coś na podłodze, w najbardziej oddalonej części pokoju.
W tej części pomieszczenia oświetlenie było jeszcze gorsze niŜ w poprzedniej.
Błyskając i mrugając zamieniło pokój w kalejdoskop poruszających się kształtów i cieni.
Kiedy jednak inspektor gwałtownie zatrzymał się, a następnie wolno ruszył dalej, omijając
szklany stolik, zbliŜył się do tego, co było zwinięte w rogu... i kiedy migające światło
chwilowo zabłysło gwałtowniej i dłuŜej...
- Jezu Chryste! - padły zdławione słowa z jego ust. Obok niego stanęli ratownicy
medyczni. Młodszy z nich miał latarkę, którą oświetlił róg pokoju. W tej samej chwili
Samuels cofnął się, nogi ugięły się pod nim, osunął się na stolik i wycharczał:
- Co to... co to jest, do diabła?!
Starszy z ratowników przyklęknął i popatrzył z bliska na nieznany obiekt.
- To moŜe być tylko jedno - odezwał się zduszonym głosem. Wpatrywał się w
oświetloną latarką człekokształtną masę wielkości człowieka. - To są szczątki człowieka albo
duŜego zwierzęcia - kontynuował szeptem. - Ale na litość boską... czym było to, co zrobiło
coś podobnego?
Samuels odsunął stolik i zmusił swe nogi do zrobienia kilku kroków. Kiedy wzrok
inspektora podąŜył za światłem latarki, które przesuwało się wzdłuŜ... ciała?... jego wargi
mimowolnie cofnęły się, a twarz przybrała wyraz przeraŜenia. Górna połowa ciała obiektu
była oparta o ścianę w miejscu, gdzie łączyły się one pod kątem prostym, dolna zaś część
leŜała płasko na podłodze, „promieniując” na zewnątrz. Dywan oraz ściany za tym czymś
były zabarwione na czarno, co zapewne w bardziej normalnym świetle okazałoby się kolorem
ciemnoczerwonym. Oczyszczony do białych kości szkielet był częściowo zasłonięty przez
zwisające na zewnątrz wnętrzności, które przypominały kiełbasy o róŜnej długości lub liczne
kawałki rozebranego i pociętego mięsa sprzedawanego na wagę. Do pustej czaszki przylepiła
się miazga mózgu.
- To... to jest człowiek! - powiedział Samuels, kołysząc się na nogach i coraz szybciej
oddychając. - To jest człowiek i on... on... on...
- Został przenicowany na drugą stronę! - rzekł młodszy z ratowników. - Patrzcie! Ta
rurka się porusza!
Ta rurka, na którą wskazał światłem latarki, była w rzeczywistości kurczącym się
przewodem pokarmowym, którego pofałdowany odbyt nagle rozwarł się i opróŜnił
dwudziestocalową strugą dywan. W tej samej chwili serce... bo cóŜby innego?... poruszyło się
i uderzyło sześciokrotnie w desperackiej próbie wznowienia pracy, po czym zamarło i górna
część ciała pochyliła się na bok, osuwając się wzdłuŜ ściany na podłogę.
Ratownicy aŜ syknęli z przeraŜenia i odskoczyli od tego niesamowitego obiektu.
- To coś... ten zakrwawiony, popierdolony syf... to Ŝyło?!
- Nawet jeśli tak - starszy zebrał siły, Ŝeby mu odpowiedzieć - to i tak juŜ nic nie
moglibyśmy zrobić. - Następnie cofnął się w głąb pokoju i potknął się o coś, o mało się nie
przewracając. Przeszkodą okazało się nieprzytomne ciało inspektora Samuelsa.
- Idź do samochodu. Weź ze sobą ochroniarza i przynieście worek na ciało. Ja zostanę
tutaj i zadzwonię po ekipę dochodzeniową i jakąś policjantkę, Ŝeby zajęła się dzieckiem. Ale
dopóki nie przyjadą, nie będziemy niczego ruszać... no, moŜe z wyjątkiem tego. - Mruknął z
dezaprobatą i czubkiem buta poruszył leŜącym ciałem Samuelsa.
- Gliniarz to z niego raczej marny - stwierdził młodszy ratownik.
- Zwykły cienias - zgodził się z nim starszy. - Im prędzej go stąd wyciągniemy, tym
lepiej.
Stojący na korytarzu ochroniarz był bardziej niŜ zadowolony, mogąc towarzyszyć
młodszemu ratownikowi w drodze do ambulansu. śaden z nich nie zauwaŜył, Ŝe w całym
hotelu lampy zaczęły normalnie działać.
Jeśli zaś chodzi o chłopca, to właśnie mocno zasnął i pochrapywał cichutko.
3:33... Znowu!
Co to znaczy, do diabła?! - zastanawiał się Scott St John. Co z tą godziną? Zawsze nad
ranem. Właściwie to wiedział juŜ, o co chodzi, dlaczego prawie kaŜdego ranka od trzech
miesięcy i trzech dni budził się właśnie o tej porze... ale znowu ta przeklęta liczba! Trzy, a
właściwie trzy razy po trzy! Szczęśliwa wygrana w jednorękim bandycie lub, jak na przykład
w wypadku Scotta St Johna, jego osobista wersja liczby 666. Ponadto przypuszczał (o nie,
dobrze wiedział), Ŝe będzie to całkowicie niepotrzebne przypomnienie o jego własnych
godzinach, dniach i tygodniach piekła. Do tego jednak nie potrzebował Ŝadnych liczb,
poniewaŜ i tak nigdy nie mógłby zapomnieć.
Przez chwilę rozglądał się, szukając Kelly leŜącej po swojej stronie ich łóŜka, łóŜka,
które było teraz tylko jego. Kiedy się budził nad ranem - co rzadko mu się zdarzało - to
zawsze właśnie tak szukał jej wzrokiem.
O BoŜe, był sam! Był sam, samotny i zagubiony. Ten stan trwał od godziny 3:33 rano
tamtej straszliwej niedzieli.
Umysł Scotta natychmiast wycofał się w przestrzeń, gdzie wspomnienia nie były tak
przytłaczające. Jednocześnie zdawał sobie sprawę, Ŝe całkowite zapomnienie nigdy nie będzie
moŜliwe, Ŝe nie potrafi zbyt długo nie przypominać sobie tego, co się wydarzyło...
Wiedział, Ŝe znowu nawiedzi go sen, sen o tym, jak ona umierała na szpitalnym łóŜku,
przy którym siedział bezradnie. I jak sam siebie przeklinał, po tym jak słabe wiotczejące palce
Kelly zacisnęły się na jego palcach, budząc go z jednego koszmaru i wpędzając w kolejny.
Tak, przeklinał sam siebie za tę chwilę, kiedy jej palce poruszyły się po raz ostatni, a on spał
na krześle śmiertelnie znuŜony bezustannym, trzydniowym czuwaniem. Trzy - ta piekielna
liczba! Kelly była pod wpływem silnych środków przeciwbólowych i nawet nie wiedziała, co
czy on tam jeszcze jest. Nagły skurcz jej palców był mimowolnym skurczem, ostatnim
impulsem wywołanym... no właśnie, czym wywołanym?
MoŜe w swej ukojonej podświadomości zauwaŜyła ciche skradanie się kostuchy i
starała się zdobyć na jeszcze jeden wysiłek, który mógłby wydobyć ją z jej szponów. Scott
poczuł nacisk jej palców i obudził się. Ból był niewyobraŜalny, zasnął i nie odwzajemnił jej
ruchu. Czułe, mimowolne ściśnięcie Kelly było o wiele lepsze od grzechoczącej śmierci.
Scott miał tylko osiem lat, gdy zmarł jego ojciec, a jednak wciąŜ pamiętał zamierające w
bezruchu stęchłe powietrze. JakŜe koszmarnie przeraŜającym było obudzić się i znowu
przeŜywać to samo, tym razem z Kelly, i wiedzieć, Ŝe zapamięta to do końca swoich dni.
BoŜe, ty przeklęty draniu! - pomyślał Scott, mając na myśli siebie, a nie Boga. Nie
chodziło o to, Ŝe Scott był w jakimkolwiek stopniu poboŜny, na pewno nie teraz. W końcu
cóŜ za Bóg mógłby dopuścić...
Nie, tego nie wolno mu robić. WciąŜ od nowa. Tak jak to czyni juŜ od trzech
miesięcy, trzech tygodni i (policzył szybko) od, tak, trzech dni. A ponadto trzech godzin i
trzydziestu trzech minut! Trochę czasu juŜ minęło, więc właściwie trzech godzin i trzydziestu
sześciu minut.
Scott wiedział, Ŝe juŜ nie zaśnie, więc wstał z łóŜka. Ale obudziły go nie tylko
wspomnienia. Chodziło równieŜ o sen oraz o ciemne godziny, w których mu się przyśnił. W
czasie, który miał inne znaczenie niŜ śmierć Kelly. Był tego pewien, choć nie wiedział, skąd
ta pewność. Czasem i tylko przez moment przypominał mu się jakiś szczegół ze snu, po czym
zaraz znikał, tak jak słowo, które masz na końcu języka, które nie chce się przypomnieć. Nie
było tam niczego, co byłoby związane z poczuciem winy, nic strasznego czy smutnego ani teŜ
nic nadnaturalnego, bo Scott w takie rzeczy i tak nie wierzył. O ile zatem Scott obwiniał
siebie za to, Ŝe nie zauwaŜył chwili, w której odeszła Kelly, o tyle przynajmniej był w
pewnym stopniu wdzięczny za to, Ŝe zupełnie nic nie mógł zrobić w sprawie wyniszczającej
nieuleczalnej choroby, która mu ją zabrała.
W jego śnie, w tym pojawiającym się co pewien czas i niemoŜliwym do zapamiętania
śnie, nie było poczucia winy ani teŜ nie był to nawet koszmar. Na pewno było w tym coś
dziwnego. Wystarczająco dziwnego, Ŝeby zbudził się o 3:33.
Część snu właśnie zaczynała mu się przypominać. Znowu było to podobne do
zapomnianego słowa na końcu języka lub raczej do sceny jawiącej się na krawędzi umysłu.
Drzazga lub strzałka ze światła pędziła poprzez ciemne miejsce, najciemniejsze
spośród moŜliwych do wyobraŜenia w kierunku... czego? Czy to była twarz? MoŜe cyferblat
zegara? Zegara wskazującego godzinę 3:33 i wiszącego gdzieś tam w ciemnej pustce? A moŜe
była to tarcza do rzucania strzałkami? Ale po chwili strzałka zwolniła - zaczęła zmieniać
kierunek, jakby zaciekawiona, dokąd dalejpodąŜać - aby w końcu skierować się wprost na
Scotta. Wyszukując go, o tak! z pewną dozą wyczucia.
Scott nieświadomie wzdrygnął się i złamał zaklęcie. Gdy tylko zorientował się, gdzie
jest, wspomnienia umknęły, pozostawiając go sfrustrowanego i dopytującego się (pewnie juŜ
zbyt wiele razy): Co to było, do cholery? Całkowita utrata pamięci krótkoterminowej czy co?
A moŜe po prostu był w półśnie?
Poszedł do łazienki, włączył światło i spojrzał na swoją twarz w lustrze. Odkręcił kran
z zimną wodą i spryskał twarz, aby się dobudzić, a potem obserwował w lustrze, jak woda
ścieka mu po brodzie do umywalki.
BoŜe, co za burdel! - pomyślał. - Scott, chłopie, jesteś jedną wielką kupą gówna!
Powinieneś iść do terapeuty albo do psychiatry, a poniewaŜ nigdy nie ufałeś takim gościom,
to sam powinieneś sobie zrobić terapię: weź się w garść i po prostu wracaj do pracy, póki
jeszcze czeka na ciebie.
Hm. Jeśli praca rzeczywiście czekała na niego...
Pobliski kiosk otwierali o 5:45, więc Scott musiał do tego czasu obejść się bez
papierosów. No i dobrze, ostatnio i tak zbyt duŜo palił. Akceptując i nienawidząc swego
nałogu, Scott wymyślił sztuczkę polegającą na tym, Ŝe wypalał ostatniego papierosa z paczki
tuŜ przed połoŜeniem się do łóŜka. Dzięki temu rano mógł zapalić papierosa dopiero po
wyjściu z domu i kupieniu nowej paczki. Dzięki temu moŜna go było zobaczyć, jak spaceruje
po ulicach o bardzo dziwacznych porach, tak jak to właśnie teraz miało miejsce.
Pomyślał, Ŝe musi wyglądać jak menel: podkrąŜone oczy, nieumyty i nieogolony, z
postawionym kołnierzem, rękami wciśniętymi głęboko w kieszenie płaszcza, przemierzający
ulice północnego Londynu. Co gorsza, faktycznie czuł się jak menel, a przynajmniej tak to
sobie wyobraŜał. Czy to było uŜalanie się nad samym sobą? Prawdopodobnie tak. Ale
przynajmniej jeszcze nie zaczął pić. Jeszcze nie.
Wędrując ulicami, dotarł wreszcie do kiosku. Wewnątrz za ladą siedziała kobieta, a
łysy męŜczyzna, jej mąŜ, zajmował się sortowaniem dostarczonych rano gazet. Kobieta
rozpoznała Scotta i nacisnęła przyciski kasy, jeszcze zanim Scott sięgnął po gazetę i wymówił
nazwę marki papierosów. Oczywiście musiała go poznać, w końcu był tutaj po raz dwunasty,
a moŜe trzynasty (znowu ta przeklęta trójka) z rzędu i to o tak dziwnej porze. Zapłacił i juŜ
miał wyjść, kiedy we wnętrzu sklepu zauwaŜył obecność jeszcze jednej klientki: dobrze
ubrana kobieta wyraźnie pojawiła się w jego polu widzenia.
Scott przypomniał sobie, Ŝe juŜ ją widział i to nie tylko w tym sklepie. Było w niej coś
szczególnego. Miała w sobie coś, co przed poznaniem Kelly mogło mu zawrócić w głowie. Z
drugiej strony nie miał wątpliwości, Ŝe tego typu kobieta na pewno nie była samotna. Nie
moŜna było powiedzieć, Ŝe była pięknością, ale z pewnością była atrakcyjna. CięŜko byłoby
określić, z czego to wynikało, ale w kaŜdym z jej ruchów czaiła się zagadka i pewien rodzaj
magnetyzmu.
No i patrzyła na niego - na Scotta-menela.
Scott przypomniał sobie o własnym wyglądzie, jeszcze wyŜej postawił kołnierz,
zagłębił się w płaszcz, wyszedł ze sklepu i zatrzymał się na chwilę, Ŝeby zapalić papierosa.
Chwilę później poczuł lekki dotyk dłoni na ramieniu. Dotyk był tak subtelny, Ŝe łatwo było
go pomylić z trudno rozpoznawalną wonią perfum. A moŜe był to tylko jej oddech, kiedy
powiedziała:
- Przepraszam. Wiem, Ŝe to nie moja sprawa i nie chciałabym się wtrącać, ale... ona
musiała być bardzo wspaniałym człowiekiem.
Scottowi szczęka opadła ze zdziwienia i to samo stało się z papierosem. ZauwaŜył, Ŝe
chce go podnieść i w ostatniej chwili powstrzymał swój ruch. Nie był aŜ takim menelem.
Patrząc jednak z bliska na nią, zastanawiał się: czy to takie oczywiste? Słyszał o ludziach,
którzy potrafią czytać cudze myśli. Aurę czy coś takiego.
- Tak, to oczywiste - powiedziała, jak gdyby czytała mu w myślach. - Przynajmniej
dla mnie. Widać to wyraźnie po twojej twarzy, twojej... postawie? Jesteś... Jak to powiedzieć?
Emanujesz smutkiem. Czuję, jak smutek od ciebie promieniuje.
- Czy... czy my się znamy? - Scott w końcu odzyskał głos. - MoŜe znała pani Kelly?
Czy juŜ kiedyś się spotkaliśmy? Przepraszam, ale wydaje mi się, Ŝe nie pam...
- Nie - odpowiedziała krótko, przerywając mu, po czym pospiesznie rozejrzała się po
ulicy. - Nie mieliśmy okazji bliŜej się poznać i nawet teraz nie powinniśmy ze sobą
rozmawiać. Ale wyczułam twoją obecność, znalazłam cię i obserwowałam. Twój ból mówił
za ciebie, tak duŜo bólu, Ŝe postanowiłam się przedstawić, być moŜe zbyt wcześnie.
- Co? - zdziwił się Scott, cofając się w kierunku okna sklepu. - Co pani mówi?
- Nigdy się nie spotkaliśmy - powtórzyła - ale ty mnie znasz, a przynajmniej
powinieneś lub będziesz mnie znać. - ZbliŜyła się do niego i szepnęła: - Ty jesteś Jedynką ja
jestem Dwójką a wkrótce pojawi się Trójka. Rozumiesz? Widzę po tobie, Ŝe nie bardzo. Ja
sama nie bardzo rozumiem siebie, więc być moŜe oboje potrzebujemy jeszcze trochę czasu.
Wariatka! - pomyślał Scott. Na ulicach zaczynał się poranny ruch. Do chodnika
podjechała taksówka, kierowca uchylił okno, wychylił się i zawołał:
- Proszę pani?!
Wariatka stojąca obok Scotta skinęła głową odwróciła się od niego, po czym
ponownie zwróciła się w jego stronę.
- Gdyby ktoś ci zadawał dziwne pytania, staraj się na nie nie odpowiadać. Jeśli
zauwaŜysz coś dziwnego, trzymaj się od tego z dala, ale staraj się to zbadać. Myśl o tym, co
cię spotkało, o swojej stracie, ale nie pogrąŜaj się w Ŝalu, gniewie czy bólu. Nie szukaj mnie.
