ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 229 090
  • Obserwuję974
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 289 816

Coulter Catherine - Panna młoda 07 - Pendragon

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Coulter Catherine - Panna młoda 07 - Pendragon.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK C Coulter Catherine Panna młoda
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 258 stron)

CATHERINE COULTER PENDRAGON

ROZDZIAŁ 1 Wyścigi kotów Tor wyścigowy McCaulty Okolice Eastbourne, Anglia Jasne sobotnie popołudnie, kwiecień 1823 - Panie Raleigh, proszę zabrać Małego Toma z drogi. Panu Korkowi! Do diabła, zaraz go stratuje! Mały Tom został w ostatniej chwili gwałtownie usunięty z toru. Jeszcze chwila, a Pan Korek brutalnie powaliłby go na ziemię. Pan Raleigh żywił co do Małego Toma wielkie nadzieje, ale kot nie był jeszcze gotowy na taki poziom rywalizacji. Mały Tom, czarny jak sam diabeł, z małymi białymi łapkami, miał, ostatecznie, zaledwie rok i nie zdążył jeszcze przejść dobrego przeszkolenia. Kiedy jednak zawodnicy śmignęli obok jak strzały, pan Raleigh ustawił Małego Toma z powrotem na tor, poklepawszy go uprzednio po zadku i wymruczawszy coś do małego kociego uszka. Ten pomruk najwyraźniej obiecywał posiekaną kurzą wątróbkę. Mały Tom rzucił się do przodu, już czując ów smak w pyszczku. Meggie Sherbrooke spojrzała na tor, złożyła dłonie wokół ust i znów krzyknęła: - Do diabła, Panie Korku! Biegnij! Nie pozwól, żeby Blinker II cię dogonił! Dasz radę! Biegnij! Wielebny Tysen Sherbrooke starał się przymykać oko na sporadycznie wymykające się z ust córki ulubione diabelskie przekleństwo Sherbrooków,' gdyż w istocie bardzo pasowało do wyścigów. Sam zaś zawołał: - Biegnij, Panie Korku! Kleopatra, dasz radę, dalej, mała! Pan Korek, który wreszcie przestał rosnąć pół roku temu, był dużym pręgowanym kocurem z rudymi pasami na grzbiecie i łebku oraz z białym brzuchem i łapami, silnym jak Clancy, byk wystawowy pana Harbora. Biegł tylko na zapach pstrąga, trzykilogramowego i ha szczęście zawsze martwego, pieczonego z odrobiną soku z cytryny. Max Sherbrooke stał na linii mety i wymachiwał rybą w tę i z powrotem jak metronomem, próbując skupić na niej uwagę Pana Korka. Poza sezonem Pan Korek często spędzał poranki pod stołem w jadalni, spod którego wystawał tylko jego rudy, cętkowany ogon falując leniwie, informując wszem wobec, że jego właściciel jest gotowy na przyjęcie smacznego plasterka chrupkiego bekonu lub, ewentualnie, miseczki mleka, a może nawet obu tych rzeczy naraz, jeśli ofiarodawca odrobinę się postara. Duży i silny, z muskularnymi łapami - czysta siła i poezja w ruchu - z podziwem mawiała lady Dauntry o Panu Korku. Była organizatorką ceremonii od czternastu lat, nigdy

nie odwoływała wyścigów, bez względu na pogodę. Lady Dountry narzekała na korupcję na torze wyścigowym i nawet teraz, w 1823 roku, chodziły pogłoski o pojedynczych próbach ustawiania gonitw, dlatego w kocich stajniach prowadzono nad wszystkim surowy nadzór. Mary Rose, Szkotka, żona Tysena już od ośmiu lat, wydała z siebie bardzo głośny, acz uroczy okrzyk: - Dalej, Kleo, moja piękna, dalej! - Następnie nabrała głęboko powietrza w płuca i wrzasnęła: - Dogonisz ją, Alec! Biegnij, mały! Siedmioletni Alec Sherbrooke tak naprawdę próbował dogonić Leo, którego czcił niemal jak bożyszcze. W większych stajniach wyścigowych mówiono, że bardzo prawdopodobne, iż Alec Sherbrooke należy do rzadkiej grupy ludzi - zaklinaczy kotów. Jeśli to faktycznie prawda, był zaiste nadzwyczajny. Mówiono, że Kleo zaczyna biec susami za każdym razem, gdy Alec znajduje się w pobliżu i to właśnie dzięki niemu kotka tak szybko opanowała tę nową technikę. Wszystkim zapierało dech z zachwytu - zaklinacz kotów. Jeśli Alec Sherbrooke posiadał tak wyjątkowy dar, czekała go wielka sława w świecie wyścigów. Jako że Alec był jeszcze za mały, żeby móc dotrzymać kroku Kleo, jej trenerem na torze był Leo, jego starszy brat przyrodni. Meggie po cichu zastanawiała się, czy Kleopatra biegła, ponieważ Leo biegł obok, czy może motywowało ją to, co siedmioletni Alec szeptał jej do ucha przed każdym wyścigiem. Dla wszystkich zwolenników filigranowych biegaczy ruch Kleopatry, ochrzczonej kilka miesięcy wcześniej Cleą Mią przez pewnego przyjezdnego włoskiego kuratora, stanowił istną ucztę dla oka. Była urodzoną skoczką. Mary Rose z zapartym tchem obserwowała, jak biegnie, robi sześć szybkich kroków, nabiera rozpędu i niczym tancerka unosi przednie łapy, wyciąga tylne i szybuje do przodu, rozciągając w powietrzu cętkowany grzbiet, by po chwili wylądować tuż przed Blinkerem II. Ze wszystkich stron rozległy się wiwaty. Lady Dountry oznajmiła, że Kleopatra to gracja w ruchu, i wszyscy wokół przyznali jej rację. Na początku wyścigu Kleo z zadowoleniem biegła dobrych sześć długości za prowadzącym, sunęła obok Leo, a w ślad za nimi dreptał, próbujący dotrzymać im kroku Alec. Leo w kółko powtarzał pod nosem jej imię, lecz na tyle głośno, żeby mogła je usłyszeć. Biegł z nią krok w krok, co nie należało do zadań łatwych, gdy zaczynała poruszała się skokami. Jednak Leo był młody i silny, i uwielbiał patrzeć, jak Kleopatra wyciąga się, skacze i ląduje prawie metr przed pozostałymi uczestnikami wyścigu. Bracia Harker, ze stajni wyścigowej Mountvale, uznali tę technikę za wyjątkową i olśniewającą. Mówili o Alecu, kiwali głowami i zastanawiali się, jak zmieni świat wyścigów kotów dzięki swojemu darowi.

Zaklinacz kotów, a to dopiero! Blinker II wysunął koci łeb do przodu i znów wyszedł na prowadzenie. Biegł z całych sił, pozostając na środku toru, słuchał krzyków zachęty ze strony swojego pana, krzyków, które dla Blinkera oznaczały świeże, ciepłe mleko prosto od Trudy, krowy pana Grimsby. Nie zboczył z ustalonego toru nawet o milimetr, gdy inny kot dosłownie skoczył mu na grzbiet. Pan Grimsby nie przetrenował go do tego wyścigu, za radą braci Harker, udzieloną mu z pół roku temu, by nie przekraczał dziesięciu okrążeń dziennie. Blinker II był cały szary, miał jasnozielone oczy i zawsze mruczał w biegu. Meggie dostała już chrypy, ale to nie miało znaczenia. Darła się co sił w płucach: - Dalej, Panie Korku! Ruszaj się! Możesz przegonić Blinkera II! Spójrz na tego pysznego pstrąga, którym Leo do ciebie macha. Poczuj tylko tę smakowitą woń! Pan Korek rozpędził się już nie na żarty, jego łapy ledwie dotykały suchego, piaszczystego toru, przypominając tylko długą złocistą smugę. Jego zielone oczy utkwione były w rybie lekko kołyszącej się w prawej dłoni Maksa, który stał, teraz już w pełni widoczny, tuż za linią mety. Kleopatra dała potężnego susa i wylądowała nieco ponad metr przed Leo. Dysząc ciężko, chłopak próbował dotrzymać jej kroku, gdyż kiedy traciła go z zasięgu swojego prawego oka, najzwyczajniej w świecie zatrzymywała się i czekała na niego. A może czekała na nich dwóch, Leo i Aleca? Nikt nie wiedział tego na pewno. Była to jedyna wada tej metody treningu. Leo Sherbrooke, siedemnastoletni młodzieniec, szkolił koty wyścigowe z takim zapałem, jak nikt w stajni wyścigowej pastora. Już o świcie można było zobaczyć Leo i Aleca biegnących przez pola w stronę kanału La Manche. Zupełnie biała kotka Horacego Blummera, Candace, pruła do przodu niczym pocisk i kiedy zbliżała się do innego zawodnika, z właściwą sobie złośliwością syczała i prychała zajadle, pokazując kły. Jeśli przeciwnik szybko nie usunął się na bok, Candace dotkliwie kąsała go w zad. Dziś kotka biegła dość dobrze, prychając na każdym kroku. Uosobienie złośliwości, tak pan Blummer z dumą wypowiadał się o Candace. Nie trzeba było uciekać się do przekupstwa, żeby w wyścigu dała z siebie wszystko. Pan Korek zatrzymał się dosłownie na ułamek sekundy, żeby jej odprychnąć, a potem, z ogonem sztywno zawieszonym w powietrzu, śmignął obok, wyprzedzając ją. Horacy pana Goodgame'a, teraz już dziesięcioletni, stary, ale jary, jak mawiał żartem pan Goodgame, był długi, chudy i przypominał białoszarą cętkowaną strzałę, przecinającą tor wyścigowy. Pan Goodgame przyczepił Horacemu flagę do grubego białego ogona i teraz powiewała ona na wietrze w szalonym tańcu. Przedstawiała dwa koty stojące na tylnych

