Cornelia Funke
Atramentowe serce
Dla Anny, która odłożyła nawet Władcę Pierścieni,
aby przeczytać tę książkę. Czy można wymagać więcej od córki?
I dla Elinor,
która użyczyła mi swojego imienia.
Nazwałam nim jedną z postaci, choć nie była to
królowa elfóv
Szło, szło.
Szło słowo, szło,
szło przez noc,
chciało świecić, chciało świecić.
Popiół.
Popiół, popiół. Noc.
Paul Celan, Przez ciasną bramę
1
Nocny gość
Księżycowy blask odbija! się w oku konika na biegunach i w oku myszki, kiedy Tolly
wyjął ją spod poduszki, aby obejrzeć. Zegar tykał i zdawało mu się, że pośród ciszy nocnej
słyszy tupot małych bosych stopek po podłodze, potem chichot i szepty i coś jakby odgłos
przewracania kart dużej księgi.
Lucy M. Boston, Dzieci z Green Knowe
Tamtej nocy padał deszcz - drobny, szemrzący deszcz. Jeszcze wiele lat później
wystarczyło, że Meggie zamknęła oczy, a znów go słyszała, jakby ktoś stukał w szybę
delikatnymi paluszkami. Gdzieś w ciemności ujadał pies i Meggie przewracała się z boku na
bok, nie mogąc zasnąć.
Twarda okładka uwierała ją w ucho, jakby ukryta pod poduszką książka chciała zwabić
Meggie z powrotem pomiędzy zadrukowane kartki.
- Oho, musi ci być bardzo wygodnie z tym kanciastym, twardym przedmiotem pod głową
- śmiał się ojciec, gdy po raz pierwszy znalazł książkę pod jej poduszką. - Przyznaj się, że w
nocy szepcze ci do ucha swoją opowieść.
- Owszem! Ale to działa tylko u dzieci - odcięła się Meggie, a Mo uszczypnął ją w nos.
Mo. Meggie nigdy nie nazywała ojca inaczej.
Tamtej nocy - nocy, od której wszystko się zaczęło i która tak wiele zmieniła raz na
zawsze - Meggie jak zwykle miała pod poduszką jedną ze swych ulubionych książek. Nie
mogąc usnąć, usiadła, przetarła zmęczone oczy i wyciągnęła książkę. Kiedy ją otworzyła,
strony zaszeleściły obiecująco. Meggie uważała, że ten pierwszy szept kartek jest za każdym
razem inny w zależności od tego, czy już wie, co książka jej opowie, czy też jeszcze nie. Ale
najpierw musiała zapalić światło. W szufladzie nocnego stolika miała schowane zapałki. Mo
zabronił jej palić świece w nocy. Mo nie lubił ognia. „Ogień pożera książki" - powtarzał. Ale
w końcu Meggie ma dwanaście lat i chyba potrafi upilnować parę płomyków. Uwielbiała
czytać przy zapalonych świecach.
Na parapecie stały trzy lampki i trzy świeczniki. Właśnie zbliżyła zapaloną zapałkę do
pierwszego z brzegu knota, gdy usłyszała na zewnątrz kroki. Przerażona zdmuchnęła
zapałkę -jakże dokładnie przypominała to sobie po latach! - i klęcząc na łóżku, zerknęła
przez mokrą od deszczu szybę.
I wtedy go zobaczyła.
Ciemność poszarzała od deszczu, a obcy na jej tle był zaledwie cieniem. W mroku
widziała wyraźnie tylko jego twarz. Do mokrego czoła kleiły się włosy, deszcz spływał po
nim strugami, ale on nie zwracał na to uwagi. Stał nieruchomo, obejmując piersi
skrzyżowanymi ramionami, jakby w ten sposób próbował się ogrzać. Stojąc tak, wpatrywał
się w ich dom.
„Muszę obudzić Mo!" - pomyślała Meggie.
Jednak nie ruszyła się z miejsca. Serce waliło jej jak młotem. Gapiła się w noc, jakby obcy
zaraził ją swoim bezruchem. Nagle odwrócił głowę i Meggie wydało się, że patrzy jej prosto
w oczy. Błyskawicznie zsunęła się z łóżka, zrzucając na podłogę otwartą książkę. Boso
wybiegła na ciemny korytarz.
W starym domu panował chłód, choć był już koniec maja.
W pokoju Mo paliło się jeszcze światło. Często czytał do późna w nocy. Meggie
odziedziczyła po nim miłość do książek. Kiedy obudzona ze złego snu szukała u ojca
schronienia, nic nie działało na nią tak kojąco jak spokojny oddech Mo tuż obok i cichy
szmer przewracanych kartek. Nic nie było w stanie tak szybko przepłoszyć złych snów jak
szelest zadrukowanego papieru.
Postać za oknem nie była jednak snem.
Książka, którą tamtej nocy czytał Mo, miała bladoniebieską płócienną oprawę. To także
przypominała sobie później Meggie. Pamięć przechowuje nic nieznaczące drobiazgi!
- Mo, na podwórku ktoś jest!
Ojciec podniósł głowę, patrząc na nią nieprzytomnie, jak zawsze, gdy przerywała mu
czytanie. Potrzebował czasu, by powrócić z innego świata, z labiryntu liter.
- Ktoś jest? Jesteś pewna?
- Tak. Gapi się na nasz dom. Mo odłożył książkę.
- Coś ty czytała przed snem, Meggie? Czyżby Dr. Jekylla i Mr. Hyde-'al
- Proszę cię, Mo, chodź szybko! - zawołała Meggie, marszcząc czoło.
Nie uwierzył jej, ale za nią poszedł. Meggie ciągnęła go za sobą tak gwałtownie, że
uderzył boleśnie palcami bosych stóp o stertę książek. Bo o cóż innego? W całym domu
leżały na podłodze piramidy książek. Książki nie tylko stały na regałach, jak u innych ludzi,
ale walały się pod stołami, krzesłami, w rogach pomieszczeń. Były w kuchni i w toalecie, na
telewizorze i w szafach ubraniowych - małe sterty, duże sterty, książki grube, cienkie, stare,
nowe... Czekały na Meggie na stole przy śniadaniu -kusząc otwartymi stronami, w słotne
dni przepędzały nudę, a czasem można się było o nie potknąć.
- On tam stoi - szeptała Meggie, ciągnąc Mo do swojego pokoju.
- Czy ma owłosioną twarz? Jeśli tak, może to być wilkołak.
- Przestań!
Meggie spojrzała na niego surowo, choć żarty Mo umniejszały jej lęk. Już prawie sama
nie wierzyła w tę postać na deszczu... dopóki nie podeszła do okna.
- Tam! Widzisz go? - szepnęła.
Mo w milczeniu patrzył przez okno ociekające deszczem.
- A przysięgałeś, że do nas nigdy nie przyjdzie włamywacz, bo tu nie ma co kraść -
szepnęła Meggie.
- To nie jest włamywacz - odparł Mo, ale kiedy odwrócił się od okna, minę miał tak
poważną, że Meggie poczuła jeszcze szybsze bicie serca. - Idź do łóżka - powiedział. - Ten
pan przyszedł do mnie.
I wyszedł z pokoju, zanim Meggie zdążyła zapytać, co to, na miłość boską, za wizyta w
środku nocy. Przejęta do żywego pobiegła za ojcem. Na korytarzu usłyszała, jak Mo
zdejmuje łańcuch przy drzwiach wejściowych, a gdy znalazła się w sieni, ujrzała ojca
stojącego w otwartych drzwiach.
Do środka wdarła się noc - ciemna i wilgotna. Szum deszczu nasilił się złowieszczo.
- Smolipaluch! - krzyknął Mo w ciemność. - Czy to ty? Smolipaluch? Co to za nazwisko?
Meggie nie przypominała
sobie, by je kiedykolwiek słyszała. Mimo to brzmiało jakoś swojsko jak odległe
wspomnienie, niemogące się przyoblec w realny kształt.
Przez chwilę na dworze panowała cisza. Tylko deszcz bębnił, mruczał i szeptał, jakby noc
przemówiła ludzkim głosem. Ale potem usłyszeli kroki zbliżające się do domu i z ciemności
wyłonił się mężczyzna, którego dostrzegli na podwórku. Długi płaszcz zmoczony deszczem
oblepiał mu nogi, a kiedy obcy wszedł w krąg światła wylewającego się z sieni, Meggie
zdawało się, że widzi mały, włochaty, węszący pyszczek - na ułamek sekundy wysunął się z
plecaka, który niósł mężczyzna, i natychmiast znów się schował.
Smolipaluch otarł rękawem mokrą twarz i wyciągnął rękę do Mo.
- Jak się masz, Czarodziejski Języku? - powiedział. - Dawno się nie widzieliśmy!
- Dawno - powtórzył Mo, z wahaniem ściskając wyciągniętą dłoń Smolipalucha i patrząc
gdzieś obok, jakby się spodziewał, że z mroku wychynie jeszcze inna postać. - Wejdź, bo się
w końcu przeziębisz. Meggie twierdzi, że już od kilku chwil sterczysz tu na deszczu.
- Meggie? No tak, oczywiście.
Pozwolił się wciągnąć do sieni, po czym zaczął tak dokładnie lustrować dziewczynkę
wzrokiem, że z zakłopotania nic wiedziała, gdzie oczy podziać. W końcu też zaczęła mu się
przyglądać.
- Urosła.
- Pamiętasz ją?
- Jasne.
Meggie uderzyło, że Mo dwa razy przekręcił klucz w zamku.
- Ile ona ma teraz lat? - spytał Smolipaluch, uśmiechając się do niej.
Był to dziwny uśmiech. Meggie nie umiała powiedzieć, czy wyrażał drwinę,
protekcjonalność, czy po prostu zakłopotanie. Nie odwzajemniła uśmiechu.
- Dwanaście - odparł Mo.
- Dwanaście? No, proszę.
Smolipaluch odgarnął z czoła ociekające deszczem włosy, które sięgały mu prawie do
ramion. Meggie była ciekawa, jaki mają kolor, kiedy są suche. Zarost okalający jego wąskie
wargi był rudawy jak futro bezpańskiej kotki, której Meggie czasem stawiała przed
drzwiami miseczkę z mlekiem. Na policzkach sterczały podobnego koloru rzadkie włoski
jak pierwszy zarost młodzieńca. Nic dziwnego, że nie zakrywały blizn - trzech podłużnych
bladych szram. Z powodu tych blizn twarz Smolipa-lucha wyglądała tak, jakby kiedyś
popękała i ktoś ją skleił na nowo.
- Dwanaście - powtórzył. - Oczywiście. Wtedy miała... trzy lata, jeśli się nie mylę.
Mo skinął głową.
- Chodź, dam ci coś do przebrania - powiedział, ciągnąc gościa z taką niecierpliwością,
jakby nagle zapragnął ukryć go przed Meggie. - A ty - rzucił jej przez ramię - ty idziesz spać.
I zamknął drzwi do swojej pracowni.
Meggie nadal stała w miejscu, pocierając zmarznięte stopy o łydki. Ty idziesz spać!
Zdarzało się, że Mo rzucał ją na łóżko jak worek orzechów, kiedy robiło się późno. Czasem
po kolacji ścigał ją po całym domu, aż w końcu, krztusząc się ze śmiechu, uciekała do
swojego pokoju. A czasem był tak zmęczony, że wyciągał się na kanapie, a ona parzyła mu
kawę, zanim położyła się spać. Ale nigdy jeszcze nie posłał jej do łóżka w taki sposób, jak to
uczynił przed chwilą.
Jej sercem targnął lęk i owładnęło nią dziwne przeczucie, że wraz z tym nieznajomym,
którego nazwisko brzmiało tak dziwnie i tak swojsko zarazem, w jej życiu pojawiło się
zagrożenie. Nagle pożałowała - gwałtowność tego uczucia ją przeraziła - że zawołała Mo,
zamiast zostawić tamtego na dworze i niechby go deszcz zmył z powierzchni ziemi.
Podskoczyła ze strachu, gdy drzwi do pracowni Mo ponownie się otworzyły.
- Jeszcze tu jesteś? - zapytał Mo. - Idź do łóżka, Meggie. Zmykaj!
U nasady czoła miał tę charakterystyczną zmarszczkę, która pojawiała się tylko wtedy,
gdy się naprawdę czymś bardzo martwił, i patrzył na nią tak, jakby była powietrzem, jakby
myślami był zupełnie gdzie indziej. Złe przeczucie w sercu Meggie rosło, rozpościerając
czarne skrzydła lęku.
- Każ mu odejść, Mo! - błagała, gdy ojciec popychał ją w kierunku pokoju. - Proszę!
Niech sobie idzie. Nie lubię go.
- Kiedy się obudzisz jutro rano, już go tu nie będzie - powiedział Mo, opierając się o
framugę drzwi. - Słowo honoru.
- Słowo honoru? Bez skrzyżowanych palców? - Meggie patrzyła mu prosto w oczy.
Zawsze wiedziała, kiedy Mo kłamał, choćby nie wiadomo jak starał się to przed nią
ukryć.
- Bez skrzyżowanych palców - odparł, podnosząc na dowód obie dłonie.
Wychodząc, zamknął za sobą drzwi, choć wiedział, że ona tego nie cierpi. Meggie
przycisnęła ucho do drzwi. Usłyszała brzęk naczyń kuchennych. Aha, lisia bródka dostaje
gorącej herbaty na rozgrzewkę.
„Mam nadzieję, że się nabawi zapalenia płuc" - pomyślała.
Nie musiałby przecież zaraz umrzeć tak jak matka jej nauczycielki angielskiego. Rozległ
się gwizd czajnika, a po chwili usłyszała, jak Mo wraca do pracowni, podzwaniając
filiżankami na tacy.
Kiedy zamknął za sobą drzwi, odczekała jeszcze kilka sekund, choć przyszło jej to z
najwyższym trudem, po czym wyśliznęła się na korytarz.
Na drzwiach do pracowni Mo wisiała mała blaszana tabliczka. Meggie znała na pamięć
wyryte na niej słowa. Na tych staromodnych spiczastych literach uczyła się czytać:
Niektórych książek wystarczy skosztować,
inne się połyka,
a tylko nieliczne trzeba przeżuć
i strawić do końca.
Dawno temu, kiedy jeszcze musiała wdrapywać się na skrzynkę, by odcyfrować ten
napis, myślała, że chodzi o dosłowne przeżuwanie, i zastanawiała się, dlaczego Mo powiesił
sobie na drzwiach słowa kogoś, kto profanuje książki.
Teraz już wiedziała, co to znaczy, ale dzisiejszej nocy nie interesowały jej słowa pisane.
Dzisiejszej nocy chciała rozumieć słowa mówione - ciche, ledwie słyszalne słowa, jakie
szeptem wymieniali za drzwiami obaj mężczyźni.
- Nie lekceważ go! - usłyszała Smolipalucha.
Jego głos brzmiał zupełnie inaczej niż głos Mo. Nikt nie mówił tak jak jej ojciec. Mo tym
swoim głosem potrafił wyczarowywać żywe obrazy.
- Zrobi wszystko, żeby ją dostać! - odezwał się znowu Smoli-paluch. -1 wierz mi, jeśli
mówię: „wszystko", to znaczy wszystko.
- Nigdy mu jej nie oddam! - To był głos Mo.
- Tak czy inaczej ją dostanie! Mówię ci, są na twoim tropie.
- Nie pierwszy raz. Jak dotąd zawsze udawało mi się ich zgubić.
- Naprawdę? I myślisz, że długo tak możesz? A co z twoją córeczką? Myślisz, że jej się
podobają te ciągłe przenosiny z miejsca na miejsce? Uwierz mi, wiem, o czym mówię.
Za drzwiami zapadła cisza. Meggie wstrzymała oddech w obawie, że tamci dwaj mogą ją
usłyszeć.
Potem znów odezwał się ojciec. Mówił wolno, jakby jego język z trudem formował słowa:
- Więc co... powinienem zrobić twoim zdaniem?
- Jedź ze mną. Zaprowadzę cię do nich!
Brzęk filiżanki. Uderzenie łyżeczki o porcelanę. Jak głośne potrafią być w ciszy najlżejsze
dźwięki.
- Wiesz, że Capricorn docenia twój talent. Na pewno by się ucieszył, gdybyś mu ją sam
przywiózł. Ten nowy, którego wynalazł na twoje miejsce, to straszny partacz.
Capricorn. Jeszcze jedno dziwne nazwisko. Smolipaluch wyrzucił je z siebie, jakby się
obawiał, że wypali mu ono język.
Meggie poruszyła zgrabiałymi palcami u nóg. Zmarzł jej już nawet nos, a w dodatku
niewiele rozumiała z rozmowy obu mężczyzn, choć starała się zapamiętać każde słowo. W
pracowni znowu zapadła cisza.
- No, nie wiem... - powiedział w końcu Mo. Głos miał tak zmęczony, że Meggie serce
ścisnęło się z żalu. - Muszę się zastanowić. Jak sądzisz, kiedy jego ludzie mogą tu być?
- W każdej chwili!
Te słowa padły ciężko jak kamień.
- W każdej chwili - powtórzył Mo. - No dobrze. W takim razie zdecyduję się do jutra.
Masz gdzie spać?
- O, z tym nie ma kłopotu - odparł Smolipaluch. - Zdążyłem się już przyzwyczaić, chociaż
ciągle jeszcze wszystko jest dla mnie za szybkie. - Roześmiał się ponuro. - Ale chciałbym
wiedzieć, co postanowiłeś. Mogę przyjść jutro? Tak koło południa?
- Oczywiście. O wpół do drugiej odbieram Meggie ze szkoły. Wtedy możesz przyjść.
Meggie usłyszała odsuwanie krzesła. Rzuciła się do swego pokoju. Kiedy otwierały się
drzwi do pracowni, ona akurat zamykała swoje. Leżała w łóżku z kołdrą podciągniętą pod
samą brodę i nasłuchiwała, jak ojciec żegna się ze Smolipa-luchem.
- Jeszcze raz dziękuję za ostrzeżenie - usłyszała jego głos.
A potem oddalające się kroki Smolipalucha - powolne, ociągające się, jakby nie mógł się
zdecydować, czy odejść, jakby nie powiedział jeszcze wszystkiego, co zamierzał.
Ale w końcu poszedł sobie i tylko deszcz wciąż stukał drobnymi palcami w okna pokoju
Meggie.
Kiedy Mo zajrzał do niej, szybko zamknęła oczy, próbując oddychać tak wolno i miarowo
jak ktoś pogrążony w głębokim, niewinnym śnie.
Ale Mo nie był głupi. Czasem był przerażająco mądry.
- Meggie, pokaż stopę - powiedział.
Niechętnie wytknęła spod kołdry wciąż jeszcze lodowatą stopę, wsuwając ją w ciepłe
dłonie Mo.
- Wiedziałem - powiedział. - Szpiegowałaś. Czy chociaż raz mogłabyś zrobić to, o co cię
proszę?
Wzdychając, schował jej stopę pod rozkosznie ciepłą kołdrę. Potem usiadł na łóżku,
przejechał dłonią po zmęczonej twarzy i spojrzał przez okno. Jego włosy były czarne jak
futerko kreta. Natomiast Meggie była blondynką tak jak jej matka, którą znała tylko z kilku
wyblakłych zdjęć.
„Ciesz się, że jesteś bardziej podobna do niej niż do mnie -powtarzał jej Mo. - Moja głowa
wyglądałaby fatalnie na dziewczęcej szyi".
Meggie jednak wolałaby być podobna do niego. Nie było na świecie twarzy, którą by
bardziej kochała.
- I tak nie zrozumiałam nic z tego, co mówiliście - wymamrotała.
- To dobrze.
Mo patrzył w okno, jakby Smolipaluch wciąż jeszcze sterczał na podwórku. Potem wstał i
idąc do drzwi, powiedział:
- Spróbuj teraz zasnąć.
Ale Meggie nie chciała spać.
- Smolipaluch! Co to w ogóle za nazwisko?! - wybuchnęła. -I dlaczego on cię nazywa
Czarodziejskim Językiem?
Mo nic nie odpowiedział.
- A ten, co ciebie szuka... słyszałam, jak Smolipaluch to mówił... ten Capricorn. Kto to
taki?
- Ktoś, kogo nie powinnaś znać - uciął ojciec, odwracając się w drzwiach. - Wydawało mi
się, że nic nie zrozumiałaś? Dobranoc, Meggie.
Tym razem zostawił drzwi otwarte. Światło z korytarza padało na łóżko, mieszając się z
czernią nocy sączącą się przez okno.
Meggie leżała, czekając, aż ciemność zniknie i zabierze ze sobą poczucie czającego się
nieszczęścia.
Dopiero o wiele później zrozumiała, że nieszczęście nie zrodziło się tamtej nocy. Ono
tylko wtedy cichaczem powróciło.
2 Tajemnice
- Co robią te dzieci, skoro nie mają książeczek z historyjkami? -zapytat Naftali, a reb
Zebulun odparł:
- Jakoś sobie radzą. Książeczki z opowieściami to nie chleb, można bez nich żyć.
- Ja bym nie umiał - stwierdził Naftali.
Isaac Bashevis Singer, Naftali gawędziarz i jego koń Sus Opowiadania
Gdy Meggie się obudziła, zaczynało dopiero świtać. Noc pobladła nad polami, jakby
deszcz spłukał rąbek jej ciemnej szaty. Budzik wskazywał za kilka minut piątą. Meggie
właśnie zamierzała odwrócić się na drugi bok, by spać dalej, gdy poczuła, że ktoś jest w
pokoju. Usiadła przerażona i zobaczyła Mo stojącego przed otwartą szafą z jej ubraniami.
- Dzień dobry! - powiedział, wkładając do walizki jej ulubiony sweterek. - Przykro mi,
wiem, że jest bardzo wcześnie, ale musimy wyjechać. Chcesz kakao na śniadanie?
Meggie zaspana kiwnęła głową. Na dworze ptaki świergotały tak zawzięcie, jakby już od
dawna nie spały.
Mo wrzucił do walizki jeszcze dwie pary spodni, po czym zamknął ją i podniósłszy, ruszył
ku drzwiom.
- Włóż coś ciepłego, na dworze jest chłodno - dodał, wychodząc.
- Dokąd wyjeżdżamy? - spytała Meggie, ale ojca już nie było w pokoju.
Zdezorientowana spojrzała w okno. Nie zdziwiłaby się, gdyby zobaczyła Smolipalucha,
ale na podwórku tylko samotny kos podskakiwał na mokrych od deszczu kamieniach.
Meggie włożyła spodnie i jeszcze zaspana poszła do kuchni. W korytarzu stały dwie walizki,
torba podróżna i skrzynka z narzędziami Mo. Ojciec siedział w kuchni przy stole i smarował
bułki. Prowiant na drogę. Gdy weszła, podniósł głowę i uśmiechnął się, ale Meggie widziała,
że jest zmartwiony.
- Nie możemy wyjechać, Mo! - powiedziała. - Dopiero za tydzień zaczynają się wakacje!
- No to co? W końcu nie po raz pierwszy muszę wyjechać z powodu zlecenia, kiedy ty
masz jeszcze szkołę.
Miał rację. Zdarzało się to nawet dość często, kiedy jakiś antykwariusz, kolekcjoner
książek czy bibliotekarz potrzebował introligatora i Mo otrzymywał zlecenie na
oczyszczenie paru wartościowych tomów z pleśni i kurzu lub sporządzenie dla nich nowej
szaty. Meggie uważała, że określenie „introligator" niezbyt trafnie oddaje charakter pracy
Mo, i dlatego przed kilku laty powiesiła na jego drzwiach do pracowni tabliczkę z napisem:
Mortimer Folchart, lekarz książek. A ten lekarz nigdy nie jeździł do pacjentów bez swojej
córeczki. Tak było zawsze i tak już pozostanie, cokolwiek by o tym sądzili nauczyciele
Meggie.
- Może ospa wietrzna? Czy już kiedyś korzystałam z tej wymówki?
- Ostatnim razem. Kiedy musieliśmy pojechać do tego okropnego typa od Biblii.
Meggie uważnie wpatrywała się w twarz ojca.
- Mo? Czy musimy wyjechać z powodu... wczorajszej nocy?
Przez chwilę myślała, że wszystko jej wyjaśni, ale on tylko potrząsnął głową.
- Bzdura, skąd! - zaprzeczył, wkładając kanapki do foliowego woreczka. - Twoja matka
miała ciotkę. Ciotkę Elinor. Odwiedziliśmy ją raz, gdy byłaś jeszcze zupełnie malutka.
Elinor od dawna chce, żebym zajął się jej książkami. Mieszka nad jednym z jezior w
północnych Włoszech, zawsze zapominam, jak ono się nazywa, ale tam jest bardzo pięknie.
To zaledwie sześć, najwyżej siedem godzin jazdy - mówił, nie patrząc na nią.
„Dlaczego to musi być akurat teraz?" - chciała spytać Meg-gie, ale nie zrobiła tego.
Nie zapytała też, czy zapomniał, że umówił się z gościem na popołudnie. Za bardzo się
bała odpowiedzi. I tego, że Mo znów ją okłamie. Spytała więc tylko:
- Czy jest tak samo śmieszna jak ci inni?
Odwiedzili już razem wielu krewnych. Zarówno rodzina Mo, jak i rodzina matki była
bardzo liczna i -jak się wydawało Meg-gie - rozrzucona po całej Europie.
- Owszem, jest trochę dziwna - uśmiechnął się Mo - ale na pewno dojdziesz z nią do ładu.
Ma naprawdę cudowne książki.
- Na jak długo właściwie wyjeżdżamy?
- To może trochę potrwać.
Meggie wypiła łyk kakao. Było takie gorące, że sparzyła sobie wargi. Szybko przycisnęła
do ust zimne ostrze noża. Mo odsunął krzesło.
- Muszę jeszcze zabrać kilka rzeczy z pracowni - powiedział. - To nie zajmie wiele czasu.
Pewnie padasz ze zmęczenia, ale prześpisz się w samochodzie.
Meggie tylko skinęła głową i wyjrzała przez okno. Dzień wstawał szary. Nad polami na
wzgórzach wisiała mgła, a pod drzewami zdawały się chować nocne cienie.
- Zapakuj prowiant i weź sobie odpowiednio dużo do czytania! - krzyknął Mo z korytarza.
Tak jakby musiał jej o tym przypominać! Przed laty zrobił jej skrzynkę, w której zabierała
swoje ulubione książki we wszystkie podróże - te długie i te krótkie, te dalekie i te niezbyt
dalekie. „Dobrze jest w obcych miejscach mieć swoje książki" - powtarzał Mo. On sam brał
ich zawsze co najmniej dziesięć.
