ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 248 432
  • Obserwuję984
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 303 148

Cukiereczek - Jill Barnett

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Cukiereczek - Jill Barnett.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK B Barnett Jill
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 191 stron)

Wyspa Luzon, prowincja Cavite Lipiec, 1896 rok Maczeta minęła jego głowę dosłownie o milimetr. Sam Forester wszelako nie miał najmniejszego zamiaru po­ zbywać się swojej cennej głowy najemnika; potrzebował jej i to najchętniej w dalszym ciągu w jedności Z resztą ciała. Odwrócił się błyskawicznie i tuż obok ujrzał atakującego go żołnierza. Mężczyzna w wysoko uniesionym ręku dzierżył zakrzywione ostrze. Forester nie wahał się ani chwili - jednym potężnym ciosem pięści zwalił napastnika z nóg. Kiedy usłyszał dobrze znany trzask pękającej szczęki, potarł nieco obolałą rękę, spojrzał na leżącego i pomyślał: - Trochę tu sobie poleżysz, przyjacielu. Podniósł z ziemi nóż i już po chwili torował sobie drogę pośród gęstych bambusów. Tam, gdzie dżungla mu na to pozwalała, biegł co sił w nogach. Twarz orały mu wilgotne i ostre liście oleandrów. Pod stopami trzaskały odcinane gałęzie; o jego głowę i plecy ocierały się mokre, włochate liany. Unosił maczetę 5

i zawzięcie ciął nisko zwisające, smagające go pnącza. Co gorsza, nieuslannie słyszał za sobą odgłosy pościgu- Wpadl na polane; lu nic było pętającej jego kroki dżungli. Przyspieszył, usiłując zwiększyć dzielący go od prześladowców dystans. Petfził przed siebie, a w uszach pulsowała mu krew. Spojrzał w górę - wciąż było ciemno. Zielony baldachim potężnych figowców skutecznie powstrzymywał promienie popołudniowego słońca. Już z daleka dostrzegł zwartą ścianę zieleni - bezkresne morze liści palmowych i kolejny ciemny pas bambusowego lasu. Ponad wilgotną ziemią unosiła się zawiesista mgła. jakby tutaj właśnie otworzyła się otchłań piekła. W lepkim powietrzu rozcho­ dził się słodki, mdławy zapach, który narastał wraz % gęstniejącą zielenią. Mężczyzna odgarniał na bok gałęzie i uparcie przedzierał się przez wyrastający jak spod ziemi gąszcz jaśminowych krzewów. Twarde, zdrewniałe pnącza łapały go niczym długie macki za ręce. chłostały twarz i szyję, obejmowały i próbowały przewrócić. Ale Sam nie mógł upaść, od tego zależało powodzenie jego ucieczki. Jedno potknięcie i złapią go. Partyzanci byli już blisko. Chociaż nic nie słyszał - łomot serca zagłuszał wszelkie inne odgłosy - instynk­ townie wyczuwał ich obecność; jak nic deptali mu po piętach. Wiem tuż za plecami posłyszał bezładne okrzyki, ciężkie oddechy i przekleństwa. Dochodziły zewsząd, zrozumiał, że trzymali się go jak jego własny cień. W powietrzu słychać było świst maczet - długich, śmiertelnie zagiętych stalowych ostrzy, którymi torowali sobie drogę pośród wysokich bambusów. Każde uderzenie metalu o pękające drzewo, każde ciecie świadczyło o zawziętości pościgu i sprawiało, iż po plecach uciekiniera przebiegały lodowate ciarki. Ociekał potem, zimne strużki spływały po jego ogorzałej, pokrytej trzydniowym zarostem twarzy, nie omijając kawałka czarnej skóry, którym od ośmiu lat zakrywał jeden oczodół. Krople potu mieszały się z gorącym, gęstym i parnym powietrzem, otaczającym tę rajską wyspę z piekła rodem. Wilgoć zamazywała mu wzrok i już sam nie wiedział, czy sprawiał to żar lejący się z nieba, czy też bijące na niego poty. Biegł nie oglądając się za siebie. Raptem potknął się. gdyż nic 6 widział już nic poza ciemną, mokrą plamą. Przetarł zdrowe oko postrzępionym rękawem. Serce waliło mu w piersiach jak oszalałe. Wyznaczało rytm ucieczki. W powietrzu wyczuł nowy zapach - zapach ryzyka. Krew zaczęła szybciej krążyć w jego żyłach i zwiększyła tempo kroków. W spierzchniętych ustach wzbierał gorzki, meta­ liczny smak zagrożenia - tak realny i bliski jak nigdy dotąd, przypominający intensywnością doznań najbardziej dzikie pożą­ danie. Przyspieszony oddech palii w płucach niczym kwas i naglił: szybciej, szybciej, szybciej. Zmęczone mięśnie nóg z wolna odmawiały posłuszeństwa. Co chwila zapadał się w zdradzieckie błoto, co hamowało jego wysiłki. Jasna cholera! Brnął przed siebie z determinacją, aby nie pokonały go grząskie bagno i woda. Walczył zapamiętale, ciągnąc nogi, choć wydawało mu się, że ma buty z ołowiu. Bagno stawało się coraz głębsze. Zapadał się już po uda. Potwornie bolały go łydki i nie czuł już mięśni przedramion. Nie poddawał się jednak, szedł dalej, aż spostrzegł z ulgą, że bioto sięga mu już ledwie do kostek. A więc uwolnił się ze śmiertelnej pułapki, lecz nadal znajdował się przed ścigającymi go żołnierzami, teraz jednak znowu mógł nadrobić stracony dystans. Biegł, a oni go ścigali. To była gra. w której balansował na krawędzi życia i śmierci. Z im większym jednak zmaga! się ryzykiem, gdy stawiał na szali swoje życie, a porażka zdawała się nieunikniona, tym silniejszy odczuwał dreszcz emocji. Uśmiechnął się drwiąco, zuchwałe. Sam Forester znajdował się w swoim żywiole. Dzielnica Binondo, Manila, godz. 16:00 Dom był okazały i sprawiał imponujące wrażenie. Całą posiadłość otaczał wysoki mur z białego piaskowca, odgradzający mieszkańców od wielonarodowego tłumu wyspiarzy. Mur zapew­ niał właścicielowi zarówno prywatność, jak i skuteczną ochronę. 7

W dwóch miejscach, od frontu oraz na tyłach posiadłości ogrodzenie spinały kule, żelazne bramy, ozdobione misternym motywem winorośli. Identyczny motyw można było dostrzec na elewacji domu wokół wysokich okien, a także ponad drzwiami. Bramy i małe kraty w szczytowych oknach pomalowano błysz­ czącą, czarną farbą. Ani jedna plama wszechobecnej na wyspie rdzy nie szpeciła filipińskiej rezydencji ambasadora LaRue. Jego rodzina pochodziła z Belvedere w Południowej Karolinie, gdzie od lat władała Hickory House, zakładami przemysłowymi Cal- houna oraz farmami w Becchtree. Za murami panował idealny spokój. Puste dziedzińce wyłożono jasnoezerwoną. importowaną terakotą, identyczne kolorem płytki pokrywały spadzisty dach domu. Najsłabszy nawet podmuch wiatru nie poruszał ciemnozielonych liści drzew mirtu otaczają­ cych dziedziniec niczym dumni wartownicy. Jedynie lśniące krople rosy spływały po grubych pnączach chińskiego kap- ryfolium, które zwieszało się z kutych balustrad balkonowych na drugim piętrze, tak jak glicynie w Południowej Karolinie. Po podwórzu rozchodził się słodki, intensywny zapach tropiku. Raptem błogą ciszę zakłócił głuchy stukot, dochodzący z otwar­ tego narożnego okna na górze. Był cichy i odległy, jednak Z jakiegoś powodu brzmiał dziwnie niepokojąco. Osobliwe odgłosy ustały na moment, by po chwili znów się nasilić. Powtarzało się to jeszcze kilkakrotnie, aż nagle wszystko ucichło, Eulalia Grace LaRue siedziała na krześle i opierała brodę o zaciśniętą dłoń. Zmarszczyła brwi patrząc, jak ogromny stojący zegar powoli odmierza długie minuty. Dochodziła dopiero czwarta. Zmieniła rękę, zajęło jej to następne dwie sekundy. Westchnęła - owym delikatnym, wszystkoznaczącym południowym wes­ tchnieniem, wypracowanym do perfekcji przez lata pobytu w Konserwatorium Żeńskim madame Devereaux w Belvedere w Południowej Karolinie. To z kolei trwało jeszcze sekundę. Ponownie zerknęła na zegar - ostatnie trzy godziny dłużyły się jej niemiłosiernie, jakby spędziła tu co najmniej trzy lata. Ale zaraz upomniała się w duchu - to nic w porównaniu z czasem. 8 który upłynął od chwili, w której ojciec opuścił Hickory House, rodzinną posiadłość rodu LaRue w Południowej Karolinie i objął stanowisko gubernatora gdzieś daleko w Europie. Od tamtej pory minęło dokładnie siedemnaście długich lat. Jej matka, córka Johna Calhouna, zmarła podczas porodu, gdy Eulalia miała dwa lata. Wkrótce potem ojciec wyjechał, zostawiając ją pod opieką pięciu starszych braci i kilkorga zaufanych służących. Wciąż pamięta, jak kilka dni później poprosiła najstarszego brata, Jeffreya, by wyjaśnił jej, gdzie znajduje się miejsce zwane Andorrą. Ten wziął ją wówczas za rękę i poprowadził w dół po czerwonawobrunatnych, ma­ honiowych schodach. Minęli potężne drzwi z ciemnego orzecha i weszli do pokoju, do którego Eulalii zwykle zakazywano wstępu. Była to zresztą jedna z wielu zabronionych rzeczy, nieosiągalnych dla niej tylko dlatego, że urodziła się dziew­ czynką. Jej pięcioletni wówczas umysł nazywał gabinet ojca „zakazanym", ale z biegiem lat przybyło tyle niedozwolonych spraw, iż zaprzestała nadawania im jakichś szczególnych nazw. Tamtego pamiętnego dnia, gdy brat po faz pierwszy otworzył przed nią drzwi gabinetu, stanęła niepewnie w progu i nerwowo skubała zawiązane we włosach niebieskie aksamitki. Jeffrey zapewnił ją, iż może tu wchodzić bez obaw, wszak pod warun­ kiem, aby zawsze był obecny przy tym jeden z braci. Ciągle pamięta uczucie strachu towarzyszące jej w chwili, gdy ostrożnie podążyła za nim do obszernego, wyłożonego ciemną boazerią wnętrza. W dawno nie wietrzonym pokoju panował ciepły zaduch, który sprawił, że ścisnęło ją w dołku. Wzięła kilka głębokich wdechów i rozejrzała się dokoła. Miała jednak niewiele czasu, by przyjrzeć się otoczeniu, Jeffrey bowiem poprowadził ją do wielkiego globusa stojącego obok biurka. Pokręcił kulą, przez co znowu zakręciło się jej w głowie, i zatrzymując go wskazał palcem mały, różowy punkt na mapie. Wyjaśnił, że właśnie tam mieszka teraz ich ojciec. Pamięta, jak wpatrywała się w różową plamkę, która niepoko- 9

