ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 235 152
  • Obserwuję977
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 294 384

Chińska narzeczona - Putney Mary Jo

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :2.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Chińska narzeczona - Putney Mary Jo.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK P Putney Mary Jo
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 148 stron)

Polecamy również Adrienne Basso Uwieść aroganta Rexanne Becnel Lęk przed miłością Connie Brockway Bał maskowy Nicole Byrd Dama w czerni Jane Feather Nieproszona miłość Amanda Quick Fascynacja w przygotowaniu Gaelen Foley Diaboliczny lord Przekład Maria Głowacka Chińska narzeczona

Tytuł oryginału The China Bride Redakcja stylistyczna Magdalena Kwiatkowska Redakcja techniczna Andrzej Witkowski Korekta Barbara Cywińska Joanna Dzik Ilustracja na okładce John Ennis/via Thomas SchlUck GmbH Opracowanie graficzne okładki Studio Graficzne Wydawnictwa Amber Skład Wydawnictwo Amber Druk Finidr, s.r.o., ćesky TSSfn Copyright © 2005 by Mary Jo Putney. This translation published by arrangement with the Bantam Dell Publishing Group, a division of Random House, Inc. Ali rights reserved. For the Polish edition Copyright © 2005 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 83-241-2468-3 Warszawa 2006. Wydanie I WYDAWNICTWO AMBER Sp. z o.o. 00-060 Warszawa, ul. Królewska 27 tel. 620 40 13, 620 81 62 www.wydawnictwoamber.pl Niezwykłej redaktorce Elisie Wares

Część I Ukryte marzenia

Prolog Shropshire, Anglia, grudzień 1832 Troth Montgomery nie spodziewała się, że będzie tak zimno. Zadrżała, wychodząc z mocno sfatygowanego, wynajętego powozu i szczelniej otuli­ ła się płaszczem przed przenikliwym grudniowym wiatrem. Wiedziała, że Anglia leży na północy, ale długie lato spędzone w tropiku sprawiły, że źle znosiła chłodny klimat. Chociaż marzyła, aby jak najszybciej dotrzeć do celu długiej podróży, te­ raz, gdy wreszcie go osiągnęła, perspektywa spotkania z zupełnie obcymi ludźmi nieoczekiwanie przepełniła ją lękiem. - Czy to rzeczywiście Warfield Park? Nie tak go sobie wyobrażałam. - Popatrzyła niepewnie na stangreta. Zakasłał głucho w otuloną rękawicą dłoń. - Niech się pani nie obawia, to naprawdę Warfield. - Wyciągnął jej torbę podróżną, postawił na ziemi i błyskawicznie zawrócił, chcąc jak najprędzej znaleźć się w domu w Shrewsbury. Gdy powóz mijał ją z turkotem, Troth ujrzała swoje odbicie w oknie. I cho­ ciaż miała na sobie swoją najlepszą suknię, uznała, że wciąż wygląda fatalnie, a ciemne włosy i odrobinę skośne oczy zdradzająjej prawdziwe pochodzenie. Teraz było już jednak za późno, aby się wycofać. Wzięła do ręki torbę i z tru­ dem ruszyła po schodach prowadzących do frontowego wejścia imponującej budowli. Latem szare kamienne mury mogły się wydawać przyjazne i ciepłe, ale teraz, w zimowym półmroku, sprawiały wrażenie zimnych i niegościnnych. Nie należała do zamkniętego za nimi świata. Nigdzie nie należała. Znowu zadrżała, tym razem nie pod wpływem wiatru. Gospodarze tego domu nie będą zachwyceni wiadomością, którą miała im przekazać, ale przez wzgląd na Kyle'a przynajmniej ofiarują jej nocleg. 9

Dotarłszy do drzwi, uderzyła w nie masywną kołatką w kształcie głowy sokoła. Po dłuższej chwili drzwi otworzył lokaj w liberii. Na widok intruza jego brwi uniosły się ze zdumienia. - Wejście dla służby znajduje się z drugiej strony domu. - Pogarda, z jaką to powiedział, sprawiła, że podniosła wyzywająco głowę. - Pragnę się widzieć z lordem Grahame'em w sprawie, która dotyczy jego brata - rzuciła lodowato z nienagannym szkockim akcentem. Wciąż nie kryjąc niechęci, lokaj wpuścił ją do holu. - Pani bilet wizytowy? - Nie mam. Ja... właśnie przyjechałam. Było oczywiste, że lokaj ma ochotę ją wyrzucić, tylko że nie śmie tego zrobić. - Lord Grahame i jego małżonka właśnie jedzą obiad - oznajmił cierp­ ko. - Musi tu pani zaczekać, aż skończą. Kiedy Jego Lordowska Mość bę­ dzie wolny, kogo mam zaanonsować? Odrętwiałe wargi Troth z trudem wymówiły nazwisko, jakby wcale do niej nie należało. - Lady Maxwell. Jestem małżonkąjego brata. Oczy lokaja stały się okrągłe ze zdumienia. - Powiadomię Jego Lordowską Mość natychmiast. Kiedy służący oddalił się w pośpiechu, Troth ponownie otuliła się płasz­ czem i zaczęła nerwowo przechadzać się po chłodnym holu. Wielcy pano­ wie byli znani z tego, że potrafili surowo karać posłańca przynoszącego złe wieści. Miała ochotę wybiec stąd, zdając się na łaskę i niełaskę przeszywającego do szpiku kości północnego wiatru. Jednak w jej uszach wciąż brzmiały wypowiadane chrapliwym głosem słowa: „Powiedz mojej rodzime, Mei-Lian. Oni muszą wiedzieć o mojej śmierci". I chociaż Kyle Renbourne, dziesiąty wicehrabia Maxwell, z pewnością darzył ją uczuciem, nie miała wątpliwo­ ści, że jego duch prześladowałby ją, gdyby nie spełniła jego ostatniego życze­ nia. Zebrawszy wszystkie siły, ściągnęła rękawiczki, odsłaniając podarowany przez Kyle'a stary, celtycki pierścień, który miał uwiarygodnić jej słowa. Po chwili usłyszała za sobą znajomy głos: - Lady Maxwell? Odwróciła się. Jakiś mężczyzna i kobieta wchodzili do holu. Kobieta była tak filigranowa, że gdyby nie olśniewające srebrzyste blond włosy, mogłaby z powodzeniem uchodzić za mieszkankę Kantonu. Odwzajemniła spojrze- 10 nie Troth, ale w jej twarzy nie było wrogości, jedynie ogromne zaciekawie­ nie. - Lady Maxwell? - powtórzył mężczyzna. Spojrzenie Troth pobiegło w jego kierunku i krew odpłynęła jej z twarzy. To niemożliwe. Ten szczupły i doskonale zbudowany mężczyzna, rysy twa­ rzy jak wycyzelowane, zniewalające niebieskie oczy, faliste ciemnoblond włosy, niewielki dołek na brodzie i ta tak dobrze znana jej aura dostojeń­ stwa! Twarz nieżyjącego już przecież człowieka. Jak to możliwe?! To była ostatnia, porażająca myśl, zanim osunęła się bez czucia na podło­ gę.

1 Makau, Chiny, luty 1832 yle Renbourne, dziesiąty wicehrabia Maxwell, starał się ukryć zniecier­ pliwienie, witając licznie zgromadzoną europejską społeczność Makau, któ­ ra przybyła na spotkanie ze słynnym z niezwykłej otwartości lordem. Ale gdy tylko miał już za sobą towarzyskie obowiązki, pośpiesznie wymknął się na werandę, aby w spokoju pomyśleć o ostatniej, najciekawszej przygodzie, która miała się zacząć następnego ranka. Obszerny dom był położony na jednym ze wzgórz południowych Chin. W dole światła Makau szerokim łukiem biegły dookoła wschodniej zatoki. Makau, egzotyczne, maleńkie miasto u ujścia rzeki Pearl, zostało założone przez Portugalczyków, przedstawicieli jedynego mocarstwa, które cieszyło się przychylnością Chińczyków. Prawie przez trzy stulecia ta enklawa była przystanią dla kupców i misjo­ narzy i stanowiła niezwykły konglomerat ras. Wizyta w Makau była dla Ky- le'a ogromnym przeżyciem. Nie były to jednak prawdziwe Chiny i Kyle nie mógł się doczekać chwili, kiedy znajdzie się w Kantonie. Oparty o balustradę z rozkoszą chłonął powiew chłodnej bryzy, która zda­ wała się pachnieć czymś nieznanym i tajemniczym, jakby wzywając do po­ znania tego, o czym marzył od chłopięcych lat. Jego gospodarz, przyjaciel i wspólnik, Gavin Elliott, przeszedł przez pro­ wadzące na werandę rozsuwane drzwi. - Wyglądasz jak dziecko w Wigilię Bożego Narodzenia, które nie może doczekać się prezentów. - Dla ciebie jutrzejsza wyprawa do Kantonu nie jest niczym nadzwyczaj­ nym. Robisz to przecież od piętnastu lat. Ja jadę tam po raz pierwszy. - Kyle zawahał się, po czym dodał: - I prawdopodobnie ostatni. K 13

- A więc wracasz do Anglii. Będzie mi ciebie brak. - Najwyższy czas. - Kyle pomyślał o latach, które spędził w podróży, podążając wciąż na Wschód. Widział Wielki Meczet w Damaszku i chodził po wzgórzach, gdzie kiedyś nauczał Chrystus. Przemierzył Indie, od cudow­ nie barwnego południa, aż po dzikie i niedostępne góry północnego zacho­ du. Przeżył wiele przygód, wśród nich takie, które mogły zakończyć się tra­ gicznie, i to nie on, lecz jego młodszy brat odziedziczyłby tytuł lorda, chociaż pewnie wcale by się przed tym nie bronił. Gdzieś po drodze zgubił, tak ty­ pową dla siebie, gdy był młodszy, impulsywność. Za rok będzie obchodzić trzydzieste piąte urodziny. - Stan zdrowia mego ojca ostatnio bardzo się po­ gorszył. Nie chcę ryzykować, że przybędę za późno. - Och, przykro mi. - Gavin wyjął cygaro i je zapalił. - Kiedy Wrexham odejdzie, jako hrabia będziesz zbyt zajęty, by podróżować do najodleglej­ szych zakątków naszego globu. - Świat ostatnio bardzo się skurczył, mój drogi - zauważył Kyle. - Statki są znacznie szybsze, a i białych plam na mapie jest coraz mniej. Jestem szczę­ śliwy, że większość podróży mam już za sobą. Chiny zostawiłem sobie na koniec. Zaraz potem wracam do domu. - Dlaczego akurat Chiny? Kyle wrócił myślami do dnia, w którym odkrył Chiny. - Kiedyś, gdy miałem czternaście lat, zawędrowałem do sklepu z osobli­ wościami, gdzie natrafiłem na zbiór chińskich akwarel i rysunków. Bóg je­ den wie, jak tam trafiły. Kosztowały mnie sześciomiesięczne kieszonkowe. Pamiętam, że bardzo mnie wtedy zafascynowały, jakbym się znalazł w zu­ pełnie innym świecie. To właśnie wtedy postanowiłem, że muszę się udać w podróż na Wschód. - Jesteś szczęściarzem, twoje marzenia, jak mi się zdaje, już wkrótce się spełnią- rzucił z nutą zazdrości w głosie Gavin. Kyle zastanawiał się, jakie były marzenia przyjaciela, ale jakoś nie miał odwagi go o to zapytać, uznając, że to zbyt osobista sprawa. - Mojego ostatniego marzenia może nie będę w stanie zrealizować. Czy słyszałeś o świątyni Hoshan? - Widziałem kiedyś rysunek. Ta świątynia znajduje się chyba jakieś sto sześćdziesiąt kilometrów od Kantonu. - Zgadza się. Czy jest jakaś szansa, aby ją zwiedzić? - Żadnej. - Gavin zaciągnął się cygarem, którego koniuszek żarzył się w ciemności. - Chińczycy bardzo pilnują, żeby Europejczycy nie opuszcza­ li kolonii. Nie pozwolą ci nawet na przekroczenie murów Kantonu, a co do­ piero mówić o podróży w głąb kraju. 14 Kyle wiele wiedział o Kantonie - wąskim pasie lądu między nabrzeżem portu a murami miasta, ciasno zabudowanym składami towarowymi. Wie­ dział również o słynnych ośmiu regulacjach prawnych, które zostały wyda­ ne, aby zdyscyplinować cudzoziemców. Jednak bogate doświadczenie pod­ powiadało mu, że człowiek z dużymi pieniędzmi i zdeterminowany na ogół potrafi znaleźć sposób, aby ominąć prawo. - Być może srebro stworzy mi taką szansę. To tylko kwestia skierowania go do właściwych rąk. - Nie ujedziesz nawet paru kilometrów, a zostaniesz aresztowany. Jesteś Fan-qui, obcy. Będziesz tak samo widoczny jak słoń na ulicach Edynbur­ ga. - Szkocki akcent zdradzający pochodzenie Gavina nasilił się. - I w koń­ cu wylądujesz jako szpieg w lokalnym więzieniu. - Masz rację - przyznał Kyle, chociaż wcale nie zamierzał się poddać. Od dwudziestu lat świątynia Hoshan żyła w jego wyobraźni jako miejsce idealnego spokoju i nieziemskiego piękna. Jeśli istnieje sposób dotarcia do niej, to on z pewnością go znajdzie. W świetle poranka chiński ogród był tajemniczym, jakby należącym do innego świata, miejscem, pełnym dziwacznie poskręcanych drzew i malow­ niczo porozrzucanych głazów. Troth Mei-Lian Montgomery cicho i bezsze­ lestnie, niczym duch, stąpała po znajomych ścieżkach. To była jej ulubiona pora dnia, kiedy czuła się tak, jakby wciąż była w domu ojca, w Makau. Tego ranka miała zamiar wykonać codzienny zestaw ćwiczeń chi tuż przy ogrodowej sadzawce. W gładkiej jak lustro tafli wody odbijała się misterna konstrukcja bambusowej kładki. Stanęła nieruchomo, wyobrażając sobie, jak wydobywająca się z ziemi energia chi przepływa przez jej stopy. Powoli jej mięśnie rozluźniały się, podczas gdy ona sama usiłowała osiągnąć całko­ witą jedność z naturą, jak te delikatne lilie czy złota rybka, która przemknęła bezszelestnie pod powierzchnią wody. Nieczęsto udawało jej się osiągnąć taki stan łaski. Słowo „łaska" miało swoje źródło w tej drugiej, niechińskiej części Troth, która uparcie w niej tkwiła. Czuła, że drży, wykonała więc pierwsze wolne kroki tai chi. Precyzyjne, ale swobodne, pewne, a mimo to czujne. Po tylu latach ćwiczeń stały się jej drugą naturą, pomagając osiągnąć stan idealnego spokoju. 15

