Rozdział 1
Londyn, Anglia
18 września 1805
- Podobno to Cygan.
- Też coś! Masz na myśli te wszystkie pogłoski
o jego nieczystej krwi? Pół Londynu już słyszało
te plotki... one czynią go jeszcze bardziej intry
gującym.
Lady Dartmoor roześmiała się, zasłaniając usta
delikatną, obleczoną w białą rękawiczkę dłonią.
- Pewnie masz rację. Wielbiciele skandali uwiel
biają takie historie, a jednak... - Otaksowała
wzrokiem postać energicznego mężczyzny w nie
skazitelnie czystym czarnym surducie i grubych
szarych bryczesach, stojącego na marmurowej
podłodze po drugiej stronie balowej sali. Gładka
śniada cera i odważne czarne brwi kontrastowały
z bielą jego halsztuka i fularu.
Obrzuciła go tęsknym spojrzeniem, wygładzając
niewidoczną zmarszczkę na przodzie zielonej je
dwabnej sukni.
- Boże, myślę, że Dominik Edgemont jest jed
nym z najbardziej niebezpiecznie przystojnych
mężczyzn w całym Londynie.
Stojąca obok niej dostojna starsza kobieta, lady
Wexford, wydawała się podzielać tę opinię. Odpo-
5
wiedziała coś szeptem, po czym obie się roześmia
ły. Ich kolejne słowa zagłuszyła muzyka i gwar we
sołych rozmów, jakie prowadzili stojący dokoła
elegancko ubrani dżentelmeni z równie szykownie
odzianymi paniami, ale różowy odcień policzków
młodszej kobiety bardzo wyraźnie zdradzał treść
wymiany zdań.
Lady Catherine Barrington, hrabina Arondale,
spoglądała, jak uśmiechnięte panie odchodzą, czu
jąc pewne wyrzuty sumienia z powodu podsłuchi
wania rozmowy, która jednak bardzo ją zaintere
sowała.
- Amelio, ciekawi mnie, o kim rozmawiały te
damy - jeszcze raz rozejrzała się po sali, lecz nie
potrafiła zdecydować, o którym to eleganckim
mężczyźnie była mowa. - Ten dżentelmen musiał
wywrzeć na nich wielkie wrażenie.
Catherine, ubrana w białą suknię o wysokiej ta
lii, ozdobioną paciorkami, która podkreślała jej jasną
cerę i niezwykłe, złocistej barwy włosy, spojrzała
na Amelię Codrington Barrington, baronową Nor-
thridge, żonę swojego kuzyna Edmunda, a zara
zem najbliższą przyjaciółkę.
- To straszne intrygantki - powiedziała poiryto
wana Amelia. - Nie rozumiem, dlaczego nie pilnu
ją własnego nosa.
- Powiedz mi - nalegała Catherine. - Z ich szep
tów można by sądzić, że to najmodniej ubrany
mężczyzna w Londynie.
W tym momencie tuż obok przeszedł służący
z tacą na ramieniu, zaś nad ich głowami cicho za
dzwoniły kryształy żyrandola. Po drugiej stronie
parkietu ubrani na czarno muzycy grali żwawe
rondo, a przez otwarte drzwi było widać siedzą
cych przy pokrytym zielonym suknem stole dżen-
6
telmenów zajętych grą w karty. Nad ich głowami
unosiły się kłęby dymu z cygar.
- Rozmawiały o Dominiku Edgemoncie - od
parła Amelia. - To lord Nightwyck, dziedzic mar
kiza Gravenwolda. - Amelia, o pięć lat starsza
od Catherine, uśmiechnęła się. - To ten, który stoi
na drugim końcu sali przy tym wielkim, pozłaca
nym lustrze.
Catherine omiotła wzrokiem pełną przepychu
salę pełną lśniących od klejnotów kobiet w jedwab
nych sukniach i mężczyzn w kosztownych surdu
tach i dobrze skrojonych spodniach. Bogato zdo
bione kandelabry rzucały błyski na złociste ściany,
a w powietrzu unosiły się smakowite zapachy do
cierające z suto zastawionych, pokrytych białymi
obrusami i srebrną zastawą stołów. Na lewo
od grupy osób, stojących w pobliżu lustra, połyski
wały - niczym szklane pryzmaty - kieliszki pełne
szampana.
- Który to? Tam stoi pół tuzina osób.
- Nightwyck to ten wysoki, z czarnymi, falujący
mi włosami. Przystojny, prawda? Połowa kobiet
w Londynie padła już ofiarą jego uroku, a ta dru
ga połowa uchowała się tylko dlatego, że trochę się
go boją.
Catherine zauważyła go natychmiast, gdyż góro
wał nad innymi, lecz stał odwrócony do niej pleca
mi. Widziała tylko tył jego głowy, błyszczące
w świetle świec czarne włosy z granatowym poły
skiem, a także szerokie barki, wspaniale uwydat
nione w znakomicie skrojonym czarnym surducie.
Był otoczony przez damy i dżentelmenów z towa
rzyskiej śmietanki - kobiety spoglądały nań z nie
kłamanym zachwytem, mężczyźni bardziej z zawi
ścią niż rozbawieniem.
7
- Znasz go? - spytała Catherine, wciąż nie wi
dząc jego twarzy. Zauważyła jednak, z jaką wpra
wą lady Wexford sprytnym manewrem stanęła tuż
przy jego boku. Co chwila trzepotała swoim ręcz
nie malowanym wachlarzem.
Amelia wzruszyła ramionami.
- Poznaliśmy się kiedyś. Nightwyck woli wieś,
chociaż udziela się towarzysko, kiedy tylko uzna to
za stosowne.
Elegancka i posągowa Amelia Barrington o krót
kich blond włosach okalających jej pięknie wyrzeź
bioną twarz szczyciła się urodą, której Catherine
bardzo jej zazdrościła. Sześć lat temu jej kuzyn Ed
mund zakochał się w Amelii praktycznie od pierw
szego wejrzenia. Teraz mieli czteroletniego synka
Eddiego, którego Catherine wręcz uwielbiała.
- Czy te plotki o nim są prawdziwe? - spytała,
obserwując zalotne spojrzenia, którymi obrzucała
go stojąca naprzeciwko ciemnowłosa kobieta.
- Oczywiście, że nie. Ale tak naprawdę niewiele
o nim wiadomo, a on sam woli, żeby tak było. Mi
mo wszystko świetna z niego partia. Jest inteligent
ny, przystojny, bogaty. Był moment, kiedy twój oj
ciec miał nadzieję, że zostaniecie parą.
Catherine uniosła głowę.
- Ale chyba nie złożył mu takiej propozycji?
- Jedynie delikatnie zasugerował za pośrednic
twem zaufanego przyjaciela. Oczywiście Nightwyck
nie chciał o tym słyszeć. Twierdzi, że nie interesu
je go małżeństwo. Ani teraz, ani nigdy.
- Ale przecież kiedyś się ożeni. Będzie musiał,
skoro jest dziedzicem markiza.
Jeszcze do niedawna Catherine wiodła spokoj
ne, pracowite życie na wsi w hrabstwie Devon,
z dala od towarzyskich spotkań londyńskich wyż-
8
szych sfer, była też całkowicie odizolowana od sto
łecznych plotek. Teraz miała prawie dziewiętna
ście lat i była nieco starsza niż powinna na swoim
debiutanckim balu towarzyskiej śmietanki wielkie
go miasta.
- To długa historia - odpowiedziała Amelia.
- A ponieważ wy dwoje i tak do siebie nie pasuje
cie, nie ma sensu jej opowiadać.
Catherine otworzyła usta, żeby dowiedzieć się
czegoś więcej, lecz w tej chwili zbliżył się Jeremy St.
Giles, aby odebrać obiecany mu wcześniej taniec.
Uśmiechnęła się i przyjęła ramię przystojnego mło
dzieńca, którego poznała dopiero tego wieczoru.
- Obawiałem się, że mogła pani zapomnieć - ob
rzucił jej twarz ciepłym spojrzeniem brązowych
oczu.
- Rzadko zapominam o danych obietnicach
- odparła po prostu.
Jeremy wydawał się zadowolony z tej odpowie
dzi i uśmiechnięty poprowadził ją na parkiet. Wy
sadzany paciorkami tren białej sukni, który był
przywiązany do nadgarstka Catherine, uniósł się
teraz, gdy oparła dłoń na ramieniu partnera. Suk
nia - dar od wuja, księcia Wentworth - opadała
prostą linią wzdłuż bioder, miała lekko bufiaste rę
kawy, zaś wycięty w karo dekolt odsłaniał górną
część jędrnych, pełnych piersi.
- Wygląda pani zachwycająco, lady Arondale
- stwierdził Jeremy, trzymając ją tak delikatnie,
jakby się mogła stłuc. - Zjawiskowo.
Catherine zdawkowo odpowiedziała na komple
ment, chociaż sama nigdy by tak siebie nie opisała.
Nie była delikatną pięknością, taką jak Amelia. Nie
miała smukłej figury, lecz pełne kształty, wciętą ta
lu; i bardzo kobiece krągłości.
9
Skóra Catherine była gładka i jasna, jeśli nie li
czyć kilkudziesięciu piegów zdobiących jej nos.
Oczy - odrobinę zbyt wielkie i zbyt zielone, a usta
nieco zbyt pełne. Nawet prosty, wysadzany pacior
kami diadem w niczym nie umniejszał wrażenia,
jakie robiły jej złocistorude, gęste włosy.
Catherine dała się ponieść rytmowi muzyki
i krążyła po parkiecie z miłym uśmiechem, od cza
su do czasu obserwując odbicie ich obojga w lu
strach, którymi były wyłożone ściany. Lecz jej my
śli wędrowały ku intrygującej osobie lorda Nightwyck.
Raz po raz łapała się na tym, że szuka go wzro
kiem, ciekawa jego twarzy, lecz niestety, zdołała
zobaczyć tylko jego wysoką postać od tyłu, gdy wy
chodził z sali balowej na taras.
- O co chodzi, Dominik? - Rayne Garrick,
czwarty wicehrabia Stoneleigh, przeniósł spojrze
nie ze stojącego tuż obok wysokiego bruneta,
na zalakowaną kopertę, którą właśnie przyniósł
szczupły lokaj o jasnych włosach.
- List od ojca. - Dominik rozerwał kopertę, wyjął
kartkę i szybko przebiegł wzrokiem zapisaną drob
nym pismem stronicę. - Pisze, że zaniemógł i wzy
wa mnie, abym niezwłocznie do niego przyjechał.
- Może tym razem to prawda.
- A może konie umieją latać... - Dominik ściągnął
ciemne brwi. - Obaj wiemy, że to kolejna próba
przejęcia nade mną kontroli. Muszę przyznać, że
wykazuje w tym kierunku ogromną determinację.
- Bardzo surowo go oceniasz, Dom. On jest sta
ry i schorowany. Może chce wynagrodzić ci te
wszystkie lata, kiedy cię ignorował.
10
Dominik zacisnął zęby, jego zwykle pełne i zmy
słowe usta zwęziły się w cienki, ponury grymas.
- A może spóźnił się o całe dwadzieścia osiem
lat. - Kilkakrotnie złożył kartkę i rzucił ją lokajo
wi, po czym skierował się do wyjścia.