Mo pomalował skrzynkę lakierem w kolorze polnych maków, ulubionych kwiatów
Meggie, które można było łatwo zasuszać między kartkami. Na wieku skrzynki Mo wypisał
pięknymi, pełnymi zawijasów literami: Skarbiec Meggie. Skrzynkę wyściełał błyszczący
czarny jedwab, ale prawie nie było go widać, bo Meggie miała dużo ulubionych książek. I
wciąż ich przybywało - przy okazji każdej podróży pojawiały się kolejne.
„Jeśli weźmiesz w podróż książkę - tłumaczył jej wtedy Mo, wkładając pierwszą książkę
do skrzynki - wydarzy się coś dziwnego: książka zacznie gromadzić twoje wspomnienia.
Potem wystarczy ją otworzyć i znów znajdziesz się tam, gdzie ją wtedy czytałaś. Ledwie
przeczytasz pierwsze słowa, wrócą do ciebie obrazy, zapachy, smak lodów, które wówczas
jadłaś... Wierz mi, książka jest jak muchołapka. Wspomnienia najlepiej trzymają się kart
pokrytych drukiem".
Mo pewnie miał rację. Ale Meggie z innego jeszcze powodu zabierała książki w każdą
podróż. To był jej dom na obczyźnie -znajome głosy, przyjaciele, którzy nigdy się z nią nie
kłócili, mądrzy i potężni, zuchwali, tacy, co to z niejednego pieca chleb jedli, objechali pół
świata, sprawdzili się w niejednej potrzebie. Kiedy była smutna, książki podnosiły ją na
duchu i rozpraszały nudę, podczas gdy Mo przycinał skórę i płótno, zszywał na nowo stare
kartki, kruche i łamliwe od tych niezliczonych lat życia i niezliczonych palców, które je
przewracały.
Niektóre książki towarzyszyły jej zawsze, inne zostawały w domu, bo nie pasowały do
celu podróży lub musiały ustąpić miejsca innej, nieznanej jeszcze historii.
Meggie przejechała dłonią po grzbietach książek. Które ma zabrać tym razem? Jakie
opowieści pomogą zagłuszyć ten lęk, który wśliznął się do ich domu ostatniej nocy? Może
jakaś historia pełna zmyśleń? Przecież Moją okłamał. Chociaż dobrze wie, że ona zawsze
pozna się na jego kłamstwie. Może Pinokiol Nie. To zbyt niesamowite. I smutne. Ale musi
mieć coś trzymającego w napięciu, coś, co przepłoszy z głowy nawet najmroczniejsze myśli.
Czarownice. Tak, koniecznie czarownice - z łysymi głowami, zamieniające dzieci w myszy. I
Odyseusz wraz z Cyklopem i nimfą, która zaczarowała wojowników w wieprze. Jej podróż
nie będzie chyba bardziej niebezpieczna niż podróż Odyseusza?
Z boku po lewej stronie wetknięte były dwie książki z obrazkami, na których Meggie
uczyła się czytać. Miała wtedy pięć lat. Na ich kartach wciąż widać było ślady jej drobnego
paluszka wędrującego wzdłuż linijek. A całkiem na spodzie, ukryte pod innymi, leżały
książki, które Meggie sama zrobiła. Kosztowały ją wiele dni pracy - kleiła, wycinała,
malowała wciąż nowe obrazki, pod którymi Mo musiał umieszczać podpisy: Anioł o
szczęśliwej twarzy, od Meggi dla Mo. (Gdy swoje imię pisała sama, wtedy zawsze
opuszczała „e" na końcu). Przyglądała się chwilę nieporadnym literom, po czym włożyła
książkę z powrotem do skrzyni. Oczywiście Mo pomagał jej przy oprawianiu. Wszystkie
zrobione przez nią książki zaopatrzył w okładki oklejane papierem w kolorowe wzory.
Ponadto podarował jej pieczątkę - z jej imieniem i głową jednorożca - którą Meggie
stemplowała należące do niej książki - raz na czarno, raz na czerwono, jak jej akurat
przyszło do głowy. I tylko to ją bolało, że Mo nigdy jej tych książek nie czytał. Nigdy.
Podrzucał ją wysoko w górę, nosił po domu na barana, uczył robić zakładki do książek z
piórek kosa. Ale nigdy jej nie czytał. Nigdy. Ani jednego słówka, choć bez przerwy go o to
prosiła. I dlatego Meggie musiała nauczyć się sama odcyfrowywać czarne znaczki, otwierać
skarbiec...
Meggie podniosła się znad skrzynki.
Zostało trochę miejsca. Może Mo ma jeszcze jakąś książkę, którą mogłaby zabrać -jak
najgrubszą, jak najdziwniejszą...
Drzwi do pracowni ojca były zamknięte.
- Mo?! - zawołała Meggie, naciskając klamkę.
Długi stół roboczy był wymieciony do czysta, nie walał się na nim żaden stempel, żaden
nóż, Mo wszystko spakował. Więc może jednak nie kłamał?
Meggie weszła do pracowni i rozejrzała się. Drzwi do Złotej Izby były otwarte. Właściwie
była to zwykła komórka na rupiecie, ale Meggie nazwała ją tak dlatego, że ojciec
przechowywał tam swoje najcenniejsze utensylia: najdelikatniejszą skórę, najładniejsze
materiały, papiery marmurkowe, stemple, którymi odciskało się złote wzory w miękkiej
skórze... Meggie wsunęła głowę przez otwarte drzwi i zobaczyła, że Mo owija w szary papier
jakąś książkę. Nie była ani specjalnie duża, ani specjalnie gruba. Okładka z bladozielonego
płótna wyglądała na mocno sfatygowaną, ale więcej Meggie nie zdążyła dostrzec, bo Mo,
kiedy ją tylko zobaczył, szybko schował książkę za siebie.
- Co ty tu robisz? - ofuknął ją.
- Ja... - Meggie zaniemówiła ze zdumienia na widok jego ponurej twarzy. - Ja... chciałam
tylko spytać, czy nie masz dla mnie jeszcze jakiejś książki? Te, które mam, już wszystkie
przeczytałam i...
Mo przejechał ręką po policzku.
- Jasne. Na pewno coś znajdę - powiedział, ale jego oczy wyrażały wciąż to samo:
„Odejdź, odejdź, Meggie", a za plecami szeleścił papier. - Zaraz do ciebie przyjdę, dobrze?
Muszę tylko coś zapakować.
Po chwili przyniósł jej trzy książki. Ale nie było wśród nich tej, którą zawijał w szary
papier.
Godzinę później wynieśli rzeczy na podwórko. Meggie trzęsła się z zimna. Po deszczowej
nocy ranek był chłodny, a blade słońce wisiało na niebie jak moneta, którą ktoś zgubił tam
w górze.
Mieszkali dopiero od roku w tej starej zagrodzie. Meggie lubiła widok okolicznych
wzgórz, jaskółcze gniazda pod dachem, wyschniętą studnię ziejącą czarną czeluścią, jakby
sięgała aż do środka Ziemi. Dom zawsze wydawał jej się za duży, zbyt przewiewny, pełen
pustych pokoi, w których gospodarzyły tłuste pająki, ale czynsz był przystępny, a Mo miał
tu dość miejsca na swoje książki i warsztat. Poza tym obok domu był tu jeszcze kurnik, a w
stodole, w której teraz stał tylko ich stary samochód, można by trzymać kilka krów lub
konia.
- Krowy trzeba doić, Meggie - powiedział Mo, gdy pewnego razu zaproponowała, by na
początek sprowadzili kilka sztuk. -Bardzo, bardzo wcześnie rano. Każdego dnia.
- A koń? - spytała Meggie z nadzieją w głosie. - Nawet Pip-pi Langstrumpf ma konia,
chociaż nie ma stajni.
Meggie zadowoliłaby się paroma kurami lub kozą, ale i te trzeba było codziennie karmić,
a oni zbyt często wyjeżdżali. Pozostał jej więc tylko rudy kot, który co jakiś czas wślizgiwał
się na podwórko, gdy miał już dosyć awantur z psami z zagrody obok. Zamieszkujący ją
burkliwy chłop był ich jedynym sąsiadem. Czasem jego psy wyły tak żałośnie, że Meggie
musiała zatykać sobie uszy. Do pobliskiej miejscowości, gdzie chodziła do szkoły i gdzie
mieszkały jej dwie przyjaciółki, było dwadzieścia minut jazdy rowerem, ale Mo zwykle
podrzucał ją samochodem, gdyż droga biegła z dala od siedzib ludzkich, wijąc się pośród
pól i drzew rzucających mroczne cienie.
- Czegoś ty tam znowu napchała? Chyba kamieni - droczył się Mo, wynosząc z domu jej
skrzynkę z książkami.
- Przecież zawsze mi powtarzasz: książki muszą być ciężkie, bo w nich jest cały świat -
odparła Meggie i Mo roześmiał się, po raz pierwszy tego ranka.
Ich stary busik, stojący w opuszczonej stodole niby jakies pokraczne zwierzę w kolorowe
pasy, był jej bliższy od wszystkich domów, w których kiedykolwiek mieszkała z Mo. Nigdzie
nie spało jej się tak dobrze jak w łóżku, które tam dla niej zrobił. Oczywiście miała też stół,
kącik kuchenny i ławę. Pod jej siedzeniem, które podnosiło się do góry, było pełno
przewodników, map i zniszczonych książek w kieszonkowych wydaniach.
Tak, Meggie kochała ich samochód, ale tego ranka jakoś nie miała ochoty do niego
wsiąść. Kiedy Mo poszedł pozamykać drzwi, nagle opanowało ją dziwne uczucie, że już
nigdy nie wrócą do tego domu, że ta podróż będzie zupełnie inna niż wszystkie poprzednie i
że będą uciekać wciąż dalej i dalej przed czymś, co nie miało nawet nazwy. A w każdym
razie, czego nazwy Mo jej nie zdradził.
- No, to ruszamy na południe! - powiedział krótko Mo, siadając za kierownicą.
I tak udali się w drogę, nie żegnając się z nikim, zbyt wczesnym rankiem, który pachniał
deszczem.
Ale przy bramie czekał już na nich Smolipaluch.
3 Na południe
Za Puszczą leży Szeroki Świat - odparł Szczur. - A to jest coś, co nie obchodzi ani ciebie,
ani mnie. Nigdy tam nie byłem i nigdy nie będę, i ty tam także nie będziesz, o ile masz
trochę rozsądku.
Kenneth Grahame, O czym szumią wierzby
Smolipaluch musiał czekać ukryty za murem. Ze sto, a może i więcej razy Meggie
balansowała na tym murze - kroczyła do zardzewiałych zawiasów bramy i z powrotem,
zaciskając oczy, aby lepiej widzieć tygrysa czającego się tam w dole, w bambusowym
gąszczu, ze ślepiami żółtymi jak bursztyn, albo też rwący prąd, który pienił się pod nią po
obu stronach.
Ale teraz był tam tylko Smolipaluch. Lecz żaden inny widok nie mógłby przyprawić jej o
szybsze bicie serca. Tak nagle wyskoczył zza murku, że Mo o mały włos go nie przejechał.
Był w samym swetrze, swoim zwyczajem oplatając ramionami pierś. Widocznie płaszcz
jeszcze nie wysechł po wczorajszej nocy; ale włosy miał już suche - ruda strzecha nad
pokrytą bliznami twarzą.
Mo zaklął cicho, wyłączył silnik i wysiadł. Smolipaluch ze swoim dziwnym uśmieszkiem
stał oparty o mur.
- Dokąd to się wybierasz, Czarodziejski Języku? - spytał. -Zdaje się, że byliśmy
umówieni. Już raz mnie tak wykołowałeś, pamiętasz?
- Wiesz dobrze, dlaczego się spieszę - odparł Mo. - Z tego samego powodu co wtedy.
Nie ruszył się od drzwiczek samochodu, cały spięty, jakby nie mógł się doczekać, kiedy
Smolipaluch wreszcie zejdzie mu z drogi. Ten jednak zdawał się nie dostrzegać
zdenerwowania Mo.
- Może chociaż tym razem powiesz mi, dokąd jedziesz? -rzucił. - Ostatnio szukałem cię
cztery lata. I niewiele brakowało, żeby ludzie Capricorna znaleźli cię przede mną.
Zerknął na Meggie, która odpowiedziała mu wrogim spojrzeniem.
Mo przez chwilę namyślał się nad odpowiedzią.
- Capricorn jest na północy - rzekł wreszcie - dlatego jedziemy na południe. A może
przeniósł się gdzie indziej?
Smolipaluch przyglądał się wyboistej drodze. W zagłębieniach asfaltu połyskiwały
drobne kałuże.
- Nie, nie! - powiedział. - Nie, wciąż siedzi na północy. Takie w każdym razie chodzą
słuchy. A ponieważ wygląda na to, że zdecydowałeś się znowu nie dać mu tego, czego szuka,
najlepiej będzie, gdy i ja udam się jak najszybciej na południe. Bóg mi świadkiem, nie
chciałbym, żeby to ode mnie ludzie Capricorna usłyszeli tę złą wiadomość. Więc może
podwieziecie mnie kawałek...? Jestem spakowany!
I wyciągnął zza muru dwie torby wyglądające tak, jakby z dziesięć razy odbyły podróż
dookoła świata. Prócz tego miał jeszcze plecak.
Meggie zagryzła wargi.
„Nie, Mo! - wołała w myślach. - Nie, nie weźmiemy go!".
Wystarczyło jednak spojrzeć na ojca, by upewnić się, że jego odpowiedź będzie inna.
- Bądź człowiekiem - mówił Smolipaluch. - Co powiem ludziom Capricorna, kiedy
dostaną mnie w swoje łapy?
Wyglądał jak bezpański pies, kiedy tak stał w bladym świetle poranka. I choć Meggie
bardzo starała się dostrzec w nim coś niesamowitego, nic takiego nie dato się zobaczyć.
Mimo to nie chciała, aby z nimi jechał. Miała to wypisane na twarzy, ale żaden z mężczyzn
nie zwracał na nią uwagi.
- Wierz mi, szybko wyciągnęliby ze mnie, że cię widziałem -ciągnął Smolipaluch. - A poza
tym... - zawahał się, po czym dokończył: - ...poza tym jesteś mi chyba coś winien, nie
uważasz?
Mo spuścił głowę. Meggie zobaczyła, jak jego dłoń zacisnęła się kurczowo na drzwiczkach
samochodu.
- Jeśli tak to widzisz... - powiedział bezbarwnym głosem. -No tak, chyba jestem ci coś
winien.
Na pokiereszowanej twarzy Smolipalucha pojawił się wyraz ulgi. Szybko zarzucił plecak
na ramię i podniósłszy torby z ziemi, ruszył w kierunku busika.
- Zaczekajcie! - krzyknęła Meggie, kiedy Mo podszedł, aby pomóc tamtemu załadować
torby. - Jeśli on ma jechać z nami, chcę najpierw wiedzieć, dlaczego uciekamy. I kto to jest
ten Capricorn.
Mo odwrócił się do niej.
- Meggie... - zaczął tonem, który znała aż za dobrze. Oznaczał on: Meggie, nie bądź
głupia. Meggie, daj spokój. Meggie otworzyła drzwi i wyskoczyła z samochodu.
- Meggie, do licha! Wsiadaj z powrotem. Musimy jechać!
- Wsiądę, jak mi powiesz.
Mo chciał ją przytrzymać, ale wywinęła mu się i wybiegła przez bramę na drogę.
- Dlaczego nie chcesz mi powiedzieć?! - krzyknęła. Droga była tak pusta, jakby prócz nich
na świecie nie było
żywego ducha. Słaby wietrzyk owiewał twarz Meggie i szeleścił listowiem lipy rosnącej
przy drodze. Niebo było wciąż wypłowiałe i szare, jakby dziś nie miało się w ogóle
rozwidnić.
- Chcę wiedzieć, co jest grane! - krzyknęła Meggie. - Chcę wiedzieć, dlaczego musieliśmy
wstać o piątej rano i dlaczego nie muszę iść do szkoły. Chcę wiedzieć, czy tu jeszcze
wrócimy i kto to jest Capricorn!
Kiedy wypowiedziała to nazwisko, Mo rozejrzał się wokoło, jakby ten obcy, którego obaj
mężczyźni najwidoczniej bardzo się bali, mógł nagle wybiec zza stodoły, tak jak przedtem
Smolipa-luch wybiegł zza muru. Ale podwórko było puste, a Meggie była zbyt wściekła, by
się obawiać kogoś, kogo znała tylko z imienia.
- Dotąd zawsze mi wszystko mówiłeś! - krzyknęła do ojca. -Zawsze.
Ale Mo milczał.
- Każdy ma swoje tajemnice, Meggie - rzekł wreszcie. -A teraz wsiadaj. Musimy jechać!
Smolipaluch przyjrzał się najpierw jemu, potem Meggie. Na jego twarzy malował się
wyraz niedowierzania.
- Nic jej nie powiedziałeś? - dobiegł Meggie jego stłumiony głos. Mo potrząsnął głową.
- Coś musisz jej powiedzieć! To niebezpieczne, żeby nic nie wiedziała. Nie jest już małym
dzieckiem.
- Niebezpieczne jest też, żeby wiedziała - odparł Mo. -A poza tym to nic nie zmieni.
Meggie wciąż stała na drodze.
- Wszystko słyszałam! - krzyknęła. - Co jest niebezpieczne? Nie wsiądę, dopóki się nie
dowiem!
Mo nadal milczał.
Smolipaluch spojrzał na niego niezdecydowany, po czym postawił torby na ziemi.
- A więc dobrze - rzekł. - W takim razie ja opowiem jej o Capricornie.
Powoli podszedł do Meggie, która mimo woli cofnęła się o krok.
- Już raz go spotkałaś - zaczął Smolipaluch. - To było dawno temu, na pewno tego nie
pamiętasz, byłaś wtedy taka malutka. - Pokazał ręką na wysokości kolan. - Jak by ci tu
wytłumaczyć, jaki on jest? Dajmy na to, gdybyś widziała, jak kot zjada ptaszka, na pewno
byś płakała, prawda? Albo próbowałabyś mu pomóc. A Capricorn rzuciłby kotu ptaszka
tylko po to, żeby zobaczyć, jak ten rozdziera go pazurami. Krzyki i szamotanie się biednego
stworzenia tylko by go radowały.
Meggie znów cofnęła się o krok, ale Smolipaluch jeszcze zbliżył się do niej.
- Przypuszczam też, że nie lubisz napędzać ludziom stracha, tak żeby im się kolana
trzęsły i nie mogli ustać na nogach - mówił dalej. - A Capricornowi nic nie sprawia większej
przyjemności. Pewnie też nie myślisz, że możesz sobie wziąć wszystko, na co masz ochotę,
obojętnie jak, obojętnie gdzie. A Capricorn tak właśnie myśli. Na nieszczęście tak się
składa, że twój ojciec ma coś, co koniecznie chce mieć Capricorn.
Meggie spojrzała pytająco na ojca, ale Mo tylko stał i patrzył na nią bez słowa.
- Capricorn nie umie oprawiać książek tak jak twój ojciec -mówił dalej Smolipaluch. - W
ogóle na niczym się specjalnie nie zna oprócz jednego: potrafi wzbudzać lęk. O, w tym jest
prawdziwym mistrzem. Tylko tym żyje. Choć przypuszczam, że on sam zupełnie nie wie,
jak to jest, kiedy strach paraliżuje człowieka i człowiek robi się pokorny i uległy. Ale za to
wie doskonale, jak budzić grozę. Jego ludzie roznoszą strach jak złowieszczą pocztę,
wsuwają go pod drzwiami do domów, wrzucają do skrzynek, malują na murach i stajniach,
aż w końcu zaczyna się rozprzestrzeniać już sam z siebie, bezgłośny i cuchnący jak dżuma. -
Smolipaluch stał teraz zupełnie blisko Meggie. - Ma wielu ludzi, a większość z nich
towarzyszy mu od czasów, gdy byli dziećmi - mówił dalej - i gdyby Capricorn któremuś z
nich rozkazał, by ci odciął ucho albo nos, ten zrobiłby to bez mrugnięcia okiem. Lubią się
ubierać na czarno jak gawrony, tylko ich dowódca nosi białą koszulę pod kurtką czarną jak
sadza. I gdybyś kiedyś któregoś z nich spotkała, to skul się tak, żebyś była jak najmniejsza:
może cię nie zauważą. Zrozumiałaś?
Meggie skinęła głową. Serce biło jej tak mocno, że z trudem oddychała.
- Rozumiem, dlaczego twój ojciec nigdy ci nie opowiadał o Capricornie - dodał
Smolipaluch, oglądając się na Mo. - Ja bym swoim dzieciom też wolał opowiadać o miłych
ludziach.
- Ja wiem, że na świecie są nie tylko mili ludzie! - wypaliła Meggie głosem drżącym ze
złości. I ze strachu.
- Ach tak? A skądże to? - Znów ten dziwny uśmieszek, smutny, a zarazem wyniosły. -
Czyżbyś miała już kiedyś do czynienia z prawdziwym łotrem?
- Czytałam o nich. Smolipaluch wybuchnął śmiechem.
- No tak, to w gruncie rzeczy to samo!
Jego drwina paliła jak pokrzywa. Pochylił się i spojrzał Meggie w twarz.
- Szczerze ci życzę, by skończyło się na czytaniu - rzekł cicho.
Mo umieścił torby Smolipalucha na samym tyle busiku.
- Mam nadzieję, że nie ma w nich nic, co by nam mogło latać nad głowami - powiedział,
podczas gdy Smolipaluch usiadł z tyłu za Meggie. - Nie zdziwiłoby mnie to przy twoim
zawodzie.
Zanim Meggie zdążyła spytać, co to za zawód, Smolipaluch otworzył plecak i ostrożnie
wyjął z niego zaspane zwierzątko.
- Ponieważ najprawdopodobniej mamy przed sobą długą wspólną podróż - zwrócił się do
Mo - chciałbym przedstawić kogoś twojej córce.
Zwierzątko było prawie długości królika, lecz dużo szczuplejsze; puszystym ogonem
owijało pierś Smolipalucha niby futrzanym kołnierzem. Wpiło się drobniutkimi pazurkami
w jego rękaw, lustrując Meggie błyszczącymi czarnymi paciorkami; ziewnęło, ukazując
ostre jak igły ząbki.
- To jest Gwin - przedstawił Smolipaluch. - Jeśli chcesz, możesz go podrapać za uszami.
Jest teraz bardzo zaspany, więc pewnie cię nie ugryzie.
- A w ogóle gryzie? - spytała Meggie przestraszona.
- Owszem - powiedział Mo, siadając za kierownicą. - Na twoim miejscu nie dotykałbym
tej małej bestii.
Jednak Meggie musiała dotknąć każdego zwierzaka, choćby miało nie wiadomo jak ostre
ząbki.
- To kuna czy coś w tym rodzaju, tak? - spytała, ostrożnie przesuwając palcem po uchu
zwierzątka.
- Coś w tym rodzaju.
Smolipaluch wyjął z kieszeni spodni kawałek suchego chleba i wsunął go Gwinowi do
pyszczka. Zwierzątko zaczęło przeżuwać chleb, a Meggie drapała je po łebku. Nagle
natrafiła na coś twardego pod jedwabistym futerkiem. Były to drobniutkie różki. Zdumiona
cofnęła rękę.
- Kuny mają rogi?
Smolipaluch mrugnął do niej porozumiewawczo, wpuszczając Gwina z powrotem do
plecaka.
- Ta ma - powiedział.
Meggie w osłupieniu przyglądała się, jak Smolipaluch zaciąga rzemienie plecaka.
Wydawało jej się, że wciąż czuje pod palcami różki Gwina.
- Mo, wiedziałeś, że kuny mają rogi? - spytała.
- Wierzysz w to? Smolipaluch dokleił je temu małemu kąsającemu diabłu. Ze względu na
pokazy.
- Jakie pokazy? - Meggie spojrzała pytająco najpierw na Mo, a potem na Smolipalucha.
Ale Mo bez słowa włączył silnik, a Smolipaluch ściągnął buty, które zdawały się mieć za
sobą równie daleką drogę jak jego torby, i z westchnieniem ulgi wyciągnął się na łóżku Mo.
- Ani słowa, Czarodziejski Języku - powiedział, zamykając oczy. - Ja nie zdradzę twoich
tajemnic, pod warunkiem że ty nie zdradzisz moich. A zresztą, jeśli o te rzeczy chodzi, to
musi być ciemno.
Meggie przez dobrą godzinę łamała sobie głowę nad dziwnymi słowami Smolipalucha.
Ale jeszcze bardziej nękała ją inna sprawa.
- Mo? - odezwała się, gdy Smolipaluch zaczął pochrapywać. - Czego ten... Capricorn chce
od ciebie?
Wymawiając to nazwisko, ściszyła głos, jakby w ten sposób mogło stać się mniej groźne.
- Chce książkę.
- Książkę? To dlaczego mu jej nie dasz?
- To niemożliwe. Wkrótce ci to wyjaśnię, ale nie teraz. Okej? Meggie wyjrzała przez okno.
Świat, który przesuwał się za szybą, był już teraz obcy - obce domy, obce ulice, obce pola,
nawet drzewa i niebo wyglądały obco, ale Meggie przywykła już do tego. Nigdzie nie czuła
się jak u siebie w domu. Jej domem był Mo, Mo i jej książki, no, może jeszcze ich stary
busik, który przewoził ich z jednego obcego miejsca na drugie.
- A ta ciotka, do której jedziemy - odezwała się znowu, gdy sunęli niekończącym się
tunelem - czy ona ma dzieci?
- Nie - odparł Mo. - I obawiam się, że nie przepada za nimi. Ale, jak powiedziałem, na
pewno dojdziesz z nią do ładu.
Meggie westchnęła. Przypominała sobie kilka ciotek, ale z żadną z nich jakoś nie doszła
do ładu.
Tymczasem wzgórza przerodziły się w góry, zbocza po obu stronach szosy stawały się
coraz bardziej strome, a po jakimś czasie domy były już nie tylko obce, ale i inne. Meggie
próbowała zabić czas, licząc tunele, przez które przejeżdżali, ale kiedy zagłębili się w
czeluść dziewiątego z kolei, a ciemność nie chciała się skończyć - po prostu zasnęła. Śniły
jej się kuny w czarnych kurtkach i książka owinięta w szary papier.
4 Dom pełcn ksiązek
- Mój ogród jest moim ogrodem - krzyczał Olbrzym. - Niech każdy o tym pamięta i wie,
że tylko ja mam prawo się tutaj bawić.
Oscar Wilde, Olbrzym - Samolub [w:] Bajki
Meggie obudziła się, gdy nagle zapadła cisza.
Monotonny szum silnika, który ją uśpił, umilkł, a fotel kierowcy obok niej był pusty.
