ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 235 152
  • Obserwuję977
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 294 384

Catherine Coulter - Dziedzictwo 02 - Dziedzictwo Nightingaleów

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Catherine Coulter - Dziedzictwo 02 - Dziedzictwo Nightingaleów.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK C Coulter Catherine Dziedzictwo
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 183 stron)

Catherine Coulter Dziedzictwo Nigthtingale'ów

ROZDZIAŁ 1 Półwysep St. Agnes, Kornwalia, kwiecień 1814 r. Frederick North Nightingale spojrzał na kobietę le ącą u jego stóp. Była zgięta wpół, kolana przyciskała do piersi, a rękoma okrywała głowę, jakby próbowała ją chronić spadając z widocznego powy ej klifu. Jej niegdyś modna, niebieska muślinowa sukienka rozerwała się pod pachami, a stanik i spódnica były brudne i poplamione. Niebieski pantofel zwisał z prawej nogi na poskręcanych i porwanych wstą kach. Ukląkł przy niej i odciągnął zesztywniałe ręce od głowy. Szło mu cię ko. Nie yła ju od jakiegoś czasu, przynajmniej osiemnaście godzin, bo mięśnie znów zaczynały wiotczeć, a stę enie ustępowało. Lekko przycisnął palce do brudnej szyi widocznej przez rozerwaną sukienkę. Nie wiedział dlaczego szukał pulsu mo e oczekiwał cudu - ale pulsu oczywiście nie było. Znalazł tylko zimne ciało i śmierć. W niebieskich oczach wpatrujących się w niego nie dostrzegł spokojnego pogodzenia z losem. Były wytrzeszczone z przera enia, świadome, e nadchodzi śmierć i umyka ostatnia chwila ycia. Mimo e widział ju wielu mę czyzn poległych w bitwie i ginących od ran, ten widok poruszył go do głębi. Nie była ołnierzem wymachującym szpadą lub muszkietem. Była kobietą, a więc z punktu widzenia mę czyzny istotą delikatną i niezdolną prze yć takiego upadku. Zamknął jej oczy, a potem nacisnął szczękę, by zamknąć usta otwarte w ostatnim krzyku. Nie udało mu się jednak i pozostały tak z widocznym, niemal słyszalnym przera eniem do czasu, kiedy zostaną z niej tylko białe kości. Podniósł się powoli i odsunął, jednak niezbyt daleko, by nie spaść z wąskiej półki skalnej dziesięć metrów powy ej Morza Irlandzkiego. Czuł silny zapach słonej wody i słyszał fale bijące o niepokonane strzeliste skały, a ich rytmiczny huk dziwnie go uspokajał. Zawsze tak było, nawet kiedy wyruszał na eskapady jako młody chłopiec. Nie była obca. Rozpoznanie jej twarzy zajęło mu chwilę, ale wkrótce zdał sobie sprawę, e to Eleanor Penrose, wdowa po dawno ju nie yjącym rycerzu Penrose z Scrilady Hall, le ącego o trzy mile na północ, blisko Trevaunance Cove. Znał ją, od kiedy przybyła w te strony z okolic Dorset i poślubiła rycerza. North miał wtedy niespełna dziesięć lat. Pamiętał ją jako roześmianą młodą kobietę z wielkimi piersiami, zawsze szeroko uśmiechniętą. Pierścionki jej brązowych włosów podskakiwały wesoło, kiedy w artach dawała kuksańca w bok statecznemu rycerzowi, wydobywając umęczony uśmiech na jego zaciśnięte wargi. A teraz le ała nie ywa, skulona jak dziecko na wąskim występie skalnym. Pomyślał, e pewnie spadła. To z pewnością nic innego, jak tylko straszliwy wypadek. Jednak coś w głębi duszy podpowiadało mu, e to niemo liwe. Eleanor Penrose znała okolicę równie dobrze jak on. Nie spacerowałaby tu sama, z dala od domu, i nie spadłaby tak po prostu z klifu. Jak to mogło się stać? Wdrapał się z powrotem na klif kilka metrów w górę. Opierał ręce na znajomych skałach i tylko dwa razy się pośliznął. Wydostał się na jałowy, pofałdowany szczyt St. Agnes, wstał i rozejrzał się dookoła, otrzepując bryczesy. Z tej wysokości znów wyglądała jak niebieska plamka, która przyciągnęła jego uwagę i zmusiła do zejścia na dół. Nagle bryła ziemi osunęła się spod jego wysokich butów. Odskoczył, machając rękoma. Serce łomotało mu jak szalone, póki nie znalazł się metr od krawędzi klifu. Mo e to właśnie przydarzyło się Eleanor Penrose. Mo e podeszła zbyt blisko krawędzi i ziemia osunęła się pod nią. Jednak nie spadła wprost w spienione fale na dole, lecz na wystającą półkę skalną, a i to wystarczyło, by zginęła. Opadł na kolana i uwa nie przyjrzał się ziemi. Wydawało mu się, e oderwała się stamtąd tylko ta gruda, która osunęła się spod jego stóp. Popatrzył w dół, na półkę skalną prawie niewidoczną z tak wysoka. Wstał i otrzepał ręce. Szedł wolno w stronę swego konia. Gigant, ponad-dwumetrowej wysokości ogier - stąd jego imię - stał w bezruchu, wpatrzony w nadchodzącego

pana. Nie spojrzał nawet na stado czajek latających nisko nad jego łbem. Giez usiadł mu na zadzie, a on tylko lekko machnął ogonem. North postanowił pojechać do sędziego pokoju, lecz nagle zdał sobie sprawę, e to on jest sędzią. To nie było wojsko, nie było sier antów, którym musiał wydać rozkazy, ani musztry, ani protokołów. - Có - powiedział, wskakując bez wysiłku na grzbiet Giganta - jedźmy do doktora Treatha. Powinien ją obejrzeć, zanim ją zabierzemy. Sądzisz, e spadła? Gigant nie parsknął, tylko potrząsnął swoim wielkim łbem. North spojrzał na klif, osłaniając oczy przed zachodzącym słońcem. - Mnie się te widzi, e nie - powiedział. - Zdaje mi się, e jakiś sukinsyn ją zabił. * * * - Lord Chilton! Dobry Bo e, chłopcze, kiedy wróciłeś? Od dobrego roku nie było cię w domu. Przybyłeś ledwie na pogrzeb ojca i zaraz wróciłeś na tę nie kończącą się wojnę. Szczęściem ju się skończyła, Bogu dzięki. Teraz wszyscy angielscy młodzieńcy mogą powrócić do domów. Wejdź, proszę. Niegdyś często do mnie zaglądałeś. Doktor Treath w promieniach słońca wyglądał jak wysoki, wyprostowany młodzieniaszek. Był szczupły jak osiemnastolatek i niezwykle elegancki. Wyciągnął rękę i szerokim gestem zaprosił Northa do niewielkiego gabinetu, pełnego błyszczących metalowych narzędzi i szafek wypełnionych równiutko opisanymi butelkami. Na czystym stole, obok szafek, znajdował się moździerz i tłuczek. Doktor wprowadził Northa do pokoju dziennego Perth Cottage, przytulnego, ciepłego pokoiku z kominkiem, przeładowanego meblami i pełnego porozrzucanych gazet, tygodników i pustych fili anek. W pamięci Northa herbata w nich zawsze była silnie zaprawiana szmuglowaną francuską brandy. North uśmiechnął się na myśl, e jako chłopcu zdawało mu się, e doktor jest wielkim mę czyzną. Owszem, był wysoki, ale kiedy North urósł, wzrost doktora nie wydawał mu się ju tak imponujący. Naturalnie on sam pochodził z rodu mę czyzn wystarczająco wysokich, by przestraszyć ka dego, kto by miał na to ochotę. Doktor uśmiechał się ciepło i zapraszająco. - Długo mnie nie było, ale teraz wracam na dobre. - Siadaj, North. Herbaty, a mo e brandy? - Dziękuję. W gruncie rzeczy przybyłem tu jako sędzia pokoju, by pana powiadomić, e przed chwilą znalazłem Eleanor Penrose na tej wystającej półce skalnej pod samym szczytem Sto Agnes. Nie yje ju od jakiegoś czasu, bo stę enie mięśni zaczyna ustępować. Doktor Beniamin Treath zesztywniał nagle zupełnie jak ona kata i bladł powoli, a jego poszarzała twarz przybrała odcień skromnego krawata. Postarzał się nagle niezwykle, a ycie jakby w jednej chwili całkiem z niego uciekło. Nagle równie szybko potrząsnął głową. - Nie -powiedział - to niemo liwe. Nie pamiętasz ju Eleanor. To jakaś inna podobna do niej niewiasta. Przykro mi z powodu tej kobiety, ale to na pewno nie Eleanor, to niemo liwe. Musiałeś się pomylić, North. - Przykro mi, ale to Eleanor Penrose. Doktor Treath wcią gwałtownie potrząsał głową, a oczy mu pociemniały, podkreślając jeszcze bladość twarzy. - Nie yje, mówisz? Nie, North, z pewnością się mylisz. Nie dalej jak dwa dni temu jadłem z nią obiad. Czuła się zupełnie dobrze i śmiała się jak zwykle. Pamiętasz przecie jej śmiech, prawda? Jedliśmy ostrygi w Scrilady Hall, przy świecach, i śmiała się z moich anegdot o marynarce, zwłaszcza z tej, kiedy ukradliśmy worek cytryn z holenderskiego statku na Karaibach, niedaleko St. Thomas, bo mieliśmy szkorbut. Nie, nie, North, mylisz się, z pewnością się mylisz. Nie mogę pozwolić Eleanor umrzeć. A niech to diabli, zaklął w myślach North. - Przykro mi niezmiernie. Ona naprawdę nie yje. Beniamin Treath odwrócił się i wolno zbli ył się do drzwi wychodzących na niewielki ogródek, kwitnący obficie w połowie kwietnia, opleciony wiciokrzewem i winoroślą, lśniący kwieciem w kolorach intensywnej czerwieni, ró u i ółci. Jeden z dębów był tak gruby, e jego cię kie od liści gałęzie zakrywały cały zakątek ogrodu, a pień porośnięty był bluszczem, lśniącym teraz w leniwym świetle. North usłyszał grające w krzakach świerszcze.

Doktor Treath po prostu stał. Jego ramiona podnosiły się i opadały szybko. North zrozumiał, e walczy z płaczem. - Przykro mi. Nie wiedziałem, e pan i pani Penrose byliście sobie bliscy. Musi pan pojechać ze mną. Jest równie coś, co powinien pan wiedzieć. Doktor odwrócił się powoli w jego stronę. - Nie yje, jak mi powiedziałeś. Co jeszcze, North? No co? - Sądzę, e nie spadła z klifu sama. Chyba ktoś ją zepchnął. Nie zbadałem jej i nie dotykałem, sprawdziłem tylko puls. Pan to powinien zrobić. - Tak - powiedział w końcu doktor Treath. - Tak, pojadę. Poczekaj, co powiedziałeś? Ktoś ją zepchnął? Nie, to niemo liwe. Wszyscy lubili Eleanor, bez wyjątku. O Jezu! Tak, pojadę. Bess! - zawołał. - Proszę, zejdź na dół. Muszę wyjść. Wkrótce będzie tu Jack Marley. Bess? Pośpiesz e się, kobieto. Bess Treath pojawiła się nagle w drzwiach pokoju dziennego bez tchu, z ręką przyciśniętą do piersi. Była wysoka i szczupła, o włosach ciemniejszych nawet ni North. Podobieństwo pomiędzy bratem i siostrą było ogromne. Zobaczyła Northa, szybko się ukłoniła i powiedziała z wyraźną przyjemnością: - Jesteś w domu, milordzie. Wyglądasz całkiem jak ojciec, ale przecie wszyscy mę czyźni z rodu Nightingale są do siebie podobni z ojca na syna. Tak zawsze było, a przynajmniej tak mówi pani Freely i tak mówiła przed nią jej matka. O Bo e, coś się stało? Tak? Dlaczego wychodzisz, Ben? Co się stało? Czy w Mount Hawke ktoś zachorował? Doktor Treath tylko na nią spojrzał, a właściwie poza nią, poza Perth Cottage, siostrę i Northa, który stał obok. Potrząsnął głową, jakby chciał się obudzić. - Jack Marley ma czyrak na szyi. Zajmij się tym, jeśli chcesz, a jeśli nie, powiedz mu, eby przyszedł później. Nie skąp karbolu do oczyszczenia. Wiesz, e on nigdy nie myje szyi. - Wiem, Ben. Poradzę sobie z nim. North powiedział tylko: - Był wypadek, panno Treath. Musimy ju iść. - Wypadek? Co się stało? Co się dzieje, Ben? Doktor Treath nic nie odpowiedział. Przeszedł obok siostry ze spuszczoną głową. North podą ył za nim. ROZDZIAŁ 2 Majątek Honeymead, South Downs, wrzesień 1814 Trzęsła się. Do domu przenikała w równym stopniu wilgoć, co przenikliwy ziąb. Nawet jej wełniane skarpety były zupełnie wilgotne. Przez ostatnie dwa dni albo lało jak z cebra, albo siąpił kapuśniaczek, ale temperatura wyraźnie spadła, co wprowadziło wszystkich, nawet rudego kota, w okropny nastrój. Płaskonosy mops pani Tailstrop nie przestawał piszczeć. Pani Tailstrop nosiła go wszędzie ze sobą zawiniętego w wełniany kocyk. Zatrzęsła się znowu. Bo e, ale zimno. Był to albo wynik działania dwóch goszczących w Honeymead duchów, które wchodziły wszędzie mro ąc dotykiem ka dy kąt, albo skąpstwa jej opiekuna, Rolanda Flakesa. Co do tego nie było wątpliwości. Z nim duchy nie wytrzymywały konkurencji. Im pewnie te było zimno. Nie odzywały się zupełnie od trzech dni, kiedy Flakes się tu zjawił. Nie wystraszyły nawet kota, więc Jego zwykle napuszony ogon stał się dziesięciokrotnie mniejszy. Nie eby ostatnio pokazywały się specjalnie często, mniej więcej dwa razy w roku potrząsały obrazami na ścianach i płoszyły podkuchenne, zrzucając im nieoczekiwanie miskę z mlekiem na kolana. Chyba tylko po to, by przypomnieć, e domowe duchy wcią tu są i e nie wszystko da się wyjaśnić w miejscowej gazecie. Pan Flakes, zawsze kiedy ją odwiedzał, zaczynał wszystkim rządzić. Doprowadzało ją to do szału. Dom w majątku Honeymead nale ał do jej rodziców, a więc teraz był jej własnością. Drewno i kominki te były jej własnością, a mimo to pan Flakes nie pozwalał palić ognia a do listopada. Ton jego głosu sugerował, e czuje się oszukiwany. Szkoda, e duchy nigdy nie

