ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 248 086
  • Obserwuję984
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 302 991

Czar Wigilijnej Nocy - Lindsey Johanna

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :696.9 KB
Rozszerzenie:pdf

Czar Wigilijnej Nocy - Lindsey Johanna.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK L Lindsey Johanna
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 78 stron)

Rozdział 1 Vincent Everett siedział w swoim powozie po przeciwnej s t r o ­ nie ulicy, na wprost wytwornej londyńskiej rezydencji. C h o c i a ż wieczór był mroźny - chyba jeden z najmroźniejszych tej zimy, u c h y l i ł szybę, żeby wyraźniej widzieć drugą s t r o n ę . N i e zdziwił­ by się, gdyby nagle z a c z ą ł sypać śnieg. N i e do końca w i e d z i a ł , co tutaj robi i dlaczego naraża się na kaprysy pogody. N i e w ą t p i ł , że jego sekretarz, H o r a c y D u d l e y , doręczy z a w i a d o m i e n i e , dające l o k a t o r o m d o m u dwa dni na wy­ prowadzenie się. Przecież nie z a l e ż a ł o m u , żeby być świadkiem kolejnego p o s u n i ę c i a , którego celem b y ł o zniszczenie mieszka­ jącej w tym d o m u rodziny Ascotów. R o b i ł to chyba bardziej z n u d ó w , z braku lepszych planów na ten wieczór. Nawet decyzja doprowadzenia do ruiny tej właśnie rodziny nie wynikała z emocji. Vincent nie doświadczył żadnych przykości od czasów dzieciństwa, nie c h c i a ł też nigdy więcej d o - z n a ć p o d o b n e g o b ó l u . Z n a c z n i e , ale to z n a c z n i e łatwiej b y ł o żyć z zatwardziałym s e r c e m , upraszczając sprawy, traktując eksmi­ sję rodziny przed świętami Bożego N a r o d z e n i a jako coś z grun­ tu n a t u r a l n e g o i logicznego. N i e , m e t o d y c z n e niszczenie Ascotów pozbawione b y ł o wszel­ kiej e m o c j i , m i a ł o n a t o m i a s t c z y s t o osobisty c h a r a k t e r . S t a ł o się tak za sprawą Alberta, m ł o d s z e g o brata Vincenta, który całą wi­ ną za swoje niepowodzenie w interesach i bankructwo finanso­ we o b a r c z y ł G e o r g e ' a Ascota. Lwią część odziedziczonego spadku Albert s t r a c i ł wyłącznie z w ł a s n e j winy. N a u c z y ł się j e d n a k czegoś na p o p e ł n i o n y c h b ł ę - 7

d a c h . Ze skromnych resztek ojcowizny p r ó b o w a ł u r u c h o m i ć i n - teres, który m i a ł mu zapewnić u t r z y m a n i e , a także uniezależnić go od Vincenta, u którego był wiecznie z a d ł u ż o n y . Odzyskałby także poczucie własnej godności. Z a k u p i ł więc kilka frachtow­ ców i otworzył niewielką agencję w P o r t s m o u t h . O k a z a ł o się jednak, że Ascot, mający p o d o b n e przedsiębiorstwo h a n d l o w e , przeląkł się konkurencji i przy każdej okazji t o r p e d o w a ł wysiłki Alberta, c h c ą c go z ł a m a ć , n i m t e n jeszcze r o z p o c z ą ł d z i a ł a l n o ś ć . Te szczegółowe informacje p o c h o d z i ł y z listu Alberta, i b y ł o to wszystko, co zostawił po sobie, zanim z n i k n ą ł - to i olbrzy­ mie d ł u g i , o których zwrot bezustannie dobijano się do drzwi Vincenta. Vincent obawiał się, że Albert się wyniósł, aby bez rozgłosu p o p e ł n i ć samobójstwo, gdzieś, gdzie nie zostanie o d n a - leziony, jak się niejednokrotnie o d g r a ż a ł . Cóż bowiem innego m o g ł y znaczyć ostatnie słowa listu Alberta: „Widzę tylko jeden sposób, by już nigdy nie sprawiać Ci k ł o p o t u i nie być ciężarem dla C i e b i e " ! Śmierć Alberta o z n a c z a ł a odejście ostatniej osoby z rodziny Vincenta, c h o ć , mówiąc szczerze, tak naprawdę nie c z u ł się on nigdy częścią swojej własnej rodziny, więc obecna strata nie p o - wodowała większej różnicy. Rodzice zmarli po osiągnięciu przez niego p e ł n o l e t n o ś c i , w odstępie jednego roku, pozostawia­ jąc jedynie dwóch synów. N i e mając żadnych krewnych, nawet tych dalszych, bracia powinni byli być sobie bliscy. O k a z a ł o się, że jest inaczej. M o ż e jego brat c z u ł tę bliskość, albo raczej, gwo­ li ścisłości, zależność, z drugiej jednak strony Albert o c z e k i w a ł , że świat i wszystko, co się na nim znajduje, musi się kręcić wo- k ó ł niego - g ł u p i e przeświadczenie, wpojone mu przez r o d z i ­ ców, dla których był radością, maskotką i u l u b i e ń c e m . Vincenta traktowali jak zamkniętego w sobie, n u d n e g o spadkobiercę. Właściwie nigdy go nie zauważali. Aż dziw, że Vincent nie znienawidził b r a t a , ale w tym celu trzeba doświadczać uczucia nienawiści. Na tej samej zasadzie nie z r o d z i ł a się w nim także m i ł o ś ć do tego słabego człowieka, jakim był jego b r a t , a jedynie tolerancja, ponieważ był „ r o d z i - ną". Uniesienie się h o n o r e m za brata wynikało raczej z d ł u g o - 8 trwałego nawyku, b y ł o też kwestią d u m y . F a k t , że George Ascot bezkarnie zniszczył jednego z Everettów, przynosił ujmę d o b r e ­ mu imieniu Vincenta. Pokaże mu więc, co potrafi. To była ostat­ nia rzecz, jaką m ó g ł zrobić dla Alberta - wziąć odwet na Asco- cie i o d p ł a c i ć mu tą samą m o n e t ą . Akurat wtedy, gdy po drugiej stronie ulicy Dudley p u k a ł do drzwi, zaczął sypać oczekiwany śnieg. B i a ł e p ł a t k i p o p s u ł y wi­ d o c z n o ś ć , niemniej Vińcent dostrzegł powiewającą s p ó d n i c ę , co z n a c z y ł o , że drzwi otworzyła kobieta. A więc Ascota może nie być w d o m u . P o d o b n o wypłynął na jednym z frachtowców w pierwszym tygodniu września i mniej więcej po trzech miesią­ cach m i a ł wrócić do Anglii. Jego nieobecność u p r a s z c z a ł a akt zemsty. G d y wróci, okaże się, że wielu dotychczasowych d o - stawców o d m ó w i ł o udzielenia mu kredytu i że s t r a c i ł swój d o m , nie mogąc wypłacić żądanych pieniędzy. Vincent nie podjął jeszcze decyzji, czy kontynuować k a m p a ­ nię po dzisiejszym wieczorze, czy też czekać na powrót Ascota. Dzisiejsza eksmisja była decydującym u d e r z e n i e m , kulminacją trwających wiele tygodni przygotowań, tyle że m a ł o satysfakcjo­ nującą, skoro odbywała się pod nieobecność Ascota, bez jego wiedzy. W tej chwili c a ł a ta zemsta n a p a w a ł a Vincenta niesmakiem. N i e p a l i ł się do n i e j , n i e r o b i ł t e g o nigdy w p r z e s z ł o ś c i , i p r a w d o - p o d o b n i e więcej czegoś takiego nie powtórzy. N i e , po prostu c z u ł , że tym razem m u s i to z r o b i ć . A zatem trzeba to jak n a j ­ szybciej załatwić i zamknąć sprawę. Ale Ascot nie wyświadczył mu przysługi, przebywając poza krajem d ł u ż e j , niż przewidywał. Do tego czasu powinien już wrócić. Vincent liczył na to . C z e - kanie nie b y ł o czymś, co dobrze z n o s i ł . Czekanie zaś w p o w o ­ zie, na c h ł o d z i e , gdy jego obecność była zbyteczna, a on nadal nie był pewny, dlaczego tu siedzi, z a c z y n a ł o go z ł o ś c i ć , tym bar­ dziej że Dudley tak strasznie m a r u d z i ł z przekazaniem tego wy- p o w i e d z e n i a . Jak d ł u g o , do p i o r u n a , m o ż n a wręczać kawałek pa - pieru! Wreszcie po drugiej stronie ulicy z a m k n ę ł y się drzwi. Ale se- k r e t a r z V i n c e n t a sta ł tam n a d a l , twarzą w i c h s t r o n ę , n i e r u c h o m y . 9