jqco rosła jej w oczach. Spytała, czy ojcu się nic nie sianie i kiedy wróci do domu. Jeffrey spojrzał na nią pobłażliwie i stwierdził, ze taka Śliczna, niebieskooka panna, z buzią okoloną burzą jasnych loczków, które przywodziły na pamięć jej piękną mamę, zupełnie nie powinna się martwić o takie sprawy. W tym akurat momencie chwyciły ją torsje i zwymioto­ wała na biurko. Jeffrey nigdy nie odpowiedział na jej pytanie. Przez kolejne lata konsekwentnie pomijano tę kwestię. Jednak gdy tylko przychodził list od ojca, Jeffrey za każdym razem prowadził ją do gabinetu (upewniwszy się zawczasu, że dziew­ czynka dobrze się czuje) i pokazywał jej kolejne kolorowe miejsca na globusie: Hiszpanię, Persję i Syjam, a ostatnio hiszpańską kolonię na Filipinach. Gdy skończyła piętnaście lat, przestała dopytywać się o termin powrotu ojca. lecz nigdy nie straciła nadziei, że kiedyś go zobaczy. Trzy miesiące temu jej gorące modlitwy zostały wysłuchane. Wtedy to do Hickory House dotarł następny list. Właśnie sprzeczała się z drugim bratem, Jedidiahem, czy wolno jej pojechać powozem na przyjęcie bez odwiecznego towarzystwa jednego z nich - prośba, rzecz jasna, nadaremna, ale warta zachodu, gdyż przynajmniej ożywiała popołudniową nudę - kiedy do salonu wpadł Jeffrey i zarządził naradę rodzinną. Jedidiah z miejsca łypnął na siostrę okiem pytając, co zmalowała tym razem. Urażona podejrzeniami, niemniej jednak ciekawa, co Jeffrey ma im do zakomunikowania, przywołała na pomoc cały chłodny wdzięk, wyuczony na lekcjach u madame Deveraux - uniosła wysoko głowę, ujęła lekko dwoma palcami spódnicę i minęła brata z dumną gracją. Przeszła zaledwie kilka kroków, gdy zmyliła krok połknąwszy się o dywan. Gorączkowo starała się utrzymać równowagę i w ostatniej chwili chwyciła za stojący w pobliżu mahoniowy stolik, Runęła wraz z nim, a na podłogę wysypały się importowane cygara braci i, jakby tego było mało. na dywan wylał się pięćdziesięcioletni francuski koniak. 10 Na wspomnienie tego haniebnego zajścia Eulalia przygryzła paznokieć i zmarszczyła brwi. Całe trzy dni zajęło jej przekony­ wanie braci, szczególnie zaś Jeda, że powinna pojechać na Filipiny, na co usilnie nalegał w ostatnim liście ojciec. Ciągle pamięta radość, jaka ogarnęła ją w chwili, gdy Jeffrey przeczytał im te słowa. Wszyscy bracia jak jeden mąż wyrazili sprzeciw. Jeffrey owi Eulalia wydała się na tę eskapadę stanowczo za młoda, ale nic dziwnego - o piętnaście lat starszy zawsze lak myślał. Harlan z kolei uważał, iż jest nazbyt delikatna, toteż daleka podróż w pojedynkę może nadwerężyć jej wątłe siły. Dla Lelanda była zbył naiwna, Harrison zaś twierdził, że siostra jest jeszcze nieporadna i dziecinna. Ale Jeffrey czytał dalej i z wolna uspokajał ich obawy. Ojciec bowiem postarał się, by Eulalii towarzyszyła szacowna rodzina Philpottów, nawiasem mówiąc metodystów, którzy wyruszali nawracać filipińskich pogan na wyspie Mindanao. Eulalia nie ukrywała podniecenia. Jej radość opadła jednak, gdy odezwał się Jed. Chociaż ledwie osiem lat od niej starszy, zwykle przemawiał w imieniu wszystkich braci. Gdziekolwiek się siostra pojawi, mówił, zawsze musi wydarzyć się coś złego. Łatwo przewidzieć, że pięć par niebieskich męskich oczu skierowało się natychmiast w stronę pustego miejsca, gdzie jeszcze do niedawna znajdował się stolik z cygarami. Potem popatrzyli na Eulaulię, a ich srogi wzrok nie wróżył nic dobrego. Eulaulia uważała, że brat nigdy nic wybaczył jej incydentu z dawnych lat, kiedy to jako trzylatka wpadła do wyschniętej studni i tylko on był na tyle szczupły, by wybawić ją z tej przykrej opresji. Uważała za wielce krzywdzące i niesprawiedliwe winić ją za coś, co przytrafiło się jej w tak młodym wieku. Sprzeczali się jeszcze przez trzy dni, głównie Eulalia z Jedcm. Brat wysuwał całkiem bezsensowne argumenty, przyrównując jej wyjazd do otwarcia puszki Pandory. Nie wiadomo, na jakiej podstawie wyliczał przerażającą listę wypadków, które mogą się 11

jej przydarzyć. Była dotknięta i oburzona - z jego słów wynikało, że przypominała coś. na kształt zarazy! Tłumaczyła, że to bzdura sadzić, iż przynosi pecha. Wszyscy wiedzieli, że nic takiego nie istnieje, a jednak patrzyli z uwagą na Jeda. gdy na poparcie swoich słów pokazywał liczne blizny. Tak więc aż do sobotniego poranka Eulalia pogrążyła się w rozpaczy. Wylała morze łez, a ostatniej nocy jej ciałem wstrząsał gwałtowny, żałosny szloch. Ale miłosierny Pan widać był po jej stronie, niedzielne bowiem kazanie niespodziewanie uwolniło zapuchnięią od płaczu dziewczynę z nadopiekuiiczych objęć brata. Pastor Tutwhyler wybrał właśnie ten poranek na refleksję o ludzkich przesądach. W kazaniu określił je mianem perfidnych żartów szatana, którym prawdziwy chrześcijanin nie powinien ulegać. W tej chwili Eulalia miała ochotę zerwać się z ławki rodziny LaRue i serdecznie ucałować duchownego. Po mszy usłyszała od pastorowej Tutwhyler, że wielebnego zainspirował nowo przybyły do miasteczka chiromanta % Nowego Orleanu. Jednak Eulalii zupełnie nie obchodziło, kto natchnął pastora; kazanie zdziałało cuda. Teraz, po upływie trzech miesięcy od tamtych zadziwiających wypadków, siedzi w sypialni domu ojca w Manili i, o ironio, czeka na niego tak samo. jak to zwykła robić przez wszystkie minione lata. Przybyła dzień wcześniej niż zaplanowano, a ojciec przebywał jeszcze na inspekcji w prowincji Quezon. Miał wrócić najprawdopodobniej w południe. Wtem ktoś zapukał do drzwi. Dziewczyna podniosła głowę i ujrzała Josefinę, gospodynię ojca, która weszła do pokoju z telegramem w ręku. - Przepraszam najmocniej, ale ojciec panienki zostanie jeszcze jakiś czas poza domem. Poczuła gwałtowny skurcz żołądka, a pokój wydał się jej nagle ciasny i bardzo duszny. Miała ochotę się rozpłakać, ale resztką sił powstrzymała łzy. Oparła się o fotel, ramiona opadły żałośnie, znacznie bardziej niż zezwalały na to surowe 12 nauki madame Devereaux. Wzięła głęboki oddech, spojrzała raz jeszcze na zegar i zajęła się tym, do czego była zmuszana przez lata - czekała. Dżungla znowu zgęstniała i maczeta nie nadążała z wyrąby­ waniem przejścia. Splątane krzewy zagradzały drogę. Sum więc opadł w koiicu na ziemię i przedzierał się na klęczkach pod potężnymi paprociami, przeczołgując się ponad wystającymi korzeniami i mokrą ściółką. Tuż obok uciekały przestraszone jaszczurki, widział też kilka olbrzymich, przeszło czterocenty- metrowej długości chrząszczy bambusowych, które wyłaziły leniwie spod grubego mchu przykrywającego podłoże. We włosy wplątały mu się drobne gałązki i mokre liście i wdzierały się za skórzaną klapkę na oku. sprawiając mu ból. Zatrzymał się. aby ją odpiąć i oczyścić. Ze złamanej gałęzi krzaka, zwanego irądowcem, wyciekał biały sok. W ostatniej chwili Sam uskoczył, unikając spadających kropli, które potrafiły wżerać się w ciało niczym kwas i w ciągu dwóch minut spalić skórę. Odetchnął głębiej i ruszy! dalej. Dżungla wydawała się olbrzymią, nieskończoną pułapką. Za plecami wciąż słyszał glosy torujących sobie drogę ludzi. Nie dotarli jeszcze do gęstwiny. Świadomość tego popchała Sama do przodu. Czołgał się po wilgotnym podłożu, krępowany przez poskręcaną roślinność. Pot nadal lał się z niego strumieniami, W pnączach nad jego głową poruszyła się znienacka czarna żmija, nazywana w okolicy wampirem. Jej jad był bardziej zabójczy niż pchnięcie sztyletem w serce. Sam skamieniał. Za plecami słyszał świst maczet i roztrzaskiwanych zawzięcie bambusów. Wstrzymując oddech spojrzał na szkliste, zielone oczy gada. Na szczęście żmija patrzyła w drugą stronę i powoli przesuwała się w bok, prześlizgując się po gałęziach sinusoidal­ nym ruchem z góry na dół. Umilkły odgłosy rąbania, podobnie jak zatrzymało się serce Sama. Pogoń właśnie dotarła do gęstwiny. Serce znowu zabiło. 13

tym razem głośno i niewiarygodnie szybko. Sam znalazł się w pułapce bez wyjścia, między jadowitą żmiją a ścigającymi go żołnierzami. Wąskie uliczki roiły się od ludzi różnych narodowości, przede wszystkim Hiszpanów, Chińczyków oraz wyspiarzy. Na tle lego hałaśliwego, różnobarwnego tłumu, który był czymś normalnym i powszednim na wyspie, widok małej, różowej parasolki z falbankami wydawał się absolutnie egzotyczny. Kręciła się ponad głowami ciemnoskórych przechodniów jak lśniący jedwabny spodek. W pewnej chwili zatrzymała swój taniec, niosąca ją bowiem panienka stanęła i przepuściła grzecznie rodzinę Filipińczyków — małżeństwo z dzieckiem. Kobieta pochyliła się i skarciła w lokalnym narzeczu córkę, chyba trzy nastoletnią dziewczynkę, która sekundę wcześniej głośno zachichotała, mówiąc coś do rodziców. Oni zaśmiali się, ujęli za ręce rozbawioną córeczkę i zniknęli w tłumie. Eulalia skryła twarz w cieniu wzbudzającej takie rozbawienie parasolki i szybko się odwróciła, /oładek podchodził jej do gardła. Źle się tu czuła - dokuczał jej upał, drażnił zgiełk ulic i dziesiątki rozgadanych, zajętych sobą obcych ludzi. Nic nie pomogły żarliwe modlitwy, ojciec nie przyjeżdżał i wciąż była smutna i straszliwie samotna. Dotknęła nerwowo wysokiego koronkowego kołnierzyka, który teraz był jedynie wilgotnym strzępkiem materiału, zwisającym żałośnie nad ślubną kameą matki. Poprawiając go starała się wymazać z pamięci obraz mijanej przed chwilą rodziny, ich uśmiechniętych twarzy i pełnych miłości spojrzeń. Musnęła dłonią broszkę i bezwiednie przesunęła palcami po delikatnym wzorze. Próbowała się uśmiechnąć, lecz bez powodzenia; wy­ prostowała się tylko i energicznie odgarnęła do tyłu włosy. Popatrzyła w górę na słońce, jakby tam szukając pociechy i ukojenia, ale potrząsnęła głową - nic nie poradzi na to, że nie ma i nigdy nic miała kochających rodziców. Minęła dłuższa i'I chwila, zanim znowu przesunęła parasolkę nad głowę, aby uchronić się przed żarem tropikalnego słońca. Zamyślona, westchnęła lekko i skierowała się w stronę ln- tramuros, dawnych murów obronnych, wciąż odgradzających starą część Manili. Przeszła pod jednym z czterech kamiennych łuków i zagłębiła się w uliczkę biegnącą na północ do bazaru. Josefina powiedziała jej, że bazar Tondo jest kipiącym życiem miejscem, pełnym najrozmaitszych towarów, toteż wycieczka tam z pewnością skróci jej czas oczekiwania na ojca. Rankiem Bulalia była tak zdenerwowana i zniecierpliwiona, gdy chodziła po salonie i nie mogła oderwać wzroku od wskazówek zegara, że w końcu posłuchała rad gospodyni i wyszła z domu. Kręcąc parasolką weszła na namiastkę chodnika, a jej małe obcasy stukały głucho o kamienie niczym bambusowe marimby. Oczywiście dużo wolniej, Eulalia bowiem, jak przystało na młodą damę, starała się nie spieszyć. Nie na darmo madame Devereaux tyle lat wpajała dziewczętom zasady dystyngowanych ruchów. Miały wyobrażać sobie, że fałdy ich sukni płyną dostojnie i powoli, niczym żagle na wietrze, bądź też rytmicznie jak uderzająca o brzeg morska fala. A prawdziwa dama wyczuwa odpowiedni rytm tak łatwo i naturalnie jak oddycha. Francuskie pantofelki Eulalii - że nowe, z kwadratowymi czubkami, wykonane na zamówienie z czarnej gładkiej skórki, chrzęściły niemiłosiernie na kamienistej drodze. Jeszcze parę przecznic i je zrujnuje! Dowiedziała się, że w tych okolicach na wodę i błota, zalegające ulice przez dziewięć miesięcy w roku, rzuca się po prostu kamienie. Stanęła właśnie na jednym z tych większych i, co było do przewidzenia, poślizgnęła się i wpadła po kostki w mazisty szlam. Z obrzydzeniem wyciągnęła nogę z błota i pokuśtykała na drugą stronę uliczki do ceglanego domu, najbliższego w polu widzenia skrawka suchej ziemi. Tam złożyła parasolkę i oparła ją o rząd spiętrzonych jeden na drugim koszy, stojących wzdłuż ściany jak duże ołowiane żołnierzyki. Wyjęła batystową chus­ teczkę i zaczęła czyścić zabrudzony pantofel. Potem przyjrzała 15