łapach i trzymające skrzyżowane miecze. Napis pod spodem głosił: Leve et relius, co w tłumaczeniu oznaczało: Powstań i lśnij, piękna sentencja, bezsprzecznie, lecz nie do końca rozumiana przez miejscowych. Zawodnicy pokonali już niemal trzy czwarte dystansu. Jedynie trzy koty zostały wywabione z wyścigu przez chuliganów, którzy pohukiwali niczym sowy, by wypłoszyć zwierzęta z toru, albo wrzeszczeli niczym handlarze portowi, wymachując dorodną rybą lub surowymi udkami kurczaka. Pomocnicy trenerów z okolicznych stajni wyścigowych próbowali siłą usuwać chuliganów z toru. - Panie Korku, dostaniesz ode mnie trzy plastry bekonu, jeśli wyprzedzisz Starego Lummleya! Stary Lummley był mistrzem. Znał się na rzeczy i wystarczył mu tylko widok swojej pani, pani Poe, stojącej na linii mety z ramionami skrzyżowanymi na obfitym biuście i powtarzającej w kółko tę samą śpiewkę, żeby biec prosto i szybko. Ostatnimi czasy zauważono u niego objawy artretyzmu i eksperci przewidywali, że wkrótce go to spowolni. Czteroletni Rory Sherbrooke uwielbiał Kleopatrę, choć kotka kuliła ogon i uciekała przed nim za każdym razem, gdy podchodził na tyle blisko, by móc ją złapać. Rory siedział teraz u ojca na barana, wymachiwał gwałtownie rączkami i wrzeszczał z całych sił, niemal przyprawiając rodziciela o głuchotę. Meggie poklepała Rory'ego po nóżce, a potem dostrzegła, że Pan Korek pozostaje w tyle za Kleopatrą, która właśnie wykonała kolejny skok i wylądowała tuż przed nim. W tłumie wzdłuż toru rozległo się zawodzenie i wiwaty. Doping stawał się coraz gorętszy. Na torze pozostało pięć kotów, prujących przed siebie ile sił w łapach, wszystkie w świetnej formie, wszystkie mające za cel wygraną. Cztery z nich biegły w kupie - Kleopatra, Blinker II, Stary Lummley i Pan Korek. Poruszały się szybko, coraz szybciej. Candace, tuż za nimi, pędziła z pochylonym łbem, nie oglądając się na boki i próbując dogonić grupę. Lecz wtedy na torze pojawił się Mały Tom. Odbił się z impetem i poszybował ponad kotami, które biegły przed nim. Jego sposób skakania przypominał susy Kleopatry, zawierał jednak dodatkowy pełen gracji obrót tuż przed lądowaniem. Tłum wstrzymał oddech, gdy mały kotek przeskoczył ponad Horacym, ledwie muskając flagę dumnie powiewającą na grubym ogonie. Po chwili, pechowym zrządzeniem losu, Mały Tom wylądował na grzbiecie Blinkera II, który obrócił się gwałtownie i ugryzł Małego Toma w ucho, a następnie oba koty, miaucząc żałośnie i prychając, wypadły z toru wprost pod nogi osiemdziesięcioletniej przygłuchej pani Blanchard i zaplątały się w jej liczne spódnice, podczas gdy starsza pani okładała je parasolem. Prawdziwy chaos zapanował jednak dopiero wtedy, gdy Pan Korek, w ostatnim

przypływie energii, poszybował nad linią mety, pokonując Kleopatrę o trzy długości wąsów. Stary Lummley i Candace wpadły na siebie w zaciętej walce o trzecie miejsce. Blinker II wbiegł z powrotem na tor, a kiedy zdał sobie sprawę, że przegrał, zadarł dumnie łeb i ze sztywno uniesionym ogonem skierował się spokojnym krokiem do mety. Jego śladem podążył Horacy, ciągnąc za sobą flagę po brudnym piachu. Dziś nie będzie lśnił. Co zaś do Małego Toma, był wyczerpany. Leżał na boku na krawędzi toru i wylizywał łapy. Kiedy lady Dountry, głosem niosącym się aż do samego Eastbourne, ogłosiła Pana Korka zwycięzcą, Max uniósł go, przewiesił sobie przez ramię i przeniósł uroczyście do kręgu zwycięzców. U jego boku szedł dumnie Alec. Zanim Max dotarł na miejsce, zdążył już dostać zadyszki, gdyż Pan Korek nie zaliczał się do wagi piórkowej. Na widok Meggie Pan Korek automatycznie otworzył pyszczek i wydał z siebie potężne MIAU. W odpowiedzi Meggie wyciągnęła z kieszeni owinięty w nieskazitelnie czystą serwetkę plaster bekonu i podała go zwierzęciu, dodając, jaki to wspaniały z niego kot i jak wspaniale się ściga. Pan Korek skonsumował bekon, polizał dłoń Meggie i z powrotem zwiesił łeb na ramieniu Maksa. Wyglądał na wyjątkowo zadowolonego z siebie. Kleopatra wiedziała, że przegrała. Nie była z tego powodu szczęśliwa. Niestety, prawdziwy sportowy duch należał do elementów, których trenerzy w żaden sposób nie potrafili nauczyć swoich podopiecznych, tak więc gdy Leo podszedł z nią zbyt blisko Pana Korka, kotka wyciągnęła łapę i pacnęła go nią po łbie. Pan Korek otworzył jedno oko, wydał z siebie krótkie syknięcie i znów zapadł w drzemkę, niewzruszony jej złymi manierami. - Następnym razem, Kleo - powiedział Leo, głaszcząc ją po lśniącym grzbiecie. - Zobaczysz, następnym razem pokonasz tego rudego giganta. Musisz tylko poćwiczyć start, wzmocnić tylne łapy. Wpadliśmy już z Alekiem na pomysł, jak to zrobić. Alec musnął ją nosem w pyszczek i delikatnie dotknął palcami łebka. Następnie szepnął jej coś do małego uszka. Patrząc na scenę z boku, można by było przysiąc, że zwierzę go słucha. Chłopiec pocałował Kleo w łepek. Kotka natychmiast przestała się dąsać i głośno zamruczała. Pan Grimsby zauważył to i pokiwał głową ze zrozumieniem. - Zaklinacz kotów - powiedział do żony, na której twarzy malował się nieukrywany podziw. - Tak, Alec to obiecujący zaklinacz kotów. Tego popołudnia miał odbyć się jeszcze jeden wyścig, wyłącznie dla trzylatków, gdyż w tym wieku koty były najbardziej agresywne, najbardziej nieokiełznane. Zwykle wyścigi takie kończyły się ogólną szarpaniną, kępki futra latały nad torem pełnym miauczących, kłębiących się zwierząt. Często żaden kot nie docierał

nawet do linii mety i dziś nie miało być inaczej. - Kociaków nie zmienisz, choćbyś chciał - pokiwał głową Ozzie Harker, znosząc z toru Monroe, szaloną trzyletnią, pręgowaną kotkę z krwawiącym uchem. Maggie poklepała najpierw Pana Korka, a potem Kleo i obcałowywała im pyszczki tak długo, aż zaczęły się od niej odsuwać, zastanawiając się, gdzie jest jedzenie. - Wspaniały dzień - stwierdziła Meggie i objęła ojca. - Mogę się założyć, że teraz, kiedy Alec skupi całą uwagę na Kleo, Kleo zacznie pokonywać Pana Korka. - Ten chłopiec jest zdumiewający, prawda? Meggie wyraźnie słyszała w głosie ojca ogromną miłość do syna. - Zarówno on, jak i Rory są zdumiewający. Wykonaliście z Mary Rose kawał dobrej roboty - Meggie wyszczerzyła zęby w uśmiechu. - I tik jak obiecałam, nauczyłam ich wszystkiego, co powinni wiedzieć. Tysen nie mógł powstrzymać śmiechu na wspomnienie tego kazania dawno temu, które zakończyło się nie tylko ogólnym wybuchem radości, ale i całkowitą akceptacją. - Szkoda, że nie ma tu Zuzanny i Rohana Carringtonów - dodała Meggie po chwili. - Cieszę się, że wysłali braci Harkerów, by wybadali konkurencję. Wyścigi wydają się ciekawsze, gdy stajnie Mountvale wystawiają swoje koty. - Będą tu w maju - odparł Tysen. - Rohan napisał mi, że teraz są w Paryżu. Podziwiają kwitnące ogrody. Znasz Rohana i jego ogrody - powróci z dziesiątkami nowych projektów. - To był dobry dzień - powiedział Max, wciąż z Panem Korkiem na ramieniu, choć teraz już nie dyszał tak bardzo ze zmęczenia. - Tak - przytaknął mu ojciec. - To prawda. - Tato, mogę ponieść Pana Korka? Tysen uniósł głowę, spojrzał na czteroletniego synka, Rory'ego, przekalkulował w myślach dodatkowy ciężar Pana Korka na swoich barkach i westchnął zrezygnowany. - Podaj mu go, Max.