W y p e ł n i ł swoje zadanie czy też drzwi z a m k n ę ł y się przed n i m , z a n i m z d ą ż y ł to zrobić ? Co t e ż , do d i a b ł a , t a m r o b i , stercząc b e z - czynnie na śniegu? Vincent był już nawet s k ł o n n y wysiąść z powozu i sprawdzić, o co c h o d z i , gdy Dudley wreszcie się o d w r ó c i ł i ruszył w jego kierunku. Bardziej z niecierpliwości niż z chęci oszczędzenia Dudleyowi dłuższego przebywania na mrozieVincent otworzył przed n i m drzwi powozu. Ale gdy Dudley d o s z e d ł , nie pospie­ szył do środka, w ogóle nie wsiadł do powozu, tylko s t a ł wciąż n a śniegu, j a k b y m u r o z u m o d e b r a ł o . W k o ń c u , n i m Vincent zdążył z a p y t a ć , co jest przyczyną tak dziwnego z a c h o w a n i a , Dudley oświadczył: - Jeszcze nigdy w życiu nie p o s t ą p i ł e m tak n i k c z e m n i e , p a n i e , nigdy też więcej nie uczynię niczego p o d o b n e g o . O d c h o d z ę . P a t r z ą c na niego , Vincent u n i ó s ł pytająco brwi. - O d c h o d z i s z , bo...? - J u t r o r a n o z ł o ż ę na pańskim biurku oficjalną rezygnację. Vincent d e l e k t o w a ł się przez chwilę s m a k i e m o s ł u p i e n i a . N i e - często się z d a r z a ł o , żeby go coś aż tak z a s k o c z y ł o . Ale po chwi­ li w r ó c i ł o p o p r z e d n i e zniecierpliwienie. - N i e c h p a n wsiada do t e g o c h o l e r n e g o p o w o z u , D u d l e y . Wy - t ł u m a c z y się p a n , ale n i e m u s i pan stać na t y m przeklętym ś n i e - gu. - N i e , p a n i e - o d p a r ł sztywno D u d l e y . - P o s t a r a m się na w ł a s - ną rękę dostać do d o m u , uprzejmie p a n u dziękuję. - To n o n s e n s ! O tej porze nie znajdzie pan żadnej d o r o ż k i . - A jednak spróbuję. To m ó w i ą c , sekretarz z a m k n ą ł drzwiczki pojazdu i ruszył uli­ cą. W innej sytuacji Vincent wzruszyłby r a m i o n a m i i p r z e s t a ł się n i m zajmować, był jednak zniecierpliwiony, a to już g r a n i c z y ł o ze s t a n e m e m o c j o n a l n y m . Z a n i m się spostrzegł, wysiadł z powozu i p o d ą ż a ł za D u d l e - yem, rzucając mu p y t a n i e : - Co , u licha, z a s z ł o w t a m t y m d o m u , że aż p o s t r a d a ł pan zmysły? H o r a c y Dudley o d w r ó c i ł się błyskawicznie. Twarz m i a ł bar- 10 dziej zaczerwienioną z powodu silnego przeżycia niż pobladłą z z i m n a . - G d y b y m m i a ł d ł u ż e j r o z m a w i a ć z p a n e m , sir, obawiam s i ę , że o k a z a ł b y m się godnym p o ż a ł o w a n i a niewdzięcznikiem. P r o - szę zatem przyjąć moją rezygnację i oszczędzić m i . . . - Jeszcze czego! Pracujesz dla m n i e od ośmiu lat. N i e zrezy­ gnujesz chyba z powodu jakiejś b ł a h e j sprawy... - Błahej? - wybuchnął ten nieduży wzrostem m ę ż c z y z n a . - Gdyby pan tylko widział rozpacz na twarzy tej biednej dziew­ czyny, m i a ł b y pan tak samo r o z d a r t e serce jak ja. A jaka to ślicz­ na dziewczyna! Jej twarz będzie m n i e prześladować do końca życia. Po tych s ł o w a c h i najwyraźniej wierząc w to , co m ó w i , Du - dley p o g n a ł znowu ulicą, odmawiając dalszej rozmowy. Tym r a ­ zem Vincent pozwolił mu odejść, rzucając gniewne spojrzenie na t a m t e n d o m . Teraz n i e r u c h o m o ś ć n a l e ż a ł a do n i e g o . Ileż się n a t r u d z i ł , żeby wymusić na p o p r z e d n i m właścicielu odstąpienie od słownego zobowiązania, którym był związany z G e o r g e ' e m Ascotem, i od - sprzedanie mu własności h i p o t e c z n e j . Ascot zawarł z p o p r z e d ­ n i m właścicielem dżentelmeńską u m o w ę , p ł a c i ł mu wcale po - k a ź n e raty za t e n d o m i m i a ł s p ł a c i ć c a ł o ś ć w ciągu kilku l a t . Po - nieważ pożyczka n i e z o s t a ł a d o k o ń c a s p ł a c o n a , Ascot n i e m ó g ł jeszcze wejść w posiadanie własności h i p o t e c z n e j . Vincent o d k u p i ł ją i z a ż ą d a ł na p i ś m i e , by Ascot natychmiast s p ł a c i ł c a ł o ś ć . Doskonale wiedział, że Ascota nie ma w kraju i że n i e otrzyma pisma a n i też n i e z d o ł a pożyczyć pieniędzy, że w t e n sposób straci d o m i wszystko, co weń zainwestował - o czym p r z e k o n a się d o p i e r o po p o w r o c i e , kiedy już będzie za p ó ź n o , ż e - by cokolwiek r a t o w a ć . Był to dobrze wymierzony cios zarówno w finanse Ascota, jak i w jego reputację. Po eksmisji kredytodawcy nie będą już tak o c h o c z o udzielać mu pożyczek. M i m o wszystko Vincent nie spodziewał się, że z powodu tak b ł a h e j sprawy m o ż e stracić swojego c e n n e g o sekretarza. A co to za śliczna dziewczyna? Pewnie c ó r k a . Ż a d n a i n n a ko -

bieta w tym d o m u nie przejęłaby się do tego stopnia eksmisją, żeby robić „ z r o z p a c z o n ą " m i n ę , poza tym Ascot m i a ł tylko jed­ ną kobietę w r o d z i n i e , c ó r k ę , która właśnie osiągnęła odpowied­ ni wiek do zamążpójścia. Ż o n a u m a r ł a mu przed laty. Był jesz­ cze tylko nieletni syn. Vincent p r z y ł a p a ł się na t y m , że zmierza w stronę drzwi tego d o m u , przez zwykłą ciekawość, jak z a p e w n i ł samego siebie. Ale po zapukaniu i odczekaniu kilku d ł u g i c h chwil na sypiącym wciąż śniegu, gromadzącym się na r a m i o n a c h jego p a l t a , d o s z e d ł do wniosku, iż ciekawość to ze wszech miar g ł u p i a sprawa i że jego własna nie potrzebuje zaspokojenia. O d w r ó c i ł się, żeby odejść. Nagle drzwi się otworzyły. Ślicz­ na? Na widok dziewczyny, stojącej w poświacie padającego z ty­ łu ł a g o d n e g o ś w i a t ł a , z a p a r ł o mu d e c h . A więc to ją w y r z u c i ł na zasypane śniegiem ulice? Tę cudownie piękną, zagubioną istotę? A n i e c h to wszyscy diabli! Rozdział 2 Larissa Ascot s t a ł a w otwartych drzwiach, wpatrując się w masywną postać przed sobą, ale tak naprawdę niczego nie wi­ d z ą c . Śnieg sypał jej w twarz, jednak nie zauważała t e g o , ani n a - wet ni e c z u ł a z i m n a . O, to już za wiele! Wszystko n a r a z , za dużo jak na jedną o s o - b ę , gdy zważyć, co ją s p o t y k a ł o w ciągu o s t a t n i c h paru tygodni. Z a r ó w n o rzeźnik, jak piekarz - obaj odmówili jej udzielania dal­ szego kredytu do czasu uregulowania zaległych r a c h u n k ó w . Jej brat T h o m a s , wciąż chory i wymagający stałej lekarskiej opieki. Bankier ojca, przepraszający, ale stanowczo i cierpliwie wyja­ śniający, dlaczego nie ma prawa korzystać z ojcowskiego kapita­ łu bez jego zezwolenia. Topniejące w oczach pieniądze na prowa- 12 dzenie d o m u , których b y ł o przecież wiele i k t ó r e , w razie czego, powinny były wystarczyć na rok, gdyby nie konieczność rozli­ czania się z dokuczliwymi k u p c a m i , n a c h o d z ą c y m i d o m i żądają­ cymi natychmiastowej spłaty zaległych d ł u g ó w , a także k o n i e c z ­ ność p ł a c e n i a gotówką za wszystko, by cokolwiek p o d a ć na s t ó ł . M u s i a ł a też odprawić większość służby, i już sam ten fakt d o - s ł o w n i e przyprawiał ją o ból ż o ł ą d k a . Przecież wielu z nich od lat p o z o s t a w a ł o w r o d z i n i e , p r z e p r o w a d z i ł o się razem z n i m i z P o r t s m o u t h do L o n d y n u przed trzema laty, gdy ojciec rozwinął interes i p r z e n i ó s ł się t u t a j . D l a n i c h utrata pracy w okresie świąt była czymś strasznym, i zwalnianie tych ludzi b y ł o dla niej cięż­ kim przeżyciem. W tym miesiącu nie m i a ł a im z czego z a p ł a c i ć , a ponieważ powrót ojca p r z e d ł u ż a ł się już o miesiąc, nie m o g ł a ich nawet zapewnić, że gdy wróci do d o m u , rozliczy się z n i m i . A teraz t a . . . ta eksmisja. N i e o c z e k i w a n a , bez żadnego u p r z e - d z e n i a . Ten drobny mężczyzna powiedział tylko, że nowy w ł a - ściciel w y s ł a ł oficjalne wymówienie pocztą i że t e r m i n wypro­ wadzki był dostatecznie d ł u g i , ale przecież ona nie czyta k o r e - spondencji ojca, skąd więc m i a ł a b y o tym wiedzieć? Nowy w ł a - ściciel? Jak to możliwe, żeby pan Adams, od którego kupili d o m , m ó g ł go o d s p r z e d a ć , zrobić coś takiego za ich plecami? Tym bardziej ż e , aby d o m m ó g ł przejść na ich w ł a s n o ś ć , do s p ł a c e n i a p o z o s t a ł o już tylko parę tysięcy funtów. N i e m o g ł a z r o z u m i e ć , dlaczego tak się dzieje - dlaczego ci wszyscy kupcy, z którymi od lat prowadzą interesy, nagle p r z e - stali ufać jej rodzinie i p o d koniec roku w y c o f u j ą się z transak­ cji, dlaczego stracili swój d o m . Jeden dzień na wyprowadzkę. Mają go zwolnić w ciągu jutrzejszego d n i a , spakować wszystko i się wynieść. W jaki sposób? N i e m i a ł a nawet pieniędzy na wy­ najęcie wozów, żeby to wszystko z a ł a d o w a ć i wywieźć. A poza t y m d o k ą d ? Stary d o m w P o r t s m o u t h z o s t a ł s p r z e d a n y . N i e m i e - li żadnych krewnych. I c h rodzinny majątek w pobliżu K e n t był tylko nienadającą się do zamieszkania nieruchomością, a poza tym lekarz o s t r z e g a ł , że jeśli T h o m a s nie pozostanie w ł ó ż k u , w suchym i c i e p ł y m p o m i e s z c z e n i u , nie wróci do zdrowia, a je­ go stan m o ż e się tylko z n a c z n i e pogorszyć. 13