Meggie potrzebowała trochę czasu, aby sobie przypomnieć, dlaczego nie leży w swoim
łóżku. Przednia szyba usiana była małymi martwymi muszkami, a samochód stał przed
żelazną bramą. Wyglądała groźnie ze swymi matowo połyskującymi ostrymi
zakończeniami. Była zrobiona z pik, które tylko czekały, aby nadziać na siebie śmiałka,
który by próbował przez nie przeleźć. Jej widok przypomniał Meggie jedną z ulubionych
książek - historię o samolubnym olbrzymie, który nie chciał wpuścić dzieci do swojego
ogrodu. Właśnie tak wyobrażała sobie jego bramę.
Mo i Smolipaluch stali przed bramą. Meggie wysiadła i podbiegła do nich. Po prawej
stronie droga graniczyła z pokrytym gęstymi zaroślami zboczem opadającym stromo ku
brzegom wielkiego jeziora. Wzgórza po drugiej stronie jeziora wyrastały wprost z wody, jak
gdyby góry w nim utonęły. Woda była prawie czarna pod szarzejącym wieczornym niebem,
które się w niej odbijało. W domkach nad jeziorem zapalały się pierwsze światła jak
robaczki świętojańskie lub gwiazdy, które spadły na ziemię.
- Pięknie tu, prawda? - powiedział Mo, obejmując ją ramieniem. - Przecież lubisz
opowieści o rozbójnikach. Widzisz te ruiny zamku? Kiedyś urzędowała tam osławiona
banda zbójecka. Muszę spytać o to Elinor. Ona wie wszystko na temat tych okolic.
Meggie skinęła tylko i oparła głowę na ramieniu Mo. Było jej niedobrze ze zmęczenia. Ale
za to twarz Mo rozjaśniła się po raz pierwszy od ich wyjazdu.
- No to gdzie ona w końcu mieszka? - spytała Meggie, tłumiąc ziewanie. - Mam nadzieję,
że nie za tą kolczastą bramą?
- Właśnie tam. To jest wejście na teren jej posiadłości. Niezbyt zachęcające, co? - Mo
roześmiał się, ciągnąc Meggie na drugą stronę szosy. - Elinor jest bardzo dumna z tej
bramy. Kazała ją zrobić według ilustracji, którą znalazła w jakiejś książce.
- Może ilustracji ogrodu samolubnego olbrzyma? - mruknęła Meggie, zaglądając przez
kunsztownie powyginane żelazne pręty.
- Ogrodu samolubnego olbrzyma? - powtórzył z uśmiechem Mo. - Nie, zdaje się, że to
była inna bajka. Chociaż ta idealnie pasuje do Elinor.
Po obu stronach bramy ciągnęły się wysokie żywopłoty, ich kolczasty gąszcz całkowicie
przesłaniał widok. Ale i przez rzeźbione pręty Meggie nie zobaczyła niczego, co zachęcałoby
do wejścia: jedynie rozłożyste rododendrony i żwirową alejkę ginącą między nimi.
- Wygląda to na bogatych krewnych - szepnął jej do ucha Smolipaluch.
- O tak, Elinor jest zamożna - powiedział Mo, odciągając Meggie od bramy. - Ale kiedyś
pewnie będzie biedna jak mysz kościelna, bo wszystkie pieniądze wydaje na książki.
Obawiam się, że sprzedałaby duszę diabłu, gdyby jej zaproponował ciekawą książkę.
Mo silnym pchnięciem uchyli! ciężką bramę.
- Co robisz? - przeraziła się Meggie. - Nie możemy tak po prostu wejść!
Tabliczka umieszczona obok bramy, mimo że kilka liter zasłaniały gałęzie żywopłotu,
mówiła wyraźnie: WŁASNOŚĆ PRYWATNA NIEUPRAWNIONYM WSTĘP
WZBRONIONY To wszystko wydało się Meggie niezbyt zachęcające. Ale Mo tylko się
roześmiał.
- Wszystko w porządku - uspokoił Meggie, otwierając bramę szerzej. - Jedyne miejsce,
gdzie Elinor ma system alarmowy, to biblioteka. Poza tym jest jej najzupełniej obojętne,
kto wchodzi na teren posiadłości. Nie można powiedzieć, żeby była bo-jaźliwą kobietą.
Zresztą rzadko ją ktoś odwiedza.
- A co z psami? - Smolipaluch z niepokojem zaglądał do ogrodu. - Ta brama pachnie mi
co najmniej trzema złymi psami wielkimi jak cielaki.
- Elinor nie cierpi psów. - Mo, wracając do samochodu, pokręcił głową. - No, wsiadajcie.
Posiadłość ciotki Meggie przypominała bardziej las niż ogród. Zaraz za bramą droga
zataczała ostry łuk, jakby chciała wziąć rozpęd przed wspinaczką po zboczu, a następnie
ginęła pośród ciemnych świerków i kasztanowców. Otaczały ją taką gęstwiną, że ich gałęzie
tworzyły tunel. Meggie miała wrażenie, że droga nigdy się nie skończy, gdy wtem drzewa
się rozstąpiły i droga rozszerzyła się w żwirowy podjazd, otoczony starannie utrzymanymi
rabatami róż.
Stało tam szare kombi, a dom był większy od szkoły, do której Meggie chodziła przez
ostatni rok. Próbowała policzyć okna, ale szybko z tego zrezygnowała. Był to bardzo piękny
budynek, ale wyglądał równie mało gościnnie jak żelazna brama przy wjeździe do
posiadłości. Może zresztą tynk koloru ochry tylko o zmierzchu wyglądał tak brudno. I może
zielone okiennice tylko dlatego były pozamykane, że w górach czaiła się już noc. Może. Ale
Meggie założyłaby się o dużą stawkę, że i za dnia rzadko się otwierają. Frontowe drzwi z
ciemnego drewna wyglądały tak odstręczająco jak zaciśnięte usta i Meggie odruchowo
chwyciła Mo za rękę, gdy ruszyli ku wejściu.
Smolipaluch, zarzuciwszy plecak, w którym Gwin najpewniej spal nadal, niechętnie udał
się za nimi. Zatrzymał się w odległości paru kroków, gdy tamci stanęli przed drzwiami, i
nieufnie lustrował zamknięte okiennice, jakby podejrzewał, że zza którejś z nich ukradkiem
obserwuje ich właścicielka.
Obok drzwi znajdowało się małe zakratowane okienko - jedyne, którego nie zasłaniały
zielone żaluzje. Poniżej wisiała kolejna tabliczka z napisem:
JEŚLI CHCESZ ZAWRACAĆ MI GŁOWĘ
GŁUPSTWAMI, LEPIEJ OD RAZU STĄD ODEJDŹ
Meggie z niepokojem zerknęła na Mo, ale on uśmiechnął się, by dodać jej odwagi, i
zadzwonił.
W wielkim domu rozległ się ostry dźwięk dzwonka. Przez chwilę nic się nie działo. Tylko
z krzaka rododendronu zerwała się z obrażonym jazgotem sroka, a tłuste wróble zajadle
wydzio-bywały ze żwiru niewidoczne owady. Meggie rzuciła im parę zeschniętych
okruszków chleba, które znalazła w kieszeni kurtki (pamiątka po dawno zapomnianym
pikniku), gdy drzwi nagle się otworzyły.
Kobieta, która się w nich ukazała, była starsza od Mo, dużo starsza - chociaż Meggie
zawsze miała kłopoty z określeniem wieku dorosłych. Jej twarz przypominała pysk
buldoga, ale może wrażenie to wywoływała bardziej sroga mina niż same rysy. Miała na
sobie sweter mysiego koloru i długą popielatą spódnicę, na krótkiej szyi naszyjnik z pereł, a
na nogach filcowe pantofle, takie, jakie Meggie musiała kiedyś założyć, gdy zwiedzali z Mo
pewien zamek. Siwe włosy upięła w kok, ale zwisające kosmyki zdradzały, że zrobiła to w
pośpiechu i niedbale. Ciotka Elinor nie wyglądała na kobietę, która spędza dużo czasu
przed lustrem.
- Wielkie nieba, Mortimer! Co za niespodzianka! - zawołała, nie tracąc czasu na słowa
powitania. - Skąd ty się tu wziąłeś?
Jej głos brzmiał szorstko, ale twarz zdradzała, że cieszy się z widoku Mo.
- Witaj, Elinor - powiedział Mo, kładąc Meggie dłoń na ramieniu. - Pamiętasz Meggie?
Prawda, że urosła?
Elinor rzuciła Meggie krótkie zirytowane spojrzenie.
- Owszem - odparła. - Ale dzieci mają to do siebie, że rosną, nie uważasz? A poza tym
przez ładnych parę lat nie widziałam ani ciebie, ani twojej córki. Co się stało, że akurat
dzisiaj zaszczycasz mnie wizytą? Czyżbyś się wreszcie zlitował nad moimi biednymi
książkami?
- Właśnie. - Mo skinął głową. - Jedno z moich zleceń się odwlokło, chodzi o bibliotekę, a
wiesz, że bibliotekom ciągle brakuje pieniędzy.
Meggie spojrzała na niego z niepokojem. Nie wiedziała, że Mo potrafi tak
przekonywająco kłamać.
- W tym pośpiechu - ciągnął Mo - nie udało mi się umieścić Meggie gdzie indziej, więc
przywiozłem ją ze sobą. Wiem, że nie lubisz dzieci, ale Meggie nie smaruje książek dżemem
i nie wyrywa kartek, żeby w nie zawijać martwe żaby.
Elinor mruknęła coś niepochlebnego i zaczęła przyglądać się Meggie, tak jakby uważała
ją za zdolną do wszelkich haniebnych czynów niezależnie od tego, co ojciec mówi na jej
temat.
- Kiedy byłeś tu z nią poprzednim razem, przynajmniej mogliśmy ją wsadzić do kojca -
stwierdziła zimno. - Teraz to już chyba nie jest możliwe.
I ponownie zlustrowała Meggie od stóp do głów niczym niebezpieczne zwierzę, które ma
wpuścić do domu.
Meggie krew uderzyła do głowy. Zapragnęła wrócić do domu albo przynajmniej do
samochodu, gdziekolwiek, byle nie zostać w domu tej obrzydliwej kobiety, która
świdrowała ją swoimi paciorkowatymi oczami.
Tymczasem wzrok Elinor przeniósł się z Meggie na Smolipa-lucha, który zakłopotany
wciąż jeszcze trzymał się z tyłu.
- A ten? - spojrzała pytająco na Mo. - Czy widziałam go już kiedyś?
- To jest Smolipaluch, mój... przyjaciel. - Być może tylko Meggie zauważyła wahanie w
jego głosie. - Wybiera się na południe. Może zaoferujesz mu nocleg w jednym z twoich
niezliczonych pokoi?
Elinor skrzyżowała ręce na piersi.
- Tylko pod warunkiem że jego nazwisko nie ma nic wspólnego z tym, jak się obchodzi z
książkami - powiedziała. - A poza tym będzie się musiał zadowolić klitką na poddaszu, bo w
ostatnich latach moja biblioteka bardzo się rozrosła i pochłonęła prawie wszystkie pokoje
gościnne.
- A ile ma pani książek? - spytała Meggie.
Choć wychowała się pośród stert książek, nie mieściło jej się w głowie, by mogły się one
ukrywać we wszystkich pokojach tego przeogromnego domu.
Elinor ponownie zmierzyła ją wzrokiem, tym razem z wyraźną pogardą.
- Ile? - powtórzyła. - A co ty myślisz, że je liczę jak guziki czy ziarnka grochu? Jest ich
dużo, bardzo dużo. Przypuszczam, że w każdym pomieszczeniu jest więcej książek, niż
kiedykolwiek w życiu zdołasz przeczytać. A niektóre są tak cenne, że zastrzelę cię bez
wahania, jeśli ich dotkniesz. Ale skoro jesteś mądrą dziewczynką, jak twierdzi twój ojciec,
na pewno tego nie zrobisz, prawda?
Meggie nic nie odpowiedziała. Wyobraziła sobie za to, że wspina się na palce i trzy razy
spluwa na głowę tej starej jędzy.
- Nie zmieniłaś się, Elinor. - Mo się roześmiał. - Język ostry jak brzytwa. Ale ostrzegam
cię: jeśli zastrzelisz Meggie, ja zrobię to samo z twoimi ulubionymi książkami.
Wargi Elinor ułożyły się w powściągliwy uśmieszek.
- Dobra odpowiedź - skwitowała, wpuszczając ich do środka. - Widzę, że ty też się nie
zmieniłeś. Wejdźcie. Pokażę ci książki, które potrzebują twojej pomocy. I jeszcze kilka
innych.
Meggie zawsze uważała, że Mo ma bardzo dużo książek. Kiedy jednak przestąpiła próg
domu ciotki Elinor, zmieniła zdanie.
Nie było tu bezładnych stert na podłodze jak u nich w domu. Każda książka miała swoje
miejsce. Tam gdzie inni ludzie mają tapety, obrazy lub po prostu pusty kawałek ściany - u
Elinor znajdowały się regały. W holu wejściowym, przez który ich poprowadziła, były to
białe regały sięgające aż pod sam sufit, w pokoju, do którego następnie przeszli, regały były
czarne jak płytki posadzki - podobnie w ciągnącym się dalej korytarzu.
- Te tutaj - wskazała Elinor lekceważąco, gdy przechodzili obok ciasno ustawionych
książek - nagromadziły się z biegiem czasu. Nie ma tu nic wartościowego, gorszy sort, nic
nadzwyczajnego. Gdyby czyjeś paluszki nie mogły się powstrzymać i wyjęły którąś z nich -
rzuciła Meggie wymowne spojrzenie -nie pociągnie to za sobą poważnych skutków. Pod
warunkiem że te paluszki po zaspokojeniu ciekawości odstawią każdą książkę na swoje
miejsce, nie pozostawiając żadnych nieape-tycznych zakładek. - Tu Elinor zwróciła się do
Mo: - Możesz mi wierzyć lub nie, ale w jednej z książek, które ostatnio kupiłam, cudownym
pierwodruku z dziewiętnastego wieku, znalazłam ni mniej, ni więcej, tylko zasuszony
plasterek salami w charakterze zakładki.
Meggie zachichotała, ściągając tym na siebie karcące spojrzenie Elinor.
- To nie jest śmieszne, panienko - powiedziała ciotka. -Wiele najcudowniejszych książek,
jakie kiedykolwiek wydrukowano, przestało istnieć, bo jakiś idiota handlarz porozrywał je,
zawijając w ich kartki swoje śmierdzące ryby. W średniowieczu tysiące książek uległo
zniszczeniu, bo z okładek wycinano podeszwy do butów, a kartki służyły za paliwo do
kąpieli parowych... - Na myśl o tak haniebnych, choć popełnionych przed stuleciami,
czynach ciotce aż zabrakło tchu. - No dobrze, zostawmy to! - wykrztusiła przez zaciśnięte
gardło. - Inaczej za bardzo się zdenerwuję, a ciśnienie mam i tak wysokie.
Zatrzymała się przed białymi drzwiami, na których wymalowana była kotwica z
owiniętym wokół niej delfinem.
- Oto znak firmowy pewnego słynnego drukarza - wyjaśniła Elinor, gładząc palcem
spiczasty nos delfina. - W sam raz nadaje się na drzwi do biblioteki, nie uważacie?
- Wiem - powiedziała Meggie. - To Aldus Manutius. Mieszkał w Wenecji. Drukował
książki takiego formatu, żeby mogły się zmieścić w kieszeniach siodeł jego zleceniodawców.
- Ach tak? - Elinor z irytacją zmarszczyła czoło. - Nie wiedziałam o tym. W każdym razie
jestem szczęśliwą posiadaczką książki, którą własnoręcznie wydrukował w 1503 roku!
- Chciała pani powiedzieć, że książka wyszła z jego warsztatu - poprawiła ją Meggie.
- Oczywiście, że to właśnie chciałam powiedzieć. - Elinor chrząknęła, spoglądając na Mo
wzrokiem, który jasno mówił, że tylko on może być winien, iż jego córka wie takie
ekstrawaganckie rzeczy. - Przez te drzwi - powiedziała, kładąc rękę na klamce i naciskając
ją z nabożeństwem - nigdy jeszcze nie przeszło żadne dziecko, ale ponieważ twój ojciec na
pewno nauczył cię szacunku dla książek, zrobię tym razem wyjątek. Lecz tylko pod
warunkiem że będziesz się trzymała w odległości trzech kroków od regałów. Przyjmujesz
warunek?
W pierwszej chwili Meggie chciała odrzucić propozycję. Jakże zdziwiłaby się Elinor,
gdyby dziewczynka wzgardziła jej cennymi zbiorami. Ale ciekawość przeważyła. Maggie
wydawało się, że słyszy przez drzwi szept tych wszystkich książek. Obiecywały jej tysiące
nieznanych historii, tysiące drzwi do tysięcy nieoglą-danych nigdy dotąd światów. Pokusa
była silniejsza od dumy.
- Przyjmuję - mruknęła Meggie, zakładając ręce do tyłu. -Trzy kroki. - Z przejęcia
poczuła, jak mrówki chodzą jej po palcach.
- Mądra dziewczynka - powiedziała ciotka tak protekcjonalnym tonem, że Meggie miała
ochotę wszystko odwołać.
Ale oto już wchodzili do sanktuarium Elinor.
- Odnowiłaś ją - usłyszała Meggie słowa Mo.
Mówił coś jeszcze, ale ona już nie słuchała. Patrzyła tylko na książki.
Regały, w których były ustawione, pachniały świeżym drewnem. Sięgały aż pod sam
sufit. Sufit był błękitny, zwisały z niego maleńkie lampy, niczym gwiazdy na uwięzi. Pod
regałami stały wąskie schodki na kółkach czekające tylko na to, aby niecierpliwego
czytelnika wynieść aż do najwyższych półek. Były tu pulpity do czytania, na których leżały
rozłożone księgi przykute łańcuchami z połyskującego mosiądzu. Były tu szklane witryny, w
których książki o stronach upstrzonych plamami starości wabiły cudownymi ilustracjami.
Meggie nie mogła się oprzeć. Jeden krok, nerwowe zerknięcie na Elinor, która na szczęście
odwrócona była plecami, i już znalazła się przy gablocie. Pochylała się nad nią coraz niżej i
niżej, aż dotknęła nosem szyby.
Wokół spłowiałych brązowych liter owijały się girlandy kolczastych listków. Maleńka
czerwona głowa smoka wypluwała kwiaty na zaplamiony papier. Rycerze na białych
koniach patrzyli na Meggie, tak jakby dopiero przed chwilą ktoś namalował ich
drobniutkim pędzelkiem z włosia kuny. Obok nich stała para - może narzeczeni. Mężczyzna
w płomieniście czerwonym kapeluszu mierzył ich wrogim spojrzeniem.
- To mają być trzy kroki?
Meggie odwróciła się przerażona, ale Elinor nie wydawała się szczególnie zagniewana.
- Tak, wspaniała sztuka malarstwa miniaturowego! - powiedziała. - Dawniej tylko bogaci
umieli czytać. Dla biednych dodawano więc ilustracje, aby mogli zrozumieć treść.
Oczywiście nie chodziło o ich przyjemność, biedni byli po to na świecie, aby pracować, a nie
zaznawać szczęścia czy oglądać piękne obrazy. Te rzeczy były zarezerwowane dla bogatych.
Nie, biednych należało pouczać. Zwykle były to historie biblijne, które i tak każdy znał na
pamięć. Księgi wykładano w kościołach i codziennie otwierano nową stronę z kolejną
ilustracją.
- A ta książka? - spytała Meggie.
- O, myślę, że ta nigdy nie leżała w kościele - odparła Elinor. - Raczej służyła ku rozrywce
jakiegoś bogatego człowieka. Ale ma prawie sześćset lat. - W jej głosie pobrzmiewała nutka
dumy. - Z powodu takich książek zdarzały się już zbrodnie i zabójstwa. Na szczęście ja moją
po prostu kupiłam.
Przy ostatnich słowach odwróciła się raptownie, mierząc spojrzeniem Smolipalucha,
który posuwał się za nimi bezszelestnie jak kot na łowach. Przez chwilę Meggie myślała, że
Elinor wyrzuci go na korytarz, ale Smolipaluch zatrzymał się przed regałami z rękoma
założonymi do tyłu i z tak nabożną miną, że trudno było mu coś zarzucić. Toteż Elinor tylko
spojrzała na niego z dezaprobatą i podeszła do Mo.
Stał przed jednym z pulpitów, trzymając w ręku książkę, której grzbiet wisiał na kilku
zaledwie niteczkach. Mo ujął ją ostrożnie, niby ptaka ze złamanym skrzydłem.
- I jak? - spytała Elinor z troską w głosie. - Da się coś zrobić? Wiem, że jest w opłakanym
stanie, i obawiam się, że pozostałe nie mają się lepiej, ale...
- Poradzimy sobie - odparł Mo, odkładając tę książkę i biorąc następną. - Ale myślę, że
będę potrzebował na to około dwóch tygodni. O ile nie trzeba będzie sprowadzać
dodatkowych
materiałów. W takim przypadku potrwa to jeszcze dłużej. Zniesiesz naszą obecność przez
tyle czasu?
- Oczywiście - odparła Elinor.
Ale Meggie zauważyła, że jej wzrok znów powędrował ku Smolipaluchowi. Ten wciąż
jeszcze stał naprzeciwko regałów tuż obok drzwi wejściowych. Zdawał się całkowicie
pogrążony w oglądaniu książek, ale Meggie miała wrażenie, że jego uwagi nie uchodzi nic,
co się tu dzieje.
W kuchni Elinor nie było książek, ale za to zjedli doskonałą kolację przy drewnianym
stole, który, jak utrzymywała Elinor, pochodził ze skryptorium jakiegoś klasztoru we
Włoszech. Meggie nie bardzo w to wierzyła. O ile wiedziała, mnisi skrybowie pracowali przy
ukośnych pulpitach. Wolała jednak tę wiedzę zachować dla siebie. Nie odezwała się więc,
tylko wzięła kawałek chleba i właśnie miała zamiar przekonać się, jak też smakuje ser
leżący na rzekomym pulpicie skryby, gdy zauważyła, że Mo coś szepcze Elinor do ucha.
Oczy Elinor rozszerzyły się chciwie, z czego Meggie wyciągnęła wniosek, że musi chodzić o
jakąś książkę. Od razu przypomniała jej się bladozielona płócienna okładka, szary papier i
gniewny głos Mo.
Siedzący obok niej Smolipaluch niepostrzeżenie wsunął do plecaka kawałek szynki:
kolacja dla Gwina. Meggie zobaczyła okrągły węszący nosek, który wysunął się z plecaka w
nadziei na kolejne smakołyki. Zauważywszy jej spojrzenie, Smolipaluch uśmiechnął się do
Meggie i dał Gwinowi jeszcze kawałeczek szynki z tłuszczem. Zdawał się nie zwracać uwagi
na zachowanie Mo i Elinor, ale Meggie była pewna, że ci dwoje omawiają jakąś tajemniczą
transakcję.
Po chwili Mo wstał i wyszedł z kuchni. Meggie spytała Elinor, gdzie jest toaleta, i ruszyła
za nim.
Czuła się dziwnie, szpiegując Mo. Nie przypominała sobie, by robiła to kiedykolwiek
przedtem - oprócz tej jednej nocy, gdy zjawił się Smolipaluch. I jeszcze wtedy, gdy chciała
się dowiedzieć, czy Mo jest Świętym Mikołajem. Wstydziła się, że tak się za nim skrada. Ale
sam był sobie winien. Dlaczego ukrył przed nią tę książkę? A teraz może jeszcze chce ją dać
tej Elinor. Książkę, której jej, Meggie, nie wolno było zobaczyć! Meggie nie mogła o niej
zapomnieć, od kiedy Mo tak szybko schował ją za plecami. Już jej nawet szukała w torbie
między rzeczami Mo, zanim zaniósł bagaż do samochodu, ale na próżno.
Musiała ją zobaczyć, zanim zniknie być może w którejś z gablot ciotki! Musiała wiedzieć,
dlaczego ta książka miała dla Mo taką wartość, że z jej powodu ciągnął Meggie aż tutaj...
W holu Mo jeszcze raz się obejrzał, zanim wyszedł na dwór. Na szczęście Meggie zdążyła
się ukryć za skrzynią pachnącą naftaliną i lawendą. Postanowiła pozostać w tej kryjówce,
dopóki Mo nie wróci. Na dworze na pewno by ją zobaczył. Czas mijał upiornie wolno, jak
zawsze, gdy się czeka na coś z bijącym sercem. Książki w białych regałach zdawały się ją
obserwować, ale milczały, jak gdyby rozumiały, że w tej chwili Meggie może myśleć tylko o
jednej jedynej książce.
Wreszcie Mo wrócił, trzymając w ręku paczuszkę owiniętą w szary papier.
„Może chce ją tu tylko ukryć!" - pomyślała Meggie.
Gdzie można lepiej schować książkę niż pośród dziesięciu tysięcy innych? Tak, Mo ją tu
zostawi i wrócą do domu.
„Ale chciałabym ją chociaż raz zobaczyć - myślała - tylko jeden raz, zanim wyląduje na
regale, od którego muszę się trzymać na odległość trzech kroków".
Mo przeszedł tak blisko niej, że mogłaby go dotknąć, ale nie zauważył córki. „Meggie, nie
patrz tak na mnie! - mawiał czasami. - Znowu czytasz w moich myślach". - Ale teraz
wyglądał na mocno zatroskanego, jakby nie był pewien, czy to, co zamierza zrobić, jest
słuszne. Meggie policzyła wolno do trzech, po czym ruszyła za nim, ale Mo parokrotnie
zatrzymywał się tak nagle, że o mało na niego nie wpadła. Nie wrócił do kuchni, tylko
poszedł prosto do biblioteki. Nie oglądając się za siebie, otworzył drzwi ze znakiem
weneckiego drukarza i ostrożnie zamknął je za sobą.
Meggie stała pośród milczących książek, zastanawiając się, czy ma za nim iść... prosić go,
by jej pokazał tę książkę. Czy bardzo by się gniewał? Właśnie miała zdobyć się na odwagę i
wejść do biblioteki, gdy usłyszała kroki - szybkie, zdecydowane, znamionujące
niecierpliwość. To mogła być tylko Elinor. I co teraz?
Meggie otworzyła sąsiednie drzwi i wśliznęła się do środka. W pokoju było łóżko z
baldachimem, szafa, zdjęcia w srebrnych ramkach, sterta książek piętrzyła się na stoliku
nocnym, na podłodze leżał rozłożony katalog ze zdjęciami starych woluminów. Była to
sypialnia Elinor. Z bijącym sercem nasłuchiwała odgłosów z zewnątrz, słyszała energiczne
kroki ciotki, a potem drzwi do biblioteki otworzyły się i zaraz znów zamknęły. Wysunęła się
na korytarz. Zatrzymała się niezdecydowana przed białymi drzwiami, gdy wtem ktoś z tyłu
położył jej rękę na ramieniu. Druga dłoń zasłoniła usta Meggie, tłumiąc jej okrzyk
przerażenia.
