ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 248 086
  • Obserwuję984
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 302 991

Cowie Vera - Wspomnienie

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :689.6 KB
Rozszerzenie:pdf

Cowie Vera - Wspomnienie.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK C Cowie Vera
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 188 stron)

5 1 Dom pozosta³ nie zmieniony. Kiedy Ed jecha³ przez park, dom, wznie- siony na wzgórzu, nadal górowa³ nad okolic¹. Ostre czerwcowe s³oñce nadawa³o ciep³y odcieñ ró¿owej cegle, krzewy bukszpanu sta³y proste i równo przystrzy¿o- ne, kwit³y ró¿e, tarasy z bia³ego kamienia lœni³y, g³adkie i czyste. Mê¿czyzna po- szed³ za du¿ymi strza³kami, które wskazywa³y drogê na parking. Dopiero wtedy zobaczy³ pierwsze zmiany. Tam, gdzie kiedyœ by³y zaroœla i ogród warzywny, te- raz rozci¹ga³ siê szeroki pas asfaltu zajêty przez samochody i autokary. W staj- niach mieœci³ siê sklep z pami¹tkami, w którym sprzedawano upominki ozdobio- ne wizerunkiem domu, i kawiarnia, gdzie mo¿na by³o napiæ siê herbaty czy zjeœæ lody. Zostawi³ samochód pod opiek¹ dozorcy w mundurze, który poinformowa³ go: – Przyjêcie odbywa siê na trawniku po wschodniej stronie domu, proszê pana. Trzeba okr¹¿yæ budynek stajni i pójœæ na lewo. – Chyba jeszcze pamiêtam – uœmiechn¹³ siê Ed. Us³ysza³ gwar g³osów; rzeczywiœcie pamiêæ go nie zawiod³a. Nie widzia³ jeszcze goœci, bo ukrywa³ ich cisowy ¿ywop³ot, o wiele wy¿szy, ni¿ zapamiêta³. Kiedy wyszed³ na ¿wirowan¹ œcie¿kê biegn¹c¹ wzd³u¿ trawników, uderzy³ go nowy widok. Na œrodku piêknie ostrzy¿onego gazonu wznosi³ siê obszerny bia- ³y namiot. Przy jednej ze œcian ustawiono bia³e stoliki i krzes³a. Resztê rozle- g³ego trawnika zajmowa³ t³um ludzi. Wydawa³o siê, ¿e wszyscy raczej krzycz¹ ni¿ mówi¹. Tego dnia, trzydziestego czerwca tysi¹c dziewiêæset szeœædziesi¹tego szóste- go roku, na terenie, na którym niegdyœ stacjonowali, odbywa³ siê osiemnasty do- roczny zjazd Trzysta Czternastej eskadry Dziewiêædziesi¹tej Siódmej grupy bo- jowej Si³ Powietrznych Stanów Zjednoczonych.

6 Ed zatrzyma³ siê przez moment na skraju trawnika; patrzy³ i s³ucha³, oswaja- j¹c siê z widokiem. Po chwili podszed³ do niego mê¿czyzna, który od jakiegoœ czasu sta³ równie¿ z dala od t³umu i obserwowa³ ciekawie przybysza. – No, no, no, Cz³owiek z ¯elaza we w³asnej osobie! Je¿eli to nie jest Ed Hardin, to ja ju¿ nie ¿yjê i nie mam zadyszki! Nie widzia³em ciê wczeœniej na ¿adnym z tych, jak je nazwali, zjazdów. Wiêc czemu zawdziêczamy ten zaszczyt? Mê¿czyzna mia³ szczup³¹ twarz, cyniczn¹ minê i ostry g³os. Na plastikowej pla- kietce przypiêtej do klapy by³o napisane: „Hervey Leinert”. Ed spojrza³ na niego. – Jak siê masz, Hervey. Nadal wypalasz trzy paczki dziennie? – Mam do wyboru to albo obgryzanie paznokci, a palcami w banda¿ach nie móg³bym pisaæ na maszynie. Zgoda, potrzebujê jakiejœ podpórki psychicznej, ale mimo wszystko jestem w lepszym stanie ni¿ siedz¹cy tam pan na tych w³oœciach. Jak siê miewasz, Ed? Nie widzieliœmy siê od wieków. Wymienili uœcisk d³oni. Nigdy nie byli przyjació³mi. – Czym siê teraz zajmujesz? – Hervey zapali³ nastêpnego papierosa. – Ci¹gle jestem w s³u¿bie. – Tak… rzeczywiœcie. „Bull” Miller mówi³ mi na którymœ zjeŸdzie, ¿e kie- dyœ siê na ciebie natkn¹³. – W Sajgonie. – A, racja! On te¿ zosta³ w wojsku… zreszt¹ krêci siê gdzieœ tutaj i oczywi- œcie, swoim zwyczajem, wszystko organizuje. Z wiekiem sta³ siê jeszcze bardziej uparty. Dlaczego nie spotkaliœmy ciê na ¿adnym z wczeœniejszych zlotów? – To moja pierwsza wizyta w Anglii od czasu powrotu do Stanów w czter- dziestym pi¹tym. – No wiesz, skoro upar³eœ siê pozostaæ w wojsku… – Ton Herveya wskazywa³ wyraŸnie, co o tym myœli. – Ja nie przepuœci³em ¿adnej kolejki. Bardzo pouczaj¹ce imprezy. Ach, jak ten czas zmienia nas wszystkich… i to bynajmniej nie na lep- sze. – Hervey zrobi³ szeroki gest, sypi¹c popio³em. – Co myœlisz o rezydencji? – Jest, jaka by³a. – Tylko na pozór. WyobraŸ sobie, ¿e dom przesta³ byæ w³asnoœci¹ Luttrel- lów. Oddali go pañstwu, a pañstwo przekaza³o National Trust; utrzymanie posia- d³oœci zrobi³o siê za drogie. Znak, ¿e Stara Anglia powoli siê koñczy. Jednak rodzina mieszka tam w dalszym ci¹gu – wiesz, zawsze liczy siê wdziêk i uprzej- moœæ wy¿szych sfer, i ca³y ten kram. Lady Sarze nigdy nie brakowa³o takich cech. Ale przecie¿ ty wiesz o tym lepiej ni¿ ktokolwiek z nas, prawda? – Hervey uœmie- cha³ siê niewinnie, ale pod wp³ywem niewzruszonego, twardego spojrzenia Eda uciek³ wzrokiem w bok, mrucz¹c: – Ona tam gdzieœ jest, w œrodku tego cyklonu, w otoczeniu amerykañskich torysów. – Zdaje siê, ¿e ¿ó³æ ci zalewa oczy, Hervey, jak kiedyœ. Nic siê nie zmieni³eœ. Hervey spojrza³ na Eda myœl¹c z zazdroœci¹, ¿e niektórym wyraŸnie siê po- szczêœci³o; to Ed wcale siê nie zmieni³. By³ starszy, tak, ale przecie¿ wszyscy byli

7 starsi. Przejecha³ rêk¹ po przerzedzonych w³osach, wci¹gn¹³ brzuch. Cz³owiek z ¯elaza sprawia³ wra¿enie równie twardego jak dawniej; ani œladu zbêdnych okr¹- g³oœci, ani œladu siwizny. Fakt, mia³ te kilka lat mniej. Przed dwudziestu laty Her- vey Leinert by³ seniorem w eskadrze: mia³ na karku pe³n¹ trzydziestkê. Ed teraz ma… ile? Czterdzieœci szeœæ? Czterdzieœci siedem? Nie tak wiele mniej od Her- veya, ale ró¿nica w ich wygl¹dzie bi³a w oczy, wiêc móg³ uchodziæ za znacznie m³odszego. – Nie rozpoznasz wiêkszoœci starej ferajny – powiedzia³ Hervey kwaœno. – Znaæ po nich up³yw czasu. Za to muszê przyznaæ, ¿e ty trzymasz czas w ryzach. – Dbam o kondycjê. – Nadal pozbywasz siê nadmiaru energii przy pomocy kobiet? – spyta³ Her- vey z chytr¹ min¹, ale widz¹c spojrzenie Eda dorzuci³ pospiesznie: – No to masz szczêœcie. S³uchaj, musisz zobaczyæ Gilesa Luttrella. O ma³o siê nie upiek³. – Kiedy siê lecia³o p³on¹cym spitfire’em, trudno by³o liczyæ na pomoc. – Luttrell wygl¹da coraz gorzej. Obserwowa³em, jak mu siê pogarsza³o, jak s³ab³ z roku na rok. Jego ¿onie na pewno nie by³o ³atwo. Ed nie odezwa³ siê. – Wiêkszoœæ kobiet nie wytrzyma³aby sta³ego przebywania z cz³owiekiem, który wygl¹da jak kawa³ plastiku – ci¹gn¹³ Hervey. Mia³ nadziejê, ¿e trafi³ w czu- ³e miejsce. – Sara Luttrell nie przypomina wiêkszoœci kobiet – odpar³ Ed. – Nie masz kieliszka – zauwa¿y³ nagle Hervey. – Nie uwierzysz, ale pijemy szampana… dziêki hojnoœci naszych gospodarzy. ChodŸ do goœci. Na pewno spot- kasz mnóstwo osób, których nie rozpoznasz. Ledwie weszli na trawnik, Eda otoczy³ t³um. Klepano go po plecach, œciska- no mu d³oñ, zasypywano lawin¹ pytañ, spontanicznych okrzyków i wspomnieñ. W gor¹cych promieniach czerwcowego s³oñca grupy ludzi przemieszcza³y siê, formowa³y i rozsypywa³y, po czym tworzy³y nowe konfiguracje. W powietrzu dŸwiêcza³ œmiech, panowa³a wzajemna ¿yczliwoœæ. Ed nie widzia³ wiêkszoœci spotykanych tu ludzi od czasów wojny. Trzy lata tamtego wspólnego ¿ycia i blis- kiego partnerstwa zaros³y chwastami, jak jedyny pozosta³y pas startowy w Little Heddington. Jad¹c tu zatrzyma³ siê na brzegu pola; barak, w którym mieli odpra- wy przed lotem, zajmowa³y teraz krowy. W pordzewia³ej wie¿y tkwi³y resztki szyb. Przeszed³ siê do pasa startowego, teraz popêkanego i poprzerastanego ziel- skiem. Pamiêæ podsunê³a mu obraz „Lataj¹cej Fortecy”, ko³uj¹cej zimnym œwi- tem na stanowisko, i siebie samego, jak w skórzanej kurtce lotniczej, zmarzniêty, popija gor¹c¹ kawê i marzy, by znaleŸæ siê przy Sarze. Samoloty sunê³y przed nim jak procesja duchów, by ustawiæ siê w szyku: „High Roller”, „Busted Flush”, „California Girl”… przeminê³y wszystkie, jak przeminêli ci, którzy siedzieli za ich sterami. Jednak wielu z nich ocala³o. Ocala³a te¿ pamiêæ tamtych dni; pamiêæ czasu wype³nionego gor¹czkowym ¿yciem, które przecie¿ mog³o siê skoñczyæ w ka¿-