Kiedy Troth była mała, ojciec przychodził czasem do ogrodu z filiżanką porannej herbaty i obserwował, jak ćwiczy, a gdy skończyła, śmiał się i mó­ wił, że gdy ją zabierze do swego domu rodzinnego w Szkocji, stanie się ozdobą salonów i zaćmi wszystkie szkockie panny. Uśmiechnęła się, wy­ obrażając sobie, jak ubrana niczym prawdziwa lady, wchodzi do sali balo­ wej wsparta na ramieniu ojca. Było jej szczególnie przyjemnie, gdy ojciec mówił, że w Szkocji jej wzrost nie będzie niczym niezwykłym. Zamiast prze­ wyższać o głowę wszystkie chińskie kobiety i połowę mężczyzn, tak jak to było w Makau, w Szkocji jej wzrost byłby zaledwie przeciętny. Przeciętna. Taka jak inni. Jakie to proste, a zarazem jakże nieosiągalne. I nagle Hugh Montgomery zginaj podczas taai-fung, jednego z piekiel­ nych sztormów, które cyklicznie formowały się nad oceanem i niszczyły wszystko na swojej drodze. Troth Montgomery również zginęła tamtego dnia. Została Mei-Lian, niepotrzebna nikomu, mała chińska dziewczynka ze ska­ żoną obcymi genami krwią. Jedynie gdzieś w głębi duszy ta dziewczynka wciąż czuła się Troth. Przystąpiła do rutynowyh ćwiczeń wing chun, które wymagały szybkiej pracy stóp i symulowanych ciosów. Istniało wiele odmian kung-fu. Troth od lat uprawiała wing chun. Ćwiczenia były bardzo energiczne i Troth wykony­ wała je zawsze po łagodniejszej, rozgrzewającej formie tai chi. Trening wła­ ściwie dobiegał już końca, gdy Troth usłyszała za sobą chłodne: - Dzień dobry, Jin Kang. Zesztywniała na widok zmierzającego w jej kierunku pana domu. Chen- qua był głową gildii kupieckiej, zwanej Kohong - człowiekiem o wielkiej władzy i wpływach. Handlował towarami sprowadzanymi przez jej ojca, i to on zaopiekował się nią, gdy została sierotą. Dlatego winna mu była wdzięcz­ ność i posłuszeństwo. Mimo to było jej przykro, że zawsze nazywał ją męskim imieniem, które jej nadał, gdy po raz pierwszy polecił szpiegować Europejczyków. Chociaż uważała się za osobę niezbyt urodziwą, zbyt wysoką i mającą o wiele za duże stopy, to jednak wciąż była kobietą. Ale nie dla Chenqui czy dla kogo­ kolwiek w jego domu. Dla nich była Jinem Kangiem, dziwacznym stworze­ niem o nieokreślonej płci. Kryjąc niezadowolenie, skłoniła się nisko. - Dzień dobry, wuju. Mężczyzna ubrany był w prostą, bawełnianą tunikę i spodnie, podobne do tych, które miała na sobie Troth, i najwyraźniej miał ochotę przyłączyć się do mej. Podniósł lewą rękę do pozycji oznaczającej początek sparringu. 16 Złączyli dłonie i nadgarstki, tworząc układ. Skóra Chenqui była gładka i sucha i Troth wyraźnie czuła, jak jego energia chi zaczyna pulsować mię­ dzy nimi. Był wyższy od Troth i mimo iż przekroczył sześćdziesiątkę, wy­ jątkowo sprawny. To, że wśród domowników Troth była jedyną osobą, która mogła mu służyć za partnera do ćwiczeń, stanowiło jej najcenniejszą zale­ tę. Jego ramiona zatoczyły w powietrzu łuk. Utrzymała kontakt. Czując prze­ pływ jego chi, potrafiła przewidzieć jego ruchy. Przyspieszył kroku i coraz trudniej było jej za nim nadążyć. Dla przypadkowego obserwatora wygląda­ liby jak partnerzy w dziwacznym tańcu. Chenąua spróbował nagłego uderzenia, ale nie był w stanie wymknąć się spod jej blokującego nadgarstka. Nieudany manewr sprawił, że Chenąua stracił równowagę i Troth odparowała cios gwałtownym uderzeniem nasadą dłoni. Chenqua uchylił się przed ciosem, który zdołał jedynie dosięgnąć ra­ mienia. Ich dłonie, wykonując pełne gracji ruchy, złączyły się znowu. Było w nich jednak głęboko skrywane napięcie, jak u pary nieufnych wilków, które badają się nawzajem. - Mam dla ciebie nowe zadanie, Jin Kang. - Tak, wujku? - Rozluźniła mięśnie, aby zapewnić stopom lepszy kon­ takt z ziemią i uniemożliwić przeciwnikowi zbicie z nóg. - Do firmy Gavina Elliotta przyjeżdża nowy partner. Nazywa się Maxwell. Musisz otoczyć go specjalną opieką. Troth poczuła ucisk w żołądku. - Elliott to spokojny człowiek. Dlaczego jego partner miałby sprawiać kłopoty? - Elliott jest w porządku, ale ten Maxwell to Anglik, a ci zazwyczaj są bardziej uciążliwi niż pozostali Fan-qui. Do tego jest lordem i z pewnością wyjątkowym arogantem. Tacy jak on są zawsze niebezpieczni. - Chenąua ponownie starał się przełamać jej obronę, ale bez skutku. Walczyła dziś doskonale, i to ośmieliło ją do powiedzenia czegoś, z czym nosiła się od lat. - Wujku, czy mógłbyś mnie zwolnić z obowiązku szpiegowania? Ja... nie lubię tej maskarady. Jego ciemne brwi się uniosły. - Nie ma przecież w tym nic złego. Skoro zarówno ja, jak i pozostali człon­ kowie gildii odpowiadamy za to, co zrobią obcy, to dla naszego bezpieczeń­ stwa musimy znać ich zamiary. Oni są nieobliczalni jak dzieci. Potrafią nie­ źle namieszać. Trzeba ich śledzić i kontrolować. 17

- Ale moje życie jest jednym kłamstwem! - Natarła na niego, ale chybiła, stwarzając mu możliwość chwycenia jej za ramię. - Nie znoszę udawać, że jestem tłumaczem, a jednocześnie podsłuchiwać ich rozmowy i przeglądać ich dokumenty. - Jej ojciec, najuczciwszy Szkot, jaki kiedykolwiek istniał, byłby wstrząśnięty tym, co robiła. - Nie znajdę nikogo, kto posługiwałby się równie płynnie chińskim, jak i angielskim. Obserwowanie Fan-qui jest twoim obowiązkiem. Chenqua ponownie starał się pozbawić ją równowagi. Uprzedzając jego zamiar, chwyciła go za ramię. Chenąua przewrócił się na miękką darń. Był doskonale wytrenowany, ale Troth była lepsza. Nigdy jednak nie ośmieliła się pokazać tego po sobie. Poderwał się szybko, a w jego ciemnych oczach pokazał się niebezpiecz­ ny błysk. Zrezygnował z ponownego połączenia dłoni i, krążąc wokół niej, czekał na dogodną chwilę do ataku. - Karmiłem cię, dałem schronienie i przywileje, jakich nie ma żadna inna kobieta w moim domu. Winna mi jesteś wdzięczność i posłuszeństwo. Jej bunt zgasł natychmiast. - Tak, wujku. Kłopotliwa sytuacja, w jakiej się znalazła, wytrąciła ją z równowagi i Chen­ ąua nie miał już problemu z ukaraniem jej za to, że zapomniała, gdzie jej miejsce. Wykonał manewr maskujący, po czym zaatakował jednocześnie dło­ nią i stopą. Runęła na ziemię z ogromną siłą. Zamiast poderwać się natych­ miast, leżała przez jakiś czas, ciężko dysząc, pozwalając mu napawać się zwycięstwem. - Wybacz mi, wuju, że przez chwilę mój umysł uległ zaćmieniu. Chenąua, wyraźnie usatysfakcjonowany, odparł: - Jesteś tylko kobietą. Nie można oczekiwać, abyś działała zgodnie z lo­ giką. Troth Montgomery, Szkotka, energicznie by temu zaprzeczyła. Ale Mei- -Lian skłoniła jedynie głowę z pokorą. 2 anton kojarzył się Kyle'owi z portem w Londynie, tylko że ten w Kan­ tonie był dwadzieścia razy bardziej zatłoczony i pięćdziesiąt razy bardziej K 18 hałaśliwy. Obce statki handlowe były zmuszone cumować piętnaście kilo­ metrów w dół rzeki Whampoa, a swój ładunek i załogę dowozić do celu na łodziach. Statek, na którego pokładzie płynęli Kyle i Gavin Elliott, przeci­ skał się między olbrzymimi galerami a dżonkami z wymalowanymi ogrom­ nymi oczami, które miały bronić załogi przed demonami. Część łodzi płynę­ ła poruszana siłą mięśni wioślarzy, inne wykorzystywały koła łopatkowe wprawiane w ruch przez ludzi przy kieracie. Często kolizja wydawała się nieunikniona, ale załodze jakoś zawsze udawało się wyjść z tego obronną ręką. Jakaś udekorowana kwiatami łódź przesunęła się obok. Wystrojone, ślicz­ ne dziewczęta, przewieszone przez burtę, niedwuznacznymi gestami zapra­ szały Fan-qui do siebie. - Nawet o tym nie myśl - ostrzegł Gavin przyjaciela. - To rzeczywiście jedne z najatrakcyjniejszych lupanarów na chińskich morzach, ale nie jest tajemnicą, że Europejczycy, którzy skorzystają z ich usług, giną bez śladu. - Moje zainteresowanie ma charakter wyłącznie platoniczny. - I to była prawda. Chociaż Kyle nie mógł zaprzeczyć, że ciemnowłose, smukłe kobie­ ty Wschodu robiły na nim wrażenie, to jednak od dłuższego czasu żył w ce­ libacie. Raz już pokochał i teraz, kiedy pożądanie zaczynało przyćmiewać mu rozsądek, przypominał sobie, jak niewiele wspólnego z miłością ma po­ żądanie. Niemniej jednak jego wzrok przesuwał się po dziewczynach, aż łódź znik­ nęła za jedną z dżonek. Teraz rozumiał, dlaczego tak wielu europejskich kupców trzyma w swoich domach chińskie konkubiny. - A oto kolonia. Kyle w milczeniu obserwował tętniący życiem wąski pas lądu między rzeką a murami miasta, jedyne miejsce w Chinach, w którym mogli przebywać cudzoziemcy. Długi rząd zabudowań ciągnął się wzdłuż brzegu rzeki, a eu­ ropejskie i amerykańskie flagi trzepotały na wietrze. To były ogromne skła­ dy towarowe, w których cudzoziemcy przechowywali i skąd wysyłali swoje towary, i których górna część służyła im za mieszkanie podczas zimowych miesięcy. - I pomyśleć, że większa część herbaty na Zachodzie pochodzi właśnie z tych składów. - Handel, mój drogi, jest w stanie uczynić z mężczyzny króla. - Gavin zmrużył oczy w promieniach tropikalnego słońca. - Komitet powitalny już czeka na przystani. Ten mężczyzna w bogato haftowanej, jedwabnej tunice to Chenąua. 19