- To ja - szepnął jej do ucha Smolipaluch. - Zachowuj się spokojnie, bo oboje będziemy
mieć kłopoty, jasne?
Meggie skinęła głową i Smolipaluch powoli opuścił rękę.
- Twój ojciec chce dać książkę tej jędzy, zgadza się? - szepnął znowu. - Przyniósł ją z
samochodu? No, gadaj! Miał ją ze sobą?
Meggie go odepchnęła.
- Nie wiem - syknęła. - Poza tym co to pana obchodzi?
- Co mnie to obchodzi? - Smolipaluch roześmiał się cicho. - Może ci kiedyś wyjaśnię, co
mnie to obchodzi. Ale na razie chcę wiedzieć, czyją widziałaś.
Meggie potrząsnęła głową. Sama nie rozumiała, dlaczego go okłamuje. Może dlatego, że
zbyt mocno zacisnął dłoń na jej ustach.
- Meggie! Posłuchaj mnie!
Smolipaluch uporczywie wpatrywał się w twarz Meggie. Jego blizny wyglądały jak blade,
namalowane krechy, dwie lekko zakrzywione krechy na lewym policzku i jedna na prawym,
jeszcze dłuższa od tamtych, od ucha aż po nozdrza.
- Capricorn zabije twojego ojca, jeśli nie dostanie tej książki - mówił szeptem. - Zabije go,
rozumiesz? Czy ci nie wyjaśniłem, jaki on jest? Chce mieć tę książkę, a zawsze dostaje to,
czego chce. To śmieszne myśleć, że ona będzie tu przed nim bezpieczna.
- Mo sądzi inaczej!
Smolipaluch wyprostował się i popatrzył na białe drzwi do biblioteki.
- Tak, wiem - mruknął. - Na tym właśnie polega problem. I dlatego - położył Meggie obie
ręce na ramionach i popchnął ją w kierunku zamkniętych białych drzwi - i dlatego
wejdziesz tam teraz jak gdyby nigdy nic i dowiesz się, co oni zamierzają zrobić z tą książką.
Jasne?
Meggie chciała zaprotestować, ale zanim zdołała cokolwiek zrobić, Smolipaluch otworzył
drzwi i wepchnął ją do biblioteki.
5 Zwykły obrazek
Kto kradnie książki lub wypożyczonych nie zwraca, w tego ręku niech książka zamieni
się w jadowitego węża. Niechaj go tknie apopleksja i porazi jego członki. Wrzeszcząc
wniebogłosy, niechaj błaga o łaskę i niech żyje w męczarniach, dopóki jego ciało nie
zgnije. Mole niech zżerają jego trzewia jak robak śmierci, który nigdy nie umiera. A
kiedy stanie na Sądzie Ostatecznym, niechaj pochłonie go ogień piekielny.
Napis w bibliotece klasztoru San Pedro w Barcelonie, cytowany za Alberto
Manguelem
Rozpakowali książkę, papier leżał na krześle obok. Żadne z nich nie zauważyło, kiedy
Meggie weszła do biblioteki. Elinor pochylała się nad jednym z pulpitów, obok niej stał Mo.
Odwróceni byli plecami do drzwi.
- Nie do wiary. Myślałam, że nie istnieje już ani jeden egzemplarz - mówiła właśnie
Elinor. - Krążą niesamowite historie na temat tej książki. Pewien antykwariusz, u którego
często coś kupuję, opowiadał mi, że przed kilku laty skradziono mu trzy egzemplarze, i to
tego samego dnia. Identyczną historię opowiedziało mi dwóch księgarzy.
- Naprawdę? To rzeczywiście dziwne! - powiedział zaskoczony Mo, ale Meggie bez trudu
poznała po jego głosie, że tylko udaje zdziwienie. - W każdym razie, nawet gdyby to nie był
rarytas, dla mnie ta książka przedstawia wielką wartość i chciałbym mieć pewność, że jest
pod dobrą opieką... przez jakiś czas, zanim się po nią zgłoszę.
- U mnie każda książka jest pod dobrą opieką - odparła Eli-nor obrażonym tonem. -
Świetnie o tym wiesz. To moje dzieci, moje atramentowoczarne dzieci, pielęgnuję je,
troszczę się o nie. Nie dopuszczam do ich kartek światła słonecznego, odkurzam je i bronię
przed zachłannymi molami książkowymi i brudnymi palcami. Ta książka znajdzie się na
honorowym miejscu i nikt nie ujrzy jej na oczy, dopóki jej nie odbierzesz. Nie przepadam
za gośćmi w mojej bibliotece. Zostawiają tylko w moich biednych książkach odciski palców
i skórki od sera. A poza tym, jak wiesz, mam bardzo drogi system alarmowy.
- Tak, to mnie szczególnie uspokaja! - W glosie Mo czuć było ulgę. - Dziękuję ci, Elinor!
Naprawdę bardzo ci dziękuję. Gdyby w najbliższym czasie ktoś zapukał do drzwi i spytał cię
o książkę, to udawaj, że nigdy o niej nie słyszałaś, zgoda?
- Oczywiście! Czego się nie robi dla dobrego introligatora! Poza tym jesteś mężem mojej
siostrzenicy. Wiesz, czasem mi jej brak. No tak, ty pewnie czujesz to samo. Zdaje się, że
twoja córka dość dobrze sobie bez niej radzi.
- Prawie jej nie pamięta - powiedział cicho Mo.
- Całe szczęście. Czasem to nawet praktyczne, że nasza pamięć nie jest nawet w połowie
tak dobra jak pamięć książek. Bez nich pewnie nic byśmy już nie wiedzieli. Wszystko
uległoby zapomnieniu: wojna trojańska, Kolumb, Marco Polo, Szekspir, wszyscy ci
zwariowani królowie i bogowie... - Elinor odwróciła się i zdrętwiała. - Czyżbym nie
usłyszała twojego pukania?
Patrzyła na Meggie z taką wrogością, że ta musiała zebrać całą odwagę, by nie odwrócić
się na pięcie i nie umknąć na korytarz.
- Jak długo już tu jesteś, Meggie? - spytał Mo. Meggie wojowniczo wysunęła podbródek.
- Ona może ją zobaczyć, ale przede mną ją ukrywasz! - zawołała. (Atak jest zawsze
najlepszą obroną). - Jeszcze nigdy nie ukryłeś przede mną żadnej książki! Co jest w niej
takiego nadzwyczajnego? Oślepnę, kiedy ją przeczytam? Odgryzie mi palce? Jakie okropne
tajemnice w niej się kryją, że nie mogę jej nawet zobaczyć?
- Mam swoje powody, żeby ci jej nie pokazywać - odparł Mo.
Był bardzo blady. Bez słowa podszedł do córki i chciał ją wypchnąć za drzwi, ale Meggie
wyrwała się.
- Oho, jest uparta! - stwierdziła Elinor. - Zaczynam nabierać do niej sympatii. Pamiętam,
że jej matka jako dziecko też była taka. Podejdź tutaj. - Odsunęła się od pulpitu,
przywołując Meggie gestem. - Zobacz, że w tej książce nie ma nic nadzwyczajnego,
przynajmniej nie dla ciebie. Ale przekonaj się na własne oczy. Własnym oczom wierzy się
najbardziej. A może twój ojciec jest innego zdania? - rzuciła Mo pytające spojrzenie.
Mo zawahał się, wreszcie z rezygnacją potrząsnął głową.
Książka leżała rozłożona na pulpicie. Nie wyglądała na zbyt starą. Meggie wiedziała, jak
wyglądają stare książki. W warsztacie Mo widywała takie, których strony były pocętkowane
jak futro geparda - i równie żółte. Przypominała sobie jedną, której okładkę zaatakowały
mole. Ślady ich żarłoczności wyglądały jak otwory po miniaturowych pociskach. Mo wyjął
książkę z okładki, starannie pozszywał strony, a następnie uszył im nowe ubranko, jak to
nazywał. Takie ubranko mogło być obciągnięte skórą lub płótnem, mogło być gładkie lub
wytłaczane; tłoczenia, wykonane maleńkimi stemplami, często były złocone.
Książka, na którą Meggie właśnie patrzyła, miała okładkę płócienną, srebrzyście zieloną,
jak listki wierzby. Rogi okładki były już lekko wytarte, strony zaś jeszcze tak jasne, że każda
literka odcinała się od papieru ostrym czarnym konturem. Między kartkami leżała wąska
czerwona wstążka. Na prawej stronie widniała ilustracja przedstawiająca kobiety we
wspaniałych strojach, połykacza ognia, akrobatę i kogoś, kto, sądząc z wyglądu, mógł być
królem.
Meggie przewróciła kilka stronic. Ilustracji nie było dużo, ale początkowa litera każdego
rozdziału sama w sobie była małym obrazkiem. Na jednych literach siedziały zwierzątka,
wokół innych owijały się rośliny, a jedno P paliło się jasnym płomieniem. Płomienie były
tak łudząco prawdziwe, że Meggie przesunęła po nich palcem, by się przekonać, czy
przypadkiem nie parzą. Następny rozdział zaczynał się od litery K - rozpierała się jak król, a
na jej wyciągniętym ramieniu siedziało zwierzątko z puszystym ogonem.
Kiedy zdołał wyśliznąć się z miasta, nikt nie wiedział - przeczytała Meggie, ale nim
zdołała ogarnąć wzrokiem dalszy tekst, Elinor zatrzasnęła jej książkę przed nosem.
- Myślę, że to wystarczy - powiedziała, wsadzając tom pod ramię. - Twój ojciec mnie
prosił, abym schowała książkę w bezpiecznym miejscu, i teraz właśnie to zrobię.
Mo znów ujął Meggie za rękę. Tym razem się nie opierała.
- Proszę cię, Meggie, zapomnij o tej książce - szepnął. -Przynosi nieszczęście. Dam ci za
nią sto innych.
Meggie bez słowa skinęła głową. W drzwiach obejrzała się jeszcze na Elinor. Ciotka stała
bez ruchu, przyglądając się książce z taką czułością, z jaką Mo czasem patrzył na Meggie,
gdy wieczorem okrywał ją kołdrą.
Potem Mo zamknął drzwi.
- Gdzie ona ją ukryje? - spytała Meggie, gdy szli oboje korytarzem.
- Och, ma parę cudownych schowków na taką okazję - odparł wymijająco Mo. - Ale są
tajne, jak to ze schowkami bywa. Co ty na to, żebym ci teraz pokazał twój pokój? - Starał się
zachowywać beztrosko, ale nie bardzo mu się to udawało.
- Wygląda jak pokój w luksusowym hotelu. Co ja mówię, o wiele lepiej.
- Brzmi nieźle - bąknęła Meggie.
Rozejrzała się dookoła, ale Smolipaluch zniknął. Gdzie on się podział? Musiała go o coś
zapytać. Natychmiast. Nie mogła myśleć o niczym innym, podczas gdy Mo pokazywał jej
pokój, przekonywał, że teraz wszystko już jest w porządku, że tylko skończy swoją pracę, a
potem wrócą do domu. Meggie kiwała głową, udając, że go słucha, ale tak naprawdę
myślała tylko
0 pytaniu, które zada Smolipaluchowi. Pytanie cisnęło jej się na usta z taką mocą, że aż
się dziwiła, iż Mo go nie zauważa - musiało być jasno wypisane na jej wargach!
Kiedy zostawił ją samą i poszedł przynieść bagaże, Meggie pobiegła do kuchni, ale i tam
nie było Smolipalucha. Zajrzała nawet do sypialni Elinor i choć otworzyła wiele drzwi w
tym ogromnym domu - nigdzie go nie znalazła. W końcu nie miała siły szukać dalej. Mo już
dawno się położył i Elinor znikła w swojej sypialni. Meggie nie pozostało nic innego, jak
pójść do swego pokoju i wyciągnąć się na ogromnym łożu. Czuła się w nim zagubiona,
jakby się nagle skurczyła.
„Tak jak Alicja w krainie czarów" - pomyślała, głaszcząc pościel w kwiatki.
Ogólnie jednak pokój jej się podobał. Było tu pełno książek
1 obrazów. Meggie zsunęła się z łóżka i podeszła do okna. Na dworze dawno już zapadł
mrok, a kiedy popchnęła okiennice, chłodne powietrze owiało jej twarz. W ciemności
widziała tylko żwirowy podjazd przed domem, na szarobiałe kamyki padało blade światło
latarni. Pomalowany w pasy busik Mo stał obok kombi Elinor niczym zebra, która
zabłądziła do końskiej stajni. Mo namalował te żółte pasy na białym lakierze samochodu po
tym, jak podarował jej Księgę dżungli. Myślała o domu, który w takim pośpiechu opuścili, o
swojej ławce w szkole, która dziś świeciła pustkami, ale nie umiałaby powiedzieć, czy tęskni
za tym wszystkim.
Kładąc się spać, pozostawiła okiennice uchylone. Mo umieścił obok łóżka jej skrzynkę z
książkami. Śmiertelnie zmęczona wyciągnęła jedną z nich, próbując poczuć się jak w domu,
pośród dobrze znanych słów, ale nic z tego nie wyszło. Wspomnienie tamtej książki
wymazywało wyrazy. Meggie co chwila stawały przed oczami inicjały - duże i kolorowe, w
otoczeniu postaci, których historii nie znała, bo książka nie zdążyła ich jej opowiedzieć.
„Muszę znaleźć Smolipalucha - pomyślała sennie. - Musi przecież gdzieś być!" - Ale zaraz
książka wysunęła jej się z rąk i Meggie usnęła.
Rano obudziło ją słońce. Powietrze było jeszcze chłodne po nocy, ale na niebie nie było
ani chmurki, a kiedy Meggie wychyliła się z okna, w oddali, poprzez gałęzie drzew, ujrzała
połyskujące jezioro. Pokój, który jej przydzieliła Elinor, mieścił się na pierwszym piętrze.
Mo spał dwa pokoje dalej, za to Smo-lipaluch musiał się zadowolić izdebką na poddaszu.
Meggie widziała ją wczoraj, kiedy gó szukała. Stało tam tylko wąskie łóżko, a wokół, aż po
wiązanie dachowe, piętrzyły się kartony z książkami.
Mo i Elinor siedzieli już przy stole, gdy Meggie przyszła do kuchni na śniadanie, ale
Smolipalucha nie było.
- O, ten już dawno jest po śniadaniu - powiedziała uszczypliwie Elinor, gdy Meggie o
niego spytała. - Zjadł je w towarzystwie zwierzaka z ostrymi zębami, który siedział na stole i
zaczął na mnie fukać, gdy weszłam do kuchni. Wytłumaczyłam waszemu dziwnemu
przyjacielowi, że jedyne stwory, jakie mogę ścier-pieć na stole kuchennym, to muchy, więc
wyniósł się na dwór ze swoim futrzakiem.
- Czego od niego chcesz? - spytał Mo.
- Och, nic takiego, chciałam... chciałam go o coś spytać - odparła Meggie, po czym zjadła
w pośpiechu pół kromki chleba, wypiła kilka łyków obrzydliwie gorzkiego kakao, które
przyrządziła Elinor, i wybiegła z domu.
Znalazła Smolipalucha za domem, na starannie przystrzyżonym trawniku, gdzie obok
gipsowego aniołka stał samotny leżak. Gwina nie było widać. Kilka ptaków kłóciło się w
krzaku rododendronu pokrytym czerwonymi kwiatami, a Smolipaluch żonglował,
całkowicie pochłonięty swoim zajęciem. Meggie próbowała policzyć kolorowe piłeczki -
cztery, sześć, osiem. Tak szybko chwytał je w powietrzu, że od samego patrzenia zakręciło
jej się w głowie. Łapał je, stojąc na jednej nodze tak niedbale, jakby w ogóle nie musiał
patrzeć na to, co robi. Dopiero gdy zobaczył Meggie, jedna z piłeczek wyśliznęła mu się z
ręki i upadła jej pod stopy.
Meggie podniosła ją i odrzuciła Smolipaluchowi.
- Skąd pan to umie? - spytała. - To wyglądało... cudownie. Smolipaluch skłonił się
drwiąco. Znów miał na twarzy ten
swój uśmieszek.
- Zarabiam tym na życie - odrzekł. - Tym i paroma innymi rzeczami.
- Jak można tym zarobić na życie?
- Na jarmarkach. Podczas uroczystości. Na urodzinach dzieci. Byłaś kiedyś na jednym z
tych jarmarków, gdzie ludzie zachowują się, jakby jeszcze żyli w średniowieczu?
Meggie skinęła głową. Odwiedziła kiedyś z Mo takie miejsce. Były tam cudowne rzeczy,
tak dziwne, jakby pochodziły nie z innych czasów, ale wręcz z innego świata. Mo kupił jej
puzderko ozdobione kolorowymi kamieniami, z rybką z połyskującego złotozielono metalu;
rybka miała szeroko otwarty pyszczek i kulkę w pustym brzuchu, która podzwaniała cicho,
kiedy się potrząsnęło puzderkiem. W powietrzu pachniało świeżo upieczonym chlebem,
dymem i wilgotnymi ubraniami. Meggie widziała, jak płatnerz wykuwa miecz, a na widok
kobiety przebranej za czarownicę schowała się za plecami Mo.
Smolipaluch pozbierał piłeczki i wrzucił je do torby. Torba była otwarta. Meggie podeszła
od niechcenia i zerknęła do środka. Były tam butelki i biała wata, i karton mleka, ale zanim
zdążyła zobaczyć coś więcej, Smolipaluch zamknął torbę.
- Przykro mi, ale to tajemnica zawodowa - powiedział. -Twój ojciec dał książkę tej Elinor,
tak?
Meggie wzruszyła ramionami.
- Możesz mi spokojnie powiedzieć. I tak wiem. Podsłuchiwałem. Jest szalony, że chce ją
tutaj zostawić, ale co można poradzić.
Smolipaluch usiadł na leżaku. Obok na trawie leżał jego plecak. Wystawał z niego
puszysty ogon.
- Widziałam Gwina... - powiedziała Meggie.
- Tak? - Smolipaluch wyciągnął się na leżaku i zamknął oczy. W słońcu jego włosy były
jaśniejsze. - Ja też. Jest w plecaku. To dla niego pora snu.
- Widziałam go w tej książce...
Mówiąc to, Meggie pilnie obserwowała Smołipałucha, ale on nawet nie drgnął. Nie miał
myśli wypisanych na czole tak jak Mo. Twarz Smołipałucha była jak zamknięta księga i
każdy, kto spróbowałby ją otworzyć, oberwałby po łapach.
- Siedział na jednej z liter - ciągnęła Meggie. - To była litera K. Widziałam różki...
- Naprawdę? - Smolipaluch nawet nie otworzył oczu. -Wiesz, w którym z tysiąca swoich
regałów schowała ją ta zwariowana amatorka książek?
Meggie udała, że nie słyszała pytania.
- Dlaczego Gwin wygląda tak jak to zwierzątko w książce? -spytała. - Naprawdę przykleił
mu pan rogi?
- Czy mu przykleiłem? - powtórzył Smolipaluch, wpatrując się w niebo.
Nad domem Elinor przepływało kilka chmurek. Słońce znikło za jedną z nich, cień padł
na trawę jak brzydka plama.
- Czy ojciec często ci czyta na głos, Meggie? - odezwał się znowu Smolipaluch.
Meggie zmierzyła go nieufnym spojrzeniem, po czym uklękła obok plecaka i pogłaskała
jedwabisty ogon Gwina.
- Nie - odparła. - Ale nauczył mnie czytać, kiedy miałam pięć lat.
- Zapytaj go, dlaczego ci nie czyta - powiedział Smolipaluch. - Tylko nie daj się zbyć byle
czym.
- Co to znaczy? - Meggie wyprostowała się rozzłoszczona. -Nie lubi tego i już!
Smolipaluch uśmiechnął się. Wychylił się z leżaka i wsadził do plecaka rękę.
- Aha, wygląda mi to na pełny brzuszek - stwierdził. - Gwi-nowi powiodło się chyba
nocne polowanie. Mam nadzieję, że nie splądrował znowu jakiegoś gniazda. A może to
tylko bułeczki i jajka Elinor?
Ogon Gwina poruszał się rytmicznie zupełnie jak ogon kota. Meggie z odrazą patrzyła na
plecak. Była bardzo zadowolona, że nie widzi pyszczka Gwina, może została jeszcze na nim
krew?
Smolipaluch znów wyciągnął się na leżaku.
- Mam ci pokazać dzisiaj wieczorem, do czego służą butelki, wata i inne tajemnicze
rzeczy w mojej torbie? - spytał, nie patrząc na nią. - Ale musi być ciemno. Ciemno choć oko
wykol. Nie boisz się w nocy wychodzić z domu?
- Oczywiście, że nie! - Meggie była urażona, choć tak naprawdę nie lubiła przebywać na
dworze po ciemku. - Ale najpierw niech mi pan powie, dlaczego...
- Pan? - Smolipaluch się roześmiał. - Boże, jeszcze chwila i zaczniesz do mnie mówić
„szanowny panie". Nie lubię tego, więc daj sobie spokój.
Meggie skinęła głową, przygryzając wargi. Miał rację, słowo „pan" do niego nie pasowało.
- No dobrze, więc dlaczego przykleiłeś Gwinowi rogi? - dokończyła pytanie. - I co wiesz o
tej książce?
Smolipaluch podłożył sobie ręce pod głowę.
- Wiem o niej mnóstwo rzeczy - rzekł. - Może ci nawet kiedyś o tym powiem. Ale na razie
ustalamy spotkanie na wieczór, koło jedenastej, dokładnie w tym miejscu. Zgoda?
Meggie zadarła głowę: na dachu domu Elinor wygwizdywał zajadle kos.
- Zgoda - powiedziała - o jedenastej. I biegiem wróciła do domu.
Elinor zaproponowała Mo urządzenie pracowni tuż obok biblioteki. Było tam niewielkie
pomieszczenie, w którym trzymała kolekcję starych atlasów roślin i zwierząt (wyglądało na
to, że nie ma takiego rodzaju książek, których Elinor by nie zbierała). Były one ustawione
na regałach z drewna miodowego koloru. Na niektórych półkach książki służyły jako
podpórki do szklanych gablotek z zasuszonymi owadami, co sprawiło, że Elinor wydała się
Meggie jeszcze mniej sympatyczna. Pod oknem stał piękny stół z toczonymi nogami, ale o
połowę mniejszy od tego, który Mo miał w swojej pracowni w domu. To pewnie dlatego klął
cicho, gdy Meggie wsunęła głowę przez drzwi.
- Popatrz na ten stół - powiedział. - Można na nim sortować znaczki, ale nie oprawiać
książki. Całe to pomieszczenie jest za małe. Gdzie mam ustawić prasę, gdzie trzymać
narzędzia... Ostatnim razem pracowałem na poddaszu, ale tam teraz też są wszędzie
kartony z książkami.
Meggie przejechała dłonią po grzbietach ciasno ustawionych książek.
- Powiedz jej po prostu, że musisz mieć większy pokój.
Ostrożnie wyjęła z regału jakąś książkę i zaczęła ją kartkować. Były tam obrazki
dziwacznych owadów, żuków z rogami, żuków z trąbami, a jeden miał najprawdziwszy nos.
Meggie wodziła palcem po ilustracjach w pastelowych kolorach.
- Mo, czemu właściwie nigdy mi nie czytałeś?
Ojciec odwrócił się do niej tak raptownie, że o mało nie upuściła książki.
- Dlaczego mnie o to pytasz? Rozmawiałaś ze Smolipalu-chem, tak? Co ci powiedział?
- Nic. Zupełnie nic!
Meggie sama nie wiedziała, dlaczego kłamie. Wsunęła książkę z owadami na miejsce.
Wydawało jej się, że ktoś oplątuje ich niewidzialną siecią, siecią tajemnic i kłamstw, która
staje się coraz gęstsza.
- Uważam, że to dobre pytanie - powiedziała, wyciągając następną książkę.
Książka nosiła tytuł Mistrzowie kamuflażu. Zwierzęta na ilustracjach były podobne do
żywych gałązek lub zeschłych liści.
Mo znów odwrócił się do niej plecami. Zaczął układać narzędzia na przykrotkim blacie: z
lewej strony falcarka, obok młotek z okrągłą główką, którym Mo formował grzbiety książek,
ostry nóż do papieru...
Zwykle Mo pogwizdywał przy pracy, ale nie dzisiaj. Widać było, że myślami jest gdzie
indziej. Tylko gdzie?
Wreszcie przysiadł na brzegu stołu i spojrzał na Meggie.
- Nie lubię komuś czytać - powiedział, tak jakby to była naj-nudniejsza rzecz pod
słońcem. - Przecież wiesz o tym. Po prostu nie lubię i już.
- Ale dlaczego? Przecież opowiadasz mi różne historie. Potrafisz pięknie opowiadać.
Potrafisz naśladować głosy, trzymać w napięciu albo rozśmieszać...
Mo skrzyżował ramiona na piersi, jakby przed czymś chciał się obronić.
- Mógłbyś mi na przykład poczytać Przygody Tomka Sawyera -zaproponowała Meggie. -
Albo Skąd się wzięty zmarszczki u nosorożca.
Była to jedna z ulubionych książek Mo. Kiedy Meggie była mała, bawili się czasem, że w
jej ubranku jest pełno okruchów, tak jak w skórze nosorożca.
- Tak, to cudowna opowieść - powiedział Mo, odwracając się do niej plecami.
Położył na stole teczkę, w której przechowywał papiery na wyklejki. „Każda książka -
powiedział jej kiedyś - powinna się zaczynać od wyklejki. Najlepiej w ciemnym kolorze:
ciemno-czerwowym, granatowym, to zależy, jaka jest okładka. Kiedy otwierasz książkę,
wkraczasz jakby do teatru: najpierw jest kurtyna, odsuwasz ją i przedstawienie się
zaczyna".
- Meggie, naprawdę muszę teraz popracować - rzucił Mo przez ramię. - Im prędzej
skończę z książkami Elinor, tym szybciej wrócimy do domu.
Meggie odstawiła na półkę książkę z kamuflującymi się zwierzętami.
- A jeśli mu ich nie przykleił? - spytała. -Co?
- Jeśli Smolipaluch nie przykleił rogów Gwinowi?
- Przykleił je - powiedział Mo, przysuwając krzesło do stołu. - Nawiasem mówiąc, Elinor
pojechała na zakupy. Więc jeśli padasz z głodu, to usmaż sobie naleśniki, okej?
- Okej - mruknęła Meggie.