Gdy przyjdzie właściwa pora, sama cię znajdę. Jeśli chodzi o Trójkę, na razie jest tylko
pytaniem, ale równie łatwo moŜe stać się odpowiedzią.
Zanim Scott zdąŜył cokolwiek odpowiedzieć, dotknęła jego dłoni, tym razem ciała, a
nie samego rękawa. Poczuł elektryczną iskrę, poderwał się lekko i mrugnął oczami. Nie
mogąc wymówić ani słowa, patrzył, jak idzie chodnikiem do taksówki.
Kiedy wsiadła, jeszcze przed zamknięciem drzwi spojrzała na niego po raz ostatni i
dodała:
- Scott, obiecaj, Ŝe będziesz bardzo ostroŜny.Po czym zamknęła drzwi i odjechała.
Scott stał bez ruchu, całkowicie osłupiały i zdumiony tym spotkaniem. Następnie
skierował kroki w stronę sklepu, gdzie sprzedawczyni zmieniała Ŝarówkę w lampie.
- To juŜ czwarta w tym zasranym tygodniu! Cholerne Ŝarówki... - marudziła pod
nosem. - Wkręcam je i zaraz szlag je trafia! PrzecieŜ to kosztuje grube pieniądze! śeby...
- Czy ta młoda kobieta - Scott przerwał jej monolog - która zaraz za mną wyszła... czy
moŜe zna ją pani? Gdzie mieszka czy coś takiego.
Sprzedawczyni wytarła ręce w szmatę i odrzekła:
- Co? Ta dziewczyna, z którą rozmawiałeś? Fajna babka, co? Przykro mi, złotko, ale
nie znam jej. Była tu ze trzy albo cztery razy, ale niewiele powiedziała. To pewnie ranny
ptaszek, bo widziałam ją tylko wcześnie rano. - Następnie przechyliła głowę na bok, zmruŜyła
Ŝartobliwie oko i dodała: - Nie przejmuj się. MoŜe jak przyjdziesz jutro rano i znowu z nią
pogadasz, to coś z tego będzie?
Scott wyszedł ze sklepu i skierował się do domu. I po raz pierwszy od bardzo długiego
czasu jego umysł mógł zająć się czymś innym niŜ rozpamiętywaniem nieszczęścia.
Ta dziewczyna, kobieta, osoba, która mogła mieć równie dobrze dwadzieścia dwa lata,
jak i trzydzieści pięć - kim ona, do cholery, była? Skąd wiedziała o Kelly i skąd znała moje
imię? O smutku moŜna było się łatwo dowiedzieć, to faktycznie promieniowało z twarzy i
postawy. Ale reszta? I o co chodziło z tą Trójką? Powiedziała, Ŝe jestem Jedynką, ona
Dwójką i wkrótce pojawi się Trójka... oraz Ŝe Trójka nie była tylko pytaniem, ale mogła z
łatwością stać się odpowiedzią. Co to wszystko miało znaczyć? A moŜe wszystko przeinaczył
i to on zwariował?
Co do wyglądu: gdyby miał ją opisać, to jak by miał to zrobić? Cholera, nie pamiętał!
Wyglądała, jakby ciągle zmieniała się jej twarz. Ale jej dotyk... minimalny i ledwo
wyczuwalny, wciąŜ wibrował w jego ciele.
A on czuł... czuł, Ŝe znowu Ŝyje.
Czy była Rosjanką Włoszką Amerykanką? MoŜe mieszanką tych trzech narodowości?
(BoŜe, znowu ta liczba!). Scott miał więcej niŜ przeciętną wiedzę o językach, akcentach i
dialektach, ale takiego rodzaju wymowy nigdy wcześniej nie słyszał. A moŜe była tylko
wytworem jego wyobraźni? MoŜe nie słyszał wyraźnie, o czym mówiła? A jednak wyraźnie
poczuł, jak wypowiadała jego imię... choć wcale się jej nie przedstawił.
I o co chodzi z tymi dziwacznymi ostrzeŜeniami? Ludzie, którzy mają zadawać
dziwne pytania? Trzymać się z dala od dziwnych rzeczy i nie starać się jej odnaleźć? Hm. Na
pewno poszuka jej jutro rano.
W międzyczasie dotarł do domu, przeszedł przez bramę, ogród i zbliŜył się do swoich
drzwi... a tam juŜ na niego czekali męŜczyźni ubrani na szaro, w płaszczach do połowy uda, o
szarych, podobnych do siebie oczach i spojrzeniach lustrujących Scotta od góry do dołu.
Patrzyli na niego z wyraźnym upodobaniem, szczególnie ten wysoki i chudy, i najwyraźniej
starali się go sklasyfikować i umieścić w którymś z własnych katalogów.
Scott zauwaŜył, Ŝe jest zaskoczony ich obecnością i zastanawiał się, w jakim celu
zjawili się, kiedy jeden z nich zaszedł go od tyłu, a Scott poczuł ukłucie pająka na szyi tuŜ
powyŜej wysoko postawionego kołnierza. Kiedy jednak sięgnął dziwnie zwiotczałą ręką, Ŝeby
strzepnąć go z siebie, miał dziwną pewność, Ŝe to wcale nie był pająk.
Kiedy ugięły się pod nim nogi, a ich twarze zaczęły rozmywać się, złapali go i
podtrzymali - jeden z lewej, drugi z prawej strony, a trzeci, ten wysoki, powiedział swoim
cieniutkim głosem, który dobiegał jakby z bardzo daleka, Ŝe otwiera samochód. Oczywiście
musiało być ich trzech. Ale czego innego Scott mógł oczekiwać?
A potem nastała ciemność i wraŜenie odpływania, dryfowania, zanurzania się...wał się
hotel o wysokim, ale nie rzucającym się w oczy standardzie. Zmęczony oficer dyŜurny
schodzący z nocnej zmiany właśnie przygotowywał się do przekazania swych obowiązków,
natomiast ludzie z porannej zmiany przygotowywali przesłuchanie.
Idący głównym korytarzem do swojego biura Trask przystanął i patrzył na
nieprzytomnego męŜczyznę leŜącego na szpitalnym łóŜku na kółkach. MęŜczyzna mógł
liczyć około trzydziestu pięciu lat, miał niebieskie oczy i krótko przystrzyŜone jasnoblond
włosy. Miał 180 cm wzrostu, ale wyglądało na to, Ŝe nie waŜy tyle, ile przeciętni męŜczyźni
podobnego wzrostu. Albo dbał o linię i trenował sport, albo po prostu w ogóle nie troszczył
się o siebie. MoŜliwe teŜ, Ŝe jedno i drugie, choć raczej bardziej prawdopodobne byłoby to
drugie. Przypuszczalnie spał w ubraniu, nie czesał włosów, od dwóch dni się nie golił, co
tylko pogarszało jego wygląd.
- A to kto? - spytał Trask, kiedy jeden z trzech męŜczyzn otwierał drzwi do pokoju
przesłuchań.
Jan Goodly, bardzo wysoki i szczupły męŜczyzna, dysponujący niezwykłym talentem
pozwalającym przewidywać przyszłość, zamrugał oczami i odpowiedział:
- TeŜ cię witam, Ben. Jeśli zaś chodzi o tego gościa, to zgodziłeś się go sprowadzić i
podpisałeś odpowiednie papiery.
- Tak, ostatnio podpisywałem mnóstwo papierów - pokiwał głową Trask. - To dlatego
tak wcześnie przyszedłem. MoŜe w końcu uda mi się przeczytać jakiś dokument, na którym
zostawiam swój podpis.
- Jak zwykłe jesteś przepracowany - rzekł prekognita, uśmiechając się, co zdarzało mu
się bardzo rzadko. Zazwyczaj wyraz twarzy Goodly’ego emanował przygnębieniem, oprócz
wielkich brązowych i ciepłych oczu, których widok działał rozbrajająco. Uśmiech zniknął z
twarzy Goodly’ego równie szybko, jak się pojawił, po czym prekognita kontynuował:
- To jest Scott St John. Jeden z naszych ludzi namierzył go na konferencji OPEC w
Wenezueli. Jest tłumaczem, przekłada głównie z dialektów arabskich. Mogliśmy go juŜ
wówczas sprawdzić, jakieś trzy miesiące temu, ale zmarła mu Ŝona i chcieliśmy mu dać czas,
Ŝeby doszedł do siebie. Jednak wygląda na to, Ŝe jeszcze nie w pełni doszedł do siebie.
Wygląda równieŜ na to, Ŝe jest w depresji. Na kilka miesięcy przed Mentalni szpiedzy z
Wydziału E, który mieścił się w centrum Londynu, cieszyli się „spokojnym okresem”.
Obowiązki agentów, w tym najtajniejszym i najdziwniejszym z wydziałów wywiadu
Zjednoczonego Królestwa stawały się w takich chwilach zwyczajną rutyną. Oczywiście
nasłuchiwali o czym myślą niektóre osoby, monitorowali pogarszający się stan ekologii
planety, śledzili ruch okrętów o napędzie atomowym, a takŜe przemieszczanie się głowic
nuklearnych w najbardziej odległych rejonach i głębinach oceanów oraz zajmowali się
wykrywaniem potencjalnych zagroŜeń ze strony organizacji terrorystycznych, ale to wszystko
stanowiło rutynowe, najzwyklejsze zajęcie, jakim parał się Wydział E oraz zatrudnieni w nim
esperzy. Krótko mówiąc, agenci wydziału cieszyli się ze stosunkowo spokojnego okresu
czasu.
Szefem Wydziału E był Ben Trask. Był to męŜczyzna o szarych włosach i zielonych
oczach w wieku około trzydziestu pięciu lat, mierzący 175 cm wzrostu, z lekką nadwagą i o
nieco opadniętych ramionach. Wyraz jego twarzy moŜna było określić jako posępny, a
wynikało to z jego talentu. W świecie, w którym tak trudno było o źdźbło prawdy, człowiek,
który był ludzkim wykrywaczem kłamstw, nie miał zbyt wiele powodów do radości.
Półprawdy, polityczne wykręty, defraudacje, nagłówki prasowe i kompletne mistyfikacje
napierały na Traska ze wszystkich stron. Trask czasami myślał, Ŝe nie jest w stanie podołać
dłuŜszemu przetwarzaniu kłamliwych informacji. Jego ludzie wiedzieli o tym i chociaŜ
czasami w rozmowach pomiędzy sobą nie zawsze mówili sobie o wszystkim, to jednak
zwracając się do Traska, niezmiennie mówili prawdę, całą prawdę i tylko prawdę.
Od samego rana Trask odczuwał naglącą potrzebę uporządkowania rosnącej sterty
papierów, co sprawiło, Ŝe wyruszył do pracy bardzo wcześnie. Jednak, jak się okazało, nie był
wyjątkiem. Pomimo Ŝe było dopiero kilka minut po siódmej, w Centrali Wydziału E panował
spory ruch. Centrala zajmowała oddzielne ostatnie piętro budynku, w którym znajdo
konferencją w Wenezueli podpisał kontrakt na tę robotę i właśnie wówczas jego Ŝona
zachorowała na śmiertelną chorobę. Po jej śmierci poleciał do pracy i starał się wypełnić
warunki umowy. Siedział w Wenezueli dzień lub dwa, a później wyjechał z konferencji.
Wtedy rzeczywiście się załamał i wówczas namierzył go nasz człowiek.
- Faktycznie dysponuje jakimiś zdolnościami? - Trask pokiwał głową.
- To dlatego go tu sprowadziliśmy - odparł Goodly. - Jeśli coś potrafi, dowiemy się.
Dyskretnie go obserwowaliśmy, ale jak dotąd niczego szczególnego nie zauwaŜyliśmy. Więc
moŜe to być coś, z czym jeszcze się nie zetknęliśmy. Wiem, Ŝe zgodzisz się na to, Ŝeby
wykorzystać równieŜ nowy talent.
- Scott St John, powiadasz? - Trask odsunął się, pozwalając na wtoczenie wózka do
sali przesłuchań. - Ale dlaczego pozbawiliście go przytomności? UwaŜasz, Ŝe jest
niebezpieczny, czy coś takiego?
- Tak wyczytaliśmy w jego danych biograficznych. Jego ojciec, Jeremy St John, był
dyplomatą. Przez siedem lat pełnił funkcję brytyjskiego ambasadora w Tokio. Rozwiódł się i
sam wychowywał dziecko, ale nie miał dla niego zbyt wiele czasu. Dlatego Scott spędzał
duŜo czasu z japońskim ochroniarzem, który był kiedyś w yakuzie i dobrze znał się na
wschodnich sztukach walki. Scott St John ma czarny pas w karate oraz spore umiejętności w
innych odmianach sztuk walki. - Prekognita przerwał na chwilę, wzruszył ramionami i dodał:
- PoniewaŜ istniała moŜliwość, Ŝe nie poszedłby z nami dobrowolnie... hm, nie chcieliśmy
ryzykować.
- Hm - powiedział Trask marszcząc brwi. - Nie sądzisz, łan, Ŝe czasem moŜemy
przesadzać?
- To moŜliwe, od czasu do czasu - zgodził się prekognita. - Ale nieraz po prostu nie
mamy innego wyjścia. Myślę, Ŝe zazwyczaj mamy rację, postępując w podobny sposób.
- Masz, rację. Ale w naszej pracy, mając pełną niezaleŜność oraz władzę pozwalającą
praktycznie na wszystko... Wiesz, co mówią o władzy absolutnej?
Goodly skinął głową z ponurym wyrazem twarzy.
- Ale to nie ten rodzaj władzy, Ben. Jeśli o mnie chodzi, to nie spotkałem takiej grupy
ludzi, którzy byliby równie mało podatni na korupcję jak członkowie Wydziału E. Wiesz
nawet lepiej ode mnie, Ŝe jest to czysta i niepodwaŜalna prawda. Trask uśmiechnął się gorzko
i rzekł:
- Ale nie zawsze tak było, prawda? Pamiętasz Geoffreya Paxtona? PrzecieŜ był u nas.
Nie zapominajmy teŜ o Normanie Wellesleyu, poprzednim szefie wydziału.
Goodly pokręcił głową.
- Geoffrey Paxton był człowiekiem ministra i został do nas przydzielony, Ŝeby mieć
na oku Harry’ego Keogha. A Norman Wellesley był tylko wyjątkiem potwierdzającym
regułę. Miał na tyle szczelnie zamknięty umysł, Ŝe nie mogliśmy zobaczyć, co w nim siedzi.
Ale teraz sam wiesz, jak jest, nie potrzebujemy Ŝadnych straŜników, którzy musieliby nas
ochraniać i sprawdzać. Nawzajem się sprawdzamy, obserwujemy i ochraniamy.
- łan - Trask tylko się uśmiechnął - gdybyś kiedyś szukał roboty, to moŜesz robić za
część mojej świadomości. - Następnie ruszył korytarzem w stronę swego biura, rzucając tylko
na odchodnym: - Daj mi znać, jak wam idzie z tym St Johnem, OK?
- Oczywiście - odpowiedział Goodly i ruszył w ślad za swymi przyjaciółmi do pokoju
przesłuchań.
Scott St John odzyskał przytomność pod wpływem cuchnącego roztworu amoniaku.
Siedział i próbował powstać, co jednak okazało się bezskutecznym wysiłkiem, poniewaŜ
został przywiązany za nadgarstki do poręczy krzesła.
- Co to, kurwa...?! - zaczął mówić, ale natychmiast się zakrztusił i poczuł kwaśny,
aloesowy smak w suchych ustach. Załzawionymi oczami próbował rozejrzeć się po otoczeniu.
Znajdował się w pokoju podobnym do celi, bez okien, z szarą wykładziną na podłodze
i jedną lampą zwisającą z sufitu nad długim biurkiem, przy którym siedziało dwóch męŜczyzn
zwróconych przodem do niego. Trzeci, bardzo wysoki męŜczyzna (którego Scott natychmiast
rozpoznał jako jednego z porywaczy), odwrócił się właśnie do swoich kolegów i wyrzucił
zuŜytą ampułkę do kosza na śmieci. Kiedy Scott dochodził do siebie, wysoki męŜczyzna
usiadł za biurkiem obok pozostałych.
Trzy twarze znajdowały się w cieniu rzucanym przez światło, którego źródło
znajdowało się u góry, za nimi. Scott czuł na sobie ich spojrzenia i tak czujną obserwację, Ŝe
odbierał wraŜenie, jakby ich wzrok przedostawał się do jego wnętrza. Było to dość niezwykłe
wraŜenie, jakby ktoś go przeszukiwał bez dotykania lub jakby ktoś wnikał do jego umysłu.
Scott, na tyle na ile potrafił, skupił się na ich twarzach, co wcześniej, w chwili
porwania, nie było moŜliwe. Wysoki i chudy wyglądał na najwaŜniejszego z całej trójki.
Siedział z prawej strony biurka, pochylił się do przodu i zaczął mówić piskliwym, ale
groźnym głosem:
- Wygląda na to, Ŝe pan do nas wrócił, panie St John. MoŜe się pan czegoś napije?
MoŜe szklankę wody?
Scott wybałuszył na niego oczy i odparł:
- A niby jak mam się napić? - Z trudem wydobył z siebie słowa. Miał kompletnie
wysuszone i piekące gardło. - MoŜe przez słomkę? - Szarpnął przywiązanymi rękami i
spróbował zwilŜyć wargi suchym językiem.
- Mniej więcej w taki sposób - padła odpowiedź. - Przez słomkę, Ŝeby pozbyć się tego
smaku. Wiemy, jak działa na ludzi ten środek pozbawiający przytomności. MoŜe powtórzę
pytanie: napije się pan czegoś?