Kyle oczywiście słyszał o nim. Chenqua był królem kupców w Kantonie, a może i na świecie. Oprócz tego, że był głową gildii Kohong, osobiście zajmował się interesami Elliott House i kilku największych brytyjskich i ame­ rykańskich kompanii handlowych. Szczupły i, jak na Chińczyka, bardzo wysoki, miał prostą sylwetkę i brodę z niteczkami siwizny, a bijące od niego niezwykłe dostojeństwo było widać nawet z tej odległości. - Skąd wie o naszym przybyciu? - Wiadomość płynie po rzece szybciej niż woda. Chenąua wie o wszyst­ kim, co ma związek z cudzoziemskim kupcem. Prawdę mówiąc, ma przy sobie jednego ze swoich najlepszych szpiegów. - Wielki Boże! Czy w tych słynnych ośmiu regulacjach mówi się, że Eu­ ropejczycy muszą się zgadzać z tym, że są szpiegowani? - Nie, ale wcale mu się nie dziwię, że chce mieć na nas oko. Wy, Brytyj­ czycy, jesteście szczególnie konfliktowi i często łamiecie przepisy ze zwy­ kłej przekory. - Nie obciążaj mnie grzechami moich rodaków! Gavin roześmiał się szeroko. - Muszę przyznać, że jak na angielskiego lorda, zachowujesz się zupełnie nieźle. Nie obrażaj się jednak. Pamiętaj, że to Chenąua i inni kupcy będą tymi, którzy zostaną ukarani za twoje grzechy. Wysoką grzywną, jeśli będą mieli szczęście, ale może się zdarzyć i tak, że zarówno oni, jak i ich rodziny zostaną aresztowani i skazani na tortury, a nawet powieszeni za popełnione przez Fan-qui przestępstwa. Kyle patrzył na niego z niedowierzaniem. - To chyba jakieś żarty! - Niestety, nie. To Chiny. Tu panują zupełnie inne zwyczaje. Należący do Kohongu kupcy to najuczciwsi ludzie, jakich kiedykolwiek spotkałem. Mogą jednak stracić wszystko, co posiadają, z powodu popełnionych przez Fan- qui oszustw. Słowa Gavina zabrzmiały jak ostrzeżenie i Kyle obrzucił uważnym spoj­ rzeniem grupę mężczyzn zgromadzonych przy nabrzeżu. - Który z nich jest szpiegiem? - Jin Kang, ten smukły młodzieniec po lewej stronie Chenqui. Formalnie występuje jako tłumacz, który pracuje dla Kohongu. Nazywają go lingwistą, ponieważ żaden z nich nie zna dobrze angielskiego. Poniżej ich godności jest studiowanie języka barbarzyńców, mówią więc jedynie łamaną angielsz­ czyzną którą posługuje się większość ludzi pracujących w kolonii. - Głos Gavina zamarł, gdy znaleźli się w zasięgu uszu Chenąui. 20 Jeden z bosonogich wioślarzy szybko wyskoczył z łodzi i przycumował ją przy prowadzących na nabrzeże schodkach. Gdy pasażerowie znaleźli się w części osady zwanej angielskim ogrodem, Kyle zauważył, że Chenąua z bliska jest jeszcze bardziej imponujący. Jego ciemnoniebieska tunika była uszyta z najlepszego jedwabiu i ozdobiona bogatym haftem przy szerokich rękawach, podczas gdy sznurki pięknie oszlifowanych paciorków z jadeitu biegły wokół szyi. O jego władzy świadczył nie tylko strój, ale również haft na piersi i okazały błękitny guz wpięty w górną część nakrycia głowy. Guz był atrybutem mandaryna, a jego kolor podkreślał znaczenie urzędnika. Man­ daryn, który naraził się swoim zwierzchnikom, ryzykował utratę swojego guza. W uszach ludzi Zachodu może to brzmieć zabawnie. Jednak tu, w Chi­ nach, to sprawa śmiertelnie poważna. Gavin skłonił głowę. - Witaj, Chenquo! - powiedział z uśmiechem. - To dla mnie wielki za­ szczyt, że przyszedłeś nas powitać. - Zbyt długo cię nie było w Kantonie, taipanie - zauważył Chenąua, uży­ wając tytułu, jakim nazywano głowę domu handlowego. Gavin przedstawił Kyle'a, który uzupełnił powitalną etykietę o jeden ze swoich najlepszych ukłonów. - To ogromny zaszczyt poznać pana, Chenąuo. Dużo o panu słyszałem. - To zaszczyt dla mnie, lordzie Maxwell. - Przenikliwe spojrzenie ciem­ nych oczu zatrzymało się na Kyle'u, po czym kupiec ponownie zwrócił się do Gavina: - Wybacz ten nie na miejscu pośpiech, ale mam do ciebie ważną sprawę. Czy możesz pójść zaraz ze mną do naszej siedziby? - Oczywiście. - Gavin zerknął na Kyle'a. - Czy pozwolisz, Chenąuo, żeby Jin Kang zaprowadził lorda Maxwella do mojego domu i pomógł mu sią rozgościć? - Oczywiście, taipanie. Jin, będziesz towarzyszył lordowi Maxwellowi. Kiedy Chenąua i Gavin udali się do znajdującej się w pobliżu siedziby Kohongu, Kyle całą uwagę skupił na swoim przewodniku. Jin Kang nie robił tak imponującego wrażenia jak jego pan. Miał na sobie luźną tunikę i spodnie, które mogły stanowić strój zarówno dla mężczyzny, jak i kobiety. Ubranie było w kolorze ciemnoniebieskim, z wąskim paskiem haftu na końcu szero­ kich rękawów. - Jeśli nie miałbyś nic przeciw temu - powiedział Kyle - chciałbym naj­ pierw rozprostować trochę nogi i rozejrzeć się po nabrzeżu. - Jak pan sobie życzy. - Cichy głos Jina był równie niepozorny jak cała reszta. 21

Opuścili angielski ogród i podążyli w stronę ruchliwego nabrzeża. Tu wyładowywano z łodzi europejskie towary, ich miejsce zajmowały paki chiń­ skiej herbaty i innych produktów. Łodzie przewoziły je następnie do zacu­ mowanych w Whampoa statków. Kyle i jego towarzysz musieli bez przerwy kluczyć i odskakiwać, aby uniknąć zderzenia z rozkołysanymi belami towa­ rów i ociekającymi potem robotnikami portowymi, podczas gdy w powie­ trzu unosił się oszałamiający rytm monotonnego śpiewu kantończyków. Gdy wydostawali się ze zgiełku doków, Kyle spoglądał na Jina kątem oka. Niebieska czapka zakrywała mu głowę od połowy czoła aż do nasady opa­ dającego na plecy grubego ciemnego warkocza. Ubrany był lepiej niż robot­ nik, a przy jego boku wisiała niewielka sakiewka, jednak spuszczone oczy i pochylone ramiona sprawiały, że młody człowiek robił niezbyt sympatycz­ ne wrażenie. I chociaż wyróżniał się wzrostem, to w tłumie rodaków Kyle'a zniknąłby natychmiast. Dla szpiega był to jednak ogromny atut. Jin Kang musiał mieć ukryte ta­ lenty, na przykład takie jak wyjątkowa inteligencja. Kyle przyjrzał mu się uważnie. Miał prawie dziewczęcą urodę i rysy twarzy o wiele subtelniejsze od mieszkańców Kantonu. Prawdopodobnie pochodził z północnych Chin. Podobno ludzie byli tam znacznie wyżsi, mogli się zresztą jeszcze różnić i innymi cechami. Ponieważ w wyrazie twarzy Jina nie zauważył już niczego szczególnego, Kyle całą uwagę poświęcił teraz obserwowaniu okolicy. Tuż przy nabrzeżu flotyllę kołyszących się na wodzie łodzi przycumowano tak blisko siebie, że wyglądały jak kolonie domków; pozostawiono między nimi tylko tyle miej­ sca, żeby mogły się przecisnąć sampany*. Każda łódź miała na rufie małą kuchenkę, a na ich burtach wisiały wiklinowe klatki ze skrzeczącym dro­ biem czekającym na swoją kolej, aż staną się obiadem. Całe rodziny zajmo­ wały także powierzchnię, przy której domek angielskiego robotnika wyda­ wał się pałacem. Kyle już miał się odwrócić, gdy małe dziecko wypadło za burtę najbliższej łodzi. Kyle zamarł, zastanawiając się, czy ktoś to zauważył. Zaraz jednak zorientował się, że do pleców dziecka, jakby przewidując możliwość takie­ go wypadku, przymocowano drewnianą pławę. Słysząc plusk, jakaś dziewczyna, najwyraźniej siostra dziecka, wyłowiła go z wody, głośno na niego krzycząc. - Ta mała miała szczęście, że ktoś wpadł na taki pomysł. * Sampan - rodzaj chińskich łodzi (przyp. tłum.). 22 - To chłopiec, a nie dziewczynka - wyprowadził go z błędu Jin Kang, i od chwili spotkania była to pierwsza spontanicznie wypowiedziana przez niego uwaga. - Skąd wiesz, że to chłopiec? - Dziewczynek się nie zabezpiecza - odparł Jin pozbawionym emocji gło­ sem. - Nie warto. Kyle, sądząc, że źle go zrozumiał, zapytał ponownie, patrząc na Jin Kanga z niedowierzaniem: - Córki nie zasługują na ratunek? - Wychowywać córkę tylko po to, żeby wydać ją za mąż, to tak, jakby hodować świnię na cudzy bankiet - odparł Jin, przytaczając najwyraźniej jakieś stare przysłowie. Nawet jak na standardy azjatyckie zabrzmiało to okrutnie. Niech Bóg ma w opiece chińskie kobiety, pomyślał Kyle. Odwróciwszy się od łodzi, Kyle poszedł w kierunku wolnego pasa między nabrzeżem a składami towarów. Teren ten, z panującą tu szczególną atmo­ sferą, przypominał angielski jarmark. Roił się od żebraków, kabalarzy, sprze­ dawców żywności i różnej maści włóczęgów. Kyle budził zainteresowanie, ale spojrzenia, jakimi go obrzucano, nie były agresywne. Kolonia w Kanto­ nie to jedyne miejsce w Chinach, gdzie widok Europejczyka nie należał do rzadkości. Długi rząd ślepców przywiązanych do sznura, powłócząc nogami, pojawił się na nabrzeżu, zawodząc żałobnie i uderzając kijami o miski. Jazgot był taki, że mógłby obudzić umarłego. Jakiś Europejczyk pokazał się w drzwiach jednego ze składów i podał sakiewkę pierwszemu żebrakowi. Przewodnik żebraków podziękował ukłonem, po czym odwrócił się i po­ prowadził swoich towarzyszy z powrotem za mury miasta. Kyle zastana­ wiał się, jak szczodry musiał być ten datek, aby się pozbyć hałaśliwej zgrai. - Londyńscy żebracy mogliby się od nich wiele nauczyć. - Ci żebracy należą do Bractwa Niebiańskich Kwiatów. To bardzo stare bractwo. - Ach tak, bractwo. Oczywiście. - Kilka tygodni pobytu w Kantonie i Kyle przestanie się dziwić czemukolwiek. Tuż przed nimi ogromny tłum ludzi otoczył żonglera i Kyle, chcąc go ominąć, ruszył w stronę rzeki. Z zachwytem patrzył na pięknie oflagowaną kanonierkę, gdy nagle do jego uszu dotarł pełen przerażenia krzyk: - Sir! 23

Chwilę potem został odrzucony na bok, gdy sieć pełna skrzyń z herbatą oderwała się od ramienia dźwigu i spadła w dół. Kyle i Jin runęli na ziemię jak kłody w kłębach kurzu i sypiących się dookoła kawałków drewna. Kyle podparł się ramieniem, usiłując wstać, i wtedy na chwilę jego wzrok spotkał się ze wzrokiem Jina. Oczy młodego człowieka były brązowe, nie czarne i lśniła w nich żywa inteligencja. Ale to nie kolor był tym, co tak do głębi poruszyło Kyle'a. W jego życiu było kilka takich przypadków spotkań z ludźmi, z którymi natychmiast po­ trafił nawiązać silną duchową więź. Ostatnio zdarzyło się to w Indiach, gdy pewien ubrany w łachmany mąż jednym spojrzeniem przenikliwych oczu potrafił wniknąć w głąb duszy Kyle'a. Tak samo było, gdy po raz pierwszy spotkał Konstancję. Ta więź trwała aż do jej śmierci, a nawet dłużej. Teraz historia zdawała się powtarzać. Jin Kang schylił głowę, usiłując się podnieść. Jednak w chwili, gdy prze­ rzucił ciężar ciała na prawą nogę, kostka stopy nienaturalnie wykręciła się i Jin skrzywił się z bólu. Tymczasem tłum ludzi wokół nich rósł z każdą chwilą. Robotnicy porto­ wi, wskazując na zerwaną linę, mówili coś szybko łamaną angielszczyzną, co brzmiało jak przeprosiny. Ale Kyle, ignorując ich, zapytał: - Co z twoją kostką? - To... nic takiego - odparł Jin, ponownie usiłując się podnieść. Gdy jego twarz pobladła, Kyle ujął go pod ramię, aby go podeprzeć. - Który dom należy do Elliotta? - Tamten. - Jin wskazał budynek znajdujący się środkowej części kom­ pleksu zabudowań. - Dasz radę dotrzeć tam z moją pomocą? - Nie powinien pan tego robić! Mój pan, Chenqua, nie byłby z tego zado­ wolony. - Przykro mi, ale nie mam zamiaru zapomnieć o tym, że prawdopodobnie uratowałeś mi życie. - Podtrzymując Jina, Kyle ruszył w stronę domu przy­ jaciela. Młody człowiek, pomimo bólu, radził sobie nadspodziewanie do­ brze. Prawdopodobnie kostka była jedynie skręcona. Kiedy minęli skwer, Kyle jeszcze raz uświadomił sobie, ile siły tkwiło w szczupłym ciele Jina. Był poza tym nieprawdopodobnie szybki, skoro zdołał dobiec do Kyle'a i odepchnąć go z miejsca, na które po chwili spadły skrzy­ nie z herbatą, nie odnosząc przy tym żadnego poważniejszego obrażenia. Dotarli do bramy, która prowadziła do domu Elliotta. Kyle powiedział portierowi, kim jest, po czym pomógł Jinowi przejść przez szereg okazałych 24 drzwi. Po chwili znaleźli się w ogromnej hali pachnącej drewnem sandało­ wym, korzennymi przyprawami i herbatą. Jin wskazał ręką na prawo. - Biuro jest tam. Wąskie przejście między przygotowanymi do wysyłki pudłami porcelany z trudem umożliwiało przedostanie się do drzwi. Pojawienie się Jina i Ky- le'a w biurze wywołało ogromne poruszenie wśród zatrudnionych tam pra­ cowników. Jakiś mężczyzna, najwyraźniej ich kierownik, szybko wstał i z wy­ raźnym amerykańskim akcentem powiedział: - Lordzie Maxwell, spodziewaliśmy się pana. - A pan, jak sądzę, nazywa się Morgan i jest tu zarządcą- odezwał się Maxwell. - Elliott zawsze wyraża się o panu jak najlepiej. Proszę zamówić filiżankę herbaty dla Jina Kanga. Potrzebny jest także ktoś, kto zbada jego kostkę i założy usztywniającą opaskę. Ten młodzieniec uratował mnie właś­ nie przed zmiażdżeniem przez skrzynie herbaty, które runęły w dół, gdy ze­ rwała się lina dźwigu. - W angielskiej faktorii jest lekarz. - Morgan skinął na młodego Portu­ galczyka, który zerwał się natychmiast i po chwili zniknął za drzwiami. - Dobrze się spisałeś, Jin. Kyle pomógł Jinowi usiąść na najbliższym krześle. Młody człowiek był wyraźnie zmieszany tym, że sprawił tyle kłopotu, i wciąż nie potrafił opano­ wać drżenia. Czyżby aż tak obawiał się Chenqui? A może Kyle, dotykając go, nieświadomie naruszył jakieś tabu? Tyle się jeszcze musi nauczyć o Chinach. Szkoda tylko, że ma na to zale­ dwie kilka tygodni. 3 C henqua podniósł wzrok znad biurka, w ręku wciąż trzymał pędzelek. - Ten nowy Fen-qui, Maxwell. Jaki on jest? Troth usiłowała uporządkować myśli. Jej pana nie interesowała przystojna twarz Maxwella ani jego barczyste ramiona, ani niepokojący dotyk. - Maxwell, jak sądzą, to przyzwoity i rozważny człowiek. Nie należy do osób, które sprawiają kłopoty, ale... lubi chodzić własnymi drogami. Oczy Chenqui się zwęziły. 25