dokazywały w czasie jego pobytu. Niech je diabli! - Ach! - wzdychała zawsze pani Tai1strop, kiedy ośmieliła się narzekać. Kiwała głową jak kobieta doświadczona, próbująca bez skutku coś wytłumaczyć smarkuli. W jej głosie nie było cienia współczucia. - Tak to ju jest z mę czyznami. Musimy im dawać to, czego od nas oczekują. Są panami w swych zamkach. To ich prawo. Trzeba się z tym pogodzić. Musisz się nauczyć. Bzdura! To jej zamek, nie jego. Pani Tai1strop tylko klepała ją po ręku, jasno dając do zrozumienia, e nie ma pojęcia, jak rzeczy się mają i mawiała: - Tak, kochanie, pewnego dnia zrozumiesz, kiedy ju będziesz zamę na. Jeśli nie nauczysz się posłuszeństwa, twój mą nie będzie z ciebie zadowolony, a to mo e być bardzo nieprzyjemne, mogę ci przysiąc, jako e mnie samą kiedyś Bóg pobłogosławił mę em. Mą . Mało prawdopodobne. Dwa lata temu, przed dniem swoich siedemnastych urodzin, zdecydowała ju o tym i nie zmieniła zdania. Zęby szczękały jej z zimna. Poszła do pokoju kwiatowego, nazwanego tak z powodu intensywnego ró anego wzoru na tapetach, które miały ju przynajmniej sześćdziesiąt lat i zaczynały się odklejać. W poszukiwaniu ognia zajrzała do kominka, w którym nie było nawet popiołu, nie mówiąc ju o drewnie. Jej opiekun kazał je zabrać nawet z tego pokoju, gdzie podejmowano gości herbatą. Dlaczego jest takim skąpcem? Przecie to jej pieniądze. Co go obchodzi, ile ona spala drewna? Dlaczego nigdy nie pozwala jej odnawiać postarzałych kanap, krzeseł i draperii? Dlaczego odmówił kupna klaczy, którą chciał jej sprzedać sir Roger? Dlaczego pozwolił jej tylko na kupno rachitycznej, dogorywającej, starej szkapy, która przegrałaby wyścig nawet z ółwiem? A dzier awcy, mój Bo e! Ich chaty wymagały gruntownych napraw. Potrzebowali nowych pługów i ziarna na siew. Od śmierci jej ojca nie zrobiono nic. Czuła się głęboko winna temu stanowi rzeczy, mimo e nic nie mogła na to poradzić. Jednak, choć próbowała temu zaprzeczać, nawet przed samą sobą, wiedziała, dlaczego Flakes nie chce wydawać pieniędzy. Chciał wszystko mieć dla siebie, a wydatki związane z nią, ziemią i majątkiem traktował jako stratę. Ale jej pieniądze nie wpadną w jego ręce. Pan Flakes wkrótce zrozumie, e ona nie da sobą pomiatać. Skuliła się, rozcierając ramiona, a potem potrząsnęła głową. To śmieszne, niedorzeczne. Słońce właśnie nieśmiało się przebijało przez grube, szare chmury. Stała na wąskich schodach prowadzących do domu. Wzięła głęboki oddech i uniosła twarz w stronę nieba. Powinna była zjeść śniadanie na zewnątrz, na schodach, zamiast trząść się niemądra w ciemnej, zimnej jadalni, której jej opiekun nie pozwolił odnowić, choć nale ało to zrobić ju pięćdziesiąt lat temu. Ale jutro to wszystko się skończy. Jutro będzie mogła robić, co jej się spodoba. Jutro skończy dziewiętnaście lat. Magiczny wiek, który ojciec wybrał na dzień jej wolności. Wolność lub mał eństwo. Nie było między nimi konkurencji. Och tak, kiedyś, kiedy będzie bezzębną staruszką, poślubi przystojnego młodzieńca, który osłodzi jej ostatnie lata ycia. A potem nagrodzi go według zasług. To dobry interes. Jutro powie panu Flakesowi, co o nim myśli. Nazwie go skąpcem i sknerą i rozka e, by rozpalono natychmiast ogień w ka dym pokoju, nawet w ogromnym kominku w holu, gdzie mo na by upiec wołu. A potem go wyrzuci. Od jutra ju nigdy nie będzie musiała oglądać jego ani jego wstrętnego syna z odstającymi uszami. Lubiła nawet tego młodzieńca, o ile nie miała właśnie ochoty uderzyć go za to, e jest takim słabeuszem i nigdy nie próbuje przeciwstawić się swemu ojcu. - Droga panno Derwent -Jones ... Odwróciła się, marszcząc brwi, jak zawsze kiedy zwracał się do niej pan Flakes. Był tak idiotycznie oficjalny za ka dym razem, kiedy ją widział. Udało się jej wygładzić czoło i obdarzyła go chłodnym uśmiechem, który wypracowała sobie przez ostatnie dwa lata. Minęły dokładnie dwa lata od tego ranka, kiedy przywiózł Owena do Honeymead, by ją uwiódł. Znała Owena całe swoje ycie i nawet czasem go lubiła, ale ta wizyta rozpoczęła w ich znajomości zupełnie nowy etap. Ich dzieciństwo się zakończyło. Teraz odgrywali jakiś pokrętny dramat, a mo e raczej farsę.

Ojciec to nadęty osioł, a syn niedołęga, który nie zostanie mę czyzną, póki jego ojciec nie będzie gryzł ziemi. A jednak Owen w jakiś dziwny sposób, mimo uzale nienia od swego wstrętnego ojca, był miły. Pan Flakes i Owen byli tu od trzech dni, a ona ju po dwudziestu minutach miała ochotę uderzyć swego opiekuna pogrzebaczem. Przybyli na jej urodziny, jak oznajmił pan Flakes, zacierając ręce i rozglądając się po holu zbudowanym przez hrabinę Shewsbury około 1587 roku. - Owen byłby niezwykle przygnębiony, gdyby nie zdą ył na twoje urodziny - kontynuował zadowolony z siebie Flakes, uśmiechając się do niej szeroko i patrząc zimnym wzrokiem. Owen stał tak z odstającymi uszami i jak zwykle nic nie powiedział. Jego ojciec, zerkając wokół, opowiadał, jak kochany Owen bardzo lubi swoją kuzynkę, jak jest jej oddany i jak bardzo martwi się jej przyszłością. A potem pobła liwie się śmiejąc relacjonował, jak Owen wygłaszał peany na temat jej złocistych włosów (prawie zupełnie brązowych z zaledwie kilkoma jasnymi nitkami, tylko latem były trochę jaśniejsze) i jej wspaniałych fiołkowych oczu (jasnozielonych, jeśli ktoś potrafił powiedzieć choć słowo prawdy). Plótł tak, a doszedł do zębów. Wtedy zbłaźnił się zupełnie, porównując jej zęby do białych klifów Dover, co rozśmieszyło ją niepomiernie, bo spodziewała się usłyszeć przynajmniej o nieskazitelnych perłach, a on straciwszy koncept przeniósł się na formacje geologiczne. Zdała sobie sprawę, e stoi i po prostu się w niego wpatruje. Otrząsnęła się, próbując sobie przypomnieć, czy coś powiedział. - Witam pana, panie Flakes - powiedziała z uśmiechem i równie chłodnym co on spojrzeniem. - W końcu zaświeciło słońce. Mo e dom ociepli się za jakieś dwa tygodnie, jeśli pogoda się utrzyma. - Mo e, ale nie to jest wa ne. Przędłaś wełnę, jak się spodziewam, droga panno Derwent-Jones. - Có , tego nale y oczekiwać od czarującej, młodej damy, nieprawda ? Wcześnie wstałaś jak na młodą pannę, która spędziła długi wieczór na, e tak powiem, romantycznej przechadzce po lesie. Jest dopiero ósma. - Czy to jakieś prawo natury, o którym nie słyszałam? Czy młoda dama powinna spędzić cały dzień w łó ku, jeśli dobrze się bawiła poprzedniego wieczora? - Pomyślała z lubością o tym młodym człowieku, którego poślubi, kiedy ju będzie trzęsącą się starowinką wspierającą się na lasce. - artujesz, jak zwykle. Zawsze ze mną artujesz. To czarująca cecha twego charakteru, moja panno. Powiedziałbym to, gdyby takie arty mnie bawiły. Za to Owen jest oczarowany twoimi artami, ale on jest młody i nie ma rozeznania w takich sprawach. Niech mi wolno będzie zauwa yć, e z mojego doświadczenia wynika, i młode panny nie mają tyle wigoru i wytrzymałości, by nie spać tak długo w nocy jak ty wczoraj, moja panno. - Udałam się na spoczynek o wpół do dziesiątej. - Czy by? A mnie się wydawało, e spacerowałaś Wczoraj z Owenem po ogrodzie i ... - Być mo e Owen spacerował. Mo e porównywał ró e do pąsowych, atłasowych draperii albo do krwi cieknącej ze skaleczonego palca, choć nie wiem, jak by mógł to robić, skoro zeszłej nocy było zupełnie ciemno i ciągle m yło. A tego pan nie pamięta, nieprawda ? Był pan zajęty spijaniem brandy mego ojca i grzaniem się przed jedynym rozpalonym kominkiem. Pół nocy trzymał pan na nogach panią Tailstrop, eby podawała panu bułeczki. Nie, panie, zeszłej nocy nie było ani jednej gwiazdy, do której mo na by układać sonety. A jeśli chodzi o ścisłość, to Owen nie znosi kwiatów. Kicha od nich. Ja zaś byłam w łó ku, śniąc o dniu urodzin, o którym to śnię ju od dawna. - Och - mruknął zmieszany i bez wątpienia zły na syna, e mu się wymknęła i równie zły na siebie, jako e prawdą było, i popijał brandy jej ojca w towarzystwie wiecznie potakującej pani Tailstrop, To, jak pani Tailstrop wielokrotnie tłumaczyła Karolinie, był pierwszy obowiązek damy: słuchać, potakiwać, podawać jedzenie i napitek. Ta litania zawsze doprowadzala Karolinę do furii. Spojrzała na pana Flakesa spod rzęs. Wcią był zły i niezbyt wiedział, co dalej mówić. O tak,