Scott chciał powiedzieć, Ŝe tak, ale zamiast tego zaprzeczył głową. Nie chciał
sprawiać draniowi satysfakcji.
- Nie będę niczego pić! - warknął. - Chcę wiedzieć, gdzie jestem i dlaczego się tu
znalazłem. I kim wy jesteście, i co, do cholery, wyrabiacie! Zostałem zaatakowany, podano
mi środki pozbawiające przytomności i porwano mnie spod domu... Bóg jeden wie, co jeszcze
mi zrobiliście! ZałoŜę się, Ŝe ktoś znajdzie się w powaŜnych kłopotach, kiedy to wszystko się
wyjaśni.
Wysoki skinął głową i bez Ŝadnej zmiany wyrazu twarzy odparł:
- Postaramy się odpowiedzieć na pańskie pytania, a później sami zadamy kilka pytań.
Prosimy takŜe, Ŝeby spróbował pan się tak nie gniewać. Taka postawa nie poprawi naszej
współpracy i moŜe tylko przedłuŜyć całą procedurę.
Scott z niedowierzaniem pokręcił głową, próbując zorientować się, o co tu właściwie
chodzi. Wydawało się, Ŝe istnieje tylko jedno wyjaśnienie.
- Złapaliście niewłaściwego człowieka. Zrobiliście powaŜny, błąd bez względu na to,
kogo chcieliście schwytać.
Kiedy jednak zobaczył, Ŝe nie wywarło to Ŝadnego wraŜenia, dodał:
- Kim wy, do diabła, jesteście? MI5, KGB, Stasi czy coś takiego? Na pewno nie
jesteście z policji.
- Nie - odpowiedział ze spokojem wysoki - nie jesteśmy z policji. Ale moŜesz nas
uwaŜać za rodzaj policji i mogę cię zapewnić, Ŝe to, co tutaj robimy, nie jest nielegalne, oraz
Ŝe nie stanie się panu Ŝadna krzywda. Jeśli chodzi o pozostałe pytania... chce pan wiedzieć,
kim jesteśmy, gdzie pan jest i dlaczego? To zrozumiałe, mój kolega postara się udzielić kilku
odpowiedzi. - Spojrzał na siedzącego obok męŜczyznę i Scott zrobił to samo.
Wydawało się, Ŝe z jego twarzą było coś niewłaściwego. Znajdowała się częściowo w
cieniu, ale oczy Scotta dostosowały się do słabego oświetlenia, dzięki czemu zauwaŜył
sztywność cechującą wyraz twarzy drugiego z męŜczyzn. Scott miał niejasne wraŜenie, Ŝe
gdzieś juŜ widział tę twarz, prawdopodobnie przed swoim domem, kiedy męŜczyzna zbliŜał
się do niego, ale poniewaŜ zdarzenia przebiegały zbyt szybko, nie miał pewności co do
swoich wspomnień.
Jednak teraz był pewien co do tego, Ŝe twarz męŜczyzny nie była zwyczajna. Scott
patrzył na Paula Garveya, telepatę z Wydziału E. Garvey był wysokim i postawnym
męŜczyzną w mniej więcej tym samym wieku co St John i jeszcze dziewięć miesięcy
wcześniej był przystojny. Jednak kiedy starł się z maniakiem seksualnym i nekromantą
Johnnym Foundem, stracił większą część lewej połowy twarzy. Mimo Ŝe operowali go
najlepsi neurochirurdzy w Anglii, połączenia nerwowe mięśni mimicznych wciąŜ jeszcze nie
funkcjonowały prawidłowo. PoniewaŜ mógł śmiać się tylko prawą połową twarzy, to Ŝeby
uniknąć dziwnego wyrazu, całkowicie unikał uśmiechu. RównieŜ poprawność wymawiania
słów pozostawiała wiele do Ŝyczenia, w związku z czym Garvey musiał bardzo pieczołowicie
formułować swoje wypowiedzi.
Teraz właśnie mówił w taki sposób:
- Wspomniał pan o KGB i Stasi, panie St John. Nie naleŜymy do Ŝadnej z tych
organizacji. Jeśli zaś chodzi o MI5, to jest pan juŜ bliŜej. Faktycznie jesteśmy członkami
wydziału naleŜącego do tajnych słuŜb Zjednoczonego Królestwa. Znajduje się pan w naszej
kwaterze głównej, gdzie mamy okazję pana gościć... przez jakiś czas.
- Dobra - zauwaŜył ponuro Scott, wciąŜ jeszcze zmieszany i odwodniony - zanim
utniemy sobie dalszą pogawędkę, moŜe jednak napiję się czegoś... jeŜeli uwolnicie mi ręce.
Ale moŜe wcześniej wyjaśnicie mi, dlaczego zostałem pozbawiony przytomności?
Garvey skinął głową a kiedy trzeci z męŜczyzn wstał i wyszedł z pokoju, powiedział:
- Zgadzam się, Ŝe był to niezbyt szczęśliwy, lecz niestety konieczny środek
zapobiegawczy. Wynikał on częściowo z charakteru naszej pracy, a częściowo z pańskiej
biografii. Ma pan czarny pas w karate, panie St John. Poza tym budynkiem nie mogliśmy
panu wyjaśnić, kim jesteśmy, nie posiadamy równieŜ legitymacji, które wyglądałyby
przekonująco. Niewiele osób wie, gdzie się znajduje nasza kwatera główna, no i przede
wszystkim zakładaliśmy taką moŜliwość, Ŝe będzie się pan nam sprzeciwiał, być moŜe dosyć
gwałtownie.
- To dość prawdopodobna moŜliwość - wtrącił się łan Goodly. - JeŜeli o mnie chodzi,
zakładałem bardzo duŜe prawdopodobieństwo oporu.
- No i miał pan rację - odpowiedział Scott. - Nie poszedłbym z wami bez naprawdę
waŜnego powodu. W mojej pracy porusza się dość dyskretne tematy i mam wrodzoną
skłonność do tego, Ŝeby uwaŜać na podejrzanych obcych. Kiedyś w Rijadzie, w Arabii
Saudyjskiej...
- Wiemy - powiedział Garvey. - Dotarli do pana, nazwijmy to „agenci obcego
mocarstwa”, którzy chcieli poznać szczegóły rozmów prowadzonych pomiędzy saudyjskim
ministrem ds. wydobycia ropy naftowej a dyplomatami na spotkaniu, gdzie był pan
tłumaczem. Zaproponowano panu sporą kwotę, a pan odmówił i powiadomił o próbie
przekupstwa. Kilku irackich, nazwijmy to, „dyplomatów” musiało spakować walizki i wrócić
do domu. To było dosyć głośne.
Scott uwaŜnie mu się przyjrzał, pomyślał chwilę i odrzekł:
- Takie szczegóły mogą potwierdzić waszą toŜsamość. Oprócz wywiadu nikt inny o
tym nie wiedziałby. Jestem pod wraŜeniem. Czy teraz moŜecie mnie juŜ rozwiązać?
Trzeci z męŜczyzn, „poszukiwacz” Frank Robinson, który potrafił wynajdywać ludzi
obdarzonych zdolnościami paranormalnymi, wrócił do pokoju, niosąc szklankę z napojem.
Miał takŜe w ręku klucz od kajdanek i rzucił pytające spojrzenie Goodly’emu.
Prekognita kiwnął głową wyraŜając zgodę, ale ostrzegł: - Scott, uwolnimy panu ręce,
ale jeśli będzie się pan zachowywał wbrew naszym Ŝyczeniom, to będę strzelać... środkiem
usypiającym. Wówczas będziemy musieli zaczynać wszystko od nowa. Czy to jasne? Nie
będzie pan nam sprawiać kłopotów?
Scott z niechęcią pokiwał głową. Wówczas Robinson zbliŜył się do niego, postawił
szklankę na podłodze i uwolnił nadgarstki St Johna, który uwaŜnie mu się przyglądał.
Poszukiwacz miał włosy jasnoblond, był młody - w wieku około dwudziestu jeden,
dwudziestu dwóch lat - a jego chłopięca twarz pokryta była wielką ilością piegów. Pomimo
młodego wieku miał na tyle doświadczenia, Ŝe zaraz po zdjęciu kajdanek pospiesznie odsunął
się, nie podejmując niepotrzebnego ryzyka.
Scott podniósł szklankę, napił się, po czym skupił uwagę na męŜczyznach siedzących
za biurkiem. Na biurku przed Goodlym leŜała teraz broń - prawdopodobnie pistolet z
nabojami usypiającymi. Pomiędzy jednym a drugim łykiem Scott warknął:
- No dobra, skoro juŜ się przedstawiliście, moŜecie powiedzieć, o co chodzi? O co
chcecie mnie zapytać?
- Scott - tym razem odezwał się Robinson, który zdąŜył w międzyczasie zająć swoje
miejsce za biurkiem. - Czasami rekrutujemy odpowiednich ludzi do naszego wydziału. Za
odpowiednich uznajemy osoby obdarzone talentem. Ostatnio stwierdziliśmy, Ŝe pan moŜe być
taką osobą.
- Tylko dlatego, Ŝe jestem patriotą, powaŜnie traktuję swoją pracę i jestem
nieprzekupny? - Scott pokręcił głową. - Takich ludzi znajdziecie na kopy. Brytyjczyków o
podobnych kwalifikacjach... a moŜe chcecie mi zaproponować to samo co Irakijczycy w
Rijadzie, tylko teraz mam to robić dla własnego kraju? Będę to robić „dla sprawy”. - Nawet
nie próbował ukryć swojego sarkazmu i sceptycyzmu.
- Scott, nawet nie wiemy, o co moŜemy cię poprosić. - Robinson pokręcił głową. - Nie
mamy pojęcia, co potrafisz, jeszcze nie. Właśnie tego chcielibyśmy się dowiedzieć. Chciałem
jednak uprzedzić, Ŝe nasze pytania mogą wydawać się dziwne... a moŜe nie. To zaleŜy od
tego, co sam wiesz o sobie, poniewaŜ czasami stykamy się z ludźmi, którzy nawet nie wiedzą
o tym, Ŝe posiadają szczególne zdolności. Scott ponownie pokręcił głową.
- To pomyłka.
Lecz zanim zdąŜył coś dodać, przerwał mu łan Goodly:
- Myślę, Ŝe najlepszym sposobem, Ŝeby się czegoś dowiedzieć, będzie postawienie
kilku pytań. Tak więc, nawet gdyby nasze pytania wydałyby się panu dziwne, proszę
zastanowić się nad kaŜdym i szczerze na nie odpowiedzieć.
- Czy w pańskim Ŝyciu dzieje się coś dziwnego? - padło pierwsze z pytań zadane
przez Goodly’ego. - Coś, czego wcześniej lub ostatnio nie mógłby pan wytłumaczyć?
Scott znowu poczuł niewytłumaczalne wraŜenie bycia obserwowanym lub
odczuwanym, czy teŜ podsłuchiwanym, tyle Ŝe od wewnątrz. Co więcej, poczuł, Ŝe jest w
pełni wybudzony, czujny i uwaŜny. Nagle przypomniał sobie kobietę, która ostrzegała go
koło kiosku: „Jeśli ktoś zadawałby ci dziwne pytania, staraj się nie odpowiadać”.
To samo w sobie wydawało się dziwne: rodzaj przepowiedni, wiedzy na temat tego,
co się wydarzy? Cokolwiek to było, Scott natychmiast zasłonił swój umysł... a potem zadał
sobie pytanie: A to co...?! A jednak instynktownie wiedział, co robi, wiedział, Ŝe chroni swoją
prywatność i nie pozwala na penetrację własnego umysłu. Po drugiej stronie pokoju za
biurkiem dwójka kolegów ponurego szefa wyprostowała się na swoich krzesłach, przybierając
postawę wskazującą na najwyŜszy rodzaj uwagi. Skupili spojrzenia na Scotcie, jakby nagle
powiedział coś bardzo waŜnego. Znowu pojawiło się „a to co?!”, poniewaŜ Scott myślał teraz
o czymś, czego nie bardzo rozumiał.
- A więc? - powiedział Goodly, którego postawa nie uległa zmianie.
- A niby co dziwnego? - odpowiedział pytaniem Scott. - Raz jest lepiej, raz gorzej, jak
u kaŜdego. Ostatnio raczej gorzej, ale nie sądzę, Ŝeby to było dziwne.? - Kłamstwo! Na ich
pierwsze pytanie skłamałjak kryminalista, który chce coś ukryć! Co się z nim dzieje, do
diabła? Dlaczego zgadza się postępować zgodnie z radami całkowicie obcej osoby, kobiety,
którą widział dzisiaj rano pierwszy raz w Ŝyciu? Z drugiej strony tych ludzi równieŜ spotkał
dopiero dzisiaj, no i ona nie wbiła mu Ŝadnej igły! Wyłącznie go dotknęła - dotknęła dłonią - i
nawet teraz, na samą myśl o tym, poczuł ten dotyk.
Kiedy Scott prowadził wewnętrzne rozwaŜania, trójka za biurkiem zbliŜyła głowy do
siebie i szeptem wymieniała jakieśuwagi. Po chwili głowy oddaliły się od siebie i Goodly
zaczął zadawać pytania:
- Wygląda pan na osobę, hm... wysoko oceniającą prywatność, panie St John.
Sądzimy, Ŝe coś pan ukrywa, opiera się i nie mówi nam całej prawdy. Czy faktycznie tak jest?
Czy nasze załoŜenia są słuszne?
- Tak, cenię sobie prywatność - odpowiedział Scott. - MoŜecie to uznać za fakt.
Ponadto jeśli uznam, Ŝe któreś z waszych pytań wyda mi się zbyt wścibskie, to równieŜ na nie
odpowiem.
- Aha. A czy pytanie o dziwne rzeczy w pańskim Ŝyciu równieŜ uznaje pan za
wścibskie?
Scott postanowił ich zmylić. Nie chciał przyznać się do niczego dziwnego, choć nie
znał dokładnie powodów swej nieufności. Poza tym chciał się dowiedzieć czegoś więcej o
spotkanej tajemniczej kobiecie, zanim postanowiłby komuś o niej opowiedzieć, jeśli w ogóle
by to kiedyś nastąpiło.
- Słuchajcie - zaczął Scott - chcecie się czegoś dowiedzieć o tym, co dziwne? Mogę
wam coś o tym opowiedzieć. Na świecie Ŝyje pełno szumowin: szalonych, Ŝądnych mordu
psychotycznych mętów. Terroryści, uzaleŜnieni socjopaci, kompletne świry, pedofile i
fundamentalistyczni popierdoleńcy wszelkiego rodzaju, którzy mogliby ci poderŜnąć gardło
za samo spojrzenie na nich. śyją bez problemów i nic złego im się nie dzieje. Mogą być
bezdomni, znajdować się w więzieniu albo jakimś własnym raju, ale po prostu Ŝyją. Są takŜe
przyzwoici ludzie, jak moja Ŝona, których dopada jakaś bakteria i w krótkim czasie umierają.
Więc mam do was pytanie: Jeśli to niedziwne, Ŝe moja cudowna Kelly zmarła, a tamte
szumowiny wciąŜ Ŝyją to co moŜecie nazwać dziwnym zdarzeniem? Jeśli uwaŜacie, Ŝe to jest
dziwne, to zgadzam się z wami. W moim Ŝyciu nie wydarzyło się nic dziwniejszego.
Być moŜe był to fałszywy trop, lecz dzięki temu wyznaniu Scott odczuł ulgę. Od
dawna chciał o tym powiedzieć, a właściwie wyrzucić to z siebie. W końcu to powiedział i
nadał temu głębokie znaczenie.
Goodly spojrzał na Garveya, a potem na Robinsona, obaj wyglądali na
zdezorientowanych. Scott wyczuł, Ŝe chociaŜ nadal byli czujni, to ich zainteresowanie nie
było juŜ tak głębokie jak wcześniej. Być moŜe ich ciekawość została w jakimś stopniu
zaspokojona. Ale Goodly jeszcze nie skończył ze swoimi pytaniami.
- Scott - (najwyraźniej starał się jak najuwaŜniej dobierać słowa) - wiemy, Ŝe od czasu
do czasu uprawiasz hazard. Nie jesteś jeszcze hazardzistą ale...
-...ale - przerwał mu Scott - czasami ludzie, dla których pracowałem - Rosjanie,
Arabowie i wielu innych - chcieli udać się do kasyna i wówczas wzywano mnie, Ŝeby słuŜyć
pomocą w tłumaczeniu, wyjaśnić, na czym polega gra, lub po prostu do towarzystwa. To fakt,
Ŝe grałem czasem w londyńskich kasynach i zawsze miało to miejsce w ramach pracy, jednak
nigdy nie straciłem pieniędzy ani teŜ zbyt wiele nie wygrałem.
- Nie masz zbyt wiele... szczęścia? Scott zmarszczył brwi i odrzekł:
- Ale teŜ nie mam strasznego pecha. I co z tego?
- MoŜe będę mówił bardziej otwarcie. - Goodly cofnął się na krześle. - Czy wiesz, co
oznacza słowo telekineza?
- Jestem tłumaczem! - Ŝachnął się Scott. - Nie znam greki, ale wiem, Ŝe jest to słowo
pochodzenia greckiego. Czy chcesz obrazić moją inteligencję? Oczywiście, Ŝe wiem, co
znaczy telekineza!
- Przepraszam. Czy nie zdarzyło ci się czasem, hm, poruszyć jakimś przedmiotem?
Siłą umysłu?