- Czy p a n i dobrze się czuje, p a n i e n k o ? Powoli stojąca przed nią postać przybrała bardziej realny k s z t a ł t : wysoki mężczyzna w zimowym p a l c i e , pod którym t r u d - no się b y ł o domyślić figury - c h u d y czy gruby, a poza tym jakie to m i a ł o z n a c z e n i e ! Larissa p r ó b o w a ł a się jedynie s k o n c e n t r o - wać na c z y m ś, co m o g ł o b y ją wyrwać ze stanu odrętwienia i przywrócić jasność u m y s ł u . Ten ktoś wyglądał na przystojne- g o , c h o ć t a k n a p r a w d ę t r u d n o b y ł o cokolwiek d o s t r z e c , s k o r o j e - go policzki i d ł u g i n o s były pokryte śniegiem. N i e za m ł o d y , być m o ż e o k o ł o trzydziestki... - P a n i e n k o ? O co ją p y t a ł ? Aha, czy dobrze się czuje? Gdyby z a c z ę ł a się histerycznie ś m i a ć , czy m i a ł b y wówczas jakieś wątpliwości? - N i e , sądzę, że nie - o d p a r ł a szczerze, chociaż zdawała so­ bie sprawę, że przecież nie otworzyła drzwi w celu podtrzymy­ wania konwersacji, n a którą n i e m i a ł a o c h o t y . D o d a ł a więc szyb- k o : - Jeżeli przybył pan t u t a j , żeby widzieć się z m o i m ojcem, to nie ma go w d o m u . - Wiem o t y m . - Widząc, jak marszczy brwi, c i ą g n ą ł : - N a - zywam się Vincent E v e r e t t , b a r o n Everett of W i n d s m o o r . - B a r o n . . . P a n jest tym nowym właścicielem? N i e do wiary. Trzeba mieć t u p e t , żeby się tu pokazywać po tym druzgoczącym ciosie, jaki jej z a d a ł . Jeszcze mu m a ł o ? Czy musi napawać się jej widokiem, czy też przyszedł upewnić się, że stanie się zadość jego żądaniu i że oszczędzą mu c h o d z e n i a do magistratu i usuwania ich s i ł ą ? Co i tak n i e u c h r o n n i e nastąpi. Przecież nie ma mowy, żeby w ciągu jednego dnia wyniosła z d o m u wszystko, co posiadają, nawet gdyby m i a ł a dokąd się p r z e p r o w a d z i ć . Ostatecznie meble m o ż n a by z ł o ż y ć w biurze ojca, w p o r c i e . O n a i T h o m a s mogliby t a m nawet przez jakiś czas sypiać - gdy­ by jej brat nie był taki chory. Ale przecież nawet w lecie jest t a m c h ł o d n o i w i e t r z n o . N a r a ż e n i e T h o m a s a na idące od Tamizy z i m - n o b y ł o n i e d o p o m y ś l e n i a . J a k i więc m i a ł a wybór? N i e b y ł o p i e - niędzy na wynajęcie czegokolwiek, nie b y ł o też pieniędzy naje- d z e n i e . Odwlekała sprzedaż osobistego majątku, licząc na rychły 14 powrót ojca i uregulowanie przez niego wszystkich zaległości. Ale zbyt d ł u g o z t y m c z e k a ł a . T e r a z b y ł o za p ó ź n o . . . I n s t y n k t jej p o d p o w i a d a ł , żeby z a m k n ą ć d r z w i p r z e d b a r o n e m . M o ż e sobie być nowym właścicielem, ale na razie d o m należy do niej -jeszcze p r z e z j e d e n d z i e ń . Ale o n , jak d o t ą d , n i e p o d a ł jesz­ cze powodu swojej wizyty. Jednak z faktu, że jej świat sypał się w gruzy, nie wynikało jeszcze, że ma z a p o m n i e ć o podstawo­ wych zasadach dobrego wychowania. Da mu zatem pięć sekund na wyłuszczenie sprawy, po czym zamknie przed n i m drzwi. - P a n w jakiej sprawie, lordzie Everett? - M ó j sekretarz - tu zająknął się - z r o b i ł na m n i e wrażenie wytrąconego z równowagi. - M ę ż c z y z n a , który był przed p a n e m ? - Tak. A z t e g o , co p o w i e d z i a ł , zaczynam wnioskować, ż e . . . m o g ł o zajść n i e p o r o z u m i e n i e . - N i e p o r o z u m i e n i e ? O t r z y m a ł a m pismo z n a k a z e m eksmisji. Jest wystarczająco z r o z u m i a ł e , p o w i e d z i a ł a b y m , że aż n a d t o , a gdyby nawet b y ł o i n a c z e j , pański sekretarz o d c z y t a ł je na g ł o s , a zatem nie m o ż e być mowy o n i e p o r o z u m i e n i u . U s ł y s z a ł a gorycz w swoim g ł o s i e , zatrwożyło ją takie o d s ł a - n i a n i e się przed kimś z u p e ł n i e o b c y m , ale nie p a n o w a ł a nad przytłaczającymi ją e m o c j a m i . Zresztą lepsza jest o d r o b i n a z ł o - ści niż ł z y . Na łzy przyjdzie p o r a , już by się pojawiły, gdyby nie o s z o ł o m i e n i e spowodowane tym o s t a t n i m i najsilniejszym wstrząsem, i jest nadzieja, że je powstrzyma do czasu, gdy już zostanie s a m a . - N i e p o w i e d z i a ł e m „ p o m y ł k a " , p a n i e n k o - p o p r a w i ł ją. - M i a ł e m na myśli c o ś , czego nie da się wyjaśnić pod n i e o b e c n o ś ć p a n i ojca. Potrzebny mi więc będzie a d r e s , pod którym po p r z e - prowadzce będę się m ó g ł z panią s k o n t a k t o w a ć . O d e s z ł a ją c h ę ć w a l k i , o p u ś c i ł a r a m i o n a . Że t e ż m o g ł a p o m y - śleć, choćby przez krótką chwilę, że to „ n i e p o r o z u m i e n i e " m o ż e o z n a c z a ć , iż n i e stracą d o m u ! - N i e m a m a d r e s u , który bym m o g ł a p o d a ć - o d p o w i e d z i a ł a , prawie s z e p t e m . - N a p r a w d ę , nie m a m pojęcia, gdzie będziemy pojutrze. 15

- O c h , nie przyjmuję takiej odpowiedzi - odpowiedział z pewną dozą zniecierpliwienia w g ł o s i e . Po czym sięgnął do kieszeni palta i wręczył jej wizytówkę. - M o ż e się pani zatrzy­ mać pod tym adresem, dopóki pani ojciec nie postara się o coś i n n e g o . R a n o przyślę powóz, który u ł a t w i pani przeprowadzkę. - Czy nie moglibyśmy po prostu... zostać t u t a j . . . do czasu za­ łatwienia sprawy, o której pan w s p o m n i a ł ? Bez chwili wahania, zwięźle i z naciskiem o d p a r ł : - Nie. • Wypowiedzenie ostatniego pytania wiele ją k o s z t o w a ł o . P r o - szenie, b ł a g a n i e , tak jak t e r a z , o cokolowiek, a zwłaszcza kogoś obcego, b y ł o tak bardzo niezgodne z jej naturą. Lecz skoro za- m i e r z a ł udostępnić jej mieszkanie, o czym świadczyła wizytów­ ka, dlaczego nie miałby udostępnić tego, w którym obecnie mieszkają? Takim t o r e m biegła jej zrozpaczona myśl. Ale, oczy­ wiście, była to myśl idiotyczna. A jego „ n i e " b y ł o natychmiastową reakcją, po której o d s z e d ł w s w o j ą s t r o n ę ; ciemna sylwetka, oddalająca się szybko i znika­ jąca wśród wirujących p ł a t k ó w śniegu. U p ł y n ę ł a dobra chwila, zanim Larissa p o m y ś l a ł a , że trzeba zamknąć drzwi, co też u c z y n i ł a . Z d o b y ł a się jeszcze na wysiłek, by wejść na górę i zajrzeć do T h o m a s a . C h ł o p i e c s p a ł niespokoj­ nym s n e m , a gorączka, która go nawiedzała co wieczór, wciąż się utrzymywała. Przy ł ó ż k u s p a ł a Mara w przysuniętym obok fotelu. Mara Sims była nianią T h o m a s a , a także Larissy. W istocie była z n i - mi od niepamiętnych czasów. N i e zgodziła się odejść: nie o p u - ści ich przecież tylko dlatego, że wypłata jej pensji t r o c h ę się o p ó ź n i a . Również jej siostra Mary postanowiła przy nich z o - stać. Zwykle Mary zarządzała ich d o m e m , ale odkąd kucharka wró- c i ł a do P o r t s m o u t h , Mary p r z y z n a ł a , że woli zajmować się k u c h ­ nią, wybrała więc niższą pozycję w domowej h i e r a r c h i i , żeby r o - bić t o , co lubi najbardziej. Wyniosła gospodyni, która przyszła na jej miejsce, jako pierwsza z g ł o s i ł a się do opuszczenia ich d o - m u , kiedy na progu zaczęli pojawiać się wierzyciele. Zadziwia­ li jące, jak szybko wiadomość o ich k ł o p o t a c h finansowych r o z e ­ szła się po okolicy. A więc będą mieć dach nad głową... Myśl o nowym miejscu zamieszkania powinna przynieść La- rissie pewną ulgę; s p a d a ł o jej z głowy największe strapienie, przynajmniej na jakiś czas. Ale gdy weszła do swojego pokoju i przystąpiła do żałosnej czynności pakowania osobistych rze­ czy, z u p e ł n i e nie c z u ł a ulgi ani pociechy, która mogłaby c h o ć t r o c h ę jej p o m ó c . N i e c z u ł a też wdzięczności wobec b a r o n a . Z a p r o p o n o w a n a przez niego zmiana mieszkania zapewnie go zadowalała. Okazana p o m o c nie odpowiadała tradycyjnemu znaczeniu tego słowa, to o n bowiem c h c i a ł znajdować się w ich pobliżu, dla własnych celów, jakiekolwiek one były. Nagle się o k a z a ł o , że „ n i e p o r o z u m i e n i e " nie jest aż tak drastyczne, żeby odmienić ich obecną sytuację. Była tym wszystkim jeszcze tak bardzo o g ł u s z o n a , że niewie­ le do niej d o c i e r a ł o . I bardzo d o b r z e . Przynajmniej nie p r z e p ł a - cze c a ł e j długiej nocy, gdy będzie się pakować. I rzeczywiście, powstrzymała się od ł e z aż do wczesnych godzin p o r a n n y c h , kiedy to poszła spać, mając łzy na policzkach. Rozdział 3 Vincent s t a ł przed kominkiem w swojej sypialni. Z kielisz­ kiem brandy ogrzewającej się w ręku. Niczym zahipnotyzowa­ ny, wpatrywał się w tańczące p ł o m i e n i e , nie widząc na dobrą sprawę samego ognia. M i a ł przed oczami atrakcyjną, prowoku­ jącą twarz, okoloną połyskującymi z ł o t y m i lokami, o o c z a c h , które nie były ani zielone, ani niebieskie, lecz tworzyły delikat­ ne p o ł ą c z e n i e obu tych barw, o niepowtarzalnym turkusowym o d c i e n i u , jakiego nigdy dotąd nie widział.