Karolina niemal go sobie wyobra ała wydającego synowi dokładne instrukcje, jak ją uwieść, tymczasem Owen go zawiódł. Odchrząknął. - Co do twych urodzin - powiedział spokojnie, ugrzecznionym tonem - droga panno Derwent-Jones, pomyślałem, e zaproszę na przyjęcie jedynie najbli szą rodzinę. Nie obchodziło jej to. Równie dobrze mogła spędzić urodziny na Księ ycu. Kiwnęła głową. - Oczywiście. Szkoda, e nie mam w pobli u nikogo z najbli szej rodziny. - Owen i ja postaramy się ci wystarczyć. Wiem, e Owen kupił prezent, który - śmiem twierdzić - mógłby posłu yć równie jako prezent zaręczynowy. W końcu powiedział to otwarcie. Przez chwilę stała zaskoczona, ale tylko przez chwilę. Uśmiechnęła się do niego szeroko. - Jak miło ze strony Owena, ale sądzę, e to zbyt szybko. Pan Duncan oczywiście mi się oświadczył, ale zdecydowaliśmy się ujawnić nasz związek dopiero w przyszłym miesiącu. Zaślubiny odbędą się w Bo e Narodzenie. Nie, nie mogłabym przyjąć prezentu od Owena, póki pan Duncan i ja nie ogłosimy oficjalnie naszych zaręczyn. - Pan Duncan! A kim, do diabła, jest pan Duncan? Wydawało się, e za chwilę padnie w ataku apopleksji. Twarz miał czerwoną i nadętą. Ucieszyło ją to niezmiernie. Ju go widziała, jak spada za schodów i miota się z pianą na ustach. - Ale panie, to sąsiad. Nazywam go moim drogim rycerzem. Duncan to popularne nazwisko w tych stronach od setek lat. Jesteśmy sobie bliscy od trzech lat. Jest takim przystojnym d entelmenem, ma wyrazistą twarz i przylegające uszy. Tak, panie, mamy się zamiar pobrać i połączyć nasze posiadłości. - Nigdy wcześniej nie wspominałaś mi o tym człowieku, droga panno Derwent -Jones. W rzeczy samej, nigdy nie słyszałem o panu Duncanie. Nie tego się po tobie spodziewałem. Pomówię o tym z panią Tailstrop. Powiem jej, co myślę o tym, jak panią nadzorowała. - Nieczęsto pan tu bywał wcześniej. A od dwóch lat jest tu pan tak często, e pani Tailstrop musiała raczej myśleć o zmianie pościeli ni o pilnowaniu mnie. Nie traktuję pani Tailstrop jak nadzorcy. Zresztą, jakie to ma teraz znaczenie? Szczerze mówiąc, kiedy pan przyje d ał, starałam się trzymać pana Duncana z daleka. - Prawie zawsze przyje d ał ze mną Owen. Spędzałaś z nim większość czasu. - On równie zawsze dostawał świe ą pościel. - Twoje poczucie humoru, moja panno, jest jak przeciekająca łódź. Zauwa yłem, e przez ostatnie kilka dni ten specyficzny dowcip się u ciebie nasila. Pani Tailstrop mówiła mi, e co rok robisz się bardziej dowcipna, ale poinformowałem ją, e jej obowiązkiem jest ukrócić te ekscentryczne nawyki. Młode damy powinny być ciche i skromne. Jak inaczej mogą zdobyć mę a? - Mnie się udało. Nie zapominajmy o panu Duncanie. - To ty twierdzisz, moja panno. A teraz proszę cię, ebyś się starała odpowiadać jasno i prosto. - Dowcip zda się na ka dą okazję. Bardzo mnie smuci, e tego nie popierasz. A więc dobrze, panie. Có chciałbyś wiedzieć? - Chciałbym dowiedzieć się czegoś o panu Duncanie. Chciałbym go poznać i upewnić się, jakie ma wobec ciebie zamiary. Ju jutro będziesz bogatą panną i muszę się przekonać, e to nie łowca posagów. W rzeczy samej nalegam, by go poznać. Dziś wieczór, na kolacji. Jesteś to winna Owenowi, nie sądzisz, moja panno? Nawet frywolne młode damy powinny mieć odrobinę współczucia dla szczerze w nich zakochanych młodzieńców. Owen zakochany w niej? Byli z Owenem jak dwa znudzone psy, które patrzą na siebie i ziewają. Jej bezmyślny opiekun nie tylko nie znosił poczucia humoru, jedynej broni, jaką przeciwko niemu miaJa. Sądził, e jest głupia i nieczuła, co mo e i było prawdą, ale ostatecznie w adnym kominku nie palił się ogień. - Nie wiem, czy pan Duncan znajdzie czas dziś wieczorem. - Zdajesz sobie sprawę, droga panno Derwent-Jones, e nie mogę z czystym sumieniem pozwolić na związek, którego nie popieram. To nie byłoby w twoim interesie. Nie wypełniłbym mej powinności w stosunku do ciebie. W rzeczy samej jest te klauzula w testamencie twego ojca, która zezwala mi decydować w tej kwestii. Naturalnie nie pomyślałem o tym do tej pory, gdy

sądziłem, e macie się z Owenem ku sobie. Patrzyła na niego i nie mogła uwierzyć. Nie chciała w to wierzyć. Udało jej się utrzymać język za zębami. Powiedziała tylko: - Nie wiedziałam, e istnieją jakieś zapisy w kwestii mego zamą pójścia lub jego braku. Szczerze muszę przyznać, e nie myślałam o zamą pójściu zanim poznałam pana Duncana. Chciałabym zobaczyć testament mego ojca. - Oczywiście, panno Derwent-Jones. - Tym razem nie powiedział "droga", co stanowiło jakąś pociechę. - Jednak nie sądzę, by zrozumiała go młoda panna. Jest w nim mnóstwo terminów prawniczych, które z pewnością zmieszają damę. - Postaram się wykrzesać resztki dowcipu tylko na tę okazję. Spojrzał na nią, jakby chciał uderzyć, co bardzo ją uszczęśliwiło, bo sama miała ochotę wbić mu nó między ebra. - Czy mogłabym ten fragment przeczytać natychmiast? - Niestety, testament twego ojca znajduje się w moim biurze w Londynie. Zabierze mi trochę czasu napisanie do mego pomocnika, a jemu jeszcze więcej przysłanie testamentu do Honeymead. - Rozumiem - powiedziała i obawiała się, e naprawdę zrozumiała. - Pokrótce ci to przedstawię. Twój ojciec chciał, bym ocenił kandydata do twej ręki, panno Derwent -Jones. Jeśli go nie poprę, wtedy jestem zobowiązany roztaczać opiekę nad tobą do chwili, kiedy skończysz dwadzieścia pięć lat lub znajdziesz d entelmena, którego kandydaturę zaaprobuję. - Dobrze więc. Zmuszasz mnie, panie, bym przyznała się do wstrętnego artu. Nie istnieje aden pan Duncan. Nie ma więc mę czyzny, za którego chciałabym wyjść. Dlatego te jutro, kiedy skończę dziewiętnaście lat, otrzymam pieniądze moich rodziców, wszystkie, a pan nie będzie ju mnie trzymał na uwięzi. - Tak te myślałem - powiedział pan Flakes i ju wiedziała, e ją przejrzał. Skłamał o zapisie w testamencie ojca, a ona się na to nabrała. Potem przybrał pojednawczą pozę i wyciągnął do niej dłoń. - My oboje nie powinniśmy być wrogami, moja droga. W rzeczy samej podziwiam cię, moja panno, od kiedy wyrosłaś na piękną, młodą damę. Mój syn równie . To prawda, e obejmiesz jutro majątek. Jednak równie prawdą jest, e ja pozostanę jego zarządcą a do dnia twego ślubu. - A czym e się ró nią obowiązki zarządcy od opiekuna? - Jako zarządca będę doradzał ci w finansach, zajmował się sprawami prawnymi, wypłacał pensję stosowną do twoich potrzeb i jako kuzyn twojego ojca będę dbał o twoje dobro, panno Derwent- Jones. On ufał, e się o ciebie zatroszczę. Cieszę się, e aden pan Duncan nie istnieje. Wiesz, e mę czyźni nie zawsze są tacy, jakimi się wydają. Ale nie, nie wiesz, prawda moja panno? Byłaś chroniona przed mę czyznami, którzy mogliby wykorzystać twoją niewinność. Będę cię nadal bronił, panno Derwent-Jones. Zupełnie jak wtedy, kiedy ją wysłał do szkoły dla młodych dam w Nottingham, skąd uciekła trzy lata temu. Zakon nie byłby gorszy i smutniejszy ni pokoje w szkole. Te chichoczące dziewczęta, które nie miały w głowach nic, prócz myśli o nauczycielu tańca. Opiekunki były niestrudzone w swym zadaniu uczynienia ka dej dziewczyny podobną do innych. Wszystkie miały być głupie i miłe dla mę czyzn, kiwać głową i udawać, e słuchają a im mózgi zupełnie zesztywnieją, i cerować, a śmierć litościwie zabierze je z tego świata, oczywiście po wyprodukowaniu odpowiedniej liczby ywotnego potomstwa. Kiedy więc osiągnęła szesnasty rok ycia, zapadła na chorobę podobną do ospy, która wystraszyła nawet przeło oną, pannę Bemis. Szybko spakowano ją, odwieziono do Honeymead i kochanej pani Tailstrop. Podobne do wrzodów krosty, zrobione z gliny, kruszonych liści dębowych i papieru, szybko się zmyły. - Tak - mówił dalej pan Flakes. - Będę się tobą opiekował. Mo e będziesz chciała pozostać w Honeymead. Owen bardzo lubi wieś. - Wątpię, panie Flakes. Bardzo w to wątpię. - W to, e Owen kocha wieś? Ale jasne, e kocha. Nic nie powiedziała. Odwróciła się i wkroczyła do domu. Jutro z radością na niego nawrzeszczy, a potem rozka e mu wynosić się z jej posiadłości.

Morna, pokojówka, złapała ją za rękaw, poło yła palec na ustach i wysyczała do ucha: - Niech panienka idzie, szybko, szybko! - Pobiegła za Morną wzdłu korytarza na dole, do małego skarbca umieszczonego na samym końcu domu. Omijała ten brzydki pokój, w którym wiele pokoleń mę czyzn zamieniło się w starych nudziarzy na skutek siedzenia, kroczenia w tę i z powrotem, rozmyślania i ciągłego zamartwiania się o swe dobra. Drzwi nie były domknięte. Morna kiwnęła głową i lekko popchnęła ją do przodu. Wtedy usłyszała wyraźnie cichy głos Owena. - Proszę, posłuchaj mnie, ojcze. Wiem, e chcesz, bym ją poślubił. Pragniesz tego od dawna, ale choć raz mnie posłuchaj. Karolina to nie łatwa dziewczyna. Jest uparta. Jest przyzwyczajona robić, co jej się ywnie podoba. Nie chodzi o to, e mnie nie lubi, ale uwa a mnie za głupca. Nie zgodzi się za mnie wyjść. Mówiłem ci to wiele razy, ojcze. Nie zmieni zdania. - Tak - powiedział w końcu pan Flakes. - Wyraźnie mi to dałeś do zrozumienia, Owenie. Stała spokojnie i przysunęła się do szpary w drzwiach. Słyszała przyśpieszony oddech Morny za plecami. - Nie mogę jej tak po prostu zgwałcić - powiedział Owen potulnie i ałośnie jak dziecko. Zawsze tak rozmawiał z ojcem. - Dlaczego nie, do cholery? Nastała zupełna cisza, a potem Owen powiedział powoli: - Jest bardzo silna. Znasz ją przecie , ojcze. Próbuje wymigać się artami, ale wiem, e przyciśnięta do muru, będzie walczyć i musiałbym zrobić jej krzywdę albo ją związać, eby do czegoś takiego doszło. - I ? - I co, ojcze? Nawet nie wiem, czy potrafiłbym to zrobić. - Chcesz mi powiedzieć, e mój jedyny syn nie potrafi się wywiązać z męskich powinności? - Nie jestem pewien. - Rozczarowałeś mnie, Owenie. Z drugiej zaś strony, masz rację. To rozpieszczona, arogancka suka, butna osóbka, która musi się nauczyć, kto tu jest panem. Nie ufa mi, więc nie ufa te tobie. Nie ma nadziei. - Usłyszała, jak pan Flakes bierze głęboki oddech. - Dobrze, ja ją zmuszę. Mnie poślubi. - Dobry Bo e, ojcze! Karolina moją macochą? Nie ma nawet dziewiętnastu lat! - Jest dorosła. Wiele dziewcząt ma ju dzieci w tym wieku. - To straszne. Ona nie nadaje się nawet na matkę. Jest młodsza ode mnie i bardzo silna. - Ja te jestem silny. A co więcej, mój synu, z przyjemnością wypełnię ten męski obowiązek. Nie jestem na to za stary. Z rozkoszą będę go wypełniał wiele razy. Znam się te na tym lepiej ni ona. Dziś rano próbowała mnie przechytrzyć. Ale ja ją zmyliłem i wystrychnąłem na dudka. Nie martw się. Niedługo będzie na mojej łasce. Zwią ę ją bez skrupułów. Będę ją brał, póki nie zgodzi się za mnie wyjść, a potem znów, póki nie będzie przy nadziei. Tak, tak właśnie będzie. Potem będzie dobrą matką, zobaczysz, mój chłopcze. Nie chciałbyś braciszka? - Nie wiem, ojcze. Nie mo esz jej po prostu oddać spadku i wyjechać? - Nie, nie mogę. Nie chcę. Potrzebuję tych pieniędzy, Owenie. Utrzymałem jej majątek w całości, wszystko zgodnie z prawem. Tylko czekałem na te piekielne urodziny. A teraz, kiedy ju nadeszły, mam podwinąć ogon i uciekać? Nie chcesz tego nowego konia myśliwskiego, którego sprzedaje Billington? Tak, doskonale wiem, e chcesz. W takim razie chłopcze, jeśli sam tego nie mo esz zrobić, ja muszę się za to wziąć. Koniec rozmowy. Tego było za wiele. Odwróciła się i zauwa yła Mornę stojącą obok z twarzą czerwoną ze złości. Karolina nigdy w yciu nie widziała Morny wściekłej. Kiwnęła głową, wzięła Mornę za rękę i wbiegły z powrotem na schody. Będzie musiała uciekać. Nie ma innego wyjścia. Pani Tai1strop nie kiwnie palcem. To przecie pan Flakes wypłaca jej pensję. Będzie musiała radzić sobie sama. Pieniądze nale ą się jej i niewa ne, czy jest w Honeymead, czy w Rosji. Lecz czy obroni się przed panem Flakesem, kiedy wróci, by za ądać zwrotu swej własności?