ROZDZIAŁ 2 Posiadłość miejska Sherbrooke'ów Putnam Place, Londyn Tydzień później Posiadłość miejska Sherbrooke'ów na rogu Putnam Place była dwupiętrową rezydencją w stylu georgiańskim, wybudowaną w połowie poprzedniego stulecia przez hrabiego Northcliffe, który posiadał znacznie więcej pieniędzy niż dobrego smaku, lub też bon gout, jak zwykł wykrzykiwać, gdy korzystał z przyjemności domu publicznego madame Orly. Był to też ten sam hrabia, który wypełnił ogrody Northcliffe greckimi posągami przedstawiającymi kopulujące pary. Dzieci, dorośli z rodziny Sherbrooke'ów, a także ich goście, służba oraz przejezdni handlarze przez ostatnie sześćdziesiąt pięć lat godzinami wpatrywali się w nagich mężczyzn i kobiety z marmuru, wijących się w ekstazie od ziemskich przyjemności. Meggie żałowała, że nie mogła poznać hrabiego. Ani Leo, ani Max nie wygadali się ojcu pastorowi, że ich kuzyni, synowie wuja Douglasa, szybko pokazali im posągi w ukrytej części ogrodów Northcliffe, i że wszyscy czterej czynili wulgarne uwagi i przypatrywali się ze śmiechem rzeźbom, studiując w nieskończoność każdy detal. Żaden nie był na tyle głupi. Pokój Meggie, przyjemny i przestronny, utrzymany w tonacji brzoskwiniowokremowej, znajdował się w tym samym holu co sypialnia ciotki Alex, przylegająca do sypialni wuja Douglasa. Meggie sypiała w tym pokoju, odkąd skończyła osiem lat. Nagle rozległo się delikatne pukanie do drzwi. - Proszę - zawołała Meggie w odpowiedzi. W drzwiach ukazała się ciotka Alex, z rozwianym włosem, szczęśliwa jak wiosenne słońce, gdyż właśnie powróciła z porannej przejażdżki konnej z wujem Douglasem w Hyde Parku. Z pewnością galopowali ku uciesze serc, gdyż o tej porze nie było na nogach jeszcze nikogo, kto mógłby ich zobaczyć i wypomnieć tak nieprzyzwoite zachowanie. Miała na sobie ciemnozielony strój do jazdy konnej, który wuj Douglas podarował jej na urodziny. Bujne, rude włosy wydostały się spod stylowego kapelusza i spadały teraz skołtunione na ramiona. Była zarumieniona i wprost promieniała szczęściem i energią. - Tak się cieszę, że znów jestem w Londynie - powiedziała, ściągając brązowe rękawiczki z delikatnych dłoni. - Zawsze tak jest, kiedy tu wracamy po dłuższej nieobecności. Wszystko wydaje się znów świeże i nowe. To twój pierwszy sezon, Meggie, i tak się cieszę, że Tysen przekazał cię pod naszą opiekę. Będziemy się świetnie bawić. Przyszłam ci

powiedzieć, że dziś rano Douglas zabiera cię do madame Jordan. - Kim jest madame Jordan? - To moja krawcowa. Od czasu, kiedy jestem mężatką. - Alex przerwała na moment i uśmiechnęła się szeroko na wspomnienie dawnych dni. - Hmm, o tak, z pomocą ich dwojga będziesz wyglądała jak księżniczka. Słuchaj wszystkiego, co mówi wuj. Ma wyśmienity gust. Obaj jej wujowie mieli wyśmienity gust, kiedy chodziło o damskie stroje. Meggie powtarzano to od dzieciństwa. Prawdopodobnie jej własny ojciec również nie był go pozbawiony, jako że wszyscy mężczyźni z rodziny Sherbrooke'ów posiadali nadzwyczajne szczęście oraz klasę, jednak jako pastor zwykle nie pozwalał swemu gustowi ujawnić się w całej krasie. Meggie oraz jej macocha, Mary Rose, w domu pełnym mężczyzn już dawno się zmobilizowały i same zadbały o własne zakupy, znajdując w tym niebywałą przyjemność. Ponieważ czterej mężczyźni w domu pastora, włącznie z Alekiem i Rorym, nie byli w ciemię bici, wiedzieli, że należy natychmiast wyrazić podziw dla zakupionej kreacji. Im bardziej wyszukany komplement, tym lepiej ich traktowano. Ojciec, najmniej ze wszystkich w ciemię bity, w żaden sposób nie potępiał takiego zachowania synów. - No dobrze, Douglas chciałby wyjść, gdy tylko się przebierze. Dziś po południu ma spotkanie w Biurze Spraw Zagranicznych. Mam nadzieję, że nie chodzi znowu o jakieś stanowisko dyplomatyczne. Ostatnio padło na Rzym. Uff, do dziś pamiętam te potworne upały. A że spędzaliśmy mnóstwo czasu z kardynałami i biskupami, musiałam być zakryta po samą szyję! - Ja rozważyłabym Paryż - stwierdziła Meggie. - Odrzucił tę możliwość dwa lata temu - odparła. W rzeczy samej, lord Northcliffe odrzucił już kilka stanowisk dyplomatycznych i choć był często wzywany przez króla Jerzego IV, szczególnie w sprawach związanych z Francuzami, których Douglas rozumiał bardzo dobrze, ostatecznie zwykle kręcił nosem. Godzinę później Meggie omawiała już zawiłości mody z wujem i madame Jordan w jej eleganckim sklepie w sercu Regent Street, pod numerem 14, po wschodniej stronie. Nie padało. - Prawdziwy cud - rzuciła Meggie w stronę wuja, gdyż lało przez całą jej drogę do Londynu, podobnie jak przez cały poprzedni dzień, od świtu do zmierzchu. Kwiecień rozsiewał, wspaniałe wiosenne upierzenie. Kwiaty zaczynały kwitnąć, a drzewa robiły się zielone. Meggie wciąż nie mogła się nawdychać tego świeżego, ożywczego powietrza.

Tego ranka w sklepie znajdowały się jedynie trzy damy wraz ze służkami, gdyż było jeszcze dość wcześnie. Madame Jordan dostrzegła kątem oka wuja Meggie i natychmiast do niego podbiegła, nadstawiając policzek do pocałowania, a wuj to uczynił. Po filiżance herbaty i wymianie najświeższych plotek madame Jordan zwróciła się do wuja Douglasa, uznając Meggie za zbyteczną w całym procesie, co zresztą nie mijało się z prawdą: - Już sobie wyobrażam młodą damę, która zaufa wspaniałemu gustowi Waszej Lordowskiej Mości. Razem zrobimy z niej prawdziwą piękność. Hmm, zgrabna talia, to dobrze, odkąd damy znów mogą pokazywać wcięcie. I ma dość duży biust. Tak, ładna cera, i te włosy, ten sam głęboki kolor, co u pana Rydera Sherbrooke'a i u lady Sinjun, lśniące wszystkimi odcieniami jasnego brązu i blondu. I niebieskie oczy. Sprawię, że zabłysną. A teraz proszę pozwolić, że zabiorę ją do miary. Czas wziąć się do roboty. Meggie w samej halce i pończochach, stała na niewielkim podeście, poddając się biernie. Z jej ramion zwisały wielkie połacie materiałów, od najcieńszych jedwabi, po najbardziej połyskujące i bogate satyny, a wszystko to pod czujnym okiem wuja Douglasa czyniącego komentarze, drapiącego się po brodzie i wyglądającego przy tym jak dowódca na czele armii, w której każdy żołnierz jest gotowy ślepo wykonywać jego rozkazy. Kiedy Meggie dostrzegła suknię balową wybraną dla niej na jutrzejszy wieczór, serce szybciej zabiło jej w piersi z podekscytowania i radości. Była to wspaniała kreacja z białej satyny przykrytej tiulem. Od talii ku dołowi spódnicy biegły dwa pasy kunsztownego haftu, sugerujące rozcięcie materiału. - Dzięki Bogu, do twarzy ci w bieli, Meggie - rzekł wuj, kiwając głową i lustrując ją od stóp do głów. Rękawy były krótkie i obcisłe, a dekolt kwadratowy. Suknia miała też dwa rzędy bardzo wąskich falban, jeden na brzegu spódnicy, drugi na wysokości kolan. - Nie przedobrzyliśmy - stwierdził Douglas - i nareszcie talia jest tam, gdzie powinna być. Masz zgrabną, wąską talię, Meggie, a twój biust jest wyjątkowo przyjemny do oglądania - ach, może nie powinienem tego mówić w twojej obecności, ale to prawda, jak powiedziała madame. Tak, teraz to będzie twój styl. Koniec ze szkolnymi sukniami, moja droga. Jesteś teraz młodą damą i masz swój pierwszy sezon na salonach. Madame Jordan westchnęła. - Czy wasza lordowska mość pamięta, kiedy po raz pierwszy przyprowadził do mnie swoją młodą oblubienicę? Jakiż miała okropny gust, wciąż zresztą ma, ale znała siłę swego imponującego biustu. - Kobiety zawsze rozumieją siłę swego biustu - burknął Douglas. - Co do mojej żony, wciąż nosi suknie wycięte aż po kolana, i wcale nie podoba mi się to bardziej niż dawniej.