się nie mniej ubłoconej chustce i, jako że nie była już nic warta, wyrzuciła ją do stojącej nieopodal spluwaczki. Zirytowana, odwróciła się, sięgnęła po parasolkę, po czym jednym zdecydo­ wanym ruchem otworzyła ją i odeszła. Nawet nie zauważyła, że koszyki za nią zachwiały się i przewróciły jeden po drugim jak kostki domina. W dalszym ciągu podążała w kierunku przeciwnym niż położony w Bindono dom ojca. Po uliczkach poruszały się wypełnione towarami wózki i liczne tramwaje konne jedynej tu firmy przewozowej Compana dc Tranvjas, Jej emblematy widniały zresztą na bokach pojazdów. Wiele słyszała od Josefiny na icmal tramwajów i krytycznego do nich stosunku ojca. W owych czasach na Filipinach grasowała śmiertelna choroba zwierząt zwana surra, która bezlitośnie dziesiątkowała konie. Przedsiębiorstwa przewozowego zdawało się to nie obchodzić, gdyż eksploatowało do końca wychudzone szkapy, aż padały z wycieńczenia na ulicy. Sympatia dla zwierząt i gniew wobec polityki firmy sprawiły, iż ojciec w ogóle nie korzystał z lego środka lokomocji. Kiedy Eulalia skręciła za róg i minęła z bliska konny tramwaj, zrozumiała dlaczego ojciec tak postępował. Konic, tak naprawdę kucyki, niewiele większe od trzymiesięcznego cielaka, z najwięk­ szym trudem zmagały się z ciężarem zapełnionego ludźmi powozu. Nigdy nie widziała tak zabiedzonych zwierząt. Stanęła jak wryta i przez dłuższą chwilę nie mogła zrobić ani kroku. Usiłowała zrozumieć coś tak jej obcego i żałosnego. Konie w Hickory House i na farmie w Bcechtree stanowił)' najbardziej cenione skarby jej brata Harrisona, i tak też były traktowane. Można powiedzieć, że niemal należały do rodziny. Zwierzęta zaś, które ujrzała tutaj, przedstawiały sobą smętny widok - chude jak wynędzniałe gekony. ledwie się wlokły słaniając na cienkich nogach. Nic, ani palące słońce, ani tłumy na ulicach nie zmuszą jej do skorzystania z takiego środka transportu. 16 Jeszcze zanim ujrzała filipińskie tramwaje, postanowiła, że będzie chodzić pieszo, tak bowiem właśnie czynił jej ojciec i chciała mu tym zrobić przyjemność. Teraz patrząc na budzące litość konie zawstydziła się, że powodowały nią egoistyczne pobudki i że zupełnie zapomniała o zwie­ rzętach. Jednakże wcześniej trudno byłoby jej zrozumieć coś, czego nie zobaczyła na własne oczy. A z pewnością nie widywała zwierząt chorych czy wynędzniałych, przynajmniej nie w Belvedere w Hickory House, na farmie w Beechtree czy w zakładach Calhoun Industries ani u żadnej z rodzin, z którymi się spotykali. Jeśli nawet podobne wypadki miały miejsce, w co zresztą wątpiła, bracia na pewno oszczędziliby jej takich widoków. Nie ulegało wątpliwości, iż chłopcy LaRue zawsze ją ochraniali. Była ich oczkiem w głowie - jako jedyna kobieta w starym i szanowanym rodzie, równie wiekowym, co hikorowe drzewa, rosnące szpalerem wzdłuż drogi dojazdowej do majątku. Matka Eulalii, z domu Calhoun. takie szczyciła się znamienitym pochodzeniem, a to bardzo liczyło się w Południowej Karolinie, gdzie rodzinne parantele decydują o społecznej akceptacji. Jej matka była prawdziwą damą, czczoną i ubóstwianą przez wszystkich mężczyzn w rodzinie. Umarła jednak za młodu, toteż Eulalia znała ją jedynie z obrazu wiszącego nad kominkiem oraz z relacji braci i osób, które widywały ją w przeszłości. Podobnie jak matkę, również Eulalię osłaniano przed wszystkim, co, zdaniem jej pięciu braci, uchodziło za niegodne jej bądź niebez­ pieczne. Poza szkołą madame Devereaux, do której dowożono ją rodzinnym powozem, kościołem oraz zupełnie okazjonalnymi spotkaniami towarzyskimi, wszędzie towarzyszyło jej przynaj­ mniej dwóch braci. Nie miała więc okazji wychynąć poza granice swojego dobrze strzeżonego światka, w którym wszystko toczyło się gładko i bez problemów, a samo jej nazwisko w magiczny sposób otwierało podwoje domostw najznakomitszych rodzin w okolicy. Również i tam damy hołubiono i wynoszono na piedestał. 17

Opuścił ją tylko jeden człowiek i najbliższego otoczenia - ojciec, a lak się składało, że na jego miłości zależało jej najbardziej. Dlatego też znalazła się tutaj, zdenerwowana i niepew­ na przed ich pierwszym po siedemnastu latach spotkaniem. Jaka będzie jego reakcja, co poczuje i czy zaakceptuje dawno nie widzianą córkę? Eulalia nie mogła się już doczekać jego powrotu, wyobrażała sobie, że zjawi się wreszcie dziś wieczorem i nie rozczaruje się jej widokiem. Pragnęła, aby wszystko ułożyło się po jej myśli. Serce waliło mu w piersiach coraz głośniej, jego uderzenia huczały w głowie niczym strzały armatnie. Na szczęście żmija popełzła dalej i Sam ponowię wziął spokojny i głęboki oddech. Był znowu wolny, no, może nie całkiem. Musi się jeszcze przedrzeć do rzeki. Ruszył napr/ód. Czołgał się przez gąszcz, czujne jak pnącza zaczepiają o jego koszulę. Ziemię pokrywał gęsty dywan z liści; lecz po krótkiej chwili zarośla zaczęły się przerzedzać. Szedł nadal na czworakach, dopóki nie natrafił na mokrą i czarną jak bezgwiezdne niebo ziemię. Chwilę potem mógł znowu wyprostować się i pobiec dalej. Z pobliskiego ligowca zerwała się chmara przerażonych ptaków, gubiąc po drodze pióra. Inne, nieznane mu zwierzęta skrzeczał)' dokoła i również umykały w popłochu. Nagle otoczyło go morze kolorów - jaskrawa czerwień jaś­ minów, żółcień malw i fiolet storczyków, W powietrzu unosił się słodki zapach tropikalnych kwiatów i przenikał na wskroś jego nozdrza, spierzchnięte usta i gardło. Znalazł się w wielopiętrowej, kwiatowej dżungli, lecz nic zważył na jej piękno i przedzierał się dalej. Wtedy poczuł zapach wody i wilgoci, najpewniejszy znak, że zbliża się do rzeki. Powietrze wypełniła woń mulistego nabrzeża. Dochodzące go od czasu do czasu hiszpańskie i wypowiadane w lokalnym narzeczu słowa ścigających zagłuszył szum wartko płynącej rzeki. 18 Jeśli zdoła lam szybko dotrzeć, może uda mu się uciec. Rzeka Pasig prowadziła prosto do Tondo na obrzeżach Manili. Ruchliwe uliczki bazaru dawały mu realną szansę na wymknięcie się pogoni. Ścigali go partyzanci Aguinalda. Sam wiedział bowiem o pewnym cennym transporcie broni, a informacji tych po­ trzebowali w równym stopniu Hiszpanie, Aguinaldo, jak i Andres Bonifacio, dowódca Sama. Jeśli złapie go ktokolwiek poza Bonifaciem. jak amen w pacierzu będzie martwy. Eulalia przeszła za róg i niespodziewanie znalazła się na bazarze Tondo. Panowała tu gorączkowa krzątanina i hałas, od którego zaczęło się jej kręcić w głowic. Z drabiniastych, prymi­ tywnych wozów zgromadzonych na rynku wylewała się masa kolorowych towarów, zewsząd słychać było okrzyki sprzedawców zachwalających swoje dobra. Oszołomiona egzotycznym widokiem, Kulałia przeciskała się między straganami i zmierzała jak zahipnotyzowana ku stoiskom z materiałami. Już z oddali dostrzegła błyszczące chińskie jedwabne mory. mechate, purpurowe, morskie i jaskrawożółte aksamity. Pozwijane w grubsze i cieńsze bele górowały ponad niskimi postaciami chińskich kramarzy. Ruszyła głębiej w sam środek tłumu, lecz wkrótce dojście do jedwabi zagrodził jej wózek wypełniony wełnianymi i jedwabnymi dywanami. Za­ trzymała się i rozejrzała dokoła - na próżno. W zasięgu wzroku widziała tylko twarze tubylców i mnóstwo wielobarwnych koszy. Skręciła, chcąc znaleźć' inną drogę, kiedy coś przyciągnęło jej uwagę. Przystanęła i patrzyła zafascynowana. Filipinki nosiły towar stawiając sobie kosze na głowach. Chociaż nie byl to dla niej obcy widok - w rodzinnych stronach praczki tak samo nosiły bieliznę - tutejsze kosze były dwa razy większe, kobiety zaś filigranowe, toteż wszystko razem wyglądało zadziwiająco. W wysokich koszach znajdowały się złociste papaje, zielone i różowe owoce mango oraz zupełnie jej nieznane pomarańczowe melony. 19

Z prawej strony doszedł ją raptem intensywny zapach morza. Zaciekawiona, tani skierowała swe kroki. Wnet pożałowała pośpiechu, bowiem ujrzała stojące nieopodal wózki zapełnione śniętymi, cuchnącymi rybami. Handlarze co chwila polewali je wodą, aby jak najdłużej zachowały świeżość w popołudniowym upafe, ale, jak widać, nie na wiele się to zdało. Smród stawał się nie do wytrzymania, toteż Eulalia czym prędzej uciekła. Nie zniechęciło to jej do dalszej wędrówki; przemierzała bazar wszerz i wzdłuż, wciąż ciekawa nowych wrażeń i ludzi. Szalona, tętniąca życiem atmosfera targu z niezwykłą siłą przyciągała dziewczynę. Zupełnie nie zdawała sobie sprawy, że jest tylko małą, złowioną przez los rybką, pływającą do tej pory w dobrze sobie znanym, spokojnym strumyku, który właśnie zamienił się w głęboką, rwącą rzekę, porywającą ją ku przepaści. Skąd mogła wiedzieć, że jej bezpieczne, ustabilizowane, samotne i dostatnie życie w to jedno popołudnie przemieni się w piekło? Sam jeszcze nie zginął, ale już teraz czuł się, jakby zstąpił do piekieł. Był potwornie zmęczony, ociekał potem, a płuca paliły go żywym ogniem. Nie przestawał biec, kiedy schylił się omijając gałęzie niskiego ligowca i przeskoczył nad jego poskręcanymi, wystającymi korzeniami. Gnał dalej bez tchu przed siebie. Bez wahania oddałby swój miesięczny zarobek najemnika za kojącą zbolały przełyk szklaneczkę whisky. Poprzysiągł sobie, że jeśli tylko ich zgubi, natychmiast kupi butelkę tego importowanego trunku. Już niemal czuł w ustach smak Old Crow Wliiskey i ta kusząca wizja popychała go naprzód. Maczetą torował sobie drogę wzdłuż biegu rzeki. Słyszał ich tuż za sobą, odrobili straty i niepokojąco zbliżali się do niego. Głosy ścigających stały się wyraźniejsze, rozróżniał poszczególne słowa rzucane po hiszpańsku i w narzeczu tagalog. Zaklął pod nosem, najwyraźniej nie był już taki młody i szybki jak dawniej. Kiedy jednak koło niego przeleciał duży ciężki nóż, zwany przez 21