Przez chwilę zastanawiała się, czy powinna mu powiedzieć o nocnym spotkaniu ze
Smolipaluchem, ale w końcu postanowiła nic nie mówić. Spytała tylko:
- Myślisz, że mogłabym zabrać stąd parę książek do siebie do pokoju?
-Jasne. Pod warunkiem że nie przemycisz ich do swojej skrzyni.
- Tak jak ten złodziej książek, o którym mi opowiadałeś? -Meggie wsadziła sobie trzy
książki pod lewe ramię i cztery pod prawe. - Ile to on ukradł? Trzydzieści tysięcy?
- Czterdzieści tysięcy - odparł Mo. - Ale on przynajmniej nie mordował właścicieli.
- Tak jak ten hiszpański mnich? Zapomniałam, jak on się nazywał.
Meggie podeszła do drzwi i otworzyła je czubkiem buta.
- Smolipaluch mówi, że Capricorn mógłby cię zabić, żeby tylko dostać tę książkę - Meggie
starała się mówić obojętnym głosem. - Mógłby, Mo?
- Meggie! - Mo odwrócił się i pogroził jej nożem do rozcinania papieru. - Idź się poopalać
albo wetknij swój śliczny nosek w te książki, które pożyczyłaś, tylko daj mi pracować. I
powiedz Smolipaluchowi, że potnę go tym nożem na cieniutkie plasterki, jeśli nie
przestanie ci opowiadać bzdur.
- To nie była odpowiedź! - stwierdziła Meggie i wyszła z pracowni obładowana
pożyczonymi książkami.
Cornelia Funke Atramentowe serce Dla Anny, która odłożyła nawet Władcę Pierścieni, aby przeczytać tę książkę. Czy można wymagać więcej od córki? I dla Elinor, która użyczyła mi swojego imienia. Nazwałam nim jedną z postaci, choć nie była to królowa elfóv
Szło, szło. Szło słowo, szło, szło przez noc, chciało świecić, chciało świecić. Popiół. Popiół, popiół. Noc. Paul Celan, Przez ciasną bramę 1 Nocny gość Księżycowy blask odbija! się w oku konika na biegunach i w oku myszki, kiedy Tolly wyjął ją spod poduszki, aby obejrzeć. Zegar tykał i zdawało mu się, że pośród ciszy nocnej słyszy tupot małych bosych stopek po podłodze, potem chichot i szepty i coś jakby odgłos przewracania kart dużej księgi. Lucy M. Boston, Dzieci z Green Knowe Tamtej nocy padał deszcz - drobny, szemrzący deszcz. Jeszcze wiele lat później wystarczyło, że Meggie zamknęła oczy, a znów go słyszała, jakby ktoś stukał w szybę delikatnymi paluszkami. Gdzieś w ciemności ujadał pies i Meggie przewracała się z boku na bok, nie mogąc zasnąć. Twarda okładka uwierała ją w ucho, jakby ukryta pod poduszką książka chciała zwabić Meggie z powrotem pomiędzy zadrukowane kartki. - Oho, musi ci być bardzo wygodnie z tym kanciastym, twardym przedmiotem pod głową - śmiał się ojciec, gdy po raz pierwszy znalazł książkę pod jej poduszką. - Przyznaj się, że w nocy szepcze ci do ucha swoją opowieść. - Owszem! Ale to działa tylko u dzieci - odcięła się Meggie, a Mo uszczypnął ją w nos. Mo. Meggie nigdy nie nazywała ojca inaczej. Tamtej nocy - nocy, od której wszystko się zaczęło i która tak wiele zmieniła raz na zawsze - Meggie jak zwykle miała pod poduszką jedną ze swych ulubionych książek. Nie mogąc usnąć, usiadła, przetarła zmęczone oczy i wyciągnęła książkę. Kiedy ją otworzyła, strony zaszeleściły obiecująco. Meggie uważała, że ten pierwszy szept kartek jest za każdym razem inny w zależności od tego, czy już wie, co książka jej opowie, czy też jeszcze nie. Ale najpierw musiała zapalić światło. W szufladzie nocnego stolika miała schowane zapałki. Mo zabronił jej palić świece w nocy. Mo nie lubił ognia. „Ogień pożera książki" - powtarzał. Ale w końcu Meggie ma dwanaście lat i chyba potrafi upilnować parę płomyków. Uwielbiała czytać przy zapalonych świecach. Na parapecie stały trzy lampki i trzy świeczniki. Właśnie zbliżyła zapaloną zapałkę do pierwszego z brzegu knota, gdy usłyszała na zewnątrz kroki. Przerażona zdmuchnęła zapałkę -jakże dokładnie przypominała to sobie po latach! - i klęcząc na łóżku, zerknęła przez mokrą od deszczu szybę. I wtedy go zobaczyła. Ciemność poszarzała od deszczu, a obcy na jej tle był zaledwie cieniem. W mroku widziała wyraźnie tylko jego twarz. Do mokrego czoła kleiły się włosy, deszcz spływał po nim strugami, ale on nie zwracał na to uwagi. Stał nieruchomo, obejmując piersi skrzyżowanymi ramionami, jakby w ten sposób próbował się ogrzać. Stojąc tak, wpatrywał się w ich dom. „Muszę obudzić Mo!" - pomyślała Meggie. Jednak nie ruszyła się z miejsca. Serce waliło jej jak młotem. Gapiła się w noc, jakby obcy zaraził ją swoim bezruchem. Nagle odwrócił głowę i Meggie wydało się, że patrzy jej prosto w oczy. Błyskawicznie zsunęła się z łóżka, zrzucając na podłogę otwartą książkę. Boso wybiegła na ciemny korytarz. W starym domu panował chłód, choć był już koniec maja.
W pokoju Mo paliło się jeszcze światło. Często czytał do późna w nocy. Meggie odziedziczyła po nim miłość do książek. Kiedy obudzona ze złego snu szukała u ojca schronienia, nic nie działało na nią tak kojąco jak spokojny oddech Mo tuż obok i cichy szmer przewracanych kartek. Nic nie było w stanie tak szybko przepłoszyć złych snów jak szelest zadrukowanego papieru. Postać za oknem nie była jednak snem. Książka, którą tamtej nocy czytał Mo, miała bladoniebieską płócienną oprawę. To także przypominała sobie później Meggie. Pamięć przechowuje nic nieznaczące drobiazgi! - Mo, na podwórku ktoś jest! Ojciec podniósł głowę, patrząc na nią nieprzytomnie, jak zawsze, gdy przerywała mu czytanie. Potrzebował czasu, by powrócić z innego świata, z labiryntu liter. - Ktoś jest? Jesteś pewna? - Tak. Gapi się na nasz dom. Mo odłożył książkę. - Coś ty czytała przed snem, Meggie? Czyżby Dr. Jekylla i Mr. Hyde-'al - Proszę cię, Mo, chodź szybko! - zawołała Meggie, marszcząc czoło. Nie uwierzył jej, ale za nią poszedł. Meggie ciągnęła go za sobą tak gwałtownie, że uderzył boleśnie palcami bosych stóp o stertę książek. Bo o cóż innego? W całym domu leżały na podłodze piramidy książek. Książki nie tylko stały na regałach, jak u innych ludzi, ale walały się pod stołami, krzesłami, w rogach pomieszczeń. Były w kuchni i w toalecie, na telewizorze i w szafach ubraniowych - małe sterty, duże sterty, książki grube, cienkie, stare, nowe... Czekały na Meggie na stole przy śniadaniu -kusząc otwartymi stronami, w słotne dni przepędzały nudę, a czasem można się było o nie potknąć. - On tam stoi - szeptała Meggie, ciągnąc Mo do swojego pokoju. - Czy ma owłosioną twarz? Jeśli tak, może to być wilkołak. - Przestań! Meggie spojrzała na niego surowo, choć żarty Mo umniejszały jej lęk. Już prawie sama nie wierzyła w tę postać na deszczu... dopóki nie podeszła do okna. - Tam! Widzisz go? - szepnęła. Mo w milczeniu patrzył przez okno ociekające deszczem. - A przysięgałeś, że do nas nigdy nie przyjdzie włamywacz, bo tu nie ma co kraść - szepnęła Meggie. - To nie jest włamywacz - odparł Mo, ale kiedy odwrócił się od okna, minę miał tak poważną, że Meggie poczuła jeszcze szybsze bicie serca. - Idź do łóżka - powiedział. - Ten pan przyszedł do mnie. I wyszedł z pokoju, zanim Meggie zdążyła zapytać, co to, na miłość boską, za wizyta w środku nocy. Przejęta do żywego pobiegła za ojcem. Na korytarzu usłyszała, jak Mo zdejmuje łańcuch przy drzwiach wejściowych, a gdy znalazła się w sieni, ujrzała ojca stojącego w otwartych drzwiach. Do środka wdarła się noc - ciemna i wilgotna. Szum deszczu nasilił się złowieszczo. - Smolipaluch! - krzyknął Mo w ciemność. - Czy to ty? Smolipaluch? Co to za nazwisko? Meggie nie przypominała sobie, by je kiedykolwiek słyszała. Mimo to brzmiało jakoś swojsko jak odległe wspomnienie, niemogące się przyoblec w realny kształt. Przez chwilę na dworze panowała cisza. Tylko deszcz bębnił, mruczał i szeptał, jakby noc przemówiła ludzkim głosem. Ale potem usłyszeli kroki zbliżające się do domu i z ciemności wyłonił się mężczyzna, którego dostrzegli na podwórku. Długi płaszcz zmoczony deszczem oblepiał mu nogi, a kiedy obcy wszedł w krąg światła wylewającego się z sieni, Meggie zdawało się, że widzi mały, włochaty, węszący pyszczek - na ułamek sekundy wysunął się z plecaka, który niósł mężczyzna, i natychmiast znów się schował. Smolipaluch otarł rękawem mokrą twarz i wyciągnął rękę do Mo. - Jak się masz, Czarodziejski Języku? - powiedział. - Dawno się nie widzieliśmy!
- Dawno - powtórzył Mo, z wahaniem ściskając wyciągniętą dłoń Smolipalucha i patrząc gdzieś obok, jakby się spodziewał, że z mroku wychynie jeszcze inna postać. - Wejdź, bo się w końcu przeziębisz. Meggie twierdzi, że już od kilku chwil sterczysz tu na deszczu. - Meggie? No tak, oczywiście. Pozwolił się wciągnąć do sieni, po czym zaczął tak dokładnie lustrować dziewczynkę wzrokiem, że z zakłopotania nic wiedziała, gdzie oczy podziać. W końcu też zaczęła mu się przyglądać. - Urosła. - Pamiętasz ją? - Jasne. Meggie uderzyło, że Mo dwa razy przekręcił klucz w zamku. - Ile ona ma teraz lat? - spytał Smolipaluch, uśmiechając się do niej. Był to dziwny uśmiech. Meggie nie umiała powiedzieć, czy wyrażał drwinę, protekcjonalność, czy po prostu zakłopotanie. Nie odwzajemniła uśmiechu. - Dwanaście - odparł Mo. - Dwanaście? No, proszę. Smolipaluch odgarnął z czoła ociekające deszczem włosy, które sięgały mu prawie do ramion. Meggie była ciekawa, jaki mają kolor, kiedy są suche. Zarost okalający jego wąskie wargi był rudawy jak futro bezpańskiej kotki, której Meggie czasem stawiała przed drzwiami miseczkę z mlekiem. Na policzkach sterczały podobnego koloru rzadkie włoski jak pierwszy zarost młodzieńca. Nic dziwnego, że nie zakrywały blizn - trzech podłużnych bladych szram. Z powodu tych blizn twarz Smolipa-lucha wyglądała tak, jakby kiedyś popękała i ktoś ją skleił na nowo. - Dwanaście - powtórzył. - Oczywiście. Wtedy miała... trzy lata, jeśli się nie mylę. Mo skinął głową. - Chodź, dam ci coś do przebrania - powiedział, ciągnąc gościa z taką niecierpliwością, jakby nagle zapragnął ukryć go przed Meggie. - A ty - rzucił jej przez ramię - ty idziesz spać. I zamknął drzwi do swojej pracowni. Meggie nadal stała w miejscu, pocierając zmarznięte stopy o łydki. Ty idziesz spać! Zdarzało się, że Mo rzucał ją na łóżko jak worek orzechów, kiedy robiło się późno. Czasem po kolacji ścigał ją po całym domu, aż w końcu, krztusząc się ze śmiechu, uciekała do swojego pokoju. A czasem był tak zmęczony, że wyciągał się na kanapie, a ona parzyła mu kawę, zanim położyła się spać. Ale nigdy jeszcze nie posłał jej do łóżka w taki sposób, jak to uczynił przed chwilą. Jej sercem targnął lęk i owładnęło nią dziwne przeczucie, że wraz z tym nieznajomym, którego nazwisko brzmiało tak dziwnie i tak swojsko zarazem, w jej życiu pojawiło się zagrożenie. Nagle pożałowała - gwałtowność tego uczucia ją przeraziła - że zawołała Mo, zamiast zostawić tamtego na dworze i niechby go deszcz zmył z powierzchni ziemi. Podskoczyła ze strachu, gdy drzwi do pracowni Mo ponownie się otworzyły. - Jeszcze tu jesteś? - zapytał Mo. - Idź do łóżka, Meggie. Zmykaj! U nasady czoła miał tę charakterystyczną zmarszczkę, która pojawiała się tylko wtedy, gdy się naprawdę czymś bardzo martwił, i patrzył na nią tak, jakby była powietrzem, jakby myślami był zupełnie gdzie indziej. Złe przeczucie w sercu Meggie rosło, rozpościerając czarne skrzydła lęku. - Każ mu odejść, Mo! - błagała, gdy ojciec popychał ją w kierunku pokoju. - Proszę! Niech sobie idzie. Nie lubię go. - Kiedy się obudzisz jutro rano, już go tu nie będzie - powiedział Mo, opierając się o framugę drzwi. - Słowo honoru. - Słowo honoru? Bez skrzyżowanych palców? - Meggie patrzyła mu prosto w oczy. Zawsze wiedziała, kiedy Mo kłamał, choćby nie wiadomo jak starał się to przed nią ukryć. - Bez skrzyżowanych palców - odparł, podnosząc na dowód obie dłonie. Wychodząc, zamknął za sobą drzwi, choć wiedział, że ona tego nie cierpi. Meggie
przycisnęła ucho do drzwi. Usłyszała brzęk naczyń kuchennych. Aha, lisia bródka dostaje gorącej herbaty na rozgrzewkę. „Mam nadzieję, że się nabawi zapalenia płuc" - pomyślała. Nie musiałby przecież zaraz umrzeć tak jak matka jej nauczycielki angielskiego. Rozległ się gwizd czajnika, a po chwili usłyszała, jak Mo wraca do pracowni, podzwaniając filiżankami na tacy. Kiedy zamknął za sobą drzwi, odczekała jeszcze kilka sekund, choć przyszło jej to z najwyższym trudem, po czym wyśliznęła się na korytarz. Na drzwiach do pracowni Mo wisiała mała blaszana tabliczka. Meggie znała na pamięć wyryte na niej słowa. Na tych staromodnych spiczastych literach uczyła się czytać: Niektórych książek wystarczy skosztować, inne się połyka, a tylko nieliczne trzeba przeżuć i strawić do końca. Dawno temu, kiedy jeszcze musiała wdrapywać się na skrzynkę, by odcyfrować ten napis, myślała, że chodzi o dosłowne przeżuwanie, i zastanawiała się, dlaczego Mo powiesił sobie na drzwiach słowa kogoś, kto profanuje książki. Teraz już wiedziała, co to znaczy, ale dzisiejszej nocy nie interesowały jej słowa pisane. Dzisiejszej nocy chciała rozumieć słowa mówione - ciche, ledwie słyszalne słowa, jakie szeptem wymieniali za drzwiami obaj mężczyźni. - Nie lekceważ go! - usłyszała Smolipalucha. Jego głos brzmiał zupełnie inaczej niż głos Mo. Nikt nie mówił tak jak jej ojciec. Mo tym swoim głosem potrafił wyczarowywać żywe obrazy. - Zrobi wszystko, żeby ją dostać! - odezwał się znowu Smoli-paluch. -1 wierz mi, jeśli mówię: „wszystko", to znaczy wszystko. - Nigdy mu jej nie oddam! - To był głos Mo. - Tak czy inaczej ją dostanie! Mówię ci, są na twoim tropie. - Nie pierwszy raz. Jak dotąd zawsze udawało mi się ich zgubić. - Naprawdę? I myślisz, że długo tak możesz? A co z twoją córeczką? Myślisz, że jej się podobają te ciągłe przenosiny z miejsca na miejsce? Uwierz mi, wiem, o czym mówię. Za drzwiami zapadła cisza. Meggie wstrzymała oddech w obawie, że tamci dwaj mogą ją usłyszeć. Potem znów odezwał się ojciec. Mówił wolno, jakby jego język z trudem formował słowa: - Więc co... powinienem zrobić twoim zdaniem? - Jedź ze mną. Zaprowadzę cię do nich! Brzęk filiżanki. Uderzenie łyżeczki o porcelanę. Jak głośne potrafią być w ciszy najlżejsze dźwięki. - Wiesz, że Capricorn docenia twój talent. Na pewno by się ucieszył, gdybyś mu ją sam przywiózł. Ten nowy, którego wynalazł na twoje miejsce, to straszny partacz. Capricorn. Jeszcze jedno dziwne nazwisko. Smolipaluch wyrzucił je z siebie, jakby się obawiał, że wypali mu ono język. Meggie poruszyła zgrabiałymi palcami u nóg. Zmarzł jej już nawet nos, a w dodatku niewiele rozumiała z rozmowy obu mężczyzn, choć starała się zapamiętać każde słowo. W pracowni znowu zapadła cisza. - No, nie wiem... - powiedział w końcu Mo. Głos miał tak zmęczony, że Meggie serce ścisnęło się z żalu. - Muszę się zastanowić. Jak sądzisz, kiedy jego ludzie mogą tu być? - W każdej chwili! Te słowa padły ciężko jak kamień. - W każdej chwili - powtórzył Mo. - No dobrze. W takim razie zdecyduję się do jutra. Masz gdzie spać? - O, z tym nie ma kłopotu - odparł Smolipaluch. - Zdążyłem się już przyzwyczaić, chociaż ciągle jeszcze wszystko jest dla mnie za szybkie. - Roześmiał się ponuro. - Ale chciałbym wiedzieć, co postanowiłeś. Mogę przyjść jutro? Tak koło południa?
- Oczywiście. O wpół do drugiej odbieram Meggie ze szkoły. Wtedy możesz przyjść. Meggie usłyszała odsuwanie krzesła. Rzuciła się do swego pokoju. Kiedy otwierały się drzwi do pracowni, ona akurat zamykała swoje. Leżała w łóżku z kołdrą podciągniętą pod samą brodę i nasłuchiwała, jak ojciec żegna się ze Smolipa-luchem. - Jeszcze raz dziękuję za ostrzeżenie - usłyszała jego głos. A potem oddalające się kroki Smolipalucha - powolne, ociągające się, jakby nie mógł się zdecydować, czy odejść, jakby nie powiedział jeszcze wszystkiego, co zamierzał. Ale w końcu poszedł sobie i tylko deszcz wciąż stukał drobnymi palcami w okna pokoju Meggie. Kiedy Mo zajrzał do niej, szybko zamknęła oczy, próbując oddychać tak wolno i miarowo jak ktoś pogrążony w głębokim, niewinnym śnie. Ale Mo nie był głupi. Czasem był przerażająco mądry. - Meggie, pokaż stopę - powiedział. Niechętnie wytknęła spod kołdry wciąż jeszcze lodowatą stopę, wsuwając ją w ciepłe dłonie Mo. - Wiedziałem - powiedział. - Szpiegowałaś. Czy chociaż raz mogłabyś zrobić to, o co cię proszę? Wzdychając, schował jej stopę pod rozkosznie ciepłą kołdrę. Potem usiadł na łóżku, przejechał dłonią po zmęczonej twarzy i spojrzał przez okno. Jego włosy były czarne jak futerko kreta. Natomiast Meggie była blondynką tak jak jej matka, którą znała tylko z kilku wyblakłych zdjęć. „Ciesz się, że jesteś bardziej podobna do niej niż do mnie -powtarzał jej Mo. - Moja głowa wyglądałaby fatalnie na dziewczęcej szyi". Meggie jednak wolałaby być podobna do niego. Nie było na świecie twarzy, którą by bardziej kochała. - I tak nie zrozumiałam nic z tego, co mówiliście - wymamrotała. - To dobrze. Mo patrzył w okno, jakby Smolipaluch wciąż jeszcze sterczał na podwórku. Potem wstał i idąc do drzwi, powiedział: - Spróbuj teraz zasnąć. Ale Meggie nie chciała spać. - Smolipaluch! Co to w ogóle za nazwisko?! - wybuchnęła. -I dlaczego on cię nazywa Czarodziejskim Językiem? Mo nic nie odpowiedział. - A ten, co ciebie szuka... słyszałam, jak Smolipaluch to mówił... ten Capricorn. Kto to taki? - Ktoś, kogo nie powinnaś znać - uciął ojciec, odwracając się w drzwiach. - Wydawało mi się, że nic nie zrozumiałaś? Dobranoc, Meggie. Tym razem zostawił drzwi otwarte. Światło z korytarza padało na łóżko, mieszając się z czernią nocy sączącą się przez okno. Meggie leżała, czekając, aż ciemność zniknie i zabierze ze sobą poczucie czającego się nieszczęścia. Dopiero o wiele później zrozumiała, że nieszczęście nie zrodziło się tamtej nocy. Ono tylko wtedy cichaczem powróciło.
2 Tajemnice - Co robią te dzieci, skoro nie mają książeczek z historyjkami? -zapytat Naftali, a reb Zebulun odparł: - Jakoś sobie radzą. Książeczki z opowieściami to nie chleb, można bez nich żyć. - Ja bym nie umiał - stwierdził Naftali. Isaac Bashevis Singer, Naftali gawędziarz i jego koń Sus Opowiadania Gdy Meggie się obudziła, zaczynało dopiero świtać. Noc pobladła nad polami, jakby deszcz spłukał rąbek jej ciemnej szaty. Budzik wskazywał za kilka minut piątą. Meggie właśnie zamierzała odwrócić się na drugi bok, by spać dalej, gdy poczuła, że ktoś jest w pokoju. Usiadła przerażona i zobaczyła Mo stojącego przed otwartą szafą z jej ubraniami. - Dzień dobry! - powiedział, wkładając do walizki jej ulubiony sweterek. - Przykro mi, wiem, że jest bardzo wcześnie, ale musimy wyjechać. Chcesz kakao na śniadanie? Meggie zaspana kiwnęła głową. Na dworze ptaki świergotały tak zawzięcie, jakby już od dawna nie spały. Mo wrzucił do walizki jeszcze dwie pary spodni, po czym zamknął ją i podniósłszy, ruszył ku drzwiom. - Włóż coś ciepłego, na dworze jest chłodno - dodał, wychodząc. - Dokąd wyjeżdżamy? - spytała Meggie, ale ojca już nie było w pokoju. Zdezorientowana spojrzała w okno. Nie zdziwiłaby się, gdyby zobaczyła Smolipalucha, ale na podwórku tylko samotny kos podskakiwał na mokrych od deszczu kamieniach. Meggie włożyła spodnie i jeszcze zaspana poszła do kuchni. W korytarzu stały dwie walizki, torba podróżna i skrzynka z narzędziami Mo. Ojciec siedział w kuchni przy stole i smarował bułki. Prowiant na drogę. Gdy weszła, podniósł głowę i uśmiechnął się, ale Meggie widziała, że jest zmartwiony. - Nie możemy wyjechać, Mo! - powiedziała. - Dopiero za tydzień zaczynają się wakacje! - No to co? W końcu nie po raz pierwszy muszę wyjechać z powodu zlecenia, kiedy ty masz jeszcze szkołę. Miał rację. Zdarzało się to nawet dość często, kiedy jakiś antykwariusz, kolekcjoner książek czy bibliotekarz potrzebował introligatora i Mo otrzymywał zlecenie na oczyszczenie paru wartościowych tomów z pleśni i kurzu lub sporządzenie dla nich nowej szaty. Meggie uważała, że określenie „introligator" niezbyt trafnie oddaje charakter pracy Mo, i dlatego przed kilku laty powiesiła na jego drzwiach do pracowni tabliczkę z napisem: Mortimer Folchart, lekarz książek. A ten lekarz nigdy nie jeździł do pacjentów bez swojej córeczki. Tak było zawsze i tak już pozostanie, cokolwiek by o tym sądzili nauczyciele Meggie. - Może ospa wietrzna? Czy już kiedyś korzystałam z tej wymówki? - Ostatnim razem. Kiedy musieliśmy pojechać do tego okropnego typa od Biblii. Meggie uważnie wpatrywała się w twarz ojca. - Mo? Czy musimy wyjechać z powodu... wczorajszej nocy? Przez chwilę myślała, że wszystko jej wyjaśni, ale on tylko potrząsnął głową. - Bzdura, skąd! - zaprzeczył, wkładając kanapki do foliowego woreczka. - Twoja matka miała ciotkę. Ciotkę Elinor. Odwiedziliśmy ją raz, gdy byłaś jeszcze zupełnie malutka. Elinor od dawna chce, żebym zajął się jej książkami. Mieszka nad jednym z jezior w północnych Włoszech, zawsze zapominam, jak ono się nazywa, ale tam jest bardzo pięknie. To zaledwie sześć, najwyżej siedem godzin jazdy - mówił, nie patrząc na nią. „Dlaczego to musi być akurat teraz?" - chciała spytać Meg-gie, ale nie zrobiła tego. Nie zapytała też, czy zapomniał, że umówił się z gościem na popołudnie. Za bardzo się bała odpowiedzi. I tego, że Mo znów ją okłamie. Spytała więc tylko: - Czy jest tak samo śmieszna jak ci inni?