N i e powinien był nigdy ujrzeć Larissy Ascot. N i e powinien był nigdy zbliżyć się do niej. Powinna pozostać jedynie niezna­ ną „córką Ascota", pośrednią ofiarą jego prywatnej wojny. Ale zobaczył ją, a decyzja o uwiedzeniu dziewczyny wydawała się najłatwiejszą decyzją w kampanii prowadzonej przeciwko Asco- t o m . Zbrukanie jej w celu uniemożliwienia małżeństwa to kolej­ ny cios wymierzony w dobre imię rodziny. Taki był jego z a m y s ł , gdy wręczał jej wizytówkę. Wszakże, po zastanowieniu, wie­ d z i a ł , że to był tylko pretekst, a do tego jakże marny. Dawne to czasy, gdy naprawdę c h c i a ł czegoś dla siebie. Ale teraz c h c i a ł jej. Motyw zemsty w p e ł n i usprawiedliwiał tę chęć posiadania, uciszał jego sumienie - gdyby je m i a ł . Co do tego drążyły Vincenta poważne wątpliwości. Brak emocji w jego ży­ ciu obejmował także poczucie winy, t r u d n o więc b y ł o o j e d n o ­ znaczną odpowiedź. Nazajutrz znalazł się w wejściowym h o l u , żeby ją powitać, kiedy przybyła do jego d o m u . N i e kryła zdumienia. - S ą d z i ł a m , że adres, który d o s t a ł a m od p a n a , będzie dotyczył innej pańskiej nieruchomości, którą pan wynajmuje, a która obecnie stoi pusta. Gdybym wiedziała, że ofiarowuje mi pan gościnę we własnym d o m u , musiałabym... - Odmówić? - d o d a ł z zainteresowaniem, gdy nie zdobyła się na dokończenie zdania. - Czy tak? S p ł o n ę ł a rumieńcem. - C h c i a ł a b y m m ó c to zrobić. - R o z u m i e m . - U ś m i e c h n ą ł się do niej. - Ale nie zawsze m o - żemy postępować tak, jak byśmy chcieli. W rzeczy samej, w przeciwnym bowiem razie wziąłby ją i za­ n i ó s ł prosto do swojego ł ó ż k a . Była nawet piękniejsza, niż ją za- p a m i ę t a ł , a może d z i a ł o się tak tylko za sprawą jasnego d z i e n n e ­ go światła w h o l u , które wydobywało całą jej d o s k o n a ł o ś ć . D r o b n a , wąska w talii, ubrana ł a d n i e w obramowany futrem p ł a s z c z , n a ł o ż o n y na fiołkoworóżowe aksamitne spódnice. N i e - skazitelna skóra twarzy, z wyjątkiem niedużego pieprzyka z b o - 18 ku podbródka. Maleńkie p ł a t k i uszu ozdobione kolczykami z p e ­ r e ł w kształcie ł z y . Była w każdym calu damą, niemającą jedy­ nie t y t u ł u , który by o tym zaświadczał. Ascotowie nie byli biedni, możliwe, że nadal w i o d ł o im się dobrze. Należeli do szlachty. Wśród ich przodków był nawet ja­ kiś earl. Pod względem społecznym mogli być mile widziani w dobrym towarzystwie, p o m i m o że George zajął się h a n d l e m . Albert próbował zrobić to samo... Jedynym powodem, dla którego Vincentowi tak ł a t w o u d a ł o się zniszczyć dobre imię firmy Ascota, była jego nieobecność w kraju w chwili, gdy mógłby p o ł o ż y ć kres pomówieniom i plot­ kom na temat jego rzekomych poważnych finansowych k ł o p o - tów. Przedłużająca się nieobecność kupca wywołała panikę wśród jego wierzycieli. N i e przyszła sama. Towarzyszyły jej dwie kobiety, obie blisko sześćdziesiątki i prawie identyczne z wyglądu, a także sterta ple­ dów, które jego woźnica wniósł za n i m i . - N i e brakuje n a m w d o m u pościeli - u z n a ł za stosowne za­ znaczyć Vincent. Obecność w tym miejscu sprawiała, że Larissa nadal p ł o n ę ł a r u m i e ń c e m . Zmuszona do udzielania wyjaśnienia, jeszcze m o c - niej się zaczerwieniła: - To mój brat, T h o m a s . Jest bardzo przeziębiony. C h c i a ł przyjść pieszo, ale choroba nadwerężyła jego siły. Pledy poruszyły się lekko. Chory syn? Dlaczego nikt o tym nie wspominał w raportach na temat rodziny? Na m o m e n t , ale tylko na m o m e n t , p o c z u ł coś w rodzaju wyrzutu sumienia. Kiw- n ą ł głową na s w o j ą gospodynię, która została powiadomiona o mających pojawić się gościach. Z kolei ona kiwnęła na woźni­ c ę , który u d a ł się za nią. To samo zrobiły dwie starsze s ł u ż ą c e . Zostali sami w tym przestronnym wejściowym h o l u . Vincent nie bardzo wiedział, jak powinien się zachować. Przyzwyczaił się traktować kobiety bezceremonialnie. Zarówno jego t y t u ł , jak i majątek sprawiały, że większość domów stała przed nim otwo- r e m , a na ewentualne „ n i e " wzruszał tylko r a m i o n a m i . Nigdy też nie m u s i a ł się uciekać do planowego uwodzenia. A te nieliczne 19

spotkania ukartowane przez kobiety z jakichś niezrozumiałych dla niego powodów przewidywały w programie jedzenie, tak jakby panie z góry z a k ł a d a ł y , że samotny mężczyzna musi u m i e ­ rać z g ł o d u , podczas gdy każdy mężczyzna z jego pozycją powi­ nien mieć pośród personelu doskonałego kucharza, którego zresztą z a t r u d n i a ł . A jednak myśl o jedzeniu pojawiła się w p o r ę : - Mamy porę l u n c h u . Zaraz podadzą - m r u k n ą ł . - O n i e , dziękuję, lordzie Everett, nie chciałabym się n a r z u ­ cać - o d p a r ł a Larissa. - N a r z u c a ć ? - Pańskiej rodzinie. - Ja nie m a m rodziny. Mieszkam tu sam. B y ł o to zwyczajne stwierdzenie faktu, wypowiedziane bez zamiaru wywołania współczucia. A jednak nieomylnie o d e b r a ł jego przebłysk na jej twarzy, zanim zdążyła zebrać myśli i przy­ p o m n i e ć sobie, że znajduje się - w pewnym sensie - w obozie wroga. Postawa dziewczyny była z r o z u m i a ł a . N i e rozpływała się w wyrazach wdzięczności za udzieloną sobie p o m o c , wręcz przeciwnie. Sztywność i rezerwa Larissy mówiły same za sie­ bie. N i e ulegało wątpliwości, że postrzega go jako wroga, bez względu na t o , czy jest tego świadoma, czy też n i e . Wyrzucił ją z jej d o m u . Już sam ten fakt m ó g ł budzić n i e c h ę ć , a nawet n i e - nawiść. I właśnie z tego powodu ten przebłysk współczucia wydał mu się taki interesujący. Musi mieć z gruntu litościwą n a t u r ę , żeby odczuwać współczucie - trwające co prawda u ł a - mek sekundy - do kogoś, kim najprawdopodobniej w tej chwi­ li gardzi. P o s ł u ż y ł a się b ł a h y m p r e t e k s t e m , odmawiając zjedzenia z n i m l u n c h u , nie wziął więc tego pod uwagę, nie zamierzał jej też da­ wać kolejnej okazji do wymówienia się od prostego p o s i ł k u , zwłaszcza że była to d o s k o n a ł a okazja dla obojga, by lepiej się p o z n a ć . Ujął jej ramię i poprowadził do jadalni, a posadziwszy za s t o ł e m , o d s u n ą ł się, żeby dziewczyny nie krępować. Zauwa­ żył jej nerwowość, a także onieśmielenie, a raczej n i e c h ę ć , by 10 patrzeć wprost na niego, ku c z e m u , według niego, m o g ł a mieć tylko jeden powód... Czyżby, p o m i m o urazy, jaką z pewnością żywiła do niego, c z u ł a także pewną sympatię? N i e b y ł o w tym nic zaskakującego. Kobiety, m ł o d e i starsze, pociągał nie tylko jego wygląd, stanowił też dla nich wyzwanie. C h c i a ł y skruszyć jego skorupę. N i e przychodziło im do głowy, że czynią to na p r ó ż n o , p o n i e w a ż n i e b y ł o p o d nią n i c , co m ó g ł - by im ofiarować. Gdy chodzi o Larissę, powinien wykorzystać jej zaintereso­ wanie s w o j ą osobą i z m i e n i ć obecną n i e c h ę ć dziewczyny. Jak również o b r ó c i ć na swoją korzyść w s p ó ł c z u c i e , jakie mu o k a z a - ł a . U w a ż a ł , że każdy chwyt jest dozwolony. Okaże się bez­ względny, jeśli będzie trzeba. Kto wie, może brak uczuć i sumie­ nia tym razem się o p ł a c i ! Zajął miejsce naprzeciwko niej i skinął na oczekującą s ł u ż b ę , że można zacząć posiłek. D o p i e r o pod koniec pierwszego dania zauważyła, że wpatruje się w nią n a m i ę t n i e . Natychmiast się za­ czerwieniła. A on nie spuścił wzroku. Mówiono m u , przy licznych okazjach i na różne sposoby, że jego oczy odzwierciedlają jego uczucia. Co b y ł o o tyle zabawne, że takie okazje zdarzały się najczęściej w przerwach między sek­ sualnymi igraszkami, jego uczucia zaś mogły być co najwyżej letnie. To raczej kolor jego oczu, jak sądził, n a d a w a ł im pozor- n i e bardziej n a m i ę t n y wygląd, n i ż b y ł o w i s t o c i e . P ł y n n e , c i e p ł e z ł o t o , d e m o n i c z n e , przewrotne - oto co słyszał i co obojętnie przyjmował do wiadomości. Jego oczy m i a ł y jedynie nieznacz­ ny odcień brązu z kilkoma z ł o t y m i p l a m k a m i , nic nadzwyczaj­ nego w jego m n i e m a n i u . A obcowanie z nimi na co dzień przez dwadzieścia dziewięć lat c z y n i ł o je dla niego z u p e ł n i e zwyczaj­ nymi. Ale skoro Larissa dopatrzyła się w nich gorącego pożądania, podczas gdy on tylko podziwiał jej urodę w trakcie przystawki - no cóż, tym lepiej dla niego. O wiele bardziej mu o d p o w i a d a ł o , żeby o n a , w swojej naiwności, nie orientowała się, iż ją zwyczaj­ nie uwodzi. I tak przed tym nie ucieknie, nie ukryje się, skoro nie 21