tubylców bolo i wbił się w pień drzewa z ostrym, morderczym brzdękiem, Sam z miejsca poczuł, że ubywa mu dobrych parę lat. Dziesięć minut później dobiegał do przedmieść Manili, po upływie kolejnych pięciu minut mijał ludzi i zwierzęta w jakiejś małej, zatłoczonej uliczce. A jednak ci dranie wciąż deptali mu po piętach. Sam wbiegł na rynek i rozejrzał się. Usłyszał krzyki - to ścigający rozdzielili się na grupy i zamierzali odciąć mu drogę ucieczki. Podążył w stronę grupy handlarzy i zaczął się przeciskać miedzy straganami. Był wysoki, stanowczo zbyt wysoki w porównaniu z tutejszą ludnością, toteż żołnierze z łatwością go wypatrzyli. Pokazywali z daleka w jego kierunku i już po chwili .spieszyło ku niemu trzech drabów. Sam przeskoczył nad dyszlem najbliższego wozu i zrzucił na prześladowców zwinięte w rulony dywany. Dwaj z nich zniknęli przywaleni tą stertą, trzeci upadł, lecz już się podnosił. Sam odwrócił się, zdzielił go pięścią między oczy i pobiegł w najbardziej zatłoczoną stronę bazaru. Kiedy znalazł się w samym sercu targowiska, upadł, powoli wczołgał się pod stojący opodal wóz i stamtąd obserwował dalsze wydarzenia. Koło oczu mignęła mu para butów pokrytych czarnym błotem z dżungli, po chwili następna i jeszcze jedna. Gdy nabrał pewności, że ścigający przeszukali już cały rynek, postanowił ostrożnie wyjść z kryjówki i wmieszać się w tłum. Obrawszy taktykę, podpelzł do brzegu wozu i wyciągnął powoli prawą rękę. Nagle na jego dłori nadepnął mały damski bucik, a właściwie wbił mu się w ciało cienkim, ostrym obcasem. Sam resztką sił zdławił okrzyk bólu. drugą ręką chwycił stopę dziewczyny i wyswobodził obolałą dłoń. Odetchnął z ulgą, ona zaś krzyknęła z przerażenia. Natychmiast puścił jej kostkę i szybko skrył się z powrotem pod wozem. Przyjrzał się obolałej ręce i zaklął. Między kciukiem a palcem wskazującym miał głęboką, broczącą krwią ranę. Koło wozu pojawiły się kolejne buty, odciągając jego uwagę od szarpiącego bólu. Leżał bez ruchu. Minęły go i Sam ponownie wyczołgał się z tyłu wozu. Horyzont wydawał się czysty, wokół widział tylko postacie tubylców. $ 22 Schylił głowę i przedzierał się powoli przez tłum, pochylając się mocniej, gdy widział w pobliżu żołnierzy. Szedł przed siebie i co chwila oglądał się w prawo, sprawdzając obszar od strony niewidzącego oka. Doszedł tak aż do sprzedawcy ryb. Odwrócił się ponownie i wtedy to zobaczył. Podłużny, sztyletowaty przedmiot ozdobiony jakimś różowym ornamentem zmierzał prosto w jego jedyne oko. Sam w ostatniej chwili uchylił głowę. Chryste! - pomyślał i instynktownie się wyprostował. Otarł pot z czoła. Omal nie stracił drugiego oka! Stał i wpatrywał się w różową parasolkę chwiejącą się nad głowami przechodniów. Wyprostował się - niewybaczalna pomyłka. Z tłumu wypadł żołnierz i rzucił się na niego z nożem bolo w ręku. Sam spojrzał w lewo i dostrzegając sprzedawcę z unie­ sionym wiadrem do polewania ryb, wyrwał mu je z ręki i cisnął w napastnika. Następnie puścił się biegiem przez rynek, prze­ wracając po drodze dwa wózki dla spowolnienia pościgu. Pochyli! się znowu i zanurkował między zaaferowanych ostatnimi wypad­ kami ludzi. Eulalia mogła przysiąc, że ktoś chwycił ją za kostkę. Spojrzała uważnie w dół, ale nie mogła nie dostrzec, widok zasłoniły jej bowiem dziesiątki nóg, a przesuwający się tłum pociągnął ją za sobą. Jednego się dzisiaj nauczyła - słowo „tłum" może naprawdę oznaczać zupełnie coś innego niż sobie do tej pory wyobrażała. Nie była przyzwyczajona do takiej hordy. Jednak ta rozkrzyczana, niemiłosiernie tłocząca się ciżba nie tylko ją przerażała, ałe i wzbudzała dreszcz podniecenia. Rynek Tondo stał się dla niej nowym, fascynującym doświadczeniem, całkowicie odmiennym od spokojnego i strzeżonego życia w Belvedere. Działy się tu wprost niewyobrażalne rzeczy. Najpierw incydent z jej nogą, a potem, kiedy starała się uciec od smrodu ryb, zauważyła nagle to dziwne zamieszanie - wszyscy patrzyli na mokrego mężczyznę z kubłem na głowie. Podobnie jak poprzed- 23

nio, również i temu nie poświeciła zbyt wiele uwagi i ruszyła przed siebie omijając przewrócony wózek. Wreszcie ujrzała to. czego akurat szukała. Na stojącym przed nią wózku pyszniły się wielobarwne wachlarze o najrozmaitszych wzorach. Po jednej stronie piętrzyły się kosze, wiec dziewczyna obeszła je i zbliżyła się do rozłożonych towarów. Nie potrafiła się zdecydować, który z wachlarzy będzie najlepiej pasował na dzisiejszy wieczór. Spodobały się jej dwa - jeden wspaniały, z zielonego jedwabiu i z namalowanymi ptakami, drugi jasnobłękitny, pokryty delikatnym rysunkiem portu i stat­ ków. Wzięła oba do ręki. Wtedy sprzedawczyni, stara kobieta o błyszczących oczach i szerokim lepkim uśmiechu pokazała jej len idealny. Wachlarz był w odcieniu ciemnego fioletu z jasnym różowym wzorkiem, dokładnie w kolorze jej parasolki. Odłożyła na miejsce pozostałe i zamknęła parasolkę. Porównała kolory, pasowały idealnie. Dla uwolnienia rąk wbiła parasolkę w ziemię, ale że ta nie przestawała się chybotać podniosła ją do góry i mocniej chwyciwszy rączkę, ponowiła próbę... Trzask! Wbiła ją w kawałek miękkiej ziemi obok wózka. I stała się rzecz przedziwna. Mogłaby przysiąc, że usłyszała jęk i stłumione przekleństwa. Przesiała szukać pieniędzy w torebce i podniosła głowę. To nie mogła być sprzedawczyni, głos najwyraźniej należał do mężczyzny. Rozejrzała się wokół, lecz nie dostrzegła nikogo podejrzanego. Zrzuciła to w końcu na karb odgłosów ulicy i swojej wybujałej wyobraźni. Westchnęła, wyjęła kilka monet z portmonetki i wrę­ czyła je kobiecie. Potem złapała parasolkę i z wachlarzem w ręku pospieszyła dalej. Chciała znaleźć jeszcze kilka drobiazgów, zanim nadejdzie pora powrotu do domu. Noga bolała straszliwie. Sam zerwa! z szyi mokrą chustkę i obwiązał nią zranioną łydkę. Do diabla, po prostu nie mógł uwierzyć, że ten przeklęły różowy parasol wbił się w jego nogę. 24 Przemykał właśnie od jednego wozu do drugiego, kiedy to się stało. Przedzierając się przez bazar, musiał widać zbytnio wysunąć nogę, następną bowiem rzeczą, jaką zapamiętał, był ostry, przeszywający ból w łydce. Ze wszystkich sił starał się nie krzyknąć. Wziął tylko głęboki oddech, a po paru sekundach wypuścił powietrze, cedząc przez zęby liczne znane mu przekleń­ stwa, a nawet dołożył kilka nowych, które na poczekaniu przyszły mu do głowy. Zakończył opatrywanie obolałej kończyny. Miał nadzieję, że mocno zawiązana opaska wkrótce złagodzi ból. Odwrócił się i spojrzał w stronę, gdzie jeszcze przed chwilą stał zamachowiec w spódnicy, ale dziewczyna zniknęła. To jest chyba jej szczęśliwy dzień, pomyślał z przekąsem. W każdym innym miejscu i czasie nie uszłoby jej to na sucho. Wprawdzie nigdy dotąd nie skrzywdził kobiety... jeszcze nie. Z wysiłkiem podjął na nowo wędrówkę od wozu do wozu, zatrzymując się, gdy przechodzili żołnierze. Musiał przyznać, że to zdeterminowana banda. Aguinaldo naprawdę potrzebuje tej broni. Cztery metry przed sobę ujrzał wozy ustawione w kształcie litery T. Wsląpiła w niego nadzieja, sprzedawcy bowiem ustawiali je tak jedynie w narożnikach placu. Jeśli się nie myli, znajduje się teraz w pobliżu północno-wschodniego krańca rynku, tuż obok plątaniny uliczek, gdzie z łatwością zdoła się ukryć. Ludzie Aguinalda tam go nie znajdą, tego byl pewien. Jeśli tylko tam dotrze, będzie wolny. Przeczołgał się pod kolejny wóz. Noga w dalszym ciągu piekielnie bolała, wiec przystanął. Jeszcze trochę, pomyślał, jeszcze tylko odrobinę. Wziął głęboki oddech i znalazł się przy ostatnim wozie. Był już tak blisko celu. I wtedy ujrzał te diabelskie buty, zapinane wysoko damskie pantofle z miażdżącymi kości obcasami. Na domiar złego dostrzegł zwisającą wzdłuż falbianiastej spódnicy różową parasol­ kę ze sztyletowatym czubkiem. Mimo wszystko postanowił zignorować ten widok i już się odwrócił, by kontynuować 25

ucieczkę, gdy zdarzyło się coś nieprzewidzianego. Na ziemie, tuż obok jego głowy, upadł wachlarz. Spojrzał do góry i zobaczył utkwione w sobie, pełne przerażenia oczy młodej blondynki. Jedną ręką prawie dotykała wachlarza. - Och, mój Boże! - Twarz dziewczyny zniknęła z pola widzenia. Do diaska! Nastąpiła długa, denerwująca chwila ciszy. Sam czekał, aż rozlegnie się przeraźliwy wrzask dziewczyny, świadom, że będzie musiał się natychmiast salwować ucieczką. Ale krzyku nie było. Zwariowana dziewczyna ponownie się nachyliła, a jej jasne włosy niemal dotykały ziemi, gdy mu się przyglądała. Tym razem jednak trzymała parasolkę niczym miecz, celując ostrym Końcem w jego głowę. - Kim pan jest, jakimś piratem? - zapytała najbardziej niewyraźnym południowym akcentem, jaki kiedykolwiek słyszał. Przez nią może zginąć. Przybliżył się wolno w jej stronę. - Proszę mi odpowiedzieć, mój panie. Kim pan jest? - po­ wtórzyła lekko zirytowana, akcentując każde słowo ruchem parasolki. Sam przyłożył palec do ust na znak. że powinna być cicho. Najwyraźniej zastanawiała się nad tym. bo nie zwróciła uwagi. że mężczyzna zmieni! położenie nóg i w każdej chwili był gotów do skoku. - Czy to pan złapał mnie za nogę? - Na jej twarzy pojawił się wyraz podejrzliwości, machała przed nim parasolką, jakby była gotowa odpowiednio go potraktować, choć Sam był pewien, że nie zdobyłaby się na to. - No więc, czy to pan? To przepełniło czarę. Sięgnął po parasolkę, wyrwał ją, uklęknął. Drugą ręką chwycił dziewczynę w pasie i pociągnął w dół pod wóz. Teraz zaczęła krzyczeć. Musiał ją uciszyć. Wczołgał się głębiej pod wóz przygważdżając jej wijące się ciało swoim. Skrzywił się - wydzierała mu się prosto w twarz, co nie było ani wygodne, ani bezpieczne. Puścił więc czym prędzej parasolkę 26 i mocno położył dłoń na jej ustach. Dziewczyna szukała po omacku swej różowej broni, lecz Sam pierwszy chwycił parasolkę i przyłożył jej do gardła. - Zamknij się! - wycedził przez zęby. Tak też zrobiła. Jej oczy stały się wielkie jak srebrne pesety, prawie wypełniając drobną poczerwieniałą z gniewu twarz. Zerknął do góry. gdyż w tym samym momencie wóz minęły dwie pary męskich butów. Zesztywniał w napięciu i instynktownie przycisnął dziewczynę mocniej do ziemi. Jej noga otarła się O jego zranioną łydkę i twarz mężczyzny wykrzywił grymas bólu. Leżała bez ruchu, cicha jak morze po sztormie, lecz nagle oczy jej utkwiły w jakimś punkcie na ziemi koło wozu. Podążył za jej wzrokiem w miejsce, gdzie pojawiło się dwóch żołnierzy. Mężczyźni rozmawiali półgłosem, a on pilnie na­ słuchiwał w nadziei, że zdradzą swoje plany. Dziewczyna zaczęła coś mamrotać, lecz Sam tylko mocniej zakrył jej usta. - Ani słowa, bo cię zabiję - zagroził morderczym szeptem. Wzrok dziewczyny ponownie skierował się na ziemię. Wtedy i on to dostrzegł. Jej wachlarz leżał tuż obok żołnierskiego buta; jeśli mężczyzna schyli się po niego, na pewno zobaczy ich pod wozem. Sam czekał w napięciu na rozwój wypadków i od czasu do czasu zerkał na dziewczynę. Wpatrywała się w przepaskę na jego oku. Zachciało mu się śmiać. Jeśli o to chodzi, kobiety różnie reagowały na ten mały kawałek czarnej skóry, niektóre z obrzy­ dzeniem, inne zaś z ciekawością. Blondynka właśnie tak na niego patrzyła; była zaciekawiona, a zarazem przestraszona, ł bardzo dobrze. Jeśli się go boi. to niewątpliwie zamknie buzię, a to było w tej chwili najważniejsze. Żołnierze wciąż rozmawiali, a on słuchał. Wiedzieli, że się gdzieś tutaj ukrywa, planowali więc rozdzielić się na grupy i przeczesać cały rynek. Zamierzali przeszukać każdy wóz. nawet pod spodem. Musi się stad wynosić i to jak najprędzej. Obejrzał się na sznur wozów, a potem spojrzał przed siebie. Wozów już tam nic było, tylko otwarta przestrzeń wypełniona ludźmi. Na 27