- Na szczęście będzie tu tylko miesiąc. Nie spuszczaj go z oczu. - Po­ nownie pochylił się nad jakimś pismem i gestem dłoni ją odprawił. Utykając, opuściła pokój, pomagając sobie laską, którą otrzymała od Max- wella. Po założeniu opatrunku Maxwell odprowadził ją do nabrzeża, cho­ ciaż, na szczęście, już jej nie dotykał. Usiłowała go odprawić, ale z uporem powtarzał, że zaczeka, aż ona wsią­ dzie bezpiecznie do łodzi, która miała ją zawieźć do pałacu Chenqui na wys­ pie Honam. Jego troska oczywiście nie miała nic wspólnego z osobą Jina Kanga, była jedynie wyrazem wdzięczności za wybawienie z opresji. Jak wierny pies spełniła jedynie swój obowiązek i została za to stosownie potraktowana. Z kamienną twarzą pokonała dwie kondygnacje schodów, wiodących do jej maleńkiego pokoju, i zamknąwszy za sobą drzwi, położyła się na niskim, wąskim łóżku, drżąc na całym ciele. Nie z bólu wywołanego skręceniem nogi w kostce. Ćwicząc kung-fu, nieraz ulegała różnym obrażeniom i wie­ działa, że zdrowieje się po nich błyskawicznie. Jednak po tych, zadanych przez Maxwella, tak szybko się nie podniesie. Od śmierci ojca żaden mężczyzna nie dotykał jej, okazując przy tym tyle życzliwości, i była zaszokowana swoją reakcją. Może, gdyby nie spojrzała w te przenikliwe, niebieskie oczy, nie byłaby teraz taka niespokojna. Lub może, gdyby nie dotknął jej stopy i kostki, które były tak szczególnym, peł­ nym erotyzmu miejscem dla każdej chińskiej lady. Jego dotyk był zupełnie bezosobowy - zapewne zrobiłby to samo dla każ­ dego, kto potrzebowałby pomocy. Ale ona, bezrozumna kobieta, drży teraz z szoku i tęsknoty. Jej kobieca energia jin obudziła się i szuka równowagi w jego męskim jang. Marzyła, żeby się do niego przytulić, poczuć bliskość jego ciała. Jak by to było, gdyby taki mężczyzna spojrzał na nią z pożądaniem? Patrzyła w sufit, z trudem powstrzymując łzy. Nigdy nie będzie ani kon­ kubiną, ani żoną, ani matką. Musi się zadowolić tym, co ma: pełnym żołąd­ kiem, szacunkiem, jakim ją darzył jej pan, i prywatnością swego pokoiku. Cieszy się nawet pewną swobodą, o wiele większą niż jakakolwiek inna kobieta w tym domu. Było tak jedynie dlatego, że nikt nie uważał jej za prawdziwą kobietę, a tym bardziej za prawdziwą Chinkę. Rozejrzała się po swoim sanktuarium. Urządziła je z wyjątkową staranno­ ścią, zgodnie z zasadami feng shui i zasadami harmonii. Było tu zaledwie kilka mebli, które kochała: łóżko, krzesło, stół, który służył jej za biurko. Miękki dywan w odcieniu beżu i błękitu. Haftowana makatka wyobrażająca świat za pomocą taoistycznych symboli: wody, ziemi, powietrza i ognia. 26 W kącie pokoju urządziła małą rodzinną kapliczkę, gdzie mogła czcić swego ojca i matkę, którzy nie mieli nikogo więcej, kto by o nich pamiętał i dbał o ich dusze. Ojciec wychował ją w wierze w Jezusa Chrystusa, ale w Chi­ nach modlono się do wielu bogów i głupotą byłoby ich odrzucać. Naprzeciwko łóżka stała lakierowana skrzynia, w której Troth przecho­ wywała najcenniejsze pamiątki. Może przeglądając je, zdoła, chociaż na chwilę, wypełnić pustkę. Pokonując ból, uklękła przy skrzyni i zdjęła z szyi wiszący na jedwabnym sznurze klucz. Zapach drewna sandałowego rozszedł się po pokoju, kiedy uniosła wieko skrzyni. Na samym dnie leżała Biblia ojca, inne angielskie książki oraz wy­ ściełane jedwabiem pudełeczko, w którym Troth przechowywała biżuterię. Na samym wierzchu leżały jej ukochane kobiece stroje. Parę lat zabrało jej zgromadzenie tej garderoby. Chenqua wypłacał Troth niewielkie kieszonkowe, a zagraniczni kupcy czasem wynagradzali ją, kie­ dy byli szczególnie zadowoleni z jej pracy. Zgromadzone w ten sposób pie­ niądze przeznaczyła na umeblowanie swojego pokoju, na kobiece stroje i ozdoby. Ponieważ Chenqua zabraniał jej opuszczać dom bez męskiego ubrania, przeglądając stragany z używaną odzieżą, udawała, że szuka czegoś dla swojej siostry. Często wędrowała na drugi kraniec miasta, aby nikt jej nie rozpo­ znał, gdy szukała odpowiednich dla siebie ubrań. Ostrożnie wyjęła strój z błękitnego jedwabiu, z którego była szczególnie dumna. Chociaż znoszony i pocerowany, kiedyś musiał należeć do wielkiej damy, prawdopodobnie z Północy. Zrzuciła męskie ubranie i uwolniła skrę­ powane piersi, po czym włożyła bieliznę i spodnie, rozkoszując się zmy­ słową gładkością jedwabiu. Zdjęła czapkę i rozpuściła splecione w długi warkocz włosy, rozczesała je, następnie upięła je wysoko, jak czynią to damy dworu, wzmacniając fry­ zurę długimi, złotymi szpilkami. Otrzymała je kiedyś w prezencie od ojca i matki. Kropla perfum na szyję, odrobina karminu na usta. Teraz bogato haftowa­ na, luźna szata, zapinana na efektowne guziki z jadeitu. I w końcu biżuteria: jadeitowe bransolety, sznury szklanych paciorków i rzeźbionych, drewnia­ nych korali oraz koronkowa chusteczka, nieodzowny atrybut każdej damy. Wyprostowała się dumnie, unosząc do góry głowę, jak zwykły to robić świa­ dome swej urody piękności. Jej matka, Li-Yin, była piękna. Uwielbiała opowiadać, jak Hugh Montgomery kupił ją na swoją konkubinę, gdy tylko zatrzymał na niej wzrok. Na początku 27

ten ogromny barbarzyńca o szokujących czerwonych włosach i szarych oczach budził w niej przerażenie. Ale był dla niej bardzo dobry i wkrótce nie kryła radości, że to on został jej panem. Troth mogła bez końca słuchać tej historii, wyobrażając sobie, że pewnego dnia jakiś Fan-qui dżentelmen zobaczy ją i pokocha od pierwszego wejrzenia. Była wtedy taka młoda. Przesunęła dłońmi po bogatym hafcie żakietu. Peonie, symbolizujące wiosnę, i nietoperze, symbol fortuny. Czując się cudownie ko­ bieco, powoli zakręciła się w piruecie i ciężki jedwab zawirował wraz z nią. Czy Maxwellowi mogłaby się spodobać, gdyby ją w tej chwili zobaczył? Zerknęła na swoje odbicie w lustrze i już nie miała żadnych złudzeń. Bez względu na strój - wschodni czy zachodni - była po prostu żałosna. Po co tak się dręczy i udaje kogoś, kim nigdy nie będzie? Jako dziewczynka po­ dziwiała w Makau piękne cudzoziemki różniące się kolorem włosów i rysa­ mi twarzy. Co prawda z niezgrabnym ciałem i wielkimi stopami mniej by się rzucała w oczy wśród nich niż wśród delikatnych dam Kantonu, nigdy jed­ nak nie uznano by jej za ładną. Nagle ktoś zapukał do drzwi. - Jin Kang? Poznała głos Ling-Ling. Lovely Bell była czwartą żoną Chenqui - naj­ młodszą, najładniejszą i najweselszą ze wszystkich jego żon, i najlepszą w tym domu przyjaciółką Troth. Nie chcąc być przyłapaną na przebieraniu się w zakazane szaty, zawołała: - Chwileczkę, Ling-Ling! Błyskawicznie zdjęła strój i ponownie umieściła go w skrzyni, po czym wciągnęła na siebie spodnie i tunikę. Nie było czasu na splecenie włosów w warkocz i kiedy Ling-Ling ponowiła wezwanie, Troth wyciągnęła jedynie szpilki, pozwalając, aby włosy spłynęły luźno na ramiona i dopiero wtedy otworzyła drzwi. Ling-Ling, jak zawsze nienagannie umalowana, weszła do środka z gracją, poruszając się na filigranowych stopach mierzących jedynie osiem centyme­ trów, co było powodem jej wielkiej dumy. Spojrzała na Troth ze zdumie­ niem. - Ale ty masz dużo włosów. I do tego ten dziwny kolor. Nie czarne, jak być powinny. To oczywiście wina twojej krwi. Troth stłumiła westchnienie. Jej przyjaciółka miała absolutnie rację. Wło­ sy Troth, splecione w warkocz, były o wiele ciemniejsze, rozpuszczone mia­ ły zdecydowanie rudawy odcień. - Nie wszyscy możemy mieć tyle szczęścia co ty, Ling-Ling. 28 - To prawda. - Ling-Ling, uśmiechając się tajemniczo, usadowiła się na jedynym w pokoju krześle. Widzę, że nie masz ściśniętych piersi. Są takie ogromne. - To znowu zasługa tej mojej okropnej krwi. Ling-Ling skinęła głową. - Barbarzyńcy są ogromni, prawda? I do tego tacy owłosieni. Niedawno mój pan zaprosił kilku na kolację, a ja patrzyłam na nich zza kotary. Jakie to byłoby okropne, gdybym należała do któregoś z nich! - Rzeczywiście okropne. Mogłabyś mieć dziecko takie jak ja. - Nie jesteś winna temu, że w twoich żyłach płynie mieszana krew. Troth, wiedząc, że przyjaciółka nie chciała jej sprawić przykrości, usiadła na łóżku i wyciągnęła bolącą w kostce nogę. - Czy przyszłaś do mnie z jakiegoś szczególnego powodu? Ling-Ling pochyliła się i jej oczy rozbłysły. - Myślę, że jestem w ciąży! - To cudownie! Czy to już pewne? - Niezupełnie, ale czuję to w głębi duszy. Dam memu panu syna! - To może być dziewczynka. Ling-Ling pokręciła głową. - Modliłam się w świątyni Kuan Yin i codziennie paliłam przed nią ka­ dzidełka. To będzie syn. Mój pan pragnie tego również. Gdyby tak nie było, nie zostawiłby we mnie nasienia. Będzie taki szczęśliwy. Rozmowy z Ling-Ling nauczyły Troth tego, co dzieje się w łóżku między kobietą a mężczyzną. Słuchała tego zawsze z mieszanymi uczuciami. Nie potrafiła ukryć ciekawości, ale jednocześnie gdzieś w głębi duszy czuła, że w tej ciekawości jest coś niewłaściwego. Nie mogła sobie wyobrazić Che­ nąui w roli kochanka. Jeśli jednak, pomimo dosyć zaawansowanego wieku, spłodził potomka, to nie było z nim jeszcze tak źle. - Chłopiec czy dziewczynka i tak ci zazdroszczę, Ling-Ling. - Naprawdę? - zdziwiła się Ling-Ling. - Nigdy bym nie pomyślała, że chcesz być kobietą. - Nie mam, niestety, wyboru - powiedziała ze smutkiem Troth. - Po pro­ stu żaden mężczyzna mnie nie zechce. - Chińczyk nie zechce, to prawda, ale Fan-qui... być może - odparła Ling- -Ling w zadumie. - Taki mężczyzna będzie się czuł zaszczycony, że może mieć konkubinę, w której żyłach płynie krew chińskiego cesarstwa. Troth często obserwowała dyskretnie europejskich kupców, zastanawiając się, jak by to było, gdyby należała do któregoś z nich. Gavin Elliott pociągał 29