8 dej chwili. I dlatego ci, co przetrwali, œci¹gali tutaj, by prze¿yæ to znów bodaj przez moment; lecieli czarterowymi samolotami, jechali flotyll¹ autobusów. Te- raz mieli ju¿ ¿ony i gromadki dzieci oraz d³ugi hipoteczne roz³o¿one na trzydzie- œci lat, i do nich musieli wracaæ. Tego popo³udnia zebra³o siê ich tu co najmniej trzystu. Stanowili ¿ywe œwiadectwo, ¿e tamte dni nie zatar³y siê w pamiêci ludz- kiej. W t³umie mo¿na by³o znaleŸæ nie tylko pozosta³ych przy ¿yciu cz³onków eskadry. By³y tak¿e ich ¿ony – niektóre z nich to panny m³ode z wojennych œlu- bów. Ed rozpozna³ pana Sargenta, by³ego zawiadowcê stacji w Little Heddington, ¿wawego i rzeœkiego mimo ukoñczonej osiemdziesi¹tki; w³aœciciela gospody Lut- trell Arms; kierowniczkê poczty, pani¹ Armstrong; pana Barforda, pastora z St Giles; wreszcie wielu ludzi z miasteczka. Wszyscy oni równie¿ go poznali. Stary sir George Luttrell umar³ w tysi¹c dziewiêæset piêædziesi¹tym dziewi¹tym roku, powiedzia³ mu o tym „Bull” Miller, kiedy spotkali siê w Sajgonie. Wszyscy, co prze¿yli, wracali, ¿eby uczciæ dawne czasy, wskrzesiæ przesz³oœæ, przypomnieæ smak pe³nego lêku, a zarazem gor¹czkowego szczêœcia i poczucia kole¿eñstwa. Wspomnienia Eda z tamtych czasów by³y najintensywniejsze i najjaskrawsze ze wszystkich. A choæ nigdy tu potem nie wróci³, prze¿ywa³ je na nowo raz za razem, odtwarzaj¹c w pamiêci jak stary film: wspomnienia ludzi i wydarzeñ, s³ów i u- czuæ. By³ to szczytowy okres jego ¿ycia. Od tamtej pory droga wiod³a ju¿ wy³¹cz- nie w dó³. Tak wiêc rozmawia³, uœmiecha³ siê i wymienia³ uœciski d³oni; przedstawiano go ¿onom i dzieciom, opowiadano chaotycznie dzieje minionych lat. Jednak ca³y czas, gdy tak kr¹¿y³ w t³umie przechodz¹c od grupy do grupy, jego wzrok omiata³ pole widzenia niczym radar, a¿ w koñcu odnalaz³ to, czego szuka³. Sta³a przed namiotem, w centrum o¿ywionej grupki ludzi, którzy œmiali siê i mówili wszyscy na raz. Ona uœmiecha³a siê tylko lekko i s³ucha³a, z g³ow¹ lekko przechylon¹ w bok znajomym gestem. Mia³a na sobie miêkk¹ i powiewn¹ sukien- kê w niewyraŸny wzór o przygaszonych kolorach, z falbank¹ przy g³êbokim wy- ciêciu i rêkawach, z szerok¹ spódnic¹. W podmuchach lekkiego wiatru cienka tkanina przylega³a do cia³a. Kiedy na ni¹ spojrza³, wróci³o dawne uczucie – zupe³nie jakby coœ siê w nim osunê³o i wpad³o w pustkê, tamuj¹c dech w piersi. – Tego siê nie kupi, z tym trzeba siê urodzi栖 powiedzia³ Hervey Leinert materializuj¹c siê przy jego boku jak z³oœliwy gnom; przygl¹da³ siê uwa¿nie Edo- wi, zajêtemu obserwacj¹ pani domu. – Potrzeba na to kilku wieków bardzo sta- rannego pielêgnowania rasy, choæ i wtedy nie mo¿na byæ do koñca pewnym wyni- ków. Wiadomo, ¿e sir Giles Luttrell spêdza pó³ ¿ycia w szpitalach, ale widz¹c, do jakiego skarbu wraca za ka¿dym razem, mo¿na mu niemal zazdroœciæ. Nie mów tylko, ¿e nie mam racji. – To ty siê zajmujesz s³owami, Hervey. Hervey odszed³ kilka kroków, ale nie za daleko. Chcia³ byæ œwiadkiem tego spotkania. Ed wpatrywa³ siê w Sarê, jakby od tego mia³o zale¿eæ jego ¿ycie. Nie mog³a chyba nie wyczuæ si³y tego wzroku. W nastêpnej chwili Hervey zobaczy³, jak

9 lekki podmuch wiatru rozrzuca w³osy Sary Luttrell zwiewaj¹c je na oczy; jak ona podnosi rêkê, ¿eby je odgarn¹æ i obraca siê przy tym lekko, wykorzystuj¹c kierunek wiatru; dok³adnie w tym momencie spojrza³a prosto w oczy Eda Hardina. Hervey spogl¹da³ to na jedno, to na drugie: wpatrywali siê w siebie, jakby zosta³o im ostat- nie szeœædziesi¹t sekund przed pogr¹¿eniem siê w wieczn¹ ciemnoœæ. Chryste! – pomyœla³. Mo¿na by przerzuciæ to spojrzenie przez strumieñ i przejœæ po nim jak po k³adce! Tych dwoje przenios³o siê gdzieœ – mo¿e do przesz³oœci? Dok¹dkolwiek siê udali, miejsca by³o tam doœæ jedynie dla nich. I cokolwiek sobie powiedzieli – cho- cia¿ nie odezwali siê do siebie ani s³owem, porozumienie miêdzy nimi by³o dosko- nale wyczuwalne – na pewno by³a to dobra wiadomoœæ. Do Eda podszed³ z ty³u „Bull” Miller. Klepn¹³ go w ramiê, coœ tam powie- dzia³, zagrzmia³ po swojemu salw¹ œmiechu i uœcisn¹³ mu d³oñ, przez co oderwa³ go od Sary Luttrell. Ed popatrzy³ na niego pustym wzrokiem, ale zaraz, na oczach Herveya, pozbiera³ siê i opanowa³. Odwróci³ siê do swojego dawnego zwierzch- nika, jakby w³¹czy³ automatycznego pilota, nadal skupiaj¹c ca³¹ uwagê na osobie Sary. Ona równie¿ sta³a przez chwilê jak oniemia³a, a potem odwróci³a siê znów i popatrzy³a przed siebie niewidz¹cym wzrokiem, z przylepionym do ust uprzej- mym uœmiechem. Kulminacja dramatu w Luttrell Park, pomyœla³ Hervey cynicz- nie. Bohaterowie zostali œmiertelnie ranni. A teraz co? Ci¹g dalszy w nastêpnym numerze… W³aœciwie co Ed tu robi, dlaczego wróci³? ¯eby dostaæ wiêcej? A mo- ¿e chcia³ z³o¿yæ wieniec na grobie mi³oœci…albo wyrazy szacunku? Czego pra- gnie – poza Sar¹ Luttrell? Czy przywiód³ go tu instynkt, czy drzemi¹ca, a niewy- gas³a nadzieja? Albo trop, który tutaj siê koñczy? Bo niew¹tpliwie kryje siê za tym coœ wiêcej, myœla³ Hervey, absolutnie pewien, ¿e ma racjê i gotów oddaæ wszystko, ¿eby siê dowiedzieæ, co to takiego. Spojrza³ znów na Eda, nadal rozmawiaj¹cego z „Bullem” Millerem; i na Sarê Luttrell, odwrócon¹ do niego plecami. Pilnowa³ ich przez resztê popo³udnia; ¿adne z nich ani na chwilê nie straci³o z oczu drugiego. Nie zamienili ze sob¹ ani s³owa, nie przebywali nawet przez moment w tej samej grupie. Poruszali siê wœród t³umu pozornie zupe³nie przypadkowo; w rzeczywistoœci kr¹¿yli wokó³ siebie, wêdruj¹c, zdawa³oby siê, bezcelowo od grupy do grupy. Uœmiechali siê, gawêdzili, ale œwiadomi tylko siebie, czekali wy³¹cznie na sposobnoœæ zbli¿enia. Widzia³, jak Eda przedstawiono Gilesowi Luttrellowi. Nic nie œwiadczy³o o tym, by Luttrell wiedzia³, ¿e Ed Hardin jest dawnym kochankiem jego ¿ony. Hervey pochwyci³ spojrzenie Eda, na widok którego Sara pochyli³a siê troskliwie nad mê¿em; nie patrzy³a w kierunku Eda, ale by³a go œwiadoma ca³¹ sob¹, po koniuszki w³osów na g³owie. Mi³osiernym zrz¹dzeniem losu, Gilesa Luttrella, cz³o- wieka ciê¿ko chorego, absorbowa³ wy³¹cznie w³asny ból. Gdyby rozejrza³ siê uwa¿nie, ujrza³by coœ, co przyprawi³oby go o gorsze cierpienie. Hervey by³ tak skupiony na rozwa¿aniu powodów, przyczyn i motywów zaistnia³ej sytuacji, ¿e straci³ z oczu Eda. Przebieg³ wzrokiem przerzedzaj¹cy siê t³um; impreza zamie-

10 ra³a, goœcie wychodzili, jakby przyt³oczeni nadmiarem wspomnieñ. Hervey zaj- rza³ do namiotu i obszed³ wszystkie trawniki: ani œladu Eda. Nadchodzi³ czas po¿egnania. Autobus Herveya zape³nia³ siê ludŸmi. Sara Luttrell ¿egna³a odje¿d¿aj¹cych goœci. Œciskaj¹c rêkê gospodyni, Hervey przyj- rza³ siê jej uwa¿nie. Zauwa¿y³, ¿e jest nieobecna duchem. By³a nadal uprzejma, nadal serdeczna, ale to œwiadczy³o jedynie o dobrym wychowaniu i nienagannych manierach. Jej myœli odbieg³y daleko od tych machinalnych czynnoœci. Jak przy- sta³o na dobr¹ pani¹ domu, poczeka³a, a¿ zape³ni siê ostatni autobus, a potem macha³a na po¿egnanie stoj¹c na brzegu podjazdu. Trawnik za jej plecami usiany by³ stolikami, na których piêtrzy³y siê brudne talerze i szklanki, oraz porozstawia- nymi w nie³adzie krzes³ami; kelnerzy czekali niecierpliwie na chwilê, kiedy bêd¹ mogli sprz¹tn¹æ i sobie pójœæ. Hervey patrzy³ za siebie, dopóki autobus nie poko- na³ zakrêtu alei, a wtedy straci³ Sarê z oczu. 2 Ktoœ klepn¹³ Eda po plecach, wymówi³ jego imiê, wzi¹³ go za rêkê. Ed musia³ oderwaæ siê od Sary i wróciæ do rzeczywistoœci. Obok sta³ jego dawny zwierzchnik, genera³ brygady Otis „Bull” Miller. Wygl¹da³ dok³adnie tak, jak go opisa³ Hervey Leinert, mo¿e tylko mia³ bardziej przerzedzon¹ czuprynê. – Ed, ty stary draniu! Du¿o czasu ci zajê³o dotarcie na jeden z naszych zjaz- dów! – Miller, widz¹c, jak Ed wpatruje siê w Sarê Luttrell, tr¹ci³ go ³okciem i mrug- n¹³ otwarcie. – Widzê, ¿e wci¹¿ latasz za spódniczkami, jak tutaj mówi¹. A ona jest nadal piekielnie atrakcyjn¹ kobiet¹. Dziewczyny zawsze ciê oblega³y, Ed. Jak to siê sta³o, ¿e do tej pory nie jesteœ ¿onaty? – By³em ¿onaty… kiedyœ. – Ka¿dy ma prawo do jednej pomy³ki. Ja mam na swoim koncie dwie. Do trzech razy sztuka, a potem pas. À propos zaobr¹czkowanych, pozna³eœ ju¿ sir Gilesa? – Nie. -W takim razie musisz to nadrobiæ. Kapitalny facet. Zreszt¹ przyjaŸni³eœ siê chyba z jego ojcem, o ile dobrze pamiêtam? – Grywaliœmy razem w szachy. – Wobec tego chodŸmy. Miller zaprowadzi³ Eda do miejsca, gdzie Giles Luttrell królowa³ na wózku inwalidzkim, stanowi¹c oœrodek sporej grupy, przez któr¹ genera³ utorowa³ sobie energicznie drogê. – Sir Gilesie – zagrzmia³ jowialnie. – Wróci³a do nas dzisiaj zab³¹kana owiecz- ka. Ten facet odwiedzi³ Luttrell Park pierwszy raz od dnia, w którym go opuœci³.