końcu, na lewo, stal potężny, murowany kościół, z prawej zaś sirony znajdował sic rzi)d ceglanych magazynów, Miedzy nimi rozciąga! się labirynt uliczek - jego cel. Wziął głęboki oddech i wyciągną! maczetę, trzymając ją tuż przy twarzy dziewczyny. Wstrzymała oddech - wyczuł jej przerażenie. - Ani jednego słowa, bo zrobię z tego użytek. Jasne? Dziewczyna pokiwała głową, jej oczy znów rozszerzyły się ze strachu. Odłoży! parasolkę i zastąpił ja nożem szepcząc: - Cofnę teraz rękę. Jeśli piśniesz choć słówko, poderżnę ci gardło. Oderwał dłoń od jej ust i jednocześnie przystawił do szyi chłodne ostrze maczety. Nawet nie pisnęła. Stłumił uśmiech triumfu i nadał groźnie się w nią wpatrywał. Parasolkę wsadził sobie za pasek. Na wszelki wypadek, gdyż jak na jeden dzień miał już wystarczająco dużo przeżyć za sprawą tego diabelskiego przyrządu. Nie chciał ryzykować, że dziewczyna ponownie go użyje do obrony. Lewą nogę wsunął między wielkie kosze, stojące z tyłu za wozem. Udało mu się przesunąć jeden i zrobić no tyle duży otwór, aby móc się przczeri przecisnąć. - A teraz bardzo powoli wstaniemy i przeczółgamy się przez tę dziurę, zrozumiałaś? Dziewczyna spojrzała na przerwę i podniosła na niego przera­ żone oczy. Z trudem przełknęła Ślinę i lekko pokiwała głową. Ostrożnie zwolnił żelazny uścisk, nadal jednak trzyma! kolana po obu stronach jej ud na wypadek, gdyby zechciała czmychnąć na drugą stronę. - Odwróć się. Ramiona dziewczyny aż podskoczyły na dźwięk jego słów. - Odwróć się! - ponowił rozkaz. Przycisną! jej do szyi nóż i cofnął go nieco, aby mogła zobaczyć, że ma na ten manewr wystarczająco dużo miejsca. Przekręciła się na brzuch. Trzymając maczetę przy jej karku Sam ukucnął. Zraniona łydka pulsowała ze zmęczenia. 28 - Uklęknij. Dziewczyna nie poruszyła się. - Powiedziałem.,, na... kolana... Teraz! - Nóż... - szepnęła, wskazując na powód, dla którego się nie rusza. Zgrabnym ruchem włożył ramię pod jej piersi i przyciągnął mocno do siebie, zmieniając jednocześnie położenie noża, który znowu tkwi! przy gardle dziewczyny. Przylegała do niego ca!ym ciałem - głowę opierała mu o ramiona, jej plecy dotykały żeber mężczyzny, a pośladki jego krocza. Trzymał ją tak dłuższą chwilę. Czuł zapach gardenii, piżma i kobiecego strachu. Jego oddech stał się szybki i płytki. Popatrzy! na nią. Była blada, zbyt przerażona, aby się czerwienić. Nic cofnęła oczu pod jego spojrzeniem, wpatrywała się w milczeniu. Wtedy zwrócił uwagę na jej oczy, przejrzyście niebieskie i czyste jak górski lód. Jej oddech, równie płytki, z trudem dobywał się z pełnych, spierzchniętych teraz ust. Powiódł wzrokiem po jej małym podbródku, białej szyi i nabrzmiałych z wysiłku żyłach. Widział, jak krew pulsuje w nich szybkim tęlneni. Jego własny puls też przyspieszył, a serce waliło mu w piersiach tak samo mocno jak w dżungli. W pobliżu zadudniły kolejne żołnierskie buty. Sam skiną! głową w kierunku dziury. - Ruszaj się. Wyjrzał przez szparę między koszami. Nie przestawał obej­ mować jej jedną ręką, w drugiej zaś trzymał groźnie nóż. Przez moment oślepiły go promienie słońca. Przyciągnął ją do siebie, upewniając się, że mu nie ucieknie. Opar! się plecami o wielki kosz i czekał, aż oko przyzwyczai się do słonecznego blasku. Gdy mógł już rozróżnić wszyskie szczegóły otoczenia, rozejrzał się i podjął decyzję. - Teraz! - krzyknął i podrywając dziewczynę do góry. pobieg! schylony w stronę uliczki. Nagle poczuł, jakby ciągnął za sobą worek kartofli. - Biegnij! - rozkazał dziewczynie ze wściekłością. Niestety, 29

nadaremnie. Patrzył osłupiały, jak wbija obcasy w ziemię i staje W miejscu kręcąc głową. W jej oczach ujrzał graniczące z histerią przerażenie. Sam widywał już takie spojrzenia na twarzach umierających ludzi. Ciągnął ją jeszcze parę metrów, zanim nie szarpnęła jego ramieniem, aż zatrzymali się jak wryci. Musiał cofnąć nóż, aby nie przeciąć jej gardła. W tej sumej chwili pojawili się żołnierze i z dwóch stron rzucili się na niego, Z lewa j od tyłu. Sam walczył jak opętany, bił pięściami, kopał i uderzał głową. Jeden z żołnierzy ścisnął go rarnicniem za szyję, zaciskając krtań. Sam sięgnął do góry i chwycił mężczyznę oburącz za włosy. Na szczęście ten nie miał hełmu, więc Sam pochylił głowę i z całej siły odrzucił ją do tyłu, uderzając przeciwnika w czoło. Błyskawicznie leż odwrócił się do niego z pięściami gotowymi do ataku. Żołnierz zataczał się jeszcze zamroczony, kiedy Sam uderzył go tak silnym prawym sierpowym, że nie powstydziłby się go sam mistrz boksu, John L. Sullivan. Wtedy natarł na niego drugi żołnierz. Sam uderzył go pięścią w podstawę szyi i mężczyzna osunął się obok swego towarzysza. Sam wytarł krew z rozciętej wargi i rozejrzał się po placu. W jego stronę biegło następnych pięciu napastników. Ominęli dziewczynę, która wyglądała, jakby miała za chwilę zwymiotować. Do diabła z nią. pomyślał i rzucił się do ucieczki. Zbliżał się do krańca tynku rozpychając się bez pardonu przez tłum, dopóki nie dobiegł do pierwszej z uliczek. Dach budynku rzucał na nią potężny cień. Sam skręcił za róg domu i odetchnął z ulgą. wiedząc, że w końcu jest bezpieczny. 1 wtedy dobieg! go przeraźliwy krzyk. Chyba cały świat usłyszał wrzask tej kobiety. Zdrowy rozsądek podpowiadał mu, żeby uciekał, gdzie pieprz rośnie, i to jak najszybciej. Zatrzymało go jednak sumienie. Noga pulsowała, podobnie jak ręka; ból powinien go ostrzec, Ale myślał tylko o jednym. Dziewczyna była w opałach. 30. Znowu rozległ się jej krzyk. Wydawał się wystarczająco głośny, aby skruszyć mury i rozbić szyby w oknach. Skrzywił się; nie może jej tam zostawić. Dziewczyna jest mu potrzebna jak wrzód na tyłku, ale widziano ją z nim i może mieć przez to poważne kłopoty. Cofnął się do wylotu uliczki i wyjrzał z cienia. Drobną postać trzymało dwóch żołnierzy, podczas gdy trzeci przystawił nóż bolo do piersi dziewczyny. Jej poszarzała Iwarz była pozbawiona jakiegokolwiek wyrazu. Tak. niewątpliwie znalazła sie w tarapa­ tach, a chociaż on sam podobnie jej groził, to nigdy nie użyłby wobec niej noża. Ci mężczyźni nie mieli żadnych skrupułów.

Dziewczyna miała ochotę zwymiotować. Nie starczyło jej jednak na to czasu. W jednej chwili stała z nożem przystawionym do piersi pośród ordynarnych, wrzesz­ czących żołnierzy, a już w następnej potężna ręka chwyciła ją w pasie i uniosła z ziemi. Instynktownie chciała się wyswobodzić, ale pogromca trzymał ją przy sobie w mocnym, żelaznym uścisku. Znała już tę rękę. To wrócił szalony, jednooki człowiek z maczetą. Żołądek podszedł jej do gardła, kiedy zaczął nią wywijać. Obrócił się na jednej nodze, uniósł drugą, gotów do błyskawicz­ nego uderzenia któregoś z tych przerażających mężczyzn. Chwy­ tała oddech otwartymi ustami. Wokół niej rozlegały się straszliwe odgłosy walki -jęki, rzężenie i twarde uderzenia pięści. Szczęś­ ciem dla siebie nie widziała szczegółów, niczego poza zamazanym obrazem upadających na ziemię postaci. Przez moment mężczyzna zatrzymał się na tyle, że zdołała ujrzeć wykrzywioną twarz powalonego żołnierza. Zaczęła krzy- 32 czeć, ale ponownie się obrócił i kopnął kolejną ofiarę. Ponieważ nie wypuszczał jej z rąk, wirowała szybko i bezładnie wraz z każdym jego ruchem. Włosy rozsypały się do tyłu, a odrzucany wielką siłą odśrodkową żołądek zamienił się w ciężką, kamienną kulę. Krzyk uwiązł jej w gardle i nawet nic była w stanic zaprotestować, gdy jej spódnica wydęła się jak balon i całemu światu ukazały się nieskromnie koronkowe majteczki. Jej nogi zwisały bezwładnie niczym szyjki kurcząt. Resztką godności zdołała przynajmniej je zacisnąć. Szukając równowagi chwyciła mężczyznę za udo. I odkryła coś. Przedtem myliła się, udo było twarde niczym pień drzewa. Znowu zrobili dziki obrót, a mężczyzna ścisnął ją przy tym jeszcze mocniej, wyduszając zjej płuc resztki powietrza. Poczuła siłny zawrót głowy, obraz przed oczami ponownie się zamazał, gała kilka razy i potrząsnęła głową, aby oprzytomnieć. Do diabła, nie ruszaj się! iewczyna wiła się z bólu i za wszelką cenę usiłowała się obodzić, w jej pierś bowiem wbiła się twarda, żelazna ojeść maczety. - Powiedziałem, żebyś była spokojna! Trzymam cię! - Męż­ czyzna wymierzył celnego kopniaka żołnierzowi i nagle w prze­ rażającym tempie zaczęła się do niej przybliżać ziemia. Zakryła ręką usta. Teraz albo umrze, albo zwymiotuje. O dziwo, nie wydarzyło się jednak nic takiego. Tymczasem olbrzym puścił się pędem przed siebie, ciągle trzymając ją mocno w pasie. Obijała się o jego twarde biodro, a klatka piersiowa bolała od każdego jego kroku. To oczywiście nie miało żadnego znaczenia, ponieważ, jak powiedział ten szaleniec. trzymają. Już wcześniej, gdy byli pod wozem, zdążyła się mu przyjrzeć i mogła spokojnie założyć, że to bezwzględny, wielokrotny morderca. Pomyśl, popatrz na niego, powtarzała w duchu, przypominając sobie przeczytaną kiedyś książkę. Dzielna bohaterka spojrzała oprawcy prosto w oczy i ten nie był już w stanie jej zabić. Jedno pojrzenie uratowało kobiecie życie. Teraz Eulalia spróbowałaby 33