ją najbardziej, ponieważ przypominał jej ojca. Był wysoki przystojny, uczci­ wy i mądry, i taki uprzejmy dla wszystkich. Ale lord Maxwell... Troth zaru­ mieniła się. Rozpalał w niej jednocześnie krew i wyobraźnię, nawet jeśli taki związek był nie do pomyślenia. - Przyznaj się, czy jest ktoś, do kogo czujesz sympatię? - zapytała Ling- -Ling, patrząc na przyjaciółkę spod oka. - Czy mam dziś w nocy prosić mego pana, aby ci dał tego Fan-qui, którego pożądasz? - Nie! - Troth wzruszyła ramionami. - Mogę być w połowie barbarzyńcą, ale to wcale nie znaczy, że chcę się związać z jednym z nich. Ling-Ling skinęła głową z aprobatą. To była postawa godna pochwały. Ale Troth nie powiedziała prawdy. Chociaż poślubienie Fan-qui nie wcho­ dziło w grę, to jednak wciąż o tym marzyła. Gavin nalał parującej herbaty do filiżanki i podał ją Kyle'owi. - Co o tym sądzisz? Kyle wziął łyk gorącego płynu do ust i powoli go testował. Pod kuratelą przyjaciela stał się kimś w rodzaju herbacianego konesera. - Nic nadzwyczajnego. - Jesteś nazbyt łaskawy. Ta herbata jest po prostu słaba. Ale... zaofero­ wana po wyjątkowo atrakcyjnej cenie. Zastanawiam się, czy warto ją wysy­ łać do Bostonu. Kyle wziął do ust kolejny łyk. - A gdyby tak czegoś do niej dodać? Jest dosyć mocna, gdyby ją zmie­ szać z jakąś przyprawą, smak mógłby się okazać interesujący. Gavin wyglądał na zaintrygowanego. - Masz coś konkretnego na myśli? - W Indiach piłem herbatę z dodatkiem kardamonu. Miała bardzo cieka­ wy zapach i smak. Można by spróbować tego samego z którymś z cytrusów. Może z cytryną lub pomarańczą? Jego przyjaciel pokiwał głową w zamyśleniu. - Zamówiępróbkętej herbaty i możemy zacząć eksperymentować. Jeszczezro- bię z ciebie kupca. A może zająłbyś się londyńskim oddziałem Elliott House? - Masz zamiar rozszerzyć swoją działalność na Anglię? - To logiczny kolejny krok. Wielka Brytania ma więcej konsumentów niż Stany Zjednoczone. - Gavin uśmiechnął się szeroko. - Dawno temu, w Aber- 30 deen, kiedy byłem jeszcze chłopcem, wyobrażałem sobie, że jestem właści­ cielem jednej z największych kompanii handlowych na świecie. - Jesteś na najlepszej do tego drodze - zauważył Kyle. On również miał na swoim koncie pewne osiągnięcia. Zaczaj się bawić w handel, aby się prze­ konać, czy może odnieść sukces w dziedzinie niemającej nic wspólnego z jego sferą. Podjęte ryzyko, ku jego ogromnej satysfakcji, przyniosło mu nieza­ przeczalny sukces. Chociaż wracał do życia statecznego, angielskiego dżen­ telmena, chciał utrzymać swoje związki ze Wschodem, i to pewnie skłoniło Gavina do podjęcia decyzji o rozszerzeniu działalności Elliott House. - Myślę, że ten oddział w Londynie to dobry pomysł - przynajmniej uchroni mnie przed nudą mojej sfery. Będzie również dla Kyle'a pretekstem do przyszłych podróży, chociaż nie nastąpi to wcześniej, aż spełni swój obowiązek: ożeni się i spłodzi potomka. Nie zachwycała go zbytnio ta perspektywa, ale dłużej nie mógł tego odkła­ dać. Oczywiście, bez trudu mógł znaleźć dobrze wychowaną, młodą pannę, która będzie dla niego spokojną i uległą małżonką. Nie oczekiwał wielkiej miłości. Wiedział, że ta zdarza się tylko raz w życiu. Gavin skreślił parę słów na kartce, którą wyjął z wewnętrznej kieszeni surduta. - Spóźnię się na spotkanie w siedzibie Kohongu. Czy możesz poprosić Jina Kanga, żeby napisał ten list do Pao Tiena, kupca, który przysłał mi tę próbkę herbaty? Chciałbym złożyć zamówienie. - Czyżby Jin potrafił czytać po angielsku? - zdziwił się Kyle. - Wątpię. Po prostu, przeczytaj mu to głośno, a on niech to przetłumaczy na chiński i doda jakąś grzecznościową formułkę. - Zaraz się tym zajmę. - Kyle był zadowolony, że ma pretekst do poszu­ kania Kanga. Być może zrozumie w końcu, dlaczego ten chłopak zrobił na nim takie ogromne wrażenie. Odwrócił się, chcąc wyjść, gdy Gavin dodał: - Nie zapomnij, że dziś w angielskiej faktorii wydają uroczystą kolację na twoją cześć. Kyle jęknął. - Nawet nie wiesz, jak bardzo chciałem zapomnieć. Dlaczego ci wszyscy dżentelmeni z Kompanii Wschodnioindyjskiej uparli się, aby zorganizować to oficjalne powitanie? W Kantonie spotkałem się już chyba ze wszystkimi kupcami z Zachodu. - Ponieważ nie ma tu właściwie nic innego do roboty. Żadnych żon ani kochanek, a przestrzeń do życia niewiele większa niż pole do krykieta. Każda 31

więc okazja, żeby się rozerwać, jest mile widziana. Wizyta wicehrabiego to doskonały powód, by wyciągnąć najlepsze srebra. To brzmiało sensownie. Mimo to, chociaż Kyle był zafascynowany China­ mi, oszalałby, gdyby musiał tu spędzać pół roku i wieść takie życie. Minęły zaledwie trzy dni, a on już tęsknił za galopem na otwartej przestrzeni. Jed­ nak z tym będzie musiał poczekać aż do powrotu do domu, do Dornleigh. Idąc przez zatłoczony skład towarowy, prawie czuł na twarzy powiew chłod­ nego, angielskiego wiatru. Tak, najwyższy czas wracać do domu. Jednak wciąż miał przed sobą miesiąc pobytu w Kantonie. Nawet jeśli nie uda mu się zorganizować wyjazdu do świątyni Hoshan, będzie się musiał wiele nauczyć o świecie kupieckim Chin. Kiedy odziedziczy hrabiowski tytuł i zajmie swoje miejsce w Izbie Lordów, będzie się musiał zajmować proble­ mami dotyczącymi handlu i polityki zagranicznej, a wtedy zdobyta w Chi­ nach wiedza okaże się bezcenna. Opium stanowiło istotną część handlu z Chinami, a opinia publiczna bar­ dzo krytycznie oceniała fakt, że brytyjscy kupcy są dostawcami narkotyków. Kyle oceniał to równie krytycznie. Najważniejszym powodem, dla którego uratował Elliott House przed bankructwem, było to, że firma amerykańska należała do tych nielicznych, które nie handlowały opium. Oczywiście, Ameryka miała futra, żeń-szeń i inne towary, których potrze­ bowali Chińczycy. Kupcy z innych krajów nie mieli tyle szczęścia. Chiny nie były zainteresowane europejskimi towarami, ale opium z Turcji czy In­ dii brytyjskich to całkiem inna sprawa. Kyle wszedł do biura. Było tam z pół tuzina urzędników, z których więk­ szość stanowili Portugalczycy. Jin Kang siedział przy narożnym biurku zaję­ ty dziwnym zbiorem koralików, zwanych liczydłami. Liczydła wyglądały jak dziecięca zabawka, ale podobno były niezmiernie pożyteczne do prze­ prowadzania różnych obliczeń. Obiecując sobie w duchu, że musi poprosić kogoś, kto mu to później wy­ jaśni, Kyle szybko podszedł do Jina. - Jak twoja kostka, Jin? Jin obrzucił go szybkim spojrzeniem, po czym ponownie pochylił się nad liczydłami. Jego oczy były rzeczywiście raczej brązowe niż czarne. - W porządku, sir. - Jego głos był tak cichy, że prawie niesłyszalny. Kyle przysunął sobie puste krzesło i usiadł obok biurka. - Pan Elliott dał mi list z prośbą, abyś go dla niego napisał. - Oczywiście, sir. - Jin odsunął na bok liczydła i wyjął z szuflady kartkę papieru i przybory do pisania. Kyle z zainteresowaniem przyglądał się, jak 32 młody człowiek bierze kawałek czarnej substancji i miesza ją z wodą, aby otrzymać czarny tusz. Kiedy Jin był gotowy, Kyle zaczął głośno i powoli czytać tekst z kartki. Używając pędzelka zamiast gęsiego pióra czy stalówki, młody człowiek na­ malował na papierze kolumnę skomplikowanych symboli, zaczynając za każdym razem od prawej strony kartki. Od czasu do czasu zatrzymywał się i prosił o wyjaśnienie słowa czy frazy. Chociaż jego angielszczyzna była dosyć kiepska, to jednak bardzo się starał. Kiedy list był skończony, Kyle zauważył: - Chińskie pismo bardzo się różni od europejskiego. Jest takie eleganckie. - Kaligrafia to wielka sztuka. Moje pismo jest bardzo proste. Nadaje się tylko do handlu. - Mnie się podoba. Tyle różnych liter. Możesz mnie nauczyć alfabetu? - Fan-qui nie wolno uczyć chińskiego - odparł Jin, nie podnosząc głowy. Najwyraźniej miał zamiar rozmawiać tak przez cały czas. - Dobry Boże, dlaczego? - Nie do mnie należy odgadywanie racji cesarstwa. Zakaz najwyraźniej bazował na generalnej niechęci Chińczyków do cu­ dzoziemców. Trzy dni pobytu w Kantonie nauczyły Kyle'a, że nawet naj­ biedniejszy Chińczyk patrzy z góry na obcego. Zabawne było wyobrazić sobie, jak napuszony angielski arystokrata ma pogodzić się z tym, że jakiś ubrany w łachmany Chińczyk uważa siebie za kogoś stojącego znacznie wyżej. Paradoksalnie, Chińczycy, z którymi Kyle zetknął się osobiście, byli uoso­ bieniem uprzejmości. Stosunki między kupcami kantońskimi a cudzoziem­ cami, z którymi ci kupcy robili interesy, przepełnione były wzajemnym sza­ cunkiem i respektem. To był kraj o ogromnych kontrastach. - Ale nauka alfabetu nie jest tym samym co nauka języka. Jin pokręcił głową i jego gruby warkocz zabawnie się zakołysał. - Nie mamy alfabetu. - Jak to? A co to jest? - Kyle wskazał jedną z liter. - Ten znak mówi o tym, że prosimy o łaskawe wysłuchanie. - Jin położył pędzelek na porcelanowej podstawce i zmarszczył brwi, szukając odpowied­ nich słów. - W waszym języku każda litera jest wyobrażeniem określonego dźwięku. Łącząc je odpowiednio, otrzymuje się dźwięk wyobrażający cały wyraz. W Chinach każdy znak jest odzwierciedleniem określonego pojęcia. Ich kombinacje tworzą nowe pojęcie. To jest... skomplikowane. - Fascynujące i zupełnie inne. Ile jest tych znaków? 3 - Chińska narzeczona 33