- Co? - Scott prawie wstał, ale zaraz usiadł, gdy zobaczył, Ŝe Goodly trzyma w dłoni
pistolet ze strzałkami. - Co powiedziałeś? Poruszać rzeczami siłą umysłu? Czy to jakiś
dowcip?
- Scott, spójrz na mnie - tym razem odezwał się Paul Garvey. Mówił zdecydowanym i
nieznoszącym sprzeciwu głosem. Kontynuował, gdy tylko Scott popatrzył na niego. - Czy
potrafisz czytać w moim umyśle? Potrafisz? Czy robisz to właśnie teraz?
Scott wzmocnił siłę swoich osłon - był zdziwiony, Ŝe potrafi coś takiego - i pomyślał:
Co się, do diabła, ze mną dzieje? O co tu chodzi, do cholery?...
Trzymał jednak swoje myśli w głębokim ukryciu (sam nie wiedział, w jaki sposób to
zrobił!), aŜ w końcu odzyskał nad sobą kontrolę i powiedział na głos:
- To by było tyle. Powiedzieliśmy sobie juŜ wszystko. - Po czym dodał wstając: - Ja
stąd wychodzę!Goodly wycelował w niego ze swego pistoletu z usypiającymi strzałkami i
odparł:
- Nie, jeszcze nie skończyliśmy. I nigdzie nie pójdziesz. Przynajmniej na razie. Siadaj!
Scott wściekł się, co wyraźnie było widać w wyrazie jego twarzy, ale posłuchał
polecenia i usiadł. WciąŜ nie był pewny, na czym stoi, i w zasadzie jedyne, czego był
absolutnie pewien, to widok broni w rękach Goodly’ego.
Za to w tym samym czasie wstał młody piegowaty Frank Robinson. Pochylił się i
oparł dłonie na blacie biurka.
- Scott, wiemy, Ŝe coś potrafisz. Co to jest? Mesmeryzm, telepatia, jasnowidzenie,
percepcja pozazmysłowa czy jeszcze coś, czego nie rozumiemy? MoŜe potrafisz zabijać
wzrokiem, mieliśmy juŜ z czymś takim do czynienia. A moŜe potrafisz odnajdywać zaginione
osoby, lokalizować ich połoŜenie wyłącznie dzięki mocy swego umysłu? Wiemy, Ŝe coś
potrafisz. MoŜe potrafisz obezwładniać lub nawet zabijać ludzi wyłącznie siłą woli? Kto wie,
zgodnie z naszą wiedzą mogłeś nawet zabić własną Ŝonę.
Ostatnie zdanie było wypowiedziane celowo i obliczone na wywołanie gwałtownej,
instynktownej reakcji Scotta, co mogłoby ujawnić jego ukryty talent aktywujący w akcie
ślepej furii. Scott przypomniał sobie radę tajemniczej kobiety: „Zachowaj zimną krew, nie
kieruj się gniewem, bólem czy namiętnością”.
Ale na to było juŜ za późno.
Scott wstał i z wyciągniętymi rękami ruszył w kierunku Franka Robinsona. Goodly
odsunął się i wymierzył ze swej broni. Z kolei sam Robinson pobladł, a jego otwarte usta
zamarły, przybierając kształt litery O. Oczy utkwił w zaciśniętych pięściach atakującego go
Scotta.
I wówczas rozległ się stłumiony odgłos strzału. Scott był juŜ pochylony nad biurkiem
i zamierzał się pięścią celując w twarz Robinsona, jednak cios nie dotarł do celu. Nagle,
zupełnie niespodziewanie, świadomość Scotta odpłynęła i skierowała się w obszary
atramentowej ciemności, która w jakiś sposób wydawała mu się znajoma...
Ciemność zniknęła, a moŜe została, lecz zamieniła się w formę snu, co róŜniło się od
całkowitej nieświadomości. Właściwie był to normalny sen, co w wypadku Scotta było dość
niezwykłe, gdyŜ nie pamiętał normalnego snu od dnia, w którym umarła Kelly.
Było ich oczywiście troje: trzy czarne kropki na wielkiej białej równinie, która w swym
ogromie była niesamowita, a w swej intensywności oślepiająca... równina ciągnąca się bez
końca. Trójka odznaczała się na białym tle niczym meteoryty na antarktycznym lodowcu,
jedna postać blisko, druga w pewnym oddaleniu, a trzecia miała juŜ niedaleko do horyzontu.
NajbliŜsze z nich to Scott - był tak blisko, Ŝe nagle zlal się z tą postacią i patrzył
poprzez białą, niekończącą się i oślepiającą równinę na pozostałą dwójkę.
Z tej odległości nie sposób było stwierdzić, kim lub czym oni byli, ale Scott był pewien,
Ŝe patrzą na niego. Chciał się do nich zbliŜyć, ale był unieruchomiony, zakorzeniony. Było to
przykre uczucie niemoŜności, znane z poprzednich snów. Spojrzał w lewo, w prawo, a takŜe za
siebie. Ale we wszystkich kierunkach, oprócz obszaru przed nim, rozciągała się nieskończona
biała równina. Przed nim była zaś lśniąca biel i dwa punkty, jeden bliŜej, a drugi bardzo
daleko.
Wtedy pojawiło się „to”, drzazga ze światła, a właściwie złota strzałka! Zazwyczaj
pojawiała się w ciemności... ale teraz po raz pierwszy było jasno... ale skąd brało się światło?
Jednocześnie Scott pomyślał: „To doda mi sił i mocy. To juŜ dodało mi sił! Przypomina mi o
czymś, o czym zapomniałem. To pojawia się, poniewaŜ nie wiem, jak korzystać z tego, co
otrzymałem”...
Nad nim rozciągała się ciemność - Ciemność Niewiedzy - jak ciemne niebo ponad
oślepiająco białą Równiną Odkryć i Nauki. Scott wiedział, Ŝe jego umysł był niczym pusta
tablica czekająca na zapisanie, strzałka zaś była piórem zapisującym pustą tablicę. Wielka
pusta równina symbolizowała brak wiedzy i dziewiczy umysł. Jego umysł.
Wraz ze strzałką pojawiło się słowo. Słowo „alegoria”; jego sen był alegorią, miał
symboliczne znaczenie. Kiedy patrzył na lawirującą w ciemnościach strzałkę, która go
poszukiwała, to wiedział, Ŝe ona szukała go juŜ wcześniej. Było to jednak tylko przypomnienie,
poniewaŜ Scott dobrze wiedział, kiedy strzałka go odnalazła: było to dokładnie w chwili,
kiedy umarła Kelly.
Właśnie to go przebudziło, i to na wiele sposobów. Znowu się zbliŜała, wyleciała z
ciemności, zwolniła, lawirowała, lecąc zygzakiem w róŜnych kierunkach, jakby róŜne strony
ją ciekawiły i przyciągały, aŜ w końcu trafiła go w głowę, a moŜe w serce łub
najprawdopodobniej w samą duszę. Wniknęła do środka, ziała się z nim i stała się częścią
Scotta. Na chwilę pojawił się strach - w końcu był to rodzaj inwazji - a jednak nie odczuwał
szoku, bólu, niczego, co stanowiłoby zasadniczą róŜnicę... oprócz... być moŜe... pewnego
rodzaju świadomości? Wiedzy o tym, Ŝe zyskał więcej moŜliwości? Ale dzięki czemu?
Dlaczego? Przez kogo lub przez co?
Ponownie rozglądając się po lśniącej równinie, zauwaŜył, Ŝe czarne punkty znalazły
się bliŜej, a jednocześnie poczuł, Ŝe ma zdolność poruszania się. Teraz mógł ruszyć do przodu.
Jednak nadał była to alegoria, tu, we śnie. Scott mógł ruszyć do przodu w sensie linearnym, w
Ŝyciu zaś, w rzeczywistości, faktycznie mógł wykonać krok naprzód. W obu wypadkach
oznaczało to ruch ku przyszłości.
Wykonując ogromny wysiłek - tyle Ŝe siłą woli, w przeciwieństwie do siły fizycznej -
powoli zaczął sunąć po powierzchni równiny w kierunku czarnych punktów. W miarę jak
dzięki zjednoczonym wysiłkom kończyn i umysłu przemieszczanie się było coraz łatwiejsze,
odległe kropki znajdowały się coraz bliŜej i zaczynały nabierać bardziej określonych
kształtów i koloru.
Scott zwolnił i poruszał się ostroŜniej, starając się jak najdokładniej zobaczyć
pierwszy (a właściwie drugi, poniewaŜ sam był pierwszym) z kształtów. Była to dwunoŜna,
Brian Lumley Dotyk Tłumaczenie Robert Palusiński ZAMIAST WPROWADZENIA W połowie lutego 1990 roku, pewnej deszczowej i wietrznej niedzieli o godz. 15:33 trzynaścioro członków Wydziału E - najdziwniejszego i najbardziej ezoterycznego wydziału SłuŜb Wywiadu Jej Królewskiej Mości - doświadczało czegoś, co zdumiało nawet tych przywykłych do niezwykłości ludzi: obserwowali dezintegrację człowieka będącego niegdyś członkiem ich grupy. Właściwie byli świadkami śmierci Harry’ego Keogha, Nekroskopa, który dostał się do Centrali Wydziału E dzięki fantastycznemu i niezwykłemu medium, pochodzącemu ze świata istniejącego w równoległym świecie, świata znanego jako Kraina Słońca i Kraina Gwiazd. Harry odszedł do tego świata, Ŝeby uniknąć prześladowań i śmierci - choć niekoniecznie własnej śmierci - co niewątpliwie byłoby jego udziałem, gdyby pozostał w świecie ludzi. Nie był juŜ człowiekiem, ale czymś znacznie więcej, czymś, na co zwykli śmiertelnicy musieliby polować. Stał się wampirem, gdy bezinteresownie słuŜył ludzkości. Ludzie na Ziemi ścigali Wielkiego Wampira, Nieumarłego Lorda, ostatniego z wymierającego gatunku istot nazywających siebie Wampyrami! Wielkie Wampiry od niepamiętnych czasów ukrywały się wśród ludzi i jednocześnie karmiły się ich krwią, o czym wspominają liczne mity i legendy. Jednak owe krwioŜercze istoty nie pochodziły z naszej planety, lecz przybyły z Krainy Gwiazd, którą licznie zamieszkiwały. Jak to było moŜliwe? Niektórzy z wampyrzych lordów - swego rodzaju ofiary pokonane w wojnach krwi toczących się na terenie Krainy Gwiazd - bywały skazywane na banicję poprzez wepchnięcie do bramy będącej korytarzem prowadzącym na Ziemię. Korytarz kończył się w Wallachii, miejscu, gdzie zrodziły się staroŜytne legendy o wampirach. Wallachia, nosząca obecnie nazwę Rumunii, od stuleci była tajnym siedliskiem wampirów. Kiedy jednak wampirza plaga zaczęła rozprzestrzeniać się po całym świecie, stając się coraz większym zagroŜeniem dla ludzkości, pojawił się Nekroskop Harry Keogh - człowiek, który posiadał zdolność rozmawiania ze zmarłymi. Harry potrafił takŜe stosować medium nazywane Kontinuum Mobiusa, dzięki któremu błyskawicznie przemieszczał się w przestrzeni. Nekroskop wyszukiwał wampiry i zwalczał je. Kiedy jednak starł się z
najpotęŜniejszym z nich, samym Ojcem Kłamstw, Feathorem Ferenczym, zanadto zbliŜył się do niego i sam został zainfekowany. Kiedy więc Nekroskop opuszczał nasz świat, to nie chodziło mu o własne Ŝycie, ale o nasze. To fakt, Ŝe Wydział E mógłby go zabić, ale co by się stało, gdyby działania wydziału okazały się nieskuteczne? PrzecieŜ Nekroskop był najpotęŜniejszym ze wszelkich istot Ŝyjących we wszechświecie - trudno sobie nawet wyobrazić skutki jego działań, gdyby postanowił rozprzestrzenić zarazę... Byłby to koniec ludzkości, o której dobro tak długo i zaŜarcie walczył. Problemy Harry’ego dopiero się zaczynały. Przebywając w Krainie Gwiazd, odkrył, Ŝe Wampyry znowu się pojawiły i to w jeszcze bardziej przeraŜającej formie. Ich przywódcą był Szaitan - wcielony diabeł! Udało się go ukrzyŜować i spalić. Z chwilą gdy siły Ŝyciowe Harry’ego zaczynały go opuszczać, przy pomocy Ogromnej Większości został przeniesiony do metafizycznego Kontinuum Móbiusa, gdzie przemierzając stulecia czasu przeszłego, przeszedł ostateczną metamorfozę. I to właśnie obserwowało trzynaścioro członków Wydziału E, przebywających w Centrali podczas deszczowego niedzielnego poranka w połowie lutego 1990 roku... Zamglona, telepatyczna projekcja, blaknący, trójwymiarowy hologram dymiącego ciała Nekroskopa, które coraz bardziej przyspieszając, oddalało się w nieznane otchłanie. Jednak z chwilą gdy jego wirująca postać stawała się coraz mniejszą kropką a później juŜ tylko punkcikiem, by w końcu zupełnie zniknąć, obserwatorzy zobaczyli niesamowitą bezgłośną eksplozję światła o barwie czystego złota. I chociaŜ zdarzenie zaistniało tylko w ich zbiorowym umyśle, to wszyscy odwrócili się, aby uniknąć oślepiającej intensywności blasku... oraz Ŝeby odsunąć się od tego, co wyleciało z centrum eksplozji! Tylko dwoje z nich zobaczyło, jak w ostatniej chwili z centrum wybuchu popędziły miliardy złotych drzazg, rozprzestrzeniając się na wszystkie strony i znikając w nieznanych miejscach. Były to cząstki Harry’ego Keogha. Ale czy te złote strzałki były wszystkim, co po nim pozostało? W pewnym sensie tak. Ale patrząc na to z drugiej strony, nie całkiem. Albowiem w chwili gdy pozbawiony ciała umysł Harry’ego rozczepił się w niesamowitym wybuchu, pozostała świadomość, Ŝe kaŜdy z jego elementów, kaŜda ze złotych strzałek była nim! I gdziekolwiek by się one znalazły - w jakimkolwiek miejscu i czasie - echo i wiedza Harry’ego podąŜy wraz z nimi.Był to tranzytowy hotel oddalony o dziesięć minut drogi od autostrady M25 i dwadzieścia minut od lotniska Gatwick. Miał idealną lokalizację i korzystały z niego załogi samolotów oraz pasaŜerowie, którzy odpoczywali w
hotelu pomiędzy lotami lub zaraz po przylocie. Zwykle panował tam spory ruch. Jednak normalnie w zamglony listopadowy poranek o 4:30 byłoby tam całkiem spokojnie. Ale tym razem z uwagi na płacz dziecka, jego Ŝałosne zawodzenie oraz urwany krzyk, który dobiegł z jednego z pokoi, ochroniarz z nocnej zmiany wyruszył szybkim krokiem, by sprawdzić, co się stało. Później kompletnie zaszokowany tym, co zobaczył, próbował skorzystać z telefonu i dość nieudolnie przekazać informacje. Inspektor George Samuels liczył sobie dwadzieścia siedem lat, 180 cm wzrostu, miał kruczoczarne włosy, duŜe uszy, przenikliwe spojrzenie szarych oczu, wąskie cyniczne usta i wolał chodzić w mundurze niŜ w ciuchach cywilnych. Jego ojciec miał „znajomości” i wszyscy akceptowali fakt, Ŝe wspinanie się inspektora po kolejnych szczeblach drabiny było nadspodziewanie szybkie i niekoniecznie związane z jego wynikami w pracy. Dzisiejszej nocy inspektor obrał sobie za cel odwiedzenie (a w zasadzie szpiegowanie) dowódców kilku posterunków znaj - dujących się na przedmieściach Londynu. Poruszał się nieoznakowanym samochodem słuŜbowym i chwilę po czwartej trzydzieści wszedł na teren posterunku w okolicy Reigate. W tym samym momencie odezwał się telefon z prośbą o interwencję. Patrole były zajęte dwoma wypadkami samochodowymi oraz awanturą domową więc inspektorowi nie pozostało nic innego, jak zająć się zgłoszoną sprawą. Nie było dokładnie wiadomo, na czym polega problem, poniewaŜ sierŜant odbierający telefon niewiele zrozumiał z bełkotliwej wypowiedzi osoby proszącej o interwencję. Samuels skłonny był przypuszczać, Ŝe brak podstawowych informacji dotyczącychzgłoszenia wynikał przede wszystkim z nieudolności sierŜanta. Tak czy owak chodziło o hotel, który znajdował się kilka minut jazdy samochodem od posterunku, w pobliŜu portu lotniczego Gatwick. PoniewaŜ z hotelu wezwano równieŜ karetkę pogotowia, co mogłoby sugerować, Ŝe nieznany problem znalazł juŜ rozwiązanie, najprawdopodobniej zajdzie jedynie konieczność spisania oficjalnego raportu na miejscu zdarzenia. Samuels wrócił do samochodu, przyczepił na dachu błyskające niebieskie światło i ruszył w drogę. W wypadku gdyby sprawa okazała się dziwna i bardziej problematyczna, niŜ przypuszczał, zawsze mógł wezwać ekipę z wydziału kryminalnego, która zajęłaby się całym bałaganem i zbadała szczegóły. Gdyby rzeczywiście stało się tam coś powaŜnego, to moŜe inspektor zyskałby przy okazji trochę sławy... W hotelu Tangmore Samuels natknął się na masywnego męŜczyznę o posturze pięściarza, pełniącego nocną słuŜbę ochroniarza. MęŜczyzna ubrany był w mundur za mały o dwa numery i czekając na policjanta, wymachiwał rękami, stojąc przed oświetlonym neonem