Mężczyźni pożerają ją wzrokiem, Nicolette. Tak bogato jest obdarzona przez naturę. Madame Jordan roześmiała się i szturchnęła go w bok. - Ach, zazdrosny mąż, czyż to nie urocze, moja droga? Meggie przeniosła wzrok z Nicolette na wuja, po raz pierwszy wkraczając na nieznane grunty. - Tak, proszę pani, teraz, kiedy o tym pomyślę, to faktycznie dość urocze. W tym momencie do pomieszczenia wniesiono szafirowy strój do jazdy konnej i Meggie prawie zapłakała ze szczęścia i zachwytu na jego widok. - Och, wujku Douglasie, to jest zbyt wspaniałe... - wyszeptała, przesuwając delikatnie palcem po materiale, który pomocnice madame same podsunęły jej pod dłonie. - Wrócimy tu jutro, Meggie, żeby zamówić dla ciebie więcej kreacji i wprowadzić ostatnie poprawki do sukni balowej. To dopiero początek, jutro wieczorem na balu u Ranleighów będziesz wyglądała jak księżniczka - oznajmił i zwrócił się do madame: - Bal, na którym nastąpi jej oficjalny debiut towarzyski, odbędzie się za dwa tygodnie. Chcę, żeby miała przygotowaną na ten wieczór wyjątkową kreację. - Znajdę ją dla niej - odparła madame pocieszająco i jeśli Meggie się nie myliła - a nie myliła się, gdyż wielokrotnie widziała ten sam wyraz oczu Mary Rose - w pięknych, czarnych oczach madame pojawił się błysk czystej żądzy, gdy obserwowała wuja wychodzącego ze sklepu. - E... ona... naprawdę cię ceni, wujku Douglasie. Wuj uniósł ciemną brew. - Masz osiemnaście lat, Meggie, córko pastora. Cóż ty możesz wiedzieć o sprawach damsko - męskich? Zaśmiała się. - Mieszkam z ojcem i Mary Rose. Ci dwoje śmieją się i ściskają, i całują się ukradkiem, kiedy myślą, że są sami. A w wikariacie to przecież niemożliwe. Co więcej, dwa tygodnie temu przyszedł do mojej sypialni wystraszony Rory, bo usłyszał jęki mamy. Nie jestem głupia, wujku Douglasie. - Twój ojciec jest bardzo szczęśliwym człowiekiem - odparł wuj Douglas na to wyznanie. Po chwili jednak zaśmiał się i dodał: - Ach, chciałbym usłyszeć pewnego dnia, jak poradziłaś sobie z problemem małego Rory'ego. A teraz, Meggie, muszę ci coś powiedzieć. Masz się dobrze bawić w Londynie. Nie przyjechałaś polować na męża. Nie ma potrzeby, by na siłę wiązać cię z jakimś mało inteligentnym dżentelmenem. To pomysł twojej babki, nie nasz. Twój ojciec całkowicie się ze mną zgadza. Poza tym pochodzisz z zamożnej rodziny, więc z pewnością pojawią się absztyfikanci śliniący się na samą myśl o ożenku. Musisz uważać na każdego mężczyznę, który przekroczy granicę. Rozumiesz? - O tak. Ciocia Alex wyznała mi, że została wepchnięta w twoje ramiona, gdyż jej

papa desperacko potrzebował pieniędzy, ale jako że ja nie jestem w takiej sytuacji, mogę tańczyć, uśmiechać się i flirtować z kimkolwiek zechcę. Papa powtarzał, mi wielokrotnie, że mam tańczyć walca, zobaczyć, jak to wszystko wygląda, i zachować skromność. Mary Rose chce, żebym zobaczyła wszystkie sztuki w teatrze. Kiedy o tym teraz myślę, wujku Douglasie, wydaje mi się, że papa nie chce, żebym wyszła za mąż i opuszczała wikariat przed trzydziestką. - To możliwe - powiedział Douglas i uśmiechnął się na myśl, że sam też nie chciałby, aby jakiś mężczyzna zbliżał się do jego córki, gdyby, oczywiście, mieli córkę z Alex. - Babka Lydia powiedziała, że muszę uważać, bo zostanę starą panną, jak o mały włos ciotka Sinjun. Twierdzi, że osiemnaście lat to najlepszy wiek na zamążpójście. Douglas się roześmiał. - Poczciwa mama, przynajmniej ona nigdy się nie zmieni. Masz się dobrze bawić, Meggie, o to w tym wszystkim chodzi. - Tak się cieszę, że moja talia jest w końcu widoczna tam, gdzie faktycznie się znajduje - stwierdziła Alex wieczorem w dzień balu u Ranleighów, gładząc delikatny jedwab różowej sukni. - Z drugiej jednak strony - rzekł Douglas, spoglądając na żonę - zawsze do twarzy ci było w stylu empire, bo podkreślał twoje obfite piersi. Meggie nie była szczególnie zaskoczona. To typowe zachowanie jej ciotek i wujów. Dostrzegła, jak palce wuja zbliżają się do ramienia ciotki, zawisają na chwilę w powietrzu, lecz po chwili bezwładnie z powrotem opadają. Po usadzeniu swoich dwóch dam w powozie Northcliffe'ów, Douglas uderzył odzianą w rękawiczkę pięścią o dach. - Będziesz traktowana dziś wyjątkowo dobrze - rzekł do Meggie, gdy pojazd ruszył z miejsca, ponieważ, jeśli mam być szczery, nikt nie odważyłby się obrazić członka mojej rodziny. Poza tym zarówno Alex, jak i ja jesteśmy raczej lubiani w towarzystwie, podobnie jak twój wuj Ryder i ciotka Sophie. Po prostu bądź sobą, a jeśli się nie zorientujesz, jak w danej sytuacji się zachować, zapytaj Alex albo mnie. - Mimo wszystko trochę mnie to przeraża - odparła Meggie. - Podejrzewam, że tutejsze bale zdecydowanie różnią się od naszych w Glenclose on - Rowan. - Ludzie wszędzie są tacy sami - powiedziała Alex. - Tylko tutaj mają okazalsze kreacje i biżuterię. - Niektórzy ludzie to głupcy - stwierdził Douglas. - A niektórzy nie - dodała Alex. - Jak w domu.