- Czy będzie odpowiedź, proszę pana? - zawołał
za nim chłopak.
- Odpowiem mu osobiście - rzucił z zaciętą twa
rzą. Zacisnąwszy mocno pięści, wyszedł w poszuki
waniu szatni.
Rayne, patrząc za nim, zauważył, że po drodze
zatrzymuje go kilka kobiet. Z lekkim rozbawie
niem odnotował, jak Dominik umiejętnie sobie
z nimi poradził, rozdając urocze uśmiechy i kom
plementy, które mogły otworzyć mu drzwi do bu
duarów niemal wszystkich dam wzbudzających je
go pragnienie.
Miał w sobie coś, co fascynowało kobiety. Jakiś
nieuchwytny mrok, którego nie umiały zrozumieć.
Dominik szybko się nimi nudził i porzucał, a one
umierały z rozpaczy, gdy zastępował je innymi
na równie krótki czas. Fakt, że żadnej nie udało się
go zatrzymać, czynił go w ich oczach jeszcze bar
dziej pociągającym.
Rayne patrzył, jak przyjaciel opuszcza salę, mi
jając się o włos z królową tego wieczoru, piękną
lady Arondale. Gdyby jej niewinność nie była tak
oczywista, a jej wuj tak wpływowy, mógłby wal
czyć z lordem Nightwyck o jej względy. Ale
w obecnej sytuacji Dominik zapewne będzie nie
obecny przez większą część sezonu, zaś uroki
młodej damy wystawiały stan kawalerski Ray
ne'a na ciężką próbę.
Obserwował, jak rozmawia ze swoim kuzynem
Edmundem i jego śliczną żoną Amelią. Rayne ni-
11
gdy nie lubił tego szczupłego, lekko zniewieścia-
łego fircyka, natomiast ta kobieta mogła być na
prawdę czarująca. Ciekawe, czy baron żywił ura
zę z powodu dziedzictwa, jakie niedawno otrzy
mała kuzynka, tytułu hrabiny Arondale i związa
nych z nim włości, które to zaszczyty stałyby się
jego udziałem, gdyby jej ojciec nie złożył petycji
do króla, aby uczynić Catherine legalną dzie
dziczką. Cokolwiek Northridge czuł, dobrze to
ukrywał, bo dziewczyna najwyraźniej bardzo go
lubiła.
Rayne obserwował ją chwilę, rozmyślając
o drzemiącej w niej namiętności, aż poczuł dziwne
podniecenie. Westchnął z żalem, że ani jemu, ani
jego przyjacielowi nie będzie dane skosztować jej
wdzięków, po czym odwrócił się od pokusy, jaką
była lady Arondale, i wmieszał się w tłum.
- Myślę, że pierwsze publiczne wystąpienie Ca
therine jest bardzo udane - powiedziała Amelia.
Edmund Barrington, baron Northridge, patrzył,
jak jego młoda kuzynka ponownie wychodzi
na parkiet. Obdarzona zupełnie innym typem uro
dy niż jego delikatna, patrycjuszowska żona, Ca
therine emanowała zmysłowością w stopniu tak
ogromnym, że niewielu mężczyzn było w stanie
oprzeć się jej urokowi. Cały wieczór kłębili się wo
kół niej jak rój pszczół nad kolorowym kwiatem.
- Wpadła w oko trzem hrabiom, baronowi
i księciu - odrzekł Edmund. - Stary Arondale był
by bardzo zadowolony. Szkoda, że nie dożył tej
chwili, by osobiście wybrać jej męża. - Ponieważ
jako dzieci wychowywali się razem, Edmund za-
12
wsze bardzo lubił Catherine i opiekował się nią jak
brat młodszą siostrą.
Była słodką istotą, chociaż zawsze nieco zbyt oży
wioną. I zdecydowanie za bardzo martwiła się o służ
bę. To było naprawdę głupie, takie poczucie od
powiedzialności w tak młodym wieku.
Edmund obserwował ją teraz, gdy śmiała się
perliście, zwracając na siebie uwagę kilku stoją
cych w pobliżu młodzieńców. Mijając go, uśmiech
nęła się, jakby dziękowała za wszystko, co dotych
czas zrobił. Zawsze była mu bardzo bliska.
- Chyba spodobał się jej młody St. Giles - ode
zwała się Amelia. - Ze sposobu, w jaki na nią pa
trzy, można sądzić, że się jej oświadczy. Szkoda, że
jest drugim synem, a nie dziedzicem.
Edmund pokiwał głową.
- Musimy być bardzo ostrożni i myśleć tylko
o tym, co będzie dobre dla Catherine. - Ale czyż
kiedykolwiek było inaczej?
Kiedy jej ojciec, Christian Barrington, hrabia
Arondale, zmarł, Catherine błagała Edmunda i jego
rodzinę, żeby przyjechali do Devon i zamieszkali
z nią w zamku. Oczywiście udali się do zamku, gdyż
to Catherine dzierżyła w garści cały majątek, zaś jej
wuj, książę, był z tego bardzo zadowolony. Zaprząt
nięty własnymi sprawami Gilford Lavenham, książę
Wentworth, już wcześniej popierał takie rozwiąza
nie. Ponieważ jego siostra, matka Catherine, już
dawno nie żyła, książę myślał, że Amelia będzie mia
ła dobry wpływ na młodziutką siostrzenicę, która
potrzebowała starszej od siebie przewodniczki.
Ta sytuacja odpowiadała wszystkim z wyjątkiem
Edmunda, który gardził wiejskim życiem i dotkli
wie odczuwał brak miejskich rozrywek. Kilka mie
sięcy później, za namową Edmunda, wszyscy
13
przeprowadzili się do będącego własnością Cathe-
rine domu w Londynie.
Jej wuj, książę, wpadł w ekstazę.
- Czas, żebyś znalazła sobie męża - powiedział
Wentworth. - Musisz teraz myśleć o nazwisku
Arondale i związanym z nim majątku. Kiedy ojciec
uczynił cię dziedziczką, pragnął, abyś wyszła
za mąż i dała mu wnuka.
I chociaż na słowa starego księcia Catherine
w swej niewinności oblała się rumieńcem, przyzna
ła mu rację.
- Mogłabym skorzystać w tej materii z twojej ra
dy - powiedziała mu, pewna, że wuj da jej dużą
swobodę w wyborze odpowiedniego kandydata.
- Oczywiście, moja droga.
- Amelia i ja zrobimy wszystko, żeby pomóc ci
dokonać mądrego wyboru - wtrącił wtedy Edmund.
W tym momencie uświadomił sobie, że nie ma
szans na spełnienie się jego marzeń.
I właśnie wtedy mocno postanowił coś zrobić,
aby do tego nie dopuścić.
Catherine zakończyła swój pierwszy sezon towa
rzyski w Londynie i -jak głosiły pogłoski - stała się
„sensacją salonów". O dziwo, z biegiem dni, gdy
uczestniczyła w kolejnych wieczornych spotka
niach, niezliczonych balach kostiumowych, przyję
ciach i galach teatralnych, zaczęła odczuwać zmę
czenie tak dużym tempem i zatęskniła do spokoj
niejszego życia w swoim wiejskim domu.
Otrzymała kilka propozycji małżeńskich od przed
stawicieli najznakomitszych angielskich rodów, było
też wysoce prawdopodobne, że nadejdą kolejne. Jed-
14
nak żaden z nich niczym się nie wyróżniał, by spełnić
jej oczekiwania jako kandydat na męża. Błagała więc
wuja, żeby pozwolił jej wrócić do Arondale na waka
cje wraz z Edmundem i Amelią, a wuj wyraził zgodę
- o ile Catherine wróci do Londynu z chwilą nastania
pierwszych zimowych chłodów.
Teraz przeszła na drugą stronę sypialni w swoim
rodzinnym londyńskim domu, wdychając zapach
oliwnej lampy, która stała tuż przy wielkim łożu
z czterema kolumienkami wspierającymi balda
chim. Powoli wślizgnęła się pod pościel i westchnę
ła na myśl o najbliższej przyszłości.
Tak jak się spodziewała, Edmund był zachwyco
ny powrotem do życia w wielkim mieście, lecz dla
Catherine dzisiejszy bal stanowił kolejną porcję
banalnych komplementów i pozbawionych treści
rozmów. A wybór męża wydawał się bardziej kwe
stią wyeliminowania nieodpowiednich perspektyw
niż znalezienia mężczyzny, z którym mogłaby
szczęśliwie spędzić resztę życia.
A co z miłością? - pomyślała, spoglądając po
sępnie na rzeźbiony sufit. Trudno uwierzyć, ale na
prawdę kiedyś wyobrażała sobie, że uczucie może
się pojawić. Sam fakt, że ojciec z matką bardzo się
kochali, nie oznaczał, że i ona zazna wielkiej miło
ści. Wiedziała o tym i przyjęła to do wiadomości,
gdy brała na siebie odpowiedzialność za tytuł i for
tunę Arondale. A jednak...
Catherine westchnęła, patrząc w ciemność. Po
trzebowała męża, by urodzić dziedzica, a chociaż
Edmund i Amelia byli bardzo cierpliwi - nawet za
chęcali, aby się nie spieszyła i dokonała właściwe
go wyboru - prędzej czy później będzie musiała
podjąć tę decyzję. Poza tym im szybciej to nastąpi,
tym prędzej będzie mogła wrócić do domu.
15
Leżąc pod satynową narzutką, naciągnęła przy
krycie po samą szyję, bo w sypialni zrobiło się dość
chłodno. Ogień w kominku już wygasał, a jej ba
wełniana nocna koszula nie dawała wystarczającej
ochrony przed chłodem. Przemknęło jej przez
myśl, że powinna wezwać służącą i poprosić o do
datkowy koc, lecz wciąż absorbowały ją własne
problemy i ich nieuchronne rozwiązanie.
Zegar tykał w zupełnej ciszy. Poczuła ogarniają
ce ją zmęczenie i zamknęła oczy. Oddech Catheri-
ne stawał się coraz wolniejszy, obawy umykały z jej
świadomości. Po chwili zapadła w mocny sen. Na
wet słysząc jakiś ruch, skrzypienie desek podłogi,
nie była w stanie otworzyć oczu.
Zrobiła to dopiero wtedy, gdy poczuła, jak czy
jaś dłoń brutalnie zakrywa jej usta, a męska ręka
gwałtownym szarpnięciem podrywa ją z puchowe
go materaca.
Boże miłosierny, co się dzieje!
- Edmund! - zawołała, lecz twarda męska dłoń
na jej ustach stłumiła krzyk. - Na pomoc! - Serce
waliło jej jak oszalałe. Zaczęła miotać się dziko,
wymachując zawzięcie rękami i nogami, w jej sze
roko otwartych, zielonych oczach, malowało się
przerażenie.
- Cicho! - syknął mężczyzna, potrząsając nią
ostrzegawczo.
Był wielki i silny, a gdy próbowała mu się wy
rwać, poczuła na szczęce okropny ból. Jęknęła ci
cho, gdy sypialnia zaczęła wirować w jej oczach,
a po chwili cały świat jakby przybladł, aż w końcu
nastała zupełna ciemność.