11 Pu³kownik… wtedy kapitan… Ed Hardin. Ed, to jest sir Giles Luttrell, gospodarz naszych zjazdów. Giles Luttrell pos³a³ Edowi ostre, przenikliwe spojrzenie, a potem uœmiech- n¹³ siê i wyci¹gn¹³ rêkê. – Hardin, Hardin… – zastanawia³ siê g³oœno. – Ale przecie¿ ja pana znam! Pan musi byæ tym Edem, który grywa³ w szachy z moim ojcem. – Owszem, tak – przyzna³ Ed ostro¿nie. – Mi³o wreszcie pana poznaæ. Ojciec pisa³ do mnie o panu, naprawdê. Sara równie¿; dostarcza³ im pan ró¿nych dóbr ¿yciowych akurat wtedy, kiedy bardzo ich brakowa³o. Ojciec utrzymywa³, ¿e gra pan w sposób zrêczny i przemyœlany, ale przejawia sk³onnoœæ raczej do ataku ni¿ do obrony. – Ma pan dobr¹ pamiê栖 skomentowa³ Ed spokojnie. – To mniej wiêcej wszystko, co mam – odpar³ Giles Luttrell pogodnie. – Resz- ta mojej osoby trzyma siê dziêki katgutowi i drutom. Wita³ siê pan ju¿ z Sar¹? Bêdzie zachwycona widz¹c pana po tak d³ugim czasie. Wiem wszystko o panu i o za³odze… jak siê nazywa³ pana samolot? California Girl? Czujê, ¿e pana znam, choæ d³ugo nam przysz³o czekaæ na osobisty kontakt. – Nie by³em w Anglii od czterdziestego pi¹tego, kiedy z niej wyjecha³em. – To zobaczy pan wiele zmian. – Ju¿ widzia³em, zw³aszcza w Londynie. – A, nasze miasto stu uciech. – W³aœnie, podobno. Gawêdzili sobie w otoczeniu przyjaznych, sympatycznych ludzi, a¿ w pew- nej chwili Ed dojrza³, ¿e œwie¿a, ró¿owa tkanka przeszczepu na uformowanej od nowa twarzy przybiera szary odcieñ. Nikt inny tego nie zauwa¿y³, ale dla Eda sta³o siê oczywiste, ¿e siedz¹cy przed nim cz³owiek cierpi. Instynktownie rozej- rza³ siê ponad g³owami ludzi, szukaj¹c oczami Sary. Zauwa¿y³, ¿e jest wpatrzona w niego. Zrozumia³a natychmiast jego spojrzenie. W jednej chwili opuœci³a gru- pê, z któr¹ sta³a, rzuci³a parê s³ów na po¿egnanie i ruszy³a w stronê mê¿a. Wy- starczy³ jeden rzut oka na jego twarz, ¿eby bez poœpiechu czy paniki, w ca³kowi- cie naturalny sposób wy³uska³a go z otaczaj¹cej grupy i poprowadzi³a wózek w kierunku domu. Tam s³u¿¹cy zaj¹³ miejsce Sary przy wózku, gdy tymczasem ona posz³a przodem, znikaj¹c w drzwiach. „Bull” Miller odwróci³ siê do Eda. – Ten cz³owiek jest autentycznie chory – stwierdzi³. – Bóg raczy wiedzieæ, jak on to znosi, a jednak jakoœ daje sobie radê. Spali³ siê prawie na grzankê, mó- wiê ci. Nie by³o ciê tu, kiedy siê rozbi³, co? Pojêcia nie mam, jak on to wytrzymu- je. Nie umia³bym policzyæ, ile mia³ operacji. A jednak nigdy siê nie skar¿y i zaw- sze ma pogodn¹ minê. Lady Sara równie¿. To ona wszystko organizuje, jak siê pewnie domyœlasz. On nie mo¿e jej nawet pomóc, serce mu na to nie pozwala. Operacje tak je os³abi³y, ¿e nie wolno mu robiæ ¿adnych wysi³ków. Od lat przygl¹- dam siê, jak choroba opanowuje go coraz bardziej; w tym roku wygl¹da gorzej

12 ni¿ kiedykolwiek przedtem – Miller westchn¹³. – Niedobrze. To wspania³y facet. Przez te wszystkie lata staliœmy siê dobrymi przyjació³mi. Pasjonuje siê nasz¹ eskadr¹ i naprawdê ciesz¹ go te zjazdy. Bardzo liczy siê dla niego fakt, ¿e Luttrell Park jest wa¿ny tak¿e dla nas. – Œwietnie to rozumiem – powiedzia³ Ed spokojnie. – Do kolacji bêdzie œwie¿y i wesó³ jak szczygie³. A wiesz, ¿e ja zawsze zo- stajê tu na noc? Zrobi³ siê z tego rodzaj dorocznych obchodów. Moja pani chwali siê potem przed reszt¹ ¿on, opowiadaj¹c o swojej przyjaŸni z sir Gilesem i lady Sar¹ Luttrell. Wiesz, jakie s¹ kobiety. Uœmiechn¹³ siê porozumiewawczo do Eda, ale nie by³o w tym z³oœliwoœci. Impreza przeci¹gnê³a siê do póŸnego popo³udnia. Ko³o szóstej wiêkszoœæ osób zaczê³a siê zbieraæ do odjazdu – ¿eby pobawiæ siê gdzieœ, uczciæ spotkanie, przegadaæ pó³ nocy wspominaj¹c dawne czasy. Ed widzia³ Herveya Leinerta krê- c¹cego siê w pobli¿u, ale zadba³ o to, ¿eby go zgubiæ. Kiedy kelnerzy zaczêli uprz¹taæ resztki przyjêcia, uda³o mu siê przemkn¹æ za namiot i odnaleŸæ swoje ulubione miejsce w parku: jezioro. Wygl¹da³o zupe³nie jak wtedy. Mo¿na by po- myœleæ, ¿e czas cofn¹³ siê o dwadzieœcia lat. Brzegi ³¹czy³, jak niegdyœ, palladiañ- ski mostek; wierzby zwiesza³y, jak niegdyœ, swoje ga³¹zki, ³abêdzie i kaczki nadal p³ywa³y po wodzie. Jedynie pawilon w stylu greckiej œwi¹tyni by³ zamkniêty. Zaj- rza³ przez okno. Wewn¹trz zobaczy³ posk³adane le¿aki i coœ, co wygl¹da³o na kamizelki ratunkowe. Zapewne teraz, pomyœla³, kiedy przewijaj¹ siê tu hordy tu- rystów, musz¹ je trzymaæ na wypadek, gdyby ktoœ wpad³ do jeziora. Usiad³ na najwy¿szym, nagrzanym s³oñcem schodku pawilonu, kontempluj¹c widok. Nic siê tu nie zmieni³o. Falista linia wzgórz Cotswold, pas¹ce siê krowy, zielone pola, niewielkie farmy, miasteczka, spiczaste wie¿e koœcio³ów.Tchn¹cy spo- kojem pejza¿, taki sam od tysi¹ca lat, nie tylko od dwudziestu. Wydawa³o mu siê, ¿e zaledwie wczoraj lata³ nad nim z regularnoœci¹ zegarowego wahad³a, rozmyœlaj¹c za ka¿dym startem, czy dane mu bêdzie wróciæ, by znów to wszystko zobaczyæ. Odchyli³ siê do ty³u i opar³ o nagrzan¹ marmurow¹ œcianê pawilonu. Powró- ci³y wspomnienia. Jesienne i zimowe s³otne dni; piknikowy kosz z jedzeniem; whisky z zapasów, dywan na pod³odze, koj¹cy dŸwiêk deszczu siek¹cego po- wierzchniê jeziora – i oni, ich dwoje, g³uchych na wszystko, zapamiêta³ych w so- bie. Dwadzieœcia siedem, pomyœla³. Mia³em dwadzieœcia siedem lat. A ona dwa- dzieœcia trzy. Zupe³nie jakby wróci³a ta scena, tak czêsto odgrywana, ¿e nadal zna³ swoj¹ rolꠖ perfekcyjnie, ³¹cznie ze stanem nerwowego podekscytowania, rozedrganej gotowoœci na myœl, ¿e za chwilê ona tu przyjdzie, ¿eby siê z nim spotkaæ. Nic siê nie zmieni³o. Nawet on sam. Zobaczy³a go siedz¹cego na schodku, kiedy wysz³a zza szczytu pagórka. Tra- wa by³a gêsta, t³umi³a odg³os kroków; wiêc nie s³ysza³, jak nadchodzi, zw³aszcza ¿e pogr¹¿ony by³ g³êboko w myœlach, wpatrzony w pejza¿ za jeziorem, jakby szuka³

13 tam niewiadomych odpowiedzi. Zanim podesz³a, przystanê³a, ¿eby na niego spoj- rzeæ, nareszcie bez przeszkód, co chcia³a zrobiæ przez ca³e popo³udnie, na cz³o- wieka, bez którego musia³a ¿yæ, ale którego nigdy nie zapomnia³a; tego obcego, o którym wiedzia³a wszystko. Niewiarygodne, jak ma³o siê zmieni³. By³ nadal Edem, chocia¿ dwadzieœcia lat póŸniej. Wysoki, potê¿nie zbudowany – przypomnia³a sobie kszta³t szerokich ramion pod d³oñmi. Nie wydawa³ siê ani trochê masywniejszy, ni¿ pamiêta³a; w³osy mia³ nadal bujne, jednolicie czarne, lekko kêdzierzawe. Twarz mo¿e trochê szczu- plejsza, ostrzejsza, jakby zamkniêta; w k¹cikach ust widnia³y cierpkie linie, któ- rych nie narysowa³ œmiech. By³ mocno opalony, jakby przyjecha³ prosto z gor¹ce- go klimatu – z Kalifornii? Siedzia³ w s³oñcu, pochylony lekko do przodu, z rêkoma splecionymi luŸno miêdzy kolanami, patrz¹c na drug¹ stronê jeziora. Wiedzia³a, gdzie b³¹dzi myœlami. Jej myœli by³y tam równie¿, przez ca³e popo³udnie. Podnio- s³a oczy, by spojrzeæ mu w twarz i zobaczy³a, ¿e Ed te¿ na ni¹ patrzy. Nie spuszczaj¹c z niego wzroku, potrz¹snê³a g³ow¹ bez s³owa. Podniós³ siê i stali teraz naprzeciwko, wpatrzeni w siebie, w absolutnej ciszy. Milczenie prze- ci¹ga³o siê, otaczaj¹c ich niewidoczn¹ sieci¹ jednoczesnego rozpoznania i pamiê- ci, wi꿹c ich bezpowrotnie. Czu³a mocne uderzenia serca – w szyi, na wargach, w czubkach palców. By³a go œwiadoma ka¿dym nerwem – cudowna mêka, której nie zapomnia³a. Widzia³a zielone cêtki w orzechowych oczach, które wpatrywa³y siê w ni¹ wabi¹c nieodparcie, i z³ociste koniuszki rzês. – Jak siê masz, Saro. Dawno siê nie widzieliœmy – przemówi³. Zobaczy³, jak piêkne, wyraziste oczy nape³niaj¹ siê ³zami, jak ca³a zaczyna dr¿eæ. Zamruga³a, rozpraszaj¹c ³zy. Blada twarz jaœnia³a blaskiem. Uj¹³ jej rêce w swoje; œcisnê³a je mocno. B³¹dzi³a wzrokiem po jego twarzy, jakby szuka³a jakichœ znaków, potem wróci³a do oczu, a wyczytawszy w nich to, co chcia³a wie- dzieæ, wyda³a westchnienie tak lekkie, ¿e ledwie s³yszalne, i przylgnê³a do niego ca³a. Uwolni³a rêce, by unieœæ je i otoczyæ go ramionami, dopasowaæ siê jak naj- œciœlej. Trzyma³a go z ca³ej si³y, napiêta, dr¿¹ca, i zaraz przylgnê³a twarz¹ do piersi. Jemu serce wali³o równie mocno, dr¿a³ tak samo jak ona. Przytuli³ policzek do jej w³osów i westchn¹³ g³êboko, jak gdyby zbyt d³ugo wstrzymywa³ oddech. – Jesteœ naprawdê, Ed? To nie jest sen? Nie obudzê siê za chwilê? – szepnê³a. – Nie. Jestem tu naprawdê. Ca³a reszta mo¿e byæ nierzeczywista, ale ja je- stem – mówi³ ochryp³ym g³osem. – Wiesz, czeka³am i wygl¹da³am ciê tyle razy… Co roku myœla³am: mo¿e to bêdzie tym razem? A kiedy by³o po wszystkim, myœla³am: mo¿e w przysz³ym roku? – Odjecha³emtakdaleko,jaksiêda³o.Dopierotamodkry³em,¿ezabra³emwszyst- ko ze sob¹. Dlatego ostatecznie wróci³em. Nie by³em w stanie d³u¿ej uciekaæ. – Tak siê cieszê. – Ja te¿. – W jego g³osie by³ ukryty ¿ar. – Kiedy zobaczy³am ciê tak blisko mnie, myœla³am, ¿e mam halucynacje. Tak d³ugo karmi³am siê nadziej¹. Powtarza³am sobie nieraz, ¿e nie masz ¿adnego