- Jednakże, jak już ci mówiłem, jeśli jakiś mężczyzna zrobi coś, co wprawi cię w zakłopotanie, musisz mu powiedzieć, żeby sobie natychmiast poszedł. Potem pokażesz mi tego jegomościa i ja już mu przemówię do rozsądku. - Tak, Douglas jest w tym naprawdę dobry, choć od dłuższego czasu nie miał okazji przećwiczyć tej zdolności. Douglas westchnął i skrzyżował ramiona na piersi. - Tylko pomyśl, Alex. Za kilka lat nasi chłopcy rozproszą się po Londynie. Wyobrażasz sobie te wszystkie kłopoty, które są jeszcze przed nami? Alex jęknęła. Meggie roześmiała się głośno. Pomyślała o ich bliźniakach, Jamesie i Jasonie - najpiękniejszych chłopcach, jakich w życiu widziała. Przewróciła oczami na myśl o tych dwóch wkraczających do sali balowej oraz o tłumie panien rozdziawiających buzie na ich widok i mdlejących z zachwytu. Lord i lady Ranleigh powitali gości u podnóża ogromnych schodów, które prowadziły ku ich dumie i chwale - sali balowej, zajmującej całe pierwsze piętro. - Pierwsze dziecko Sherbrooków wkracza na salony - powiedziała lady Ranleigh i uśmiechnęła się do Meggie - Masz szczęście, że pochodzisz z takiej rodziny, moja droga. Wiele osób pragnie cię poznać. Mam nadzieję, że będziesz się dobrze bawić. - O tak, łaskawa pani - odparła Meggie - ciocia Alex mówi, że wytańczę dziś dziury w pantofelkach. Przez cały wieczór Meggie nie przestawała się uśmiechać i żartować, a wszyscy byli dla niej szalenie uprzejmi i mili. Podchodzili do niej młodzi dżentelmeni, aby ją poznać, zajmowali ją rozmową bądź prosili do tańca. Tuż przed północą, kiedy wreszcie podano do stołu, Meggie dostrzegła wysokiego mężczyznę, który wydał jej się dziwnie znajomy. Zadarła głowę, przyglądając się mu uważnie. Z pewnością skądś go znała, tylko skąd? Ten specyficzny kształt głowy... Gdzieś już go widziała. Jednak sparaliżowało ją nie tylko dziwne wrażenie, że go zna. Ten człowiek wstrząsnął nią aż po czubki palców u nóg, które, musiała przyznać, bolały ją okrutnie po przetańczeniu wszystkich tańców. Rozpoznała ten wstrząs w najgłębszym zakamarku duszy. Nie zapomniała go. Tkwił w niej cały czas, uśpiony od wielu lat. Odnalazła ciotkę Alex, ani przez chwilę nie przestając spoglądać w stronę zagadkowego jegomościa. Serce waliło jej jak oszalałe. Dlaczego się nie odwróci? To musi być on, po prostu musi. - Dobrze się bawisz, kochanie? Meggie zmusiła się do oderwania od niego wzroku. - O tak. Właśnie skończyłam tańczyć z wicehrabią Glover. Mówi płynnie po hiszpańsku i chce powiększyć liczbę posiadłości dziedzicznych ojca.

- Hm... to interesujący młodzieniec. Z tego co wiem, w zeszłym roku stracił żonę. Zmarła przy porodzie. Meggie przytaknęła, ale tak naprawdę nie interesował jej przebieg rozmowy. Wpatrywała się w tajemniczego mężczyznę. - Kim jest ten dżentelmen, ciociu Alex? Ten, który rozmawia z trzema panami pod tym wielkim żyrandolem. W tym momencie zza ciotki wyłonił się wuj Douglas. - Który, Meggie? - Tamten - odparła i obserwowała, jak wuj spogląda we wskazanym kierunku. W tym momencie mężczyzna wreszcie się odwrócił. - Och - powiedział Douglas powoli - a to dopiero miła niespodzianka. Nie wiedziałem, że jest w mieście. Meggie nie mogła oderwać od niego wzroku. Nic dziwnego, że wydał jej się znajomy i wzburzył całą jej osobą. To Jeremy Stanton - Greville, młodszy brat ciotki Sophie. Zadurzyła się w nim jako trzynastolatka. Jeremy był wtedy szalonym młodzieńcem w wieku lat dwudziestu czterech. Pokochała go ślepo czystym, młodzieńczym sercem. - Dziwię się, że go nie poznajesz, Meggie - powiedział Douglas. - To Jeremy Stanton - Greville. Jeden z twoich licznych kuzynów. - Och, tak naprawdę nie jest moim kuzynem, wujku Douglasie - rzekła i była tak zadowolona z tego faktu, że niemal wykrzyczała go z ulgą i zachwytem. Wreszcie znów pojawił się w jej życiu i wreszcie była dla niego wystarczająco dorosła. - Jest moim przyszywanym kuzynem.

ROZDZIAŁ 3 Meggie spojrzała ponownie na Jeremy'ego, praktycznie pożerając go wzrokiem. Była tak podekscytowana, że musiała naprawdę się skupić, by nie zacząć się jąkać i nie zrobić z siebie pośmiewiska. - Wygląda trochę inaczej. Oczywiście, widziałam go bardzo dawno temu. Wielkie nieba, nie przypominam sobie, żeby był tak wysoki i elegancki. Czy to jego śmiech? O tak, jestem pewna, że to on się śmieje. Ma wspaniały śmiech, głęboki i melodyjny, czy nie mam racji? I... - Meggie w ostatniej chwili cofnęła się znad krawędzi przepaści i przełknęła głośno ślinę, gdyż ciotka wpatrywała się w nią z przerażająco wyraźnym zrozumieniem. - Hm - stwierdził wuj Douglas, skupiając całą uwagę na Meggie. Widział w niej uroczą dziewczynkę, łaskawego tyrana dla swoich braci, władczynię wszystkich kuzynów płci przeciwnej. Jednak teraz nie była już małą dziewczynką. Jeremy Stanton - Greville? Dzieliła ich ogromna różnica wieku - za duża, zdaniem Douglasa. Cóż, Jeremy nie miał jeszcze żony. Douglas zostałby powiadomiony, gdyby było inaczej. - Dobrze więc - powiedział powoli. - Może zawołam Jeremy'ego i usiądziemy razem do wieczerzy? Odnowimy dawną znajomość. - To dobry pomysł - odparła ciotka Alex spokojnym głosem. - Zawsze miło jest powspominać dawne czasy, prawda, Meggie? Nie widzieliśmy Jeremy'ego od co najmniej pięciu lat. Wygląda na to, że wyrósł na przystojnego mężczyznę. - Tak - przytaknęła Meggie, ani na chwilę nie odrywając od niego oczu. - Czy dobrze wyglądam, ciociu Alex? Wszystko w porządku z moją suknią? A moje włosy? Czy nos nie świeci mi się za bardzo? - Wyglądasz doskonale. To by było na tyle, jeśli chodzi o niezobowiązujące flirtowanie i bawienie się, a nie polowanie na męża, pomyślała Alex, widząc odbicie serca bratanicy w jej pięknych oczach Sherbrooke'ów, gdy wpatrywała się w Jeremy'ego Stanton - Greville'a, który właśnie rozmawiał z Douglasem. Niemal dorównywał Douglasowi wzrostem, był dobrze zbudowanym, barczystym mężczyzną o ciemnobrązowych włosach i równie ciemnych oczach. Uśmiechnął się, skinął potakująco głową i skierował się wraz z Douglasem w ich stronę. Alex dostrzegła, że lekko kuleje, i przypomniała sobie o jego wrodzonym zniekształceniu stopy. To jednak nie ujmowało mu niczego, jeśli wierzyć jego szwagrowi, Ryderowi, który widział, że chłopak potrafi walczyć jak bestia, a na koniu przypomina centaura. Był prawdziwym postrachem podczas ich szkolnych lat w Eton. Meggie patrzyła na

zbliżającego się Jeremy'ego i żołądek podchodził jej do gardła. Czuła się jak ostatnia idiotka. Nie miała pojęcia, co powiedzieć. Pragnęła jedynie rzucić mu się na szyję i błagać, by się z nią ożenił. Cóż, może nie tak od razu. Zbyt duży pośpiech byłby niewskazany. Może jutro, albo nawet pojutrze. Odchrząknęła. Musiała coś powiedzieć, jakoś go oczarować, wykazać się inteligencją i dowcipem, jeśli w ogóle zdoła zebrać myśli. O Boże, co teraz będzie? O trzeciej nad ranem Meggie wgramoliła się pod grube koce na swoim łóżku i odwróciła na plecy. Uśmiechnęła się, niezbyt mądrze, ale to nie miało znaczenia. Niemal fruwała ze szczęścia i podekscytowania. Świat wirował dookoła, a ona pragnęła wykrzyczeć do cherubinków zdobiących sufit jej sypialni, jak bardzo jest szczęśliwa. Kto by pomyślał, to dopiero jej pierwszy tydzień w Londynie, a już spotkała przyszłego męża. Jeremy Stanton - Greville. Meggie Stanton - Greville. Lady Stanton - Greville. To brzmiało jak najsłodsza melodia dla uszu. Idealnie. Jakim cudownym był mężczyzną! Pomyśleć tylko, jej przyszywany kuzyn, którego znała prawie całe życie, przybywa do Londynu dokładnie w tym samym czasie co ona. To z pewnością znak, że został przysłany z jakiegoś powodu, a dokładniej, żeby zobaczyć dorosłą Meggie Sherbrooke oczami dojrzałego mężczyzny i paść do jej stóp. Ostatni raz widział ją jako głośną, apodyktyczną trzynastolatkę, okładającą braci i kuzynów, kiedy tylko na to zasługiwali, czyli dość często. Niezbyt zachęcające wspomnienia. Ona zaś, jeśli by się nad tym głębiej zastanowić, pamiętała Jeremy'ego jako młodzieńca w ciągłym ruchu, wiecznie na końskim grzbiecie, pędzącego gdzieś z rozwianym włosem, szczerzącego białe zęby w uśmiechu. I jako nieprzeciętnego zarozumialca. To jednak nie miało znaczenia. Pokochała go wtedy, dawno temu. Przyjechał do nich wraz z ciocią Sophie. Wystarczyło jedno szybkie spojrzenie i już było po Meggie. Nie mogła oderwać od niego wzroku. Potem wyjechał i długo go nie widziała. Całe pięć lat. Poza tym była młoda, miała tyle rzeczy na głowie, i szybko o nim zapomniała. O nim i o wrażeniu, jakie na niej zrobił. Teraz jednak znów się pojawił i wszystko powróciło - piorunujące, intensywne, godząc ją prosto w serce. Na samą myśl o tym mężczyźnie krew nie tylko szybciej płynęła jej w żyłach, ale wręcz paliła ją od środka. Wszystko wydawało się zbyt cudowne. Najwyraźniej zdusiła w sobie wspomnienie o nim, lecz nie zapomniała go całkowicie. Uśmiechnęła się do siebie w ciemności.