Odwiedzili już razem wielu krewnych. Zarówno rodzina Mo, jak i rodzina matki była bardzo liczna i -jak się wydawało Meg-gie - rozrzucona po całej Europie. - Owszem, jest trochę dziwna - uśmiechnął się Mo - ale na pewno dojdziesz z nią do ładu. Ma naprawdę cudowne książki. - Na jak długo właściwie wyjeżdżamy? - To może trochę potrwać. Meggie wypiła łyk kakao. Było takie gorące, że sparzyła sobie wargi. Szybko przycisnęła do ust zimne ostrze noża. Mo odsunął krzesło. - Muszę jeszcze zabrać kilka rzeczy z pracowni - powiedział. - To nie zajmie wiele czasu. Pewnie padasz ze zmęczenia, ale prześpisz się w samochodzie. Meggie tylko skinęła głową i wyjrzała przez okno. Dzień wstawał szary. Nad polami na wzgórzach wisiała mgła, a pod drzewami zdawały się chować nocne cienie. - Zapakuj prowiant i weź sobie odpowiednio dużo do czytania! - krzyknął Mo z korytarza. Tak jakby musiał jej o tym przypominać! Przed laty zrobił jej skrzynkę, w której zabierała swoje ulubione książki we wszystkie podróże - te długie i te krótkie, te dalekie i te niezbyt dalekie. „Dobrze jest w obcych miejscach mieć swoje książki" - powtarzał Mo. On sam brał ich zawsze co najmniej dziesięć. Mo pomalował skrzynkę lakierem w kolorze polnych maków, ulubionych kwiatów Meggie, które można było łatwo zasuszać między kartkami. Na wieku skrzynki Mo wypisał pięknymi, pełnymi zawijasów literami: Skarbiec Meggie. Skrzynkę wyściełał błyszczący czarny jedwab, ale prawie nie było go widać, bo Meggie miała dużo ulubionych książek. I wciąż ich przybywało - przy okazji każdej podróży pojawiały się kolejne. „Jeśli weźmiesz w podróż książkę - tłumaczył jej wtedy Mo, wkładając pierwszą książkę do skrzynki - wydarzy się coś dziwnego: książka zacznie gromadzić twoje wspomnienia. Potem wystarczy ją otworzyć i znów znajdziesz się tam, gdzie ją wtedy czytałaś. Ledwie przeczytasz pierwsze słowa, wrócą do ciebie obrazy, zapachy, smak lodów, które wówczas jadłaś... Wierz mi, książka jest jak muchołapka. Wspomnienia najlepiej trzymają się kart pokrytych drukiem". Mo pewnie miał rację. Ale Meggie z innego jeszcze powodu zabierała książki w każdą podróż. To był jej dom na obczyźnie -znajome głosy, przyjaciele, którzy nigdy się z nią nie kłócili, mądrzy i potężni, zuchwali, tacy, co to z niejednego pieca chleb jedli, objechali pół świata, sprawdzili się w niejednej potrzebie. Kiedy była smutna, książki podnosiły ją na duchu i rozpraszały nudę, podczas gdy Mo przycinał skórę i płótno, zszywał na nowo stare kartki, kruche i łamliwe od tych niezliczonych lat życia i niezliczonych palców, które je przewracały. Niektóre książki towarzyszyły jej zawsze, inne zostawały w domu, bo nie pasowały do celu podróży lub musiały ustąpić miejsca innej, nieznanej jeszcze historii. Meggie przejechała dłonią po grzbietach książek. Które ma zabrać tym razem? Jakie opowieści pomogą zagłuszyć ten lęk, który wśliznął się do ich domu ostatniej nocy? Może jakaś historia pełna zmyśleń? Przecież Moją okłamał. Chociaż dobrze wie, że ona zawsze pozna się na jego kłamstwie. Może Pinokiol Nie. To zbyt niesamowite. I smutne. Ale musi mieć coś trzymającego w napięciu, coś, co przepłoszy z głowy nawet najmroczniejsze myśli. Czarownice. Tak, koniecznie czarownice - z łysymi głowami, zamieniające dzieci w myszy. I Odyseusz wraz z Cyklopem i nimfą, która zaczarowała wojowników w wieprze. Jej podróż nie będzie chyba bardziej niebezpieczna niż podróż Odyseusza? Z boku po lewej stronie wetknięte były dwie książki z obrazkami, na których Meggie uczyła się czytać. Miała wtedy pięć lat. Na ich kartach wciąż widać było ślady jej drobnego paluszka wędrującego wzdłuż linijek. A całkiem na spodzie, ukryte pod innymi, leżały książki, które Meggie sama zrobiła. Kosztowały ją wiele dni pracy - kleiła, wycinała, malowała wciąż nowe obrazki, pod którymi Mo musiał umieszczać podpisy: Anioł o szczęśliwej twarzy, od Meggi dla Mo. (Gdy swoje imię pisała sama, wtedy zawsze opuszczała „e" na końcu). Przyglądała się chwilę nieporadnym literom, po czym włożyła książkę z powrotem do skrzyni. Oczywiście Mo pomagał jej przy oprawianiu. Wszystkie
zrobione przez nią książki zaopatrzył w okładki oklejane papierem w kolorowe wzory. Ponadto podarował jej pieczątkę - z jej imieniem i głową jednorożca - którą Meggie stemplowała należące do niej książki - raz na czarno, raz na czerwono, jak jej akurat przyszło do głowy. I tylko to ją bolało, że Mo nigdy jej tych książek nie czytał. Nigdy. Podrzucał ją wysoko w górę, nosił po domu na barana, uczył robić zakładki do książek z piórek kosa. Ale nigdy jej nie czytał. Nigdy. Ani jednego słówka, choć bez przerwy go o to prosiła. I dlatego Meggie musiała nauczyć się sama odcyfrowywać czarne znaczki, otwierać skarbiec... Meggie podniosła się znad skrzynki. Zostało trochę miejsca. Może Mo ma jeszcze jakąś książkę, którą mogłaby zabrać -jak najgrubszą, jak najdziwniejszą... Drzwi do pracowni ojca były zamknięte. - Mo?! - zawołała Meggie, naciskając klamkę. Długi stół roboczy był wymieciony do czysta, nie walał się na nim żaden stempel, żaden nóż, Mo wszystko spakował. Więc może jednak nie kłamał? Meggie weszła do pracowni i rozejrzała się. Drzwi do Złotej Izby były otwarte. Właściwie była to zwykła komórka na rupiecie, ale Meggie nazwała ją tak dlatego, że ojciec przechowywał tam swoje najcenniejsze utensylia: najdelikatniejszą skórę, najładniejsze materiały, papiery marmurkowe, stemple, którymi odciskało się złote wzory w miękkiej skórze... Meggie wsunęła głowę przez otwarte drzwi i zobaczyła, że Mo owija w szary papier jakąś książkę. Nie była ani specjalnie duża, ani specjalnie gruba. Okładka z bladozielonego płótna wyglądała na mocno sfatygowaną, ale więcej Meggie nie zdążyła dostrzec, bo Mo, kiedy ją tylko zobaczył, szybko schował książkę za siebie. - Co ty tu robisz? - ofuknął ją. - Ja... - Meggie zaniemówiła ze zdumienia na widok jego ponurej twarzy. - Ja... chciałam tylko spytać, czy nie masz dla mnie jeszcze jakiejś książki? Te, które mam, już wszystkie przeczytałam i... Mo przejechał ręką po policzku. - Jasne. Na pewno coś znajdę - powiedział, ale jego oczy wyrażały wciąż to samo: „Odejdź, odejdź, Meggie", a za plecami szeleścił papier. - Zaraz do ciebie przyjdę, dobrze? Muszę tylko coś zapakować. Po chwili przyniósł jej trzy książki. Ale nie było wśród nich tej, którą zawijał w szary papier. Godzinę później wynieśli rzeczy na podwórko. Meggie trzęsła się z zimna. Po deszczowej nocy ranek był chłodny, a blade słońce wisiało na niebie jak moneta, którą ktoś zgubił tam w górze. Mieszkali dopiero od roku w tej starej zagrodzie. Meggie lubiła widok okolicznych wzgórz, jaskółcze gniazda pod dachem, wyschniętą studnię ziejącą czarną czeluścią, jakby sięgała aż do środka Ziemi. Dom zawsze wydawał jej się za duży, zbyt przewiewny, pełen pustych pokoi, w których gospodarzyły tłuste pająki, ale czynsz był przystępny, a Mo miał tu dość miejsca na swoje książki i warsztat. Poza tym obok domu był tu jeszcze kurnik, a w stodole, w której teraz stał tylko ich stary samochód, można by trzymać kilka krów lub konia. - Krowy trzeba doić, Meggie - powiedział Mo, gdy pewnego razu zaproponowała, by na początek sprowadzili kilka sztuk. -Bardzo, bardzo wcześnie rano. Każdego dnia. - A koń? - spytała Meggie z nadzieją w głosie. - Nawet Pip-pi Langstrumpf ma konia, chociaż nie ma stajni. Meggie zadowoliłaby się paroma kurami lub kozą, ale i te trzeba było codziennie karmić, a oni zbyt często wyjeżdżali. Pozostał jej więc tylko rudy kot, który co jakiś czas wślizgiwał się na podwórko, gdy miał już dosyć awantur z psami z zagrody obok. Zamieszkujący ją burkliwy chłop był ich jedynym sąsiadem. Czasem jego psy wyły tak żałośnie, że Meggie musiała zatykać sobie uszy. Do pobliskiej miejscowości, gdzie chodziła do szkoły i gdzie mieszkały jej dwie przyjaciółki, było dwadzieścia minut jazdy rowerem, ale Mo zwykle
podrzucał ją samochodem, gdyż droga biegła z dala od siedzib ludzkich, wijąc się pośród pól i drzew rzucających mroczne cienie. - Czegoś ty tam znowu napchała? Chyba kamieni - droczył się Mo, wynosząc z domu jej skrzynkę z książkami. - Przecież zawsze mi powtarzasz: książki muszą być ciężkie, bo w nich jest cały świat - odparła Meggie i Mo roześmiał się, po raz pierwszy tego ranka. Ich stary busik, stojący w opuszczonej stodole niby jakies pokraczne zwierzę w kolorowe pasy, był jej bliższy od wszystkich domów, w których kiedykolwiek mieszkała z Mo. Nigdzie nie spało jej się tak dobrze jak w łóżku, które tam dla niej zrobił. Oczywiście miała też stół, kącik kuchenny i ławę. Pod jej siedzeniem, które podnosiło się do góry, było pełno przewodników, map i zniszczonych książek w kieszonkowych wydaniach. Tak, Meggie kochała ich samochód, ale tego ranka jakoś nie miała ochoty do niego wsiąść. Kiedy Mo poszedł pozamykać drzwi, nagle opanowało ją dziwne uczucie, że już nigdy nie wrócą do tego domu, że ta podróż będzie zupełnie inna niż wszystkie poprzednie i że będą uciekać wciąż dalej i dalej przed czymś, co nie miało nawet nazwy. A w każdym razie, czego nazwy Mo jej nie zdradził. - No, to ruszamy na południe! - powiedział krótko Mo, siadając za kierownicą. I tak udali się w drogę, nie żegnając się z nikim, zbyt wczesnym rankiem, który pachniał deszczem. Ale przy bramie czekał już na nich Smolipaluch. 3 Na południe Za Puszczą leży Szeroki Świat - odparł Szczur. - A to jest coś, co nie obchodzi ani ciebie, ani mnie. Nigdy tam nie byłem i nigdy nie będę, i ty tam także nie będziesz, o ile masz trochę rozsądku. Kenneth Grahame, O czym szumią wierzby Smolipaluch musiał czekać ukryty za murem. Ze sto, a może i więcej razy Meggie balansowała na tym murze - kroczyła do zardzewiałych zawiasów bramy i z powrotem, zaciskając oczy, aby lepiej widzieć tygrysa czającego się tam w dole, w bambusowym gąszczu, ze ślepiami żółtymi jak bursztyn, albo też rwący prąd, który pienił się pod nią po obu stronach. Ale teraz był tam tylko Smolipaluch. Lecz żaden inny widok nie mógłby przyprawić jej o szybsze bicie serca. Tak nagle wyskoczył zza murku, że Mo o mały włos go nie przejechał. Był w samym swetrze, swoim zwyczajem oplatając ramionami pierś. Widocznie płaszcz jeszcze nie wysechł po wczorajszej nocy; ale włosy miał już suche - ruda strzecha nad pokrytą bliznami twarzą. Mo zaklął cicho, wyłączył silnik i wysiadł. Smolipaluch ze swoim dziwnym uśmieszkiem stał oparty o mur. - Dokąd to się wybierasz, Czarodziejski Języku? - spytał. -Zdaje się, że byliśmy umówieni. Już raz mnie tak wykołowałeś, pamiętasz? - Wiesz dobrze, dlaczego się spieszę - odparł Mo. - Z tego samego powodu co wtedy. Nie ruszył się od drzwiczek samochodu, cały spięty, jakby nie mógł się doczekać, kiedy Smolipaluch wreszcie zejdzie mu z drogi. Ten jednak zdawał się nie dostrzegać zdenerwowania Mo. - Może chociaż tym razem powiesz mi, dokąd jedziesz? -rzucił. - Ostatnio szukałem cię cztery lata. I niewiele brakowało, żeby ludzie Capricorna znaleźli cię przede mną. Zerknął na Meggie, która odpowiedziała mu wrogim spojrzeniem. Mo przez chwilę namyślał się nad odpowiedzią.
- Capricorn jest na północy - rzekł wreszcie - dlatego jedziemy na południe. A może przeniósł się gdzie indziej? Smolipaluch przyglądał się wyboistej drodze. W zagłębieniach asfaltu połyskiwały drobne kałuże. - Nie, nie! - powiedział. - Nie, wciąż siedzi na północy. Takie w każdym razie chodzą słuchy. A ponieważ wygląda na to, że zdecydowałeś się znowu nie dać mu tego, czego szuka, najlepiej będzie, gdy i ja udam się jak najszybciej na południe. Bóg mi świadkiem, nie chciałbym, żeby to ode mnie ludzie Capricorna usłyszeli tę złą wiadomość. Więc może podwieziecie mnie kawałek...? Jestem spakowany! I wyciągnął zza muru dwie torby wyglądające tak, jakby z dziesięć razy odbyły podróż dookoła świata. Prócz tego miał jeszcze plecak. Meggie zagryzła wargi. „Nie, Mo! - wołała w myślach. - Nie, nie weźmiemy go!". Wystarczyło jednak spojrzeć na ojca, by upewnić się, że jego odpowiedź będzie inna. - Bądź człowiekiem - mówił Smolipaluch. - Co powiem ludziom Capricorna, kiedy dostaną mnie w swoje łapy? Wyglądał jak bezpański pies, kiedy tak stał w bladym świetle poranka. I choć Meggie bardzo starała się dostrzec w nim coś niesamowitego, nic takiego nie dato się zobaczyć. Mimo to nie chciała, aby z nimi jechał. Miała to wypisane na twarzy, ale żaden z mężczyzn nie zwracał na nią uwagi. - Wierz mi, szybko wyciągnęliby ze mnie, że cię widziałem -ciągnął Smolipaluch. - A poza tym... - zawahał się, po czym dokończył: - ...poza tym jesteś mi chyba coś winien, nie uważasz? Mo spuścił głowę. Meggie zobaczyła, jak jego dłoń zacisnęła się kurczowo na drzwiczkach samochodu. - Jeśli tak to widzisz... - powiedział bezbarwnym głosem. -No tak, chyba jestem ci coś winien. Na pokiereszowanej twarzy Smolipalucha pojawił się wyraz ulgi. Szybko zarzucił plecak na ramię i podniósłszy torby z ziemi, ruszył w kierunku busika. - Zaczekajcie! - krzyknęła Meggie, kiedy Mo podszedł, aby pomóc tamtemu załadować torby. - Jeśli on ma jechać z nami, chcę najpierw wiedzieć, dlaczego uciekamy. I kto to jest ten Capricorn. Mo odwrócił się do niej. - Meggie... - zaczął tonem, który znała aż za dobrze. Oznaczał on: Meggie, nie bądź głupia. Meggie, daj spokój. Meggie otworzyła drzwi i wyskoczyła z samochodu. - Meggie, do licha! Wsiadaj z powrotem. Musimy jechać! - Wsiądę, jak mi powiesz. Mo chciał ją przytrzymać, ale wywinęła mu się i wybiegła przez bramę na drogę. - Dlaczego nie chcesz mi powiedzieć?! - krzyknęła. Droga była tak pusta, jakby prócz nich na świecie nie było żywego ducha. Słaby wietrzyk owiewał twarz Meggie i szeleścił listowiem lipy rosnącej przy drodze. Niebo było wciąż wypłowiałe i szare, jakby dziś nie miało się w ogóle rozwidnić. - Chcę wiedzieć, co jest grane! - krzyknęła Meggie. - Chcę wiedzieć, dlaczego musieliśmy wstać o piątej rano i dlaczego nie muszę iść do szkoły. Chcę wiedzieć, czy tu jeszcze wrócimy i kto to jest Capricorn! Kiedy wypowiedziała to nazwisko, Mo rozejrzał się wokoło, jakby ten obcy, którego obaj mężczyźni najwidoczniej bardzo się bali, mógł nagle wybiec zza stodoły, tak jak przedtem Smolipa-luch wybiegł zza muru. Ale podwórko było puste, a Meggie była zbyt wściekła, by się obawiać kogoś, kogo znała tylko z imienia. - Dotąd zawsze mi wszystko mówiłeś! - krzyknęła do ojca. -Zawsze. Ale Mo milczał. - Każdy ma swoje tajemnice, Meggie - rzekł wreszcie. -A teraz wsiadaj. Musimy jechać!
Smolipaluch przyjrzał się najpierw jemu, potem Meggie. Na jego twarzy malował się wyraz niedowierzania. - Nic jej nie powiedziałeś? - dobiegł Meggie jego stłumiony głos. Mo potrząsnął głową. - Coś musisz jej powiedzieć! To niebezpieczne, żeby nic nie wiedziała. Nie jest już małym dzieckiem. - Niebezpieczne jest też, żeby wiedziała - odparł Mo. -A poza tym to nic nie zmieni. Meggie wciąż stała na drodze. - Wszystko słyszałam! - krzyknęła. - Co jest niebezpieczne? Nie wsiądę, dopóki się nie dowiem! Mo nadal milczał. Smolipaluch spojrzał na niego niezdecydowany, po czym postawił torby na ziemi. - A więc dobrze - rzekł. - W takim razie ja opowiem jej o Capricornie. Powoli podszedł do Meggie, która mimo woli cofnęła się o krok. - Już raz go spotkałaś - zaczął Smolipaluch. - To było dawno temu, na pewno tego nie pamiętasz, byłaś wtedy taka malutka. - Pokazał ręką na wysokości kolan. - Jak by ci tu wytłumaczyć, jaki on jest? Dajmy na to, gdybyś widziała, jak kot zjada ptaszka, na pewno byś płakała, prawda? Albo próbowałabyś mu pomóc. A Capricorn rzuciłby kotu ptaszka tylko po to, żeby zobaczyć, jak ten rozdziera go pazurami. Krzyki i szamotanie się biednego stworzenia tylko by go radowały. Meggie znów cofnęła się o krok, ale Smolipaluch jeszcze zbliżył się do niej. - Przypuszczam też, że nie lubisz napędzać ludziom stracha, tak żeby im się kolana trzęsły i nie mogli ustać na nogach - mówił dalej. - A Capricornowi nic nie sprawia większej przyjemności. Pewnie też nie myślisz, że możesz sobie wziąć wszystko, na co masz ochotę, obojętnie jak, obojętnie gdzie. A Capricorn tak właśnie myśli. Na nieszczęście tak się składa, że twój ojciec ma coś, co koniecznie chce mieć Capricorn. Meggie spojrzała pytająco na ojca, ale Mo tylko stał i patrzył na nią bez słowa. - Capricorn nie umie oprawiać książek tak jak twój ojciec -mówił dalej Smolipaluch. - W ogóle na niczym się specjalnie nie zna oprócz jednego: potrafi wzbudzać lęk. O, w tym jest prawdziwym mistrzem. Tylko tym żyje. Choć przypuszczam, że on sam zupełnie nie wie, jak to jest, kiedy strach paraliżuje człowieka i człowiek robi się pokorny i uległy. Ale za to wie doskonale, jak budzić grozę. Jego ludzie roznoszą strach jak złowieszczą pocztę, wsuwają go pod drzwiami do domów, wrzucają do skrzynek, malują na murach i stajniach, aż w końcu zaczyna się rozprzestrzeniać już sam z siebie, bezgłośny i cuchnący jak dżuma. - Smolipaluch stał teraz zupełnie blisko Meggie. - Ma wielu ludzi, a większość z nich towarzyszy mu od czasów, gdy byli dziećmi - mówił dalej - i gdyby Capricorn któremuś z nich rozkazał, by ci odciął ucho albo nos, ten zrobiłby to bez mrugnięcia okiem. Lubią się ubierać na czarno jak gawrony, tylko ich dowódca nosi białą koszulę pod kurtką czarną jak sadza. I gdybyś kiedyś któregoś z nich spotkała, to skul się tak, żebyś była jak najmniejsza: może cię nie zauważą. Zrozumiałaś? Meggie skinęła głową. Serce biło jej tak mocno, że z trudem oddychała. - Rozumiem, dlaczego twój ojciec nigdy ci nie opowiadał o Capricornie - dodał Smolipaluch, oglądając się na Mo. - Ja bym swoim dzieciom też wolał opowiadać o miłych ludziach. - Ja wiem, że na świecie są nie tylko mili ludzie! - wypaliła Meggie głosem drżącym ze złości. I ze strachu. - Ach tak? A skądże to? - Znów ten dziwny uśmieszek, smutny, a zarazem wyniosły. - Czyżbyś miała już kiedyś do czynienia z prawdziwym łotrem? - Czytałam o nich. Smolipaluch wybuchnął śmiechem. - No tak, to w gruncie rzeczy to samo! Jego drwina paliła jak pokrzywa. Pochylił się i spojrzał Meggie w twarz. - Szczerze ci życzę, by skończyło się na czytaniu - rzekł cicho. Mo umieścił torby Smolipalucha na samym tyle busiku. - Mam nadzieję, że nie ma w nich nic, co by nam mogło latać nad głowami - powiedział,
podczas gdy Smolipaluch usiadł z tyłu za Meggie. - Nie zdziwiłoby mnie to przy twoim zawodzie. Zanim Meggie zdążyła spytać, co to za zawód, Smolipaluch otworzył plecak i ostrożnie wyjął z niego zaspane zwierzątko. - Ponieważ najprawdopodobniej mamy przed sobą długą wspólną podróż - zwrócił się do Mo - chciałbym przedstawić kogoś twojej córce. Zwierzątko było prawie długości królika, lecz dużo szczuplejsze; puszystym ogonem owijało pierś Smolipalucha niby futrzanym kołnierzem. Wpiło się drobniutkimi pazurkami w jego rękaw, lustrując Meggie błyszczącymi czarnymi paciorkami; ziewnęło, ukazując ostre jak igły ząbki. - To jest Gwin - przedstawił Smolipaluch. - Jeśli chcesz, możesz go podrapać za uszami. Jest teraz bardzo zaspany, więc pewnie cię nie ugryzie. - A w ogóle gryzie? - spytała Meggie przestraszona. - Owszem - powiedział Mo, siadając za kierownicą. - Na twoim miejscu nie dotykałbym tej małej bestii. Jednak Meggie musiała dotknąć każdego zwierzaka, choćby miało nie wiadomo jak ostre ząbki. - To kuna czy coś w tym rodzaju, tak? - spytała, ostrożnie przesuwając palcem po uchu zwierzątka. - Coś w tym rodzaju. Smolipaluch wyjął z kieszeni spodni kawałek suchego chleba i wsunął go Gwinowi do pyszczka. Zwierzątko zaczęło przeżuwać chleb, a Meggie drapała je po łebku. Nagle natrafiła na coś twardego pod jedwabistym futerkiem. Były to drobniutkie różki. Zdumiona cofnęła rękę. - Kuny mają rogi? Smolipaluch mrugnął do niej porozumiewawczo, wpuszczając Gwina z powrotem do plecaka. - Ta ma - powiedział. Meggie w osłupieniu przyglądała się, jak Smolipaluch zaciąga rzemienie plecaka. Wydawało jej się, że wciąż czuje pod palcami różki Gwina. - Mo, wiedziałeś, że kuny mają rogi? - spytała. - Wierzysz w to? Smolipaluch dokleił je temu małemu kąsającemu diabłu. Ze względu na pokazy. - Jakie pokazy? - Meggie spojrzała pytająco najpierw na Mo, a potem na Smolipalucha. Ale Mo bez słowa włączył silnik, a Smolipaluch ściągnął buty, które zdawały się mieć za sobą równie daleką drogę jak jego torby, i z westchnieniem ulgi wyciągnął się na łóżku Mo. - Ani słowa, Czarodziejski Języku - powiedział, zamykając oczy. - Ja nie zdradzę twoich tajemnic, pod warunkiem że ty nie zdradzisz moich. A zresztą, jeśli o te rzeczy chodzi, to musi być ciemno. Meggie przez dobrą godzinę łamała sobie głowę nad dziwnymi słowami Smolipalucha. Ale jeszcze bardziej nękała ją inna sprawa. - Mo? - odezwała się, gdy Smolipaluch zaczął pochrapywać. - Czego ten... Capricorn chce od ciebie? Wymawiając to nazwisko, ściszyła głos, jakby w ten sposób mogło stać się mniej groźne. - Chce książkę. - Książkę? To dlaczego mu jej nie dasz? - To niemożliwe. Wkrótce ci to wyjaśnię, ale nie teraz. Okej? Meggie wyjrzała przez okno. Świat, który przesuwał się za szybą, był już teraz obcy - obce domy, obce ulice, obce pola, nawet drzewa i niebo wyglądały obco, ale Meggie przywykła już do tego. Nigdzie nie czuła się jak u siebie w domu. Jej domem był Mo, Mo i jej książki, no, może jeszcze ich stary busik, który przewoził ich z jednego obcego miejsca na drugie. - A ta ciotka, do której jedziemy - odezwała się znowu, gdy sunęli niekończącym się tunelem - czy ona ma dzieci?