wejściem do hotelu. Rozmiar i fizyczna postura męŜczyzny w połączeniu z jego stanem dla większości policjantów byłaby wystarczającym sygnałem wskazującym, Ŝe coś tu nie jest w porządku. Ale nie dla Samuelsa, który sprawdził stan swoich białych rękawiczek, poprawił kapelusz i strzepnął kurz z munduru w chwili, gdy blady jak ściana ochroniarz z szeroko otwartymi oczami przedstawił się jako Gregory Phipps i nawet nie podając ręki na powitanie, ponaglał do wejścia do środka. W tej samej chwili zabrzmiał sygnał karetki pogotowia. Jej reflektory zgasły, syrena obniŜyła stopniowo wysokość tonu, a sam pojazd gwałtownie zatrzymał się przy krawęŜniku. Ze środka wyskoczyło dwóch ratowników medycznych i otworzyło tylne drzwi. Doświadczony dowódca załogi, niski, dojrzały męŜczyzna o szerokich ramionach i bystrym spojrzeniu, nie tracąc chwili czasu, zwrócił się do inspektora: - Przyjechaliśmy chyba do tego samego przypadku, sir. Co się dzieje? - Dopiero co przyjechałem - odparł Samuels. - Wygląda na to, Ŝe wezwał nas pan Phipps... Ŝebyśmy mogli pomóc w rozwiązaniu ewentualnego problemu. Phipps oblizał wargi i gestem zachęcił wszystkich do przejścia przez pusty korytarz w kierunku windy. - Mam informacje od recepcjonistki z wczorajszego wieczoru - odezwał się w końcu. - Myślałem, Ŝe to nic waŜnego. Jakiś facet, dość zdenerwowany męŜczyzna, zameldował się razem z dzieckiem, bez Ŝony czy innej kobiety, po czym poszedł do swojego pokoju i juŜ stamtąd nie wychodził. To było kilka minut po szesnastej. Nic o tym nie wiedziałem aŜ do dziesiątej wieczór, kiedy recepcjonistka skończyła swoją zmianę. Nadjechała winda i cała czwórka weszła do środka. Kiedy Phipps naciskał palcem guzik drugiego piętra, widać było, jak bardzo jest rozdygotany. - Mów dalej - powiedział Samuels, patrząc na swoje nienagannie przycięte paznokcie i dodając niemal natychmiast: - Przy okazji, jestem tego samego zdania. W takim miejscu jak to męŜczyzna meldujący się wraz z małym dzieckiem w hotelu nie jest niczym niezwykłym. MoŜe czekał na Ŝonę, przyjaciółkę, a moŜe nawet na nianię, która miała przylecieć samolotem? MoŜliwe teŜ, Ŝe ta osoba przyleci wcześnie rano. - Wzruszył ramionami i spojrzał pytająco na Phippsa. Phipps przełknął ślinę i widać było, jak podskakuje mu jabłko Adama. - Racja, tylko Ŝe dziewczyna, to znaczy recepcjonistka, ma dobre oko i wiele zapamiętuje. Zaniepokoiła się sytuacją bo... dziecko było na rękach i nie wyglądało za dobrze. Wyglądało na chore, a w jego pobliŜu nie było Ŝadnej Ŝony czy innej kobiety. Ponadto z pokoju 213 aŜ do końca zmiany nie przeprowadzono Ŝadnej rozmowy telefonicznej, nie
słychać było hałasów czy czegoś podobnego. Pomyślałem to samo co pan: nie ma się czym przejmować. W takich sytuacjach zwykle powtarzam sobie: Greg, chłopie, nie szukaj kłopotów. Jeśli coś ma się zdarzyć, to kłopoty same cię znajdą. - I znalazły? - Samuels zadał pytanie w chwili, gdy winda z lekkim wahnięciem zatrzymała się na drugim piętrze. Phipps najwyraźniej zajął się własnymi rozmyślaniami, poniewaŜ nie do końca zrozumiał pytanie. - Znalazły? - Kłopoty - westchnął inspektor, starając się ze wszystkich sił zapanować nad zniecierpliwieniem.Jabłko Adama na szyi Phippsa gwałtownie podskoczyło. - O BoŜe! Tak! - powiedział zdecydowanie, choć niezbyt głośno. - Jakieś pół godziny temu, kiedy stwierdziłem, Ŝe dziecko płacze juŜ zbyt długo, zapukałem do drzwi, Ŝeby zobaczyć, co się dzieje. Nikt nie odpowiedział, więc wszedłem do środka... a potem wezwałem was. Wychodząc z windy, Phipps wskazał drogę trzęsącą się ogromną dłonią. - Pokój 213. - Skinął dodatkowo głową, ale widać było, Ŝe woli trzymać się z tyłu. - WzdłuŜ korytarza. - Prowadź - odezwał się Samuels, który dopiero teraz zaczął odczuwać wpływ lęku lub moŜe powaŜnego strachu ochroniarza. Ale czy to moŜliwe w wypadku tak potęŜnego męŜczyzny jak Phipps? Człowieka, który bez cienia wątpliwości potrafił zadbać o siebie, jak równieŜ skutecznie zająć się innymi? Długi rząd świateł umieszczonych w perspektywicznie zwęŜającym się suficie korytarza, błyskał i brzęczał, sprawiając wraŜenie, Ŝe wszystkie lampy zaraz zgasną. Samuels stwierdził, Ŝe moŜe to być taki sam problem, jaki dał się zauwaŜyć w świetle neonów oświetlających wejście do hotelu. W migającym świetle długi korytarz sprawiał surrealistyczne wraŜenie, wywołane złudzeniem, Ŝe ściany poruszają się. Światło było bardzo dziwne i mrugało jak stroboskop. Inspektor teŜ zamrugał, poczuł lekki zawrót głowy i nie był juŜ tak pewny siebie jak przy wejściu do hotelu. Ponadto zachrypłe, płaczliwe zawodzenie dławiącego się dziecka, które słychać było od dość długiego czasu, było teraz bardzo wyraźne. Kiedy dotarli do pokoju 213, Phipps zatrzymał się, wręczył zapasowe klucze inspektorowi i cofnął się o krok. - To tyle - powiedział. - Dalej nie idę. Teraz... teraz to pańska sprawa. - Pokręcił przy tym głową jakby nie chciał brać odpowiedzialności za to, co dalej będzie się działo.
Inspektor Samuels wziął go za rękę i chcąc oddać klucze, powiedział: - Nie, ty otwórz. Wówczas odezwał się szef druŜyny ratowników medycznych: - Spokojnie, panowie. Nie tak prędko! Najpierw musimy się dowiedzieć, co nas tam czeka. Nic o tym nie wiemy! Samuels odwrócił się do niego i rzucił: - Głuchy pan jesteś? Nie słyszysz, co tam się dzieje? To przeraŜone dziecko. Na pewno cierpi i... -...i - przerwał mu Phipps trzęsącym się, bliskim załamania głosem - tam jest coś znacznie więcej niŜ dziecko. Ale proszę mnie nie pytać, co to, bo i tak nie jestem w stanie opowiedzieć, co widziałem. Raz zobaczyłem i nie mam zamiaru znowu na to patrzeć. Zostaję tutaj, jeśli nie macie nic przeciwko temu. Jeśli chodzi o drzwi, to myślę, Ŝe dam radę je dla was otworzyć. Wziął klucz, włoŜył do zamka i przekręcił. Nacisnął klamkę i pchnął drzwi, które się uchyliły. - Chwileczkę - odezwał się po raz drugi sanitariusz. - Co to znaczy, Ŝe nie moŜe nam pan opowiedzieć, co jest w środku? Czy grozi nam niebezpieczeństwo? - Niebezpieczeństwo? - Phipps pokręcił głową. - Nie, nie sądzę. Teraz juŜ nie. Ale to jest straszne. - Dobra - powiedział Samuels. - Domyślam się, Ŝe to jakaś zbrodnia. Wchodzimy. UwaŜajcie, Ŝeby niczego nie dotykać. Pewnie będziemy musieli wezwać ludzi z kryminalnego. - Następnie otworzył drzwi szerzej i wszedł do środka... w ciemność. TuŜ za nim poszli ratownicy medyczni. Inspektor odnalazł i wcisnął kontakt na ścianie pokoju. Lampa na suficie zamigotała i nie przestawała migotać. Z głębi korytarza odezwał się głos Phippsa: - Coś się dzieje ze światłem juŜ od kilku godzin. W większości pokoi wszystko działa, jak naleŜy, ale tutaj i na korytarzu cały czas mruga. W piwnicy siedzi elektryk i próbuje to naprawić. Hotelowy pokój miał kształt litery L. Po lewej stronie znajdowała się łazienka, w dłuŜszej zaś części pokoju znajdowało się łóŜko, nocne stoliki oraz telefon. Dziecko, chłopczyk, który miał nie więcej niŜ piętnaście miesięcy, siedział na podłodze oparty o łóŜko i szlochał, tym razem całkiem cicho. Jego pielucha była pełna, a na podłodze widać było mokre ślady, które wskazywały na to, Ŝe wędrował po niej. Oczy bolały go od płaczu, a róŜowa twarzyczka była umazana czymś brązowym. Na jego włosach i reszcie ciała było o
wiele więcej tego brązowego. Wyglądało na to, Ŝe chciał się umyć, lecz jego wysiłki tylko pogorszyły sytuację. Nie robił wraŜenia chorego, tylko zmęczonego, wystraszonego i bardzo nieszczęśliwego. Samuels odwrócił się, rzucił oskarŜycielskie spojrzenie w stronę Phippsa, który odsunął się od drzwi i stanął oparty o ścianę korytarza. Inspektor pokazał na dziecko i spytał: - Dlaczego go stąd nie zabrałeś? Ale ochroniarz tylko pokręcił głową. - Nie chciałem niczego dotykać. Stwierdziłem, Ŝe najlepiej będzie wszystko zostawić tak, jak zastałem. Myślę, Ŝe pan teŜ nie będzie chciał tu zbyt długo przebywać. - Następnie skinął głową dodając: - Tam, za rogiem, pan wszystko zobaczy. - Ho, ho! - zauwaŜył młodszy z sanitariuszy. - Jeśli to dziecko umazało się gównem, to niech Bóg błogosławi jego biedną dupcię! - Zobaczę, czy nie znajdę gdzieś kobiety, która zajęłaby się dzieckiem - powiedział Phipps i zrobił pół kroku, zaczynając oddalać się od pokoju. - Zaczekaj! Zostajesz tutaj! - rozkazał Samuels. Następnie, unikając ciemnych śladów i brązowych bobków pozostawionych na dywanie, przeszedł obok łóŜka i minął róg pokoju, wchodząc do krótszej części pokoju. Zobaczył tam biurko, stolik ze szklanym blatem, dwa krzesła... i coś na podłodze, w najbardziej oddalonej części pokoju. W tej części pomieszczenia oświetlenie było jeszcze gorsze niŜ w poprzedniej. Błyskając i mrugając zamieniło pokój w kalejdoskop poruszających się kształtów i cieni. Kiedy jednak inspektor gwałtownie zatrzymał się, a następnie wolno ruszył dalej, omijając szklany stolik, zbliŜył się do tego, co było zwinięte w rogu... i kiedy migające światło chwilowo zabłysło gwałtowniej i dłuŜej... - Jezu Chryste! - padły zdławione słowa z jego ust. Obok niego stanęli ratownicy medyczni. Młodszy z nich miał latarkę, którą oświetlił róg pokoju. W tej samej chwili Samuels cofnął się, nogi ugięły się pod nim, osunął się na stolik i wycharczał: - Co to... co to jest, do diabła?! Starszy z ratowników przyklęknął i popatrzył z bliska na nieznany obiekt. - To moŜe być tylko jedno - odezwał się zduszonym głosem. Wpatrywał się w oświetloną latarką człekokształtną masę wielkości człowieka. - To są szczątki człowieka albo duŜego zwierzęcia - kontynuował szeptem. - Ale na litość boską... czym było to, co zrobiło coś podobnego? Samuels odsunął stolik i zmusił swe nogi do zrobienia kilku kroków. Kiedy wzrok inspektora podąŜył za światłem latarki, które przesuwało się wzdłuŜ... ciała?... jego wargi mimowolnie cofnęły się, a twarz przybrała wyraz przeraŜenia. Górna połowa ciała obiektu
była oparta o ścianę w miejscu, gdzie łączyły się one pod kątem prostym, dolna zaś część leŜała płasko na podłodze, „promieniując” na zewnątrz. Dywan oraz ściany za tym czymś były zabarwione na czarno, co zapewne w bardziej normalnym świetle okazałoby się kolorem ciemnoczerwonym. Oczyszczony do białych kości szkielet był częściowo zasłonięty przez zwisające na zewnątrz wnętrzności, które przypominały kiełbasy o róŜnej długości lub liczne kawałki rozebranego i pociętego mięsa sprzedawanego na wagę. Do pustej czaszki przylepiła się miazga mózgu. - To... to jest człowiek! - powiedział Samuels, kołysząc się na nogach i coraz szybciej oddychając. - To jest człowiek i on... on... on... - Został przenicowany na drugą stronę! - rzekł młodszy z ratowników. - Patrzcie! Ta rurka się porusza! Ta rurka, na którą wskazał światłem latarki, była w rzeczywistości kurczącym się przewodem pokarmowym, którego pofałdowany odbyt nagle rozwarł się i opróŜnił dwudziestocalową strugą dywan. W tej samej chwili serce... bo cóŜby innego?... poruszyło się i uderzyło sześciokrotnie w desperackiej próbie wznowienia pracy, po czym zamarło i górna część ciała pochyliła się na bok, osuwając się wzdłuŜ ściany na podłogę. Ratownicy aŜ syknęli z przeraŜenia i odskoczyli od tego niesamowitego obiektu. - To coś... ten zakrwawiony, popierdolony syf... to Ŝyło?! - Nawet jeśli tak - starszy zebrał siły, Ŝeby mu odpowiedzieć - to i tak juŜ nic nie moglibyśmy zrobić. - Następnie cofnął się w głąb pokoju i potknął się o coś, o mało się nie przewracając. Przeszkodą okazało się nieprzytomne ciało inspektora Samuelsa. - Idź do samochodu. Weź ze sobą ochroniarza i przynieście worek na ciało. Ja zostanę tutaj i zadzwonię po ekipę dochodzeniową i jakąś policjantkę, Ŝeby zajęła się dzieckiem. Ale dopóki nie przyjadą, nie będziemy niczego ruszać... no, moŜe z wyjątkiem tego. - Mruknął z dezaprobatą i czubkiem buta poruszył leŜącym ciałem Samuelsa. - Gliniarz to z niego raczej marny - stwierdził młodszy ratownik. - Zwykły cienias - zgodził się z nim starszy. - Im prędzej go stąd wyciągniemy, tym lepiej. Stojący na korytarzu ochroniarz był bardziej niŜ zadowolony, mogąc towarzyszyć młodszemu ratownikowi w drodze do ambulansu. śaden z nich nie zauwaŜył, Ŝe w całym hotelu lampy zaczęły normalnie działać. Jeśli zaś chodzi o chłopca, to właśnie mocno zasnął i pochrapywał cichutko. 3:33... Znowu!
Co to znaczy, do diabła?! - zastanawiał się Scott St John. Co z tą godziną? Zawsze nad ranem. Właściwie to wiedział juŜ, o co chodzi, dlaczego prawie kaŜdego ranka od trzech miesięcy i trzech dni budził się właśnie o tej porze... ale znowu ta przeklęta liczba! Trzy, a właściwie trzy razy po trzy! Szczęśliwa wygrana w jednorękim bandycie lub, jak na przykład w wypadku Scotta St Johna, jego osobista wersja liczby 666. Ponadto przypuszczał (o nie, dobrze wiedział), Ŝe będzie to całkowicie niepotrzebne przypomnienie o jego własnych godzinach, dniach i tygodniach piekła. Do tego jednak nie potrzebował Ŝadnych liczb, poniewaŜ i tak nigdy nie mógłby zapomnieć. Przez chwilę rozglądał się, szukając Kelly leŜącej po swojej stronie ich łóŜka, łóŜka, które było teraz tylko jego. Kiedy się budził nad ranem - co rzadko mu się zdarzało - to zawsze właśnie tak szukał jej wzrokiem. O BoŜe, był sam! Był sam, samotny i zagubiony. Ten stan trwał od godziny 3:33 rano tamtej straszliwej niedzieli. Umysł Scotta natychmiast wycofał się w przestrzeń, gdzie wspomnienia nie były tak przytłaczające. Jednocześnie zdawał sobie sprawę, Ŝe całkowite zapomnienie nigdy nie będzie moŜliwe, Ŝe nie potrafi zbyt długo nie przypominać sobie tego, co się wydarzyło... Wiedział, Ŝe znowu nawiedzi go sen, sen o tym, jak ona umierała na szpitalnym łóŜku, przy którym siedział bezradnie. I jak sam siebie przeklinał, po tym jak słabe wiotczejące palce Kelly zacisnęły się na jego palcach, budząc go z jednego koszmaru i wpędzając w kolejny. Tak, przeklinał sam siebie za tę chwilę, kiedy jej palce poruszyły się po raz ostatni, a on spał na krześle śmiertelnie znuŜony bezustannym, trzydniowym czuwaniem. Trzy - ta piekielna liczba! Kelly była pod wpływem silnych środków przeciwbólowych i nawet nie wiedziała, co czy on tam jeszcze jest. Nagły skurcz jej palców był mimowolnym skurczem, ostatnim impulsem wywołanym... no właśnie, czym wywołanym? MoŜe w swej ukojonej podświadomości zauwaŜyła ciche skradanie się kostuchy i starała się zdobyć na jeszcze jeden wysiłek, który mógłby wydobyć ją z jej szponów. Scott poczuł nacisk jej palców i obudził się. Ból był niewyobraŜalny, zasnął i nie odwzajemnił jej ruchu. Czułe, mimowolne ściśnięcie Kelly było o wiele lepsze od grzechoczącej śmierci. Scott miał tylko osiem lat, gdy zmarł jego ojciec, a jednak wciąŜ pamiętał zamierające w bezruchu stęchłe powietrze. JakŜe koszmarnie przeraŜającym było obudzić się i znowu przeŜywać to samo, tym razem z Kelly, i wiedzieć, Ŝe zapamięta to do końca swoich dni. BoŜe, ty przeklęty draniu! - pomyślał Scott, mając na myśli siebie, a nie Boga. Nie chodziło o to, Ŝe Scott był w jakimkolwiek stopniu poboŜny, na pewno nie teraz. W końcu cóŜ za Bóg mógłby dopuścić...