14 powodu, ¿eby wracaæ, ¿e w przeciwieñstwie do innych nie zabra³eœ z sob¹ szczê- œliwych wspomnieñ, które by siê wi¹za³y z Luttrell Park. – Nie masz racji. Nie przywiod³y mnie tutaj z³e wspomnienia, Saro, ale w³a- œnie dobre. Tak wiele ich mam… Gdyby tak nie by³o, to czemu, twoim zdaniem, ucieka³bym przez te wszystkie lata? – ¯eby byæ jak najdalej ode mnie? – Szuka³em drugiej takiej jak ty. I wróci³em dopiero wtedy, kiedy siê przeko- na³em, ¿e nikogo takiego nie ma. – Ale ja ciê tak bardzo zrani³am. – To prawda. Jednak wiem, ¿e nie chcia³aœ tego zrobiæ. – By³am mu potrzebna, Ed. Potrzebna do prze¿ycia. Twoja umiejêtnoœæ prze¿y- ciajestnaturalnymdarem.Prze¿y³eœSchweinfurtzapierwszymi drugimrazem,prze- ¿y³eœ Regensburg, Berlin, Holandiê… Wiedzia³am, ¿e prze¿yjesz rozstanie ze mn¹. Poruszy³a siê i zrobi³a krok do ty³u, ¿eby na niego spojrzeæ. Pozwoli³ jej na to, ale nie puœci³ jej r¹k. Powiedzia³ spokojnie: – Nie by³o dnia w ci¹gu tych dwudziestu lat, ¿ebym nie pomyœla³ o tobie. – Ja te¿ nie opuœci³am ¿adnego. Jego oczy przesunê³y siê po niej jak palce œlepca, dotykaj¹c, pieszcz¹c, czuj¹c. – Wygl¹dasz zupe³nie tak jak dawniej. To niewiarygodne. – Jestem starsza. – Ale ci z tym do twarzy. – Kiedyœ mi powiedzia³eœ, ¿ebym nigdy nie s¹ s¹dzi³a z pozorów. – Kiedyœ mówi³em ci wiele rzeczy… zreszt¹ sk¹d wiesz, ¿e ciê os¹dzam? – Bo inaczej czemu byœ wraca³? – ¯eby ciê zobaczyæ. – Po tych wszystkich latach? – Zw³aszcza po tych wszystkich latach. – Czy to znaczy, ¿e mi wybaczy³eœ? – Ju¿ bardzo dawno temu. Kiedy zrozumia³em, co zrobi³aœ i dlaczego, nie by³o nic do wybaczania. Zrobi³aœ to, co musia³aœ, Saro, a nie to, co chcia³aœ. Nie mog³aœ post¹piæ inaczej. Zrozumienie zabra³o mi trochê czasu, ale w koñcu do tego doszed³em. Bóg œwiadkiem, ¿e doœæ rozmyœla³em. – I ja te¿ myœla³am… o tobie. Uœmiechnêli siê do siebie, rozluŸnieni, swobodniejsi; bariery znik³y, lata prze- sta³y siê liczyæ. – Jak dobrze znów ciê widzie栖 powiedzia³a miêkko. – Och, gdybyœ tylko wiedzia³… – Wiem. – Tak, jestem pewna, ¿e wiesz. Rozejrza³a siê, i poci¹gnê³a go w stronê pawilonu. Usiad³a na schodku i sk³o- ni³a, by usiad³ obok. Odwróci³a siê tak, ¿eby móc go widzieæ. S³oñce oblewa³o j¹ blaskiem, rysuj¹c jej sylwetkê na tle œwiat³a.

15 – Czas by³ dla ciebie ³askawy, Saro – powiedzia³ Ed z nut¹ podziwu w g³o- sie. – Nawet ciê nie musn¹³. A jak wygl¹da³o twoje ¿ycie? Wzruszy³a ramionami, jakby chcia³a strz¹sn¹æ z nich te dwadzieœcia lat. Jej ton by³ lekki, naturalny. – Trochê dobrze, trochê Ÿle; zwyczajnie. A co z tob¹? – Jak sama powiedzia³aœ, prze¿y³em – mówi³ powa¿nie, ale orzechowe oczy uœmiecha³y siê do niej. – Prawie mnie wykoñczy³aœ. Wiesz, nigdy nie s¹dzi³em, ¿e naprawdê to zrobisz. Zawsze wiedzia³em, ¿e staæ ciê na to, ale nie przypusz- cza³em, ¿e do tego dojdzie… – Teraz on z kolei wzruszy³ ramionami. – Potrzebo- wa³em trochê czasu, ¿eby siê z tym uporaæ. Przede wszystkim musia³em doro- sn¹æ. Patrzy³a na niego z mimowoln¹ aprobat¹, uœmiech kry³ w sobie têsknotê. – Doros³eœ po prostu wspaniale – powiedzia³a cicho. – Na pocz¹tku by³o inaczej. Kiedy mnie zostawi³aœ, czu³em siê zdruzgotany. Prze¿y³em piek³o próbuj¹c siê pozbieraæ. Czu³em, ¿e… do niczego siê nie nadajê. Musia³em dorosn¹æ i dojrzeæ. Przekona³em siê boleœnie na w³asnej skórze, ¿e kie- dy wszystko przychodzi zawsze ³atwo, tym ciê¿ej prze¿ywa siê pora¿kê. Nigdy nie mia³em problemów z kobietami; przesta³em je traktowaæ z nabo¿nym podzi- wem w wieku czternastu lat. Ty odegra³aœ siê za nie z nawi¹zk¹. Posun¹³em siê do tego, ¿e poœlubi³em kobietê, która w moim pojêciu by³a do ciebie podobna. Oczy- wiœcie w niczym ciê nie przypomina³a, w dodatku mia³a mi za z³e ci¹g³e porów- nania. Chcia³a byæ kochana dla siebie samej. Nie potrafi³em jej tego daæ, wiêc porzuci³a mnie dla kogoœ, kto potrafi³. Spêdzi³em lata szukaj¹c kogoœ takiego jak ty, Saro. I dopiero kiedy zda³em sobie ostatecznie sprawê, ¿e nikt taki nie istnie- je – ¿e jesteœ jedyna, niepowtarzalna i nieosi¹galna, wiêc nie ma co siê oszukiwaæ i lepiej zaakceptowaæ ten fakt – dopiero wtedy poczu³em, ¿e potrafiê tu wróciæ. Chcia³em siê przekonaæ, czy zdo³am… pozbyæ siê obsesji na twój temat. Myœla- ³em sobie: przecie¿ to dawne czasy, dawne miejsca, dawne twarze… Ktoœ powie- dzia³ mi dzisiejszego popo³udnia, ¿e czas wszystkich nas zmienia. Nie przesz³o mi ani na chwilê przez myœl, ¿e ty pozostaniesz nie zmieniona. Nie spuszcza³a oczu z jego twarzy przez ca³y czas, kiedy mówi³. S³ucha³a z nies³abn¹c¹ uwag¹, tylko rêce zaciska³y siê na jego d³oniach. Uœmiechn¹³ siê do niej. – Jeœli nie pozosta³o ci nic prócz wspomnieñ, siêganie w g³¹b pamiêci jest najsmutniejsz¹ rzecz¹ pod s³oñcem – powiedzia³. – Kiedy walczy³em w Korei, nasza baza znajdowa³a siê nad rzek¹, a mój namiot sta³ na brzegu, powy¿ej tamy. Nieraz le¿a³em w ³ó¿ku s³uchaj¹c, jak deszcz siecze powierzchniê wody i myœla- ³em o nas, o tym miejscu nad jeziorem. Zastanawia³em siê, jak ono teraz wygl¹da. Potrafi³em wstaæ i napisaæ do ciebie d³ugi list, mówi¹c ci, co czujê, a kiedy rano deszcz ustawa³ i wychodzi³o s³oñce, dar³em mój list i wrzuca³em strzêpy do rze- ki. – Uœmiechn¹³ siê smutno. – By³y chwile, kiedy myœla³em, ¿e zdo³a³em ciê z sie- bie wyrzuciæ, ¿e wszystko skoñczone i jestem wolnym cz³owiekiem. Ale wystar-

16 czy³o, ¿ebym zobaczy³ kobietê podobn¹ do ciebie, a natychmiast wraca³em na star¹ œcie¿kê. Nie mam pojêcia, dlaczego to musia³aœ byæ akurat ty i sk¹d ta nie- mo¿noœæ uwolnienia siê od ciebie. Mo¿e dlatego, ¿e z tob¹ wszystko stawa³o siê o tyle g³êbsze, o tyle bardziej satysfakcjonuj¹ce, takie… takie œwiadome, w stop- niu, jakiego nigdy przedtem nie doœwiadczy³em. Popatrzy³ w przejrzyste oczy, lœni¹ce od niewyp³akanych ³ez. – Nie przyszed³em tu po to, Saro, ¿eby brutalnie wtargn¹æ w twoje ¿ycie. Zrobi³em to, poniewa¿ musia³em siê przekonaæ, czy potrafiê uporaæ siê z moim w³asnym ¿yciem. Myœla³em, ¿e niezale¿nie od tego, jaka jesteœ teraz, czy zmieni- ³aœ siê na dobre czy na z³e, czy zosta³aœ taka sama – nadszed³ czas, ¿eby stawiæ temu czo³o i pogodziæ siê z tym, ¿e nale¿ysz do przesz³oœci. – Urwa³, po czym doda³ z przekonaniem: – I to by³ b³¹d. Na mi³oœæ Bosk¹, dlaczego nie wróci³em wczeœniej? Dlaczego? – Mo¿e tak powinno by³o siê zdarzy栖 odpar³a ³agodnie. – Mo¿e teraz… dopiero nadszed³ w³aœciwy czas dla nas obojga. Spojrza³ na ni¹, jakby próbowa³ zrozumieæ, o co jej chodzi, ale Sara powie- dzia³a tylko: – Jesteœ tutaj, Ed, to najwa¿niejsze. Tymczasem musi nam to wystarczyæ. Tak siê cieszê, tak bardzo siê cieszê, ¿e wróci³eœ, ¿e mogê ciê widzieæ. Wydaje mi siꠖ doda³a z lekkim wahaniem – ¿e myœl¹c nieustannie o sobie oboje s¹dzili- œmy, ¿e to drugie zd¹¿y³o zapomnieæ. Zatonêli w sobie wzrokiem, a oczy zasz³y im mg³¹, kiedy Ed dotkn¹³ ustami jej ust. Przez chwilê trwali tak w bezruchu, a potem nagle znaleŸli siê w swoich objê- ciach. Poca³unek porwa³ ich i opanowa³. Ca³owali siê rozpaczliwie, namiêtnie, za- ch³annie, jakby nie mogli siê roz³¹czyæ. D³ugie lata samotnoœci rozwia³y siê jak mg³a. Znajome uczucia i reakcje, dawne zwyczaje kochanków, sposób, w jaki lgnê- ³y do siebie dwa cia³a, ch³onê³y siê wargi, pieœci³y d³onie – wszystko by³o dok³adnie tak jak kiedyœ, jak gdyby oboje rozpamiêtywali to tak d³ugo, a¿ nauczyli siê siebie na pamiêæ. Rzeczywiœcie nic siê nie zmieni³o; uczucia, reakcje, radoœæ, wzajemna rozkosz by³y te same. Przez d³ugi czas ca³owali siê œciœle ze sob¹ spleceni. Szeptali coœ bez zwi¹zku, powtarzaj¹c swoje imiona, pieœcili siê i rozpoznawali na nowo, a¿ wreszcie Sara opar³a policzek o pierœ Eda i spyta³a dr¿¹cym g³osem: – Czy to mo¿liwe, ¿eby zacz¹æ wszystko od nowa? – Coœ siê musi skoñczyæ, ¿eby mo¿na by³o zacz¹æ od nowa, Saro; a my ni- czego nie koñczyliœmy. Po prostu kiedyœ zosta³o to przerwane. Nie rozumiem, dlaczego nam siê taka rzecz przytrafi³a, ale nie zamierzam zadawaæ ¿adnych py- tañ. Przyjmê z wdziêcznoœci¹, cokolwiek przypadnie mi w udziale. Przejêci do g³êbi, wstrz¹œniêci, jakby nie mogli w to uwierzyæ, dr¿eli o uczucie, które odkryli na nowo – jakby siê mog³o w ka¿dej chwili rozwiaæ. By³o tak auten- tyczne, tak niespodziewane, takie cudowne. Ile¿ razy Sara o tym œni³a; ile razy bu- dzi³a siê z imieniem Eda na ustach, potrzebuj¹c go rozpaczliwie. By³y dni, kiedy myœla³a o nim ustawicznie. Jak¿e czêsto przychodzi³a tutaj, w³aœnie w to miejsce,