- Nie - odparł Mo. - I obawiam się, że nie przepada za nimi. Ale, jak powiedziałem, na pewno dojdziesz z nią do ładu. Meggie westchnęła. Przypominała sobie kilka ciotek, ale z żadną z nich jakoś nie doszła do ładu. Tymczasem wzgórza przerodziły się w góry, zbocza po obu stronach szosy stawały się coraz bardziej strome, a po jakimś czasie domy były już nie tylko obce, ale i inne. Meggie próbowała zabić czas, licząc tunele, przez które przejeżdżali, ale kiedy zagłębili się w czeluść dziewiątego z kolei, a ciemność nie chciała się skończyć - po prostu zasnęła. Śniły jej się kuny w czarnych kurtkach i książka owinięta w szary papier. 4 Dom pełcn ksiązek - Mój ogród jest moim ogrodem - krzyczał Olbrzym. - Niech każdy o tym pamięta i wie, że tylko ja mam prawo się tutaj bawić. Oscar Wilde, Olbrzym - Samolub [w:] Bajki Meggie obudziła się, gdy nagle zapadła cisza. Monotonny szum silnika, który ją uśpił, umilkł, a fotel kierowcy obok niej był pusty. Meggie potrzebowała trochę czasu, aby sobie przypomnieć, dlaczego nie leży w swoim łóżku. Przednia szyba usiana była małymi martwymi muszkami, a samochód stał przed żelazną bramą. Wyglądała groźnie ze swymi matowo połyskującymi ostrymi zakończeniami. Była zrobiona z pik, które tylko czekały, aby nadziać na siebie śmiałka, który by próbował przez nie przeleźć. Jej widok przypomniał Meggie jedną z ulubionych książek - historię o samolubnym olbrzymie, który nie chciał wpuścić dzieci do swojego ogrodu. Właśnie tak wyobrażała sobie jego bramę. Mo i Smolipaluch stali przed bramą. Meggie wysiadła i podbiegła do nich. Po prawej stronie droga graniczyła z pokrytym gęstymi zaroślami zboczem opadającym stromo ku brzegom wielkiego jeziora. Wzgórza po drugiej stronie jeziora wyrastały wprost z wody, jak gdyby góry w nim utonęły. Woda była prawie czarna pod szarzejącym wieczornym niebem, które się w niej odbijało. W domkach nad jeziorem zapalały się pierwsze światła jak robaczki świętojańskie lub gwiazdy, które spadły na ziemię. - Pięknie tu, prawda? - powiedział Mo, obejmując ją ramieniem. - Przecież lubisz opowieści o rozbójnikach. Widzisz te ruiny zamku? Kiedyś urzędowała tam osławiona banda zbójecka. Muszę spytać o to Elinor. Ona wie wszystko na temat tych okolic. Meggie skinęła tylko i oparła głowę na ramieniu Mo. Było jej niedobrze ze zmęczenia. Ale za to twarz Mo rozjaśniła się po raz pierwszy od ich wyjazdu. - No to gdzie ona w końcu mieszka? - spytała Meggie, tłumiąc ziewanie. - Mam nadzieję, że nie za tą kolczastą bramą? - Właśnie tam. To jest wejście na teren jej posiadłości. Niezbyt zachęcające, co? - Mo roześmiał się, ciągnąc Meggie na drugą stronę szosy. - Elinor jest bardzo dumna z tej bramy. Kazała ją zrobić według ilustracji, którą znalazła w jakiejś książce. - Może ilustracji ogrodu samolubnego olbrzyma? - mruknęła Meggie, zaglądając przez kunsztownie powyginane żelazne pręty. - Ogrodu samolubnego olbrzyma? - powtórzył z uśmiechem Mo. - Nie, zdaje się, że to była inna bajka. Chociaż ta idealnie pasuje do Elinor. Po obu stronach bramy ciągnęły się wysokie żywopłoty, ich kolczasty gąszcz całkowicie przesłaniał widok. Ale i przez rzeźbione pręty Meggie nie zobaczyła niczego, co zachęcałoby do wejścia: jedynie rozłożyste rododendrony i żwirową alejkę ginącą między nimi. - Wygląda to na bogatych krewnych - szepnął jej do ucha Smolipaluch. - O tak, Elinor jest zamożna - powiedział Mo, odciągając Meggie od bramy. - Ale kiedyś pewnie będzie biedna jak mysz kościelna, bo wszystkie pieniądze wydaje na książki.
Obawiam się, że sprzedałaby duszę diabłu, gdyby jej zaproponował ciekawą książkę. Mo silnym pchnięciem uchyli! ciężką bramę. - Co robisz? - przeraziła się Meggie. - Nie możemy tak po prostu wejść! Tabliczka umieszczona obok bramy, mimo że kilka liter zasłaniały gałęzie żywopłotu, mówiła wyraźnie: WŁASNOŚĆ PRYWATNA NIEUPRAWNIONYM WSTĘP WZBRONIONY To wszystko wydało się Meggie niezbyt zachęcające. Ale Mo tylko się roześmiał. - Wszystko w porządku - uspokoił Meggie, otwierając bramę szerzej. - Jedyne miejsce, gdzie Elinor ma system alarmowy, to biblioteka. Poza tym jest jej najzupełniej obojętne, kto wchodzi na teren posiadłości. Nie można powiedzieć, żeby była bo-jaźliwą kobietą. Zresztą rzadko ją ktoś odwiedza. - A co z psami? - Smolipaluch z niepokojem zaglądał do ogrodu. - Ta brama pachnie mi co najmniej trzema złymi psami wielkimi jak cielaki. - Elinor nie cierpi psów. - Mo, wracając do samochodu, pokręcił głową. - No, wsiadajcie. Posiadłość ciotki Meggie przypominała bardziej las niż ogród. Zaraz za bramą droga zataczała ostry łuk, jakby chciała wziąć rozpęd przed wspinaczką po zboczu, a następnie ginęła pośród ciemnych świerków i kasztanowców. Otaczały ją taką gęstwiną, że ich gałęzie tworzyły tunel. Meggie miała wrażenie, że droga nigdy się nie skończy, gdy wtem drzewa się rozstąpiły i droga rozszerzyła się w żwirowy podjazd, otoczony starannie utrzymanymi rabatami róż. Stało tam szare kombi, a dom był większy od szkoły, do której Meggie chodziła przez ostatni rok. Próbowała policzyć okna, ale szybko z tego zrezygnowała. Był to bardzo piękny budynek, ale wyglądał równie mało gościnnie jak żelazna brama przy wjeździe do posiadłości. Może zresztą tynk koloru ochry tylko o zmierzchu wyglądał tak brudno. I może zielone okiennice tylko dlatego były pozamykane, że w górach czaiła się już noc. Może. Ale Meggie założyłaby się o dużą stawkę, że i za dnia rzadko się otwierają. Frontowe drzwi z ciemnego drewna wyglądały tak odstręczająco jak zaciśnięte usta i Meggie odruchowo chwyciła Mo za rękę, gdy ruszyli ku wejściu. Smolipaluch, zarzuciwszy plecak, w którym Gwin najpewniej spal nadal, niechętnie udał się za nimi. Zatrzymał się w odległości paru kroków, gdy tamci stanęli przed drzwiami, i nieufnie lustrował zamknięte okiennice, jakby podejrzewał, że zza którejś z nich ukradkiem obserwuje ich właścicielka. Obok drzwi znajdowało się małe zakratowane okienko - jedyne, którego nie zasłaniały zielone żaluzje. Poniżej wisiała kolejna tabliczka z napisem: JEŚLI CHCESZ ZAWRACAĆ MI GŁOWĘ GŁUPSTWAMI, LEPIEJ OD RAZU STĄD ODEJDŹ Meggie z niepokojem zerknęła na Mo, ale on uśmiechnął się, by dodać jej odwagi, i zadzwonił. W wielkim domu rozległ się ostry dźwięk dzwonka. Przez chwilę nic się nie działo. Tylko z krzaka rododendronu zerwała się z obrażonym jazgotem sroka, a tłuste wróble zajadle wydzio-bywały ze żwiru niewidoczne owady. Meggie rzuciła im parę zeschniętych okruszków chleba, które znalazła w kieszeni kurtki (pamiątka po dawno zapomnianym pikniku), gdy drzwi nagle się otworzyły. Kobieta, która się w nich ukazała, była starsza od Mo, dużo starsza - chociaż Meggie zawsze miała kłopoty z określeniem wieku dorosłych. Jej twarz przypominała pysk buldoga, ale może wrażenie to wywoływała bardziej sroga mina niż same rysy. Miała na sobie sweter mysiego koloru i długą popielatą spódnicę, na krótkiej szyi naszyjnik z pereł, a na nogach filcowe pantofle, takie, jakie Meggie musiała kiedyś założyć, gdy zwiedzali z Mo pewien zamek. Siwe włosy upięła w kok, ale zwisające kosmyki zdradzały, że zrobiła to w pośpiechu i niedbale. Ciotka Elinor nie wyglądała na kobietę, która spędza dużo czasu przed lustrem. - Wielkie nieba, Mortimer! Co za niespodzianka! - zawołała, nie tracąc czasu na słowa powitania. - Skąd ty się tu wziąłeś?
Jej głos brzmiał szorstko, ale twarz zdradzała, że cieszy się z widoku Mo. - Witaj, Elinor - powiedział Mo, kładąc Meggie dłoń na ramieniu. - Pamiętasz Meggie? Prawda, że urosła? Elinor rzuciła Meggie krótkie zirytowane spojrzenie. - Owszem - odparła. - Ale dzieci mają to do siebie, że rosną, nie uważasz? A poza tym przez ładnych parę lat nie widziałam ani ciebie, ani twojej córki. Co się stało, że akurat dzisiaj zaszczycasz mnie wizytą? Czyżbyś się wreszcie zlitował nad moimi biednymi książkami? - Właśnie. - Mo skinął głową. - Jedno z moich zleceń się odwlokło, chodzi o bibliotekę, a wiesz, że bibliotekom ciągle brakuje pieniędzy. Meggie spojrzała na niego z niepokojem. Nie wiedziała, że Mo potrafi tak przekonywająco kłamać. - W tym pośpiechu - ciągnął Mo - nie udało mi się umieścić Meggie gdzie indziej, więc przywiozłem ją ze sobą. Wiem, że nie lubisz dzieci, ale Meggie nie smaruje książek dżemem i nie wyrywa kartek, żeby w nie zawijać martwe żaby. Elinor mruknęła coś niepochlebnego i zaczęła przyglądać się Meggie, tak jakby uważała ją za zdolną do wszelkich haniebnych czynów niezależnie od tego, co ojciec mówi na jej temat. - Kiedy byłeś tu z nią poprzednim razem, przynajmniej mogliśmy ją wsadzić do kojca - stwierdziła zimno. - Teraz to już chyba nie jest możliwe. I ponownie zlustrowała Meggie od stóp do głów niczym niebezpieczne zwierzę, które ma wpuścić do domu. Meggie krew uderzyła do głowy. Zapragnęła wrócić do domu albo przynajmniej do samochodu, gdziekolwiek, byle nie zostać w domu tej obrzydliwej kobiety, która świdrowała ją swoimi paciorkowatymi oczami. Tymczasem wzrok Elinor przeniósł się z Meggie na Smolipa-lucha, który zakłopotany wciąż jeszcze trzymał się z tyłu. - A ten? - spojrzała pytająco na Mo. - Czy widziałam go już kiedyś? - To jest Smolipaluch, mój... przyjaciel. - Być może tylko Meggie zauważyła wahanie w jego głosie. - Wybiera się na południe. Może zaoferujesz mu nocleg w jednym z twoich niezliczonych pokoi? Elinor skrzyżowała ręce na piersi. - Tylko pod warunkiem że jego nazwisko nie ma nic wspólnego z tym, jak się obchodzi z książkami - powiedziała. - A poza tym będzie się musiał zadowolić klitką na poddaszu, bo w ostatnich latach moja biblioteka bardzo się rozrosła i pochłonęła prawie wszystkie pokoje gościnne. - A ile ma pani książek? - spytała Meggie. Choć wychowała się pośród stert książek, nie mieściło jej się w głowie, by mogły się one ukrywać we wszystkich pokojach tego przeogromnego domu. Elinor ponownie zmierzyła ją wzrokiem, tym razem z wyraźną pogardą. - Ile? - powtórzyła. - A co ty myślisz, że je liczę jak guziki czy ziarnka grochu? Jest ich dużo, bardzo dużo. Przypuszczam, że w każdym pomieszczeniu jest więcej książek, niż kiedykolwiek w życiu zdołasz przeczytać. A niektóre są tak cenne, że zastrzelę cię bez wahania, jeśli ich dotkniesz. Ale skoro jesteś mądrą dziewczynką, jak twierdzi twój ojciec, na pewno tego nie zrobisz, prawda? Meggie nic nie odpowiedziała. Wyobraziła sobie za to, że wspina się na palce i trzy razy spluwa na głowę tej starej jędzy. - Nie zmieniłaś się, Elinor. - Mo się roześmiał. - Język ostry jak brzytwa. Ale ostrzegam cię: jeśli zastrzelisz Meggie, ja zrobię to samo z twoimi ulubionymi książkami. Wargi Elinor ułożyły się w powściągliwy uśmieszek. - Dobra odpowiedź - skwitowała, wpuszczając ich do środka. - Widzę, że ty też się nie zmieniłeś. Wejdźcie. Pokażę ci książki, które potrzebują twojej pomocy. I jeszcze kilka innych.
Meggie zawsze uważała, że Mo ma bardzo dużo książek. Kiedy jednak przestąpiła próg domu ciotki Elinor, zmieniła zdanie. Nie było tu bezładnych stert na podłodze jak u nich w domu. Każda książka miała swoje miejsce. Tam gdzie inni ludzie mają tapety, obrazy lub po prostu pusty kawałek ściany - u Elinor znajdowały się regały. W holu wejściowym, przez który ich poprowadziła, były to białe regały sięgające aż pod sam sufit, w pokoju, do którego następnie przeszli, regały były czarne jak płytki posadzki - podobnie w ciągnącym się dalej korytarzu. - Te tutaj - wskazała Elinor lekceważąco, gdy przechodzili obok ciasno ustawionych książek - nagromadziły się z biegiem czasu. Nie ma tu nic wartościowego, gorszy sort, nic nadzwyczajnego. Gdyby czyjeś paluszki nie mogły się powstrzymać i wyjęły którąś z nich - rzuciła Meggie wymowne spojrzenie -nie pociągnie to za sobą poważnych skutków. Pod warunkiem że te paluszki po zaspokojeniu ciekawości odstawią każdą książkę na swoje miejsce, nie pozostawiając żadnych nieape-tycznych zakładek. - Tu Elinor zwróciła się do Mo: - Możesz mi wierzyć lub nie, ale w jednej z książek, które ostatnio kupiłam, cudownym pierwodruku z dziewiętnastego wieku, znalazłam ni mniej, ni więcej, tylko zasuszony plasterek salami w charakterze zakładki. Meggie zachichotała, ściągając tym na siebie karcące spojrzenie Elinor. - To nie jest śmieszne, panienko - powiedziała ciotka. -Wiele najcudowniejszych książek, jakie kiedykolwiek wydrukowano, przestało istnieć, bo jakiś idiota handlarz porozrywał je, zawijając w ich kartki swoje śmierdzące ryby. W średniowieczu tysiące książek uległo zniszczeniu, bo z okładek wycinano podeszwy do butów, a kartki służyły za paliwo do kąpieli parowych... - Na myśl o tak haniebnych, choć popełnionych przed stuleciami, czynach ciotce aż zabrakło tchu. - No dobrze, zostawmy to! - wykrztusiła przez zaciśnięte gardło. - Inaczej za bardzo się zdenerwuję, a ciśnienie mam i tak wysokie. Zatrzymała się przed białymi drzwiami, na których wymalowana była kotwica z owiniętym wokół niej delfinem. - Oto znak firmowy pewnego słynnego drukarza - wyjaśniła Elinor, gładząc palcem spiczasty nos delfina. - W sam raz nadaje się na drzwi do biblioteki, nie uważacie? - Wiem - powiedziała Meggie. - To Aldus Manutius. Mieszkał w Wenecji. Drukował książki takiego formatu, żeby mogły się zmieścić w kieszeniach siodeł jego zleceniodawców. - Ach tak? - Elinor z irytacją zmarszczyła czoło. - Nie wiedziałam o tym. W każdym razie jestem szczęśliwą posiadaczką książki, którą własnoręcznie wydrukował w 1503 roku! - Chciała pani powiedzieć, że książka wyszła z jego warsztatu - poprawiła ją Meggie. - Oczywiście, że to właśnie chciałam powiedzieć. - Elinor chrząknęła, spoglądając na Mo wzrokiem, który jasno mówił, że tylko on może być winien, iż jego córka wie takie ekstrawaganckie rzeczy. - Przez te drzwi - powiedziała, kładąc rękę na klamce i naciskając ją z nabożeństwem - nigdy jeszcze nie przeszło żadne dziecko, ale ponieważ twój ojciec na pewno nauczył cię szacunku dla książek, zrobię tym razem wyjątek. Lecz tylko pod warunkiem że będziesz się trzymała w odległości trzech kroków od regałów. Przyjmujesz warunek? W pierwszej chwili Meggie chciała odrzucić propozycję. Jakże zdziwiłaby się Elinor, gdyby dziewczynka wzgardziła jej cennymi zbiorami. Ale ciekawość przeważyła. Maggie wydawało się, że słyszy przez drzwi szept tych wszystkich książek. Obiecywały jej tysiące nieznanych historii, tysiące drzwi do tysięcy nieoglą-danych nigdy dotąd światów. Pokusa była silniejsza od dumy. - Przyjmuję - mruknęła Meggie, zakładając ręce do tyłu. -Trzy kroki. - Z przejęcia poczuła, jak mrówki chodzą jej po palcach. - Mądra dziewczynka - powiedziała ciotka tak protekcjonalnym tonem, że Meggie miała ochotę wszystko odwołać. Ale oto już wchodzili do sanktuarium Elinor. - Odnowiłaś ją - usłyszała Meggie słowa Mo. Mówił coś jeszcze, ale ona już nie słuchała. Patrzyła tylko na książki. Regały, w których były ustawione, pachniały świeżym drewnem. Sięgały aż pod sam
sufit. Sufit był błękitny, zwisały z niego maleńkie lampy, niczym gwiazdy na uwięzi. Pod regałami stały wąskie schodki na kółkach czekające tylko na to, aby niecierpliwego czytelnika wynieść aż do najwyższych półek. Były tu pulpity do czytania, na których leżały rozłożone księgi przykute łańcuchami z połyskującego mosiądzu. Były tu szklane witryny, w których książki o stronach upstrzonych plamami starości wabiły cudownymi ilustracjami. Meggie nie mogła się oprzeć. Jeden krok, nerwowe zerknięcie na Elinor, która na szczęście odwrócona była plecami, i już znalazła się przy gablocie. Pochylała się nad nią coraz niżej i niżej, aż dotknęła nosem szyby. Wokół spłowiałych brązowych liter owijały się girlandy kolczastych listków. Maleńka czerwona głowa smoka wypluwała kwiaty na zaplamiony papier. Rycerze na białych koniach patrzyli na Meggie, tak jakby dopiero przed chwilą ktoś namalował ich drobniutkim pędzelkiem z włosia kuny. Obok nich stała para - może narzeczeni. Mężczyzna w płomieniście czerwonym kapeluszu mierzył ich wrogim spojrzeniem. - To mają być trzy kroki? Meggie odwróciła się przerażona, ale Elinor nie wydawała się szczególnie zagniewana. - Tak, wspaniała sztuka malarstwa miniaturowego! - powiedziała. - Dawniej tylko bogaci umieli czytać. Dla biednych dodawano więc ilustracje, aby mogli zrozumieć treść. Oczywiście nie chodziło o ich przyjemność, biedni byli po to na świecie, aby pracować, a nie zaznawać szczęścia czy oglądać piękne obrazy. Te rzeczy były zarezerwowane dla bogatych. Nie, biednych należało pouczać. Zwykle były to historie biblijne, które i tak każdy znał na pamięć. Księgi wykładano w kościołach i codziennie otwierano nową stronę z kolejną ilustracją. - A ta książka? - spytała Meggie. - O, myślę, że ta nigdy nie leżała w kościele - odparła Elinor. - Raczej służyła ku rozrywce jakiegoś bogatego człowieka. Ale ma prawie sześćset lat. - W jej głosie pobrzmiewała nutka dumy. - Z powodu takich książek zdarzały się już zbrodnie i zabójstwa. Na szczęście ja moją po prostu kupiłam. Przy ostatnich słowach odwróciła się raptownie, mierząc spojrzeniem Smolipalucha, który posuwał się za nimi bezszelestnie jak kot na łowach. Przez chwilę Meggie myślała, że Elinor wyrzuci go na korytarz, ale Smolipaluch zatrzymał się przed regałami z rękoma założonymi do tyłu i z tak nabożną miną, że trudno było mu coś zarzucić. Toteż Elinor tylko spojrzała na niego z dezaprobatą i podeszła do Mo. Stał przed jednym z pulpitów, trzymając w ręku książkę, której grzbiet wisiał na kilku zaledwie niteczkach. Mo ujął ją ostrożnie, niby ptaka ze złamanym skrzydłem. - I jak? - spytała Elinor z troską w głosie. - Da się coś zrobić? Wiem, że jest w opłakanym stanie, i obawiam się, że pozostałe nie mają się lepiej, ale... - Poradzimy sobie - odparł Mo, odkładając tę książkę i biorąc następną. - Ale myślę, że będę potrzebował na to około dwóch tygodni. O ile nie trzeba będzie sprowadzać dodatkowych materiałów. W takim przypadku potrwa to jeszcze dłużej. Zniesiesz naszą obecność przez tyle czasu? - Oczywiście - odparła Elinor. Ale Meggie zauważyła, że jej wzrok znów powędrował ku Smolipaluchowi. Ten wciąż jeszcze stał naprzeciwko regałów tuż obok drzwi wejściowych. Zdawał się całkowicie pogrążony w oglądaniu książek, ale Meggie miała wrażenie, że jego uwagi nie uchodzi nic, co się tu dzieje. W kuchni Elinor nie było książek, ale za to zjedli doskonałą kolację przy drewnianym stole, który, jak utrzymywała Elinor, pochodził ze skryptorium jakiegoś klasztoru we Włoszech. Meggie nie bardzo w to wierzyła. O ile wiedziała, mnisi skrybowie pracowali przy ukośnych pulpitach. Wolała jednak tę wiedzę zachować dla siebie. Nie odezwała się więc, tylko wzięła kawałek chleba i właśnie miała zamiar przekonać się, jak też smakuje ser leżący na rzekomym pulpicie skryby, gdy zauważyła, że Mo coś szepcze Elinor do ucha. Oczy Elinor rozszerzyły się chciwie, z czego Meggie wyciągnęła wniosek, że musi chodzić o
jakąś książkę. Od razu przypomniała jej się bladozielona płócienna okładka, szary papier i gniewny głos Mo. Siedzący obok niej Smolipaluch niepostrzeżenie wsunął do plecaka kawałek szynki: kolacja dla Gwina. Meggie zobaczyła okrągły węszący nosek, który wysunął się z plecaka w nadziei na kolejne smakołyki. Zauważywszy jej spojrzenie, Smolipaluch uśmiechnął się do Meggie i dał Gwinowi jeszcze kawałeczek szynki z tłuszczem. Zdawał się nie zwracać uwagi na zachowanie Mo i Elinor, ale Meggie była pewna, że ci dwoje omawiają jakąś tajemniczą transakcję. Po chwili Mo wstał i wyszedł z kuchni. Meggie spytała Elinor, gdzie jest toaleta, i ruszyła za nim. Czuła się dziwnie, szpiegując Mo. Nie przypominała sobie, by robiła to kiedykolwiek przedtem - oprócz tej jednej nocy, gdy zjawił się Smolipaluch. I jeszcze wtedy, gdy chciała się dowiedzieć, czy Mo jest Świętym Mikołajem. Wstydziła się, że tak się za nim skrada. Ale sam był sobie winien. Dlaczego ukrył przed nią tę książkę? A teraz może jeszcze chce ją dać tej Elinor. Książkę, której jej, Meggie, nie wolno było zobaczyć! Meggie nie mogła o niej zapomnieć, od kiedy Mo tak szybko schował ją za plecami. Już jej nawet szukała w torbie między rzeczami Mo, zanim zaniósł bagaż do samochodu, ale na próżno. Musiała ją zobaczyć, zanim zniknie być może w którejś z gablot ciotki! Musiała wiedzieć, dlaczego ta książka miała dla Mo taką wartość, że z jej powodu ciągnął Meggie aż tutaj... W holu Mo jeszcze raz się obejrzał, zanim wyszedł na dwór. Na szczęście Meggie zdążyła się ukryć za skrzynią pachnącą naftaliną i lawendą. Postanowiła pozostać w tej kryjówce, dopóki Mo nie wróci. Na dworze na pewno by ją zobaczył. Czas mijał upiornie wolno, jak zawsze, gdy się czeka na coś z bijącym sercem. Książki w białych regałach zdawały się ją obserwować, ale milczały, jak gdyby rozumiały, że w tej chwili Meggie może myśleć tylko o jednej jedynej książce. Wreszcie Mo wrócił, trzymając w ręku paczuszkę owiniętą w szary papier. „Może chce ją tu tylko ukryć!" - pomyślała Meggie. Gdzie można lepiej schować książkę niż pośród dziesięciu tysięcy innych? Tak, Mo ją tu zostawi i wrócą do domu. „Ale chciałabym ją chociaż raz zobaczyć - myślała - tylko jeden raz, zanim wyląduje na regale, od którego muszę się trzymać na odległość trzech kroków". Mo przeszedł tak blisko niej, że mogłaby go dotknąć, ale nie zauważył córki. „Meggie, nie patrz tak na mnie! - mawiał czasami. - Znowu czytasz w moich myślach". - Ale teraz wyglądał na mocno zatroskanego, jakby nie był pewien, czy to, co zamierza zrobić, jest słuszne. Meggie policzyła wolno do trzech, po czym ruszyła za nim, ale Mo parokrotnie zatrzymywał się tak nagle, że o mało na niego nie wpadła. Nie wrócił do kuchni, tylko poszedł prosto do biblioteki. Nie oglądając się za siebie, otworzył drzwi ze znakiem weneckiego drukarza i ostrożnie zamknął je za sobą. Meggie stała pośród milczących książek, zastanawiając się, czy ma za nim iść... prosić go, by jej pokazał tę książkę. Czy bardzo by się gniewał? Właśnie miała zdobyć się na odwagę i wejść do biblioteki, gdy usłyszała kroki - szybkie, zdecydowane, znamionujące niecierpliwość. To mogła być tylko Elinor. I co teraz? Meggie otworzyła sąsiednie drzwi i wśliznęła się do środka. W pokoju było łóżko z baldachimem, szafa, zdjęcia w srebrnych ramkach, sterta książek piętrzyła się na stoliku nocnym, na podłodze leżał rozłożony katalog ze zdjęciami starych woluminów. Była to sypialnia Elinor. Z bijącym sercem nasłuchiwała odgłosów z zewnątrz, słyszała energiczne kroki ciotki, a potem drzwi do biblioteki otworzyły się i zaraz znów zamknęły. Wysunęła się na korytarz. Zatrzymała się niezdecydowana przed białymi drzwiami, gdy wtem ktoś z tyłu położył jej rękę na ramieniu. Druga dłoń zasłoniła usta Meggie, tłumiąc jej okrzyk przerażenia. - To ja - szepnął jej do ucha Smolipaluch. - Zachowuj się spokojnie, bo oboje będziemy mieć kłopoty, jasne? Meggie skinęła głową i Smolipaluch powoli opuścił rękę.