Oparła bezwładnie głowę na barku napastnika.
Nie była w stanie podjąć dalszej walki.
Nieprzewidywalni, niestali, nieoczekiwani,
Szli przez życie za jakimś planem,
Którego nikt inny pojąć nie umiał.
Kathryn Esty
Rozdział 2
Niedaleko Sisteron, Francja
20 kwietnia 1806
Catherine owinęła się mocniej szorstkim wełnia
nym szalem, aby nie czuć dotkliwego zimna, które
niósł ze sobą wiatr. Pod cienkim materiałem mia
ła gołe ramiona i głęboko wycięty dekolt prostej,
białej chłopskiej koszuli. Kosmyki złocistych wło
sów smagały ją po policzku, gdy wóz wpadał
w dziury, a ona co raz wpadała na krępego, szero
kiego w barach mężczyznę, który siedział obok niej
na koźle.
- Pogoda wkrótce się zmieni - obiecał Vaclav.
- Za kilka dni zacznie się ocieplać.
Catherine spojrzała na szare chmury, które we
dług niej zapowiadały burzę.
- Skąd to wiadomo? - spytała sarkastycznie,
zmęczona zimnem i deszczem, lecz jeszcze bar
dziej towarzystwem Vaclava, jego prostackim za
chowaniem i lubieżnymi spojrzeniami.
Atletycznie zbudowany mężczyzna wzruszył ra
mionami.
- Mogę powiedzieć tylko tyle, że to czuję. My
wiemy takie rzeczy.
Chciała zaoponować, powiedzieć, że nie ma
możliwości, aby on mógł to wiedzieć, lecz w ciągu
17
ostatnich ośmiu tygodni zrozumiała, że są sprawy,
na których znają się tylko Cyganie, sprawy doty
czące przyrody i pogody. A także przyszłości.
Wyprostowała się na zimnym, drewnianym koź
le, poprawiając rozłożystą czerwoną spódnicę, za
krywając gołe nogi najlepiej jak umiała. Żałowała,
że nie ma porządnych trzewików zamiast tych san
dałów z cienkiej skóry. Lecz przecież większość
Cyganów w ogółe nie miała butów.
- Już niedługo dojedziemy do obozowiska moich
ludzi - powiedział Vaclav, drapiąc się w owłosioną
pierś. Miał na sobie rozpiętą, podniszczoną błękit
ną jedwabną koszulę, a na wierzchu przeżarty przez
mole sweter, który znalazł gdzieś po drodze.
- Jesteśmy prawie na miejscu? - Catherine po
czuła przyspieszone bicie serca. Będzie musiała
obmyślić jakiś plan, poczynić przygotowania, po
nownie poszukać możliwości ucieczki.
- Stoją obozem gdzieś nad rzeką. Tyle wiem.
Więcej nie zdołała od niego wyciągnąć. Cyganie
nigdy nie dbali o dokładne opisywanie miejsca
i czasu, nie interesowało ich nawet, jaki jest mie
siąc. Żyli z dnia na dzień, z chwili na chwilę. Wes
tchnęła na wspomnienie, ileż się od nich nauczyła
od tamtej nocy osiem miesięcy temu, gdy ktoś za
kradł się do sypialni w jej własnym domu, pozbawił
ją przytomności i uprowadził.
Catherine oparła się o drewniany bok vardo, ko
lorowego domku na kółkach o beczkowatym skle
pieniu, domku, w którym mieszkał Vaclav. Po an
gielsku, a był to jeden z wielu języków, jakimi się
posługiwał, określał go mianem przyczepy - i był
z niej strasznie dumny. Aż promieniał, kiedy
na nią patrzył. Był jednym z najbogatszych Cyga
nów i nie mieszkał w namiocie.
18
Kiedyś opowiadał jej, że coraz częściej jego lu
dzie budują wozy i w nich mieszkają. Zimą były
cieplejsze i lepiej chroniły od deszczu. A ona po
winna być wdzięczna, bo kiedy wezmą ślub, w var-
do stanie duże wygodne łóżko dla nich obojga.
Poczuła ucisk w żołądku. Ile jeszcze czasu minie,
zanim on odkryje prawdę? Że wcale nie miała za
miaru go poślubić, ani teraz, ani nigdy. Że to tylko
sztuczka, by zyskać na czasie? Jedna z wielu, jakich
się nauczyła w ciągu ostatnich koszmarnych tygodni.
Przypomniała sobie wszystkie chłosty, jakie do
stała, długie mile, które przeszła pieszo, raniąc so
bie stopy o ostre kamienie, przecinające skórę nie
przywykłych do marszu nóg. Myślała o okrucień
stwie kobiet, które traktowały ją jak wyrzutka, słu
żącą, kogoś niewiele lepszego od niewolnicy.
Rzadko przypominała sobie swoje życie roz
pieszczonej, młodej damy, widziała twarze ludzi,
którzy niegdyś byli jej rodziną i przyjaciółmi. To
były inne czasy, inny świat. Liczy się tylko chwila
obecna, powiedziała sobie. Nie myśl o przeszłości,
niech odejdzie w zapomnienie.
Wiele razy tłumiła łzy, które z początku płynęły
niekończącym się potokiem, lecz szybko nauczyła
się, że oznaczają dla niej chłostę albo głodówkę.
Teraz, na szczęście dla Catherine, już się wcale nie
pojawiały.
Poprzysięgła sobie, że przetrwa to wszystko, sta
wiając czoło kolejnym, pełnym cierpienia dniom,
oddalającym ją od ukochanego domu i rodziny.
Bez względu na to, co będzie musiała znieść, wró-
ci kiedyś do Anglii. Dowie się, kto jest odpowie
dzialny za to porwanie, sprzedaż Cyganom, a po
em wymierzy mu sprawiedliwość.
19
*
- Domini! Zostaw konie i chodź na kolację.
Ugotowałam ci pyszną zupę, z zająca.
Matka Dominika stała na skraju płytkiej niecki,
opierając niewielkie, zniszczone dłonie na jasno-
żółtej spódnicy, która okrywała jej małą, zbyt
szczupłą postać. W tym roku znacznie się posta
rzała, pomyślał. Po raz pierwszy zastanowił się,
czując mocny ucisk w piersi, ile jeszcze zim przeży
je ta krucha, wiekowa kobieta.
Gdy ona odejdzie, będzie bardzo tęsknił za nią
i za takim życiem.
Pomachał jej, a potem przywiązawszy jabłkowi-
tą klacz, która wraz ze stadem koni pasła się po
śród drzew na skraju łąki, gdzie stanęli obozem je
go ludzie, ruszył w jej kierunku.
Wieczorne powietrze było chłodne, pełne wilgo
ci, lecz już niebawem dni staną się cieplejsze. Przez
cienką warstwę szarych chmur widział połyskujące
gwiazdy, zwiastujące słoneczną pogodę. Ocieplenie
przyniosłoby ulgę cierpiącej ból matce, w której
oczach coraz wyraźniej widział zmęczenie.
- Pójdziesz jeszcze dziś do Yany? - spytała, gdy
znalazł się u jej boku i razem ruszyli przez wysoką
trawę w stronę wozu.
Dominik uniósł czarną brew.
- Od kiedy to interesują cię moje noce z Yaną?
- W jego głosie zabrzmiała nutka rozbawienia. Czy
ona kiedykolwiek przestanie widzieć w nim małe
go chłopca, który trzyma się maminej spódnicy?
- Yana chce cię usidlić. A nie jest ciebie warta.
Uśmiechnął się z pobłażaniem.
- Zawsze jesteś taka opiekuńcza. Martwisz się
zupełnie niepotrzebnie, matko. Ta kobieta ogrze-
20
wa mi łoże, ale nie mam żadnych planów na rom-
meńn.
- Teraz tak mówisz, lecz ona chce ślubu, a spryt
na z niej sztuka. Spytaj Antala, jej pierwszego męża.
Zacisnął uśmiechnięte usta.
- Żadna dziewka nie jest na tyle sprytna. Po
za tym ona wie, że niedługo odjeżdżam.
Zniszczona twarz matki wydała mu się jeszcze
bardziej postarzała. Ściągnęła cienkie siwe brwi,
uwydatniając zmarszczki wokół oczu.
- Będzie mi cię brakowało, synu. Ale jak zwykle,
tak będzie najlepiej.
Mówiła tak od czasu, gdy ukończył trzynaście
lat, gdy przyjechał po niego ojciec. Mówiła, że an
gielska krew markiza jest silniejsza niż krew cygań
skiej matki i że musi posłusznie odpowiedzieć
na ten zew krwi.
Przez krótki czas nienawidził jej za to.
A teraz, po piętnastu latach, Dominik doszedł
do wniosku, że matka miała wtedy rację.
Podszedł do ogniska, pomarańczowoczerwo-
nych płomieni, które rozjaśniały ciemną noc, przez
chwilę ogrzewał się, po czym usiadł na drewnianej
ławeczce, którą przed kilku laty zrobił z powalone
go drzewa. Matka włożyła mu w dłonie miskę pa
rującej zupy, której ciepło pozwoliło rozgrzać lo
dowate, zesztywniałe palce.
W Gravewold, wspaniałym majątku ojca w Buc
kinghamshire, zimno, głód czy ucieczka przed wia-
trem i deszczem nigdy nie były problemem. Jednak
tutaj, w chłodnej i wilgotnej Prowansji, obozując
pod granitową cytadelą Sisteron, Dominik zaznał
spokoju, jakiego nigdy nie czuł w Anglii.
21
Catherine już z daleka spostrzegła migoczące
światła tuzina ognisk, których czerwony żar jaśniał
w ciemności nocy. Co chwilę tchnienie wiatru
przynosiło ze sobą melancholijne dźwięki skrzy
piec. Cyganie. Pindoro - handlarze koni. Vaclav
opowiadał jej o swoich ludziach, kiedy odkupił ją
od innej wędrownej grupy.
- Kupiłem cię - powiedział jej tamtego pierw
szego wieczoru. - Teraz należysz do mnie. - Był
ubrany w workowate, szorstkie, brązowe bryczesy
i zniszczoną lnianą koszulę. Gdy przesunął grubym
paluchem po jej policzku, aż zadrżała z obrzydze
nia.
- Jesteś namiętna i gorąca - pogładził jej poły
skujące włosy - jak Mitra, bogini ognia i wody. Po
żądam cię bardziej niż inne, dziś wieczorem we
zmę cię do mojego łoża.
Cofnęła się.
- Nie przyjdę - odparła odważnie, licząc na to,
że poczuje się bezpieczniej, ale wcale tego nie od
czuła.
Kiedy Vaclav zbliżył się, walczyła z nim jak ty
grysica. Drapała, kopała, wrzeszczała, rzucając mu
wyzwiska, których damie używać nie przystoi, któ
re jeszcze kilka tygodni wcześniej za nic nie prze
szłyby jej przez gardło. Vaclav uderzył ją w twarz
i zagroził, że pobije, jeśli mu się nie podda.
- Nie pójdę do twojego łoża jak jakaś dziewka,
której wdzięki kupiłeś sobie za pieniądze. Zrobię
to tylko z mężczyzną, który jest moim mężem.