I tak oto pojawił się dzisiejszej nocy i nagle wszystko nabrało innych barw, nowego znaczenia. Kiedy dotknął jej dłoni i w uśmiechu odsłonił urocze białe zęby, miała ochotę rzucić mu się w ramiona. I co potem? Ach, pocałunki, pocałunki, pocałunki... Oczywiście, do niczego takiego nie doszło, jednak sam taniec spowodował w niej przypływ nowych fal szczęścia. Po wymianie kilku grzeczności Jeremy zapytał wuja Douglasa, czy nie mógłby wpaść z wizytą - dziś, za nie więcej niż osiem godzin. Tego wieczoru musiał udać się na jeszcze jedno przyjęcie, wielka szkoda, ale cóż mógł' poradzić? Przed odejściem chwycił dłoń Meggie, znów uśmiechnął się do niej z góry - z racji imponującego wzrostu - potem zaś oznajmił, że wyrosła na prawdziwą piękność, i ucałował ją w policzek. - Wystarczy jedno spojrzenie, a młodzi dżentelmeni padną przed tobą na kolana - powiedział. - Kiedyś kazałam padać na kolana Maksowi, Leo i Alecowi w rzędzie, żeby Rory mógł po nich chodzić - odparła i pomyślała: chcę tylko ciebie klęczącego przede mną. Jeremy wybuchnął śmiechem. - Rory opanował tę sztukę do tego stopnia - ciągnęła Meggie - że wręcz błagał chłopców, by się dla niego ustawili, tylko trochę dalej od siebie, żeby mógł skakać z jednych pleców na drugie. No i, oczywiście, ustawiali się też w rzędzie, żeby Kleopatra, jeden z naszych kotów wyścigowych, mogła ćwiczyć technikę, skacząc z jednych pleców na drugie. - Zupełnie zapomniałem o wyścigach kotów. Nie wiedziałem, że jesteś w to tak zaangażowana. - O tak. Jestem oficjalną trenerką Pana Korka. To obecny mistrz, przynajmniej do następnego spotkania. Zobaczymy. Kleopatra skacze coraz lepiej i dalej z każdym wyścigiem. Nie pamiętam, lubisz wyścigi kotów? Potrząsnął przecząco głową. - Nie bardzo. Uwielbiam konie. Musisz przyznać, że wyścigi kotów wyglądają dość śmiesznie w porównaniu z końmi. Zupełnie się z tym nie zgadzała i jego słowa były dla niej jak policzek... ale bardzo delikatny. - Szkoda - rzekła jedynie. - Ale jestem pewna, że zmienisz zdanie. - Nie mogła się doczekać, by o to zadbać. Ona będzie wystawiała w wyścigach swoje koty, a on konie. Jakże wspaniałą stanowiliby parę! - To musi być imponujący widok - stwierdził Jeremy. - Zarówno skaczący kot, jak i skaczący Rory. Ile on właściwie ma teraz lat? * * *

Kiedy zasnęła, jakieś pięć minut później, przyśniło jej się, że Kleo pokonuje Pana Korka w wyścigu, który trwa zaledwie trzy sekundy. Kleo napięła tylne łapy, zrobiła dwa długie, potężne susy i wylądowała za linią mety. Kolejny znak, pomyślała Meggie, gdy się obudziła o dziewiątej rano, natychmiast przytomna i tak podekscytowana, że aż zrobiło jej się niedobrze. Był to rodzaj ekscytacji i strachu, jakiego nie doświadczyła jeszcze nigdy w życiu. Jeśli nudności miały być ceną, którą przyjdzie jej zapłacić za miłość, zrobi to z radością. Tak, zwycięstwo Kleo we śnie to znak. Dwa skoki, dwa pełne gracji wysokie skoki i Meggie go zdobędzie. * * * Jeremy Stanton - Greville, baron Greville, z majątku o urokliwej nazwie Smocza Paszcza położonego w Fowey, przybył do posiadłości miejskiej. Sherbrooke'ów dokładnie o jedenastej rano. Darby, mężczyzna zaledwie pięćdziesięcioletni, przejął obowiązki kamerdynera pół roku temu i wciąż jeszcze nie mógł się nacieszyć nową rolą. Służba wreszcie uznała powagę jego zajęcia. Zdawał sobie sprawę, że budzi strach i podziw. Miał miarowy krok, bardziej przypominający sunięcie w powietrzu niż chód, dostojną postawę i zawsze idealnie uprasowane czarne spodnie i białą koszulę. Poznał Jeremy'ego Stanton - Greville'a jako dziewięcioletniego chłopaka, który przybył po raz pierwszy do Londynu z Jamajki jako szwagier Rydera Sherbrooke' a. Jakim przystojnym stał się mężczyzną! Darby pamiętał go jako beztroskiego młodzieńca, szalonego i nieokiełznanego, świeżego członka Four - Horse Club, zrzeszającego podobnych jemu, kochających prędkość młodzieńców, którzy ubrani w barwy klubu ścigali się na złamanie karku. Po raz pierwszy, odkąd został kamerdynerem, Darby się uśmiechnął, odsłaniając szczeliny między zębami. - Darby, prawda? - Zgadza się, wasza lordowska mość. - Wielkie nieba, widzę, że teraz ty zarządzasz tu tym wszystkim. Moje gratulacje. - Jeremy uścisnął dłoń Darbiego, który, czerwony jak burak, niemal nie zemdlał z zachwytu. - Ach, minęło zdecydowanie zbyt wiele czasu. Nie widziałem waszej lordowskiej mości od - kiedy to było - września 1815, tak, na pewno, bo świętowano wtedy hucznie koniec epoki Napoleona. Jak się wasza lordowska mość miewa? Jeremy się uśmiechnął.

- Wszystko w porządku, Darby, podróżowałem trochę na Jamajkę, na moje tamtejsze plantacje, a potem do Baltimore. - Byłeś w Baltimore? Cóż skłoniło cię do wyjazdu właśnie tam? Jeremy odwrócił się na dźwięk głosu Meggie Sherbrooke. Odwrócił się i uśmiechnął do niej. - Witaj, Meggie. Tak, właśnie mówiłem Darbiernu, że spędziłem kilka lat na Jamajce, w Camille Hol, na moich plantacjach trzciny cukrowej. Potem udałem się do Baltimore i zatrzymałem u Jamesa Wyndhama i jego rodziny. Mają słynną stadninę i konie wyścigowe. Zdobyłem tam ogromną wiedzę. - Z pewnością wiedziałeś ogromnie dużo, zanim się tam udałeś. W końcu wychowywał cię mój wuj Rydel. Dotknął dłoni, którą do niego wyciągnęła. - Dasz wiarę? Nauczyłem się jeszcze więcej na temat wyścigów i hodowli koni. Oprócz udziału w wyścigach chciałbym założyć własną stadninę u siebie w Fowey. Musiałem się przedtem wszystkiego dobrze nauczyć u ekspertów. Poczuwszy jego dłoń na swojej skórze, Meggie niemal się zakrztusiła. Zaparło jej dech. Jeszcze nigdy w swoim osiemnastoletnim życiu nie czuła niczego szczególnego, kiedy dotykał jej jakiś chłopiec bądź mężczyzna. Co prawda w większości była dotykana jedynie przez kuzynów bądź krewnych i, Bóg jej świadkiem, nie odczuwała przy tym żadnej przyjemności. Jeremy też należał do rodziny, ale nie całkiem. Nie płynęła w nich ta sama krew. Nie przypominała sobie, żeby jej dotykał, kiedy miała trzynaście lat, nie licząc może podania ręki, kiedy przybył po raz pierwszy, i potem, kiedy wyjeżdżał. Pamiętała jedynie, że często stała tylko z boku jak zaklęta i wpatrywała się w swoje bożyszcze, gotowa czcić go z dowolnej odległości. - Jestem pewna, że w wyścigach konnych w grę wchodzą większe pieniądze niż w przypadku wyścigów kotów - powiedziała. Spojrzała w dół na jego rękę, ściskającą jej dłoń. Nie chciała go puścić. Zamilkł i przyglądał się jej teraz ze zdumieniem. - Och - wymamrotała i z ociąganiem uwolniła jego dłoń z uścisku. Przekręcił głowę na bok. - Czy jest tu twój ojciec? Potrząsnęła przecząco głową i zrobiła krok w przód, przysuwając się do niego. Czyżby postradała rozum? Jej umysł chyba po prostu się wyłączył. Samo patrzenie na niego, słuchanie jego głosu, przyglądanie się ruchom jego dłoni, kiedy się odzywał, przyprawiało ją o pomieszanie zmysłów. - Nie, ojciec i Mary Rose nie mogli jeszcze opuścić Glenclose - on - Rowan. Może za