17 gdzie ka¿dy kamieñ, ka¿de ŸdŸb³o trawy o nim przypomina³o. Jak¿e czêsto siady- wa³asamotnieow³adniêtatêsknot¹,mocn¹jakfizycznyból;zamyka³atenbólw sercu, bo wola³a ¿yæ z tym cierpieniem, ni¿ znosiæ powolne zanikanie pamiêci. A teraz wróci³. To nie by³ sen; czu³a dotyk jego ust, jego r¹k. Przesz³oœæ wdar³a siê gwa³townie do teraŸniejszoœci, by zaprowadziæ j¹ w nieznan¹ przy- sz³oœæ, ca³kowicie ró¿n¹ od tej, ku której zmierza³a. Nie chcia³a teraz o tym my- œleæ; lepiej skupiæ siê na teraŸniejszoœci, na prze¿yciu ka¿dego nowego dnia – takiego dnia jak dzisiaj, kiedy nag³e olœnienie, jak brakuj¹cy magiczny sk³adnik w tyglu alchemika, przeobrazi³o posêpn¹ szaroœæ codziennoœci w mieni¹ce siê z³o- ciœcie zjawisko. Rozpiê³a guziki kurtki Eda, ¿eby móc go otoczyæ ramionami. Zamkn¹³ Sarê w uœcisku, przytulaj¹c jej g³owê do ramienia. Miêdzy poca³unkami szepta³ jej imiê g³osem nabrzmia³ym namiêtnoœci¹: – Saro, Saro… tylko ty, Saro… nikt inny. B³agam ciê, nie odrzucaj mnie znowu. Pozwól mi widywaæ ciê czasem, byæ blisko ciebie… Kocham ciê, Saro. Zawsze ciê kocha³em… I zawsze bêdê kocha³. P³omieñ, który rozjarzy³ siê w Sarze, wyzwoli³ w niej rozpaczliwe po¿¹da- nie, szarpi¹cy g³ód namiêtnej natury pozbawionej mi³oœci fizycznej. By³a tak roz- ogniona, ¿e jak nigdy przedtem nie myœla³a o tym, co to oznacza dla niego, a je- dynie o w³asnych potrzebach, w³asnym pragnieniu. Pêdzi³a na oœlep w kierunku, który prowadzi³ tylko do jednego – ale trawa pod drzewami nie by³a odpowied- nim miejscem; czas równie¿ nie by³ w³aœciwy. Przepe³niona namiêtnoœci¹, nie myœla³a o tym. Niespodziewany, choæ wytêskniony powrót Eda pozbawi³ j¹ sa- mokontroli, a pod wp³ywem zachowania Sary on równie¿ straci³ panowanie nad sob¹. Marzy³ o takiej chwili, wyobra¿a³ j¹ sobie, snu³ fantazje na jej temat, ale teraz nie by³o tak jak powinno. Nie czu³, ¿e Sara robi to, czego pragnie, tylko coœ, czemu po prostu nie mo¿e siê oprzeæ. Zala³a go fala wspó³czucia i bardziej ni¿ kiedykolwiek zapragn¹³ j¹ chroni栖 nawet przed sam¹ sob¹. Trzyma³ j¹ wiêc blisko i tuli³ z najdelikatniejsz¹, najsubtelniejsz¹ czu³oœci¹, z najg³êbsz¹ mi³oœci¹, staraj¹c siê j¹ uspokoiæ z ca³¹ serdecznoœci¹ i ciep³em, ja- kie móg³ jej da栖 ale nic wiêcej. Sara, nawet po latach roz³¹ki, tak by³a wyczulo- na i zestrojona z jego myœlami, ¿e odebra³a ten sygna³ od razu. Zauwa¿y³, ¿e stop- niowo siê wycisza, wdziêczna, ¿e mo¿e zaufaæ jego sile i dyscyplinie, a¿ wreszcie zupe³nie siê opanowa³a. Jeszcze chwilê siedzia³a nieruchomo w jego ramionach, mocno przytulona; potem podnios³a g³owê i spojrza³a na niego wymownie. Zro- zumia³a i by³a mu za to wdziêczna. – Ed, mój najmilszy, najdro¿szy – wyszepta³a. – By³eœ i nadal jesteœ najcu- downiejszym z ludzi. Poca³owa³a go z niewymown¹ czu³oœci¹. – Kocham ciê tak bardzo, Ed. To siê nigdy nie zmieni, pamiêtaj. Bêdê ciê zawsze kochaæ, bez wzglêdu na wszystko. – Wiem, wiem – odpar³ cicho, wstrz¹œniêty. Nie wiedzia³, dlaczego to po- wiedzia³a, ale rozumia³, ¿e nie czas o to pytaæ. 2 – Wspomnienia

18 Poczu³, ¿e poruszy³a siê i spojrza³ na ni¹. Uœmiecha³a siê. – Grosik za twoje myœli – zaproponowa³a. – A mo¿e grosik nie wystarczy? – Dla ciebie s¹ za darmo – oœwiadczy³. – Moje myœli, mój czas… – cokol- wiek zechcesz, kiedykolwiek zechcesz. Wystarczy, ¿e za¿¹dasz, a bêd¹ twoje. – Chcê twojego czasu – zdecydowa³a natychmiast, a potem spyta³a niepew- nie: – Ile go masz? – Co byœ powiedzia³a na dwa lata? Otworzy³a szeroko oczy. – Chcia³em ciê zaskoczy栖 przyzna³. – Jestem tu s³u¿bowo. – Pracujê w am- basadzie. – O mój Bo¿e – powiedzia³a zduszonym g³osem i ukry³a twarz na jego pier- si. – Za du¿o tego wszystkiego. Czujê siê, jakby zalewa³y mnie kolejne fale. – Podnios³a g³owê, ¿eby na niego spojrzeæ zdumionymi oczami. – Czym sobie za- s³u¿y³am na tyle szczêœcia? – ¯y³aœ, jak Pan Bóg przykaza³? – Po prostu ¿y³am. Ale dwa lata! Ca³e dwa lata! Wci¹¿ jeszcze nie dowierza³a, choæ bi³a z niej radoœæ. – Najwa¿niejsze – uœmiechn¹³ siê Ed – ¿ebym móg³ ciê widywaæ, kiedy tyl- ko bêdzie to wykonalne… oczywiœcie, bior¹c pod uwagê wszystkie okolicznoœci. – Bêdziemy siê widywa栖 odpar³a spontanicznie. – To mogê ci obiecaæ. S¹ pewne sprawy… – Tak? – Bêdziemy siê spotyka栖 powiedzia³a wymijaj¹co. – Przyrzek³am ci; a to znaczy, ¿e mogê dotrzymaæ obietnicy. Wiesz, ¿e zawsze tak postêpujê. – Piêkne oczy pociemnia³y, jakby przebieg³ przez nie cieñ. – Tylko ten jedyny raz… zapo- mnij o tym. – Przecie¿ wiesz, ¿e ju¿ zapomnia³em. Uœmiechnê³a siê do niego i znów po³o¿y³a mu g³owê na piersi. – Czy genera³ Miller powtórzy³ ci, ¿e pyta³am o ciebie? – odezwa³a siê po chwili. – Tak. Miêdzy innymi dlatego podj¹³em decyzjê o powrocie. Odzyska³em nadziejê. – Myœla³am, ¿e to ja mam œwiatowy monopol na nadziejꠖ powiedzia³a. – Ale ja mia³em wszystkie amerykañskie akcje. Spojrzeli na siebie czule. Ed zauwa¿y³, ¿e Sara przygl¹da mu siê z aprobat¹. – Czy wiesz, ¿e pierwszy raz w ¿yciu widzê ciê po cywilnemu? – zapyta³a. – W moich wspomnieniach zawsze by³eœ w mundurze. Skoñczy³eœ, zdaje siê, z la- taniem w wojsku? – To ono skoñczy³o ze mn¹. Dopad³ mnie podesz³y wiek. – Co ty opowiadasz! – oburzy³a siê z figlarnym b³yskiem w oku. – Pamiêæ potrafi balsamowa栖 odpar³ z uœmiechem, ale w jego oczach rów- nie¿ zapali³y siê p³omyki.

19 Ich spojrzenia spotka³y siê i nie mog³y siê rozdzieliæ. Lekka bryza przynios³a czysty ton stajennego zegara wybijaj¹cego siódm¹ wieczorem. Sara westchnê³a. – Muszê iœæ. Millerowie zostaj¹ na weekend, jak zwykle z okazji zjazdu. To ju¿ przesz³o do tradycji. A ja tymczasem zaniedbujê obowi¹zki gospodyni. Podnios³a siê z kolan Eda, wyg³adzaj¹c sukienkê. Odwróci³a siê do niego. – Czy mogê siê z tob¹ skontaktowaæ w ambasadzie? – Tak. Albo w mieszkaniu. Bo mam mieszkanie; obj¹³em je po moim po- przedniku. Zapiszê ci numer telefonu. Siêgn¹³ do kieszeni, wyj¹³ niewielki notatnik, zapisa³ dwa numery telefonu i adres, i wrêczy³ jej kartkê. Z³o¿y³a j¹ starannie i schowa³a w kieszeni sukienki. – Kiedy? – zapyta³. Coœ w g³osie Eda kaza³o jej podnieœæ na niego wzrok. Odpowiedzia³a po prostu: – Nied³ugo. Kiedy podeszli do domu, zobaczyli Gilesa Luttrella siedz¹cego na tarasie. Ed nie tyle zauwa¿y³, ile poczu³, ¿e Sara robi siê spiêta, ale zaraz uœmiechnê³a siê i posz³a w kierunku mê¿a, przyspieszaj¹c kroku. – Wiem, wiem – powiedzia³a weso³o. – Na pewno siê zastanawia³eœ, co siê z nami sta³o. Ed i ja daliœmy siê porwaæ wspomnieniom i tak zag³êbiliœmy siê w przesz³oœæ, ¿e straciliœmy rachubê czasu i zapomnieliœmy o teraŸniejszoœci. Pochyli³a siê, ¿eby go poca³owaæ. – Przepraszam, kochanie. – Domyœla³em siê, ¿e bêdziecie wspominali dawne czasy – odpar³ Giles po- godnie, uœmiechaj¹c siê do niej. – Ulokowa³em siê tutaj w nadziei, ¿e mo¿e uda mi siê z³apaæ Eda przed odjazdem. Chcia³em prosiæ, ¿eby zosta³ pan na kolacji – zwróci³ siê do Eda. – Genera³ Miller i jego ¿ona tak¿e bêd¹. Chêtnie porozma- wia³bym o dawnych dniach… wie pan chyba, ¿e mój ojciec ogromnie pana lubi³. – By³ dla mnie bardzo dobry – wyzna³ szczerze Ed – ale nie przyjecha³em tutaj, ¿eby zbieraæ komplementy. To ja jestem d³u¿nikiem. Lady Sara i pañski ojciec du¿o dla mnie zrobili. – Podobnie jak pan dla nich. Tak czy owak czujê, ¿e jestem panu coœ winien. A je¿eli pan chce siê zrewan¿owaæ, to móg³by pan zrobiæ przyjemnoœæ inwalidzie zapewniaj¹c mu swoje towarzystwo na godzinê czy dwie. Uœmiechn¹³ siê do Eda ujmuj¹co, mimo zniekszta³conej twarzy. Sara ustawi- ³a siê za wózkiem Gilesa, k³ad¹c rêkê na oparciu. Ed zauwa¿y³, ¿e jej d³oñ spo- czywa³a miêkko i luŸno, co œwiadczy³o o braku napiêcia. – Dziêkujꠖ odpar³. – Chêtnie zostanê. – Œwietnie. Giles by³ zachwycony. Zawróci³ wózek, który mia³ napêd elektryczny, i ru- szy³ wzd³u¿ tarasu, w kierunku huœtawki ogrodowej, naprzeciwko której umiesz-

20 czono barek na kó³kach. Sta³ przy nim Bates, dawny ordynans Gilesa, a teraz szef s³u¿by i osobisty lokaj w jednej osobie. Giles poprosi³ Batesa o pokazanie Edo- wi, gdzie mo¿e siê odœwie¿yæ. – Kiedy pan wróci, wypijemy drinka i pogadamy przed kolacj¹. Kiedy wróci³ po piêciu minutach, Sary ju¿ nie by³o, natomiast z góry zeszli Millerowie. Sara wymknê³a siê do swojej sypialni na piêtrze. Siedzia³a teraz przed toalet- k¹, na której sta³o niewielkie otwarte pude³ko. Mieœci³ siê w nim plik listów, tro- chê fotografii i z³ote skrzyd³a – odznaka US Air Force. Listy by³y w wiêkszoœci krótkimi notatkami: „Saro, o czwartej. Z³o¿ymy ofiarê Bogini. E.” „Kochanie moje, nie dam rady. Jestem rezerwowy. Mo¿e jutro? E.” „Saro, nie mogê jeœæ; nie mogê spaæ; nie jestem zdolny do niczego prócz myœlenia o tobie. Co ty ze mn¹ zrobi³aœ? E.” Jeden z listów by³ d³u¿szy, napisany o³ówkiem; papier wyblak³ i nosi³ œlady zagiêæ od wielokrotnego sk³adania. Sara roz³o¿y³a go ostro¿nie i przeczyta³a jeszcze raz. Potem zaczê³a ogl¹daæ fotografie. By³y to przewa¿nie amatorskie zdjêcia Lataj¹cej Fortecy z imieniem „Sally B” namalowanym na dziobie; na jednym z nich za³oga sta³a rzêdem na tle samolotu, uœmiechaj¹c siê od ucha do ucha. Inne zosta- ³o zrobione na stopniach tarasu jej domu. Tu równie¿ widnia³a za³oga Sally B, a obok ona sama w uniformie VAD – Ochotniczego Towarzystwa Niesienia Po- mocy Rannym – wpatrzona w rozeœmianego m³odego oficera z czapk¹ zsuniêt¹ na ty³ kêdzierzawej czarnej czupryny. Na jeszcze innym ten sam m³ody oficer siedzia³ oparty plecami o pieñ potê¿nego kasztana, który górowa³ nad greckim pawilonem w ogrodzie. Wziê³a do rêki odznakê i pog³adzi³a j¹ palcami, uœmie- chaj¹c siê przy tym do siebie. Potem wyjê³a ostro¿nie karteczkê z adresem i nu- merami telefonów Eda i przeczyta³a j¹ kilkakrotnie, by wszystko zapamiêtaæ. Do³o¿y³a kartkê do zawartoœci pude³ka, zamknê³a je na kluczyk i schowa³a do szuflady w toaletce. Nastêpnie wsta³a, podesz³a do okna i wyjrza³a na taras. Ed sta³ ty³em do balustrady z drinkiem w rêku i s³ucha³ genera³a Millera, opowiada- j¹cego coœ z bogat¹ gestykulacj¹ i tubalnym œmiechem. Giles odwrócony by³ do niej plecami, wiêc nie widzia³a jego twarzy. Zmarszczy³a nagle brwi i przygryz³a wargê, jak zawsze, kiedy coœ j¹ trapi³o. Wreszcie odwróci³a siê zdecydowanie od okna i posz³a do ³azienki. O wpó³ do drugiej w nocy, kiedy Ed odjecha³, Millerowie w doskona³ych humorach udali siê do sypialni zwanej pokojem Gainsborough, poniewa¿ wisia³y tam portrety sir Piersa i lady Georginy Luttrell pêdzla s³ynnego malarza. Sara wróci³a do salonu, gdzie czeka³ na ni¹ Giles. – Myœla³am, ¿e dawno poszed³eœ do ³ó¿ka – zbeszta³a go ³agodnie. – Mia³eœ d³ugi i ciê¿ki dzieñ, a jeszcze ta impreza po po³udniu…