Błądził wzrokiem po jej kobiecych kształtach, aż
nadto widocznych w mocno wyciętej pod szyją ko
szuli i prostej, ściągniętej spódnicy.
22
- Jeśli chcesz męża, to ożenię się z tobą.
- Ożeniłbyś się z Gadjo? - Z nie-Cyganką. Wie
działa, że to rzecz zupełnie niesłychana. Romowie
mieli swój własny, zamknięty świat, do którego nie
przyjmowali nikogo z zewnątrz.
Zdawało się, że myśli Vaclava podążają w tym
samym kierunku. Stropił się, lecz po chwili z po
ciemniałymi oczami zacisnął zęby.
- Uczynię to, jeśli wtedy z własnej woli przyj
dziesz do mojego łoża.
Przez głowę Catherine przelatywały dziesiątki
możliwości. Jeśli zgodzi się na to małżeństwo, mo
że uda się utrzymać go na dystans nieco dłużej, zy
skać trochę cennego czasu.
- A twoi rodzice? Rodzina? Chyba chcesz, aby
uczestniczyli w uroczystości zaślubin?
- Właśnie jedziemy, aby się z nimi spotkać.
Dwa, może trzy tygodnie podróży. Moglibyśmy za
wrzeć małżeństwo w Sisteron.
Sisteron. Na południowym zachodzie. Daleko
od tureckich paszów i Konstantynopola. Od ziemi,
gdzie oficjalnie panowało niewolnictwo białych,
któremu i ona była przeznaczona. Za to bliżej An
glii i domu.
- Wobec tego przyjmę twoją propozycję. Gdy
zostaniemy małżonkami, zrobię, co zechcesz. Ale
do tej pory musisz obiecać, że mnie nie tkniesz.
Vaclav niechętnie wyraził zgodę. Mijał dzień
za dniem, a on dotrzymywał słowa. Gdyby tylko
ona sama potrafiła dotrzymać swojego...
- Pindoro - powiedział, przerywając jej wspo
mnienia. - Jesteśmy już prawie na miejscu.
- Tak - wyszeptała. Na miłość Boską, co teraz
powinnam zrobić? Będzie musiała powiedzieć
mu prawdę, zanim on wyjawi rodzinie swoje mał-
23
żeńskie plany. Wściekłby się jeszcze bardziej,
gdyby przez nią stracił twarz wobec swoich naj
bliższych.
Poczuła skurcz w żołądku. Co on zrobi, kiedy się
dowie, że został oszukany? Wpadnie w gniew, mo
że dostanie szału. Była pewna, że wtedy ją posią
dzie, z jej zgodą czy bez. Już niemal czuła jego bru
talne dłonie na swoich piersiach, jego grube, owło
sione ciało wdzierające się między jej nogi.
Gdyby tylko mogła uciec, znaleźć jakąś możli
wość wydostania się na wolność. Lecz i tak nie mia
ła dokąd pójść, a on jej pilnował, w nocy przywiązy
wał do wozu. Nie miała szansy ani wtedy, ani teraz.
Wóz toczył się w kierunku obozowiska, drewnia
ne koła wzbijały błoto, którego kałuże pokrywały
drogę. Nie zważając na chłód i mokrą, czarną zie
mię pod bosymi stopami, na spotkanie przybyszów
wybiegło kilkanaścioro dzieci w towarzystwie paru
ujadających psów. Z ognisk, na których gotowano
strawę przed każdym z wozów, unosiły się smugi
białego dymu.
- Staniemy między drzewami, z dala od innych
- powiedział Vaclav, obrzucając ją spojrzeniem,
które mogła określić jako wygłodniałe. - Gdy tyl
ko się oporządzimy, poszukamy mojej rodziny i za
wiadomimy ją o naszym ślubie.
Kiedy tylko się oporządzą, Catherine chciała
i jego o czymś zawiadomić - że żadnego ślubu nie
będzie. Spojrzała na jego szerokie bary i ramiona,
przypomniała sobie dotyk jego mocnej ręki, kiedy
już wcześniej go rozzłościła. Tym razem na pewno
nie zapanuje nad wściekłością. Na samą myśl Ca
therine poczuła dreszcz.
24
sje
Dominik rozłożył puchowy materac w tylnej czę
ści swojego vardo. On i matka mieli najlepsze wozy,
jakie można było sobie wymarzyć. Prawdę powie
dziawszy, wszyscy członkowie plemienia w jakiś spo
sób korzystali z jego wielkiego bogactwa. Oczywi
ście musiał to robić bardzo dyskretnie, gdyż nie
przyjęliby od niego jałmużny. Jakiś prezent tu i tam,
czasem ktoś coś „znalazł" i sobie przywłaszczył.
Dominik podziwiał ich za to. Do szczęścia nie
były im potrzebne pieniądze. Mieli swoją wolność,
która stanowiła dla nich największe bogactwo.
Poruszył się, słysząc z oddali jakiś dźwięk, który
nie bardzo potrafił rozpoznać. Z początku sła
biutki, jak najcichszy szept niesiony wiatrem. Ale
po chwili powtórzył się, tym razem nieco głośniej.
Mógłby przysiąc, że to był głos jakiejś kobiety.
Spuścił nogi na podłogę wozu, nałożył ręcznie
szytą białą koszulę z długimi rękawami, naciągnął
też buty na ściśle przylegające do ciała bryczesy.
Otworzywszy drzwi, zszedł z wozu na ziemię i pod
szedł do matki, która stała przed swoim wozem,
mieszając gotującą się w kociołku nad ogniskiem
pożywną mięsną potrawkę. Doszedł go smakowity
zapach, od którego aż poczuł ssanie w żołądku.
- Kolacja już niemal gotowa - powiedziała mat-
ka. Zwykle jadali przed zapadnięciem zmroku, lecz
dzisiaj Pearsa opiekowała się chorym dzieckiem,
a Dominik wcześniej zajmował się jednym z koni.
Słyszałaś to? - spytał. - Wydawało mi się, że
gdzieś od strumienia dochodzą jakieś głosy.
Vaclav wrócił - odpowiedziała krótko matka,
mieszając gotującą się strawę. Pachniała ziołami,
przyprawami i sarniną, którą przywiózł do obozu.
25
- Zwykle staje w pobliżu rodziców. Dlaczego...
- urwał, bo nagle wieczorną ciszę rozdarł pełen
gniewu męski krzyk i wyraźny głos kobiety. - Wy
jeżdżał sam - stwierdził zdziwiony.
Matka odwróciła wzrok.
- Teraz podróżuje z kobietą. - Matka zachowy
wała się trochę podejrzanie, unikając jego spojrze
nia. Dominik poczuł się nieswojo.
- Z jaką kobietą? - spytał. Jakby w odpowiedzi
usłyszał przeraźliwy, kobiecy wrzask. Głosy były
coraz głośniejsze, jeden błagalny, drugi ogarnięty
furią. Na polanie rozległ się trzask uderzenia dło
nią w ciało. - On ją bije - powiedział.
- Ta kobieta jest jego własnością. Ma do tego
prawo.
Wtedy nagle dotarło do niego, że kłótnia odby
wa się po angielsku. Po angielsku, nie po francu
sku czy w języku romani, którym posługiwali się je
go ludzie. Dominik ruszył w kierunku, z którego
dochodziły głosy, z dala od kręgu wozów, zaś nie
daleko miejsca, gdzie stały uwiązane jego konie.
- Nie idź tam, synu. - Pobrzękując cienkimi zło
tymi bransoletami, Pearsa podbiegła i przytrzyma
ła go za rękę. - To nie jest twoja sprawa.
- Jeśli coś o tym wiesz, to mi powiedz.
- Ona jest Gadjo. Podobno to wiedźma.
Dominik ruszył dalej dużymi krokami, Pearsa
biegła truchtem, by dotrzymać mu tempa.
- Pamiętaj swoją obietnicę. Nie wolno ci się
wtrącać.
Dominik niewzruszenie szedł dalej.
- Ona już omotała Vaclava. Ciebie też może.
Prychnął ze śmiechem. Być może kilka lat wcześ
niej mógłby w to uwierzyć, lecz niezliczone godzi-
26
ny edukacji pomogły mu pozbyć się większości
przesądów.
- Nie będę się wtrącał. Chcę tylko zobaczyć, co
się tam dzieje. Wracaj do naszego obozu, niedługo
do ciebie dołączę.
Pearsa patrzyła za nim, wykręcając sobie starcze
dłonie. Gdy odchodził, czuł na plecach pełen potę
pienia wzrok i jej obawę, lecz mimo to nie zwolnił.
Prawdziwy Cygan zignorowałby te głosy, bo pry
watność stanowiła najwyższą wartość u ludzi, któ
rzy mieli jej tak mało. Fakt, że nie potrafił zbaga
telizować odgłosów kłótni, wywołał na twarzy Do
minika grymas niezadowolenia.
Szedł bezszelestnie, co było dla niego równie na
turalne jak oddychanie. Minął konie, uspokajając
je kilkoma cichymi słowami, by wreszcie stanąć
przy wozie Vaclava. Pozostając w ciemności, pa
trzył na polanę, gdzie płonęło małe ognisko, zahip
notyzowany sceną, jaka rozgrywała się przed jego
oczami.
Mocno zbudowany, owłosiony Cygan, którego
znał od dziecka, stał nad piękną kobietą o włosach
ognistej barwy, spoglądającą nań z mieszaniną nie
nawiści i buntu. Koszula Vaclava wisiała na nim
w strzępach, miał zmierzwione włosy, które opada
ły na ciemne smętne oczy, zaś jego twarz wykrzy
wiał grymas niepohamowanej furii.
Kobieta stała dumnie dwa kroki od niego, miała
związane nadgarstki, szeroko rozstawione nogi.
Patrzyła mu prosto w oczy. Ogniste włosy omiata
ły jej ramiona, zaś koszula - ubrudzona i rozdarta,
odsłaniała wszystko, z wyjątkiem jędrnych, buj
nych piersi. Nawet ślad dłoni Vaclava na jej policz
ku nie mógł ukryć piękna kobiecej twarzy.
27
- Okłamałaś mnie! - ryknął. - Chciałaś odebrać
mi to, za co zapłaciłem ostatnią sztukę złota!
- Mówiłam ci dziesiątki razy, że dam ci pienią
dze, więcej złota, niż jesteś w stanie udźwignąć, je
śli puścisz mnie wolno.
- Uważasz mnie za kompletnego głupca? - Ude
rzył ją ponownie. Zatoczyła się, lecz nie upadła.
Dominik poczuł skurcz w żołądku, jednak został
na miejscu. Był półkrwi Cyganem. Musiał prze
strzegać cygańskich praw.
- Nie chcę twoich pieniędzy! - krzyknął Vaclav.
- Chcę twojego ciała. Zaproponowałem ci małżeń
stwo. Odmówiłaś, przynosząc mi wstyd na oczach
mojej rodziny. Teraz nauczysz się posłuszeństwa.
Chwycił ją za związane nadgarstki i pociągnął
w kierunku drzewa. Znieruchomiały Dominik pa
trzył, jak Vaclav przerzucił linę przez konar, przy
wiązał do niej ręce kobiety i pociągnął do momen
tu, aż jej ramiona wyciągnęły się do góry po
nad głowę. Potem brutalnie rozerwał koszulę
na jej plecach, odsłaniając najbielszą, najbardziej
delikatną skórę, jaką Dominik widział w całym
swoim życiu.