Potrzebowała pistoletu i mę czyzny, sprytniejszego i bardziej bezwzględnego ni pan Flakes, który zgodziłby się jej bronić za cenę ycia, jeśli w zamian ona zaofiaruje mu pieniądze. Gdzie się podziewa ten pan Duncan, kiedy go potrzebuje? ROZDZIAŁ3 Zegar na dole wybił dwunastą. Głośne uderzenia niosły się echem po całym domostwie. Przez lata to głośne bicie zegara było jednym z naturalnych odgłosów nocy, które nie budziły nikogo, nawet mopsa, złośliwego ulubieńca pani Tailstrop. Tylko dziś w nocy Karolina nie spała. Nasłuchiwała i czekała napięta jak sprę yna tego zegara, tylko e ona w przeciwieństwie do zegara nie mogła tykać, ani dzwonić, ani czynić adnych innych hałasów. Kiedy pan Flakes pojawił się w końcu w holu na dole, wymknęła się z kryjówki za rzeźbą Arystotelesa i wbiegła do swojej komnaty, ostro nie zamykając drzwi. Stała tam cicha jak niebo nocą i czekała. Wkrótce usłyszała cię kie kroki dochodzące z końca korytarza, coraz bli ej i bli ej. Zatrzymał się. Wyobra ała sobie, jak wyciąga rękę, spodziewała się tego, jednak podskoczyła, kiedy klamka powoli opadła. Wzięła głęboki oddech i nawet nie drgnęła. Klamka opadła znowu i jeszcze raz, póki nie zrozumiał, e drzwi są zamknięte na klucz. Potem ju nic nie słyszała. Wyobraziła sobie, jak stoi tam, zastanawiając się, co robić. Wiedziała, e nie jest głupi i coś zrobi. Kilka razy cicho zapukał i głosem słodkim jak zrobiony dziś przez kucharkę d em truskawkowy powiedział: - Droga panno Derwent -Jones, to ja. Proszę, wpuść mnie. Muszę się z tobą rozmówić w sprawie testamentu. Wpuść mnie, proszę. Ale proszę, nie róbmy niepotrzebnego hałasu. To naprawdę dla twojego dobra. O tak, pomyślała. Wpuścić go do alkowy, to jak zaprosić Napoleona do Whitehall. Nic nie odparła i z twarzą przy drzwiach czekała tylko, a sobie pójdzie. Trwało to chwilę, która jednak dłu yła się jak wtedy, kiedy matka przywiązała do klamki sznurek, by wyrwać jej ząb. Wreszcie, pomyślała, wreszcie dał za wygraną. Zmusiła się, by stać bez ruchu jeszcze pięć minut. Tyle powinno wystarczyć, eby znalazł się w swej komnacie, trzy pokoje stąd, i przygotował do snu. Potem wytaszczyła spod łó ka walizę, wciągnęła wygodne buty podró ne i zarzuciła niebieską aksamitną pelerynę na ramiona. Bardzo wolno przekręciła klucz w zamku i równie wolno nacisnęła klamkę. Powoli otworzyła drzwi. Wyślizgnęła się i rozejrzała po korytarzu. Nie zauwa yła nic prócz cieni, które znała przez całe ycie. Odwróciła się i bezgłośnie pośpieszyła ku schodom. Kiedy poczuła obejmujące ją ramię, otworzyła usta, by krzyknąć, ale wielka dłoń przylegała płasko do jej zębów, i wtedy zrozumiała, e znów ją przechytrzył. Poczuła na uchu jego gorący oddech i rękę zaciskającą się na jej ebrach tak, e nie mogła oddychać. - Teraz, mała suko, ani mru mru. Myślałaś, e mnie wystrychniesz na dudka? Nikt mnie nie pokona, a z pewnością nie aroganckie, małe dziewczątko. Teraz przejdziemy się we dwoje. Nic się nie bój. Będziemy świętować twoje urodziny, a ja dam ci w prezencie moje nasienie. Spodoba ci się mał eństwo ze mną, panno Derwent-Jones, a jeśli nie ... No có , będę miał twoje pieniądze, więc to nie ma znaczenia. Proponuję ci, byś przestała się szamotać i pogodziła się z przeznaczeniem. Wszystko zale y od ciebie. Mocno ugryzła go w rękę. Usłyszała, jak syknął i przez chwilę cieszyła się, póki nie odwrócił jej i nie uderzył pięścią w szczękę. Upadła tam, gdzie stała. Obudził ją świdrujący ból w szczęce. Otworzyła oczy i zamrugała. Zobaczyła tylko przytłumione światło świecy na rozklekotanym stole obok. Resztę pokoju kryła ciemność. Próbowała usiąść, ale szybko zorientowała się, e ręce ma związane nad głową i przywiązane do wezgłowia niewielkiego, niezbyt czystego łó ka. - O, nie śpisz. Nie chciałem cię tak mocno uderzyć, ale sobie zasłu yłaś. Pomyśl o tym jako o lekcji, która powtórzy się, ilekroć nie spełnisz mych poleceń ochoczo i z entuzjazmem. Nie masz złamanej szczęki, sprawdzałem. A teraz, moja droga, przedstawię ci twoją przyszłość. Masz dziewiętnaście lat. Odziedziczyłaś spadek, a niedługo wyjdziesz za mą . Co ty na to?

- Jesteś zupełnie szalony. - Więc będziesz się długo modlić na kolanach, by nasze dzieci nie odziedziczyły mego szaleństwa. O tak, moja droga, będziemy mieli dzieci, tyle, ile uda mi się spłodzić. Mam zamiar utrzymywać cię stale w błogosławionym stanie. Z wielkim brzuchem kobieta krząta się po domu powoli, a całą uwagę poświęca dzieciom i swoim małym problemom. To ją wycisza. Kto wie? Mo e po urodzeniu tuzina dzieci zmienisz się w przykładną onę? Nie sądzę, ale kto wie? - Skąd. nagle to idiotyczne poczucie humoru? Uśmiechnął się tylko i usiadł obok niej na wąskim łó ku. Zauwa ył, e zamarła ze strachu i uśmiechnął się szerzej. - Wiem, e się boisz, choć próbujesz mi tego nie okazać. Pod tym względem jesteś podobna do ojca. Pamiętam, kiedy byliśmy mali, napytaliśmy sobie przez niego biedy, tak e jego rodzicom włosy je yły się ze strachu, ale on nigdy nie okazywał strachu. Krzyczał na nas, jeśli się baliśmy. Wiem, e jesteś przera ona, nie musisz tego ukrywać. Mo esz krzyczeć, jeśli chcesz. Nie dbam o to. To nawet doda naszym poczynaniom pieprzyka. Nikt cię nie usłyszy. Nikt nie przybiegnie na pomoc. A teraz mo e przejdziemy do rzeczy? - Wolałabym jednak poczekać, panie Flakes. - Na imię mam Roland. A poniewa niedługo zostaniesz moją oną, chyba wypada, ebyś zwracała się do mnie po imieniu. Pozwalam ci. - Będę cię nazywać głupcem. Nie, starym głupcem. To z pewnością bardziej do ciebie pasuje. Wymierzył jej policzek. Ostry, kłujący ból sprawił, e miała ochotę syknąć, ale powstrzymała się. Nie oka e mu strachu, ale - dobry Bo e! - jakie to trudne. - Znów umilkłaś. Kobiety powinny siedzieć cicho. -Wstał i dopiero wtedy zauwa yła, e ma na sobie tylko szlafrok z niebieskiego brokatu z haftowanymi mankietami, związany paskiem na grubym brzuchu. Pociągnął za sznurek, a szlafrok ześlizgnął się ze sterczącego jak bęben brzucha, białego jak czepek zakonnicy. Poni ej zobaczyła kępę siwiejących brązowych włosów, a wśród nich jego męskość. Miała ochotę zwymiotować. Popatrzyła na to, na cienkie, krzywe nogi i mdłości ustąpiły. Zaczęła się śmiać. Z początku śmiech był trochę wymuszony i słychać w nim było strach, ale potem śmiała się do rozpuku. Wkrótce krztusiła się ze śmiechu na widok yły nabrzmiewającej mu na szyi z wściekłości i napiętej twarzy oblewającej się szkarłatem. - Ty ... ty ... - nie mógł złapać tchu. - To coś jest ałosne. - Nie mogła wskazać na niego palcem, więc wskazała brodą. - Ty jesteś ałosny i gruby jak gronostaj. Jesteś starcem, to śmieszne. W cią się śmiała. Skoczył na nią, a jego cię ar wcisnął ją w materac. - Ty suko ... ty przeklęta suko! Zamknij się. Zamknij tę cholerną gębę! - Rozwarł jej nogi i uderzył ją raz, a potem drugi. Dyszał cię ko, a ona ucichła. Chciała go obrazić, ale nie starczyło jej słów. Oderwał od sukni spódnicę a do pasa. Popatrzył na stanik i powoli przesunął palcem po dekolcie. - Jak miło - powiedział. - Bez wątpienia jesteś dziewicą. Nie miałem dziewicy poza matką Owena, ale to było dwadzieścia pięć lat temu. Jaka jesteś teraz cicha, moja droga panno Derwent-Jones, a mo e powinienem się do ciebie zwracać Karolino? Nie znoszę twojego imienia, ale niech ju będzie. Wiesz, była kiedyś dziewczyna o imieniu Karolina, ale mnie nie chciała. Chciała twego ojca. Ach, te trójkąty. On kochał twoją matkę, więc marzenia Karoliny spełzły na niczym. Co te myślała twoja matka, dając ci to imię? Bo przecie ojczulek musiał się sprzeciwiać. Mo e tamta Karolina pomyślała, e ojciec dał ci takie imię, bo ałował, e nie z nią się o enił? Pytanie pozostanie bez odpowiedzi. Ale to ju stara historia, prawda? Przejdźmy do rzeczy, moja droga. - Do rzeczy? To zupełny nonsens i dobrze o tym wiesz. Powinnam cię raczej nazywać ojcem lub dziadkiem. Uderzył ją znowu, niezbyt mocno, tylko tyle, by jej głowa opadła na poduszkę. - Zobaczmy teraz resztę. - Zerwał jej stanik, ale nie wydawał się zainteresowany jej piersiami. Czuła zimny powiew nocy na ciele, zobaczyła na sobie starcze dłonie i chciała krzyczeć ze strachu

przed tym, co mogą jej uczynić. Zszedł z niej, wcią patrząc na jej ciało i kiwnął głową, jakby podjął jakąś decyzję. Zerwał z niej resztę ubrania. - Bardzo ładnie - powiedział, a potem zrzucił koszulę. Zamknęła oczy i poczuła dłonie miętoszące jej brzuch, głaszczące lekko kości biodrowe i mierzące odległość między nimi. - Urodzisz wiele dzieci, zanim od tego umrzesz. Moja biedna Anna umarła z drugim w brzuchu, ale to była tylko córka, niewielki byłby z niej po ytek. - Jeśli mnie zniewolisz, zabiję cię. Podniósł głowę. Patrzyła na niego i powiedziała znów: - Jeśli mnie zniewolisz, zabiję cię. Wierz mi, jestem niezmiernie powa na. Wiedz te , e nigdy cię nie poślubię, nigdy. - O tak, zrobisz to. Nie będziesz miała wyboru. Będziesz skończona, jeśli odmówisz. Nikt nie będzie z tobą rozmawiał. Będziesz wyrzutkiem, a twoje dziecko bękartem odrzuconym przez ludzi. - Nie dbam o to. Odziedziczę moje pieniądze. Nie mo esz mnie zmusić do ślubu. - Prawdę mówiąc - powiedział powoli - mogę. A teraz do rzeczy. - Ujął dłonią swoją męskość i zaczął masować z głową odchyloną do tyłu i zamkniętymi oczyma. Szarpała więzy ciasno okręcone wokół nadgarstków. Puściły lekko, tylko trochę, ale wystarczyło, by mogła wiercąc rękoma poluzować więcej. Słyszała, jak dyszał, ale nie spojrzała na niego. Nie chciała zwymiotować. Potem znalazł się na niej i podnosił jej nogi do góry. Wtedy bez zastanowienia, bez chwili wahania, przycisnęła nogi do piersi, a potem kopnęła go w krocze z całej siły. Spadł z niej prosto na podłogę, zwinął się w kłębek, płacząc i jęcząc. Przeklinał ją, ale nie mógł nic zrobić, przynajmniej przez chwilę. Jednak nie na długo. Poczuła krew na nadgarstkach, ale coraz mocniej i szybciej starała się uwolnić z więzów. O Bo e, musi się śpieszyć. Jeśli on się pozbiera, zanim zdoła się uwolnić ... Nie chciała o tym myśleć, nawet brać tego pod uwagę. W końcu udało jej się uwolnić otarte do krwi ręce. Flakes ju siedział na podłodze, ale wcią trzymał się za krocze i jęczał. - Ty przeklęty draniu! Podniosła mały, drewniany stolik i uderzyła go w głowę. Jedna ze świec podskoczyła w górę, ale złapała ją, zanim spadła na podłogę. - O mój Bo e, co ty zrobiłaś? To był Owen ze sterczącymi włosami i boso, z koszulą niedbale wepchniętą w bryczesy. Przyjrzał się jej, a potem ojcu. - Mówiłem mu, eby z tobą nie próbował - powiedział, nawet nie drgnąwszy. Był dziwnie zadowolony. - Dobry Bo e, Karolino, jesteś naga. - Zdziwiony odwrócił wzrok w stronę ojca, który le ał teraz na boku, wcią trzymając się za krocze. Był nieprzytomny. - Mój biedny ojciec. Co mu zrobiłaś? Przyszedłem go powstrzymać. - Czy by? - Tak, ale mnie nie potrzebowałaś. Zdaje mi się, e nie potrzebujesz nikogo. Mówiłem mu,. e jesteś silna. - Wiem, słyszałam waszą rozmowę. yje,choć gdybym miała pistolet, z pewnością bym go zabiła. Teraz się odwróć. Muszę się ubrać. Ubrała się szybko, a rozerwaną spódnicę okryła peleryną. - Co zrobisz, Karolino? - Co cię to obchodzi, ty bezwolna glisto? - Nie jestem bezwolny. Przyszedłem cię ratować. On cię dogoni, Karolino. Nie powstrzymasz go. Potrzebuje pieniędzy. Będzie cię miał. Zmierzyła go przeciągłym spojrzeniem i rzuciła mu linę. Była na niej jej krew. - Zwią go, Owenie. Dobrze się staraj, bo jeśli nie, uderzę go tym stołkiem. Jego, a potem ciebie, a wiesz, e to boli. Owen zrobił, co mu kazano, i nawet miała wra enie, e całkiem mu się to podobało. Nagle ojciec otworzył oczy, spojrzał na niego i na swoje związane nadgarstki. - Owen, drogi chłopcze, coś ty narobił? Słuchasz rozkazów tej przeklętej suki? Uwolnij mnie natychmiast, chłopcze. Och, syn nie powinien oglądać ojca bez ubrania. Podaj mi szlafrok. - Nie, Owenie. Ten szlafrok jest mi potrzebny. Twój drogi ojciec w całej swojej grubej okazałości spowoduje tutaj jutro wielkie zamieszanie bez względu na to, kto tu rano pierwszy wejdzie. Tak,