21 – Nic mi nie jest – odpar³ Giles. – Nie rób niepotrzebnego szumu, Saro. Uœmiechn¹³ siê, ¿eby z³agodziæ szorstkoœæ s³ów. – Jutro jest niedziela, wyœpiê siê porz¹dnie. Jesteœ zadowolona? – Wyci¹- gn¹³ do niej rêkê i dorzuci³: – Mam wra¿enie, ¿e wszystko siê uda³o. – Doskonale. – Trzysta osiemdziesi¹t siedem osób. O dwadzieœcia jeden wiêcej ni¿ w ze- sz³ym roku. Wci¹¿ od nowa mnie zadziwiaj¹ ci wszyscy ludzie, którzy wracaj¹ tutaj do nas przez tyle lat. To miejsce naprawdê du¿o dla nich znaczy. – Trzysta Czternastka ma mnóstwo dobrych wspomnieñ zwi¹zanych z Lutt- rell Park i z Little Heddington – zgodzi³a siê Sara. – I vice versa – zamilk³ na chwilê, a ona siedzia³a i czeka³a; wiedzia³a, ¿e Giles dojdzie w koñcu do tematu, który zamierza poruszyæ. – Wiêc to by³ on – powiedzia³ w koñcu. – Tak, to by³ on. – Wiesz, rozpozna³em go natychmiast. W ogóle siê nie zmieni³. W³aœnie to sprawi³o, ¿e siê wtedy Ÿle poczu³em tam, w ogrodzie. Chyba wpad³em w panikê. Œcisnê³a go za rêkê. – Zupe³nie niepotrzebnie, Giles. Powinieneœ to wiedzieæ. – Wiedzieæ a czuæ… to dwie ca³kowicie ró¿ne sprawy. On jest nietuzinko- wym cz³owiekiem, Saro. Przez chwilê milcza³, pogr¹¿ony w myœlach. – Zabawne – powiedzia³ w zadumie. – ¯y³em z jego wyobra¿eniem od tak dawna, a jednak zobaczyæ go na w³asne oczy by³o doœwiadczeniem…przyt³acza- j¹cym. Wreszcie rozumiem, dlaczego nie potrafi³aœ o nim zapomnieæ. Musia³o ci byæ niezwykle trudno wyrzec siê go dla mnie. On ma powa¿ny problem, Saro. Jest w tobie zakochany, a ty jesteœ moj¹ ¿on¹. Ponadto – doda³ – jest bardzo samot- nym cz³owiekiem… – tak¿e z twojego powodu. – Dlaczego zaprosi³eœ go na kolacjê? – Poniewa¿ powinno siê poznaæ w³asnego wroga, a on jest moim wrogiem, Saro. Chocia¿ gdyby nasze losy u³o¿y³y siê inaczej, moglibyœmy, jak s¹dzê, byæ dobrymi przyjació³mi. Oczywiœcie zawsze wiedzia³em, ¿e to, co was ³¹czy³o, jest powa¿ne, tylko nie zdawa³em sobie sprawy, do jakiego stopnia. Musi byæ powa¿- ne, skoro przetrwa³o tak d³ugo. A przetrwa³o, prawda? – Tak – przyzna³a Sara cichym g³osem. – Nie mogê rywalizowaæ z takim cz³owiekiem, Saro. Nie mam ¿adnej broni. On jest przystojny, czaruj¹cy, jednym s³owem szalenie atrakcyjny. Nawet pani Miller nie pozosta³a obojêtna na jego urok. Uœmiechn¹³ siê na wspomnienie niedu¿ej, pulchnej i mieszczañskiej Cissy Miller, która piek³a niezrównane szarlotki, uwielbia³a lawendowe myd³o, a dzi- siaj kr¹¿y³a wokó³ Eda nie spuszczaj¹c z niego oczu. – To silny mê¿czyzna, Saro, a jednak przy tobie staje siê bezradny i nieod- porny na ciosy. – Giles wzruszy³ ramionami. – No có¿, ka¿dy z nas ma swoj¹

22 piêtê Achillesa, a ty w oczywisty sposób jesteœ jego s³aboœci¹. Zawsze przypusz- cza³em, ¿e on z kolei jest twoj¹… Dlatego go nienawidzi³em. Le¿a³em nie œpi¹c po nocach i pielêgnowa³em tê moj¹ nienawiœæ. Rozumiesz, to on ciê zmieni³. Kie- dy wróci³em, nie by³aœ ju¿ dziewczyn¹, z któr¹ siê o¿eni³em; sta³aœ siê kobiet¹, wspania³¹ kobiet¹ – i nie by³o w tym mojej zas³ugi. A na domiar z³ego nie mo- g³em tego wykorzystaæ. Milcza³ przez chwilê, po czym zapyta³: – Dlaczego on wróci³? – Bo czu³, ¿e musi to zrobiæ. – W jakim sensie? – Ze wzglêdu na mnie. Dla mnie. – Rozumiem – powiedzia³ Giles. Rzeczywiœcie rozumia³. – Tak – podj¹³ z na- mys³em – widzê doœæ wyraŸnie, kim siê stajesz w jego obecnoœci, Saro. – W jego g³osie zabrzmia³a zjadliwa nuta. – Nigdy w ¿yciu nie patrzy³aœ na mnie takim wzrokiem. Sara milcza³a. Nie mia³a nic do powiedzenia. – Nie robiê ci wymówek ani siê nie skar¿ê, Saro – mówi³ dalej Giles sztucz- nie spokojnym tonem. – Ani jedno, ani drugie nie by³oby usprawiedliwione. Ni- gdy nie karmi³aœ mnie k³amstwami na jego temat, poza tym sprawa by³a skoñczo- na i zamkniêta, kiedy do mnie wróci³aœ. Niewiele kobiet wytrzyma³oby takie ma³¿eñstwo jak nasze – doda³ – ale ty siê nigdy nie uskar¿a³aœ. Jestem ci winien bardzo wiele, Saro. Jeœli nawet on ciê zmieni³, ja zebra³em plon tej odmiany. Pogr¹¿y³ siê na chwilê w milczeniu. – ¯adne z nas nie dosta³o tego, o czym marzy³o, ale ja mia³em wiêcej szczê- œcia. Chocia¿ niegdyœ spodziewa³em siê dostaæ znacznie wiêcej, niewiele brako- wa³o, a otrzyma³bym o wiele mniej. I tak by³o mi lepiej, ni¿ wielu mê¿czyznom w tak zwanych „normalnych” ma³¿eñstwach. Wiem, ¿e nie by³o to dla ciebie ³a- twe…nie s¹dŸ nigdy, ¿e nie rozumia³em tego i nie docenia³em. Ale jednoczeœnie nienawidzi³em, szala³em i przeklina³em. Myœla³em, ¿e przenigdy nie pogodzê siê z tym, co mi siê przydarzy³o. Jeœli teraz prawie doszed³em do równowagi, to wy- ³¹cznie twoja zas³uga. Ilekroæ ciê potrzebowa³em, by³aœ zawsze przy mnie. A prze- cie¿ mog³aœ by³a pozostawiæ mnie w³asnemu losowi. Sara siedzia³a z pochylon¹ g³ow¹, ¿eby nie móg³ widzieæ jej twarzy. Giles by³ najwyraŸniej przera¿ony. Usi³owa³ zachowywaæ siê rozumnie i racjonalnie, ale Sara go zna³a: to by³o wo³anie o pomoc. Nawet nie zdawa³ sobie sprawy, jak moc- no œciska³ jej d³oñ; tak d³ugo pracowa³ nad odzyskaniem w³adzy w rêkach, ¿e teraz mia³y stalowy uchwyt. Sara czu³a ból w nadgarstku. – Wiem, jak zmieni³aœ siê pod jego wp³ywem – ci¹gn¹³ Giles. – Ja mia³em tylko ciebie. Jeœli zmianê w tobie zawdziêcza³em jemu, tym lepiej dla mnie. Co nie przeszkadza³o, ¿e mia³em mu to za z³e… – Przerwa³ na chwilê. – No, a poza tym jest James. – Dlaczego o tym wspomnia³eœ?

23 – Mówienie o Jamesie jest dla mnie spraw¹ naturaln¹. Zobaczysz, bêdzie dobrze. Uporamy siê z tym wszystkim, Saro. ¯y³em przez dwadzieœcia lat z du- chow¹ obecnoœci¹ tego cz³owieka, a teraz zjawi³ siê we w³asnej osobie. Chyba rozumiesz mnie dobrze? Nic ju¿ nie jest, jak by³o – nie mo¿e wygl¹daæ tak samo. Ed wróci³. Wiem, jaki on jest. Naprawdê wiem, Saro. Bo¿e drogi, dlaczego mu- sia³aœ byæ tak przeraŸliwie uczciwa? – zakoñczy³ tonem cz³owieka, który znosi katusze. Opad³ na oparcie wózka, kompletnie wyczerpany, z g³ow¹ odchylon¹ do ty³u, przymykaj¹c zdrowe oko. Œciska³ d³oñ Sary jak obcêgami, a kiedy uchwyt zel¿a³, Sara nie cofnê³a swojej rêki. Giles zdawa³ sobie sprawê, ¿e j¹ rani, karz¹c za w³asnie nieszczêœcie, za to, ¿e ona go ukara³a. Zawsze z drugiej rêki, myœla³, wszyst- ko z drugiej rêki. Mi³oœæ z drugiej rêki, syn z drugiej rêki, ¿ycie z drugiej rêki, nawet œmieræ z drugiej rêki – nie ta, która powinna mu by³a przypaœæ w udziale dwadzieœcia lat wczeœniej. To by wszystko rozwi¹za³o. – Co takiego jest w Edzie? – spyta³. – Co takiego w nim znalaz³aœ, czego we mnie nie by³o? Sara wiedzia³a, ¿e musi odpowiedzieæ. Inaczej Giles bêdzie pyta³, bada³, dr¹- ¿y³, a¿ zmusi j¹ do wyznañ. Z w³asnej woli chcia³ zostaæ wziêty na mêki. Tylko takie cierpienie mog³o mu zapewniæ nieco spokoju. Sara odezwa³a siê nieg³oœno: – Rozumia³ mnie. Od samego pocz¹tku. Mê¿czyŸni, którzy potrafi¹ napraw- dê zrozumieæ kobietê, nale¿¹ do rzadkoœci. To jest… to jest specjalny dar. Zawsze wiedzia³, co czujê. Zna³ moje w¹tpliwoœci, obawy, nadzieje, marzenia. Zna³ mnie i dobrze rozumia³. Nic na to nie mog³am poradziæ. Walczy³am z tym, zreszt¹ ju¿ ci mówi³am. Nie pokocha³am Eda dlatego, ¿e tobie czegoœ brakowa³o. Pokocha- ³am go, bo dostrzeg³ i wydoby³ ze mnie to, o czym sama wczeœniej nie wiedzia- ³am. Nawet gdybyœ tu by³, nie sprawi³oby to najmniejszej ró¿nicy. I tak pokocha- ³abym Eda. Byæ mo¿e wszystko potoczy³oby siê inaczej, ale nie zmieni³oby to moich uczuæ. Naprawdê nic nie mog³am na to poradziæ. Takie rzeczy siê zdarzaj¹, Giles, czy sobie tego ¿yczysz, czy nie. – Nienawidzê siebie takiego, jakim siê sta³em. Jestem impotentem, Saro – bezsilnym zarówno cia³em, jak i duchem. Wiem, ¿e nie przestaniesz darzyæ mnie uczuciem… na tyle, na ile potrafisz… ale ja nie tego pragnê. Chcê tego, co ofiaro- wa³abyœ jemu. Dziœ siê o tym przekona³em. – W mi³oœci kryje siê o wiele wiêcej ni¿ seks, Giles. Minê³o dwadzieœcia lat od czasu, kiedy spa³am z Edem, a nadal go kocham! – Owszem, kryje siê wiêcej, jeœli nie brak w niej seksu! Czy mo¿esz spojrzeæ mi prosto w oczy i powiedzieæ, ¿e nie przypomina³aœ sobie setki razy, jak to jest kochaæ siê z Edem Hardinem? – Pokocha³am go, zanim dotkn¹³ mnie pierwszy raz! – Naturalnie! Powiedzia³aœ, ¿e rozumie kobiety. On chcia³ mieæ ciebie, do koñca, Saro, a nie pierwsz¹ lepsz¹ przygodê.