Nie, tego nie wolno mu robić. WciąŜ od nowa. Tak jak to czyni juŜ od trzech miesięcy, trzech tygodni i (policzył szybko) od, tak, trzech dni. A ponadto trzech godzin i trzydziestu trzech minut! Trochę czasu juŜ minęło, więc właściwie trzech godzin i trzydziestu sześciu minut. Scott wiedział, Ŝe juŜ nie zaśnie, więc wstał z łóŜka. Ale obudziły go nie tylko wspomnienia. Chodziło równieŜ o sen oraz o ciemne godziny, w których mu się przyśnił. W czasie, który miał inne znaczenie niŜ śmierć Kelly. Był tego pewien, choć nie wiedział, skąd ta pewność. Czasem i tylko przez moment przypominał mu się jakiś szczegół ze snu, po czym zaraz znikał, tak jak słowo, które masz na końcu języka, które nie chce się przypomnieć. Nie było tam niczego, co byłoby związane z poczuciem winy, nic strasznego czy smutnego ani teŜ nic nadnaturalnego, bo Scott w takie rzeczy i tak nie wierzył. O ile zatem Scott obwiniał siebie za to, Ŝe nie zauwaŜył chwili, w której odeszła Kelly, o tyle przynajmniej był w pewnym stopniu wdzięczny za to, Ŝe zupełnie nic nie mógł zrobić w sprawie wyniszczającej nieuleczalnej choroby, która mu ją zabrała. W jego śnie, w tym pojawiającym się co pewien czas i niemoŜliwym do zapamiętania śnie, nie było poczucia winy ani teŜ nie był to nawet koszmar. Na pewno było w tym coś dziwnego. Wystarczająco dziwnego, Ŝeby zbudził się o 3:33. Część snu właśnie zaczynała mu się przypominać. Znowu było to podobne do zapomnianego słowa na końcu języka lub raczej do sceny jawiącej się na krawędzi umysłu. Drzazga lub strzałka ze światła pędziła poprzez ciemne miejsce, najciemniejsze spośród moŜliwych do wyobraŜenia w kierunku... czego? Czy to była twarz? MoŜe cyferblat zegara? Zegara wskazującego godzinę 3:33 i wiszącego gdzieś tam w ciemnej pustce? A moŜe była to tarcza do rzucania strzałkami? Ale po chwili strzałka zwolniła - zaczęła zmieniać kierunek, jakby zaciekawiona, dokąd dalejpodąŜać - aby w końcu skierować się wprost na Scotta. Wyszukując go, o tak! z pewną dozą wyczucia. Scott nieświadomie wzdrygnął się i złamał zaklęcie. Gdy tylko zorientował się, gdzie jest, wspomnienia umknęły, pozostawiając go sfrustrowanego i dopytującego się (pewnie juŜ zbyt wiele razy): Co to było, do cholery? Całkowita utrata pamięci krótkoterminowej czy co? A moŜe po prostu był w półśnie? Poszedł do łazienki, włączył światło i spojrzał na swoją twarz w lustrze. Odkręcił kran z zimną wodą i spryskał twarz, aby się dobudzić, a potem obserwował w lustrze, jak woda ścieka mu po brodzie do umywalki. BoŜe, co za burdel! - pomyślał. - Scott, chłopie, jesteś jedną wielką kupą gówna! Powinieneś iść do terapeuty albo do psychiatry, a poniewaŜ nigdy nie ufałeś takim gościom,
to sam powinieneś sobie zrobić terapię: weź się w garść i po prostu wracaj do pracy, póki jeszcze czeka na ciebie. Hm. Jeśli praca rzeczywiście czekała na niego... Pobliski kiosk otwierali o 5:45, więc Scott musiał do tego czasu obejść się bez papierosów. No i dobrze, ostatnio i tak zbyt duŜo palił. Akceptując i nienawidząc swego nałogu, Scott wymyślił sztuczkę polegającą na tym, Ŝe wypalał ostatniego papierosa z paczki tuŜ przed połoŜeniem się do łóŜka. Dzięki temu rano mógł zapalić papierosa dopiero po wyjściu z domu i kupieniu nowej paczki. Dzięki temu moŜna go było zobaczyć, jak spaceruje po ulicach o bardzo dziwacznych porach, tak jak to właśnie teraz miało miejsce. Pomyślał, Ŝe musi wyglądać jak menel: podkrąŜone oczy, nieumyty i nieogolony, z postawionym kołnierzem, rękami wciśniętymi głęboko w kieszenie płaszcza, przemierzający ulice północnego Londynu. Co gorsza, faktycznie czuł się jak menel, a przynajmniej tak to sobie wyobraŜał. Czy to było uŜalanie się nad samym sobą? Prawdopodobnie tak. Ale przynajmniej jeszcze nie zaczął pić. Jeszcze nie. Wędrując ulicami, dotarł wreszcie do kiosku. Wewnątrz za ladą siedziała kobieta, a łysy męŜczyzna, jej mąŜ, zajmował się sortowaniem dostarczonych rano gazet. Kobieta rozpoznała Scotta i nacisnęła przyciski kasy, jeszcze zanim Scott sięgnął po gazetę i wymówił nazwę marki papierosów. Oczywiście musiała go poznać, w końcu był tutaj po raz dwunasty, a moŜe trzynasty (znowu ta przeklęta trójka) z rzędu i to o tak dziwnej porze. Zapłacił i juŜ miał wyjść, kiedy we wnętrzu sklepu zauwaŜył obecność jeszcze jednej klientki: dobrze ubrana kobieta wyraźnie pojawiła się w jego polu widzenia. Scott przypomniał sobie, Ŝe juŜ ją widział i to nie tylko w tym sklepie. Było w niej coś szczególnego. Miała w sobie coś, co przed poznaniem Kelly mogło mu zawrócić w głowie. Z drugiej strony nie miał wątpliwości, Ŝe tego typu kobieta na pewno nie była samotna. Nie moŜna było powiedzieć, Ŝe była pięknością, ale z pewnością była atrakcyjna. CięŜko byłoby określić, z czego to wynikało, ale w kaŜdym z jej ruchów czaiła się zagadka i pewien rodzaj magnetyzmu. No i patrzyła na niego - na Scotta-menela. Scott przypomniał sobie o własnym wyglądzie, jeszcze wyŜej postawił kołnierz, zagłębił się w płaszcz, wyszedł ze sklepu i zatrzymał się na chwilę, Ŝeby zapalić papierosa. Chwilę później poczuł lekki dotyk dłoni na ramieniu. Dotyk był tak subtelny, Ŝe łatwo było go pomylić z trudno rozpoznawalną wonią perfum. A moŜe był to tylko jej oddech, kiedy powiedziała:
- Przepraszam. Wiem, Ŝe to nie moja sprawa i nie chciałabym się wtrącać, ale... ona musiała być bardzo wspaniałym człowiekiem. Scottowi szczęka opadła ze zdziwienia i to samo stało się z papierosem. ZauwaŜył, Ŝe chce go podnieść i w ostatniej chwili powstrzymał swój ruch. Nie był aŜ takim menelem. Patrząc jednak z bliska na nią, zastanawiał się: czy to takie oczywiste? Słyszał o ludziach, którzy potrafią czytać cudze myśli. Aurę czy coś takiego. - Tak, to oczywiste - powiedziała, jak gdyby czytała mu w myślach. - Przynajmniej dla mnie. Widać to wyraźnie po twojej twarzy, twojej... postawie? Jesteś... Jak to powiedzieć? Emanujesz smutkiem. Czuję, jak smutek od ciebie promieniuje. - Czy... czy my się znamy? - Scott w końcu odzyskał głos. - MoŜe znała pani Kelly? Czy juŜ kiedyś się spotkaliśmy? Przepraszam, ale wydaje mi się, Ŝe nie pam... - Nie - odpowiedziała krótko, przerywając mu, po czym pospiesznie rozejrzała się po ulicy. - Nie mieliśmy okazji bliŜej się poznać i nawet teraz nie powinniśmy ze sobą rozmawiać. Ale wyczułam twoją obecność, znalazłam cię i obserwowałam. Twój ból mówił za ciebie, tak duŜo bólu, Ŝe postanowiłam się przedstawić, być moŜe zbyt wcześnie. - Co? - zdziwił się Scott, cofając się w kierunku okna sklepu. - Co pani mówi? - Nigdy się nie spotkaliśmy - powtórzyła - ale ty mnie znasz, a przynajmniej powinieneś lub będziesz mnie znać. - ZbliŜyła się do niego i szepnęła: - Ty jesteś Jedynką ja jestem Dwójką a wkrótce pojawi się Trójka. Rozumiesz? Widzę po tobie, Ŝe nie bardzo. Ja sama nie bardzo rozumiem siebie, więc być moŜe oboje potrzebujemy jeszcze trochę czasu. Wariatka! - pomyślał Scott. Na ulicach zaczynał się poranny ruch. Do chodnika podjechała taksówka, kierowca uchylił okno, wychylił się i zawołał: - Proszę pani?! Wariatka stojąca obok Scotta skinęła głową odwróciła się od niego, po czym ponownie zwróciła się w jego stronę. - Gdyby ktoś ci zadawał dziwne pytania, staraj się na nie nie odpowiadać. Jeśli zauwaŜysz coś dziwnego, trzymaj się od tego z dala, ale staraj się to zbadać. Myśl o tym, co cię spotkało, o swojej stracie, ale nie pogrąŜaj się w Ŝalu, gniewie czy bólu. Nie szukaj mnie. Gdy przyjdzie właściwa pora, sama cię znajdę. Jeśli chodzi o Trójkę, na razie jest tylko pytaniem, ale równie łatwo moŜe stać się odpowiedzią. Zanim Scott zdąŜył cokolwiek odpowiedzieć, dotknęła jego dłoni, tym razem ciała, a nie samego rękawa. Poczuł elektryczną iskrę, poderwał się lekko i mrugnął oczami. Nie mogąc wymówić ani słowa, patrzył, jak idzie chodnikiem do taksówki.
Kiedy wsiadła, jeszcze przed zamknięciem drzwi spojrzała na niego po raz ostatni i dodała: - Scott, obiecaj, Ŝe będziesz bardzo ostroŜny.Po czym zamknęła drzwi i odjechała. Scott stał bez ruchu, całkowicie osłupiały i zdumiony tym spotkaniem. Następnie skierował kroki w stronę sklepu, gdzie sprzedawczyni zmieniała Ŝarówkę w lampie. - To juŜ czwarta w tym zasranym tygodniu! Cholerne Ŝarówki... - marudziła pod nosem. - Wkręcam je i zaraz szlag je trafia! PrzecieŜ to kosztuje grube pieniądze! śeby... - Czy ta młoda kobieta - Scott przerwał jej monolog - która zaraz za mną wyszła... czy moŜe zna ją pani? Gdzie mieszka czy coś takiego. Sprzedawczyni wytarła ręce w szmatę i odrzekła: - Co? Ta dziewczyna, z którą rozmawiałeś? Fajna babka, co? Przykro mi, złotko, ale nie znam jej. Była tu ze trzy albo cztery razy, ale niewiele powiedziała. To pewnie ranny ptaszek, bo widziałam ją tylko wcześnie rano. - Następnie przechyliła głowę na bok, zmruŜyła Ŝartobliwie oko i dodała: - Nie przejmuj się. MoŜe jak przyjdziesz jutro rano i znowu z nią pogadasz, to coś z tego będzie? Scott wyszedł ze sklepu i skierował się do domu. I po raz pierwszy od bardzo długiego czasu jego umysł mógł zająć się czymś innym niŜ rozpamiętywaniem nieszczęścia. Ta dziewczyna, kobieta, osoba, która mogła mieć równie dobrze dwadzieścia dwa lata, jak i trzydzieści pięć - kim ona, do cholery, była? Skąd wiedziała o Kelly i skąd znała moje imię? O smutku moŜna było się łatwo dowiedzieć, to faktycznie promieniowało z twarzy i postawy. Ale reszta? I o co chodziło z tą Trójką? Powiedziała, Ŝe jestem Jedynką, ona Dwójką i wkrótce pojawi się Trójka... oraz Ŝe Trójka nie była tylko pytaniem, ale mogła z łatwością stać się odpowiedzią. Co to wszystko miało znaczyć? A moŜe wszystko przeinaczył i to on zwariował? Co do wyglądu: gdyby miał ją opisać, to jak by miał to zrobić? Cholera, nie pamiętał! Wyglądała, jakby ciągle zmieniała się jej twarz. Ale jej dotyk... minimalny i ledwo wyczuwalny, wciąŜ wibrował w jego ciele. A on czuł... czuł, Ŝe znowu Ŝyje. Czy była Rosjanką Włoszką Amerykanką? MoŜe mieszanką tych trzech narodowości? (BoŜe, znowu ta liczba!). Scott miał więcej niŜ przeciętną wiedzę o językach, akcentach i dialektach, ale takiego rodzaju wymowy nigdy wcześniej nie słyszał. A moŜe była tylko wytworem jego wyobraźni? MoŜe nie słyszał wyraźnie, o czym mówiła? A jednak wyraźnie poczuł, jak wypowiadała jego imię... choć wcale się jej nie przedstawił.
I o co chodzi z tymi dziwacznymi ostrzeŜeniami? Ludzie, którzy mają zadawać dziwne pytania? Trzymać się z dala od dziwnych rzeczy i nie starać się jej odnaleźć? Hm. Na pewno poszuka jej jutro rano. W międzyczasie dotarł do domu, przeszedł przez bramę, ogród i zbliŜył się do swoich drzwi... a tam juŜ na niego czekali męŜczyźni ubrani na szaro, w płaszczach do połowy uda, o szarych, podobnych do siebie oczach i spojrzeniach lustrujących Scotta od góry do dołu. Patrzyli na niego z wyraźnym upodobaniem, szczególnie ten wysoki i chudy, i najwyraźniej starali się go sklasyfikować i umieścić w którymś z własnych katalogów. Scott zauwaŜył, Ŝe jest zaskoczony ich obecnością i zastanawiał się, w jakim celu zjawili się, kiedy jeden z nich zaszedł go od tyłu, a Scott poczuł ukłucie pająka na szyi tuŜ powyŜej wysoko postawionego kołnierza. Kiedy jednak sięgnął dziwnie zwiotczałą ręką, Ŝeby strzepnąć go z siebie, miał dziwną pewność, Ŝe to wcale nie był pająk. Kiedy ugięły się pod nim nogi, a ich twarze zaczęły rozmywać się, złapali go i podtrzymali - jeden z lewej, drugi z prawej strony, a trzeci, ten wysoki, powiedział swoim cieniutkim głosem, który dobiegał jakby z bardzo daleka, Ŝe otwiera samochód. Oczywiście musiało być ich trzech. Ale czego innego Scott mógł oczekiwać? A potem nastała ciemność i wraŜenie odpływania, dryfowania, zanurzania się...wał się hotel o wysokim, ale nie rzucającym się w oczy standardzie. Zmęczony oficer dyŜurny schodzący z nocnej zmiany właśnie przygotowywał się do przekazania swych obowiązków, natomiast ludzie z porannej zmiany przygotowywali przesłuchanie. Idący głównym korytarzem do swojego biura Trask przystanął i patrzył na nieprzytomnego męŜczyznę leŜącego na szpitalnym łóŜku na kółkach. MęŜczyzna mógł liczyć około trzydziestu pięciu lat, miał niebieskie oczy i krótko przystrzyŜone jasnoblond włosy. Miał 180 cm wzrostu, ale wyglądało na to, Ŝe nie waŜy tyle, ile przeciętni męŜczyźni podobnego wzrostu. Albo dbał o linię i trenował sport, albo po prostu w ogóle nie troszczył się o siebie. MoŜliwe teŜ, Ŝe jedno i drugie, choć raczej bardziej prawdopodobne byłoby to drugie. Przypuszczalnie spał w ubraniu, nie czesał włosów, od dwóch dni się nie golił, co tylko pogarszało jego wygląd. - A to kto? - spytał Trask, kiedy jeden z trzech męŜczyzn otwierał drzwi do pokoju przesłuchań. Jan Goodly, bardzo wysoki i szczupły męŜczyzna, dysponujący niezwykłym talentem pozwalającym przewidywać przyszłość, zamrugał oczami i odpowiedział: - TeŜ cię witam, Ben. Jeśli zaś chodzi o tego gościa, to zgodziłeś się go sprowadzić i podpisałeś odpowiednie papiery.