- Twój ojciec chce dać książkę tej jędzy, zgadza się? - szepnął znowu. - Przyniósł ją z samochodu? No, gadaj! Miał ją ze sobą? Meggie go odepchnęła. - Nie wiem - syknęła. - Poza tym co to pana obchodzi? - Co mnie to obchodzi? - Smolipaluch roześmiał się cicho. - Może ci kiedyś wyjaśnię, co mnie to obchodzi. Ale na razie chcę wiedzieć, czyją widziałaś. Meggie potrząsnęła głową. Sama nie rozumiała, dlaczego go okłamuje. Może dlatego, że zbyt mocno zacisnął dłoń na jej ustach. - Meggie! Posłuchaj mnie! Smolipaluch uporczywie wpatrywał się w twarz Meggie. Jego blizny wyglądały jak blade, namalowane krechy, dwie lekko zakrzywione krechy na lewym policzku i jedna na prawym, jeszcze dłuższa od tamtych, od ucha aż po nozdrza. - Capricorn zabije twojego ojca, jeśli nie dostanie tej książki - mówił szeptem. - Zabije go, rozumiesz? Czy ci nie wyjaśniłem, jaki on jest? Chce mieć tę książkę, a zawsze dostaje to, czego chce. To śmieszne myśleć, że ona będzie tu przed nim bezpieczna. - Mo sądzi inaczej! Smolipaluch wyprostował się i popatrzył na białe drzwi do biblioteki. - Tak, wiem - mruknął. - Na tym właśnie polega problem. I dlatego - położył Meggie obie ręce na ramionach i popchnął ją w kierunku zamkniętych białych drzwi - i dlatego wejdziesz tam teraz jak gdyby nigdy nic i dowiesz się, co oni zamierzają zrobić z tą książką. Jasne? Meggie chciała zaprotestować, ale zanim zdołała cokolwiek zrobić, Smolipaluch otworzył drzwi i wepchnął ją do biblioteki. 5 Zwykły obrazek Kto kradnie książki lub wypożyczonych nie zwraca, w tego ręku niech książka zamieni się w jadowitego węża. Niechaj go tknie apopleksja i porazi jego członki. Wrzeszcząc wniebogłosy, niechaj błaga o łaskę i niech żyje w męczarniach, dopóki jego ciało nie zgnije. Mole niech zżerają jego trzewia jak robak śmierci, który nigdy nie umiera. A kiedy stanie na Sądzie Ostatecznym, niechaj pochłonie go ogień piekielny. Napis w bibliotece klasztoru San Pedro w Barcelonie, cytowany za Alberto Manguelem Rozpakowali książkę, papier leżał na krześle obok. Żadne z nich nie zauważyło, kiedy Meggie weszła do biblioteki. Elinor pochylała się nad jednym z pulpitów, obok niej stał Mo. Odwróceni byli plecami do drzwi. - Nie do wiary. Myślałam, że nie istnieje już ani jeden egzemplarz - mówiła właśnie Elinor. - Krążą niesamowite historie na temat tej książki. Pewien antykwariusz, u którego często coś kupuję, opowiadał mi, że przed kilku laty skradziono mu trzy egzemplarze, i to tego samego dnia. Identyczną historię opowiedziało mi dwóch księgarzy. - Naprawdę? To rzeczywiście dziwne! - powiedział zaskoczony Mo, ale Meggie bez trudu poznała po jego głosie, że tylko udaje zdziwienie. - W każdym razie, nawet gdyby to nie był rarytas, dla mnie ta książka przedstawia wielką wartość i chciałbym mieć pewność, że jest pod dobrą opieką... przez jakiś czas, zanim się po nią zgłoszę. - U mnie każda książka jest pod dobrą opieką - odparła Eli-nor obrażonym tonem. - Świetnie o tym wiesz. To moje dzieci, moje atramentowoczarne dzieci, pielęgnuję je, troszczę się o nie. Nie dopuszczam do ich kartek światła słonecznego, odkurzam je i bronię przed zachłannymi molami książkowymi i brudnymi palcami. Ta książka znajdzie się na honorowym miejscu i nikt nie ujrzy jej na oczy, dopóki jej nie odbierzesz. Nie przepadam
za gośćmi w mojej bibliotece. Zostawiają tylko w moich biednych książkach odciski palców i skórki od sera. A poza tym, jak wiesz, mam bardzo drogi system alarmowy. - Tak, to mnie szczególnie uspokaja! - W glosie Mo czuć było ulgę. - Dziękuję ci, Elinor! Naprawdę bardzo ci dziękuję. Gdyby w najbliższym czasie ktoś zapukał do drzwi i spytał cię o książkę, to udawaj, że nigdy o niej nie słyszałaś, zgoda? - Oczywiście! Czego się nie robi dla dobrego introligatora! Poza tym jesteś mężem mojej siostrzenicy. Wiesz, czasem mi jej brak. No tak, ty pewnie czujesz to samo. Zdaje się, że twoja córka dość dobrze sobie bez niej radzi. - Prawie jej nie pamięta - powiedział cicho Mo. - Całe szczęście. Czasem to nawet praktyczne, że nasza pamięć nie jest nawet w połowie tak dobra jak pamięć książek. Bez nich pewnie nic byśmy już nie wiedzieli. Wszystko uległoby zapomnieniu: wojna trojańska, Kolumb, Marco Polo, Szekspir, wszyscy ci zwariowani królowie i bogowie... - Elinor odwróciła się i zdrętwiała. - Czyżbym nie usłyszała twojego pukania? Patrzyła na Meggie z taką wrogością, że ta musiała zebrać całą odwagę, by nie odwrócić się na pięcie i nie umknąć na korytarz. - Jak długo już tu jesteś, Meggie? - spytał Mo. Meggie wojowniczo wysunęła podbródek. - Ona może ją zobaczyć, ale przede mną ją ukrywasz! - zawołała. (Atak jest zawsze najlepszą obroną). - Jeszcze nigdy nie ukryłeś przede mną żadnej książki! Co jest w niej takiego nadzwyczajnego? Oślepnę, kiedy ją przeczytam? Odgryzie mi palce? Jakie okropne tajemnice w niej się kryją, że nie mogę jej nawet zobaczyć? - Mam swoje powody, żeby ci jej nie pokazywać - odparł Mo. Był bardzo blady. Bez słowa podszedł do córki i chciał ją wypchnąć za drzwi, ale Meggie wyrwała się. - Oho, jest uparta! - stwierdziła Elinor. - Zaczynam nabierać do niej sympatii. Pamiętam, że jej matka jako dziecko też była taka. Podejdź tutaj. - Odsunęła się od pulpitu, przywołując Meggie gestem. - Zobacz, że w tej książce nie ma nic nadzwyczajnego, przynajmniej nie dla ciebie. Ale przekonaj się na własne oczy. Własnym oczom wierzy się najbardziej. A może twój ojciec jest innego zdania? - rzuciła Mo pytające spojrzenie. Mo zawahał się, wreszcie z rezygnacją potrząsnął głową. Książka leżała rozłożona na pulpicie. Nie wyglądała na zbyt starą. Meggie wiedziała, jak wyglądają stare książki. W warsztacie Mo widywała takie, których strony były pocętkowane jak futro geparda - i równie żółte. Przypominała sobie jedną, której okładkę zaatakowały mole. Ślady ich żarłoczności wyglądały jak otwory po miniaturowych pociskach. Mo wyjął książkę z okładki, starannie pozszywał strony, a następnie uszył im nowe ubranko, jak to nazywał. Takie ubranko mogło być obciągnięte skórą lub płótnem, mogło być gładkie lub wytłaczane; tłoczenia, wykonane maleńkimi stemplami, często były złocone. Książka, na którą Meggie właśnie patrzyła, miała okładkę płócienną, srebrzyście zieloną, jak listki wierzby. Rogi okładki były już lekko wytarte, strony zaś jeszcze tak jasne, że każda literka odcinała się od papieru ostrym czarnym konturem. Między kartkami leżała wąska czerwona wstążka. Na prawej stronie widniała ilustracja przedstawiająca kobiety we wspaniałych strojach, połykacza ognia, akrobatę i kogoś, kto, sądząc z wyglądu, mógł być królem. Meggie przewróciła kilka stronic. Ilustracji nie było dużo, ale początkowa litera każdego rozdziału sama w sobie była małym obrazkiem. Na jednych literach siedziały zwierzątka, wokół innych owijały się rośliny, a jedno P paliło się jasnym płomieniem. Płomienie były tak łudząco prawdziwe, że Meggie przesunęła po nich palcem, by się przekonać, czy przypadkiem nie parzą. Następny rozdział zaczynał się od litery K - rozpierała się jak król, a na jej wyciągniętym ramieniu siedziało zwierzątko z puszystym ogonem. Kiedy zdołał wyśliznąć się z miasta, nikt nie wiedział - przeczytała Meggie, ale nim zdołała ogarnąć wzrokiem dalszy tekst, Elinor zatrzasnęła jej książkę przed nosem. - Myślę, że to wystarczy - powiedziała, wsadzając tom pod ramię. - Twój ojciec mnie prosił, abym schowała książkę w bezpiecznym miejscu, i teraz właśnie to zrobię.
Mo znów ujął Meggie za rękę. Tym razem się nie opierała. - Proszę cię, Meggie, zapomnij o tej książce - szepnął. -Przynosi nieszczęście. Dam ci za nią sto innych. Meggie bez słowa skinęła głową. W drzwiach obejrzała się jeszcze na Elinor. Ciotka stała bez ruchu, przyglądając się książce z taką czułością, z jaką Mo czasem patrzył na Meggie, gdy wieczorem okrywał ją kołdrą. Potem Mo zamknął drzwi. - Gdzie ona ją ukryje? - spytała Meggie, gdy szli oboje korytarzem. - Och, ma parę cudownych schowków na taką okazję - odparł wymijająco Mo. - Ale są tajne, jak to ze schowkami bywa. Co ty na to, żebym ci teraz pokazał twój pokój? - Starał się zachowywać beztrosko, ale nie bardzo mu się to udawało. - Wygląda jak pokój w luksusowym hotelu. Co ja mówię, o wiele lepiej. - Brzmi nieźle - bąknęła Meggie. Rozejrzała się dookoła, ale Smolipaluch zniknął. Gdzie on się podział? Musiała go o coś zapytać. Natychmiast. Nie mogła myśleć o niczym innym, podczas gdy Mo pokazywał jej pokój, przekonywał, że teraz wszystko już jest w porządku, że tylko skończy swoją pracę, a potem wrócą do domu. Meggie kiwała głową, udając, że go słucha, ale tak naprawdę myślała tylko 0 pytaniu, które zada Smolipaluchowi. Pytanie cisnęło jej się na usta z taką mocą, że aż się dziwiła, iż Mo go nie zauważa - musiało być jasno wypisane na jej wargach! Kiedy zostawił ją samą i poszedł przynieść bagaże, Meggie pobiegła do kuchni, ale i tam nie było Smolipalucha. Zajrzała nawet do sypialni Elinor i choć otworzyła wiele drzwi w tym ogromnym domu - nigdzie go nie znalazła. W końcu nie miała siły szukać dalej. Mo już dawno się położył i Elinor znikła w swojej sypialni. Meggie nie pozostało nic innego, jak pójść do swego pokoju i wyciągnąć się na ogromnym łożu. Czuła się w nim zagubiona, jakby się nagle skurczyła. „Tak jak Alicja w krainie czarów" - pomyślała, głaszcząc pościel w kwiatki. Ogólnie jednak pokój jej się podobał. Było tu pełno książek 1 obrazów. Meggie zsunęła się z łóżka i podeszła do okna. Na dworze dawno już zapadł mrok, a kiedy popchnęła okiennice, chłodne powietrze owiało jej twarz. W ciemności widziała tylko żwirowy podjazd przed domem, na szarobiałe kamyki padało blade światło latarni. Pomalowany w pasy busik Mo stał obok kombi Elinor niczym zebra, która zabłądziła do końskiej stajni. Mo namalował te żółte pasy na białym lakierze samochodu po tym, jak podarował jej Księgę dżungli. Myślała o domu, który w takim pośpiechu opuścili, o swojej ławce w szkole, która dziś świeciła pustkami, ale nie umiałaby powiedzieć, czy tęskni za tym wszystkim. Kładąc się spać, pozostawiła okiennice uchylone. Mo umieścił obok łóżka jej skrzynkę z książkami. Śmiertelnie zmęczona wyciągnęła jedną z nich, próbując poczuć się jak w domu, pośród dobrze znanych słów, ale nic z tego nie wyszło. Wspomnienie tamtej książki wymazywało wyrazy. Meggie co chwila stawały przed oczami inicjały - duże i kolorowe, w otoczeniu postaci, których historii nie znała, bo książka nie zdążyła ich jej opowiedzieć. „Muszę znaleźć Smolipalucha - pomyślała sennie. - Musi przecież gdzieś być!" - Ale zaraz książka wysunęła jej się z rąk i Meggie usnęła. Rano obudziło ją słońce. Powietrze było jeszcze chłodne po nocy, ale na niebie nie było ani chmurki, a kiedy Meggie wychyliła się z okna, w oddali, poprzez gałęzie drzew, ujrzała połyskujące jezioro. Pokój, który jej przydzieliła Elinor, mieścił się na pierwszym piętrze. Mo spał dwa pokoje dalej, za to Smo-lipaluch musiał się zadowolić izdebką na poddaszu. Meggie widziała ją wczoraj, kiedy gó szukała. Stało tam tylko wąskie łóżko, a wokół, aż po wiązanie dachowe, piętrzyły się kartony z książkami. Mo i Elinor siedzieli już przy stole, gdy Meggie przyszła do kuchni na śniadanie, ale Smolipalucha nie było. - O, ten już dawno jest po śniadaniu - powiedziała uszczypliwie Elinor, gdy Meggie o niego spytała. - Zjadł je w towarzystwie zwierzaka z ostrymi zębami, który siedział na stole i
zaczął na mnie fukać, gdy weszłam do kuchni. Wytłumaczyłam waszemu dziwnemu przyjacielowi, że jedyne stwory, jakie mogę ścier-pieć na stole kuchennym, to muchy, więc wyniósł się na dwór ze swoim futrzakiem. - Czego od niego chcesz? - spytał Mo. - Och, nic takiego, chciałam... chciałam go o coś spytać - odparła Meggie, po czym zjadła w pośpiechu pół kromki chleba, wypiła kilka łyków obrzydliwie gorzkiego kakao, które przyrządziła Elinor, i wybiegła z domu. Znalazła Smolipalucha za domem, na starannie przystrzyżonym trawniku, gdzie obok gipsowego aniołka stał samotny leżak. Gwina nie było widać. Kilka ptaków kłóciło się w krzaku rododendronu pokrytym czerwonymi kwiatami, a Smolipaluch żonglował, całkowicie pochłonięty swoim zajęciem. Meggie próbowała policzyć kolorowe piłeczki - cztery, sześć, osiem. Tak szybko chwytał je w powietrzu, że od samego patrzenia zakręciło jej się w głowie. Łapał je, stojąc na jednej nodze tak niedbale, jakby w ogóle nie musiał patrzeć na to, co robi. Dopiero gdy zobaczył Meggie, jedna z piłeczek wyśliznęła mu się z ręki i upadła jej pod stopy. Meggie podniosła ją i odrzuciła Smolipaluchowi. - Skąd pan to umie? - spytała. - To wyglądało... cudownie. Smolipaluch skłonił się drwiąco. Znów miał na twarzy ten swój uśmieszek. - Zarabiam tym na życie - odrzekł. - Tym i paroma innymi rzeczami. - Jak można tym zarobić na życie? - Na jarmarkach. Podczas uroczystości. Na urodzinach dzieci. Byłaś kiedyś na jednym z tych jarmarków, gdzie ludzie zachowują się, jakby jeszcze żyli w średniowieczu? Meggie skinęła głową. Odwiedziła kiedyś z Mo takie miejsce. Były tam cudowne rzeczy, tak dziwne, jakby pochodziły nie z innych czasów, ale wręcz z innego świata. Mo kupił jej puzderko ozdobione kolorowymi kamieniami, z rybką z połyskującego złotozielono metalu; rybka miała szeroko otwarty pyszczek i kulkę w pustym brzuchu, która podzwaniała cicho, kiedy się potrząsnęło puzderkiem. W powietrzu pachniało świeżo upieczonym chlebem, dymem i wilgotnymi ubraniami. Meggie widziała, jak płatnerz wykuwa miecz, a na widok kobiety przebranej za czarownicę schowała się za plecami Mo. Smolipaluch pozbierał piłeczki i wrzucił je do torby. Torba była otwarta. Meggie podeszła od niechcenia i zerknęła do środka. Były tam butelki i biała wata, i karton mleka, ale zanim zdążyła zobaczyć coś więcej, Smolipaluch zamknął torbę. - Przykro mi, ale to tajemnica zawodowa - powiedział. -Twój ojciec dał książkę tej Elinor, tak? Meggie wzruszyła ramionami. - Możesz mi spokojnie powiedzieć. I tak wiem. Podsłuchiwałem. Jest szalony, że chce ją tutaj zostawić, ale co można poradzić. Smolipaluch usiadł na leżaku. Obok na trawie leżał jego plecak. Wystawał z niego puszysty ogon. - Widziałam Gwina... - powiedziała Meggie. - Tak? - Smolipaluch wyciągnął się na leżaku i zamknął oczy. W słońcu jego włosy były jaśniejsze. - Ja też. Jest w plecaku. To dla niego pora snu. - Widziałam go w tej książce... Mówiąc to, Meggie pilnie obserwowała Smołipałucha, ale on nawet nie drgnął. Nie miał myśli wypisanych na czole tak jak Mo. Twarz Smołipałucha była jak zamknięta księga i każdy, kto spróbowałby ją otworzyć, oberwałby po łapach. - Siedział na jednej z liter - ciągnęła Meggie. - To była litera K. Widziałam różki... - Naprawdę? - Smolipaluch nawet nie otworzył oczu. -Wiesz, w którym z tysiąca swoich regałów schowała ją ta zwariowana amatorka książek? Meggie udała, że nie słyszała pytania. - Dlaczego Gwin wygląda tak jak to zwierzątko w książce? -spytała. - Naprawdę przykleił mu pan rogi?
- Czy mu przykleiłem? - powtórzył Smolipaluch, wpatrując się w niebo. Nad domem Elinor przepływało kilka chmurek. Słońce znikło za jedną z nich, cień padł na trawę jak brzydka plama. - Czy ojciec często ci czyta na głos, Meggie? - odezwał się znowu Smolipaluch. Meggie zmierzyła go nieufnym spojrzeniem, po czym uklękła obok plecaka i pogłaskała jedwabisty ogon Gwina. - Nie - odparła. - Ale nauczył mnie czytać, kiedy miałam pięć lat. - Zapytaj go, dlaczego ci nie czyta - powiedział Smolipaluch. - Tylko nie daj się zbyć byle czym. - Co to znaczy? - Meggie wyprostowała się rozzłoszczona. -Nie lubi tego i już! Smolipaluch uśmiechnął się. Wychylił się z leżaka i wsadził do plecaka rękę. - Aha, wygląda mi to na pełny brzuszek - stwierdził. - Gwi-nowi powiodło się chyba nocne polowanie. Mam nadzieję, że nie splądrował znowu jakiegoś gniazda. A może to tylko bułeczki i jajka Elinor? Ogon Gwina poruszał się rytmicznie zupełnie jak ogon kota. Meggie z odrazą patrzyła na plecak. Była bardzo zadowolona, że nie widzi pyszczka Gwina, może została jeszcze na nim krew? Smolipaluch znów wyciągnął się na leżaku. - Mam ci pokazać dzisiaj wieczorem, do czego służą butelki, wata i inne tajemnicze rzeczy w mojej torbie? - spytał, nie patrząc na nią. - Ale musi być ciemno. Ciemno choć oko wykol. Nie boisz się w nocy wychodzić z domu? - Oczywiście, że nie! - Meggie była urażona, choć tak naprawdę nie lubiła przebywać na dworze po ciemku. - Ale najpierw niech mi pan powie, dlaczego... - Pan? - Smolipaluch się roześmiał. - Boże, jeszcze chwila i zaczniesz do mnie mówić „szanowny panie". Nie lubię tego, więc daj sobie spokój. Meggie skinęła głową, przygryzając wargi. Miał rację, słowo „pan" do niego nie pasowało. - No dobrze, więc dlaczego przykleiłeś Gwinowi rogi? - dokończyła pytanie. - I co wiesz o tej książce? Smolipaluch podłożył sobie ręce pod głowę. - Wiem o niej mnóstwo rzeczy - rzekł. - Może ci nawet kiedyś o tym powiem. Ale na razie ustalamy spotkanie na wieczór, koło jedenastej, dokładnie w tym miejscu. Zgoda? Meggie zadarła głowę: na dachu domu Elinor wygwizdywał zajadle kos. - Zgoda - powiedziała - o jedenastej. I biegiem wróciła do domu. Elinor zaproponowała Mo urządzenie pracowni tuż obok biblioteki. Było tam niewielkie pomieszczenie, w którym trzymała kolekcję starych atlasów roślin i zwierząt (wyglądało na to, że nie ma takiego rodzaju książek, których Elinor by nie zbierała). Były one ustawione na regałach z drewna miodowego koloru. Na niektórych półkach książki służyły jako podpórki do szklanych gablotek z zasuszonymi owadami, co sprawiło, że Elinor wydała się Meggie jeszcze mniej sympatyczna. Pod oknem stał piękny stół z toczonymi nogami, ale o połowę mniejszy od tego, który Mo miał w swojej pracowni w domu. To pewnie dlatego klął cicho, gdy Meggie wsunęła głowę przez drzwi. - Popatrz na ten stół - powiedział. - Można na nim sortować znaczki, ale nie oprawiać książki. Całe to pomieszczenie jest za małe. Gdzie mam ustawić prasę, gdzie trzymać narzędzia... Ostatnim razem pracowałem na poddaszu, ale tam teraz też są wszędzie kartony z książkami. Meggie przejechała dłonią po grzbietach ciasno ustawionych książek. - Powiedz jej po prostu, że musisz mieć większy pokój. Ostrożnie wyjęła z regału jakąś książkę i zaczęła ją kartkować. Były tam obrazki dziwacznych owadów, żuków z rogami, żuków z trąbami, a jeden miał najprawdziwszy nos. Meggie wodziła palcem po ilustracjach w pastelowych kolorach. - Mo, czemu właściwie nigdy mi nie czytałeś? Ojciec odwrócił się do niej tak raptownie, że o mało nie upuściła książki. - Dlaczego mnie o to pytasz? Rozmawiałaś ze Smolipalu-chem, tak? Co ci powiedział?
- Nic. Zupełnie nic! Meggie sama nie wiedziała, dlaczego kłamie. Wsunęła książkę z owadami na miejsce. Wydawało jej się, że ktoś oplątuje ich niewidzialną siecią, siecią tajemnic i kłamstw, która staje się coraz gęstsza. - Uważam, że to dobre pytanie - powiedziała, wyciągając następną książkę. Książka nosiła tytuł Mistrzowie kamuflażu. Zwierzęta na ilustracjach były podobne do żywych gałązek lub zeschłych liści. Mo znów odwrócił się do niej plecami. Zaczął układać narzędzia na przykrotkim blacie: z lewej strony falcarka, obok młotek z okrągłą główką, którym Mo formował grzbiety książek, ostry nóż do papieru... Zwykle Mo pogwizdywał przy pracy, ale nie dzisiaj. Widać było, że myślami jest gdzie indziej. Tylko gdzie? Wreszcie przysiadł na brzegu stołu i spojrzał na Meggie. - Nie lubię komuś czytać - powiedział, tak jakby to była naj-nudniejsza rzecz pod słońcem. - Przecież wiesz o tym. Po prostu nie lubię i już. - Ale dlaczego? Przecież opowiadasz mi różne historie. Potrafisz pięknie opowiadać. Potrafisz naśladować głosy, trzymać w napięciu albo rozśmieszać... Mo skrzyżował ramiona na piersi, jakby przed czymś chciał się obronić. - Mógłbyś mi na przykład poczytać Przygody Tomka Sawyera -zaproponowała Meggie. - Albo Skąd się wzięty zmarszczki u nosorożca. Była to jedna z ulubionych książek Mo. Kiedy Meggie była mała, bawili się czasem, że w jej ubranku jest pełno okruchów, tak jak w skórze nosorożca. - Tak, to cudowna opowieść - powiedział Mo, odwracając się do niej plecami. Położył na stole teczkę, w której przechowywał papiery na wyklejki. „Każda książka - powiedział jej kiedyś - powinna się zaczynać od wyklejki. Najlepiej w ciemnym kolorze: ciemno-czerwowym, granatowym, to zależy, jaka jest okładka. Kiedy otwierasz książkę, wkraczasz jakby do teatru: najpierw jest kurtyna, odsuwasz ją i przedstawienie się zaczyna". - Meggie, naprawdę muszę teraz popracować - rzucił Mo przez ramię. - Im prędzej skończę z książkami Elinor, tym szybciej wrócimy do domu. Meggie odstawiła na półkę książkę z kamuflującymi się zwierzętami. - A jeśli mu ich nie przykleił? - spytała. -Co? - Jeśli Smolipaluch nie przykleił rogów Gwinowi? - Przykleił je - powiedział Mo, przysuwając krzesło do stołu. - Nawiasem mówiąc, Elinor pojechała na zakupy. Więc jeśli padasz z głodu, to usmaż sobie naleśniki, okej? - Okej - mruknęła Meggie. Przez chwilę zastanawiała się, czy powinna mu powiedzieć o nocnym spotkaniu ze Smolipaluchem, ale w końcu postanowiła nic nie mówić. Spytała tylko: - Myślisz, że mogłabym zabrać stąd parę książek do siebie do pokoju? -Jasne. Pod warunkiem że nie przemycisz ich do swojej skrzyni. - Tak jak ten złodziej książek, o którym mi opowiadałeś? -Meggie wsadziła sobie trzy książki pod lewe ramię i cztery pod prawe. - Ile to on ukradł? Trzydzieści tysięcy? - Czterdzieści tysięcy - odparł Mo. - Ale on przynajmniej nie mordował właścicieli. - Tak jak ten hiszpański mnich? Zapomniałam, jak on się nazywał. Meggie podeszła do drzwi i otworzyła je czubkiem buta. - Smolipaluch mówi, że Capricorn mógłby cię zabić, żeby tylko dostać tę książkę - Meggie starała się mówić obojętnym głosem. - Mógłby, Mo? - Meggie! - Mo odwrócił się i pogroził jej nożem do rozcinania papieru. - Idź się poopalać albo wetknij swój śliczny nosek w te książki, które pożyczyłaś, tylko daj mi pracować. I powiedz Smolipaluchowi, że potnę go tym nożem na cieniutkie plasterki, jeśli nie przestanie ci opowiadać bzdur. - To nie była odpowiedź! - stwierdziła Meggie i wyszła z pracowni obładowana pożyczonymi książkami.