24 – Z Edem nie ³¹czy³ mnie jedynie seks – zaprotestowa³a Sara, a Giles poczu³ siê tak, jakby przekrêci³a nó¿ tkwi¹cy mu w sercu. – Ale to jest pierwsza rzecz, jak¹ zauwa¿a ka¿da kobieta! Dzisiejszego po- po³udnia obserwowa³em was i dostrzeg³em bardzo wiele. Jedno nie ulega kwestii: wra¿enie, jakie Ed robi na kobietach! – Wobec tego jestem taka jak one! Nie mo¿na wywo³aæ w sobie uczuæ na zawo³anie: mi³oœæ do tej osoby, sympatia do innej. Nie mam pojêcia, dlaczego w moim przypadku to musia³ byæ akurat Ed; wiem tylko, ¿e tak by³o i zawsze bêdzie. Giles czu³, ¿e rozpada siê na kawa³ki i tylko w sercu zalega mu ciê¿ka bry³a, gor¹ca jak ogieñ i twarda jak kamieñ, gro¿¹ca utrat¹ równowagi. Z rozmys³em za- prosi³ Eda na kolacjê, ¿eby oceniæ ch³odnym okiem, choæ z rozdartym sercem, cz³o- wieka, z którym przysz³o mu rywalizowaæ. Zawsze by³ zdania, ¿e lepiej jest znaæ wroga, zw³aszcza jego s³aboœci; a s³aboœci¹ Eda Hardina by³a, jak odkry³, Sara. Westchn¹³ boleœnie i natychmiast poczu³ rêkê Sary na ramieniu. – Robisz, co mo¿esz, Saro – powiedzia³ bezbarwnym g³osem – ale to nie wystarcza. Niestety nie mogê tego zmieniæ. Jestem znu¿ony, Saro. Znu¿ony moim cia³em, moim ¿yciem, pragnieniem tego, czego mieæ nie mogê; nienawidzê tego, ¿e tylko biorê, a nie mogê dawaæ; ¿e wykorzystujê, a nie potrafiê byæ za to wdziêcz- ny. Mam doœæ schodzenia na dalszy plan; chcê, dla odmiany, byæ na pierwszym miejscu. Chcê byæ zdolny do mi³oœci, Saro, i chcê, ¿ebyœ ty by³a w stanie mnie kochaæ. – Kocham ciê, Giles. Nie zosta³abym z tob¹, gdybym ciê nie kocha³a. – Wiem o tym! Ale nie o ten rodzaj mi³oœci mi chodzi. Przyjazd Eda sta³ siê katalizatorem, Saro. Nic ju¿ nie bêdzie takie, jak by³o. Mo¿e on, jak szakal, wy- czuwa z daleka œmieræ i zjawi³ siê, ¿eby przy niej asystowaæ. – Mówisz obrzydliwe rzeczy! – krzyknê³a Sara w furii. – A poza tym to nie- prawda! Okrucieñstwo nie le¿y w naturze Eda. Zreszt¹ on nic o tobie nie wie. – Wystarczy, ¿e ma oczy, nie uwa¿asz? – Ty te¿ masz oczy, ale odnoszê wra¿enie, ¿e w ogóle ich nie u¿ywasz! Zrobi³a ruch, jakby chcia³a wstaæ i odejœæ od niego, ale trzyma³ jej rêkê w ¿e- laznym uœcisku. – Jestem w fatalnym nastroju – powiedzia³ b³agalnie. – Czujê siê zraniony, przera¿ony i zazdrosny. Nie miej mi tego za z³e, Saro. Spróbuj zrozumieæ… jesz- cze ten raz. Mo¿e jestem kalek¹, ale nadal czujê i cierpiê. Nie wszystko mam sparali¿owane. W jej oczach by³o tyle smutku, ¿e a¿ zmieni³y kolor. – Tak mi przykro, Giles… – Nie ¿yczê sobie twojej litoœci. To w niczym nie mo¿e mi pomóc. Nie ma dla nas ratunku. Wszyscy jesteœmy w pu³apce, Saro. Przez te lata, wszystkie te lata, zastanawia³em siê, jaki te¿ jest ten twój kochanek. Teraz wreszcie wiem, ale to jeszcze bardziej boli. – Uœmiechn¹³ siê sarkastycznie. – Co to znaczy mieæ uczci-

25 w¹ ¿onꠖ doda³ z gorycz¹ – tak¹, która wyzna ci wszystko… choæby nawet po fakcie. Wola³bym, ¿ebyœ sk³ama³a, Saro. Wytrzyma³bym k³amstwo, ale prawda jest zbyt bolesna. – Nigdy ci nie k³ama³am, Giles. – Bóg œwiadkiem, ¿e by³oby lepiej. A tak… Oczyœci³aœ swoje sumienie kosz- tem mojego spokoju. – Zna³eœ dok³adnie sytuacjê, kiedy do ciebie wróci³am. – Zna³em j¹, to prawda. Bo wszystko, co mog³em wówczas zrobiæ, to pos³u- ¿yæ siê wyobraŸni¹. Ale dziœ okaza³o siê, ¿e jest daleko gorzej, ni¿ sobie kiedy- kolwiek wyobra¿a³em. – Jeœli nasze wspólne ¿ycie stanie siê dla ciebie niemo¿liwe, wystarczy, ¿e mi o tym powiesz. – I uwolniê ciê, ¿ebyœ posz³a z czystym sumieniem do swojego amerykañ- skiego ogiera… o, nie, Saro! – W takim razie czego ode mnie chcesz, Giles? – Chcê mieæ ciebie… – ca³¹ ciebie. Wszystko, co ma Ed Hardin. Nie tylko cia³o, ale równie¿ twoj¹ duszê, Saro, twoje serce i twoj¹ mi³oœæ. Jestem zazdro- sny, Saro. Bo¿e – powiedzia³ zrezygnowany – nawet to, co zawsze w tobie kocha- ³em, twoja kryszta³owa uczciwoœæ, jest dla mnie nienawistna. Spostrzeg³, ¿e Sara zblad³a; twarz mia³a napiêt¹ i bezradn¹. Nigdy nie wi- dzia³ jej tak bardzo zmêczonej. Ju¿ nie promieniowa³a, jak przez ca³e popo³udnie; zobaczy³ z bólem, ¿e – jak czêsto w ostatnich miesi¹cach – jest wyczerpana, znu- ¿ona, bezsilna. Nigdy jej bardziej nie kocha³. Nigdy nie czu³ do niej wiêkszej nienawiœci. Po³o¿y³ rêce na ramionach Sary i przyci¹gn¹³ j¹ do siebie. Dotknê³a twarz¹ jego twarzy. Czu³ ciep³¹ wilgoæ jej ³ez. Poczucie winy przeszy³o go jak ostrze sztyletu. Chcia³ pocieszyæ ¿onê, ale wiedzia³, ¿e mu siê to nie uda. Móg³ tylko trzymaæ j¹ w ramionach i g³adziæ po w³osach, próbuj¹c przekazaæ niewypowie- dziane myœli. Mêczy³a go œwiadomoœæ, ¿e prawdziwym powodem emocjonalne- go kryzysu Sary jest Ed Hardin. 3 Spotka³a go pewnego ciep³ego letniego popo³udnia w sierpniu tysi¹c dzie- wiêæset czterdziestego trzeciego roku. Nale¿a³a do VAD i pe³ni³a nocn¹ s³u¿bê w lokalnym szpitalu wojskowym w Great Heddington. Mia³a akurat woln¹ niedzielê, a kiedy wróci³a do domu ko³o po³udnia, czeka³ na ni¹ list od Gilesa. Postanowi³a, ¿e weŸmie go razem z za- oszczêdzon¹ tabliczk¹ czekolady do swojego ulubionego miejsca w ogrodzie.

26 Giles by³ pilotem i walczy³ w Afryce. Pobrali siê tu¿ przed jego wyjazdem; nie widzia³a go od czerwca czterdziestego drugiego. Dom rodzinny Sary znajdo- wa³ siê w Northumberland; mieszka³a teraz w posiad³oœci Gilesa, Luttrell Park, z jego ojcem, sir George’em Luttrellem. Pracowa³a w szpitalu. Po lunchu z sir George’em przebra³a siê w bawe³nian¹ sukienkê i wyruszy³a w stronê jeziora, myœl¹c z przyjemnoœci¹ o d³ugim, leniwym popo³udniu z wia- domoœciami od Gilesa i szans¹ nadrobienia zaleg³oœci w spaniu. Jej ukochanym miejscem w parku by³ pawilon w kszta³cie greckiej œwi¹tyni, po³o¿ony nieopodal jeziora. W tym spokojnym zak¹tku ros³y wierzby p³acz¹ce, a po wodzie p³ywa³y kaczki i ³abêdzie. Mo¿na tu by³o po³o¿yæ siê na gêstej tra- wie, w cieniu rzucanym przez ogromny kasztan wyrastaj¹cy ponad pawilon. Jednak kiedy dotar³a na miejsce, okaza³o siê, ¿e ktoœ inny wpad³ wczeœniej na ten sam pomys³. Mê¿czyzna w oliwkowym mundurze Si³ Powietrznych Stanów Zjednoczonych le¿a³ wyci¹gniêty w cieniu wielkiego kasztana. Zdj¹³ marynarkê i umieœci³ j¹ pod g³ow¹ w charakterze poduszki. Spod czapki nasuniêtej na twarz widaæ by³o tylko gêste, kêdzierzawe czarne w³osy. Rêce pod³o¿y³ pod g³owê, a z równomiernego wznoszenia siê i opadania klatki piersiowej Sara domyœli³a siê, ¿e intruz jest pogr¹¿ony we œnie. Poczu³a siê niedorzecznie zirytowana. Teren posiad³oœci by³ wprawdzie do- stêpny dla oficerów, którzy korzystali z czêœci domu u¿yczonej i przerobionej przez sir George’a na klub oficerski, ale nieczêsto ich tam spotyka³a. Kiedy nie byli na s³u¿bie, przewa¿nie odsypiali lub wyruszali na poszukiwanie ciekawszych rozry- wek – zazwyczaj kobiet. Zdarzy³o siê, ¿e ona te¿ musia³a odpieraæ ich zaloty, ale sir George szepn¹³ dyskretnie s³ówko ich dowódcy, pu³kownikowi Millerowi. Oni wszyscy mieli tylko jedno w g³owie. Do licha, pomyœla³a rozeŸlona. Nic z tego, nie ma mowy, ¿eby ktoœ j¹ zmusi³ do rezygnacji z ulubionego zak¹tka w jej w³asnym parku. Przejdzie po prostu na drug¹ stronê drzewa. Jest wystarczaj¹co du¿e. Trawa ros³a gêsto i jej kroki go nie obudzi³y. Usiad³a oparta plecami o pieñ, tak ¿e nie mogli siê widzieæ, i rozerwa³a opakowanie czekolady. W³o¿y³a kawa³ek do ust, rozkoszuj¹c siê s³odycz¹, a potem otworzy³a list Gilesa. Nosi³ datê sprzed trzech tygodni i liczy³ sobie pe³ne cztery strony. Nie zawiera³ zaskakuj¹cych wia- domoœci – Giles by³ w œwietnej formie i mia³ siê dobrze, opali³ siê na br¹z i strasznie za ni¹ têskni³. Przede wszystkim jednak prosi³ o wiadomoœci o niej, o swoim ojcu i o Luttrell Park. Posiad³oœæ zwana Luttrell Park by³a w ¿yciu Gilesa spraw¹ ogromnie wa¿n¹. Jako jedynak mia³ kiedyœ zostaæ dziewi¹tym baronetem. Traktowa³ swoje obo- wi¹zki bardzo powa¿nie, a jego listy zawiera³y przewa¿nie szczegó³owe instruk- cje, ¿eby coœ sprawdzi³a, o czymœ innym przypomnia³a ojcu lub wreszcie dopa- trzy³a, by czegoœ nie przeoczono. Chcia³ wiedzieæ o wszystkim, co wydarza siê na terenie maj¹tku. Ma³o jej pisa³ o swoim ¿yciu na pustyni. Jego listy brzmia³y tak, jakby wyjecha³ podj¹æ nudn¹ pracê i tylko czeka³, kiedy to siê skoñczy, a on po-