ma gdzie się skryć. Musi tylko tak postępować, żeby ją utwier­ d z i ć , iż wybór należy do n i e j , a o to już zadba w odpowiednim czasie. N i e c a ł a godzina po jej przybyciu tutaj to stanowczo za wcześnie. A jednak nie przestawał się w nią wpatrywać. Wiedział, że nie powinien. Ale po prostu n i e m ó g ł . Wprost n i e do wiary, że Ascotowi u d a ł o się ukryć tę swoją prześliczną córkę przed światem, zatrzymać ją w pieleszach d o - mowych! Mieszkali już trzeci rok w L o n d y n i e . Jakaś godna uwagi osoba powinna ją była już odkryć, zwłaszcza że rodzina mieszkała w jednej z lepszych dzielnic, gdzie nie b r a k o w a ł o u t y t u ł o w a n y c h nazwisk. A jednak z nikim jej nie z a r ę c z o n o , nikt też nie zabiegał o jej względy, a nazwisko Ascot nie p a d ł o nigdy wśród rozplotkowanego towarzystwa. Właśnie t e r a z , w okresie świąt Bożego N a r o d z e n i a , powinna zostać z a p r e z e n ­ towana socjecie - gdyby jej ojciec przebywał w mieście i ,ją w p r o w a d z i ł " . P o s t a n o w i ł ją o to zapytać. - Jak to się s t a ł o , że jest pani n i e z n a n a w tutejszym środowi­ sku? - Być m o ż e dlatego, że nie s t a r a ł a m się o t o , żeby m n i e p o - z n a n o - o d p o w i e d z i a ł a , lekko wruszając r a m i e n i e m . - Dlaczego? - B y ł a m przeciwna przeprowadzce do L o n d y n u . Wychowa­ ł a m się w P o r t s m o u t h , gdzie c z u ł a m się w p e ł n i szczęśliwa. N i e n a w i d z i ł a m ojca za t o , że s p r o w a d z i ł n a s do L o n d y n u . Więc przez pierwszy rok pobytu tutaj zachowywałam się jak g ł u p i e d z i e c k o , r o b i ł a m wszystko, co m o g ł a m , żeby tylko ojciec ż a ł o - w a ł swojej decyzji. B y ł a m nieznośnym b a c h o r e m . Przez n a - stępny rok s t a r a ł a m mu się to wynagrodzić, r o b i ł a m więc wszystko, żeby nasz d o m s t a ł się prawdziwym d o m e m . A za­ t e m w programie nie b y ł o miejsca na spotkania z sąsiadami, nie b y ł o t e ż . . . Na Boga, dlaczego ja właściwie opowiadam p a n u to wszystko? Vincent wybuchnął ś m i e c h e m , zastanawiając się nad tym sa­ m y m . Jakże była zaskoczona swoim z a c h o w a n i e m ! Najbardziej 11 rozbawił go fakt, iż do tego stopnia wytrącił ją z równowagi, że z a p o m n i a ł a o obowiązującym p r o t o k o l e . - M o ż n a to u z n a ć za nerwowe wyrzucanie słów - przyszedł jej z pomocą, nie przestając się u ś m i e c h a ć . - N i e jestem nerwowa - z a p r o t e s t o w a ł a , ale gdy to m ó w i ł a , spuściła wzrok, nadal wstydliwie unikając jego bezceremonial- n y c h spojrzeń, których on n i e z a m i e r z a ł z a n i e c h a ć . - Zdenerwowanie jest czymś z u p e ł n i e n o r m a l n y m . Przecież jeszcze nie zdążyliśmy się dobrze p o z n a ć . Na dobrą znajomość składa się wiele rzeczy, ona zaś najwy­ raźniej wzdragała się przed wszystkimi n a r a z . - I nigdy do tego nie dojdzie - zareplikowała energicznie, po czym zdobyła się na odwagę i d o d a ł a : - Wiem, dlaczego tu je­ s t e m . - Czyżby? - zainteresował się. - Oczywiście. To był jedyny sposób, żeby sobie zapewnić spotkanie z m o i m ojcem po jego powrocie i wyjaśnić to wasze tajemnicze n i e p o r o z u m i e n i e , którego n i e c h c e mi p a n w y t ł u m a - czyć. B y ł o to niedwuznaczne p r z y p o m n i e n i e , że nie jest z nią szcze­ ry, co z kolei on jednoznacznie z i g n o r o w a ł , nie zamierzając przed nią odkrywać prawdziwych motywów swojego p o s t ę p o ­ wania. W końcu przecież zemsta d z i a ł a skuteczniej, gdy spada niespodziewanie. C h c i a ł jednak wiedzieć, jaką ma n a d nią o b e c - nie przewagę, jako że była w tej chwili najlepszym kąskiem w tym c a ł y m u k ł a d z i e . P o c z y n i ł pewne z a ł o ż e n i a , gdy o z n a j m i ł a , że nie wie, dokąd mogłaby się przeprowadzić z rodziną. Wyobraził ją sobie jako osobę pozbawioną środków do życia, zmuszoną b ł ą k a ć się po u l i c a c h . Ale te p e r e ł k i , k t ó r e n o s i ł a w u s z a c h , ś w i a d c z y ł y , że jest i n a c z e j . J e m u zaś z a l e ż a ł o , żeby n i e m i a ł a żadnego o p a r c i a , ż e - by była zmuszona pozostać t a m , gdzie jest. Najgorsze, co m o g ­ ł o b y się zdarzyć, to gdyby z o r i e n t o w a ł a się, że wszystkie jego wysiłki zmierzają tylko ku t e m u , aby ją zaciągnąć do ł ó ż k a , wówczas bowiem zerwałaby się na równe nogi i o p u ś c i ł a jego d o m . 13

Powinien zmienić taktykę - z szybkiej, docelowej kampanii na długą i żmudną, w czasie której będzie m u s i a ł uważać na każ­ de wypowiedziane do niej s ł o w o . A przecież czas odgrywał główną r o l ę , ponieważ jej ojciec m ó g ł wrócić lada chwila, by ra­ tować córkę od zguby. Na szczęście uzyskanie informacji o t y m , czy jest pozbawio­ na środków do życia, a przynajmniej utwierdzenie jej w takim p r z e k o n a n i u , nie b y ł o niczym t r u d n y m , i w tym celu z a p y t a ł : - Jeżeli ma pani jakąś cenną biżuterię, może ją p a n i , na czas pobytu t u t a j , zamknąć w m o i m sejfie. S ł u ż b a jest godna zaufa­ n i a , przynajmniej większość i c h , są tylko dwie nowe pokojówki, o których uczciwości nie mieliśmy jeszcze okazji się p r z e k o n a ć . - W istocie, m a m kilka cennych sztuk po m a t c e . Traktuję ich sprzedaż jako ostateczność. Ale m a m jeszcze obrazy, których powinnam była się pozbyć. Zbyt d ł u g o z tym z w l e k a ł a m , licząc wciąż na rychły powrót ojca. A zatem jutro wydam odpowiednie dyspozycje odnośnie do ich sprzedaży. - N o n s e n s . N i e musi pani teraz wyprzedawać swojego dobyt­ ku. M o ż e pani czekać na powrót ojca t u t a j . N i e wątpię, że kiedy wróci, wszystko się wyjaśni. - Ja również nie wątpię, ale nie chcę zostawać bez jakichkol­ wiek pieniędzy, a resztki z naszych zapasów wydałam na lecze­ nie T h o m a s a . - Jak już mówiliśmy, pani meble zostały z ł o ż o n e w bezpiecz­ nym miejscu. P o w t a r z a m : nie ma powodu, żeby się pani czego­ kolwiek pozbywała. Mój domowy lekarz złoży n a m w tym tygo- d n i u wizytę, żeby przebadać s ł u ż b ę - z a d b a ł e m , żeby r o b i ł to co roku o tej właśnie porze - proszę się więc nie krępować i, kiedy tu będzie, skorzystać z jego u s ł u g , gdy chodzi o b r a t a . Ale jak to możliwe, że z n a l a z ł a się pani w takiej sytuacji, kompletnie bez pieniędzy? Czy George Ascot jest tak nierozważny, by... - Oczywiście, że n i e ! - przerwała o b u r z o n a . - Ale nasi k r e ­ dytodawcy dali wiarę śmiechu wartej p l o t c e , jakobyśmy byli niewypłacalni, i zażądali, żebym się z nimi rozliczyła. I żeby to chociaż tylko jeden, ale n i e , wszyscy oni zjawili się u m o i c h drzwi. N i e chcieli uwierzyć, że ojciec wkrótce wróci do d o m u . 14 Aby ich zadowolić, b y ł a m zmuszona wyczerpać c a ł y k a p i t a ł przeznaczony na prowadzenie d o m u . A p o t e m T h o m a s przezię­ b i ł się strasznie, b y ł o z nim gorzej i gorzej, aż z a c z ę ł a m się b a ć . . . U r w a ł a , p r z y t ł o c z o n a emocją. O d z i w o , V i n c e n t z ł a p a ł się na t y m , że chce ją objąć i pocieszyć. Wielki B o ż e , co za absurdalny p o m y s ł - jak na niego. Przede wszystkim musi zachować dystans. Osiągnął już wiele, zachęcając ją do zwierzeń. N i e m o - że tego zaprzepaścić jakąś głupią, nagłą potrzebą ulżenia jej i przyjścia z pomocą, będąc głównym sprawcą jej zmartwień i płynącej stąd skargi. - A wtedy ja p o g ł ę b i ł e m jeszcze pani k ł o p o t y - p o w i e d z i a ł , wysilając się na przekonujące westchnienie. Pokiwała głową, zgadzając się z n i m w p e ł n i . U d a ł o się jej opanować i nie patrzeć na niego. To nieważne. Przecież z r o b i ł p o s t ę p . Otworzyła się przed n i m , i to dość ł a t w o . A skoro okaza­ ła się tak bardzo wrażliwa na c a ł y szereg spraw, a jej uczuciami tak ł a t w o m o ż n a b y ł o m a n i p u l o w a ć , wystarczy tylko wiedzieć, za które sznurki pociągać. U c z y ł się jej. - N a d a l nie r o z u m i e m , dlaczego k u p i ł pan nasz d o m ani jak pan to z r o b i ł , skoro d o m z o s t a ł uprzednio sprzedany n a m - za­ uważyła. - Prosta sprawa, p a n n o Ascot. Wszedłem w posiadanie w ł a s ­ ności h i p o t e c z n e j , kupując ją od właściciela. Tym się zajmuję - kupuję i sprzedaję, inwestuję, oferuję t o , co jest najbardziej p o - szukiwane w danym czasie, by zgarnąć wielkie zyski. W grę m o - że wchodzić określony styl architektury, d z i e ł o sztuki, cokol­ wiek. G d y dowiaduję się, że ktoś rozgląda się za czymś specjal­ n y m , staram się mu to dostarczyć, o ile to leży w m o i c h możli­ wościach i pokrywa się z m o i m i zainteresowaniami. - C h c e pan przez to powiedzieć, że ma pan już kupca i d l a t e ­ go ubiegł pan nas i p o d k u p i ł nasz d o m ? - Moje drogie dziecko, pański ojciec m i a ł okazję s p ł a c i ć p o - zostałą część należności i sfinalizować transakcję. Gdyby to z r o - b i ł , własność h i p o t e c z n a należałaby do n i e g o . - Ale wtedy odsprzedałby pan d o m za n i c , nic by pan na tym nie z a r o b i ł . 25