dwa tygodnie uda im się przyjechać do Londynu i zobaczyć mnie w tych wszystkich nowych strojach. Wuj Douglas i ciocia Alex są w salonie. Usłyszałam, że rozmawiasz z Darbym i przyszłam, by cię do nich zaprowadzić. Kiepska wymówka, pomyślała, gdy dostrzegła Darbiego puszczającego do niej oczko; miała głęboką nadzieję, że będzie trzymał język za zębami. Darby podchodził do swoich obowiązków bardzo poważnie, a tu nagle zjawia się ona i wchodzi mu w paradę. A zresztą, co ją to obchodzi. Znów chwyciła Jeremy'ego za rękę i pociągnęła go za sobą. - Tędy. - Wyrosłaś, Meggie - odezwał się zza jej pleców pięknym, delikatnym głosem. - Wyrosłaś na piękną kobietę. To spowodowało, że natychmiast się zatrzymała, odwróciła i spojrzała na niego. - Dziękuję. A ty wyrosłeś na wysokiego i przystojnego mężczyznę. Choć pamiętam cię już jako wysokiego i przystojnego. Miałeś chyba dwadzieścia trzy albo cztery lata, kiedy cię ostatni raz widziałam. - Tak, chyba coś koło tego. Miał ciemnobrązowe oczy. Skrzyły się do niej figlarnie, jakby myślał, że mu schlebia - tak jak kuzynka zwykła schlebiać kuzynowi. A niech tam, do diabła z tym. - Jeremy, cieszę się, że tu jesteś. To chyba przeznaczenie, chciała dodać, jednak nie przeszło jej to przez gardło. W tym momencie na korytarzu pojawił się wuj Douglas, poklepał Jeremy'ego po ramieniu i poprowadził ku ciotce Alex. Meggie stała jeszcze przez moment nieruchomo, dopóki nie usłyszała za sobą głośnego chrząknięcia Darbiego. - Czy coś się stało, panienko Meggie? Odwróciła się powoli i spojrzała na kamerdynera. - Tak, Darby, stało się. I muszę się zastanowić, co z tym zrobić. - Jest naprawdę atrakcyjnym mężczyzną, prawda? Meggie przytaknęła. Jest więcej niż tylko atrakcyjny, pomyślała. Był więcej niż tylko atrakcyjny, już kiedy miałam trzynaście lat. Teraz zjawił się tu dla mnie. Dzięki Ci, Boże. - Meggie, poleć Darbiernu, żeby podał nam herbatę i ciasto, dobrze? - zawołał wuj Douglas z głębi salonu. - Już się robi, panienko Meggie - powiedział Darby, ukłonił się jej delikatnie i zagłębił w podziemia ogromnej posiadłości. Pierwsza rzecz, jaką usłyszała Meggie, wchodząc do pokoju, była wypowiedź ciotki Alex, pochłoniętej rozmową z Jeremym. - Wiedziałeś, że Meggie świetnie jeździ konno? Wiedziałeś, prawda? Ach, tu jesteś,

kochanie. Chodź, usiądź koło mnie i posłuchaj, co Jeremy porabiał przez te lata. - Kiedy widziałem cię ostatni raz, Meggie - rzekł Jeremy - miałaś trzynaście lat, nosiłaś na rękach małego Aleca i uczyłaś go nazw wszystkich kwiatów. Pamiętam, jak zapytałem cię o jakiś różowy kwiatek, a ty nie mogłaś sobie przypomnieć. Alec najwyraźniej też nie pamiętał. O ile się nie mylę, beknął w odpowiedzi. Meggie uśmiechnęła się szeroko. - Obiecałam ojcu i Mary Rose, że jeśli będzie miała dzieci, nauczę je wszystkiego, co powinny wiedzieć o świecie. Jednak nazwy kwiatów mnie przerosły. To dla mnie zresztą wciąż czarna magia. Dla mnie róża to róża, a cała reszta to „inne kwiaty”. Alec ma już siedem lat, dasz wiarę? A Rory cztery. - Z radością znów ujrzę twoją rodzinę. - Jak długo będziesz w Londynie, Jeremy? - zapytał wuj Douglas. - Cóż, wuju, tak się składa, że przybyłem do Londynu w konkretnym celu. Potem wrócę do domu, do Fowey. Meggie wyprostowała się i bezskutecznie próbowała powstrzymać słowa, które same cisnęły się jej na usta. - No, dalej, Jeremy, wyduś to z siebie. Jesteś tu z powodu mojego debiutu towarzyskiego, przyznaj się. Przyjechałeś, bo musiałeś, przyciągnęła cię tu jakaś nieznana siła, a teraz, kiedy mnie zobaczyłeś, zrozumiałeś, co to było. Wyglądał na skonsternowanego, ale to trwało tylko ułamek sekundy. - Nie tylko z powodu twojego debiutu, Meggie. - Urwał na chwilę, spojrzał na wuja i ciotkę i ponownie otworzył usta, żeby coś powiedzieć, gdy od drzwi dobiegł ich głos Darbiego: - Wasza lordowska mość, kucharka przysyła swoje słynne cytrynowe ciastka. Podobno to ulubiony przysmak lorda Stanton - Greville'a. - W rzeczy samej - potwierdził Jeremy. Rozmowa stała się nagle zdawkowa, Alex nalała wszystkim herbatę i wręczyła talerzyki z ciasteczkami. - Są przepyszne - stwierdził Jeremy. - Jak się miewa Oliver w Kildrummy, Meggie? Nie otrzymałem od niego żadnego listu od ponad pół roku. - Och, jest aż nazbyt szczęśliwy - odparła Meggie ze śmiechem. - Żebyście tylko widzieli, jak skacze przez te pułapki na owce, które jeszcze nie zostały zasypane. Pamiętasz, Jeremy? Mówię o tych ogromnych rowach w ziemi, w które zawsze wpadały te głupie zwierzaki. W każdym razie przez te lata zasypał ich całkiem sporo. O tak, Oliver jest bardzo szczęśliwy. To sama przyjemność stać i patrzeć, jak wesoło pogwizduje, kiedy liczy owce, krowy i kozy lub kiedy kieruje naprawami w Kildrummy i w gospodarstwie, lub jak śmieje się szeroko, kiedy wita się ze wszystkimi w wiosce. - Przerwała na chwilę, dając słuchaczom

czas na wyśmianie się, a potem dodała: - I wiecie co? Ostatnio oznajmił, w zeszłym miesiącu dokładnie, że jest gotowy się ożenić. - Dobry Boże - wydukał Jeremy, krztusząc się ciastkiem cytrynowym. - Oliver żonaty? Myślałem, że jest szczęśliwy w kawalerskim stanie. - O ile się nie mylę, ma trzydzieści lat - stwierdził Douglas. - Ja się ożeniłem, kiedy miałem dwadzieścia osiem. Oliver spóźnia się z terminem, sam mu to powiedziałem. Dojrzał już do małżeństwa. - Och - odparł Jeremy i uśmiechnął się głupkowato. - Ja też dojrzałem. Może i mnie jest to pisane. - To miła myśl - powiedziała Meggie i miała ochotę wręcz rzucić się na niego. - Douglas nie był szczególnie dojrzały - stwierdziła Alex i wzniosła w jego stronę toast filiżanką herbaty. - Na samo wspomnienie o tym mam ochotę na brandy. Jeremy, napijesz się ze mną? - Nie, dziękuję, wujku Douglasie. Muszę już iść. Bardzo chciałem was zobaczyć, upewnić się, że wszystko u was w porządku, i widzę, że tak jest w istocie. No i, oczywiście, porozmawiać z małą Meggie, która już zupełnie dorosła. Wstał, objął Alex na pożegnanie, uścisnął rękę Douglasowi i podszedł do Meggie. Miała ochotę go pocałować. Miała ochotę powalić go na ziemię i całować do nieprzytomności. Chciała sprawić, żeby jęczał, jak robili to ojciec z Mary Rose, kiedy myśleli, że są sami. Jeremy wziął ją za rękę i ociągał się trochę z wypuszczeniem jej - cholerne braterskie ociąganie, nic więcej. - Życzę ci wszystkiego najlepszego podczas pierwszego sezonu, moja droga. W tym momencie Meggie zrozumiała, że to, co czuł Jeremy, nawet w znikomym stopniu nie przypominało jej uczuć do niego. Cóż, nie powinno jej to dziwić, w końcu ostatni raz widział ją, kiedy miała trzynaście lat. Aż wzdrygnęła się na samo wspomnienie. On był już wtedy dorosłym mężczyzną. I zobaczył ją po raz pierwszy od wielu lat dopiero piętnaście godzin temu. Musiała mu dać więcej czasu, umożliwić mu odkrycie wspomnień, a to oznaczało stworzenie okazji, żeby się zakochał. Uśmiechnęła się niewinnie. - Wuj Douglas i ciocia Alex nie zrywają się już tak wcześnie jak kiedyś - skłamała - a ja uwielbiam jeździć konno o poranku, zanim jeszcze wszyscy wstaną. Chciałabym udać się z tobą na przejażdżkę jutro rano, Jeremy. Mógłbyś być tu o siódmej? Czy to za wcześnie? - Z chęcią ci potowarzyszę - odparł Jeremy bez chwili wahania. - Z przyjemnością poobserwuję wyjątkową amazonkę w akcji. Do zobaczenia rano, Meggie. Uścisnął jej dłoń i po chwili już go nie było. Słyszała jeszcze tylko, jak mówi coś do