wszystkiego. Wierciła się, starając zajrzeć mu W oczy. Dostrzegła w końcu czarna opaskę ze skóry i ciemnobrązowe, podeszłe krwią oko. Ani na chwilę nic zwolnił kroku. Zamknęła oczy, za nic nie chciała być jego następną ofiara. Na tę myśl przebiegły jej ciarki po plecach. Czuła, że za chwilę zacznie krzyczeć. Tak robiła, kiedy była naprawdę przestraszona i traciła kontrolę nad lym, co się dzieje. Ze wszystkich sił wrzeszczała, gdy wpadła do studni, i tylko dzięki temu przeżyła. Nie próbowała krzyczeć przedtem w obecności mężczyzny, bo przystawił jej nóż do gardła i lękała się o swe życie. Nie było to łatwe, lecz sama myśl o tym, iż przeraźliwy wrzask stanie się ostatnim dźwiękiem wydanym przez nią na tym świecie, sprawił, że była cicho, Nadrobiła to teraz z nawiązka, krzycząc w niebogłosy. Mężczyzna zaklął głośno i oparł ją sobie wyżej na biodrze, po czym spoconą ręką przysłonił jej usta. Ani na chwilę nie przesta) biec. Dziewczyna zaś ciągle krzyczała w nadziei, że ktoś usłyszy jej wołanie o pomoc. Jednak nawet dla jej uszu stłumione dźwięki brzmiały słabo i niewyraźnie. Minęli kilka ciemnych przecznic i w końcu zatrzymali się. - Wygląda na to, że jest tu już bezpiecznie - poinformował ją. Nawet nie wydawał się zbytnio zmęczony. - Musisz się nauczyć, kiedy należy być cicho. Przecież mogli nas dopaść podążając za twoim głosem. - Postawił ją na ziemi z gracją robotnika wbijającego katar. Nogi się pod nią ugięły i uniosła dłoń, aby osłonić oczy przed ostrym słońcem. Teraz już nie byłaby w stanie wydać z siebie żadnego dźwięku, nazbyl kręciło się jej w głowie. - Siostrzyczko, tylko mi tutaj nie mdlej. Wystarczająco się już ciebie nanosiłem i zaczyna mnie boleć ręka. - Z takim szorstkim komentarzem chwycił ją za kark i zbliżył jej głowę do kolan. Mocno zasznurowany gorset omal nic przeciął jej na pól. - Oddychaj! - nakazał przytrzymując głowę. Gorset Ściskał ją jak imadło i dziewczyna walczyła otwartymi ustami choć o odrobinę powietrza. - Dobrze, widzę, że potrafisz słuchać poleceń - odparł puszczając jej głowę. 34 Najwolniej, jak na prawdziwą damę przystało, wyprostowała się i spojrzała na swego prześladowcę. Był tak wysoki, że musiała zadrzeć głowę do góry, aby na niego popatrzeć. Miał długie, sięgające ramion gęsie włosy. Były one tak samo czarne, jak skórzana opaska na oku. Pomimo licznych zadrapań i siniaków miał diabelsko przystojną twarz o ostrych rysach, która pilnie potrzebowała ogolenia. Z rozpiętego kołnierzyka brudnej i podartej koszuli koloru khaki wychylała się muskularna, opalona szyja. Koszula była tak mokra, że całkiem oblepiała masywne ciało, które przypo- minało jej widzianego na jakimś plakacie atletę, Rozmiar ramion tego Herkulesa i szerokość jego klatki piersiowej po prostu przytłaczały. W koszuli brakowało kilku guzików i widać było gładkie, twarde niczym stal mięśnie. Z szerokiego skórza- nego pasa zwieszały się trzy potężnych rozmiarów pętle, a w nich rozmaite, groźnie wyglądające noże. łącznie z lym, który przykładał jej wcześniej do gardła. Wzdrygnęła się, gdy przesunęła wzrokiem po najdłuższym ostrzu. Trochę niżej ujrzała zawiązaną na łydce wyblakłą żółtą chustkę, pociemniałą od krwi. - Inspekcja skończona? - zapytał głosem, od którego poczuła mrowienie w kręgosłupie. Mówił po amerykańsku, był najpos­ politszym Jankesem. - Słucham? - spojrzała w górę. Miał na ustach wstrętny uśmiech, pełen typowej jankeskiej arogancji. - Nieważne. Uciekajmy stąd, nim znowu wpadną na nasz irop. - Chwycił jej rękę i szarpiąc ruszył ciemnym zaułkiem. Starała się wyswobodzić, ale mężczyzna nie zwalnia! uścisku. Był nieporównanie silniejszy, toteż nie miała wyboru - szła za im krok w krok. Lecz nie zamierzała milczeć. - Dlaczego pan to robi? - zawołała za jego plecami. - Ponieważ tamci mężczyźni by cię skrzywdzili. - Pociągnął za sobą i skręcił, klucząc uliczkami. - To pan groził, że podetnie mi gardło - przypomniała. 35

- Zgoda, ale chciałem tylko ratować swoją skórę. Zanim zdołała odpowiedzieć, prowadził ja, w dół brukowaną uliczką i dziewczyna skupiła się na utrzymaniu równowagi. - Proszę, niech się pan zatrzyma! - A co teraz? - Odwrócił się powoli i z widoczną irytacją. Wzruszył ramionami. Miał jeszcze czelność okazywać jej zniecier­ pliwienie! - Jeśli nie zamierza mnie pan zabić, lo po co w ogóle mnie pan porywał? - Porywać cię? - skrzywił się kpiąco. - Ależ ja cię nie porywam, tylko ratuję twoją śliczną główkę! A więc nie chce jej zabić ani porwać. Odetchnęła z ulgą. Wtem uświadomiła sobie znaczenie jego słów. - Ocalić mnie? Niby od czego? - Tamci żołnierze posłużyliby się tobą. żeby dotrzeć do mnie. - Ale ja pana nawet nie znam. - Zgadza się, lecz oni o tym nie wiedzą i nie uwierzyliby ci na słowo. Podejrzewaliby, że kłamiesz i najpierw długo i okrutnie by cię o mnie wypytywali. Potem znudziłaby się im taka zabawa, a wtedy koniec... bez najmniejszych skrupułów pozbyliby się ciebie. - Wziął ją za rękę i ruszył dalej. - Chodźmy już. - Dokąd? - Z powrotem do miasta. Odstawię cię do hotelu, a tym samym się od ciebie uwolnię. Zesztywniała na tak grubiańskie słowa. Zaparła się obcasami w ziemię i usiłowała stawić opór. ale ciągnął ją jeszcze przynaj­ mniej dwa metry, zanim się w końcu zatrzymali. Zebrała się na odwagę i rzuciła w jego stronę: - Ale ja nie mieszkam w hotelu. - A gdzie? - zapytał powoli, jakby rozmawiał z cudzoziemcem. Przedtem jednak wymamrotał pod nosem jakieś okropne prze­ kleństwo. - W dzielnicy Binondo. - Dobrze, to w przeciwnym kierunku - pokiwał głową. Wziął, chyba dla uspokojenia, głęboki oddech. 36 Zgodziła się z nim, ale nie patrzył na nią, ponieważ zdawał się liczyć coś w pamięci. Jej brat, Jed. robił w chwilach zdener­ wowania to samo, tyle że brat jest gentlemanem z Południa. Zwariowany Jankes chwycił ją za rękę i znowu ruszył. Biegł tak szybko, że prawic ciągnął ją po coraz bardziej wyboistej ścieżce. - Czy może pan zwolnić? - Mężczyzna nie zwracał na nią uwagi- - Mój but! - krzyknęła, gdy obcas trzewika dostał się między kamienic i pękł z trzaskiem. Porywacz szedł jeszcze parę metrów i na szczęście dla niej zatrzymał się i odwrócił. Skakała na jednej nodze starając się naprawić szkodę. Bez rezultatu. - Obcas mi odpadł. Patrzył na nią przez chwilę. - Zostałaś rozbrojona? Zmarszczyła brwi. Cóż za dziwny komentarz... ale w końcu ogólnie wiadomo, iż Jankesi nic myślą jak normalni ludzie. Próbowała mu wytłumaczyć. - Proszę pana, pan chyba nie rozumie... W tej samej chwili na nowo podniósł ją z ziemi. - Niech mnie pan postawi! Nie zwracał już na nią uwagi i podążył na południe. - Proszę mnie posłuchać! - Nie sądzę, aby taka młoda panna miała cokolwiek mądrego do powiedzenia. Gotowała się ze złości, ale pamiętała, że dama nigdy nie okazuje emocji, a w szczególności gniewu; to wielce niestosow­ ne. Zrobiła więc to, czego ją uczono - nie odzywała się do niego. Po pięciu minutach uświadomiła sobie, że o to mu właśnie chodzi i postanowiła przestać zachowywać się jak wytworna dama. Już ona mu powie, co o nim myśli. - Przez pana zniszczyłam sobie but - poskarżyła się przery­ wając milczenie. Mężczyzna nadal ją ignorował. 37

- Zgubiłam też nowy wachlarz! Odpowiedzią nadal była cisza. Prześladowca skręcił za to za róg lak gwałtownie, że zakręciło jej się w głowie. Po chwili spróbowała znowu. - Moja godność została zdeptana - zarzuciła mu z gorycza. Dobrze pamięta swoją wystawioną na publiczny widok bieliznę. - Świetnie, w takim razie to ci już zupełnie nie zaszkodzi - przerzucił ją sobie przez ramię i przytrzymał za uda. Dziewczyna wrzasnęła żałośnie. Z każdym krokiem jego ramie wbijało się w jej gorset, który z kolei bezlitośnie ściskał jej żebra. To powstrzymywało ją od bardziej radykalnych protestów. Z bezsilną złością patrzyła na jego plecy i już prawie dała za wygraną, gdy przyszło jej jeszcze coś do głowy. - Zgubiłam parasolkę! - krzyknęła ostatkiem tchu. Mężczyzna ani na chwilę nie zwolnił tempa. Szedł dalej uliczką mrucząc pod nosem pozbawione sensu zdanie. W jej uszach zabrzmiało to mniej więcej jak: „A więc istnieje jeszcze Bóg na tym świecie". Eulalia miała dwadzieścia siedem zadrapań i siniaków. Poli­ czyła je wszystkie skrupulatnie podczas kąpieli. Na rękach odcisnęły się palce obcego, a po tym. jak ciągnął ją po całej Manili niczym worek kartofli, nic czuła nadgarstków i ramion. Zanurzyła się w ciepłej, mydlanej wodzie z nadzieją, że przyniesie jej to ulgę. Zamiast tego odezwał się ból w żebrach. Na momenl o nich zapomniała, chociaż wcześniej była pewna, że każdy fiszbin ugniatającego niemiłosiernie gorsetu zostawił na jej żebrach trwały ślad. Mimo wszystko kąpiel, zgodnie z przewidywaniami Josefiny, pomogła jej się odprężyć i dodała sił. Rulaha nie mogła jednak zapomnieć przerażenia na twarzy gospodyni, gdy olbrzymi Jankes przyniósł ją do domu przerzuconą przez plecy. Niczym mityczny byk miną! kutą bramę, przebiegł przez podwórze, a potem podążył w górę, po schodach - stąd zresztą wzięło się parę 38 CUKIERECZEK następnych siniaków. Tam, zamiast zapukać, jak czyni większość cywilizowanych ludzi, kopa! w potężne drzwi dopóty, dopóki mu nie otworzono. - Jesteś w domu, cała i zdrowa - oznajmił z zadowoleniem i dał jej klapsa w pupę, po czym postawi] przed osłupiałą Josefiną. - No i mam kłopot z głowy - dodał grubiańsko, po czym odwrócił się na pięcie i, nim Eulalia zdążyła zareagować, zniknął. Drobna gospodyni wyjaśniła z ubolewaniem, że od kiedy Hiszpanie znieśli restrykcje handlowe, coraz więcej takich typów kręci się po wyspie. Stwierdziła, że nie powinna była puszczać jej samej na miasto. Przypominało to do złudzenia zachowanie braci. Teraz Josefma na pewno nie odstąpi jej ani na krok. Wyszła z blaszanej wanny, wylarła się i założyła strojną, różową suknię. Rozpuściła włosy na plecach, by wyschły i zaczęła je szczotkować. Josefma przyniosła jej plasterki mango, pieczywo i ser jako przekąskę przed kolacją. Z głównym posiłkiem postanowiono poczekać do przyjazdu jej ojca. Wzięła jedzenie i z tacą, na kolanach usiadła na wysokim krześle z trzciny. Uderzyła ją panująca wokół cisza. Nie słyszała nawet odgłosów ulicy, jako że dom znajdował się na tyłach posiadłości. Wzrastało jej zdenerwowanie. W rodzinnym domu. przy pięciu braciach i tłumach gości, zawsze było gwarno wesoło. Hickory House z pewnością nie należał do miejsc spokojnych. Zaczęła stukać nogą w podłogę, żeby przerwać robową ciszę. Odkroiła kawałek mango i nadziawszy na widelce, włożyła go ostrożnie do ust. Niespiesznie żuła delikatne włókna, przełknęła je, po czym rozejrzała się po pustym pokoju. Podczas kolacji zazwyczaj prowadziła uprzejmą rozmowę którymś z braci. Był to wypróbowany, kobiecy sposób, żeby zająć czas między kolejnymi kęsami i nie przejadać się. Ale tutaj nie miała z kim porozmawiać. Wzięła kolejny kawałek, z wolna pogryzła i przełknęła. Od dawna nie miała nic w ustach i ta drobina jedzenia uderzyła w jej ściśnięty ze zdenerwowanie 39