- To prawda, i jest to ryzyko, z którym zawsze muszę się li­ czyć. Albo czerpię korzyści, i to z n a c z n e , albo amortyzuję wy­ datek. Od czasu do czasu zdarza się nawet, że ponoszę s t r a t ę , nie będę jednak ukrywał, że dzięki m o i m zabiegom u d a ł o mi się zgromadzić niezłą fortunę. - To znaczy, że osobiście d o s z e d ł pan do majątku - p o d s u m o - w a ł a . - To prawda. - A zatem nie o t r z y m a ł pan wielkiego spadku, dziedzicząc ty­ t u ł ? - zapytała. Widać b y ł o jak na d ł o n i , że próbuje go zbić z t r o p u , a może nawet p r z y ł a p a ć na k ł a m s t w i e . Swoją drogą nie nadawałaby się do roli „detektywa". Bawiły go te jej wysiłki. N i e z a m i e r z a ł się z nią dzielić nawet najdrobniejszym szczegółem ze swojego życia. Prawdę mówiąc, gdyby wziąć pod uwagę wszystkie fakty z tego życia, byłby pierwszorzędnym kandydatem do najdalej posuniętego w s p ó ł ­ czucia. N i e żeby c h c i a ł kiedykolwiek się o d s ł a n i a ć , ale jeśli ona dalej ma zamiar grać na współczuciu, nie zaszkodzi, jeśli zrobi z tego użytek. - Mój t y t u ł wiąże się z rodzinną posiadłością w L i n c o l n s h i r e , gdzie moja noga nigdy nie p o s t a n i e , jako że wiążą się z tym dla m n i e same najgorsze wspomnienia. Pozostałą część rodzinnego majątku, jakkolwiek o dość średniej wartości, o t r z y m a ł mój fa­ woryzowany młodszy brat, który już nie żyje. C h o ć p o w i e d z i a ł t o , n i e modulując t o n u g ł o s u , na jej czole n a - tychmiast pojawiły się zmarszczki. Zaiste była n a d m i e r n i e współczującą osobą. I tę jej cechę wykorzystam na jej własną zgubę - p o m y ś l a ł . - Przepraszam, nie c h c i a ł a m się wtrącać - powiedziała, czu­ jąc się nieswojo. - Ależ n i e . Ciekawość leży w ludzkiej n a t u r z e . - Ale uprzejmiej byłoby się od tego powstrzymać - n a l e g a ł a , nie wiedząc, jak wybrnąć z k ł o p o t u . - Proszę się nie obwiniać, Larisso. Nikt tutaj nie wymaga od pani uprzejmości. 16 - Przeciwnie, uprzejmość obowiązuje zawsze i wszędzie - zaprotestowała. Uśmiechnął się. - Czy u p o m i n a pani siebie samą, czy też rzeczywiście pani w to wierzy? A zanim pani odpowie, proszę zwrócić uwagę na fakt, że właśnie o d r z u c i ł e m etykietę i zwróciłem się do pani po i m i e n i u . Z a c h ę c a m do tego samego. Proszę też uwzględnić fakt, że ludzie mogą sobie pozwolić na krótkie chwile nieuprzejmo- ści, jeśli są usprawiedliwione, zwłaszcza wśród bliskich znajo­ m y c h . N a t y c h m i a s t , ze zwielokrotnioną siłą, na jej policzki powróci­ ły r u m i e ń c e . G d y z a o p o n o w a ł a , w tonie jej głosu b r z m i a ł a p o - przednia stanowczość: - N i e jesteśmy bliskimi znajomymi, a ja nie pozostanę tutaj na tyle d ł u g o , żeby coś m i a ł o się z m i e n i ć . Ze swojej strony p o - staram się jak najmniej n a r z u c a ć w czasie mojego pobytu. A t e - r a z , jeśli pan pozwoli, lordzie Everett, pójdę zajrzeć do brata. U s i a d ł z powrotem z kieliszkiem wina w ręku, który o b r ó c i ł w p a l c a c h , zanim je d o p i ł . Z a l e ż a ł o jej na poprawnych, oficjal- n y c h stosunkach między n i m i , wręcz na to n a l e g a ł a . Ciekawe, co pozostanie z tej etykiety, kiedy ją weźmie do ł ó ż k a i przygarnie do siebie jej nagie c i a ł o . M i a ł nadzieję, że niewiele. Rozdział 4 T h o m a s już oswoił się z nowym miejscem i pozwalał M a r z e karmić się łyżką. N i e l u b i ł , gdy traktowano go jak dziecko. Wręcz nienawidził tego. Ale w najgorszym okresie choroby, kie­ dy n a l e g a ł , że b ę d z i e j a d ł s a m , nigdy n i e k o ń c z y ł p o s i ł k u , p o n i e - waż był na to zwyczajnie za słaby. Przyłapawszy go na uporczywym k ł a m s t w i e , że nie jest g ł o d - 27

ny - był zbyt wycieńczony, żeby samemu dokończyć jedzenie - Larissa postanowiła z tym skończyć. Będzie karmiony - to była jedyna możliwość, jaka mu pozostawała do czasu całkowitego wyzdrowienia. P o k ó j , w k t ó r y m go p o ł o ż o n o , b y ł z n a c z n i e większy od p o k o - ju w i c h d o m u . P o d o b n i e jak ł ó ż k o . Wydawał się w n i m t a k i m a - ł y . Ale przecież w ogóle był m a ł y i drobny jak na swój wiek, a także chudszy i niższy od innych dziesięcioletnich c h ł o p c ó w . Jednak ich ojciec, wysoki i postawny mężczyzna, z a p e w n i ł go, że wkrótce nadrobi te braki i że on sam wystrzelił do góry d o p i e ­ ro w wieku dwanastu lat. T h o m a s m o ż e i nie dorównywał innym c h ł o p c o m pod wzglę­ d e m wzrostu i wagi, za to przewyższał ich znacznie inteligencją. Gdyby tylko nie bywał czasami tak bardzo uparty i nie m i a ł s k ł o n n o ś c i do wybuchów gniewu, Larissa mogłaby przysiąc, że pod tą drobną powłoką kryje się w p e ł n i dojrzały człowiek. Jego głębokie spostrzeżenia bywały często aż za d o j r z a ł e . Tylko jego niespożyta energia, gdy nie był chory, dowodziła niezbicie, że jest jeszcze dzieckiem. W tej chwili był prawdziwie nieznośnym pacjentem, wiecznie narzekającym. N i e p o d o b a ł o mu się leżenie w ł ó ż k u , wściekał się na swoją s ł a b o ś ć , która go n a c h o d z i ł a podczas napadów go­ rączki. Kiedy zbliżyła się do ł ó ż k a , T h o m a s nie spojrzał na nią, krzy­ wiąc się z powodu przeprowadzki, tak jakby m o g ł a t e m u z a p o ­ b i e c . O n a także c h c i a ł a b y sobie m ó c pozwolić na luksus grymasu, ale j e d y n e , na co ją b y ł o s t a ć , to p ł a c z . Zadając mu p y t a n i e , p o s t a r a ł a się jednak o wesoły t o n : - N i e masz dreszczy po tej przejażdżce na c h ł o d z i e ? - Na c h ł o d z i e ? O k u t a ł a ś m n i e tyloma p l e d a m i , L a r i , że się upiekłem. - To d o b r z e , l e p i e j , żebyś się u p i e k ł , n i ż d o s t a ł dreszczy. M a r a nieskutecznie p r ó b o w a ł a ukryć u ś m i e c h . T h o m a s p o p a - t r z y ł s u r o w o na n i e o b i e . Larissa c m o k n ę ł a . T h o m a s nazywał ją Lari tylko wtedy, gdy b y ł na nią z ł y , m i a ł bowiem nadzieję, że ją tym z e z ł o ś c i , ponieważ b r z m i a ł o to jak 18 męskie i m i ę . Kiedy wszystko b y ł o w porządku i był w dobrym nastroju, nazywał ją Rissą, tak jak r o b i ł to ich ojciec. - Dlaczego musieliśmy się tutaj sprowadzić? - po raz kolej­ ny d a ł g ł o ś n o wyraz swojemu niezadowoleniu. - Ten pokój jest jak h o t e l . - A skąd ty wiesz, jak wygląda pokój w hotelu? - zarepliko- wała Larissa. - B y ł e m w takim jeden r a z , kiedy tatuś m i a ł spotkanie z fran­ cuskim h a n d l a r z e m win. - O c h , prawda, tak, ten d o m jest znacznie większy od nasze­ go i wydaje się b a r d z o . . . bezosobowy, jak zdążyłam zauważyć, rzeczywiście t r o c h ę przypomina h o t e l . Ale baron Windmoor nie ma r o d z i n y , c o , być m o ż e , t ł u m a c z y t e n fakt. - N i e zostaniemy tu d ł u g o , prawda? - Prawda - zapewniła go. - G d y tylko tatuś wróci... - Powtarzasz to od tygodni. No więc kiedy to nastąpi? T r u d n o b y ł o z a c h o w a ć radosną t w a r z , gdy T h o m a s dopytywał się o to s a m o , o co ona p y t a ł a siebie - i nie znajdowała odpowie­ dzi. M i a ł o go nie być przez dwa miesiące, to wszystko, z t o l e r a n ­ cją jednego tygodnia, najwyżej dwóch, żeby sfinalizować spra­ wy związane z prowadzonym biznesem. O b i e c a ł wrócić do d o - mu z początkiem grudnia. Tymczasem od tego t e r m i n u m i n ą ł już prawie miesiąc. Z ł a pogoda m o g ł a o p ó ź n i ć powrót, ale żeby aż o cztery tygodnie? N i e , nie m o ż n a się d ł u ż e j oszukiwać i nie dopuszczać myśli, że podczas podróży nie wydarzyło się coś bardzo niedobrego. Na morzu ciągle giną statki i nikt nie wie, co jest tego prawdzi­ wą przyczyną. Mogli to być również piraci, których wciąż b y ł o p e ł n o na trasie, jaką uczęszczał jej ojciec, gotowi zaczaić się na człowieka przewożącego cenny ł a d u n e k . Myślała już o tym i wyobrażała sobie nawet najgorsze - rozbity statek, osiadły na mieliźnie bezludnej wyspy, ojciec przymierający g ł o d e m . . . Niepokój Larissy s t a ł się tak intensywny, że zdawał się nie o d ­ stępować jej ani na chwilę. Tak strasznie p r a g n ę ł a go z kimś p o - dzielić, wypłakać na czyimś r a m i e n i u , ale przecież nie m o g ł a . M u s i a ł a być silna ze względu na T h o m a s a , m u s i a ł a go nadal za- 19