- Dużo, bardzo dużo. - Jin dotknął paciorków liczydeł. - Dziesięć tysięcy. Kyle zagwizdał cicho. - Wygląda na to, że to bardzo trudny system. Trzeba z pewnością wielu lat, aby się nauczyć, jak go odczytać i jak zapisać. - Nie należy oczekiwać, że każdy osiągnie kunszt w tej dziedzinie - za­ uważył chłodno Jin. - Sztuka pisania, poezja i malarstwo to trzy doskonało­ ści. Wprawa we wszystkich trzech dana jest tylko uczonym i poetom. - Czy to, że umiesz pisać, znaczy, że jesteś uczonym? - Och nie! Moje umiejętności nie są aż tak wysokie. Wystarczają jedynie do tego, żeby być urzędnikiem. - Ton jego głosu świadczył, jak bardzo ab­ surdalne było pytanie Kyle'a. - Czy możesz mi pokazać, jak się maluje taki znak? To przecież nie to samo co nauka pisania. Kąciki ust Jina leciutko zadrżały. Czyżby to miał być tłumiony uśmiech? - Jest pan bardzo uparty, sir. - No właśnie. - Kyle z uwagą przyglądał się bryłce tuszu. Miała kształt ośmiokąta i wytłoczony rysunek smoka na jednej ze ścianek. - Lepiej zgódź się od razu, ponieważ nie mam zamiaru ustąpić. Tak, Jin rzeczywiście starał się stłumić uśmiech. - Skromny urzędnik nie może nie ustąpić przed takim argumentem, mi­ lordzie. - Położył czysty arkusz papieru na biurku. - Proszę obserwować, jak maluję znak symbolizujący ogień. Kreski muszą być prowadzone w od­ powiedniej kolejności. - Dwukrotnie, wolno pociągnął tuszem ten sam znak w kształcie gwiazdy, tak żeby linie były wyraźne, po czym ponownie umo­ czył pędzelek w tuszu i podał go Kyle'owi. - Proszę spróbować. Nawet przy maksymalnym skupieniu starania Kyle'a nie przyniosły pożą­ danego efektu. - To trudniejsze, niż sądziłem. - Spróbował znowu, ale to, co namalował, w niczym nie przypominało eleganckiego pisma Jina. - Trzeba inaczej trzymać pędzelek. Nie tak jak angielskie pióro. Bardziej prosto. O tak. - Jin położył dłoń na dłoni Kyle'a, poprawiając kąt nachyle­ nia pędzelka. Dziwny dreszcz przeszył Kyle'a. Co, u diabła? Jin najwyraźniej poczuł coś również, ponieważ szybko cofnął dłoń. Czy to możliwe, że chłopak jest świętym mężem jak tamten w Indiach? Wzrok Sri Anshu był w stanie rozpuścić ołów i, być może, Jin Kang miał ten sam wewnętrzny ogień. A może przyczyna tej dziwnej reakcji tkwiła w czymś, o czym nie śmiał nawet myśleć? 34 Sytuacja była niezręczna, jednak Kyle starał się zachowywać tak, jakby się nic nie stało. - Mam trzymać pędzelek bardziej pionowo? - Właśnie. - Jin z trudem przełknął ślinę. - I nieco bardziej swobodnie. Kyle malował ten znak jeszcze kilka razy. Swobodniejsze trzymanie pę­ dzelka sprawiło, że linie stały się bardziej delikatne, ale do ideału było jesz­ cze bardzo daleko. I ani o krok nie zbliżył się do rozwiązania zagadki, dlaczego jego reakcja na Jina Kanga była taka zdumiewająca. Wręcz przeciwnie. 4 Anglia, grudzień 1832 T roth obudziła się w pachnącej lawendą pościeli. Była noc, ale ogień tak miło trzaskał na kominku, Czuła, że jest jej ciepło po raz pierwszy od wielu miesięcy. Jakiś cichy, znajomy głos zapytał: - Jak się pani czuje? Odwróciła głowę w lewą stronę i ujrzała mężczyznę, na którego widok zemdlała po przybyciu do Warfield Park. Kyle. Dopiero teraz, kiedy mu się bliżej przyjrzała, przekonała się, że to wcale nie Kyle, chociaż podobień­ stwo było uderzające. - Pan jest lordem Grahame'em? Skinął głową. - A pani, lady Maxwell, małżonką mojego brata. Zanim jednak wyjaśni­ my sobie wszystko, może zechciałaby pani coś zjeść lub się napić? Może wody? Nagle uświadomiła sobie, że od rana nie miała nic w ustach. - Tak, wody... jeśli pan łaskaw. Nalał wody do szklanki ze stojącego na stoliku dzbanka, po czym popra­ wił za nią poduszki, tak aby mogła usiąść i wypić. Jego dłonie były bardzo przyjazne, ale to nie były dłonie Kyle'a. Piła łapczywie, opróżniając całą szklankę. Zawrót głowy ustąpił. - Kyle nie powiedział mi, że on i pan jesteście bliźniakami. 35

- Nic więc dziwnego, że tak pani zareagowała na mój widok. - Grahame ponownie usiadł. - Identyczne bliźnięta budzą sensację i ludzie często zapo­ minają, że każde z nich jest odrębną ludzką istotą. Lepiej nie wspominać, że się jest bliźniakiem, chyba że są ku temu bardzo istotne powody. W rzeczywistości nigdy nie było powodu, by Kyle musiał jej o tym wspo­ mnieć. A potem wszystko potoczyło się tak szybko. Przyglądała się twarzy gospodarza. Była trochę szczuplejsza od twarzy Kyle'a, a jego oczy były chyba trochę ciemniejsze, ale mimo to... - Podobieństwo jest nadzwyczajne, lordzie Grahame. Uśmiechnął się boleśnie znajomo. - Skoro jestem pani szwagrem, to proszę mówić do mnie Dominik. - Ja mam na imię Troth. - Skubała narzutę, ociągając się z przekazaniem mu wiadomości. - Bez wahania uwierzyłeś, że jestem żoną twego brata? - Masz jego pierścień. - Jego wzrok powędrował do jej dłoni, gdzie w bla­ sku płonącego na kominku ognia lśnił celtycki klejnot. - I wyglądasz jak ktoś, kogo on mógł poślubić. Gdzie on jest, zatrzymał się w Londynie? Troth nagle uświadomiła sobie, że spokój Dominika jest tylko pozorny, że w głębi duszy czegoś się obawia. To dlatego siedział przy niej, czekając, aż się obudzi. Może przeczuwał, że stało się coś złego, ale miał nadzieję, że usłyszy: „Twój brat jest cały i zdrowy i wkrótce tu będzie". - Przykro mi, że jestem doręczycielką złej wiadomości, milordzie - po­ wiedziała przez ściśnięte gardło. - Kyle zginął w Chinach. Dominik zamarł i krew odpłynęła mu z twarzy. - Nie, to niemożliwe. On nie mógł zginąć. - Chciałabym, żeby tak było. - Zduszonym głosem opisała śmierć Ky­ le'a. Kiedy skończyła, Dominik ukrył twarz w drżących dłoniach. - Wiedziałem, że coś się stało - wyszeptał. - Ale zawsze myślałem, że jeśliby nie żył, wiedziałbym o tym. Zagryzła wargi. - Tak mi przykro, tak przykro. Jego ostatnim życzeniem było, żebym tu przyjechała i opowiedziała, co się stało. Podniósł głowę. Jego twarz nagle poszarzała. - Wybacz mi. To musiało być dla ciebie jeszcze trudniejsze niż dla mnie. - Znałam Kyle'a zaledwie parę tygodni. - Chociaż te tygodnie zmieniły ją już na zawsze. - Ty znałeś go całe życie. Usta Dominika zadrżały. - Myślę, że porównywanie bólu nie ma sensu. - Wstał i spojrzał na nią niewidzącymi oczami. - Jeśli będzie ci czegoś trzeba, wystarczy, że pociąg- 36 niesz za taśmę dzwonka. - Chciał jeszcze coś dodać, ale pokręcił tylko głową. - Wybacz mi... proszę. Opuścił pokój, poruszając się tak, jakby mu ktoś zadał śmiertelny cios. Troth czuła, że udał się do swojej żony, jedynej osoby, która była w stanie ukoić jego ból po otrzymaniu tak tragicznej wiadomości. Spełniwszy obowiązek, ukryła twarz w poduszce i tak długo powstrzymy­ wany szloch wyrwał się w końcu z jej piersi. 5 Kanton, Chiny, luty 1832 yle nie krył zdumienia, gdy wszedł do wysoko sklepionej sali jadalnej angielskiej faktorii, jak nazywano Kompanię Wschodnioindyjską. Setki świec płonęły w żyrandolach i masywnych kandelabrach ustawionych wzdłuż cen­ tralnej linii lśniącego, długiego stołu. - Miałeś rację, twierdząc, że to będzie pretekst do wyciągnięcia najpięk­ niejszych sreber - mruknął do Gavina Elliotta. - Przy tej oprawie nawet za­ mek angielskiego księcia wyglądałby skromnie. Gavin zachichotał. - Ty powinieneś wiedzieć o tym lepiej niż ja. Kyle zauważył w odległym kącie sali liczną grupę Chińczyków ubranych w jednolite, ciemne stroje. - Tak wielka rzesza służby nie jest chyba potrzebna. - Do tradycji należy, aby za każdym krzesłem stał jeden służący. Prosiłem Jina Kanga, żeby się tobą zajął. Jeśli będziesz miał pytania odnośnie do zwy­ czajów bądź też protokołu, on ci na nie odpowie. Kyle nie miał co do tego wątpliwości, jednak pomyślał, że lepiej zrobi, jeśli będzie go unikał. Reakcja na tego młodzieńca wciąż budziła w nim niepokój. - Lordzie Maxwell, niech mi będzie wolno powitać pana na terenie an­ gielskiej faktorii. -Zażywny, łysiejący mężczyzna wysunął się z grupy i wy­ ciągnął rękę: - William Boynton, prezydent Kompanii Wschodnioindyjskiej w Kantonie. - Jako gospodarz przyjęcia, Boynton przeszedł z nim dookoła sali, aby dokonać prezentacji. Kyle rzucił tęskne spojrzenie na widniejącą za K 37

oknem rzekę, po czym przystąpił do wypełniania swoich obowiązków. Pierw­ sza lekcja, jakiej udzielił mu kiedyś ojciec, ograniczała się do stwierdzenia, że przynależność do sfery to również obowiązki. Bardzo nudne obowiązki. - Staraj się, żeby Maxwell nie wpadł w kłopoty, Jin - poprosił Gavin przed bankietem. - Jest w nim zbyt wielka żądza poznania i zbyt mało rozwagi. Troth zauważyła to również. Czasem miała nawet wrażenie, że Maxwell sam tych kłopotów szuka. Kiedy Fan-qui zajęli miejsca przy stole, zaczęła się im z uwagą przyglądać. Niektórzy z nich byli mądrymi, rzutkimi kupca- mi, jak jej ojciec, niektórzy zarozumiałymi głupcami, którzy dorobili się for- run na handlu, mimo to gardzili krajem i ludźmi, dzięki którym ich fortuny powstały. Znała ich wszystkich, chociaż żaden z nich nie znał jej. Stanęła za lordem Maxwellem, który zajął honorowe miejsce po prawej ręce Boyntona. Wiedziała, że ją zauważył, ponieważ skinął jej głową. W je­ go oczach dostrzegła zaciekawienie i jednocześnie niepokój, taki sam, jaki od pewnego czasu i ona czuła. Co było w tym Maxwellu, że tak na nią działał? Nie był tu ani najwyższy, ani też najefektowniej ubrany. A przy Gavinie Elliotcie z pewnością nie był najprzystojniejszy. Miał jednak interesującą powierzchowność i biła od niego nadzwyczajna powaga przyćmiewająca nawet Boyntona, który jako taipan Kompanii Wschodnioindyjskiej był najpotężniejszym kupcem w Kantonie. Podczas długiego posiłku, obfitującego w ogromne ilości mięsa, parujące puddingi i inne ciężkie angielskie potrawy, Troth miała mnóstwo czasu, żeby utrwalić sobie w pamięci tył głowy Maxwella. Chociaż wiedziała, że to ab­ surdalne, to jednak prawda była taka, że przyjemność sprawiało jej obser­ wowanie miękkiej falistości jego gęstych kasztanowatych włosów i barczy­ stych ramion. I po raz kolejny przypominała sobie wibrację, którą poczuła, gdy dotknęła jego dłoni, chcąc mu pokazać, jak należy trzymać pędzelek. Nie mając żadnych innych obowiązków, jak tylko stać za krzesłem, mogła sobie pozwolić na snucie różnych fantazji. Tymczasem kolacja zmierzała ku końcowi. Goście pili porto i palili fili­ pińskie cygara, gdy rozmowa przybrała nagle zupełnie niespodziewany ob­ rót. Zaczęła się jak zwykle od narzekania na osiem słynnych regulacji praw­ nych, które bardzo ograniczały aktywność europejskich kupców. Troth nie przysłuchiwała się jej zbyt uważnie. Znała już to na pamięć. 38 W pewnej chwili Caleb Logan, Szkot, który był kiedyś partnerem w inte­ resach jej ojca, rzekł: - Powinieneś współpracować z brytyjską firmą, Maxwell, a nie z tymi parweniuszami z amerykańskiej kompanii handlowej. - Chociaż ton jego głosu był żartobliwy, to jednak w słowach było coś niepokojącego. - Kompanii potrzebna jest konkurencja - odparł uprzejmie Maxwell. - Poza tym lubię filozofię Elliotta. - Filozofię? - Logan wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Robienie maksy­ malnie dużych pieniędzy to filozofia, którą wszyscy wyznajemy. Maxwell nie odpowiedział, ale pewien dobrze już pijany Anglik, Colwell, odparł: - Czy masz na myśli to, że Elliott House nie handluje opium. Maxwell się zawahał. - To prawda. Wolę nie handlować nielegalnymi towarami. - Nie wszyscy są takimi szczęściarzami, żeby mieć do wysyłki skóry bo­ brów i zafajdane korzenie. - Amerykańskie firmy rzeczywiście mają futra i żeń-szeń, ale Brytyjczy­ cy mogą pójść w ich ślady i poszukać nowych towarów, które nadawałyby się do sprzedaży - zasugerował Maxwell. - Handel opium nie cieszy się u nas dobrą opinią. Wielu ludzi uważa, że zajmowanie się kontrabandą poniża nas jako naród. - Co powiedzieliby nasi przyzwoici rodacy, gdyby nie mogli pić swojej herbaty - zauważył sucho Logan. - Nie ma opium, nie ma herbaty. Ofero­ waliśmy inne towary, ale mandaryni nie są nimi zainteresowani. - Szczycimy się tym, że Napoleon nazwał Brytyjczyków narodem krama­ rzy, ale nigdzie nie jest napisane, że Chiny muszą z nami handlować - od­ parł tym samym tonem Maxwell. - Władza odpowiada za niedopuszczenie opium na rynek. - Handel jest krwiobiegiem świata. Chińscy kupcy wiedzą o tym, nawet jeśli ich władza zdaje się o tym nie wiedzieć. Wielu kupców nie ma skru­ pułów i handluje opium, i to właśnie utrzymuje nasz handel w równowa­ dze. - Jak większość chińskich kupców, Logan oceniał handel opium w ka­ tegoriach biznesu, a nie moralności. Rozumiejąc, jakie zło może przynieść uprawa opium, Troth była mniej pragmatyczna. Na szczęście jej ojciec nigdy nie handlował opium, chociaż gdyby miał inne zasady, byłby o wiele bogatszy. Maxwell zakręcił zawartością szklanki. Troth czuła, że nie odpowiadał mu temat rozmowy, ale mógł się z mej wycofać. 39