- Tak, ostatnio podpisywałem mnóstwo papierów - pokiwał głową Trask. - To dlatego tak wcześnie przyszedłem. MoŜe w końcu uda mi się przeczytać jakiś dokument, na którym zostawiam swój podpis. - Jak zwykłe jesteś przepracowany - rzekł prekognita, uśmiechając się, co zdarzało mu się bardzo rzadko. Zazwyczaj wyraz twarzy Goodly’ego emanował przygnębieniem, oprócz wielkich brązowych i ciepłych oczu, których widok działał rozbrajająco. Uśmiech zniknął z twarzy Goodly’ego równie szybko, jak się pojawił, po czym prekognita kontynuował: - To jest Scott St John. Jeden z naszych ludzi namierzył go na konferencji OPEC w Wenezueli. Jest tłumaczem, przekłada głównie z dialektów arabskich. Mogliśmy go juŜ wówczas sprawdzić, jakieś trzy miesiące temu, ale zmarła mu Ŝona i chcieliśmy mu dać czas, Ŝeby doszedł do siebie. Jednak wygląda na to, Ŝe jeszcze nie w pełni doszedł do siebie. Wygląda równieŜ na to, Ŝe jest w depresji. Na kilka miesięcy przed Mentalni szpiedzy z Wydziału E, który mieścił się w centrum Londynu, cieszyli się „spokojnym okresem”. Obowiązki agentów, w tym najtajniejszym i najdziwniejszym z wydziałów wywiadu Zjednoczonego Królestwa stawały się w takich chwilach zwyczajną rutyną. Oczywiście nasłuchiwali o czym myślą niektóre osoby, monitorowali pogarszający się stan ekologii planety, śledzili ruch okrętów o napędzie atomowym, a takŜe przemieszczanie się głowic nuklearnych w najbardziej odległych rejonach i głębinach oceanów oraz zajmowali się wykrywaniem potencjalnych zagroŜeń ze strony organizacji terrorystycznych, ale to wszystko stanowiło rutynowe, najzwyklejsze zajęcie, jakim parał się Wydział E oraz zatrudnieni w nim esperzy. Krótko mówiąc, agenci wydziału cieszyli się ze stosunkowo spokojnego okresu czasu. Szefem Wydziału E był Ben Trask. Był to męŜczyzna o szarych włosach i zielonych oczach w wieku około trzydziestu pięciu lat, mierzący 175 cm wzrostu, z lekką nadwagą i o nieco opadniętych ramionach. Wyraz jego twarzy moŜna było określić jako posępny, a wynikało to z jego talentu. W świecie, w którym tak trudno było o źdźbło prawdy, człowiek, który był ludzkim wykrywaczem kłamstw, nie miał zbyt wiele powodów do radości. Półprawdy, polityczne wykręty, defraudacje, nagłówki prasowe i kompletne mistyfikacje napierały na Traska ze wszystkich stron. Trask czasami myślał, Ŝe nie jest w stanie podołać dłuŜszemu przetwarzaniu kłamliwych informacji. Jego ludzie wiedzieli o tym i chociaŜ czasami w rozmowach pomiędzy sobą nie zawsze mówili sobie o wszystkim, to jednak zwracając się do Traska, niezmiennie mówili prawdę, całą prawdę i tylko prawdę. Od samego rana Trask odczuwał naglącą potrzebę uporządkowania rosnącej sterty papierów, co sprawiło, Ŝe wyruszył do pracy bardzo wcześnie. Jednak, jak się okazało, nie był
wyjątkiem. Pomimo Ŝe było dopiero kilka minut po siódmej, w Centrali Wydziału E panował spory ruch. Centrala zajmowała oddzielne ostatnie piętro budynku, w którym znajdo konferencją w Wenezueli podpisał kontrakt na tę robotę i właśnie wówczas jego Ŝona zachorowała na śmiertelną chorobę. Po jej śmierci poleciał do pracy i starał się wypełnić warunki umowy. Siedział w Wenezueli dzień lub dwa, a później wyjechał z konferencji. Wtedy rzeczywiście się załamał i wówczas namierzył go nasz człowiek. - Faktycznie dysponuje jakimiś zdolnościami? - Trask pokiwał głową. - To dlatego go tu sprowadziliśmy - odparł Goodly. - Jeśli coś potrafi, dowiemy się. Dyskretnie go obserwowaliśmy, ale jak dotąd niczego szczególnego nie zauwaŜyliśmy. Więc moŜe to być coś, z czym jeszcze się nie zetknęliśmy. Wiem, Ŝe zgodzisz się na to, Ŝeby wykorzystać równieŜ nowy talent. - Scott St John, powiadasz? - Trask odsunął się, pozwalając na wtoczenie wózka do sali przesłuchań. - Ale dlaczego pozbawiliście go przytomności? UwaŜasz, Ŝe jest niebezpieczny, czy coś takiego? - Tak wyczytaliśmy w jego danych biograficznych. Jego ojciec, Jeremy St John, był dyplomatą. Przez siedem lat pełnił funkcję brytyjskiego ambasadora w Tokio. Rozwiódł się i sam wychowywał dziecko, ale nie miał dla niego zbyt wiele czasu. Dlatego Scott spędzał duŜo czasu z japońskim ochroniarzem, który był kiedyś w yakuzie i dobrze znał się na wschodnich sztukach walki. Scott St John ma czarny pas w karate oraz spore umiejętności w innych odmianach sztuk walki. - Prekognita przerwał na chwilę, wzruszył ramionami i dodał: - PoniewaŜ istniała moŜliwość, Ŝe nie poszedłby z nami dobrowolnie... hm, nie chcieliśmy ryzykować. - Hm - powiedział Trask marszcząc brwi. - Nie sądzisz, łan, Ŝe czasem moŜemy przesadzać? - To moŜliwe, od czasu do czasu - zgodził się prekognita. - Ale nieraz po prostu nie mamy innego wyjścia. Myślę, Ŝe zazwyczaj mamy rację, postępując w podobny sposób. - Masz, rację. Ale w naszej pracy, mając pełną niezaleŜność oraz władzę pozwalającą praktycznie na wszystko... Wiesz, co mówią o władzy absolutnej? Goodly skinął głową z ponurym wyrazem twarzy. - Ale to nie ten rodzaj władzy, Ben. Jeśli o mnie chodzi, to nie spotkałem takiej grupy ludzi, którzy byliby równie mało podatni na korupcję jak członkowie Wydziału E. Wiesz nawet lepiej ode mnie, Ŝe jest to czysta i niepodwaŜalna prawda. Trask uśmiechnął się gorzko i rzekł:
- Ale nie zawsze tak było, prawda? Pamiętasz Geoffreya Paxtona? PrzecieŜ był u nas. Nie zapominajmy teŜ o Normanie Wellesleyu, poprzednim szefie wydziału. Goodly pokręcił głową. - Geoffrey Paxton był człowiekiem ministra i został do nas przydzielony, Ŝeby mieć na oku Harry’ego Keogha. A Norman Wellesley był tylko wyjątkiem potwierdzającym regułę. Miał na tyle szczelnie zamknięty umysł, Ŝe nie mogliśmy zobaczyć, co w nim siedzi. Ale teraz sam wiesz, jak jest, nie potrzebujemy Ŝadnych straŜników, którzy musieliby nas ochraniać i sprawdzać. Nawzajem się sprawdzamy, obserwujemy i ochraniamy. - łan - Trask tylko się uśmiechnął - gdybyś kiedyś szukał roboty, to moŜesz robić za część mojej świadomości. - Następnie ruszył korytarzem w stronę swego biura, rzucając tylko na odchodnym: - Daj mi znać, jak wam idzie z tym St Johnem, OK? - Oczywiście - odpowiedział Goodly i ruszył w ślad za swymi przyjaciółmi do pokoju przesłuchań. Scott St John odzyskał przytomność pod wpływem cuchnącego roztworu amoniaku. Siedział i próbował powstać, co jednak okazało się bezskutecznym wysiłkiem, poniewaŜ został przywiązany za nadgarstki do poręczy krzesła. - Co to, kurwa...?! - zaczął mówić, ale natychmiast się zakrztusił i poczuł kwaśny, aloesowy smak w suchych ustach. Załzawionymi oczami próbował rozejrzeć się po otoczeniu. Znajdował się w pokoju podobnym do celi, bez okien, z szarą wykładziną na podłodze i jedną lampą zwisającą z sufitu nad długim biurkiem, przy którym siedziało dwóch męŜczyzn zwróconych przodem do niego. Trzeci, bardzo wysoki męŜczyzna (którego Scott natychmiast rozpoznał jako jednego z porywaczy), odwrócił się właśnie do swoich kolegów i wyrzucił zuŜytą ampułkę do kosza na śmieci. Kiedy Scott dochodził do siebie, wysoki męŜczyzna usiadł za biurkiem obok pozostałych. Trzy twarze znajdowały się w cieniu rzucanym przez światło, którego źródło znajdowało się u góry, za nimi. Scott czuł na sobie ich spojrzenia i tak czujną obserwację, Ŝe odbierał wraŜenie, jakby ich wzrok przedostawał się do jego wnętrza. Było to dość niezwykłe wraŜenie, jakby ktoś go przeszukiwał bez dotykania lub jakby ktoś wnikał do jego umysłu. Scott, na tyle na ile potrafił, skupił się na ich twarzach, co wcześniej, w chwili porwania, nie było moŜliwe. Wysoki i chudy wyglądał na najwaŜniejszego z całej trójki. Siedział z prawej strony biurka, pochylił się do przodu i zaczął mówić piskliwym, ale groźnym głosem: - Wygląda na to, Ŝe pan do nas wrócił, panie St John. MoŜe się pan czegoś napije? MoŜe szklankę wody?
Scott wybałuszył na niego oczy i odparł: - A niby jak mam się napić? - Z trudem wydobył z siebie słowa. Miał kompletnie wysuszone i piekące gardło. - MoŜe przez słomkę? - Szarpnął przywiązanymi rękami i spróbował zwilŜyć wargi suchym językiem. - Mniej więcej w taki sposób - padła odpowiedź. - Przez słomkę, Ŝeby pozbyć się tego smaku. Wiemy, jak działa na ludzi ten środek pozbawiający przytomności. MoŜe powtórzę pytanie: napije się pan czegoś? Scott chciał powiedzieć, Ŝe tak, ale zamiast tego zaprzeczył głową. Nie chciał sprawiać draniowi satysfakcji. - Nie będę niczego pić! - warknął. - Chcę wiedzieć, gdzie jestem i dlaczego się tu znalazłem. I kim wy jesteście, i co, do cholery, wyrabiacie! Zostałem zaatakowany, podano mi środki pozbawiające przytomności i porwano mnie spod domu... Bóg jeden wie, co jeszcze mi zrobiliście! ZałoŜę się, Ŝe ktoś znajdzie się w powaŜnych kłopotach, kiedy to wszystko się wyjaśni. Wysoki skinął głową i bez Ŝadnej zmiany wyrazu twarzy odparł: - Postaramy się odpowiedzieć na pańskie pytania, a później sami zadamy kilka pytań. Prosimy takŜe, Ŝeby spróbował pan się tak nie gniewać. Taka postawa nie poprawi naszej współpracy i moŜe tylko przedłuŜyć całą procedurę. Scott z niedowierzaniem pokręcił głową, próbując zorientować się, o co tu właściwie chodzi. Wydawało się, Ŝe istnieje tylko jedno wyjaśnienie. - Złapaliście niewłaściwego człowieka. Zrobiliście powaŜny, błąd bez względu na to, kogo chcieliście schwytać. Kiedy jednak zobaczył, Ŝe nie wywarło to Ŝadnego wraŜenia, dodał: - Kim wy, do diabła, jesteście? MI5, KGB, Stasi czy coś takiego? Na pewno nie jesteście z policji. - Nie - odpowiedział ze spokojem wysoki - nie jesteśmy z policji. Ale moŜesz nas uwaŜać za rodzaj policji i mogę cię zapewnić, Ŝe to, co tutaj robimy, nie jest nielegalne, oraz Ŝe nie stanie się panu Ŝadna krzywda. Jeśli chodzi o pozostałe pytania... chce pan wiedzieć, kim jesteśmy, gdzie pan jest i dlaczego? To zrozumiałe, mój kolega postara się udzielić kilku odpowiedzi. - Spojrzał na siedzącego obok męŜczyznę i Scott zrobił to samo. Wydawało się, Ŝe z jego twarzą było coś niewłaściwego. Znajdowała się częściowo w cieniu, ale oczy Scotta dostosowały się do słabego oświetlenia, dzięki czemu zauwaŜył sztywność cechującą wyraz twarzy drugiego z męŜczyzn. Scott miał niejasne wraŜenie, Ŝe gdzieś juŜ widział tę twarz, prawdopodobnie przed swoim domem, kiedy męŜczyzna zbliŜał
się do niego, ale poniewaŜ zdarzenia przebiegały zbyt szybko, nie miał pewności co do swoich wspomnień. Jednak teraz był pewien co do tego, Ŝe twarz męŜczyzny nie była zwyczajna. Scott patrzył na Paula Garveya, telepatę z Wydziału E. Garvey był wysokim i postawnym męŜczyzną w mniej więcej tym samym wieku co St John i jeszcze dziewięć miesięcy wcześniej był przystojny. Jednak kiedy starł się z maniakiem seksualnym i nekromantą Johnnym Foundem, stracił większą część lewej połowy twarzy. Mimo Ŝe operowali go najlepsi neurochirurdzy w Anglii, połączenia nerwowe mięśni mimicznych wciąŜ jeszcze nie funkcjonowały prawidłowo. PoniewaŜ mógł śmiać się tylko prawą połową twarzy, to Ŝeby uniknąć dziwnego wyrazu, całkowicie unikał uśmiechu. RównieŜ poprawność wymawiania słów pozostawiała wiele do Ŝyczenia, w związku z czym Garvey musiał bardzo pieczołowicie formułować swoje wypowiedzi. Teraz właśnie mówił w taki sposób: - Wspomniał pan o KGB i Stasi, panie St John. Nie naleŜymy do Ŝadnej z tych organizacji. Jeśli zaś chodzi o MI5, to jest pan juŜ bliŜej. Faktycznie jesteśmy członkami wydziału naleŜącego do tajnych słuŜb Zjednoczonego Królestwa. Znajduje się pan w naszej kwaterze głównej, gdzie mamy okazję pana gościć... przez jakiś czas. - Dobra - zauwaŜył ponuro Scott, wciąŜ jeszcze zmieszany i odwodniony - zanim utniemy sobie dalszą pogawędkę, moŜe jednak napiję się czegoś... jeŜeli uwolnicie mi ręce. Ale moŜe wcześniej wyjaśnicie mi, dlaczego zostałem pozbawiony przytomności? Garvey skinął głową a kiedy trzeci z męŜczyzn wstał i wyszedł z pokoju, powiedział: - Zgadzam się, Ŝe był to niezbyt szczęśliwy, lecz niestety konieczny środek zapobiegawczy. Wynikał on częściowo z charakteru naszej pracy, a częściowo z pańskiej biografii. Ma pan czarny pas w karate, panie St John. Poza tym budynkiem nie mogliśmy panu wyjaśnić, kim jesteśmy, nie posiadamy równieŜ legitymacji, które wyglądałyby przekonująco. Niewiele osób wie, gdzie się znajduje nasza kwatera główna, no i przede wszystkim zakładaliśmy taką moŜliwość, Ŝe będzie się pan nam sprzeciwiał, być moŜe dosyć gwałtownie. - To dość prawdopodobna moŜliwość - wtrącił się łan Goodly. - JeŜeli o mnie chodzi, zakładałem bardzo duŜe prawdopodobieństwo oporu. - No i miał pan rację - odpowiedział Scott. - Nie poszedłbym z wami bez naprawdę waŜnego powodu. W mojej pracy porusza się dość dyskretne tematy i mam wrodzoną skłonność do tego, Ŝeby uwaŜać na podejrzanych obcych. Kiedyś w Rijadzie, w Arabii Saudyjskiej...