Darbiego. Potem rozległo się trzaśnięcie drzwi frontowych. - Był tu tylko przez piętnaście minut - powiedziała i opuściła salon, mrucząc coś pod nosem. - Nie podoba mi się to, Alex - rzekł Douglas, upiwszy łyk brandy. - Wcale mi się to nie podoba. Jest dla niej za stary. Właściwie, nie sądzę, żeby ją nawet zauważył; wiesz, co mam na myśli. - Ciekawe - dodała Alex, kiwając głową - co chciał nam powiedzieć, zanim zjawił się Darby. - Nie wiem i może nie chcę wiedzieć. Mam nadzieję, że nie ma to nic wspólnego z jego nową stadniną. Słyszałem, że prowadzi rozmowy z Marcusem Wyndhamem. No, Marcus to człowiek, z którym z chęcią bym się napił. - Ciemna brew Douglasa uniosła się nagle. - Od kiedy to staliśmy się za starzy na poranne przejażdżki? No dobrze, może dziś nie jeździliśmy. Ale przecież położyliśmy się do łóżka około trzeciej w nocy. Alex wstała i podeszła do męża. Miała na sobie uroczą suknię z różowego jedwabiu z, jak zauważył, przesadnie wyciętym dekoltem, odsłaniającym zdecydowanie za dużo jej wspaniałego biustu. Dotknęła palcami rękawa jego marynarki, a w Jej oczach pojawił się tajemniczy błysk. - A potem byłeś zdecydowany, by okazać mi nadmiar uczuć, Douglasie. Douglas spojrzał na jej ledwie zasłonięte piersi, jęknął i nalał sobie kolejny kieliszek brandy. Wciąż czuł mrowienie w palcach na wspomnienie jej miękkiego ciała. Było takie cudowne.

ROZDZIAŁ 4 Meggie wdziała ciemnoniebieski strój do konnej jazdy z obszytym kunsztowną koronką gorsetem, dopasowanym w talii wąskim paskiem z materiału. Spódnice były dość obszerne i wyglądały całkiem elegancko rozłożone wokół niej, zakrywając ją prawie po czubki czarnych butów, gdy siedziała na grzbiecie Eleanor w oczekiwaniu na Jeremy'ego Stanton - Greville'a. Stanton - Greville. Zawsze jej się wydawało, że podwójne nazwisko brzmi dość absurdalnie, jednak zdała sobie sprawę, iż jeśli wszystko potoczy się po jej myśli, to, o ironio, ona sama będzie miała dwa nazwiska. Wzdrygnęła się, jednocześnie przestraszona i podekscytowana tą myślą. Meggie Stanton - Greville. Tak, to brzmiało po prostu idealnie. Odetchnęła głęboko, lecz znów zebrało jej się na mdłości. Chciała poślubić Jeremy' ego Stanton - Greville'a, choć znała go jako mężczyznę mniej niż jeden dzień. To prawdziwe szaleństwo. Nie, nieprawda. Przecież nie był jej zupełnie obcy. Wiedziała, że należy do niej od tamtego dnia, kiedy miała trzynaście lat. Po prostu zapomniała o nim na pięć lat. On pewnie też o niej zapomniał. Teraz, kiedy tak o tym intensywniej pomyślała, stwierdziła, że posiadanie podwójnego nazwiska stało się z dnia na dzień czymś wyróżniającym. Pragnęła nosić dwa nazwiska. * * * Była dokładnie siódma trzydzieści rano, ponury, zimny poranek z ogromnymi szarymi chmurami deszczowymi wiszącymi nisko nad głową. Meggie te szare chmury wydawały się urocze, a poranek idealny, niosący więcej nadziei niż dzień wczorajszy, więcej rozkoszy niż jeszcze zaledwie przed godziną. Będzie padało, ale dopiero za kilka godzin. Tak przynajmniej powiedział jej główny stajenny, stary Hamish. Miał sześćdziesiąt lat, był powykręcany jak stary dąb i bardzo mądry w kwestii pogody. Oczywiście, Meggie już zadba o to, żeby jeszcze przed ulewą Jeremy znalazł się w jakimś ustronnym, romantycznym miejscu, zapewniającym schronienie przed deszczem. Potrzebowała jedynie dwóch godzin. Może nawet mniej. Była w pełni zaangażowana i skupiona. Musiała tylko naprowadzić Jeremy'ego na odpowiedni tok myślenia prowadzący bezpośrednio ku niej. Musiała pomóc mu zrozumieć, dlaczego naprawdę znalazł się w Londynie. W oddali rozległ się grzmot. Ach, niech sobie pada, nieważne. Co jednak będzie z jej strojem, z jej pięknym nowym kapeluszem? Nie, liczy się tylko Jeremy i to, jak zareaguje, kiedy otworzy przed nim swoje serce. Nie, nie może działać pochopnie. Pewnie byłby zaskoczony, a może nawet

poczułby do niej niechęć, gdyby mu wyznała, że pokochała go jako trzynastolatka. Nie, musi się wstrzymać i poczekać na odpowiedni moment - moment, w którym spojrzy na nią i będzie wiedział, iż to właśnie Meggie jest mu przeznaczona. Uniosła głowę i dostrzegła zbliżające się sylwetki dwóch jeźdźców. Odwróciła się i zacisnęła usta. Do licha ciężkiego, nie chciała żadnych innych osób w pobliżu. Pragnęła jedynie Jeremy'ego, pragnęła go sam na sam. Dwa konie wciąż zmierzały w jej kierunku. Meggie przyjrzała się uważnie. Rozpoznała mężczyznę i kobietę. Mężczyzną, który wyglądał na swoim imponującym wierzchowcu jak cholerny centaur, był nikt inny, jak tylko Jeremy Stanton - Greville. Co zaś do kobiety, niech to szlag, była młoda. Jechała bardzo blisko Jeremy'ego. Meggie wyraźnie słyszała gwałtowne bicie swego serca. Zamarła, dalej czekając na grzbiecie Eleanor. Jeremy pomachał do niej. Już po chwili on i towarzysząca mu kobieta zatrzymali się nie więcej niż metr przed chrapami klaczy. - Meggie - odezwał się Jeremy, podjeżdżając nieco bliżej, i wyciągnął rękę, by chwycić na chwilę jej dłoń. - Cieszę się, że jesteś. Nie byłem pewny, czy przyjedziesz. Jest dość zimno i brzydko. - Tak - odparła Meggie. - Wiem. Chciałam cię zobaczyć. Mówiąc to, nie patrzyła jednak na niego. Wpatrywała się w najpiękniejszą młodą damę, jaką kiedykolwiek w życiu widziała. Jej lśniące czarne włosy spływały lokami wokół twarzy, a z tyłu upięte były w elegancki koczek. Ten ogrom czarnych włosów, grubszych, niż zasługiwała na to jakakolwiek kobieta, z trudem przysłaniał stylowy kapelusik z piórem, które delikatnie muskało biały policzek amazonki. Ach, i ta jej cudowna, śnieżnobiała cera. Ta kobieta była zbyt piękna na śmiertelniczkę. Meggie nie zdziwiłaby się, gdyby się okazało, że ma na imię Helena. Bogini uśmiechnęła się, a miała cudowny uśmiech, sięgający prześlicznych niebieskich oczu. - Charlotte - powiedział Jeremy - chciałbym ci przedstawić jedną z moich ulubionych kuzynek, Meggie Sherbrooke. Meggie, to Charlotte Beresford, moja narzeczona. Narzeczona. W tym momencie cały świat runął w gruzy. Słyszała kiedyś zwrot coup de foudre - rażony piorunem, na określenie zakochania się od pierwszego wejrzenia. To był jednak inny rodzaj pioruna. Ten coup de foudre uderzył ją prosto w serce, rozbijając je na miliony kawałków. - Bardzo mi miło - powiedziała Meggie nieswoim głosem, gdyż prawdziwa Meggie