żołądek niczym kula armatnia. Skrzywiła się, odstawiła lace i zaczęła chodzie' po pokoju zastanawiając sic, jaki właściwie jest ojciec. Znudzona ruszyła w końcu na dół do jego gabinetu. Zatrzymała się przed drzwiami. Była trochę stremowana, a jednocześnie czuła lekki dreszczyk emocji. Wzięła głęboki oddech, weszła do pokoju i zamknęła za sobą drzwi. Oparła się o nie, ciągle trzymając za klamkę, i rozejrzała dokoła. Z początku nic nic widziała, bo panowała lu niemal całkowita ciemność". Jedynym źródłem światła były słoneczne promienie, sączące się przez zamknięte żaluzje. Gdy jej oczy przyzwyczaiły się do półmroku, podeszła do okien i rozsunęła okiennice. Pokój zalało światło. Hulalia odwróciła się z nadzieją, że dowie się czegoś o ojcu. Lecz gabinet nie różnił się wcale od tego w Hickory House. Dwie ściany zajmowały rzeźbione regały z książkami, na środku stało potężne biurko z wysokimi krzesłami obitymi krwistoczer­ woną skórą, a na podłodze rozpościerał się wielki, wytarty dywan. Na każdym kroku napotykała atrybuty męskiej obecności, począwszy od dużej, obitej mosiądzem skrzyni na broń, aż po ciężki zapach dymu tytoniowego. Nic szczególnego, co mówiłoby: .Jestem twoim ojcem". Nic, co mogłoby jej pomóc. W rzeczywis­ tości, rozglądając się teraz po pokoju, poczuła, jak podniecenie z ostatnich tygodni zaczyna blednąc i upodabniać się do roz­ mazanych kolorów na dywanie. Oparła się o róg biurka i spojrzała na głobus. Ileż to razy wypatrywała kolejnych miejsc na świecie, kiedy ojciec obejmował nowe stanowiska! Kiedy podrosła, zaczęła wyszukiwać w encyk­ lopedii Colliera szczegółowych opisów tych krajów i starała się wyobrazić sobie ojca w kolorowym, egzotycznym otoczeniu. Lecz wyobrażenie o nim nie było barwne, przypominało raczej narysowany sepią obraz podobny do zdjęcia, które stało na stoliku przy jej łóżku. Nic dziwnego, od ich ostatniego spotkania minęło siedemnaście lat, które zatarły większość wspomnień. Gdy leżała samotnie w swoim pokoju, często rozmyślała, jak wyglądałoby jej życie, gdyby ojciec ich nie opuścił i nie umarła 40 matka. Niewątpliwie byłoby inaczej, nie wiedziała tylko, czy jej marzenia nie sa głęboką tęsknotą za czymś, czego nigdy nie miała, czy też w'ynikają ze znużenia dotychczasowym życiem. Bracia oczywiście kochali ją na swój sposób i dbali o nią, jak mogli najlepiej. Traktowali tylko swoje obowiązki nazbyt poważnie. przez co czasami czuła się skrępowana i przytłoczona ich opieką. Jeszcze jako dziecko śniła o delikatnych dłoniach matki i jej kojącym głosie. Wyobrażała ją sobie pachnącą gardeniami i przytulającą ją serdecznie do piersi, aby przepędzić precz troski dzieciństwa. Wyrosła na wrażliwą, zagubioną nieco młodą pannę, po­ zbawioną pewności siebie. Wciąż marzyła o matce, jej mądrości i doświadczeniu. Ona wiedziałaby doskonale, co czuje, gdy bracia ją strofowali i prawili morały. Nie rozumieli, jak przykro jest wysłuchiwać wciąż tych samych wymówek - że jest za młoda, zbyt naiwna czy chorowita. Chciała wówczas mieć przy sobie kogoś, kio ukoiłby jej ból albo przynajmniej ją zrozumiał. Ostatnio, jako młoda kobieta, szczególnie potrzebowała matczy­ nej troski i opieki, i po stokroć żałowała, iż nic ma nikogo kto ujął by się za nią przed braćmi. Brakowało bliskiej osoby, która opowiedziałaby jej o miłości, mężczyznach i o małżeństwie, komu mogłaby się zwierzyć ze swoich najskrytszych marzeń i rozterek. Jednak takiego kogoś nie było i im bardziej starała się radzić sobie sama, tym większe czuła obawy przed naprawdę samodzielnym życiem. Kiedy tak jak dzisiaj zostawała sama, działy się dziwne rzeczy. Miała zamiar tylko wyjść i kupić wachlarz. Zamiast tego wróciła do domu bez wachlarza, zgubiła parasolkę, złamała obcas, nie wspominając już faktu, że o mało jej nie porwano i nie poderżnięto gardła. Dlaczego? Co jest w niej takiego, że przyciąga tyle nieszczęść? Jak zwykle zastanawiała się, czy byłaby inna, gdyby miała prawdziwych rodziców, a przynajmniej jedno z nich. Nic nie poradzi na to, że jej matka nie żyje, starała się jedynie wiernie ją naśladować i zachowywać się jak dama. Ale i to jej nie wychodziło. Lecz ojciec nie umarł. Wybrał po prostu życie z dala od 41

BeWedere i choć Eulalia nie iracifa nadziei, że tęsknota ściągnie go wreszcie do domu, ojciec nigdy nie wrócił. Regularnie pisywał do niej i braci z odległych miejsc, ale to nie to samo. Ojciec przez długie lata towarzyszył braciom, gdy dorastali, lecz dla niej już go zabrakło. Całe życie zastanawiała się, dlaczego. Rozejrzała się po gabinecie ojca, ale i tu nie znalazła od­ powiedzi na dręczące pytania. Zasunęła okiennice i podeszła do drzwi. Odwróciła się i po raz ostatni spojrzała na pokój. Ramiona miała zgarbione, a na twarzy malował się wyraz bezradności i smutku. Wyszła z gabinetu, czując się jeszcze bardziej samotna i słaba niż dotychczas. Ojciec wraca do domu! Ta od dawna oczekiwana wiadomość nadeszła dwie godziny wcześniej. Eulalia przemierzała czerwoną, drewnianą podłogę swojego pokoju już chyba po raz setny. Zatrzymała się wygładzając niewidoczną fałdkę na sukni, chociaż Josefina niemało się natrudziła, aby wyprasować wszystkie zmarszczki. Jej suknia miała intensywnie różowy kolor, dokładnie taki sam jak strój matki na olbrzymim portrecie. Wisiał on w rodzinnym domu na honorowym miejscu, czyli nad kominkiem w salonie. Eulalia dokładnie przyjrzała się sukni na obrazie; znała na pamięć każde jej załamanie, każdą falbanę czy fragment pięknej, zagranicznej koronki. Kazała najlepszej krawcowej z Charleston wykonać dokładną kopię tej sukni, a teraz spędziła ponad godzinę próbując uczesać się tak jak matka. W uszach miała maleńkie perły. Założyła też francuskie pantofelki w stylu Ludwika XV na niewielkim obcasie; gdy sunęła po pokoju, ukazywały się przyczepione do nich drobne, róźowo-biale kokardki z koralików. Uniosła brzegi sukni i przyjrzała się trzewikom. Poruszyła palcami nóg i patrzyła, jak kokardki błyszczą się w świetle zapalonej lampy. Koraliki mrugały do niej jak małe gwiazdy. Wtem na podwórzu rozległ się głośny stukot. Opuściła suknię i rzuciła się w stronę okna. Niewiele jednak mogła zobaczyć 42 przez wąskie szpary żaluzji. Próbowała otworzyć okiennice, ale się zacięły. Widziała jedynie część podwórza, a i to niewyraźnie z powdu panującj na dworze ciemności. Serce waliło jej jak oszalałe. Podbiegła do dużego lustra wiszącego nad skrzynią z bielizną i patrzyła na swoje odbicie szukając najmniejszej skazy. Musi wyglądać idealnie, niezwykle ważne jest pierwsze wrażenie. Coś jej nie pasowało. Zmarszczyła brwi zastanawiając się, o co chodzi. Kamea, zapomniała o kamei matki. Z dołu znowu dobiegły ją głosy przybyłych. Otworzyła pudełko z biżuterią poszukała broszki. Wyciągnęła z niej niebieską aksamitkę i zastąpila perłową. Potem przyłożyła klejnot do szyi i oceniła swój wygląd. Tak, teraz wszystko było na miejscu. Pochyliła lekko głowę, aby zawiązać wstążkę, i jeszcze raz spojrzała w lustro. Z lewej strony za jej ramieniem pojawiła się ogorzała twarz żołnierza. Otworzyła usta chcąc krzyknąć, lecz mężczyzna przyłożył jej do skroni chłodną lufę pistoletu. Wtedy Eulalia LaRue z Belvedere, jedna z sukcesorek Hickory House, zakładów Calhoun i farmy w Beechtree. zrobiła jedyną rzecz, która w tej sytuacji przystawała prawdziwej damie - zem-

Ko/padające się drzwi chaty otworzyły się z hukiem i do środka wpadty ostre promienie porannego słońca. Oślepiły na chwilę więźnia, który siedział skulony w rogu izby. Weszli ludzie Aguinalda trzymając na ramionach grubą, bambusową tyczkę. Zwisał z niej zawinięty w płótno, niezwykle ruchliwy kształt, który wierzgał na wszystkie strony i wydawał z siebie odgłosy podobne do kwilenia wiezionej na targ świni. Mężczyźni z głuchym trzaskiem rzucili ładunek na ziemię, wyciągnęli tyczkę i pośpiesznie opuścili trzcinową chatę, ryglując za sobą drzwi. Tajemniczy pakunek długo się nie ruszał, jakby upadek pozbawił go wszystkich sił. Jednak cokolwiek tam było. szybko doszło do siebie i zaczęło od nowa rozdawać ciosy na prawo i lewo - szybciej niż niejeden uliczny rozbójnik. Wreszcie płótno rozwinęło się i na środku pomieszczenia rozkwitł w całej okazałości różowy kwiat Południa. Sam jęknął, nie wierzył własnym oczom. To przecież nie miało najmniejszego sensu. 44 Pokręcił głową i spojrzał na swoje dłonie, skrępowane razem jak do pacierza. Ale żadna modlitwa tu nie pomoże, los mu nie sprzyja. Ona jest tutaj i najwyraźniej pozostanie na dłużej. Ciągnie się za nim jak przysłowiowa czarna chmura. Jego uwagę przyciągnęło dziwne mamrotanie dziewczyny. Wyglądała zupełnie absurdalnie - mrucząca pod nosem sterta różowego materiału i koronek, starająca się usadowić w możliwie wygodnej pozycji. Sam wziął dla uspokojenia głęboki oddech; krańcowa irytacja walczyła w nim ze zniechęceniem. Bóg posiada doprawdy niezwykłe poczucie humoru, tylko dlaczego on właśnie siał się głównym celem Jego żartów? Przyglądał się, jak dziewczyna manewruje na podłodze, nie przestając przekręcać się i pomagać sobie kolanami, lok­ ­­ami i głową, aż wreszcie udało się jej usiąść. Zadanie nie należało do łatwych i to nie tylko ze względu na skrę- powane kończyny. Sprawę utrudniały kilometry koronek i nie- zliczone ilości falban i halek, szeleszczących głośniej niż deby na wietrze. Nieszczęsna istota zdawała się być w szoku i nieprzerwanie mamrotała coś do siebie. Sam miał dziwne przeczucie, że właśnie cieszy się ostatnimi chwilami spokoju i ciszy. Nagle zarówno szelesty, jak i mamrotania ustały. Kobieta oprzytomniała. — Och, mój Boże! Sam patrzył na jej zdumione oblicze i czekał licząc w duchu: raz... dwa... - Co tu się dzieje? Trzy sekundy. - Możemy to określić mianem rewolucji. - Oparł łokcie na zgiętych kolanach, spuszczając związane dłonie między nogi. Na jej twarzy pojawiały się kolejno: niepewność, zmieszanie, strach, a w końcu zwątpienie. Rozejrzała się po szałasie, jakby oczekując jeszcze innych więźniów. - Co zamierzają z nami zrobić? - zapytała ledwie słyszalnym tern. ężczyzna wzruszył ramionami. Wolał nie mówić jej, że jeśli 45