- Tak było kiedyś, ale czasy się zmieniły. Kompania Wschodnioindyjska w ciągu roku, najdalej dwóch, prawdopodobnie straci pozycję monopolisty, tak więc konkurujących ze sobą kupców będzie o wiele więcej. Możliwe jest również, że parlament zabroni obywatelom brytyjskim uczestniczyć w tym opiumowym procedrze. W sali zaległa cisza, po czym Logan powiedział chłodno: - Czyżbyś był szpiegiem parlamentu, który pędem wróci do Londynu i spróbuje usunąć nas z biznesu. - Nie mam takiego zamiaru. Anglia potrzebuje waszych zdolności, wa­ szego doświadczenia i waszej herbaty. Ja tylko sugeruję, żebyście rozważyli rozszerzenie oferty. - Nie ma takiej potrzeby. Ten cały barbarzyński system i tak się wkrótce rozleci - zauważył wyraźnie już podpity Anglik. - Funkcjonuje jedynie dla­ tego, ponieważ mandaryni obawiają się, żeby ich ludzie nie zetknęli się z nami, ponieważ jesteśmy większymi dżentelmenami niż oni. Nazywają więc nas barbarzyńcami i trzymają nas tu stłoczonych na tej małej przestrzeni. To oni są barbarzyńcami. Boynton, brytyjski taipan, szybko wtrącił: - Tak mówić nie przystoi. Jesteśmy gośćmi w tym kraju i każdemu z nas ten system przyniósł pokaźną fortunę. - Nie jesteśmy gośćmi, jesteśmy cholernymi więźniami - ciągnął z upo­ rem Anglik. - Nie możemy żeglować dla przyjemności czy iść do miasta, czy też sprowadzić nasze żony lub kochanki. Marynarka królewska powinna popłynąć w górę Pearl River i nauczyć mandarynów dobrych manier. Wtedy będziemy mogli handlować wszędzie, gdzie tylko zechcemy, a nie wyłącz­ nie w Kantonie. - Dosyć tego! - zawołał Boynton. - W porządku -zgodził się Logan. - Każdy cywilizowany człowiek może pozostać przy swoim zdaniu. Jednak dziwna niechęć wciąż unosiła się w sali i Troth czuła, że więk­ szość tej niechęci była wymierzona w Maxwell a, jakby to on był odpowie­ dzialny za wszystkie problemy handlu z Chinami. Gavin rzucił krótkie spojrzenie na Troth. Chociaż większość służących nie znała angielskiego na tyle, aby rozumieć rozmowę, to Troth takich pro­ blemów nie miała i Elliott dobrze o tym wiedział. Jej twarz była bez wyrazu, a oczy spuszczone, jakby ta rozmowa zupełnie jej nie interesowała. Narzekania wśród Fan-gui były na porządku dziennym. 40 Jedynie Maxwell, ze swoimi rozsądnymi sugestiami, zdecydowanie wyróż­ niał się na ich tle. - Rozumiem, dlaczego czujecie się jak w więzieniu - rzekł Maxwell po­ jednawczym tonem. - Jestem tu zaledwie od tygodnia, a już nie czuję się najlepiej. Czy ktoś z was próbował przeciwstawić się tym restrykcjom i prze­ dostać do miasta lub nawet dalej poza jego mury. To mogłoby być interesu­ jące, zobaczyć trochę większy kawałek tego kraju. Większość kupców wydawała się tym pomysłem wstrząśnięta. - Gdybyśmy się na to odważyli, nie zaszlibyśmy daleko! - zauważył ja­ snowłosy Holender. - Za bardzo rzucamy się w oczy. - Portugalscy jezuici podróżują po Chinach. Może jakiś kupiec mógłby zrobić to samo, gdyby ubrał się w długą czarną szatę. - Wprawdzie Max­ well powiedział to żartobliwym tonem, ale Troth czuła, że nie zrobił tego bez powodu. Boynton pokręcił głową. - To prawda, że cesarz toleruje jezuitów, ale nawet im nie wolno poruszać się swobodnie. Obowiązuje ich cały system zakazów i nakazów, i muszą mieć ze sobą przewodników. Bardzo żałuję, ponieważ sam chętnie bym taki strój włożył i spróbował szczęścia. - Jego komentarz wywołał u wielu zduszony śmiech. - Wobec tego będę zmuszony posmakować Chin, przemierzając portowy Hog Lane. Może nawet wybiorę się tam jutro wieczorem. Kontrast z dzisiej­ szym spotkaniem doda tej wyprawie nieco więcej egzotyki - rzekł Maxwell z ledwie wyczuwalną ironią. - Czy to miejsce to rzeczywiście gniazdo roz­ pusty? - Sprzedają tam najpodlejsze na Wschodzie trunki. Zobaczysz więc ma­ rynarzy z Europy rzygających na ulicach i leżących w rynsztokach - odparł Logan. - Mogą ci oczyścić kieszenie, ale ponieważ Hog Lane jest częścią enklawy, to przynajmniej nikt nie dźgnie cię nożem w plecy. To miejsce jest bezpieczniejsze niż Londyn. - Po tym, co usłyszałem, Hog Lane wydaje się dosyć nudne w porówna­ niu z większością portów. Na przykład z Kalkutą. Komentarz Maxwella wywołał ożywioną dyskusję, które porty są najspo­ kojniejsze, często popartą bardzo obrazowym opisem. Troth uznała ją za pouczającą, chociaż zastanawiała się, ile w niej było prawdy, a ile zwykłej fantazji. Zanim goście zaczęli się rozchodzić, po kłótni nie było śladu. Ale, dołą­ czając do pozostałej obsługi, Troth zrozumiała, dlaczego Elliott poprosił ją, 41

by miała oko na Maxwella. Jego otwartość mogła sprowadzić na tę przy­ stojną głowę wiele kłopotów. 6 azajutrz Troth pracowała do późnej nocy w angielskiej faktorii, tłuma­ cząc i pisząc listy dla Boyntona. Będąc pracownikiem Chenąui, miała obo­ wiązek wykonywać polecenia kupców, którzy byli klientami jej pana. Była szczęśliwa, że nie musiała pracować dziś w biurze Elliotta, gdzie istniało ryzyko, że znowu się natknie na Maxwella. Ubiegłej nocy miała bardzo nie­ spokojne sny i obudziła się wyczerpana. Jak to dobrze, że ten, kto się do tego przyczynił, wkrótce wyjedzie, by nigdy już tu nie wrócić. Dziś wieczorem miał zamiar wybrać się na Hog Lane. Czy uzna to miejsce za interesujące? Dla człowieka, który tyle podróżował, lokalne tawerny i urzę­ dujące tam prostytutki prawdopodobnie nie będą niczym nadzwyczajnym. Jakże mu zazdrościła tej swobody podróżowania. Wiele by dała, aby być mężczyzną! Jakoś nie mogła się skupić na pracy i tłumaczenie zajęło jej znacznie wię­ cej czasu niż zwykle. Jej pismo było niekształtne, a kilka liter wymagało poprawek. Kiedy skończyła, ze zdumieniem stwierdziła, że wiszący na ścia­ nie zegar wybił północ. Może zrezygnuje z porannych ćwiczeń i dłużej po- śpi. Ziewając, opuściła faktorię. Dozorca przy bramie kiwnął jej głową na pożegnanie najwyraźniej przyzwyczajony do jej nieregularnych godzin pra­ cy. Pomimo że położony zaledwie o jedną przecznicę dalej Hog Lane wciąż tętnił życiem, tu, na nabrzeżu, było cicho i spokojnie i tylko kilka łódek su­ nęło leniwie po wodzie. Troth skierowała się do łódki, która miała ją prze­ wieźć na wyspę Honam, gdy ciemna sylwetka wyłoniła się tuż przed nią. - Jin Kang? Rozpoznała głos młodego mężczyzny, który pracował w sklepie z alkoho­ lem przy Hog Lane i czasem dostarczał jej pożytecznych informacji. - Dobry wieczór, Teng. Co ty tu robisz? Czy nie powinieneś być teraz w sklepie? Teng przysunął się bliżej i wyszeptał: N 42 - Słyszałem coś, o czym powinieneś wiedzieć. Oczywiście, słyszał również, że ona dziś długo pracuje. Niewiele spraw daje się utrzymać w tajemnicy na tym wąskim skrawku lądu. - Jest bardzo późno. - Odparła, starając się ukryć ziewanie. - Czy twoja informacja jest aż tak pilna? - Dwóch opryszków z jednego z gangów zjawiło się dziś w moim skle­ pie. Słyszałem, jak mówili o pieniądzach, które zarobią za zabicie jakiegoś Fan-qui, jednego z podopiecznych Chenąui. Troth utkwiła w nim wzrok, zapominając o zmęczeniu. - Nikt nie ośmieliłby się zabić Fan-qui! - Może nie, ale śmiali się, powtarzając, ile to sztuk srebra dostaną, gdy rozwalą czaszkę nowego Fan-qui, chyba lorda Maxwella. - Na Boga, jeśli on wciąż znajduje się na Hog Lane, to będzie łatwym celem! - Czy widziałeś lorda Maxwella dzisiejszej nocy? Teng wzruszył ramionami. - Nie znam go, ale na ulicy jest pełno marynarzy na przepustce. Może być gdzieś wśród nich. - Jak dawno słyszałeś rozmowę tych typów? - Zaledwie parę minut temu. Szukając pomocy, traciłaby tylko bezcenny czas. Hog Lane nie jest taka długa, znajdzie Maxwella, zanim zrobią to bandyci. Odwróciła się, chcąc odejść, gdy Teng chwycił ją za rękaw. - Moja informacja jest cenna? Uwolniła rękę. - Otrzymasz swoją nagrodę jutro, obiecuję! - zawołała i biegiem rzuciła się wzdłuż cichych o tej porze składów w stronę hałaśliwego i pełnego świateł Hog Lane. Grzech to grzech. Na całym świecie jest taki sam, pomyślał Kyle. A jed­ nak ta niesamowita atmosfera marynarskiego zbratania w portowych barach była miłą odmianą po dusznej atmosferze wczorajszego wieczoru. Nawet ubrany w podniszczone ubranie od razu rzucał się w oczy, ale po­ nieważ nie był oficerem na żadnym statku, nie miał problemów z akcep­ tacją. Tym bardziej że chętnie stawiał wszystkim niekończące się kolejki 43

ognistego samshu, lokalnego alkoholu, gwarantującego szybką utratą świa­ domości i jednocześnie odciążenie żołądka z całej jego zawartości. Sam pił wstrzemięźliwie. Informacja w takim jak to środowisku biegła szybko i tu, w Kantonie, za­ sada ta zdawała się potwierdzać w pełni. Kyle odwiedzał jeden bar po dru­ gim, rozmawiając z marynarzami różnych nacji i unikając wplątania się w sporadyczne bójki ze zręcznością wytrawnego praktyka. W miarę upływu czasu liczba zebranych przez niego opinii o chińskim handlu przedstawiała się imponująco, chociaż jego przyszli koledzy w Izbie Lordów byliby zde­ gustowani sposobem, w jaki je zdobył. Kyle nie miał jednak zamiaru się tym przejmować. Jako mały chłopiec za­ wsze marzył o podróżach do dalekich krajów. Dopiero, gdy ten cel zrealizo­ wał, zrozumiał, skąd brała się ta dziwna tęsknota. Jako wicehrabia i dziedzic tytułu lorda, od przyjścia na świat był skazany na życie człowieka wyjątkowo uprzywilejowanego. Obracał się przeważnie w kręgu osób podobnych do sie­ bie, wychowywanych do rządzenia zgodnie z zasadami obowiązującymi jego sferę. To dlatego tak bardzo ciągnęło go do ludzi z zupełnie innego świata. Dlatego między innymi zakochał się w Konstancji, że była Hiszpanką egzo­ tyczną i piękną, ale też dobrą i serdeczną. Dopiero w Azji odkrył ludzi, idee i społeczności zupełnie inne niż w oj­ czystym kraju. Pewien hinduski święty mąż, o przenikliwym, mądrym spoj­ rzeniu, nie dbał o to, że ten, z kim rozmawia, to wicehrabia Maxwell. Tak samo zachowywali się jego towarzysze na statku, gdy ramię przy ramieniu walczyli z piratami z Wysp Korzennych. Po bitwie bosman powiedział mu, że , Jego Lordowska Mość wcale nie walczył jak zafajdany dżentelmen". Kyle uważał, że to jeden z najpiękniejszych komplementów, jaki kiedykol­ wiek miał okazję usłyszeć. Dzięki podróżom stał się wolny i tolerancyjny. Nawet jeśli już nigdy nie opuści Anglii, to i tak będzie innym, znacznie lepszym człowiekiem. I pew­ nie dlatego czuł, że nadeszła pora, aby wracać do domu. Na razie jednak miał zamiar cieszyć się ostatnimi dniami w świecie tak bardzo odmiennym od jego własnego. Hog Lane kończyła się przy Thirteen Factories Street, która biegła równo­ legle do masywnych murów miasta znajdujących się w odległości zaledwie paruset metrów. Doszedłszy do wniosku, że lepiej będzie zwiedzić labirynt sklepów i alejek po drugiej stronie ulicy w ciągu dnia, już miał wracać do domu, gdy jakiś mały chłopiec wybiegł z bocznej uliczki o szerokości nie­ wiele większej niż dwa metry. 44 Chłopiec ukłonił się nisko, po czym powiedział łamaną angielszczyzną, którą posługiwała się większość miejscowych sklepikarzy: - Sir chce zobaczyć śpiewające świerszcze? Mój pan ma najlepsze świersz­ cze, bardzo proszę, sir? - Śpiewające świerszcze?! - zapytał z rozbawieniem Kyle. - Gdzie jest sklep twego pana? - Niedaleko, sir! - Chłopak znowu zgiął się w ukłonie, po czym pobiegł uliczką w dół, zerkając co chwilę przez ramię, aby się upewnić, że Kyle idzie za nim. Większość mijanych przez nich sklepików była już zamknięta, ale po pewnym czasie w bladym świetle latarni Kyle zauważył niewielką niszę, gdzie na wbitych w ścianę gwoździach wisiały mikroskopijne klatki. Kiedy wszedł do maleńkiego sklepiku, wwiercający się w uszy przeraźliwy jazgot owadów mieszał się z hałasem Hog Lane. Zaintrygowany świerszczami nie usłyszał kroków za sobą, ale szybko prze­ suwający się cień sprawił, że instynktywnie odskoczył, unikając w ten spo­ sób silnego ciosu pałką. - Cholera! Trzech Chińczyków zaszło go od tyłu, a trzech innych nadchodziło z dru­ giego końca uliczki. Chłopak gdzieś zniknął, jego zadanie zostało już wyko­ nane. Klnąc, Kyle rzucił się na mężczyznę, który blokował mu odwrót. Gdy­ by tylko mógł dotrzeć do podpitych europejskich marynarzy dwie przecznice dalej na Hog Lane, to pewnie chętnie pomogliby mu rozprawić się z napast­ nikami. Jego sprawność i szybkość sprawiły, że niewiele brakowało, aby udało mu się uciec, gdy następny cios pałki spadł na jego lewy bok i ramię. Zatoczył się, walcząc, aby nie upaść. Czuł, jak drętwieje mu ramię. Miał przy sobie niewielką sumę pieniędzy i pewnie mądrzej byłoby rzucić sakiewkę i uciec, ale poddanie się nie leżało w jego naturze. Chwycił naj­ bliższego napastnika i cisnął go w jego dwóch nadbiegających wspólników. Tymczasem bandyci biegnący z drugiego końca uliczki byli coraz bliżej i malująca się na ich twarzach determinacja nie pozostawiała złudzeń, jakie są ich zamiary. Do licha! Oni mieli zamiar go zabić! Powoli cofając się, aż poczuł za plecami ścianę, wołał o pomoc, mając nadzieję, że jego krzyk prze­ bije się przez zgiełk Hog Lane. Używał wszystkich, najprzemyślniejszych wybiegów, których nauczył się podczas walk z piratami, bandytami i złodziejami, aby nie dać się przyprzeć do muru. Ale napastników było sześciu, a on okazał się głupcem i nie zabrał ze sobą broni. 45