27 wróci do tego, co jest naprawdê wa¿ne: do Luttrell Park, ¿ycia w domu rodzin- nym, ¿ony i synów, których bêd¹ mieli, ¿eby zapewniæ kontynuacjê nazwiska. Pisa³ podobnie jak mówi³: naturalnie, swobodnie i powa¿nie. Giles by³ bar- dzo powa¿nym m³odym cz³owiekiem. Zawsze œwiadomy swojego dziedzictwa i obowi¹zków, docenia³ w³asn¹ rolê, któr¹ zamierza³ wype³niaæ skrupulatnie i dro- biazgowo, wykonuj¹c wszelkie postawione przed sob¹ zadania. Kiedy Sara czy- ta³a jego listy, zawsze mia³a wra¿enie, ¿e Gilles jest przy niej, taki jak zwykle, szczup³y, jasnow³osy, powa¿ny, zniecierpliwiony t¹ utrapion¹ wojn¹, która prze- szkadza mu w planach ¿yciowych. By³ podrêcznikowym typem Anglika: ma³o wylewny, solidny, rozs¹dny. By³ tak¿e nieustêpliwie zazdrosny, zw³aszcza o Sa- rê. Z tego w³aœnie powodu o¿eni³ siê z ni¹, zanim wyjecha³ za granicê. – Nie chcê, ¿ebyœ zosta³a sama i wolna. Stanowi³abyœ zbyt du¿¹ pokusê dla zbyt wielu mê¿czyzn. Chcê wiedzieæ, ¿e jesteœ moja, ¿e do ciebie powrócê, ¿e zadbasz o wszystko, co ci powierzê. Jesteœ rozs¹dn¹ dziewczyn¹, Saro, i wiem, ¿e mogê polegaæ na twojej m¹droœci i poczuciu obowi¹zku. Ojciec powoli siê sta- rzeje i bêdzie dla niego znacznie lepiej, jeœli dotrzymasz mu towarzystwa. Lut- trell Park te¿ jest bardzo wa¿ny. Myœlê, ¿e powinniœmy postaraæ siê o syna, zanim wyjadꠖ na wszelki wypadek, gdyby mi siê coœ przytrafi³o. Ale Sara nie zasz³a w ci¹¿ê, a Gilesa wys³ano na pustyniê zaledwie szeœæ ty- godni po œlubie. Skupi³a teraz na nim swoje myœli; marz¹c o mê¿u, w koñcu usnê- ³a. Gor¹ce promienie sierpniowego s³oñca przedostawa³y siê poprzez liœcie obsy- puj¹c j¹ roztañczonymi z³otymi cêtkami, a do snu ko³ysa³o pracowite brzêczenie pszczó³ i ³agodne gruchanie go³êbi siedz¹cych na dachu pawilonu. Nie wiedzia³a dobrze, co j¹ obudzi³o; po prostu wybi³a siê ze snu i natych- miast poczu³a, ¿e ktoœ j¹ obserwuje. Odwróci³a g³owê i zobaczy³a Amerykanina. Le¿a³ z g³ow¹ opart¹ na rêce i patrzy³ jej prosto w oczy. Sam mia³ jasnobr¹zowe oczy z zielonymi plamkami i najd³u¿sze rzêsy, jakie zdarzy³o jej siê widzieæ u mê¿- czyzny, równie czarne jak jego czupryna, ale ze z³otymi koñcami. Przez chwilê wpatrywali siê w siebie bez ruchu, a ona poczu³a siê nagle tak, jakby jej dotkn¹³; odczucie zdumiewaj¹co intymne i zaskakuj¹co namacalne. A kie- dy siê uœmiechn¹³, leciutko j¹ zamroczy³o. – Nigdy nie wierzy³em w ten epizod z ksiêciem – powiedzia³ bez wstêpu. – Moim zdaniem Œpi¹ca Królewna po prostu przespa³a swój przepisowy przydzia³ oœmiu tysiêcy godzin. Co pani ma na swoje usprawiedliwienie? Rozbawi³ j¹, mimo ¿e nadal mia³a trudnoœci z oddychaniem. – Nocn¹ s³u¿bꠖ przyzna³a, po czym doda³a kpi¹cym tonem: – A co pan ma na swoje usprawiedliwienie? – Dzienn¹ s³u¿bê. Przez jego oczy przemkn¹³ cieñ, przyæmiewaj¹c ich blask, ale ju¿ w nastêp- nej chwili uœmiecha³y siê na nowo. – Pan jest pilotem? – zapyta³a uprzejmie. – Kapitan Ed Hardin, do us³ug; Ósma Air Force.

28 Usiad³ i wyci¹gn¹³ do niej rêkê. By³a tak zaskoczona, ¿e poda³a swoj¹ odru- chowo. Jego d³oñ by³a mocna i ciep³a. – Mi³o pozna栖 powiedzia³a tym samym uprzejmym tonem. – Jestem… – Ale¿ wiem, kim pani jest. Lady Sara Luttrell, przysz³a pani tych rodowych w³oœci, a tak¿e, jak to nazywaj¹ w okolicy, VAD w szpitalu wojskowym w Great Heddington. – Wie pan ca³kiem sporo – stwierdzi³a ch³odno. – Kiedy odwiedzamy klub, wszyscy musimy schodziæ pani z drogi. – Dlaczego? – Znajduje siê pani, jeœli mo¿na to tak uj¹æ, na wy¿szym szczeblu. A skoro pani teœæ pozwala nam u¿ywaæ czêœci w³asnej rezydencji w charakterze domu z dala od domu, chyba jasne, ¿e ¿aden z nas nie chcia³by tego utraciæ. W orzechowych oczach pojawi³ siê wyraŸny b³ysk; Sara nigdy w ¿yciu nie widzia³a czegoœ takiego. – Podoba siê panu u nas? – Mam nadziejê, ¿e raj bêdzie w³aœnie tak wygl¹da³, kiedy do niego dotrê; zielo- ny, spokojny, cichy. Za³o¿ê siê, ¿e nic siê tu nie zmieni³o przez ostatnie tysi¹c lat. – Te¿ tak myœlê… to znaczy przynajmniej odk¹d dom zosta³ zbudowany. – A kiedy mia³ miejsce ten fakt? – W tysi¹c siedemset drugim roku. – W waszym kraju mo¿na to uznaæ za okamgnienie. – Oczywiœcie – zgodzi³a siê. – Sk¹d pan pochodzi? – Z San Francisco. To dzisiejsze s³oñce kojarzy mi siê z domem. – Od jak dawna pan tu jest? – Od oœmiu miesiêcy… z których wiêkszoœæ by³a mokra. – Dlatego wszystko jest takie zielone. – Tak… od pleœni. Rozeœmia³a siê. – Podoba mi siê pani œmiech – powiedzia³ z nut¹ wyzwania. – Podoba mi siê pañskie poczucie humoru. Wymienili uœmiechy, zadowoleni i w doskona³ym nastroju. – Czy ten list by³ od pani mê¿a? – spyta³ uprzejmie. – Tak. Pomyœla³a, ¿e ten lotnik jest doœæ bezpoœredni. – Gdzie on teraz jest? – W Afryce. Na pustyni. – W jakim wojsku? – W lotnictwie. Jest pilotem bojowym. – Gor¹co tam jest. – Tak, i to w obu znaczeniach. Przez jej twarz przebieg³ cieñ; patrzy³, jak wyg³adza szorstkie kartki listu. Przyjrza³ jej siê uwa¿nie. Takie Angielki zawsze onieœmiela³y cudzoziemców:

29 ch³odna blondynka o popielatym odcieniu, o delikatnym koœæcu, jak przysta³o na przedstawicielkê starej rasy. Otacza³a j¹ aura niewzruszonego spokoju i opano- wania, pozbawiona ostentacji, stanowi¹ca po prostu czêœæ jej osobowoœci. Krót- kie w³osy uk³ada³y siê w naturalne fale. Oczy mia³a du¿e, przejrzyste i szare, z ciem- niejsz¹ obwódk¹ wokó³ têczówki, która nadawa³a spojrzeniu intensywnoœæ i blask. Do tego typowa mleczno-ró¿ana angielska cera i usta – co za usta, pomyœla³ – jak wyrzeŸbione czu³¹, perfekcyjn¹ d³oni¹. B³¹ka³ siê na nich w³aœnie przelotny pó³- uœmiech, sekretny, zwodniczy i odwiecznie kobiecy. Kiedy siê œmia³a, jej oczy robi³y siê skoœne, a g³os przywodzi³ na myœl wodê w kryszta³owej szklance: ja- sny, ch³odny i czysty. Elegancka smuk³oœæ kszta³tów, d³ugie nogi o klasycznych liniach zakoñczone w¹skimi stopami w sanda³ach na p³askim obcasie… Arysto- kratka, pomyœla³, pojmuj¹c wreszcie, co to s³owo oznacza. – Nigdy przedtem nie widzia³em prawdziwej lady – stwierdzi³. – Zawsze kiedyœ musi byæ ten pierwszy raz – odpar³a z bladym uœmiechem. – Miejmy nadziejê, ¿e nie bêdzie ostatni. Drobne zielone cêtki w jego oczach zdawa³y siê tañczyæ. – Jak pan zauwa¿y³ – powiedzia³a spokojnie – mieszkam tutaj. – Ja tak¿e, przynajmniej na razie. Odwróci³ siê na plecy, pod³o¿y³ rêce pod g³owê i wpatrzy³ siê w bujne liœcie kasztana nad sob¹. Sara milcza³a. Myœla³a o codziennym rachunku zysków i strat w bazie lotni- czej w Little Heddington. O tym, ile jednostek wylatywa³o i ile z nich wraca³o. Widzia³a, jak znajome twarze znikaj¹ i jak zastêpuj¹ je nowe, które wkrótce rów- nie¿ staj¹ siê znajome, by znikn¹æ w swoim czasie, zast¹pione przez jeszcze now- sze. Ale jego twarzy sobie nie przypomina³a, a z pewnoœci¹ by go zapamiêta³a. Musia³ byæ mniej wiêcej w jej wieku, mo¿e rok czy dwa starszy, ale wszyscy z jednostki byli m³odzi. Nawet kiedy le¿a³, mog³a ³atwo odgadn¹æ, ¿e jest wysoki, a tak¿e dobrze zbudowany. Mia³ czaruj¹co niesymetryczny uœmiech i g³os jak gêsty miód, miêkki, pozornie leniwy i pieszczotliwie g³adki. No i by³ szalenie przystoj- ny. Ciekawa by³a, ile lataj¹cych misji ma ju¿ za sob¹. Wiedzia³a, ¿e po wykonaniu dwudziestu piêciu m³odzi ludzie mieli teoretycznie wracaæ do kraju, ale wiadomo by³o równie¿, ¿e wiele za³óg lata³o dalej. Z nim jest jak z Gilesem, pomyœla³a z ciê¿kim sercem; walczy tysi¹ce mil od domu, w nieustannym zagro¿eniu. Przy- sz³o jej do g³owy, ¿e pewnie ma rodzinê; ¿onê, rodziców, mo¿e dzieci, którzy czekaj¹ na niego w Kalifornii, podobnie jak ona czeka tutaj na Gilesa. W tym momencie otrz¹snê³a siê z zadumy i stwierdzi³a, ¿e on siê w ni¹ wpatruje. – Na pewno mnie pan rozpozna nastêpnym razem – zauwa¿y³a cierpko. Toniewzruszonespojrzeniewprawi³oj¹w zak³opotanie,choænieby³ow nimnic obraŸliwego, wy³¹cznie podziw. Amerykanie, pomyœla³a. Ju¿ oni nie trac¹ czasu. – To znaczy kiedy? – spyta³ natychmiast. – Kiedykolwiek – odpowiedzia³a ch³odno. – Czêsto pani tu przychodzi?