- Nauczysz się wykonywać moje rozkazy. Na
uczysz się poddaństwa. Jeśli to ma oznaczać, że za
poznasz się z moim batem, niech tak będzie.
Dominikowi zaschło w ustach. Jeśli Vaclav był
właścicielem tej kobiety, mógł ją karać według
własnego uznania. Dominik zacisnął dłoń na kole
wozu, lecz wciąż stał w cieniu.
Tymczasem Vaclav poszedł po długi skórzany
bat, którym zwykle poganiał konie. Zielone oczy
kobiety rzucały błyskawice na jego plecy.
- Nigdy ci się nie poddam, słyszysz? Nienawidzę
i ciebie, i wszystkich brudnych Cyganów, których
28
Kat Martin Cygański lord
Rozdział 1 Londyn, Anglia 18 września 1805 - Podobno to Cygan. - Też coś! Masz na myśli te wszystkie pogłoski o jego nieczystej krwi? Pół Londynu już słyszało te plotki... one czynią go jeszcze bardziej intry gującym. Lady Dartmoor roześmiała się, zasłaniając usta delikatną, obleczoną w białą rękawiczkę dłonią. - Pewnie masz rację. Wielbiciele skandali uwiel biają takie historie, a jednak... - Otaksowała wzrokiem postać energicznego mężczyzny w nie skazitelnie czystym czarnym surducie i grubych szarych bryczesach, stojącego na marmurowej podłodze po drugiej stronie balowej sali. Gładka śniada cera i odważne czarne brwi kontrastowały z bielą jego halsztuka i fularu. Obrzuciła go tęsknym spojrzeniem, wygładzając niewidoczną zmarszczkę na przodzie zielonej je dwabnej sukni. - Boże, myślę, że Dominik Edgemont jest jed nym z najbardziej niebezpiecznie przystojnych mężczyzn w całym Londynie. Stojąca obok niej dostojna starsza kobieta, lady Wexford, wydawała się podzielać tę opinię. Odpo- 5
wiedziała coś szeptem, po czym obie się roześmia ły. Ich kolejne słowa zagłuszyła muzyka i gwar we sołych rozmów, jakie prowadzili stojący dokoła elegancko ubrani dżentelmeni z równie szykownie odzianymi paniami, ale różowy odcień policzków młodszej kobiety bardzo wyraźnie zdradzał treść wymiany zdań. Lady Catherine Barrington, hrabina Arondale, spoglądała, jak uśmiechnięte panie odchodzą, czu jąc pewne wyrzuty sumienia z powodu podsłuchi wania rozmowy, która jednak bardzo ją zaintere sowała. - Amelio, ciekawi mnie, o kim rozmawiały te damy - jeszcze raz rozejrzała się po sali, lecz nie potrafiła zdecydować, o którym to eleganckim mężczyźnie była mowa. - Ten dżentelmen musiał wywrzeć na nich wielkie wrażenie. Catherine, ubrana w białą suknię o wysokiej ta lii, ozdobioną paciorkami, która podkreślała jej jasną cerę i niezwykłe, złocistej barwy włosy, spojrzała na Amelię Codrington Barrington, baronową Nor- thridge, żonę swojego kuzyna Edmunda, a zara zem najbliższą przyjaciółkę. - To straszne intrygantki - powiedziała poiryto wana Amelia. - Nie rozumiem, dlaczego nie pilnu ją własnego nosa. - Powiedz mi - nalegała Catherine. - Z ich szep tów można by sądzić, że to najmodniej ubrany mężczyzna w Londynie. W tym momencie tuż obok przeszedł służący z tacą na ramieniu, zaś nad ich głowami cicho za dzwoniły kryształy żyrandola. Po drugiej stronie parkietu ubrani na czarno muzycy grali żwawe rondo, a przez otwarte drzwi było widać siedzą cych przy pokrytym zielonym suknem stole dżen- 6
telmenów zajętych grą w karty. Nad ich głowami unosiły się kłęby dymu z cygar. - Rozmawiały o Dominiku Edgemoncie - od parła Amelia. - To lord Nightwyck, dziedzic mar kiza Gravenwolda. - Amelia, o pięć lat starsza od Catherine, uśmiechnęła się. - To ten, który stoi na drugim końcu sali przy tym wielkim, pozłaca nym lustrze. Catherine omiotła wzrokiem pełną przepychu salę pełną lśniących od klejnotów kobiet w jedwab nych sukniach i mężczyzn w kosztownych surdu tach i dobrze skrojonych spodniach. Bogato zdo bione kandelabry rzucały błyski na złociste ściany, a w powietrzu unosiły się smakowite zapachy do cierające z suto zastawionych, pokrytych białymi obrusami i srebrną zastawą stołów. Na lewo od grupy osób, stojących w pobliżu lustra, połyski wały - niczym szklane pryzmaty - kieliszki pełne szampana. - Który to? Tam stoi pół tuzina osób. - Nightwyck to ten wysoki, z czarnymi, falujący mi włosami. Przystojny, prawda? Połowa kobiet w Londynie padła już ofiarą jego uroku, a ta dru ga połowa uchowała się tylko dlatego, że trochę się go boją. Catherine zauważyła go natychmiast, gdyż góro wał nad innymi, lecz stał odwrócony do niej pleca mi. Widziała tylko tył jego głowy, błyszczące w świetle świec czarne włosy z granatowym poły skiem, a także szerokie barki, wspaniale uwydat nione w znakomicie skrojonym czarnym surducie. Był otoczony przez damy i dżentelmenów z towa rzyskiej śmietanki - kobiety spoglądały nań z nie kłamanym zachwytem, mężczyźni bardziej z zawi ścią niż rozbawieniem. 7
- Znasz go? - spytała Catherine, wciąż nie wi dząc jego twarzy. Zauważyła jednak, z jaką wpra wą lady Wexford sprytnym manewrem stanęła tuż przy jego boku. Co chwila trzepotała swoim ręcz nie malowanym wachlarzem. Amelia wzruszyła ramionami. - Poznaliśmy się kiedyś. Nightwyck woli wieś, chociaż udziela się towarzysko, kiedy tylko uzna to za stosowne. Elegancka i posągowa Amelia Barrington o krót kich blond włosach okalających jej pięknie wyrzeź bioną twarz szczyciła się urodą, której Catherine bardzo jej zazdrościła. Sześć lat temu jej kuzyn Ed mund zakochał się w Amelii praktycznie od pierw szego wejrzenia. Teraz mieli czteroletniego synka Eddiego, którego Catherine wręcz uwielbiała. - Czy te plotki o nim są prawdziwe? - spytała, obserwując zalotne spojrzenia, którymi obrzucała go stojąca naprzeciwko ciemnowłosa kobieta. - Oczywiście, że nie. Ale tak naprawdę niewiele o nim wiadomo, a on sam woli, żeby tak było. Mi mo wszystko świetna z niego partia. Jest inteligent ny, przystojny, bogaty. Był moment, kiedy twój oj ciec miał nadzieję, że zostaniecie parą. Catherine uniosła głowę. - Ale chyba nie złożył mu takiej propozycji? - Jedynie delikatnie zasugerował za pośrednic twem zaufanego przyjaciela. Oczywiście Nightwyck nie chciał o tym słyszeć. Twierdzi, że nie interesu je go małżeństwo. Ani teraz, ani nigdy. - Ale przecież kiedyś się ożeni. Będzie musiał, skoro jest dziedzicem markiza. Jeszcze do niedawna Catherine wiodła spokoj ne, pracowite życie na wsi w hrabstwie Devon, z dala od towarzyskich spotkań londyńskich wyż- 8
szych sfer, była też całkowicie odizolowana od sto łecznych plotek. Teraz miała prawie dziewiętna ście lat i była nieco starsza niż powinna na swoim debiutanckim balu towarzyskiej śmietanki wielkie go miasta. - To długa historia - odpowiedziała Amelia. - A ponieważ wy dwoje i tak do siebie nie pasuje cie, nie ma sensu jej opowiadać. Catherine otworzyła usta, żeby dowiedzieć się czegoś więcej, lecz w tej chwili zbliżył się Jeremy St. Giles, aby odebrać obiecany mu wcześniej taniec. Uśmiechnęła się i przyjęła ramię przystojnego mło dzieńca, którego poznała dopiero tego wieczoru. - Obawiałem się, że mogła pani zapomnieć - ob rzucił jej twarz ciepłym spojrzeniem brązowych oczu. - Rzadko zapominam o danych obietnicach - odparła po prostu. Jeremy wydawał się zadowolony z tej odpowie dzi i uśmiechnięty poprowadził ją na parkiet. Wy sadzany paciorkami tren białej sukni, który był przywiązany do nadgarstka Catherine, uniósł się teraz, gdy oparła dłoń na ramieniu partnera. Suk nia - dar od wuja, księcia Wentworth - opadała prostą linią wzdłuż bioder, miała lekko bufiaste rę kawy, zaś wycięty w karo dekolt odsłaniał górną część jędrnych, pełnych piersi. - Wygląda pani zachwycająco, lady Arondale - stwierdził Jeremy, trzymając ją tak delikatnie, jakby się mogła stłuc. - Zjawiskowo. Catherine zdawkowo odpowiedziała na komple ment, chociaż sama nigdy by tak siebie nie opisała. Nie była delikatną pięknością, taką jak Amelia. Nie miała smukłej figury, lecz pełne kształty, wciętą ta lu; i bardzo kobiece krągłości. 9
Skóra Catherine była gładka i jasna, jeśli nie li czyć kilkudziesięciu piegów zdobiących jej nos. Oczy - odrobinę zbyt wielkie i zbyt zielone, a usta nieco zbyt pełne. Nawet prosty, wysadzany pacior kami diadem w niczym nie umniejszał wrażenia, jakie robiły jej złocistorude, gęste włosy. Catherine dała się ponieść rytmowi muzyki i krążyła po parkiecie z miłym uśmiechem, od cza su do czasu obserwując odbicie ich obojga w lu strach, którymi były wyłożone ściany. Lecz jej my śli wędrowały ku intrygującej osobie lorda Nightwyck. Raz po raz łapała się na tym, że szuka go wzro kiem, ciekawa jego twarzy, lecz niestety, zdołała zobaczyć tylko jego wysoką postać od tyłu, gdy wy chodził z sali balowej na taras. - O co chodzi, Dominik? - Rayne Garrick, czwarty wicehrabia Stoneleigh, przeniósł spojrze nie ze stojącego tuż obok wysokiego bruneta, na zalakowaną kopertę, którą właśnie przyniósł szczupły lokaj o jasnych włosach. - List od ojca. - Dominik rozerwał kopertę, wyjął kartkę i szybko przebiegł wzrokiem zapisaną drob nym pismem stronicę. - Pisze, że zaniemógł i wzy wa mnie, abym niezwłocznie do niego przyjechał. - Może tym razem to prawda. - A może konie umieją latać... - Dominik ściągnął ciemne brwi. - Obaj wiemy, że to kolejna próba przejęcia nade mną kontroli. Muszę przyznać, że wykazuje w tym kierunku ogromną determinację. - Bardzo surowo go oceniasz, Dom. On jest sta ry i schorowany. Może chce wynagrodzić ci te wszystkie lata, kiedy cię ignorował. 10