Dziękując Bogu, że miał ukryty w bucie nóż, wyciągnął go i dźgnął naj­ bliższego napastnika. Mężczyzna upadł, jego ręka silnie krwawiła. Z ust jego wspólników wyrwał się złowrogi pomruk, kiedy zorientowali się, że ich ofiara jest uzbrojona. Dwaj z nich również sięgnęli po noże. Kolejne uderzenie pałką trafiło go w głowę. Osunął się na ziemię i po chwili cała seria kopnięć spadła na jego brzuch i żebra, a on bezradnie obserwował błysk ostrza uniesionego do zadania ostatecznego ciosu. Co za ironia losu umierać w „bezpiecznym mieście", tuż przed powrotem do domu. Dominik, tak czy inaczej, będzie musiał przyjąć godność lorda. I nagle mrożący krew w żyłach krzyk przeciął powietrze, a chwilę potem ciemno ubrana postać z furią runęła na napastników. Poruszając się z wdzię­ kiem baletnicy i z niebywałą szbkością, nieznajomy kopnął jednego z męż­ czyzn w krocze, drugiego uderzył kantem dłoni w krtań i trzeciego nasadą dłoni w nos. Wszyscy trzej runęli na ziemię, wyjąc z bólu. Banda zwróciła się teraz przeciwko nowemu zagrożeniu, ale nie mogła się zmierzyć z kimś, kto był nieuchwytny jak cień i nieustępliwy jak roz­ wścieczony tygrys. Uchylając się zręcznie od ciosów rąk i pałek, kopnął wyciągnięty w jego kierunku nóż - który, wirując w powietrzu, poleciał w ciemność - po czym uderzeniem w szyję unieszkodliwił kolejnego ban­ dytę. Dwaj inni usiłowali przyprzeć ciemno ubraną zjawę do muru. Wyskakując w górę, nieznajomy przekoziołkował w powietrzu tuż nad plecami jednego z napastników. Wyglądało, jakby byli akrobatami, którzy chcą doprowadzić układ ćwiczeń do perfekcji. Widząc błysk noża, Kyle krzyknął ostrzegawczo i chciał się podnieść, ale kosztowało go to zbyt wiele wysiłku. Poczuł straszliwy ból i po chwili za­ padł w ciemność. Dziękując opatrzności, że żaden z atakujących nie trenował kung-fu, Troth wykorzystała impet jednego z nich do wpasowania go w ścianę. Bandyta upadł jak kłoda na ziemię i już się nie podniósł. Pozostali dwaj, rezygnując z walki, rzucili się do ucieczki. Nie tracąc czasu, Trolli przyklęknęła przy Maxwellu i jej serce zamarło z prze­ rażenia. Krzyk Maxwella pomógł jej dotrzeć do tej alejki i kiedy się tam zja­ wiła, on wciąż dzielnie walczył. Dzięki Bogu, nie był poważnie ranny. 46 Tętno wyczuwalne, czaszka nieuszkodzona, niewielki upływ krwi. Wyliże się z tego. Ale co powinna teraz zrobić? Nie mogą tu zostać - trzej bandyci, których unieszkodliwiła, jęczeli i podejmowali słabe próby, żeby się pod­ nieść, a ci, którzy uciekli, mogą wrócić z posiłkami. Ludzi, którzy pomogliby w przeniesieniu Maxwella, łatwo znalazłaby na Hog Lane, ale wtedy wiadomość o ataku na Europejczyka szybko stałaby się publiczną tajemnicą, co katastrofalnie odbiłoby się na Chenqui, ponie­ waż należących do Kohongu kupców uważano za odpowiedzialnych za wszystko, czego dopuszczają się ich zagraniczni klienci. Próba zabójstwa może narazić go na ogromne kłopoty, być może nawet na uwięzienie. Jego bogactwo i władza przysporzyły mu wielu wrogów. Musi zrobić wszystko, by Maxwell dotarł do domu, zanim ktoś zorientuje się, co się tak naprawdę stało. Elliott będzie milczał - w jego dobrze poję­ tym interesie jest, aby Chenqua nie został ukarany. Odnalazła nóż Maxwella i wsunęła go ponownie w sprytnie ukrytą w bu­ cie pochwę, po czym potrząsnęła mężczyznę za ramię. - Proszę wstać! Musimy iść. Zajęczał, ale się nie ruszył. Znowu nim potrząsnęła, tym razem mocniej. Wciąż bez rezultatu. Nagle przypomniała sobie fragment rozmowy między Maxwellem a Elliot- tem. Maxwell wspominał, że kiedy był dzieckiem, miał nianię, Szkotkę. Może apodyktyczny głos, który zabrzmi jak ten zapamiętany z dzieciństwa, zdziała to, czego nie potrafiła jej zabarwiona chińskim akcentem angielszczyzna. - Wstawaj, ty cholerny, leniwy głupcze! - zawołała z zapamiętanym u oj­ ca szkockim akcentem. - Chcesz, żeby ci poderżnęli gardło? Podziałało. Nieprzytomny mężczyzna poruszył się i zaczaj dźwigać nie­ poradnie w górę. Pomogła mu wstać, wykorzystując wszystkie siły, jakie wyrobiła w sobie przez lata, trenując wing chun. - Zabieram cię do domu, chłopcze. Zarzuciła sobie na ramiona jego rękę i poprowadziła go uliczką w górę. Thirteen Factories Street powinna być o tej porze pusta i, przy odrobinie szczęścia, jeśli nawet ktoś ją zobaczy, pomyśli, że jej kumpel jest pijany. Maxwell chwiał się, ale zdołał utrzymać się na nogach. Kiedy ruszyli w kie­ runku nabrzeża, zauważył z westchnieniem: - Ty nie możesz być... Szkotką. Nie ma żadnych Europejek... bliżej niż w Makau. - Nie jestem Szkotką. Majaczysz, chłopcze. - Troth modliła się, żeby do jutra o wszystkim zapomniał. 47

Zanim dotarli do domu Elliotta, Troth czuła, jak pot spływa jej po plecach. Maxwell był ciężki i musiała włożyć wiele wysiłku, aby obydwoje nie runęli na ziemię. Zniżając głos, szepnęła do portiera: - Wasz Fan-qui najwyraźniej nie ma głowy do samshu. Portier roześmiał się i otworzył drzwi. - Potrzebujesz pomocy, chłopcze? - Żeby podzielić się napiwkiem? Nie ma mowy. - Weszła do środka. Maxwell był tak na niej uwieszony, że dozorca pewnie jej nie rozpoznał, a dyskretne wymknięcie się stąd nie było dla Troth problemem. Chwilę wahała się, czy nie położyć Maxwella w jakimś cichym kącie ma­ gazynu, ale doszła do wniosku, że lepiej będzie, jeśli go zaprowadzi do jego sypialni, nawet jeśli to oznaczało, że musi pokonać jeszcze dwie kondygna­ cje schodów. Na szczęście znała dobrze budynek i bez trudu znalazła drogę w ciemności. Kiedy doszli do tylnych schodów, powiedziała z tym samym szkockim akcentem: - Uwaga, schody. Właź. Mężczyzna powoli zaczął odzyskiwać świadomość i trzymając się wąskiej, żelaznej balustrady, mozolnie wspinał się w górę. Troth podpierała go z dru­ giej strony, mimo to dwukrotnie niewiele brakowało, żeby stracili równowa­ gę i potoczyli się w dół. Ciężko dysząc, dowlokła go do drzwi sypialni. - Masz klucz, chłopcze? Niezdarnie sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i Troth pomogła mu go wyciągnąć, następnie otworzyła drzwi, po czym, wprowadziwszy Maxwella do środka, bezceremonialnie pchnęła go na łóżko. Sama również miała ochotę opaść na materac i trochę dojść do siebie, ale zdawała sobie sprawę, że im szybciej zniknie, tym większa szansa, że Max­ well nie przypomni sobie, jaka była jej rola w tym wydarzeniu. Walka z sze­ ścioosobową bandą wzbudziłaby na pewno jego podejrzliwość i baczniej zacząłby się przyglądać skromnemu pracownikowi Chenąui. Obudzi więc Gavina Elliotta i poprosi, aby się zajął swoim, mającym skłonność do popa­ dania w tarapaty, partnerem. Zapaliła lampę, chcąc dokładniej się przyjrzeć jego obrażeniom. Maxwell będzie miał mnóstwo siniaków i okropny ból głowy, ale nie wyglądało na to, by odniósł poważniejsze obrażenia. Już nawet powoli otwierał oczy. - Nie jest z tobą tak źle, chłopcze. Zaraz przyślę tu kogoś, żeby się tobą zajął. 48 Odwróciła się od łóżka, gdy mężczyzna chwycił ją za rękę i, mrużąc oczy, zapytał: - Kim jesteś? - Nikim, kogo byś znał. - Ale ja ciebie znam. Jin Kang? - Zmarszczył brwi, starając się uporząd­ kować myśli. Próbowała się uwolnić, ale jego uścisk był zaskakuj ąco silny, a ona nie chciała ryzykować, że sprawi mu ból. Powiedziała coś szybko po chińsku, mając na­ dzieję, że Maxwell zapamięta raczej to niż jej wcześniejszy angielski. Odwróciła się, chcąc odejść, i wtedy Maxwell ściągnął jej z głowy grana­ tową myckę. - Wielki Boże! - wyszeptał. - Jin Kang jest kobietą. 7 Wyglądała jak łania, która dostała się w potrzask. Jej brązowe oczy były ogromne i zatrwożone. Ściągając jej czapkę, Kyle odkrył, że przednia część jej głowy nie jest wygolona, jak u wszystkich Chińczyków. Jej lśniące włosy były ciemne, ale miały kasztanowaty odcień, a nie granatowy jak u większo­ ści kantończyków. Rysy twarzy, które od początku wydawały się zbyt deli­ katne jak na mężczyznę, teraz nie pozostawiały żadnych wątpliwości, że są kobiece i Maxwell nie mógł sobie darować, że od razu na to nie wpadł. Rysy były nie tylko kobiece, ale i niezwykle piękne. Wstrząśnięty, uwolnił jej dłoń. - Co za ulga, że pociąg, który do ciebie czułem, nie jest taki dziwny, jak myślałem. Jesteś Eurazjatką? Skinęła głową, patrząc na niego nieufnie. Czuł, że miała ochotę uciec, ale wiedziała, że jest już na to za późno. Podciągnął się, chcąc przyjąć pozycję siedzącą i oprzeć się o poduszki. Aż jęknął z bólu. - Usiądź, nie zrobię ci nic złego. Ale jeśli mi nie powiesz, kim jesteś na­ prawdę, mogę umrzeć z ciekawości i twoje poświęcenie pójdzie na marne. Westchnęła ze znużeniem i przysiadła na brzegu łóżka. - Naprawdę jestem Jin Kang i pracuję dla Chenąui. Jednak kiedyś nazy­ wałam się Mei-Lian Montgomery. 49