panie Flakes, wiem, e jesteśmy w stajni. W schowku, do którego nie zaglądano od lat. Ale to bardzo dobrze. Mam nadzieję, e słu ący z Honeymead będą mieli uciechę. Mo e pan być pewien, e zostawię otwarte drzwi. Pan Flakes spojrzał na nią czerwony z wściekłości. - Ty przeklęta suko, nie ujdzie ci to na sucho. Znajdę cię, a wtedy gorzko po ałujesz. Zaśmiała się, tym razem bez strachu. Przez chwilę śmiała mu się prosto w nos. Potem spojrzała na Owena. Mrugnęła, bo w dłoni trzymał pistolet. Niech go Bóg ma w opiece, naprawdę przyszedł ją ratować. Ale dlaczego wyjął go dopiero teraz? Szybko jak wą odebrała mu pistolet i wymierzyła w niego. Odwróciła się do pana Flakesa. Podobało jej się, e le y u jej stóp. - Wstawiłeś tu łó ko. Jakie to pomysłowe. Dziękuję. Słuchaj, Owenie, powiem to tylko raz. Pójdziesz do domu. W moim pokoju znajdziesz walizę. Przynieś ją tu. Oczekuję cię za pięć minut. Jeśli nie wrócisz albo przyprowadzisz tu kogoś, zastrzelę twego ojca, a potem ciebie. Jestem wściekła, wierz mi. - Nie zrobi tego, Owenie. To kobieta, a one nie potrafią zabijać, nie wierz jej ... Podniosła pistolet, zobaczyła w nim dwie kule, wycelowała i wystrzeliła. Pan Flakes krzyknął. Kula utkwiła w podłodze kilka centymetrów od jego stopy. - Idź, Owenie! Odwróciła się i spojrzała na swojego byłego opiekuna. - Zastanawiam się, panie, kto byłby moim zarządcą, gdyby omsknęła mi się ręka? - Nie ujdzie ci na sucho ten rozbój. Wyślę za tobą pościg. Przyciągną cię tu z powrotem ... - A to dlaczego? - Co dlaczego?- Dlaczego ktokolwiek poza tobą miałby mnie tu ciągnąć? Mam dziewiętnaście lat, a z tobą skon-taktuję się, eby przejąć mój majątek, jak tylko urządzę się w moim nowym domu. - W jakim domu? Nie masz adnego innego domu. Gdzie się wybierasz, głupia dziewko? - Naprawdę sądzisz, głupcze, e ci powiem? Wtedy naprawdę byłabym głupia. - To niewa ne. I tak cię odnajdę i to wkrótce. A wtedy po ałujesz. - Dziecinne są te twoje groźby - spojrzała na niego z góry - a przecie nie jesteś dzieckiem. Szkoda, e pistolet nie ma trzech kul. Nagle w drzwiach pojawił się Owen z jej walizą w ręku. Wło ył te wysokie buty i pelerynę, a na głowie miał stary, filcowy kapelusz. - Teraz, Owenie, pojedziemy razem. - Odwróciła się do pana Flakesa. - Zabieram twojego syna jako zakładnika. Jeśli będziesz czegoś próbował, obetnę mu prawą rękę, a on potrzebuje prawej ręki. Potrzebuje wszystkich części ciała. Nawet bez jednej nie byłby w dobrej kondycji. Rozumiesz to? Roland Flakes zaklął. - Ale ojcze, nie powinieneś tak mówić przy damie. Karolina myślała, e Flakes dostanie ataku apopleksji, ale tak się nie stało. Owen tylko pokręcił głową i wyszedł ze stajni, a krok za nim szła Karolina z pistoletem wycelowanym w jego plecy. * * * Owen nie mówił nic przez bite dwie godziny. Jechali wiejskim traktem. Powietrze było suche, trochę chłodne, ale bardzo rześkie. Po ostatnich kilkudniowych deszczach panowała absolutna cisza. - Nie powinienem był zostawiać tam ojca nago. - odezwał się w końcu. - Znajdzie go słu ący i będzie to bardzo nieprzyjemne dla nich obu. On nie jest zbyt piękny, Karolino.

- Uderzył mnie kilka razy w twarz, miał zamiar wziąć mnie gwałtem, Owenie. Nie zasługuje na karę? -Kopnęłaś go w krocze. Nie jesteś mę czyzną, Karolino, więc nie wiesz, jak to jest. To okropne. - A ciebie kopnęła tam jakaś młoda dama? - Och, nie! Jeden z moich przyjaciół uderzył mnie piłką, kiedy byliśmy mali. Skąd wiedziałaś, jak to zrobić? - Prawdę mówiąc, matka moi e nauczyła, kiedy byłam jeszcze mała. Widzisz, jedna z naszych pokojowych została zgwałcona i matka wpadła w furię. Powiedziała, e adna kobieta nie jest zbyt młoda, by nauczyć się bronić. Myślę, e szczegółów dowiedziała się od ojca. Kiedy ju mnie nauczyła, uśmiechnął się do mnie i poklepał mnie po głowie. "Mam teraz małą amazonkę. To dobrze" - powiedział. - To naprawdę zwala mę czyznę z nóg. Kiedy mnie uderzono, myślałem, e umrę. Wykrzywiła się, choć wiedziała, e on nic nie zobaczy w ciemności. Na dró kę przez chmury przebijał się tylko księ yc wąski jak rogal. - Cieszę się, e twój ojciec odczuł ból. To niedobry człowiek. - Co masz zamiar zrobić? Gdzie mnie wieziesz? - Milczałeś jak grób. Od wyjazdu z Honeymead nie raczyłeś odezwać się do mnie ani słowem. Dlaczego teraz o to pytasz? - Zastanawiałem się chwilę, co mam powiedzieć i w jakiej kolejności. Wierzyła mu. Taki ju był Owen. Zaczęła myśleć, e chyba zwariowała, zabierając go ze sobą. Gdyby próbował uciec, i tak by do niego nie strzelała. Bo e drogi, przecie nawet nie związała mu rąk. Gdyby chciał, mógłby spiąć konia i uciec w ka dej chwili. - Jedziemy do Kornwalii. - Do Kornwalii? Byłem tam raz, w St. Austell i było naprawdę okropnie. Po co udajemy się w to zapomniane przez Boga miejsce? - Mieszka tam moja ciotka. Nie widziałam jej od trzech lat. Ona mnie przyjmie. To siostra mojej matki. Twój drogi ojciec nie pozwalał mi opuszczać posiadłości Honeymead, więc nie mogłam jej odwiedzać, a w dodatku jej równie nie wolno było odwiedzać mnie. Ona jednak tylko się z tego śmiała i kilka razy zjawiła się w Chudleighs, w tym więzieniu, w którym twój ojciec trzymał mnie dłu ej, ni chcę pamiętać. Twój ojciec, Owenie, to oślizgła ropucha. - Czy wiesz, ile dni zajmie nam podró do Kornwalii? Do której części Kornwalii się udajemy? - Owenie, ju jesteśmy w New Forest. To tylko trzy, mo e cztery dni, mo e nawet mniej. Nie powiem ci dokładnie, dokąd się udajemy. Mógłbyś zdecydować się na ucieczkę i wszystko wyjawić ojcu. Będziemy jechać nocą i odpoczywać za dnia. Ukradłam twojemu ojcu pieniądze, więc nam wystarczy na podró . - Co ze mną zrobisz, gdy dotrzemy do Kornwalii? Zastanowiła się głęboko. - Jeszcze nie wiem, Owenie. Mo e jeśli pozostaniesz moim zakładnikiem, twój ojciec będzie bardziej rozsądny. Mo e zgodzi się podpisać papiery, czy co tam musi zrobić, i odda mi moją własność. - Nie zrobi tego, Karolino. - Wtedy zacznę wysyłać mu ciebie po kawałku. - Masz na myśli palec? - Tak, albo ucho. Nic nie powiedział. Pogrą ył się w znaczącym milczeniu i odezwał się dopiero, kiedy dotarli do Steepleford. - Karolino, tak naprawdę nigdy nie chciałem się z tobą o enić. Jesteś ładna i w ogóle, ale nie taka, jaka powinnaś być. - A jaka powinnam być? - Co znaczy jaka? To oczywiste. Nie le ałaś, nie błagałaś, nie prosiłaś, ani nie udawałaś martwej męczennicy, jak powinna zrobić ka da skromna panna. Przyszedłem cię ratować, a ty mnie nie potrzebowałaś. Miałaś odwagę uderzyć mojego ojca, kiedy on czynił swą męską powinność. - Męską powinność? To tak się nazywa gwałt?

- On to tak nazywa. - Tak, teraz sobie przypominam. Usłyszałam prawie całą waszą rozmowę w skarbcu. Gdyby twój ojciec nie był taki sprytny, uciekłabym, a on nie le ałby teraz nagi w stajni, czekając na wrzask wystraszonego stajennego. - Przera a mnie myśl, e będziesz moją macochą. - Nigdy nie zostanę twoją macochą, Owenie. - O tak, zostaniesz. On cię znajdzie. Bóg jeden tylko wie, co mi zrobi, ale z tobą na pewno się o eni i nic na to nie poradzisz, Karolino. - Mówił z takim przekonaniem, e przez chwilę poczuła dreszcz przera enia. Potem zdała sobie sprawę, e Owen wcią patrzy na ojca oczyma chłopca, a nie mę czyzny. - Wiesz, Owenie, mo e ta przygoda da nam obojgu coś dobrego. Jesteś moim więźniem i nie zapominaj, e jestem zła i silna, ale mo e, kiedy dotrzemy do mojej ciotki, zobaczysz, e świat bez twego ojca jest zupełnie inny. Nikt ci nie będzie nakazywał, co masz robić i co mówić. - On cię znajdzie - powiedział Owen z przekonaniem nowo nawróconego chrześcijanina. - A potem będziesz moją macochą. Oboje wstrząsnęli się na samą myśl. Wielka kropla deszczu spadła prosto na głowę Karoliny. - Ojej - powiedziała spoglądając w górę - dlaczego nic nigdy nie mo e iść gładko? - To wina mego ojca. ROZDZIAŁ 4 Pozostałą część nocy przejechali w ulewnym, zimnym deszczu. Oboje byli zmęczeni i przemoknięci do suchej nitki, ale jechali całą noc, zatrzymując się w gospodach tylko po to, by napić się grzanego piwa i wysuszyć ubrania przy kominku. Spowolniło to ich podró , ale nie było na to rady. Nazajutrz rano zatrzymali się w gospodzie Pod Czarnym Włosem w Dorchester, by się wysuszyć i przespać. Wieczorem w końcu przestało padać. Karolina ubrała się szybko, podeszła do małego okna w sypialni i wyjrzała na zewnątrz. Na podwórzu było kilka koni i powozów, kręciło się kilku mę czyzn, ale dzięki Bogu przestało padać. Przeciągnęła się. Zbli ała się jedenasta w nocy. Wyspała się i Owen te , sądząc po chrapaniu, które ją od czasu do czasu budziło. Powinni ruszać. Spał na podłodze, przy jej łó ku, na posłaniu z koców. Kopnęła go lekko. - No, Owenie, obudź się. Ju późno, a musimy przed następnym postojem dotrzeć do Plymouth. Przestało padać, więc nie jest ju tak źle. Szybko, wstawaj. Przewrócił się na plecy, otworzył oczy i popatrzył na nią. Mrugnął, jęknął, więc przykucnęła ze świecą, by mu się lepiej przyjrzeć. Twarz miał czerwoną i rozpaloną gorączką. Popatrzyła tylko na niego. Niech to diabli! Rozchorował się. Ten wymoczek miał czelność zachorować. - Owenie, powiedz coś. Nie le tak i nie jęcz, mów coś. Posłał jej nieprzytomne spojrzenie. - Nie podoba mi się to, Karolino. Źle się czuję. Och, brzmiało to okropnie. Uklękła przy nim na podłodze i poło yła mu dłoń na czole. Był chory, bardzo chory. - Chodź, pomogę ci poło yć się na łó ku. Nie był cię ki, ale prawie zupełnie bezwładny i miała spore trudności z zaciągnięciem go do łó ka. Przykryła go wszystkimi kocami znajdującymi się w pokoju, a potem stała, patrząc na niego i zastanawiając się, co do diabła ma teraz począć. Chciała go tu pozostawić, ale nie mogła. - Niech cię licho, Owenie! Gdybym cię nie znała, pomyślałabym, e robisz to naumyślnie. Owen jęknął. - Tylko nie próbuj mi wmawiać, e to sprawka twojego Ojca.. Owen le ał bez ruchu.