Dominik zacisnął zęby, jego zwykle pełne i zmy słowe usta zwęziły się w cienki, ponury grymas. - A może spóźnił się o całe dwadzieścia osiem lat. - Kilkakrotnie złożył kartkę i rzucił ją lokajo wi, po czym skierował się do wyjścia. - Czy będzie odpowiedź, proszę pana? - zawołał za nim chłopak. - Odpowiem mu osobiście - rzucił z zaciętą twa rzą. Zacisnąwszy mocno pięści, wyszedł w poszuki waniu szatni. Rayne, patrząc za nim, zauważył, że po drodze zatrzymuje go kilka kobiet. Z lekkim rozbawie niem odnotował, jak Dominik umiejętnie sobie z nimi poradził, rozdając urocze uśmiechy i kom plementy, które mogły otworzyć mu drzwi do bu duarów niemal wszystkich dam wzbudzających je go pragnienie. Miał w sobie coś, co fascynowało kobiety. Jakiś nieuchwytny mrok, którego nie umiały zrozumieć. Dominik szybko się nimi nudził i porzucał, a one umierały z rozpaczy, gdy zastępował je innymi na równie krótki czas. Fakt, że żadnej nie udało się go zatrzymać, czynił go w ich oczach jeszcze bar dziej pociągającym. Rayne patrzył, jak przyjaciel opuszcza salę, mi jając się o włos z królową tego wieczoru, piękną lady Arondale. Gdyby jej niewinność nie była tak oczywista, a jej wuj tak wpływowy, mógłby wal czyć z lordem Nightwyck o jej względy. Ale w obecnej sytuacji Dominik zapewne będzie nie obecny przez większą część sezonu, zaś uroki młodej damy wystawiały stan kawalerski Ray ne'a na ciężką próbę. Obserwował, jak rozmawia ze swoim kuzynem Edmundem i jego śliczną żoną Amelią. Rayne ni- 11
gdy nie lubił tego szczupłego, lekko zniewieścia- łego fircyka, natomiast ta kobieta mogła być na prawdę czarująca. Ciekawe, czy baron żywił ura zę z powodu dziedzictwa, jakie niedawno otrzy mała kuzynka, tytułu hrabiny Arondale i związa nych z nim włości, które to zaszczyty stałyby się jego udziałem, gdyby jej ojciec nie złożył petycji do króla, aby uczynić Catherine legalną dzie dziczką. Cokolwiek Northridge czuł, dobrze to ukrywał, bo dziewczyna najwyraźniej bardzo go lubiła. Rayne obserwował ją chwilę, rozmyślając o drzemiącej w niej namiętności, aż poczuł dziwne podniecenie. Westchnął z żalem, że ani jemu, ani jego przyjacielowi nie będzie dane skosztować jej wdzięków, po czym odwrócił się od pokusy, jaką była lady Arondale, i wmieszał się w tłum. - Myślę, że pierwsze publiczne wystąpienie Ca therine jest bardzo udane - powiedziała Amelia. Edmund Barrington, baron Northridge, patrzył, jak jego młoda kuzynka ponownie wychodzi na parkiet. Obdarzona zupełnie innym typem uro dy niż jego delikatna, patrycjuszowska żona, Ca therine emanowała zmysłowością w stopniu tak ogromnym, że niewielu mężczyzn było w stanie oprzeć się jej urokowi. Cały wieczór kłębili się wo kół niej jak rój pszczół nad kolorowym kwiatem. - Wpadła w oko trzem hrabiom, baronowi i księciu - odrzekł Edmund. - Stary Arondale był by bardzo zadowolony. Szkoda, że nie dożył tej chwili, by osobiście wybrać jej męża. - Ponieważ jako dzieci wychowywali się razem, Edmund za- 12
wsze bardzo lubił Catherine i opiekował się nią jak brat młodszą siostrą. Była słodką istotą, chociaż zawsze nieco zbyt oży wioną. I zdecydowanie za bardzo martwiła się o służ bę. To było naprawdę głupie, takie poczucie od powiedzialności w tak młodym wieku. Edmund obserwował ją teraz, gdy śmiała się perliście, zwracając na siebie uwagę kilku stoją cych w pobliżu młodzieńców. Mijając go, uśmiech nęła się, jakby dziękowała za wszystko, co dotych czas zrobił. Zawsze była mu bardzo bliska. - Chyba spodobał się jej młody St. Giles - ode zwała się Amelia. - Ze sposobu, w jaki na nią pa trzy, można sądzić, że się jej oświadczy. Szkoda, że jest drugim synem, a nie dziedzicem. Edmund pokiwał głową. - Musimy być bardzo ostrożni i myśleć tylko o tym, co będzie dobre dla Catherine. - Ale czyż kiedykolwiek było inaczej? Kiedy jej ojciec, Christian Barrington, hrabia Arondale, zmarł, Catherine błagała Edmunda i jego rodzinę, żeby przyjechali do Devon i zamieszkali z nią w zamku. Oczywiście udali się do zamku, gdyż to Catherine dzierżyła w garści cały majątek, zaś jej wuj, książę, był z tego bardzo zadowolony. Zaprząt nięty własnymi sprawami Gilford Lavenham, książę Wentworth, już wcześniej popierał takie rozwiąza nie. Ponieważ jego siostra, matka Catherine, już dawno nie żyła, książę myślał, że Amelia będzie mia ła dobry wpływ na młodziutką siostrzenicę, która potrzebowała starszej od siebie przewodniczki. Ta sytuacja odpowiadała wszystkim z wyjątkiem Edmunda, który gardził wiejskim życiem i dotkli wie odczuwał brak miejskich rozrywek. Kilka mie sięcy później, za namową Edmunda, wszyscy 13
przeprowadzili się do będącego własnością Cathe- rine domu w Londynie. Jej wuj, książę, wpadł w ekstazę. - Czas, żebyś znalazła sobie męża - powiedział Wentworth. - Musisz teraz myśleć o nazwisku Arondale i związanym z nim majątku. Kiedy ojciec uczynił cię dziedziczką, pragnął, abyś wyszła za mąż i dała mu wnuka. I chociaż na słowa starego księcia Catherine w swej niewinności oblała się rumieńcem, przyzna ła mu rację. - Mogłabym skorzystać w tej materii z twojej ra dy - powiedziała mu, pewna, że wuj da jej dużą swobodę w wyborze odpowiedniego kandydata. - Oczywiście, moja droga. - Amelia i ja zrobimy wszystko, żeby pomóc ci dokonać mądrego wyboru - wtrącił wtedy Edmund. W tym momencie uświadomił sobie, że nie ma szans na spełnienie się jego marzeń. I właśnie wtedy mocno postanowił coś zrobić, aby do tego nie dopuścić. Catherine zakończyła swój pierwszy sezon towa rzyski w Londynie i -jak głosiły pogłoski - stała się „sensacją salonów". O dziwo, z biegiem dni, gdy uczestniczyła w kolejnych wieczornych spotka niach, niezliczonych balach kostiumowych, przyję ciach i galach teatralnych, zaczęła odczuwać zmę czenie tak dużym tempem i zatęskniła do spokoj niejszego życia w swoim wiejskim domu. Otrzymała kilka propozycji małżeńskich od przed stawicieli najznakomitszych angielskich rodów, było też wysoce prawdopodobne, że nadejdą kolejne. Jed- 14
nak żaden z nich niczym się nie wyróżniał, by spełnić jej oczekiwania jako kandydat na męża. Błagała więc wuja, żeby pozwolił jej wrócić do Arondale na waka cje wraz z Edmundem i Amelią, a wuj wyraził zgodę - o ile Catherine wróci do Londynu z chwilą nastania pierwszych zimowych chłodów. Teraz przeszła na drugą stronę sypialni w swoim rodzinnym londyńskim domu, wdychając zapach oliwnej lampy, która stała tuż przy wielkim łożu z czterema kolumienkami wspierającymi balda chim. Powoli wślizgnęła się pod pościel i westchnę ła na myśl o najbliższej przyszłości. Tak jak się spodziewała, Edmund był zachwyco ny powrotem do życia w wielkim mieście, lecz dla Catherine dzisiejszy bal stanowił kolejną porcję banalnych komplementów i pozbawionych treści rozmów. A wybór męża wydawał się bardziej kwe stią wyeliminowania nieodpowiednich perspektyw niż znalezienia mężczyzny, z którym mogłaby szczęśliwie spędzić resztę życia. A co z miłością? - pomyślała, spoglądając po sępnie na rzeźbiony sufit. Trudno uwierzyć, ale na prawdę kiedyś wyobrażała sobie, że uczucie może się pojawić. Sam fakt, że ojciec z matką bardzo się kochali, nie oznaczał, że i ona zazna wielkiej miło ści. Wiedziała o tym i przyjęła to do wiadomości, gdy brała na siebie odpowiedzialność za tytuł i for tunę Arondale. A jednak... Catherine westchnęła, patrząc w ciemność. Po trzebowała męża, by urodzić dziedzica, a chociaż Edmund i Amelia byli bardzo cierpliwi - nawet za chęcali, aby się nie spieszyła i dokonała właściwe go wyboru - prędzej czy później będzie musiała podjąć tę decyzję. Poza tym im szybciej to nastąpi, tym prędzej będzie mogła wrócić do domu. 15
Leżąc pod satynową narzutką, naciągnęła przy krycie po samą szyję, bo w sypialni zrobiło się dość chłodno. Ogień w kominku już wygasał, a jej ba wełniana nocna koszula nie dawała wystarczającej ochrony przed chłodem. Przemknęło jej przez myśl, że powinna wezwać służącą i poprosić o do datkowy koc, lecz wciąż absorbowały ją własne problemy i ich nieuchronne rozwiązanie. Zegar tykał w zupełnej ciszy. Poczuła ogarniają ce ją zmęczenie i zamknęła oczy. Oddech Catheri- ne stawał się coraz wolniejszy, obawy umykały z jej świadomości. Po chwili zapadła w mocny sen. Na wet słysząc jakiś ruch, skrzypienie desek podłogi, nie była w stanie otworzyć oczu. Zrobiła to dopiero wtedy, gdy poczuła, jak czy jaś dłoń brutalnie zakrywa jej usta, a męska ręka gwałtownym szarpnięciem podrywa ją z puchowe go materaca. Boże miłosierny, co się dzieje! - Edmund! - zawołała, lecz twarda męska dłoń na jej ustach stłumiła krzyk. - Na pomoc! - Serce waliło jej jak oszalałe. Zaczęła miotać się dziko, wymachując zawzięcie rękami i nogami, w jej sze roko otwartych, zielonych oczach, malowało się przerażenie. - Cicho! - syknął mężczyzna, potrząsając nią ostrzegawczo. Był wielki i silny, a gdy próbowała mu się wy rwać, poczuła na szczęce okropny ból. Jęknęła ci cho, gdy sypialnia zaczęła wirować w jej oczach, a po chwili cały świat jakby przybladł, aż w końcu nastała zupełna ciemność. Oparła bezwładnie głowę na barku napastnika. Nie była w stanie podjąć dalszej walki.