p e w n i a ć , że wszystko będzie d o b r z e , nawet jeżeli sama już w to nie wierzyła. Z myślą o T h o m a s i e p o w i e d z i a ł a : - N a w e t najlepiej przygotowane plany czasami zawodzą, T o m m y . Ojciec liczył na t o , że zapewni sobie nowy p u n k t zbytu w N e w P r o v i d e n c e , a l e co z t e g o , jeśli się o k a z a ł o , że t a m n i c n i e m a ? Wtedy m u s i a ł b y p o p ł y n ą ć na dalej p o ł o ż o n ą wyspę, n i e - prawdaż? A gdyby i t a m n i c nie b y ł o ? - Po co m i a ł b y żeglować aż tak d a l e k o , skoro m ó g ł znaleźć nowy rynek bliżej d o m u ? P o p a t r z y ł a surowym w z r o k i e m na b r a t a . - Czy nie rozmawialiśmy już o tym wcześniej, i to wiele r a ­ zy? Czyżbyś o s t a t n i m r a z e m n i e s ł u c h a ł t e g o , co m ó w i ę ? - Zawsze s ł u c h a m , co mówisz - m r u k n ą ł . - Ale nie zawsze mówisz z s e n s e m . N i e z r u g a ł a go za t o . P r z e c i e ż d o b r z e w i e d z i a ł a , że przyczyną jego zaczepności i chwilowego z a p o m i n a n i a się jest jego c h o r o - b a . P o z a t y m , być m o ż e , p r z e d r z e m a ł większą c z ę ś ć i c h r o z m ó w , m o ż e gorączka d a w a ł a mu się we z n a k i , n i c więc dziwnego, że n i e wszystko z n i c h z a p a m i ę t a ł . - No d o b r z e , więc postarajmy się r a z e m doszukać sensu w t y m , co się s t a ł o , p o n i e w a ż ja również z u p e ł n i e t e g o n i e r o z u m i e m - p o - wiedziała do niego w n a d z i e i , że poprawi mu tym n a s t r ó j . - Więk­ szość towarzystw z tej samej branży m o ż e w bardziej lub mniej przyjazny sposób konkurować ze sobą. Na tym polega istota b i z n e ­ su, co do tego chyba zgodzisz się ze m n ą , prawda? - O d c z e k a ł a chwilę. P o k i w a ł głową. C i ą g n ę ł a w i ę c : - Ale gdy w naczyniu z n a j - dzie się j e d n o z g n i ł e j a b ł k o , reszta t e ż m o ż e się p o p s u ć . - Czy możesz się t r z y m a ć konkretów? Znowu c m o k n ę ł a , ale zrobiła t o , o co ją p r o s i ł . - A więc ta nowa linia m o r s k a , którą otwarto w k o ń c u l a t a , o nazwie T h e W i n d s , o ile d o b r z e p a m i ę t a m , s p o t k a ł a się z życz­ liwym przyjęciem, jako pożądany dodatek na świetnie p r o s p e r u ­ jącym rynku - dopóki nie o k a z a ł o się, że jej udziałowcy mają z gruntu nieuczciwie zamiary. Z a m i a s t szukać nowych rynków zbytu woleli p o d k r a d a ć t e , które są w dobrych r ę k a c h . 30 - Ojca? - N i e tylko ojca, c h o c i a ż na niego chyba rzeczywiście szcze- g ó l n i e się u w z i ę l i . On s a m nigdy mi o t y m n i e m ó w i ł . N i e m ó g ł - by, nie c h c i a ł b y m n i e z a s m u c a ć . T o , co wiem, p o d s ł u c h a ł a m , gdy jego k a p i t a n czy r a c h m i s t r z p r z y s z e d ł do n a s do d o m u . P o - d o b n o T h e Winds p r ó b o w a ł a c a ł k o w i c i e wyeliminować go z b i z - n e s u , i p r a w i e im się to u d a ł o . N i g d y n i e w i d z i a ł a m go t a k wściek­ ł e g o jak w ciągu tych kilku o s t a t n i c h tygodni przed wyjazdem, gdy j e d e n ze statków w r ó c i ł do p o r t u bez z a m ó w i o n e g o ł a d u n - ku, ponieważ kapitanowie linii T h e Winds p ł y n ę l i swoimi stat­ kami tuż za n i m i w każdym p o r c i e przebijali c e n ę . - N a w e t t e n sympatyczny francuski...? - Tak - przerwała m u , n i e c h c ą c , żeby za dużo m ó w i ł , p o n i e - waż to także z d a w a ł o się go n a d m i e r n i e m ę c z y ć . - N a w e t on d z i a ł a ł niezgodnie z zawartą z ojcem umową i sprzedawał swój towar dającemu lepszą c e n ę k a p i t a n o w i . - A z a t e m co jest w a r t k o n t r a k t , jeżeli t a k ł a t w o m o ż n a go z e - rwać? - Z t e g o , co s ł y s z a ł a m , kontrakt n i e z o s t a ł całkowicie zerwa­ ny, p a d ł y jakieś przeprosiny i liche wyjaśnienia uzasadniające przyczynę n i e d o t r z y m a n i a umowy. Taka jest istota biznesu, jak sądzę - p o w i e d z i a ł a Larissa, bezwiednie wzruszając r a m i o n a m i , po c z y m d o d a ł a : - T r u d n o jest w i n i ć h a n d l a r z y , gdy n a d a r z a się okazja zgarnięcia olbrzymich, nieoczekiwanych zysków. - N i e u w a ż a m , żeby t r u d n o b y ł o ich winić - wypowiedział swoją o p i n i ę T h o m a s . - K o n t r a k t y zawiera się z u z a s a d n i o n y c h powodów, w przeciwnym razie rynek przestałby być wiarygod­ ny. P o w i n n a lepiej ważyć s ł o w a , T h o m a s z o s t a ł bowiem p r z e ­ szkolony i b y ł przygotowany, m i m o swojego m ł o d e g o wieku, do przejęcia któregoś dnia interesu ojca. - Bądź co b ą d ź , tak dzieje się w c a ł e j E u r o p i e . Statki T h e Winds z a w i j a j ą do wszystkich p o r t ó w , do k t ó r y c h zawijały n a - sze. N i e t r u d n o więc wywnioskować, że jest to d z i a ł a n i e c e l o ­ we i że ich statki specjalnie p ł y n ę ł y taką trasą, żeby przechwy­ cić n a s z ł a d u n e k . I t o jest p o w ó d , dla którego ojciec o d p ł y - 31

n ą ł tak daleko od d o m u . N i e m ó g ł konkurować z T h e Winds, która p ł a c i zawrotne ceny, nie m i a ł b y bowiem żadnego zysku z ł a d u n k u . T h o m a s zmarszczył c z o ł o . - Sądzę, że tego właśnie nie r o z u m i e m . W jaki sposób t a m t o towarzystwo morskie zamierza czerpać zysk, skoro p ł a c i tak wy­ sokie ceny za swoje ł a d u n k i ? - T e r a z n i e p ł a c i . P o d o b n o wyrzucili m o c p i e n i ę d z y na p r o - wadzenie takiej właśnie taktyki. Najpierw zapewniają sobie ry­ n e k , po czym martwią się o t o , żeby przywrócić p o p r z e d n i e , r o z - sądne ceny. To tylko m a n e w r , jednak się p o w i ó d ł . Ojciec nie m ó g ł p o s ł a ć swoich statków do dotychczasowych k o n t r a h e n t ó w , ryzykując, że stanie się t o , co p o p r z e d n i o , a zatem T h e Winds wygrała: teraz oni trzymają w rękach te stare rynki. - Myślisz z a t e m , że tatusiowi u d a ł o się znaleźć nowe miejsca do prowadzenia interesów? - z a p y t a ł T h o m a s . - Oczywiście - o d p o w i e d z i a ł a , starając się zachować p r z e k o ­ nujący t o n g ł o s u . - W końcu przecież z a m i e r z a ł rozwinąć dzia­ ł a l n o ś ć aż po wyspy M o r z a Karaibskiego. M o ż e się więc o k a z a ć , że to wszystko wyjdzie mu na d o b r e . - Tylko że z o s t a ł o na n i m wymuszone, gdy nie był do tego przygotowany. Niejeden raz wolałaby, żeby T h o m a s nie był taki bystry i ż e ­ by po prostu przyjmował do wiadomości wyjaśnienia, jak więk­ szość dzieci w jego wieku, zamiast je kwestionować i wytykać wszystkie wady jej r o z u m o w a n i a . - Chcesz wiedzieć, co o tym sądzę? - N i e m a m wyboru. U ś m i e c h n ę ł a się. - N i e masz. U w a ż a m , że w końcu wszystko dobrze się u ł o ż y . Wątpię, żeby T h e Winds m o g ł a przetrwać, a kiedy zniknie z ryn­ ku, ojciec znowu nawiąże stare kontakty, co razem z nowymi, które zdobędzie podczas obecnej podróży, pozwoli n a zakup n o - wych staków, żeby sprostać wyzwaniu. - A ja uważam, że po prostu się ł u d z i s z , sądząc, że T h e Winds zniknie z rynku. Po pierwsze, nic na to nie wskazuje, a po 32 drugie, skoro zainwestowali na początek tak wielki k a p i t a ł , z r o - bią wszystko, by sprostać konkurencji. - O c h , n i e c h o d z i mi o i c h p i e n i ą d z e . M a m na myśli z ł o , k t ó - re szerzą, zaczynając d z i a ł a l n o ś ć w tak nieetyczny sposób. Z a - stanów się. Kupcy, którzy sprzedają im towar z wielkim zy­ skiem, d o k ł a d n i e wiedzą, na co się narażają, a także i t o , że c i , z którymi się teraz układają, postępują nieuczciwie, a więc nie są wiarygodni. A przecież wiele rodzajów produktów szybko się psuje, wymaga więc terminowej dostawy i godnych zaufania ka­ pitanów statków, którzy na czas dostarczą towar. Jeżeli w przy­ szłości linie T h e Winds nie staną się p u n k t u a l n e , towary będą się p s u ł y , zanim jeszcze zostaną o d e b r a n e , i, co samo się przez się r o z u m i e , nikt ich nie kupi w tym s t a n i e . - Sądzisz więc, że dawni k o n t r a h e n c i ojca będą z n i m dalej chcieli h a n d l o w a ć , ponieważ ma solidną firmę i jest godnym za­ ufania człowiekiem? - Sądzę, że będą, tak... ale spójrz, całą tą rozmową o i n t e r e ­ sach uśpiliśmy M a r ę , której to wszystko nic a nic nie o b c h o d z i . N i e dziwię się t e m u , p o r a , żebyś i ty się z d r z e m n ą ł . - N i e jestem z m ę c z o n y - j ę k n ą ł . - W i d z i a ł a m , jak oczy ci się zamykają. - Wcale nie - b u r k n ą ł . - Wcale tak. A poza tym możesz spać lub n i e , ale najważniej­ sze, żebyś o d p o c z ą ł . Kiedy już c a ł k i e m przestaniesz gorączko­ wać, spróbujemy skończyć z tymi d r z e m k a m i . Ustąpił. Ruszyła w stronę drzwi. Ale ją z a t r z y m a ł , zadając jeszcze jed­ no p y t a n i e , na które tym razem naprawdę nie była przygotowa­ na. - G d z i e postawimy w tym roku bożonarodzeniową c h o i n k ę , Rissa? U s ł y s z a ł a drżenie w jego słabiutkim g ł o s i e , gdy o to z a p y t a ł . Ku jej rozpaczy. N i e d o p u s z c z a ł a myśli, że mogliby spędzić B o ­ że N a r o d z e n i e bez ojca. N i e s n u ł a jeszcze tak o d l e g ł y c h p l a n ó w . N i e m o g ł a , p r z y t ł a c z a ł ją b o w i e m zbyt wielki s m u t e k , c z e k a ł o ją jeszcze zbyt wiele cierpienia po d r o d z e . 33