- Och, wierzę, e jesteś chory. Nie jesteś wystarczająco sprytny, eby udawać. Zeszła na dół, do gospody. Schody były zakurzone, wąskie i ciemne. Szła w kierunku męskich głosów dochodzących z wyszynku. Wsunęła głowę do zadymionego, ciemnego pomieszczenia i szukała wzrokiem właściciela. Nie był wy szy od niej, okrągły jak beczka, z brzuchem przykrytym wielkim, białym fartuchem, który miał na sobie plamy co najmniej z całego tygodnia. Stał przy kominku i rozmawiał z mę czyzną siedzącym samotnie z wyciągniętymi przed siebie nogami. Wśliznęła się do niskiej sali i szła w kierunku właściciela, omijając drewniane stoliki. Nagle hałas ucichł. Mę czyźni wpatrywali się w nią. Najpierw siedzieli w ciszy, a po chwili któryś się odezwał. - A to co, Mackie? - Patrzcie, przyfrunęła do nas ptaszyna, eby się z nami zabawić. Clorie się nie pogniewa. Chodź no tu, ptaszyno, napijemy się piwa i trochę poszczypiemy. Nie patrzyła na nich. Oczy miała zwrócone na właściciela, który wcią rozmawiał z mę czyzną siedzącym samotnie przy kominku. Jakaś dłoń schwyciła jej spódnicę i pociągnęła do siebie. - Ej, śliczności, gdzie się spieszysz? Mackie chce się z tobą napić. Odwróciła się powoli, wcale nie przestraszona. To byli tylko mę czyźni, zwykli robotnicy, przyszli się napić i zabawić, tacy jak parobcy z farm jej dzier awców. Uśmiechnęła się przyjaźnie. - Nie, dziękuję panu, panie Mackie. Muszę porozmawiać z właścicielem, panem Tewksberry. - Lawks, ona powiedziała: "panie Mackie" . Mo e ty jaki wa ny pan jesteś. - A pewnie, ptasi mó d ku. No, ptaszyna chce gadać ze starym Tewksberry? To ci dopiero, Walt, co? Dzielisz się z nim zarobkiem? - Ja nie mam zarobków. Proszę, niech pan puści moją suknię. Pan Tewksberry w końcu na nią spojrzał. Walt jednak jej nie puścił. Stała tak przez chwilę, nie wiedząc co robić, a potem wzruszyła ramionami, spojrzała uwa nie na Walta i Mackiego, podniosła kufel piwa i wypiła niemal do dna. Palił ją przełyk i brzuch. Oczy wyszły jej na wierzch, otrząsnęła się i zaczęła kasłać. - O mój Bo e, co to jest? Moje wnętrzności nie wiedzą, czy mają płonąć, czy zamarznąć. Mę czyźni śmiali się, stukając kuflami o stół. Jeszcze jeden dla paniusi! Ej, Clorie, jeszcze jeden dla naszej kumpelki. - Nie, dziękuję, to w zupełności wystarczy. Mackie zupełnie oczarowany kobietą, chyba po raz pierwszy od dziesięciu lat, pociągnął ją na kolana. - Jeszczem nie widział, eby takie maleństwo wytrąbiło cały kufel piwa. Dawaj buziaka, malutka. Karolina zmarszczyła brwi, widząc w jego oczach pijackie zamroczenie, kępki zarostu na szczęce, ominięte przy goleniu i czując ubranie przesiąknięte odorem stajni. - Panie Mackie, proszę mnie natychmiast puścić. Dziękuję za piwo, ale ju mam dosyć. Istotnie, było to dla mnie niezwykłe doświadczenie, ale nie mam ochoty go powtarzać. A teraz niech mnie pan posłucha. Mój brat jest chory i muszę sprowadzić doktora. Pomo e mi pan? - Twój brat to ten sztywny jegomość z cofniętą szczęką? - zapytał Walt, Pochylając się w jej stronę. - Tak, to Owen. Gdzie mogę znaleźć doktora? Bardzo się martwię o brata. Pan Tewksberry opuścił d entelmena i podszedł do nich. Nie był zadowolony. Pomyślała, e przynajmniej on ją uwolni od tych pijanych mę czyzn. On jednak wrzasnął jej do ucha: - Panno Smith, có to pani mówi, e pani brat jest chory? Naprawdę, panienko, brat? A ja sądziłem, e to młody d entelmen, z którym knuje pani coś nieprzyzwoitego. Puść ją, Mackie. Jest za sprytna dla ciebie, Walta i całej reszty nierozgarniętych wieśniaków. To jest spryciula, wywłoka, która prowadzi niecne gierki pod moim dachem. Nie zdziwiłbym się, gdyby oskubała młodzieniaszka z góry co do grosza, a teraz udaje, e zachorował. Otruła go pani, panno Smith? Była zupełnie zaskoczona. On myślał, e jest ladacznicą? Bezwstydną dziewką? Ogłupiała ze zdumienia. - Nie gorączkuj się, Tewks. Mała tu nic złego nie robi, nikogo nie struła. A chłopak to jej brat. Słuchaj

Tewks, ona jest ładniutka, a on to gruba ryba. Musi, e jej brat. - Posłuchaj Mackie, ona nie jest. .. - Mój dobry Tewksberry, o co tu chodzi? Podszedł do nich mę czyzna, który siedział samotnie przy kominku. Głos miał głęboki i spokojny. Był trochę rozbawiony całym zajściem. Z wyglądu dość przyjemny. - Wybacz, milordzie. Ta młoda osóbka twierdzi, e panicz u góry to jej brat i e jest chory. Ona ... - Dlaczegó to jej nie wierzysz? - Panie, popatrz tylko. Siedzi sobie u Mackiego na kolanach, jakby tak zawsze robiła. Proszę spojrzeć na Clorindę, fuka i złości się, bo ta mała kradnie jej klientów. Ja tu nie chcę kłopotów. Clorinda powyrywa jej wszystkie piórka, będzie wrzask i pisk, a moje nerwy tego nie wytrzymają. Nie widział pan, jak wy łopała to piwo? Która dama tak robi? - Ta dama owszem, robi - powiedziała Karolina. -Nigdy wcześniej tego nie robiłam i nie sądzę, bym kiedyś to powtórzyła. Jest bardzo mocne. Czy istnieje jakieś prawo zabraniające damie pić piwo? - Ha! - sapnął Tewksberry. - Więc - powiedział mę czyzna, którego tytułowano milordem - to pani jest panną Smith? - Właściwie nie, ale to nazwisko wydawało mi się rozsądne. - Odwróciła się i uśmiechnęła do Mackiego. - Musi mnie pan puścić, panie Mackie. Naprawdę muszę sprowadzić doktora dla mojego brata. Poza tym nie chcę, eby Clorinda powyrywała mi włosy. - Clorie to twarda sztuka, a charakterek ma niezgorszy. Lepiej, jak puścisz panienkę. - Przyprowadzimy panience doktora - oznajmił Mackie. Podniósł ją lekko. Potem wstał. Karolina zdała sobie sprawę, e to najwy szy mę czyzna, jakiego kiedykolwiek widziała. Uśmiechnęła się do niego. - Dziękuję, panie Mackie. Mackie ukłonił się niezgrabnie. - Panienka jest słodziutka - powiedział. - Niech panienka tu spocznie i trzyma się z daleka od Clorie. - Potem znów się ukłonił, tym razem trochę składniej, bo nabrał wprawy. Wrzasnął na pozostałych mę czyzn i wszyscy wybiegli za nim z wyszynku jak karni ołnierze. - Posłuchaj, panienko, nie pozwolę ci ... - Niech się pan powstrzyma, panie Tewksberry. Chciałbym pomówić z panną Smith. Proszę jej przynieść fili ankę herbaty i powiedzieć pannie Clorindzie, e dopilnuję, by ta gołąbeczka nie zajęła jej terytorium. - Odwrócił się do niej i nieznacznie uśmiechnął. - Czy chciałaby pani spocząć na mym kolanie, czy wystarczy krzesło? - Nie jest pan tak wielki jak Mackie. Mógłby mnie pan upuścić. Lepiej usiądę na krześle. Przyglądał jej się przez chwilę. - Ma pani niewyparzoną buzię - powiedział w końcu. - Dawno nie spotkałem tak wygadanej młodej damy. Gestem zaprosił ją do stolika przy kominku. Przysunął jej krzesło. - Proszę usiąść. Nie chcemy nara ać pani na upadek, gdybym okazał się zbyt słaby, by panią przytrzymać na kolanie. - Dziękuję. Usiadł na miejscu, które zajmował poprzednio, i wyciągnął nogi w stronę kominka. Zamyślił się, a potem zmarszczył brwi. - Jak pani to zrobiła? - Co zrobiłam? - Jak sobie pani poradziła z tymi mę czyznami. Wyglądali jak kompania z piekła rodem, byli ju dobrze wstawieni, a jednak Mackie o mało nie przyrzekał pani na klęczkach wiecznego oddania. Jak pani to zrobiła? - Naprawdę nie wiem. Chyba po prostu ich lubię i to wszystko. Przypominają parobków z okolic,

gdzie mieszkam. Piją, by zapomnieć o smutkach. Byli bardzo grzeczni, kiedy tylko zrozumieli, e tak właśnie muszą się zachować. - Obawiam się, e nie są tak uprzejmi dla wszystkich samotnych niewiast, które zawędrują na to odludzie, ale dla pani byli. Có , niech więc pozostanie to tajemnicą. W takim razie porozmawiajmy o pogodzie. Ta okropna noc zrobiła się nagle mniej okropna. - Chyba tak, ale tak naprawdę dobrze nie wiem, bo dopiero wstałam. Przynajmniej przestało padać. Nienawidzę jeździć w deszczu, a poza tym opóźnia to podró . Poło yła dłoń na ustach i otworzyła szeroko oczy. Wyglądała jak lojalny ołnierz, który właśnie przypadkowo wydał wrogowi tajemnicę wojskową. - Jeśli pani brat jest chory - powiedział beznamiętnym głosem - i tak nie będzie pani jechać dziś w nocy. - Przemoczyło nas do suchej nitki wczoraj w nocy i dziś rano. Myślałam, e wystarczy nam spokojny sen, ale Owen nie jest zbyt odporny. - To Owen ma cofniętą szczękę? - Więc słyszał pan, jak Walt to mówił? Chyba tak. Chyba go namówię, eby zapuścił brodę. Co pan otym myśli? - Zanim się wypowiem, muszę dobrze się przyjrzeć jego cofniętej szczęce. - Nie będzie takiej potrzeby. Mackie przyprowadzi doktora, ten napoi Owena jakąś miksturą, a jutro ju będziemy w drodze. - Czy mogę zapytać dokąd pani jedzie? - Do Kornwalii. Czekał, a ciemna brew podniosła się w niemym pytaniu. - Nie powiem panu wszystkiego. Nie do wiary, e ju tak du o panu powiedziałam. Jest pan zupełnie obcy. Nie znam pana, a mo e pan być niebezpieczny. Mo e mieć pan na zewnątrz wspólnika czekającego na pański znak. - Tak - powiedział. - Wszystko to mo e być prawdą. Nie powiedział ju nic więcej, patrzył tylko na drewno płonące w kominku. Wyglądał na człowieka odprę onego, bez adnych zmartwień. Miała wra enie, e nie obchodzi go, czy ona jeszcze tu jest. Gdyby jej nie było, zachowywałby się zupełnie tak samo. - Jest pan tu sam, prawda? Nikt nie czeka na zewnątrz. - Tak, jestem całkiem sam. Potem usłyszała własny głos. - Nie nazywam się panna Smith. Powoli odwrócił głowę, by na nią spojrzeć. - Nie - powiedział. - Sama pani powiedziała, e to nieprawda. - Więc Jones. Popatrzył na nią. Potem uśmiechnął się. Rozciągnął tylko nieznacznie usta, a potem naprawdę się uśmiechnął. A za chwilę śmiał się głośno. Ten śmiech brzmiał wspaniale i znów usłyszała siebie mówiącą bez wahania: - Mam dwa nazwiska, ale nie sądzę, e byłoby mądrze podać panu drugie. Naprawdę tego nie rozumiem. Nie rozkazuje mi pan, nie pyta i nie prosi, bym cokolwiek powiedziała, ale ilekroć otworzę usta, słowa same wypadają. To bardzo denerwujące. Jest pan bardzo niebezpiecznym człowiekiem. I zostaniemy w takim razie przy pannie Smith, nie jest to zbyt oryginalne nazwisko, ale Jones nie jest oryginalniejsze. - Jak pan ma na imię? - Ja? Có , Chilton. - Chilton i co dalej? Co za Chilton ? Tewksberry zwracał się do pana "milordzie". - Tak, istotnie. Więc niech będzie lord Chilton. Byłem tu ju kilka razy. Tewksberry lubi gościć dobrze urodzonych. To łechce jego dumę. Myślał zdaje się, e wywłoka na kolanach Mackiego mogła mnie zniechęcić do jego karczmy. Gotów był wziąć panią za ucho i wyrzucić na dwór. - Dokąd się pan udaje?