Nieprzewidywalni, niestali, nieoczekiwani, Szli przez życie za jakimś planem, Którego nikt inny pojąć nie umiał. Kathryn Esty Rozdział 2 Niedaleko Sisteron, Francja 20 kwietnia 1806 Catherine owinęła się mocniej szorstkim wełnia nym szalem, aby nie czuć dotkliwego zimna, które niósł ze sobą wiatr. Pod cienkim materiałem mia ła gołe ramiona i głęboko wycięty dekolt prostej, białej chłopskiej koszuli. Kosmyki złocistych wło sów smagały ją po policzku, gdy wóz wpadał w dziury, a ona co raz wpadała na krępego, szero kiego w barach mężczyznę, który siedział obok niej na koźle. - Pogoda wkrótce się zmieni - obiecał Vaclav. - Za kilka dni zacznie się ocieplać. Catherine spojrzała na szare chmury, które we dług niej zapowiadały burzę. - Skąd to wiadomo? - spytała sarkastycznie, zmęczona zimnem i deszczem, lecz jeszcze bar dziej towarzystwem Vaclava, jego prostackim za chowaniem i lubieżnymi spojrzeniami. Atletycznie zbudowany mężczyzna wzruszył ra mionami. - Mogę powiedzieć tylko tyle, że to czuję. My wiemy takie rzeczy. Chciała zaoponować, powiedzieć, że nie ma możliwości, aby on mógł to wiedzieć, lecz w ciągu 17
ostatnich ośmiu tygodni zrozumiała, że są sprawy, na których znają się tylko Cyganie, sprawy doty czące przyrody i pogody. A także przyszłości. Wyprostowała się na zimnym, drewnianym koź le, poprawiając rozłożystą czerwoną spódnicę, za krywając gołe nogi najlepiej jak umiała. Żałowała, że nie ma porządnych trzewików zamiast tych san dałów z cienkiej skóry. Lecz przecież większość Cyganów w ogółe nie miała butów. - Już niedługo dojedziemy do obozowiska moich ludzi - powiedział Vaclav, drapiąc się w owłosioną pierś. Miał na sobie rozpiętą, podniszczoną błękit ną jedwabną koszulę, a na wierzchu przeżarty przez mole sweter, który znalazł gdzieś po drodze. - Jesteśmy prawie na miejscu? - Catherine po czuła przyspieszone bicie serca. Będzie musiała obmyślić jakiś plan, poczynić przygotowania, po nownie poszukać możliwości ucieczki. - Stoją obozem gdzieś nad rzeką. Tyle wiem. Więcej nie zdołała od niego wyciągnąć. Cyganie nigdy nie dbali o dokładne opisywanie miejsca i czasu, nie interesowało ich nawet, jaki jest mie siąc. Żyli z dnia na dzień, z chwili na chwilę. Wes tchnęła na wspomnienie, ileż się od nich nauczyła od tamtej nocy osiem miesięcy temu, gdy ktoś za kradł się do sypialni w jej własnym domu, pozbawił ją przytomności i uprowadził. Catherine oparła się o drewniany bok vardo, ko lorowego domku na kółkach o beczkowatym skle pieniu, domku, w którym mieszkał Vaclav. Po an gielsku, a był to jeden z wielu języków, jakimi się posługiwał, określał go mianem przyczepy - i był z niej strasznie dumny. Aż promieniał, kiedy na nią patrzył. Był jednym z najbogatszych Cyga nów i nie mieszkał w namiocie. 18
Kiedyś opowiadał jej, że coraz częściej jego lu dzie budują wozy i w nich mieszkają. Zimą były cieplejsze i lepiej chroniły od deszczu. A ona po winna być wdzięczna, bo kiedy wezmą ślub, w var- do stanie duże wygodne łóżko dla nich obojga. Poczuła ucisk w żołądku. Ile jeszcze czasu minie, zanim on odkryje prawdę? Że wcale nie miała za miaru go poślubić, ani teraz, ani nigdy. Że to tylko sztuczka, by zyskać na czasie? Jedna z wielu, jakich się nauczyła w ciągu ostatnich koszmarnych tygodni. Przypomniała sobie wszystkie chłosty, jakie do stała, długie mile, które przeszła pieszo, raniąc so bie stopy o ostre kamienie, przecinające skórę nie przywykłych do marszu nóg. Myślała o okrucień stwie kobiet, które traktowały ją jak wyrzutka, słu żącą, kogoś niewiele lepszego od niewolnicy. Rzadko przypominała sobie swoje życie roz pieszczonej, młodej damy, widziała twarze ludzi, którzy niegdyś byli jej rodziną i przyjaciółmi. To były inne czasy, inny świat. Liczy się tylko chwila obecna, powiedziała sobie. Nie myśl o przeszłości, niech odejdzie w zapomnienie. Wiele razy tłumiła łzy, które z początku płynęły niekończącym się potokiem, lecz szybko nauczyła się, że oznaczają dla niej chłostę albo głodówkę. Teraz, na szczęście dla Catherine, już się wcale nie pojawiały. Poprzysięgła sobie, że przetrwa to wszystko, sta wiając czoło kolejnym, pełnym cierpienia dniom, oddalającym ją od ukochanego domu i rodziny. Bez względu na to, co będzie musiała znieść, wró- ci kiedyś do Anglii. Dowie się, kto jest odpowie dzialny za to porwanie, sprzedaż Cyganom, a po em wymierzy mu sprawiedliwość. 19
* - Domini! Zostaw konie i chodź na kolację. Ugotowałam ci pyszną zupę, z zająca. Matka Dominika stała na skraju płytkiej niecki, opierając niewielkie, zniszczone dłonie na jasno- żółtej spódnicy, która okrywała jej małą, zbyt szczupłą postać. W tym roku znacznie się posta rzała, pomyślał. Po raz pierwszy zastanowił się, czując mocny ucisk w piersi, ile jeszcze zim przeży je ta krucha, wiekowa kobieta. Gdy ona odejdzie, będzie bardzo tęsknił za nią i za takim życiem. Pomachał jej, a potem przywiązawszy jabłkowi- tą klacz, która wraz ze stadem koni pasła się po śród drzew na skraju łąki, gdzie stanęli obozem je go ludzie, ruszył w jej kierunku. Wieczorne powietrze było chłodne, pełne wilgo ci, lecz już niebawem dni staną się cieplejsze. Przez cienką warstwę szarych chmur widział połyskujące gwiazdy, zwiastujące słoneczną pogodę. Ocieplenie przyniosłoby ulgę cierpiącej ból matce, w której oczach coraz wyraźniej widział zmęczenie. - Pójdziesz jeszcze dziś do Yany? - spytała, gdy znalazł się u jej boku i razem ruszyli przez wysoką trawę w stronę wozu. Dominik uniósł czarną brew. - Od kiedy to interesują cię moje noce z Yaną? - W jego głosie zabrzmiała nutka rozbawienia. Czy ona kiedykolwiek przestanie widzieć w nim małe go chłopca, który trzyma się maminej spódnicy? - Yana chce cię usidlić. A nie jest ciebie warta. Uśmiechnął się z pobłażaniem. - Zawsze jesteś taka opiekuńcza. Martwisz się zupełnie niepotrzebnie, matko. Ta kobieta ogrze- 20
wa mi łoże, ale nie mam żadnych planów na rom- meńn. - Teraz tak mówisz, lecz ona chce ślubu, a spryt na z niej sztuka. Spytaj Antala, jej pierwszego męża. Zacisnął uśmiechnięte usta. - Żadna dziewka nie jest na tyle sprytna. Po za tym ona wie, że niedługo odjeżdżam. Zniszczona twarz matki wydała mu się jeszcze bardziej postarzała. Ściągnęła cienkie siwe brwi, uwydatniając zmarszczki wokół oczu. - Będzie mi cię brakowało, synu. Ale jak zwykle, tak będzie najlepiej. Mówiła tak od czasu, gdy ukończył trzynaście lat, gdy przyjechał po niego ojciec. Mówiła, że an gielska krew markiza jest silniejsza niż krew cygań skiej matki i że musi posłusznie odpowiedzieć na ten zew krwi. Przez krótki czas nienawidził jej za to. A teraz, po piętnastu latach, Dominik doszedł do wniosku, że matka miała wtedy rację. Podszedł do ogniska, pomarańczowoczerwo- nych płomieni, które rozjaśniały ciemną noc, przez chwilę ogrzewał się, po czym usiadł na drewnianej ławeczce, którą przed kilku laty zrobił z powalone go drzewa. Matka włożyła mu w dłonie miskę pa rującej zupy, której ciepło pozwoliło rozgrzać lo dowate, zesztywniałe palce. W Gravewold, wspaniałym majątku ojca w Buc kinghamshire, zimno, głód czy ucieczka przed wia- trem i deszczem nigdy nie były problemem. Jednak tutaj, w chłodnej i wilgotnej Prowansji, obozując pod granitową cytadelą Sisteron, Dominik zaznał spokoju, jakiego nigdy nie czuł w Anglii. 21
Catherine już z daleka spostrzegła migoczące światła tuzina ognisk, których czerwony żar jaśniał w ciemności nocy. Co chwilę tchnienie wiatru przynosiło ze sobą melancholijne dźwięki skrzy piec. Cyganie. Pindoro - handlarze koni. Vaclav opowiadał jej o swoich ludziach, kiedy odkupił ją od innej wędrownej grupy. - Kupiłem cię - powiedział jej tamtego pierw szego wieczoru. - Teraz należysz do mnie. - Był ubrany w workowate, szorstkie, brązowe bryczesy i zniszczoną lnianą koszulę. Gdy przesunął grubym paluchem po jej policzku, aż zadrżała z obrzydze nia. - Jesteś namiętna i gorąca - pogładził jej poły skujące włosy - jak Mitra, bogini ognia i wody. Po żądam cię bardziej niż inne, dziś wieczorem we zmę cię do mojego łoża. Cofnęła się. - Nie przyjdę - odparła odważnie, licząc na to, że poczuje się bezpieczniej, ale wcale tego nie od czuła. Kiedy Vaclav zbliżył się, walczyła z nim jak ty grysica. Drapała, kopała, wrzeszczała, rzucając mu wyzwiska, których damie używać nie przystoi, któ re jeszcze kilka tygodni wcześniej za nic nie prze szłyby jej przez gardło. Vaclav uderzył ją w twarz i zagroził, że pobije, jeśli mu się nie podda. - Nie pójdę do twojego łoża jak jakaś dziewka, której wdzięki kupiłeś sobie za pieniądze. Zrobię to tylko z mężczyzną, który jest moim mężem. Błądził wzrokiem po jej kobiecych kształtach, aż nadto widocznych w mocno wyciętej pod szyją ko szuli i prostej, ściągniętej spódnicy. 22