- Wiemy - powiedział Garvey. - Dotarli do pana, nazwijmy to „agenci obcego mocarstwa”, którzy chcieli poznać szczegóły rozmów prowadzonych pomiędzy saudyjskim ministrem ds. wydobycia ropy naftowej a dyplomatami na spotkaniu, gdzie był pan tłumaczem. Zaproponowano panu sporą kwotę, a pan odmówił i powiadomił o próbie przekupstwa. Kilku irackich, nazwijmy to, „dyplomatów” musiało spakować walizki i wrócić do domu. To było dosyć głośne. Scott uwaŜnie mu się przyjrzał, pomyślał chwilę i odrzekł: - Takie szczegóły mogą potwierdzić waszą toŜsamość. Oprócz wywiadu nikt inny o tym nie wiedziałby. Jestem pod wraŜeniem. Czy teraz moŜecie mnie juŜ rozwiązać? Trzeci z męŜczyzn, „poszukiwacz” Frank Robinson, który potrafił wynajdywać ludzi obdarzonych zdolnościami paranormalnymi, wrócił do pokoju, niosąc szklankę z napojem. Miał takŜe w ręku klucz od kajdanek i rzucił pytające spojrzenie Goodly’emu. Prekognita kiwnął głową wyraŜając zgodę, ale ostrzegł: - Scott, uwolnimy panu ręce, ale jeśli będzie się pan zachowywał wbrew naszym Ŝyczeniom, to będę strzelać... środkiem usypiającym. Wówczas będziemy musieli zaczynać wszystko od nowa. Czy to jasne? Nie będzie pan nam sprawiać kłopotów? Scott z niechęcią pokiwał głową. Wówczas Robinson zbliŜył się do niego, postawił szklankę na podłodze i uwolnił nadgarstki St Johna, który uwaŜnie mu się przyglądał. Poszukiwacz miał włosy jasnoblond, był młody - w wieku około dwudziestu jeden, dwudziestu dwóch lat - a jego chłopięca twarz pokryta była wielką ilością piegów. Pomimo młodego wieku miał na tyle doświadczenia, Ŝe zaraz po zdjęciu kajdanek pospiesznie odsunął się, nie podejmując niepotrzebnego ryzyka. Scott podniósł szklankę, napił się, po czym skupił uwagę na męŜczyznach siedzących za biurkiem. Na biurku przed Goodlym leŜała teraz broń - prawdopodobnie pistolet z nabojami usypiającymi. Pomiędzy jednym a drugim łykiem Scott warknął: - No dobra, skoro juŜ się przedstawiliście, moŜecie powiedzieć, o co chodzi? O co chcecie mnie zapytać? - Scott - tym razem odezwał się Robinson, który zdąŜył w międzyczasie zająć swoje miejsce za biurkiem. - Czasami rekrutujemy odpowiednich ludzi do naszego wydziału. Za odpowiednich uznajemy osoby obdarzone talentem. Ostatnio stwierdziliśmy, Ŝe pan moŜe być taką osobą. - Tylko dlatego, Ŝe jestem patriotą, powaŜnie traktuję swoją pracę i jestem nieprzekupny? - Scott pokręcił głową. - Takich ludzi znajdziecie na kopy. Brytyjczyków o podobnych kwalifikacjach... a moŜe chcecie mi zaproponować to samo co Irakijczycy w
Rijadzie, tylko teraz mam to robić dla własnego kraju? Będę to robić „dla sprawy”. - Nawet nie próbował ukryć swojego sarkazmu i sceptycyzmu. - Scott, nawet nie wiemy, o co moŜemy cię poprosić. - Robinson pokręcił głową. - Nie mamy pojęcia, co potrafisz, jeszcze nie. Właśnie tego chcielibyśmy się dowiedzieć. Chciałem jednak uprzedzić, Ŝe nasze pytania mogą wydawać się dziwne... a moŜe nie. To zaleŜy od tego, co sam wiesz o sobie, poniewaŜ czasami stykamy się z ludźmi, którzy nawet nie wiedzą o tym, Ŝe posiadają szczególne zdolności. Scott ponownie pokręcił głową. - To pomyłka. Lecz zanim zdąŜył coś dodać, przerwał mu łan Goodly: - Myślę, Ŝe najlepszym sposobem, Ŝeby się czegoś dowiedzieć, będzie postawienie kilku pytań. Tak więc, nawet gdyby nasze pytania wydałyby się panu dziwne, proszę zastanowić się nad kaŜdym i szczerze na nie odpowiedzieć. - Czy w pańskim Ŝyciu dzieje się coś dziwnego? - padło pierwsze z pytań zadane przez Goodly’ego. - Coś, czego wcześniej lub ostatnio nie mógłby pan wytłumaczyć? Scott znowu poczuł niewytłumaczalne wraŜenie bycia obserwowanym lub odczuwanym, czy teŜ podsłuchiwanym, tyle Ŝe od wewnątrz. Co więcej, poczuł, Ŝe jest w pełni wybudzony, czujny i uwaŜny. Nagle przypomniał sobie kobietę, która ostrzegała go koło kiosku: „Jeśli ktoś zadawałby ci dziwne pytania, staraj się nie odpowiadać”. To samo w sobie wydawało się dziwne: rodzaj przepowiedni, wiedzy na temat tego, co się wydarzy? Cokolwiek to było, Scott natychmiast zasłonił swój umysł... a potem zadał sobie pytanie: A to co...?! A jednak instynktownie wiedział, co robi, wiedział, Ŝe chroni swoją prywatność i nie pozwala na penetrację własnego umysłu. Po drugiej stronie pokoju za biurkiem dwójka kolegów ponurego szefa wyprostowała się na swoich krzesłach, przybierając postawę wskazującą na najwyŜszy rodzaj uwagi. Skupili spojrzenia na Scotcie, jakby nagle powiedział coś bardzo waŜnego. Znowu pojawiło się „a to co?!”, poniewaŜ Scott myślał teraz o czymś, czego nie bardzo rozumiał. - A więc? - powiedział Goodly, którego postawa nie uległa zmianie. - A niby co dziwnego? - odpowiedział pytaniem Scott. - Raz jest lepiej, raz gorzej, jak u kaŜdego. Ostatnio raczej gorzej, ale nie sądzę, Ŝeby to było dziwne.? - Kłamstwo! Na ich pierwsze pytanie skłamałjak kryminalista, który chce coś ukryć! Co się z nim dzieje, do diabła? Dlaczego zgadza się postępować zgodnie z radami całkowicie obcej osoby, kobiety, którą widział dzisiaj rano pierwszy raz w Ŝyciu? Z drugiej strony tych ludzi równieŜ spotkał dopiero dzisiaj, no i ona nie wbiła mu Ŝadnej igły! Wyłącznie go dotknęła - dotknęła dłonią - i nawet teraz, na samą myśl o tym, poczuł ten dotyk.
Kiedy Scott prowadził wewnętrzne rozwaŜania, trójka za biurkiem zbliŜyła głowy do siebie i szeptem wymieniała jakieśuwagi. Po chwili głowy oddaliły się od siebie i Goodly zaczął zadawać pytania: - Wygląda pan na osobę, hm... wysoko oceniającą prywatność, panie St John. Sądzimy, Ŝe coś pan ukrywa, opiera się i nie mówi nam całej prawdy. Czy faktycznie tak jest? Czy nasze załoŜenia są słuszne? - Tak, cenię sobie prywatność - odpowiedział Scott. - MoŜecie to uznać za fakt. Ponadto jeśli uznam, Ŝe któreś z waszych pytań wyda mi się zbyt wścibskie, to równieŜ na nie odpowiem. - Aha. A czy pytanie o dziwne rzeczy w pańskim Ŝyciu równieŜ uznaje pan za wścibskie? Scott postanowił ich zmylić. Nie chciał przyznać się do niczego dziwnego, choć nie znał dokładnie powodów swej nieufności. Poza tym chciał się dowiedzieć czegoś więcej o spotkanej tajemniczej kobiecie, zanim postanowiłby komuś o niej opowiedzieć, jeśli w ogóle by to kiedyś nastąpiło. - Słuchajcie - zaczął Scott - chcecie się czegoś dowiedzieć o tym, co dziwne? Mogę wam coś o tym opowiedzieć. Na świecie Ŝyje pełno szumowin: szalonych, Ŝądnych mordu psychotycznych mętów. Terroryści, uzaleŜnieni socjopaci, kompletne świry, pedofile i fundamentalistyczni popierdoleńcy wszelkiego rodzaju, którzy mogliby ci poderŜnąć gardło za samo spojrzenie na nich. śyją bez problemów i nic złego im się nie dzieje. Mogą być bezdomni, znajdować się w więzieniu albo jakimś własnym raju, ale po prostu Ŝyją. Są takŜe przyzwoici ludzie, jak moja Ŝona, których dopada jakaś bakteria i w krótkim czasie umierają. Więc mam do was pytanie: Jeśli to niedziwne, Ŝe moja cudowna Kelly zmarła, a tamte szumowiny wciąŜ Ŝyją to co moŜecie nazwać dziwnym zdarzeniem? Jeśli uwaŜacie, Ŝe to jest dziwne, to zgadzam się z wami. W moim Ŝyciu nie wydarzyło się nic dziwniejszego. Być moŜe był to fałszywy trop, lecz dzięki temu wyznaniu Scott odczuł ulgę. Od dawna chciał o tym powiedzieć, a właściwie wyrzucić to z siebie. W końcu to powiedział i nadał temu głębokie znaczenie. Goodly spojrzał na Garveya, a potem na Robinsona, obaj wyglądali na zdezorientowanych. Scott wyczuł, Ŝe chociaŜ nadal byli czujni, to ich zainteresowanie nie było juŜ tak głębokie jak wcześniej. Być moŜe ich ciekawość została w jakimś stopniu zaspokojona. Ale Goodly jeszcze nie skończył ze swoimi pytaniami. - Scott - (najwyraźniej starał się jak najuwaŜniej dobierać słowa) - wiemy, Ŝe od czasu do czasu uprawiasz hazard. Nie jesteś jeszcze hazardzistą ale...
-...ale - przerwał mu Scott - czasami ludzie, dla których pracowałem - Rosjanie, Arabowie i wielu innych - chcieli udać się do kasyna i wówczas wzywano mnie, Ŝeby słuŜyć pomocą w tłumaczeniu, wyjaśnić, na czym polega gra, lub po prostu do towarzystwa. To fakt, Ŝe grałem czasem w londyńskich kasynach i zawsze miało to miejsce w ramach pracy, jednak nigdy nie straciłem pieniędzy ani teŜ zbyt wiele nie wygrałem. - Nie masz zbyt wiele... szczęścia? Scott zmarszczył brwi i odrzekł: - Ale teŜ nie mam strasznego pecha. I co z tego? - MoŜe będę mówił bardziej otwarcie. - Goodly cofnął się na krześle. - Czy wiesz, co oznacza słowo telekineza? - Jestem tłumaczem! - Ŝachnął się Scott. - Nie znam greki, ale wiem, Ŝe jest to słowo pochodzenia greckiego. Czy chcesz obrazić moją inteligencję? Oczywiście, Ŝe wiem, co znaczy telekineza! - Przepraszam. Czy nie zdarzyło ci się czasem, hm, poruszyć jakimś przedmiotem? Siłą umysłu? - Co? - Scott prawie wstał, ale zaraz usiadł, gdy zobaczył, Ŝe Goodly trzyma w dłoni pistolet ze strzałkami. - Co powiedziałeś? Poruszać rzeczami siłą umysłu? Czy to jakiś dowcip? - Scott, spójrz na mnie - tym razem odezwał się Paul Garvey. Mówił zdecydowanym i nieznoszącym sprzeciwu głosem. Kontynuował, gdy tylko Scott popatrzył na niego. - Czy potrafisz czytać w moim umyśle? Potrafisz? Czy robisz to właśnie teraz? Scott wzmocnił siłę swoich osłon - był zdziwiony, Ŝe potrafi coś takiego - i pomyślał: Co się, do diabła, ze mną dzieje? O co tu chodzi, do cholery?... Trzymał jednak swoje myśli w głębokim ukryciu (sam nie wiedział, w jaki sposób to zrobił!), aŜ w końcu odzyskał nad sobą kontrolę i powiedział na głos: - To by było tyle. Powiedzieliśmy sobie juŜ wszystko. - Po czym dodał wstając: - Ja stąd wychodzę!Goodly wycelował w niego ze swego pistoletu z usypiającymi strzałkami i odparł: - Nie, jeszcze nie skończyliśmy. I nigdzie nie pójdziesz. Przynajmniej na razie. Siadaj! Scott wściekł się, co wyraźnie było widać w wyrazie jego twarzy, ale posłuchał polecenia i usiadł. WciąŜ nie był pewny, na czym stoi, i w zasadzie jedyne, czego był absolutnie pewien, to widok broni w rękach Goodly’ego. Za to w tym samym czasie wstał młody piegowaty Frank Robinson. Pochylił się i oparł dłonie na blacie biurka.
- Scott, wiemy, Ŝe coś potrafisz. Co to jest? Mesmeryzm, telepatia, jasnowidzenie, percepcja pozazmysłowa czy jeszcze coś, czego nie rozumiemy? MoŜe potrafisz zabijać wzrokiem, mieliśmy juŜ z czymś takim do czynienia. A moŜe potrafisz odnajdywać zaginione osoby, lokalizować ich połoŜenie wyłącznie dzięki mocy swego umysłu? Wiemy, Ŝe coś potrafisz. MoŜe potrafisz obezwładniać lub nawet zabijać ludzi wyłącznie siłą woli? Kto wie, zgodnie z naszą wiedzą mogłeś nawet zabić własną Ŝonę. Ostatnie zdanie było wypowiedziane celowo i obliczone na wywołanie gwałtownej, instynktownej reakcji Scotta, co mogłoby ujawnić jego ukryty talent aktywujący w akcie ślepej furii. Scott przypomniał sobie radę tajemniczej kobiety: „Zachowaj zimną krew, nie kieruj się gniewem, bólem czy namiętnością”. Ale na to było juŜ za późno. Scott wstał i z wyciągniętymi rękami ruszył w kierunku Franka Robinsona. Goodly odsunął się i wymierzył ze swej broni. Z kolei sam Robinson pobladł, a jego otwarte usta zamarły, przybierając kształt litery O. Oczy utkwił w zaciśniętych pięściach atakującego go Scotta. I wówczas rozległ się stłumiony odgłos strzału. Scott był juŜ pochylony nad biurkiem i zamierzał się pięścią celując w twarz Robinsona, jednak cios nie dotarł do celu. Nagle, zupełnie niespodziewanie, świadomość Scotta odpłynęła i skierowała się w obszary atramentowej ciemności, która w jakiś sposób wydawała mu się znajoma... Ciemność zniknęła, a moŜe została, lecz zamieniła się w formę snu, co róŜniło się od całkowitej nieświadomości. Właściwie był to normalny sen, co w wypadku Scotta było dość niezwykłe, gdyŜ nie pamiętał normalnego snu od dnia, w którym umarła Kelly. Było ich oczywiście troje: trzy czarne kropki na wielkiej białej równinie, która w swym ogromie była niesamowita, a w swej intensywności oślepiająca... równina ciągnąca się bez końca. Trójka odznaczała się na białym tle niczym meteoryty na antarktycznym lodowcu, jedna postać blisko, druga w pewnym oddaleniu, a trzecia miała juŜ niedaleko do horyzontu. NajbliŜsze z nich to Scott - był tak blisko, Ŝe nagle zlal się z tą postacią i patrzył poprzez białą, niekończącą się i oślepiającą równinę na pozostałą dwójkę. Z tej odległości nie sposób było stwierdzić, kim lub czym oni byli, ale Scott był pewien, Ŝe patrzą na niego. Chciał się do nich zbliŜyć, ale był unieruchomiony, zakorzeniony. Było to przykre uczucie niemoŜności, znane z poprzednich snów. Spojrzał w lewo, w prawo, a takŜe za siebie. Ale we wszystkich kierunkach, oprócz obszaru przed nim, rozciągała się nieskończona biała równina. Przed nim była zaś lśniąca biel i dwa punkty, jeden bliŜej, a drugi bardzo daleko.
Wtedy pojawiło się „to”, drzazga ze światła, a właściwie złota strzałka! Zazwyczaj pojawiała się w ciemności... ale teraz po raz pierwszy było jasno... ale skąd brało się światło? Jednocześnie Scott pomyślał: „To doda mi sił i mocy. To juŜ dodało mi sił! Przypomina mi o czymś, o czym zapomniałem. To pojawia się, poniewaŜ nie wiem, jak korzystać z tego, co otrzymałem”... Nad nim rozciągała się ciemność - Ciemność Niewiedzy - jak ciemne niebo ponad oślepiająco białą Równiną Odkryć i Nauki. Scott wiedział, Ŝe jego umysł był niczym pusta tablica czekająca na zapisanie, strzałka zaś była piórem zapisującym pustą tablicę. Wielka pusta równina symbolizowała brak wiedzy i dziewiczy umysł. Jego umysł. Wraz ze strzałką pojawiło się słowo. Słowo „alegoria”; jego sen był alegorią, miał symboliczne znaczenie. Kiedy patrzył na lawirującą w ciemnościach strzałkę, która go poszukiwała, to wiedział, Ŝe ona szukała go juŜ wcześniej. Było to jednak tylko przypomnienie, poniewaŜ Scott dobrze wiedział, kiedy strzałka go odnalazła: było to dokładnie w chwili, kiedy umarła Kelly. Właśnie to go przebudziło, i to na wiele sposobów. Znowu się zbliŜała, wyleciała z ciemności, zwolniła, lawirowała, lecąc zygzakiem w róŜnych kierunkach, jakby róŜne strony ją ciekawiły i przyciągały, aŜ w końcu trafiła go w głowę, a moŜe w serce łub najprawdopodobniej w samą duszę. Wniknęła do środka, ziała się z nim i stała się częścią Scotta. Na chwilę pojawił się strach - w końcu był to rodzaj inwazji - a jednak nie odczuwał szoku, bólu, niczego, co stanowiłoby zasadniczą róŜnicę... oprócz... być moŜe... pewnego rodzaju świadomości? Wiedzy o tym, Ŝe zyskał więcej moŜliwości? Ale dzięki czemu? Dlaczego? Przez kogo lub przez co? Ponownie rozglądając się po lśniącej równinie, zauwaŜył, Ŝe czarne punkty znalazły się bliŜej, a jednocześnie poczuł, Ŝe ma zdolność poruszania się. Teraz mógł ruszyć do przodu. Jednak nadał była to alegoria, tu, we śnie. Scott mógł ruszyć do przodu w sensie linearnym, w Ŝyciu zaś, w rzeczywistości, faktycznie mógł wykonać krok naprzód. W obu wypadkach oznaczało to ruch ku przyszłości. Wykonując ogromny wysiłek - tyle Ŝe siłą woli, w przeciwieństwie do siły fizycznej - powoli zaczął sunąć po powierzchni równiny w kierunku czarnych punktów. W miarę jak dzięki zjednoczonym wysiłkom kończyn i umysłu przemieszczanie się było coraz łatwiejsze, odległe kropki znajdowały się coraz bliŜej i zaczynały nabierać bardziej określonych kształtów i koloru. Scott zwolnił i poruszał się ostroŜniej, starając się jak najdokładniej zobaczyć pierwszy (a właściwie drugi, poniewaŜ sam był pierwszym) z kształtów. Była to dwunoŜna,