- Do Londynu. Muszę dopilnować interesów. Ale to nie mo e pani zainteresować, panno Smith. . A oto pani herbata. Mo e pani napije się w spokoju, a ja sprawdzę, czy pani brat z cofniętą szczęką jest jeszcze wśród ywych. - Och, nie! - Skoczyła na równe nogi, przewracając fili ankę. Patrzyła, jak herbata wylewa się ze stołu prosto na jej spódnicę. - Słucham, panno Smith. - Mój brat nie chce nikogo widzieć. Jest pan obcy, proszę. Mógłby go pan przestraszyć, a wtedy dostałby zapaści. Proszę, niech pan ... Usiadł spokojnie i wyglądał na znudzonego. Zupełnie jakby mu było wszystko jedno. -Tewksberry! - zawołał. - Proszę jeszcze jedną fili ankę herbaty i ścierkę. Panna Smith próbowała uprać sobie sukienkę. - Dziękuję - powiedziała. Kiwnął tylko głową, nawet na nią nie patrząc. Znów usłyszała swój głos, mówiący bez zastanowienia. - Mój brat tak naprawdę nie miałby zapaści i nie zemdlał na pana widok, ale mógłby się wygadać, a to nie byłoby dobrze. - Tak jak pani teraz wszystko wygaduje, panno Smith? - Ojej, chyba właśnie to robię, chocia zupełnie niechcący. Muszę się ciągle pilnować, eby panu czegoś nie powiedzieć. Zupełnie tego me rozumiem. - Mo e jest pani katoliczką, a ja przypominam pani znajomego księdza? - Och, nie! Zupełnie nie. Wszyscy księ a, których znam, są bladzi od siedzenia w murach i jacyś tacy wyprani z wszelkich uczuć. Jakby się bali powiedzieć prawdę, eby ich nie ukarano. - Gdzie chce się pani zatrzymać w Kornwalii? Nie, niech pani nie mówi wszystkiego od razu, niech trochę nad tym popracuję. Widzi pani, mieszkam w Kornwalii i zastanawiałem się, czy mo e pewnego dnia nie zostaniemy sąsiadami. - Musi pan bardziej się postarać. - Dobrze więc, mieszkam w Goonbell. - Zmyśla pan. Dziękuję, panie Tewksberry. Przepraszam, e wylałam herbatę. Ta pachnie znakomicie. Pan Tewksberry mruknął coś pod nosem. Spostrzegł, e lordowi Chiltonowi nie przeszkadza obecność ladacznicy i uśmiechnął się złośliwie. - Będę trzymał Clorie z daleka od panienki - powiedział ale nie jest zadowolona, wcale nie. Nie ufa panience ani na jotę. - Doceniam pańską troskę. Panie - zwróciła się do lorda - Goonbell znaczy miasto cymbałów. Z pewnością wymyślił pan tę nazwę. - Ach, rozszyfrowała mnie pani. Więc dobrze, mieszkam w Śmiechowie koło Kaleczna. Zaśmiała się i zakrztusiła herbatą, wypluwając ją na stanik sukni. - O Bo e! Proszę, co przez pana zrobiłam. - Przynajmniej ma pani teraz całą suknię mokrą, nie tylko spódnicę. - Śmiechowo, co za bzdura. Kaleczno; to zupełnie niemo liwe. - A Ściętogłowo? - Nie mogę wypić herbaty, chyba e chce pan, bym rozlała na niego. - W gruncie rzeczy jedna z tych nazw jest prawdziwa. - A wie pan, skąd ja pochodzę? Podniósł brew i milczał. W końcu przemówił. - Sądzę, e zaraz mi to pani powie. - Z Pudłowa. - Piękne miasteczko, spędziłem tam kilka tygodni w towarzystwie mojej kochanki, pani Krzywonogiej. Dała za wygraną. Wypiła herbatę i siedziała, próbując trzymać język za zębami i nasłuchując, czy nie wraca Mackie z doktorem. - Tak, Izabela Krzywonoga. Pytałem ją, czy nie wolałaby nazywać się inaczej, ale odparła, e nie i e jest przywiązana do imienia Izabela, bo to imię po babci. Nie połknęła przynęty, a lord Chilton siedział z rękoma skrzy owanymi na piersi i sam się sobie dziwił. Rozmawiał właśnie z młodą damą, zupełnie obcą, dość ekscentryczną, i świetnie się bawił. Zastanawiał się, có ona knuje. Ani przez chwilę nie wierzył, e Owen to jej brat.

Mo e uciekli, eby się po kryjomu pobrać? Wolał poczekać. A co dziwne, naprawdę interesowało go, kim ona jest i kim jest Owen. Było ju późno, a brandy zaczęła rozgrzewać mu wnętrzności. Zasnął. Karolina patrzyła na niego zdziwiona. Spał. Ten mę czyzna miał czelność zasnąć, siedząc obok niej. Słyszała, jak otwierają się wejściowe drzwi gospody i dobiegły ją liczne męskie głosy. Uśmiechnęła się. Ten pan ju sobie nie pośpi, nie przy takim hałasie. Mackie stał w drzwiach wyszynku. Pochylił się wchodząc, bo nie mieścił się w drzwiach. - Panienko, mamy cyrulika. Walt obwąchał, czy się nie uchlał. Chodzi prosto, to i chyba nie zatruje pani brata. - Dzięki Bogu - powiedział lord Chilton, nie otwierając oczu. - Nazywa się Tuckbucket. - O nie! - powiedziała wstając. - Je eli nazywa się Wiadrojad, to pewnie zupełnie nie ma zębów. Usłyszała, jak lord Chilton zachichotał. Tak jak śmiech, jego chichot był jakiś zachrypnięty. Dziwny człowiek, pomyślała idąc po schodach za doktorem, który trzymał się prosto bez pomocy pana Mackie. ROZDZIAŁ 5 Owen musiał nieźle się przeziębić, bo doktor Tuckbucket wlał w niego całą butelkę swojej specjalnej mikstury, gdy Karolina przytrzymywała go i przekonywała, eby nie był takim tchórzem. On zaś kasłał, krztusił się i krzyczał, e jest sekutnicą zbyt złośliwą, by imała jej się jakaś choroba. Potem doktor Tuckbucket powiedział jej na osobności, e brat jest bardzo chory i musi pozostać w łó ku cały tydzień. Patrzyła na niego zaskoczona. - Tydzień? Och nie, proszę pana! To raczej niemo liwe. - Pomyślała o panu Flakesie i powiedziała: - Nie mam na to funduszy. - Proszę więc najpierw mnie zapłacić, panienko. - Och tak, oczywiście. Czy jest pan pewien? Cały tydzień? - Có , zobaczymy, ale nie dawałbym wielkich nadziei. Jest z nim nietęgo. - Ale nie umrze? - Nie, jeśli będzie się pani nim opiekować i trzymać się z dala od piwa Mackiego. Przera ała ją myśl o opiekowaniu się Owenem, ale kiwnęła głową i odparła zgodnym tonem, jak świe o skazany więzień. - Niech pan mi da lekarstwo i powie, jak dawkować. Ja się nim zajmę. Jak wkrótce się przekonała, łatwiej powiedzieć ni zrobić. Owen rzucał się przez całą noc, zsuwając z siebie kołdrę. Potem zaczęło go palić od wewnątrz, trząsł się i jęczał, kiedy gorączka zmieniała w lód krew w jego yłach. O czwartej nad ranem siedziała na krześle z wyciągniętymi przed siebie nogami i włosami opadającymi na twarz. Czuła się tak zmęczona, e nie mogła się ruszyć, tylko patrzyła na Owena, który zapadł w końcu w zbawienny sen, niespokojny, ale i tak zbawienny. - Zakładnik - powiedziała. - Wzięłam cię jako przeklętego zakładnika, a co ty mi zrobiłeś. Jęknął, a ona zmusiła się, eby wstać. Delikatnie poło yła mu dłoń na czole. Dzięki Bogu, chłodne. Przynajmniej na razie. Rozległo się ciche pukanie do drzwi. Zamarła, a potem potrząsnęła głową. Niemo liwe, by pan Flakes wiedział, dokąd się udała. Absolutnie nie. To pewnie ten Mackie. W gruncie rzeczy, pomyślała uśmiechając się, przydałby jej się teraz łyk piwa. Otworzyła drzwi. Stał tam lord Chilton, cały w czerni, oparty o framugę drzwi, beztroski jak kot wygrzewający się w słońcu, z rękoma niedbale splecionymi na piersi. Ciemnowłosy mę czyzna wyglądał niebezpiecznie i ponuro. Posłał jej groźny uśmiech, a ona uśmiechnęła się tylko. - Ju

prawie świt. Czemu pan nie śpi? Zmarszczył brwi, a ona uśmiechnęła się jeszcze szerzej. - Mo e pan wejść. Jest tylko jedno krzesło i chyba pan je zajmie, jako e pan jest lordem, a ja nie. - Jako lord jestem te d entelmenem, sądzę więc, e będę pani musiał odstąpić to krzesło. Przynajmniej nie będzie pani znów chciała usiąść mi na kolanach. Wydawał się jeszcze ciemniejszy i bardziej groźny ni przedtem, ale ona uśmiechnęła się jeszcze milej. Mruknął, podszedł do łó ka i przyjrzał się uwa nie Owenowi. Poło ył mu dłoń na policzku, a potem na czole, poszukał pulsu na szyi, kiwnął głową i usiadł na krześle. - Jestem zmęczony - powiedział, odchylając głowę do tyłu - i nie poczuwam się do roli d entelmena. To pani brat, mo e pani usiąść obok niego. O mało nie kopnęła go w wysoko obutą nogę. Zdołała jednak powściągnąć zamiary i ograniczyła się do słów. - Co pan tu robi? Owen nie hałasował przez ostatnie kilka godzin, więc z pewnością pana nie obudził. - To jest równie dziwne dla mnie, jak i dla pani. Obudziłem się i zdałem sobie sprawę, e się martwię. Jesteście oboje tacy naiwni. Pewnie opiekuje się pani bratem zupełnie sama? - Nie sądzę, eby Clorie chciała przejąć moje obowiązki. - Nie, chyba nie. Właściwie chciała zająć się mną. - Naprawdę? Dlaczego tak późno? Nie powinien pan tyle pić, to z pewnością panu szkodzi. Otworzył oczy i spojrzał na nią z takim rozdra nieniem, e a zamrugała. - Niech pani nie będzie niemądra - powiedział tylko, oparł się znów wygodnie na krześle i zamknął oczy. Widząc, e d entelmen zajął jedyne krzesło w pokoju, Karolina przycupnęła na brzegu łó ka Owena. Chilton odezwał się powoli i leniwie. - Ta izba jest poni ająca. Mała i duszna. Cuchnie gorączką. Jeśli nie chce pani, by brat szybko przeniósł się w zaświaty, powinnaś pomówić z Tewksberrym o zmianie pokoju. - Nie stać mnie na to. Westchnął. - Tak myślałem. Do diaska, kim pani jest? - Z pewnością nie nazywam się Prudencja. Nie wyznam panu swego imienia. Taka głupia nie jestem. Choć muszę przyznać, i jestem tak zmęczona , e nie pamiętam, co mówiłam pięć minut temu. - Powiem, jeśli będzie pani niedyskretna. - Dziękuję. Co pan tu robi? Czy to dla rozrywki traktuje mnie pan jak idiotkę? Nie pomaga mi to w niczym. - Wszystko to prawda - powiedział, otwierając oczy - jak równie i to, e wygląda pani okropnie Tak właśnie wyobra am sobie Prudencję.- Mo e mnie pan nazywać Rosemary. To moje drugie imię. - Dzięki Bogu za to. - Nie chcę być niegrzeczna, lordzie Chilton, ale mo e poszedłby pan sobie do swojej komnaty. Wstał szybko z krzesła, wyjął klucz z kieszeni i oddał jej. - Proszę to wziąć. Numer siódmy jest w końcu korytarza po prawej. To najlepszy pokój w tej zapchlonej gospodzie. Niech pani się trochę prześpi. Ja posiedzę z pani bratem przez jakiś czas. - Mówi pan powa nie? - Absolutnie. Pani te będzie mówić zupełnie rozsądnie, kiedy trochę odpocznie. Proszę ju iść, póki jeszcze nie wywietrzały moje dobre chęci. - Powinien spać jeszcze przez kilka godzin. Potem musi się napić. Doktor kazał go poić jak spragnionego wielbłąda.