dopisze im szczęście, lo pożyją prawdopodobnie aż do końca tygodnia. - Czego chcą ode mnie? - Oni cię ch-cą, bo myś-lą, że masz coś wspólnego ze mną. Pamiętasz wydarzenia na targowisku? Zacisnęła mocno usta. Nie podobało się jej, że przedrzeźnia jej południowy akcent. Nawet nie domyślała się, iż mężczyzna zachowa tę informację na później, aby ją dalej dręczyć. Skuliła nogi po jednej stronic ciała starając się wyglądać możliwie przyzwoicie. Polem popatrzyła mu prosto w oczy i zapylała słodkim głosem: - A niby dlaczego mieliby odnieść wrażenie, że możemy mieć ze sobą coś wspólnego? Wbił w nią wzrok, na poły rozbawiony, na poły zdumiony jej tupetem. A to mała snobka, powinien był zostawić ją na rynku! Dalej się w nią wpatrywał z groźnym błyskiem w oku. Wolał, żeby się znowu bała albo chociaż zastanowiła nad własnymi słowami. Ale dziewczyna jak gdyby nigdy nic czekała na odpowiedź- z niewinnym wyrazem twarzy. - Myślę, że nie wiedzą, iż nic jesteś w moim łypie - odparł w końcu kwaśnym tonem. Pokręcił głową i zaśmiał się w duchu. - Chyba lo ja powinnam lak stwierdzić. - Miała minę, jakby zaraz chciała zatopić w nim swoje pazurki. Sam oparł się w kącie chaty i obserwował ją przez chwilę. Cóż za wyrazista twarzyczka; z łatwością mógł z niej wyczytać wszystkie myśli. Aha, lampka się zapaliła, doszło wreszcie do niej pełne znaczenie jego słów. Zreflektowała się szybko i patrząc mu ponownie w oczy powiedziała: - Miał pan na myśli, że nie jest pan w moim typie? Gdy nie odpowiedział, ciągnęła więc z godnością: - Pochodzę z Południowej Karoliny. Wywodzę się z rodziny LaRue, tych z Belvedere, chyba pan słyszał - Hickory House, zakłady przemysłowe Calhouna, bo musi pan wiedzieć, że moja matka była z domu Calhoun, no i farmy w Beechtree. 46 Przemawiała swym charakterystycznym akcentem, wyliczając z pełnym dumy namaszczeniem rodzinne paraniele. W swoim trzydziestoletnim już życiu spotkał wystarczająco dużo takich dzierlatek. Te żałosne blękitnokrwiste dziewice nie miały za grosz oleju w pięknych główkach i nie potrafiły wybiegać myślami dalej niż do najbliższego przyjęcia. Chryste, ależ ona potrafi gadać! Cofnęła się już do czasów wojny secesyjnej, kiedy jakiś praprzodek ze strony jej ojca podpisał Deklarację Niepodległości. Do diabła, on nawet nie zna nazwiska swego ojca. Wielokrotnie pytał matkę, skąd pochodzi. Pamięta, jak pewnego wieczora jego wuj i ojczym, obaj zdrowo podpici, stwierdzili, że linia, z której Sam pochodzi, jest niewyobrażalnie długa. Nie bardzo wiedział. o czym mówią, ale po kilku latach wuj wyjaśnił mu dokładnie, co miał wówczas na myśli. Tak to już było; wychowując się w slumsach Chicago nie można zachować długo dziecięcej niewinności. Obskurne miejsce, w którym mieszkali, znajdowało się niedaleko rzeźni. Żyli w ciasnym pokoju na piątym piętrze w rozpadającym się, zaszczurzonym budynku z cegły. Schody trzeszczały tam jak potępione i brakowało polowy poręczy. Niektórzy z lokatorów, pewna pijaczka i kilkoro dzieci, zabili się wypadając przez dziurę w balustradzie na ostatnim piętrze. Do dzisiaj pamięta mrożący krew w żyłach wrzask, który kończył się głuchym uderzeniem i martwą ciszą. Okna w mieszkaniu były porozbijane i wypaczone, tak że do środka przedostawały się lałem cuchnące wyziewy z pobliskiej fabryki cukierków, zimą zaś przenikliwe mrozy. Kiedy skończył siedem lat, udało mu się zdobyć pracę w fabryce przy ładowaniu węgla do pieca. Pracował nocami po dwanaście godzin w piekiel­ nym żarze, tak że od tamtej pory już nigdy nie było mu zimno, Z uzyskanych w ten sposób pieniędzy mógł kupować chleb i mleko dla siebie i dwóch przyrodnich sióstr. Sam nie mógł się poszczycić imponującym pochodzeniem, za to jak nikt inny znał się na sztuce przetrwania. Umiał zdobyć 47

wszystko, czego potrzebował do życia, i dzięki latom spędzo­ nym na ulicy potrafił pokonać najbardziej przebiegle i tęgie głowy. A od dziesięciu lat znajduje chętnych na swoje usługi, za które płacą mu, i to całkiem nieźle. Można powiedzieć, że nie ma problemów z zarabianiem na życie. Na Filipinach przebywał już od pięciu miesięcy. Wynajął go Bonifacio, żeby nauczył jego ludzi walki partyzanckiej i posługiwania się karabinami Hotch- kissa. Co ważniejsze, miał też zapoznać ich z obsługą osławionych strzelb, które lada dzień powinny nadejść z zapasów wojskowych. Zerknął na współwięźniarkę. Dziewczyna była w swoim żywiole i paplała jak w transie, tym razem o matce. Żałował, że nie ma przy sobie którejś ze swoich strzelb, gdyż chętnie zrobiłby z niej użytek. Wreszcie spojrzała na niego. Nastąpiła chwila cudownej błogiej ciszy, jednak, jak się okazało, bardzo krótka. - Zgodzi się pan ze mną, nieprawdaż? - spytała nawiązując do swojej ostatniej błahej opowieści. Oparł się o trzcinową ścianę, która zatrzeszczała pod jego ciężarem. Zanim odpowiedział, zaczekał, aż dziewczyna ochłonie i skupi na nim całą uwagę. - Kiedy mieszkałaś na farmie, lo czy jeździłaś jednym z tych lśniących czarnych powozów z mosiężnymi okuciami, zaprzężo­ nym w konie, których rodowody nie były gorsze od twojego? Przyłapał ją. nic mogła zaprzeczyć i na jej słodkim obliczu pojawiło się zmieszanie. Skinęła potakująco głową. - Tak przypuszczałem. - Zamilkł na moment. - Kiedy my byliśmy dzieciakami, bawiliśmy się w pewną interesującą grę. - Napotkał jej szeroko otwarte oczy. - Domyślasz się może, na czym polegała? Pokręciła głową. - Wygrywał len. kto wcelował w taki właśnie powóz najwięk­ szym kamieniem. Pobladła. - A chcesz wiedzieć, jakie przewidziano nagrody? 48 Wyraźnie zszokowana, znów pokręciła jasną głową. . - Jeśli zwycięzca był młody, powiedzmy, miał pięć lat, dostawał najlepsze miejsce przy obrabianiu kieszeni. Pamiętam ciemną uliczkę tuż obok Sześćdziesiątej Czwartej Alei, wspaniałe miejsce nawet na ograbienie gliniarza. Jeśli miał z osiem lat, wtedy jako pierwszy mógł gwizdnąć chleb z wozu piekarni Grissmana. podczas gdy inni odciągali starego od drzwiczek ciskając śmieci i różne inne świństwa. Starsze dzieciaki... cóż, niewiele pozostawało starszych „dzieci". Na ulicy Quincy szybko się dorasta, jeśli się chce przetrwać. Dziewczyna zastygła w bezruchu. Słuchała w osłupieniu, jakby życie przez niego opisywane nigdy nie dotarło do jej małego, zamkniętego światka. A więc znalazł w końcu coś, co ją uciszyło. Zamknął więc oko i udawał, że śpi. Szelest sukni spowodował, że lekko uchylił powiekę. Wciąż wpatrywała się w niego, na jej twarzy malowały się gwałtowne emocje. Odwrócił wzrok, toteż nic dostrzegł wyrazu współczucia, który przemknął przez twarz d/iewczyny. Utkwił spojrzenie w skrępowanych rękach i całą siłą woli powstrzymał się od pokręcenia ze wstrętem głową. Była gorsza od większości ludzi, dla niej zwyczajny realny świat po prostu nie istniał. Ta blada karnacja, otwarte usta i pełne odrazy oczy mówiły wszystko. Jej spojrzenie utwierdzało go w tym, co zawsze podejrzewał. Ci ludzie z powozów nigdy nawet nie zadali sobie trudu by popatrzeć z bliska na slumsy. W ich doskonale poukładanym światku nie było miejsca dla biednych i chorych, nie dopuszczali do żadnej skazy na tym brylancie. Jeśli uznali, że otaczający świat nie jest dla nich wystarczająco dobry, odgradzali się wysokim, niedostępnym murem. I nigdy nie pozwolą, aby ten mur runął. Pospólstwo może zaledwie wkradać się do środka. Dziewczyna w dalszym ciągu milczała, wreszcie zaczęła się bawić jakimś Świecidełkiem przy bucie. Och, jaka słodka cisza. Uśmiechnął się w duchu z zadowole­ niem i patrzył, jak dziewczyna stara się ocenić swoje żałosne 49

położenie. Jej zamyślony wzrok powędrował na stare, przegniłe mały na podłodze. Z obrzydzeniem pokręciła nosem. Polem spojrzała w przceiwległy narożnik, gdzie stało zardzewiałe, pamiętające lepsze czasy wiadro z równie siarą chochlą. Sam pił wodę z tego wiadra, wątpił jednak, aby i ona się na to zdobyła. Zapewne odstraszy ją już sama barwa cieczy. Zastanawiał się, ile czasu potrzebuje len różowy kwiatek z Południa, aby zwiędnąć. Dziewczyna spojrzała tymczasem na spiczasty sufit szałasu, gdzie stykały się bambusowe tyczki, podpierające dach z wy­ schniętej trawy i trzciny. To by! raj dla wielkich, tropikalnych żuków. Wątpi! jednak, aby wiedziała o ich istnieniu. Potem popatrzyła z przerażeniem na zamknięte drzwi. Skuliła ramiona w geście ostatecznej rezygnacji i westchnęła rozgłośnie. Tylko głuchy albo umarlak mógłby jej nie usłyszeć. Ów brak subtelności tak kontrastował z tym, co mówiła o sobie, że wydał się mu absurdalnie śmieszny. Do tego stopnia, że miał poważne kłopoty, by nie parsknąć śmiechem. Odwrócił głowę, świadom, iż jego twarz zdradza rozbawienie. Dziwne, gdyż zawsze chlubił się umiejętnością maskowania myśli i emocji. Rzadko zdarzało się coś, co mogło odsłonić jego prawdziwe oblicze. W swoim zawodzie nic mógł sobie na to pozwolić. Dziewczyna zaczęła obgryzać paznokcie, a jej uwagę nadal przykuwały drzwi. Może coś do niej dochodzi, może nawet ma na tyle oleju w głowie, aby zrozumieć powagę sytuacji. Jednak doświadczenie podpowiadało mu coś innego. Kobiety nie posia­ dają za grosz zdrowego rozsądku, zwłaszcza ie rozpieszczone, wystrojone na różowo paniusie, które raczyły zejść ze swego piedestału i samą swoją obecnością czynią spustoszenie w praw­ dziwym życiu - twardym życiu, w którym żył i walczył, w życiu, które tak wyostrzyło jego zmysły, by zdołał przetrwać. Nie, pomyślał kręcąc głową, ona nie ma pojęcia o takim świecie. Ona przybyła z jakiejś odległej planety, gdzie liczą się tylko przodkowie i więzy krwi. Dla niego krew jest równie 50 ważna, ale ta przelana, ciągnąca się za nim smugą dłuższą niż bezcenny rodowód dziewczyny. Wiedział też, że droga, na którą wstąpił, nie skończy się ani dzisiaj, ani jutro. Zasnął ze świadomością, że jego ciało domaga się odpoczynku, aby móc później obserwować i czekać, czas bowiem był najważniejszy, jeśli nadal chciał myśleć o ucieczce. Mężczyzna zasnął już jakiś czas temu, a Eulalii zabrakło paaznokci do obgryzania. Madame Devereaux rzuciłaby na nią okiem i zaraz kazała posmarować czubki palców sokiem z ostrej papryki. Już niemal poczuła w ustach piekącą gorycz. Wzdrygnęła się i rozejrzała po pomieszczeniu. Wilgotna, twarda podłoga cuchnęła pleśnią, było duszno i naprawdę się bała. Po raz trzeci w ciągu tych wlokących się minut zaryzykowała spojrzenie na śpiącego Jankesa. Wydał się jej przerażając nieruchomy, niemal martwy. Nigdy nic widziała, aby ktoś spał tak cicho. Wszyscy jej bracia chrapali niemiłosiernie, wydając odgłosy przypominające letnie burze pełne grzmotów i błyskawic. Najgłośniejszy sen miał Jeffrey. najstarszy. Kiedy skończyła pięć lat, musiała zmienić sypialnię, gdyż śpiąc tuż nad jego pokojem nie mogła uwolnić się od nocnych koszmarów, a jej rozpaczliwe krzyki budziły całe hrabstwo. Skoro jej bracia chrapali, założyła, że i pozostali mężczyźni tak robią. W końcu to gorące i aroganckie powietrze z ich wielkich płuc musiało się jakoś wydostawać. Po krótkim i dość burzliwym spotkaniu z Jankesem była pewna, że jego chrapanie jest w sianie powalić dach kamienicy. Spojrzała do góry, dłuższą chwilę wpatrywała się w powałę. Mogłaby przysiąc, że coś się poruszyło w gęsiej trawie. Zmrużyła oczy, lecz gdy niczego nie dostrzegła, pomyślała sobie, że to wiatr larga zeschłą Irzciną. Wróciła wzrokiem do współtowarzysza niewoli - nadal trwał w martwym bezruchu. Jego spokój przerażał. Nie słyszała nawet, by oddychał, i nie widziała, by poruszała się jego klatka piersiowa. Śpiąc nie zmienił pozycji ciała. Siedział w rogu izby, oparty 51