- Jeśli chcesz męża, to ożenię się z tobą. - Ożeniłbyś się z Gadjo? - Z nie-Cyganką. Wie działa, że to rzecz zupełnie niesłychana. Romowie mieli swój własny, zamknięty świat, do którego nie przyjmowali nikogo z zewnątrz. Zdawało się, że myśli Vaclava podążają w tym samym kierunku. Stropił się, lecz po chwili z po ciemniałymi oczami zacisnął zęby. - Uczynię to, jeśli wtedy z własnej woli przyj dziesz do mojego łoża. Przez głowę Catherine przelatywały dziesiątki możliwości. Jeśli zgodzi się na to małżeństwo, mo że uda się utrzymać go na dystans nieco dłużej, zy skać trochę cennego czasu. - A twoi rodzice? Rodzina? Chyba chcesz, aby uczestniczyli w uroczystości zaślubin? - Właśnie jedziemy, aby się z nimi spotkać. Dwa, może trzy tygodnie podróży. Moglibyśmy za wrzeć małżeństwo w Sisteron. Sisteron. Na południowym zachodzie. Daleko od tureckich paszów i Konstantynopola. Od ziemi, gdzie oficjalnie panowało niewolnictwo białych, któremu i ona była przeznaczona. Za to bliżej An glii i domu. - Wobec tego przyjmę twoją propozycję. Gdy zostaniemy małżonkami, zrobię, co zechcesz. Ale do tej pory musisz obiecać, że mnie nie tkniesz. Vaclav niechętnie wyraził zgodę. Mijał dzień za dniem, a on dotrzymywał słowa. Gdyby tylko ona sama potrafiła dotrzymać swojego... - Pindoro - powiedział, przerywając jej wspo mnienia. - Jesteśmy już prawie na miejscu. - Tak - wyszeptała. Na miłość Boską, co teraz powinnam zrobić? Będzie musiała powiedzieć mu prawdę, zanim on wyjawi rodzinie swoje mał- 23
żeńskie plany. Wściekłby się jeszcze bardziej, gdyby przez nią stracił twarz wobec swoich naj bliższych. Poczuła skurcz w żołądku. Co on zrobi, kiedy się dowie, że został oszukany? Wpadnie w gniew, mo że dostanie szału. Była pewna, że wtedy ją posią dzie, z jej zgodą czy bez. Już niemal czuła jego bru talne dłonie na swoich piersiach, jego grube, owło sione ciało wdzierające się między jej nogi. Gdyby tylko mogła uciec, znaleźć jakąś możli wość wydostania się na wolność. Lecz i tak nie mia ła dokąd pójść, a on jej pilnował, w nocy przywiązy wał do wozu. Nie miała szansy ani wtedy, ani teraz. Wóz toczył się w kierunku obozowiska, drewnia ne koła wzbijały błoto, którego kałuże pokrywały drogę. Nie zważając na chłód i mokrą, czarną zie mię pod bosymi stopami, na spotkanie przybyszów wybiegło kilkanaścioro dzieci w towarzystwie paru ujadających psów. Z ognisk, na których gotowano strawę przed każdym z wozów, unosiły się smugi białego dymu. - Staniemy między drzewami, z dala od innych - powiedział Vaclav, obrzucając ją spojrzeniem, które mogła określić jako wygłodniałe. - Gdy tyl ko się oporządzimy, poszukamy mojej rodziny i za wiadomimy ją o naszym ślubie. Kiedy tylko się oporządzą, Catherine chciała i jego o czymś zawiadomić - że żadnego ślubu nie będzie. Spojrzała na jego szerokie bary i ramiona, przypomniała sobie dotyk jego mocnej ręki, kiedy już wcześniej go rozzłościła. Tym razem na pewno nie zapanuje nad wściekłością. Na samą myśl Ca therine poczuła dreszcz. 24
sje Dominik rozłożył puchowy materac w tylnej czę ści swojego vardo. On i matka mieli najlepsze wozy, jakie można było sobie wymarzyć. Prawdę powie dziawszy, wszyscy członkowie plemienia w jakiś spo sób korzystali z jego wielkiego bogactwa. Oczywi ście musiał to robić bardzo dyskretnie, gdyż nie przyjęliby od niego jałmużny. Jakiś prezent tu i tam, czasem ktoś coś „znalazł" i sobie przywłaszczył. Dominik podziwiał ich za to. Do szczęścia nie były im potrzebne pieniądze. Mieli swoją wolność, która stanowiła dla nich największe bogactwo. Poruszył się, słysząc z oddali jakiś dźwięk, który nie bardzo potrafił rozpoznać. Z początku sła biutki, jak najcichszy szept niesiony wiatrem. Ale po chwili powtórzył się, tym razem nieco głośniej. Mógłby przysiąc, że to był głos jakiejś kobiety. Spuścił nogi na podłogę wozu, nałożył ręcznie szytą białą koszulę z długimi rękawami, naciągnął też buty na ściśle przylegające do ciała bryczesy. Otworzywszy drzwi, zszedł z wozu na ziemię i pod szedł do matki, która stała przed swoim wozem, mieszając gotującą się w kociołku nad ogniskiem pożywną mięsną potrawkę. Doszedł go smakowity zapach, od którego aż poczuł ssanie w żołądku. - Kolacja już niemal gotowa - powiedziała mat- ka. Zwykle jadali przed zapadnięciem zmroku, lecz dzisiaj Pearsa opiekowała się chorym dzieckiem, a Dominik wcześniej zajmował się jednym z koni. Słyszałaś to? - spytał. - Wydawało mi się, że gdzieś od strumienia dochodzą jakieś głosy. Vaclav wrócił - odpowiedziała krótko matka, mieszając gotującą się strawę. Pachniała ziołami, przyprawami i sarniną, którą przywiózł do obozu. 25
- Zwykle staje w pobliżu rodziców. Dlaczego... - urwał, bo nagle wieczorną ciszę rozdarł pełen gniewu męski krzyk i wyraźny głos kobiety. - Wy jeżdżał sam - stwierdził zdziwiony. Matka odwróciła wzrok. - Teraz podróżuje z kobietą. - Matka zachowy wała się trochę podejrzanie, unikając jego spojrze nia. Dominik poczuł się nieswojo. - Z jaką kobietą? - spytał. Jakby w odpowiedzi usłyszał przeraźliwy, kobiecy wrzask. Głosy były coraz głośniejsze, jeden błagalny, drugi ogarnięty furią. Na polanie rozległ się trzask uderzenia dło nią w ciało. - On ją bije - powiedział. - Ta kobieta jest jego własnością. Ma do tego prawo. Wtedy nagle dotarło do niego, że kłótnia odby wa się po angielsku. Po angielsku, nie po francu sku czy w języku romani, którym posługiwali się je go ludzie. Dominik ruszył w kierunku, z którego dochodziły głosy, z dala od kręgu wozów, zaś nie daleko miejsca, gdzie stały uwiązane jego konie. - Nie idź tam, synu. - Pobrzękując cienkimi zło tymi bransoletami, Pearsa podbiegła i przytrzyma ła go za rękę. - To nie jest twoja sprawa. - Jeśli coś o tym wiesz, to mi powiedz. - Ona jest Gadjo. Podobno to wiedźma. Dominik ruszył dalej dużymi krokami, Pearsa biegła truchtem, by dotrzymać mu tempa. - Pamiętaj swoją obietnicę. Nie wolno ci się wtrącać. Dominik niewzruszenie szedł dalej. - Ona już omotała Vaclava. Ciebie też może. Prychnął ze śmiechem. Być może kilka lat wcześ niej mógłby w to uwierzyć, lecz niezliczone godzi- 26
ny edukacji pomogły mu pozbyć się większości przesądów. - Nie będę się wtrącał. Chcę tylko zobaczyć, co się tam dzieje. Wracaj do naszego obozu, niedługo do ciebie dołączę. Pearsa patrzyła za nim, wykręcając sobie starcze dłonie. Gdy odchodził, czuł na plecach pełen potę pienia wzrok i jej obawę, lecz mimo to nie zwolnił. Prawdziwy Cygan zignorowałby te głosy, bo pry watność stanowiła najwyższą wartość u ludzi, któ rzy mieli jej tak mało. Fakt, że nie potrafił zbaga telizować odgłosów kłótni, wywołał na twarzy Do minika grymas niezadowolenia. Szedł bezszelestnie, co było dla niego równie na turalne jak oddychanie. Minął konie, uspokajając je kilkoma cichymi słowami, by wreszcie stanąć przy wozie Vaclava. Pozostając w ciemności, pa trzył na polanę, gdzie płonęło małe ognisko, zahip notyzowany sceną, jaka rozgrywała się przed jego oczami. Mocno zbudowany, owłosiony Cygan, którego znał od dziecka, stał nad piękną kobietą o włosach ognistej barwy, spoglądającą nań z mieszaniną nie nawiści i buntu. Koszula Vaclava wisiała na nim w strzępach, miał zmierzwione włosy, które opada ły na ciemne smętne oczy, zaś jego twarz wykrzy wiał grymas niepohamowanej furii. Kobieta stała dumnie dwa kroki od niego, miała związane nadgarstki, szeroko rozstawione nogi. Patrzyła mu prosto w oczy. Ogniste włosy omiata ły jej ramiona, zaś koszula - ubrudzona i rozdarta, odsłaniała wszystko, z wyjątkiem jędrnych, buj nych piersi. Nawet ślad dłoni Vaclava na jej policz ku nie mógł ukryć piękna kobiecej twarzy. 27
- Okłamałaś mnie! - ryknął. - Chciałaś odebrać mi to, za co zapłaciłem ostatnią sztukę złota! - Mówiłam ci dziesiątki razy, że dam ci pienią dze, więcej złota, niż jesteś w stanie udźwignąć, je śli puścisz mnie wolno. - Uważasz mnie za kompletnego głupca? - Ude rzył ją ponownie. Zatoczyła się, lecz nie upadła. Dominik poczuł skurcz w żołądku, jednak został na miejscu. Był półkrwi Cyganem. Musiał prze strzegać cygańskich praw. - Nie chcę twoich pieniędzy! - krzyknął Vaclav. - Chcę twojego ciała. Zaproponowałem ci małżeń stwo. Odmówiłaś, przynosząc mi wstyd na oczach mojej rodziny. Teraz nauczysz się posłuszeństwa. Chwycił ją za związane nadgarstki i pociągnął w kierunku drzewa. Znieruchomiały Dominik pa trzył, jak Vaclav przerzucił linę przez konar, przy wiązał do niej ręce kobiety i pociągnął do momen tu, aż jej ramiona wyciągnęły się do góry po nad głowę. Potem brutalnie rozerwał koszulę na jej plecach, odsłaniając najbielszą, najbardziej delikatną skórę, jaką Dominik widział w całym swoim życiu. - Nauczysz się wykonywać moje rozkazy. Na uczysz się poddaństwa. Jeśli to ma oznaczać, że za poznasz się z moim batem, niech tak będzie. Dominikowi zaschło w ustach. Jeśli Vaclav był właścicielem tej kobiety, mógł ją karać według własnego uznania. Dominik zacisnął dłoń na kole wozu, lecz wciąż stał w cieniu. Tymczasem Vaclav poszedł po długi skórzany bat, którym zwykle poganiał konie. Zielone oczy kobiety rzucały błyskawice na jego plecy. - Nigdy ci się nie poddam, słyszysz? Nienawidzę i ciebie, i wszystkich brudnych Cyganów, których 28