- Gdzie jest nocnik? Spojrzała zdziwiona. - Jeśli będzie pił jak wielbłąd, będzie musiał sobie ul yć. Nie pomyślała pani o tym, Rosemary? Nie, nie mogę tak do pani mówić. Lepiej będzie: panno Smith. - Westchnął, jakby był śmiertelnie zmęczony. - Widzę, e jeszcze mu w tym pani nie pomagała, a nawet nie pomyślała o tym. - Ojej ... Nocnik jest pod łó kiem. Kiwnął tylko głową i wskazał drzwi. - Niech pani idzie spać, panno Smith. Zostawiła go w swoim pokoju i kiwając głową zastanawiała się, co to za człowiek. Ciekawa była, co powie ciotka Ellie, kiedy usłyszy o tej szalonej przygodzie. Modliła się arliwie, by awantura zakończyła się w domu ciotki Ellie, a nie w więzieniu, gdy zabraknie jej pieniędzy. No i Owen, Bogu ducha winny biedny Owen, który zachorował. Nie mógł z tym poczekać? Tylko do Kornwalii. Miała nieodparte wra enie, e pan Flakes ich znajdzie. Po prostu to wiedziała. * * * Spała przez dobre sześć godzin w miękkim łó ku lorda Chiltona. To on właśnie ją obudził, głaszcząc delikatnie brwi opuszkami palców. Ogarnęło ją dziwne, ale kojące uczucie. Wydawało się to bardzo nie na miejscu, ale jednak niezwykle ciekawe, wiec nic nie powiedziała, tylko westchnęła. Palce przestały ją dotykać. - Ju pani nie śpi, panno Smith. Proszę otworzyć oczy. Dochodzi południe, a ja błagałem pannę Clorindę, by przyniosła pani posiłek i nie wyrwała pani jasnych włosów. To dość trudne, zwłaszcza e wiedziała, i jest pani w mojej komnacie, a po tym, jak siedziała pani na kolanach Mackiego i piła z nim piwo, jej wnioski były jednoznaczne. Chciała, by znów dotknął jej brwi opuszkami palców. Otworzyła oczy i spojrzała na niego. Pochylał się nad jej twarzą. - Ma pan bardzo, bardzo ciemne oczy - powiedziała. - Nie są czarne, ale z pewnością nie są te brązowe. Czy pana przodkowie byli Maurami? - Nie, ale podobno moja matka miała irlandzką krew. Mówiono mi, e moje oczy są jeszcze ciemniejsze ni jej. To dziwne. Poza oczyma, wszystko mam po ojcu, przynajmniej ciało. Jeśli zaś chodzi o resztę, arliwie modlę się ka dego ranka, by... - Zamilkł i zmarszczył brwi. - Nie chciałem tego wszystkiego mówić. Dziwne. Podniosła dłoń i lekko przesunęła palcami po jego ciemnych brwiach. Nie poruszył się, patrzył tylko na nią z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. - Jak tam Owen? - Narzeka. To dobry znak. Zabrała dłoń i lekko popchnęła jego ramię. Wyprostował się, a potem wstał. Usiadła i przeciągnęła się. - e te on ma czelność narzekać. Zachorował, zmuszając nas do przerwania podró y, i jeszcze narzeka, jakby to była moja wina, a Bóg jeden wie, e nie jest. - To tylko mę czyzna, panno Smith. - Chłopiec, który niedługo wyrośnie na mę czyznę. Jeśli teraz tak narzeka; to co będzie za pięć lat? Znów cicho się zaśmiał, wcią ochryple, ale ucieszyło ją, e nakłoniła go do śmiechu. Uśmiechnęła się do niego, przeciągnęła się jeszcze raz i wyszła z łó ka. Po omacku poszukała pantofli, wsunęła w nie stopy i podniosła nogę, by zawiązać wstą ki wokół kostek. - Zachowuje się pani dziwnie swobodnie w obecności d entelmena, panno Smith. Pokazuje pani kostki. Nie jestem przyzwyczajony do takiej swobody obyczajów u młodych dam. - Więc niech pan nie patrzy. Jeśli pan tu stoi, jak inaczej mam zawiązać pantofle?

- Co racja, to racja. Chodźmy więc na dół i zjedzmy coś. Owenem opiekuje się panna Clorinda. Śmiem twierdzić, e wkrótce ogarnie go gorączka z zupełnie innego powodu. - A jaki to powód? Och nie, nie napoi go chyba winem i nie nakarmi mięsem czy czymś równie niestrawnym? - Nie, panno Smith. Da mu kleik z miodem. - Wspaniale. Proszę mnie ju tak więcej nie straszyć.Ojej, moje włosy. Podał jej grzebień z zaplątanym weń czarnym włosem i wskazał małe lustro na stoliku nocnym. Stał przy drzwiach z rękoma splecionymi na piersiach i przyglądał się, jak przygładza włosy, a potem obmywa twarz wodą z dzbanka przy lustrze. Patrzył, jak lekko dotyka twarzy miękkim ręcznikiem. W yciu obserwował tylko jedną damę podczas toalety. Był tak mały, jeszcze dziecko, ale obraz ten pozostał jak rana w jego pamięci, pomimo e nie pamiętał wyraźnie twarzy. Pamiętał śpiew, uśmiech, piękny uśmiech skierowany do niego. Odwrócił się, otworzył oczy i wyszedł do wąskiego, zakurzonego korytarza. - Chodźmy, panno Smith. * * * Była północ. W gospodzie Pod Czarnym Włosem przebywali ju od trzech dni. Co dziwne, lord Chilton te tu pozostał. Wypowiadał się na ten temat tylko wtedy, gdy go zapytała. - Świetnie się bawię - mówił. . Nic więcej, a ona miała ochotę go uderzyć, bo brzmiało to tak, jakby razem z Owenem byli dziwadłami słu ącymi jego rozrywce. Była mu jednak bardzo wdzięczna za obecność. Bez niego pan Tewksberry wyrzuciłby ich na deszcz. Wiedziała, e niedługo zjawi się pan Flakes, więc kiedy usłyszała pukanie do drzwi w środku nocy, nie wstała i nie powiedziała jednego słowa. Drzwi otworzyły się z hukiem i uderzyły o ścianę. Do pokoju nale ącego niegdyś do lorda Chiltona, a dwa dni temu podarowanego Owenowi wtargnął pan Flakes. -Aaa! - Dobry wieczór, panie Flakes. Jak pan nas znalazł? - Jak, niech cię szlag, ty głupia ... - Błagam, ścisz głos, panie. Twój syn śpi zło ony chorobą Pan Flakes mruknął tylko, ale spojrzał na syna zwiniętego jak niemowlę i przykrytego górą koców. - Co mu jest? - Całą noc jechaliśmy w deszczu. Przeziębił się. Ju mu lepiej, ale całkiem wyzdrowieje pod koniec tygodnia. - Bierzesz mego syna jako zakładnika, a potem próbujesz go zabić? - Zakładnika? Dama porwała mę czyznę? Pan Flakes odwrócił się, słysząc głos obcego mę czyzny. Nie miał wątpliwości, e ujrzał szlachetnie urodzonego człowieka. Rozpoznałby takiego na milę. Niech szlag trafi ich butę, wyniosły sposób bycia, cedzenie słów, od których gotowała mu się krew w yłach. Przecie on te mógł urodzić się szlachcicem jak jego kuzyn, ałosna namiastka rycerza. Chwała Bogu ju nie yje. - Tak - powiedziała Karolina. - Dziwi mnie, e Owen ci nie powiedział, ale pewnie chciał mnie bronić. Porwałam go, ale widocznie czuł się związany słowem honoru. To jego ojciec, pan Roland Flakes. Panie, to lord Chilton.

- Więc jest pan jej ojcem. - Co takiego? - No có , skoro Owen jest jej bratem, to wniosek nasuwa się sam. Pan Flakes wyprostował się. Wyglądał dość strasznie w swojej czarnej pelerynie i wysokich butach. - Jestem z nią zaręczony - powiedział - ale to nie pańska sprawa, lordzie Chilton. - Och, naturalnie to nie moja sprawa, tylko chyba jest pan odrobinę za stary dla tak młodej damy. Mogę zapytać, dlaczego pański syn jest jej zakładnikiem? - Nie jest zakładnikiem, to nonsens. Jest mę czyzną. I nie wolno panu o nic zapytać. Wtrąca się pan. Proszę ju wyjść. - Nie jest pan ze mną zaręczony - powiedziała Karolina, podnosząc się z krzesła. - Niech pan przestanie mówić głupstwa, panie Flakes. Lordzie Chilton, ten człowiek był moim opiekunem, dopóki nie skończyłam dziewiętnastu lat. Próbował mnie zmusić, bym wyszła za Owena, ale to zupełna niedorzeczność. Potem sam zdecydował się mnie zniewolić i zmusić do mał eństwa. Uciekłam i zabrałam Owena jako zakładnika. Potem - dodała, patrząc na Owena, który ju nie spał, ale okrył się kocem a po oczy i patrzył na ojca jak chłopiec, którego złapano na podkradaniu pieniędzy - Owen się rozchorował. - Rozumiem - skinął głową lord Chilton. - Proszę wyjść - powiedział pan Flakes. - Jak nas znalazłeś? Pan Flakes spojrzał na syna. - Padało - powiedział. - Zapamiętali was w ka dej karczmie, w której się zatrzymaliście. Poza tym wysłałem za wami pięciu ludzi. - Mogę się zało yć, e zapłaciłeś im moimi pieniędzmi, ty przeklęty złodzieju. - Wydaje mi się - wtrącił się lord Chilton, widząc, e panna Smith ma teraz niebezpieczny rumieniec na twarzy i trzyma w lewej dłoni pogrzebacz ukryty za fałdami spódnicy - e skoro panna Smith ... - Smith? Co to za idiotyzmy? Smith. Nazywa się Derwent-Jones, a ja jestem jej narzeczonym. Sądzę, e pobierzemy się przed opuszczeniem tej gospody. - ... e skoro panna Derwent -Jones jest dorosła i nie chce za pana wyjść, to nie musi. - Oczywiście, e musi. Jej reputacja jest zszargana. Jedynym wyjściem jest dla niej mał eństwo ze mną - Wolę wyjść za Owena. Spod koców wydobył się jęk. - Cicho, chłopcze. Nie o enię cię z nią. O enię się sam i będę tego gorzko ałował, ale tak uczynię. North Nightingale przyjrzał się panu Flakesowi, który nie wyglądał na bardzo złego, ale najwyraźniej był bardzo uparty i gotów uczynić wszystko, by zdobyć to, co chce. Potem odwrócił się do panny Derwent-Jones, która gotowa była uderzyć pana Flakesa w głowę pogrzebaczem. Potem spojrzał na Owena, który miał teraz zaciśnięte powieki. - Czy pan wie, e panna Derwent-Jones spała w moim łó ku przez ostatnie trzy noce? Czy wie pan te , e budziłem ją rano, głaszcząc jej brwi? Wie pan, z jaką przyjemnością patrzyłem, jak myje się rano i czesze? Pan Flakes spojrzał zdziwiony. Karolina była równie zaskoczona. Właściwie powiedział prawdę, ale zabrzmiało to tak, jakby była ladacznicą. Wiedziała, e próbował ją bronić przed Flakesem. - Proszę oddać mi moje dziedzictwo, proszę natychmiast podpisać wszystkie papiery. Chcę tylko tego, co mi się nale y - Nic tak naprawdę nie jest twoje. Jako kobieta nie masz rozumu, nie jesteś więc w stanie zajmować się swoimi sprawami. Twój ojciec był głupcem, pozostawiając ci wszystko.

Nie, musisz mieć mę a. Ja nim będę i ja zajmę się wszystkim, łącznie z tobą i moim synem. Wezmę cię, mimo e obcowałaś z tym mę czyzną, podczas gdy twój biedny kuzyn Owen cierpiał tu w samotności. - To niezwykły melodramat - powiedział North w stronę kominka. - Straszny melodramat, zupełnie jak ten w Londynie w marcu. Pewien młody człowiek, przekonany, e zdradza go ukochana, popadł w szaleństwo i przez pomyłkę zabił kozę i ... - Dość tego, panie! - Dla ścisłości - powiedział spokojnie North - milordzie. Postaraj się, panie, nie zapominać o dobrych manierach, bo niechybnie będę musiał pana wyzwać na pojedynek, a wtedy będziesz pan le ał razem z Owenem i jęczał. - Arogancki szczeniak. - Nazywaj mnie pan jak chcesz, ale tytułuj odpowiednio. Karolina spojrzała na obu mę czyzn. Wyprostowała się i powiedziała: - Panie Flakes, skoro pan tu ju jest, przejmie pan opiekę nad Owenem. Ja wyje d am. Lordzie Chilton, dziękuję za pomoc. Jestem niezwykle wdzięczna. - Nigdzie nie jedziesz, moja droga! - Pan Flakes złapał ją za rękę, kiedy przechodziła obok. North, zdziwiony niepomiernie, patrzył, jak podniosła pogrzebacz i uderzyła Flakesa mocno w ramię. Jęknął i puścił jej rękę. - Ty przeklęta suko, ja ci ... Uderzyła go jeszcze raz w drugie ramię i rzuciła pogrzebacz na podłogę. Otrzepała ręce, podniosła swoją walizę i zaczęła do niej wrzucać rzeczy. - Zabiłaś mnie. - Nie - powiedziała, nawet na niego nie patrząc ale ałuję, e tego nie zrobiłam. Proszę mnie zostawić w spokoju, panie Flakes. Mój pełnomocnik się z panem skontaktuje. Zabrała pelerynę i wyszła z pokoju. Pan Flakes próbował za nią iść, ale Owen wynurzył się spod góry koców. - Nie, ojcze - powiedział - pozwól jej odejść. Nie wyjdzie ani za mnie, ani za ciebie. Ona nie dba o reputację. Proszę, ojcze, oddaj jej pieniądze. Skończ ju z tym i jedźmy do domu. - Nie oddam jej ani jednego przeklętego szylinga, a ty, skomlący psie, po ałujesz, e narobiłeś takiego zamieszania. - Zamieszania? Ojcze, zachorowałem. Gdybym nie zachorował, nigdy byś nas nie znalazł. - Nie bądź głupi, Owenie. Wiem, dokąd się wybiera. Do ciotki Ellie w Kornwalii, do tego odludnego miejsca Trevellas. Gdybym was tu nie znalazł, pojechałbym tam. Lepiej, e znalazłem, bo ta przeklęta kobieta próbowałaby jej bronić. North poczuł, jakby kopnięto go w brzuch. Trevellas? Ciotka Ellie? Przez chwilę kręciło mu się w głowie, a potem przeszył go ból, który wkrótce miał stać się jej bólem. - To było pouczające doświadczenie - powiedział do pana Flakesa. Skinął głową Owenowi, który zupełnie niespodziewanie odezwał z sympatią. - Dziękuję za opiekę, North. Mam nadzieję, e wkrótce się zobaczymy. Mo e nauczysz mnie jeszcze czegoś o pikietowamu. - Zamilcz - powiedział jego ojciec. - Mo e - odparł North. - Do widzenia panom. Pan Flakes ukłonił się chłodno, nic nie mówiąc. Odwrócił się do syna. - Zostaniesz tu i będziesz się dalej wygrzewał, choć nie mam pojęcia, jak mo esz znieść le enie pod tymi wszystkimi kocami. Ja pojadę za panną Derwent-Jones. Nie zajedzie daleko. Tym razem mnie nie pobije.