- Jest jeszcze za wcześnie, żeby myśleć o drzewku, mamy dopiero początek miesiąca. Ale będziemy je mieli, T o m m y , n a ­ wet gdybyśmy musieli dzielić się nim z b a r o n e m . - N i e , nie c h c ę . C h c ę je ubrać zabawkami, które razem robi­ liśmy. Z a b r a ł a ś je z naszymi rzeczami, powiedz: zabrałaś? N i e , n i e z a b r a ł a . Były z ł o ż o n e na strychu i n i e w i e d z i a ł a , czy odjechały razem z meblami t a m , dokąd je zabrał lord Everett. - Znajdą się t u t a j , gdy przyjdzie na to czas - tyle tylko m i a ł a mu do zaoferowania w tej chwili. - Więc przestań się martwić, proszę. Lepiej szybciej wyzdrowiej, żebyś jeszcze m ó g ł dorobić t r o c h ę zabawek. Koniecznie musi stąd wyjść. Łzy już spływały jej po policz- k a c h , a o n a n i e c h c i a ł a , żeby ją widział w tym s t a n i e . N i e z a n o - s i ł o się w tym roku na n o r m a l n e święta. B a ł a się, tak bardzo się b a ł a , że spędzą je bez ojca. Rozdział 5 Niewiele widząc z powodu ł e z , Larissa z trudem znalazła o d ­ daną do jej dyspozycji sypialnię. W drodze od Thomasa do sie­ bie p u k a ł a do wszystkich drzwi, a gdy nikt nie o d p o w i a d a ł , za­ glądała do każdego pokoju. Wreszcie o d n a l a z ł a swoje kufry, z ł o - żone jeden na drugim u stóp ł ó ż k a w jednym z najodleglejszych pokojów, na samym końcu korytarza, o wiele za daleko od bra­ t a , którym się opiekowała. Czy nie u z n a ł a pokoju Thomasa za ogromny w porównaniu z jego dawnym pokojem? Tymczasem t e n , który d o s t a ł a , był jeszcze większy. M i a ł nawet osobną garderobę, z przylegającą do niej ogromną łazienką, i następne drzwi prowadzące do jesz­ cze jednej sypialni, która, co stwierdziła ku swojemu wielkiemu zgorszeniu, była sypialnią b a r o n a . U m i e s z c z o n o ją w damskiej 34 części apartamentów sypialnych państwa d o m u . Na m i ł o ś ć b o ­ ską, dlaczego? Przecież taki ogromny d o m musi mieć gościnne pokoje, czyż nie m i n ę ł a właśnie przynajmniej p ó ł tuzina takich pokojów, przemierzając korytarz? To niemożliwie, to jakaś p o m y ł k a , o której musi powiadomić gospodynię - natychmiast, gdy tylko się opanuje i przestanie p ł a k a ć . U s i a d ł a na brzegu ł ó ż k a , dając upust wszystkim e m o - cjom. O dziwo, niektóre z nich były dla niej n o w e , i powoli z d o ­ minowały t a m t e , wysuszając jej ł z y . P o z w o l i ł a , by T h o m a s odwrócił jej uwagę i myśli, ponieważ wiedziała, że on to potrafi. Dlatego tak pospiesznie pobiegła do jego pokoju. Ale teraz była sama, a jej myśli znowu zaprzątał ten dziwny l u n c h , który j a d ł a wspólnie z b a r o n e m . N i e wiedziała, co o nim sądzić, ale nie ulega wątpliwości, że z m ą c i ł jej u m y s ł jak n i k t p r z e d t e m . I n i e c h o d z i ł o o t o , że jest t a - ki przystojny, iż na chwilę z a p a r ł o jej d e c h , kiedy po raz pierw­ szy na niego spojrzała, t u t a j , w tym jasnym h o l u . W każdym ra­ zie n i e t y 1 k o o to c h o d z i ł o . Wysoki i barczysty Vincent Everett mógłby uchodzić za atle- t ę , gdyby nie uważny, znający się na fachu krawiec, któremu u d a ł o się go wtłoczyć w modny garnitur. Tak, krawiec barona m u s i a ł być bardzo skrupulatny, skoro wymodelował szczupłą i zgrabną sylwetkę, p o m i m o tak muskularnej budowy, jaką m i a ł b a r o n . P o d o b n i e jak wczoraj wieczorem zmyliły ją śnieg i p a l t o . C z a r n e , wręcz czarne jak s m o ł a włosy, wyraziste, kanciaste p o - liczki, m o c n a , stanowcza szczęka, wąski n o s , jednym słowem doskonale współgrające rysy, czyniące go naprawdę niezwykle przystojnym mężczyzną. A jednak to nie ta strona jego urody zrobiła na niej aż takie wrażenie. Zachwyciły ją, wręcz wytrąciły z równowagi jego oczy, które były złociste i zdawały się prowadzić z nią rozmowę. Niestety, wszystko, co powiedziały, b y ł o nieprzyzwoite - dobry Boże, jakie to b y ł o dziwne! Naprawdę rozstroił ją, z a k ł ó c i ł jej wewnętrzny spokój do nierozsądnych granic - a przecież jego oczy zdawały się wyrażać rzeczy, które nie były stosowne. N i e , 35

to m ó g ł być zwykły figiel spłatany przez ś w i a t ł o . N i e z a m i e r z o - ny. Pewnie nawet nie zdaje sobie sprawy z wrażenia, jakie to r o - bi na i n n y c h . A może to tylko jej wzburzone emocje sprawiają, że widzi więcej, niż jest w istocie. T o , co dla niego b y ł o zwykłym biznesem, po prostu jeszcze jedną nudną finansową transakcją, dla niej s t a ł o się klęską. P r z e - cież straciła swój d o m . Żywiła do barona niechęć z tego powo­ du i nic na to nie m o g ł a p o r a d z i ć . A to silne przeżycie b y ł o chy­ ba główną przyczyną, dla której wszystko i n n e , co r o b i ł , odbie- r a ł a tak bardzo przesadnie. Kiedy j a d ł a , z t r u d e m p r z e ł y k a ł a każdy k ę s . I to przykre k r ę - cenie w okolicy brzucha, i strach, że jeszcze chwila, a zwróci tę odrobinę jedzenia, nad którym się p o c h y l a ł a . No i to jego n i e - ustanne wpatrywanie się w nią. Coraz bardziej b e z c e r e m o n i a l n e . Coraz bardziej szarpiące nerwy. A ponieważ r o b i ł to prawie przez cały czas, gdy mu towarzyszyła, doszła do wniosku, że to nie b y ł o umyślne, że nie m i a ł o na celu zmieszania jej czy zbicia z t r o p u , prawdopodobnie s t a ł o się tylko zwykłym, co prawda nieokrzesanym, nawykiem. M o ż e nawet zawodowym chwytem, który o p a n o w a ł do perfekcji, a teraz nieświadomie stosuje na co dzień. Widziała jednego handlarza wypróbowującego kiedyś p o d o b ­ ną taktykę na jej ojcu, wpatrującego się w niego niedwuznacz- n i e , żeby mu dać do zrozumienia, iż wynegocjowana właśnie c e ­ na może zostać podniesiona, zanim dojdzie do ostatecznego p o - r o z u m i e n i a . Ojciec nie d a ł się na to n a b r a ć , ale przyglądanie się temu b y ł o naprawdę zabawne. D o p i e r o po wielokrotnym pukaniu Larissa otrząsnęła się ze swoich trwożliwych myśli i wstała, żeby otworzyć drzwi. S t a ł w nich Vincent Everett. Jeszcze przed chwilą m i a ł a nadzieję, że może uda się jej uniknąć dalszych z nim spotkań podczas tego pobytu, a tymczasem on już tu b y ł . A do tego s t a ł tak blisko, że c z u ł a piżmowy zapach i bijące od niego c i e p ł o - a może ten żar b r a ł się z jej z a k ł o p o t a n i a ? C h c i a ł a się cofnąć, najchętniej uciekłaby w najodleglejszą część pokoju, gdyby nie był to aż n a d t o wyraźny sygnał, jak bar- 36 dzo jego obecność wytrąca ją z równowagi. Niewielki dystans, jaki próbowała u t r z y m a ć , na niewiele się z d a ł , ponieważ on r o - b i ł znowu to samo - wpatrywał się w nią. A jak p ł o m i e n n e były jego bursztynowe oczy! M i a ł a wrażenie, że obserwując, obnaża ją doszczętnie. A z a k ł o p o t a n i e b y ł o takie, jakby naprawdę s t a ł a przed nim naga. - P a n i klejnoty. Zastanawiała się przez chwilę, czy powiedział to do niej, czy tylko m ó w i ł coś do siebie. Wcale by się nie zdziwiła. - Przepraszam? - B a ł e m się, że może pani z a p o m n i e ć . - A spojrzenie, które jej t e r a z p o s ł a ł , m ó w i ł o , że ma rację - j e s t k o m p l e t n i e r o z t r z e p a - n a . - N i e c h c i a ł b y m ponosić pośredniej odpowiedzialności za przysporzenie pani ewentualnych dodatkowych zmartwień, co mogłoby nastąpić, gdyby się o k a z a ł o , że pani klejnoty zginęły. To odświeżyło jej p a m i ę ć . - O tak, chodzi o te nowe s ł u ż ą c e , które się jeszcze nie spraw­ d z i ł y . Jedną chwileczkę. P o d e s z ł a szybko do swoich kufrów, stojących równo jeden na drugim, jak piramida, u stóp jej ł ó ż k a . Przeszukanie pierwszego z nich nic nie d a ł o , nie z n a l a z ł a w nim kasetki z biżuterią, tym­ czasem tak się pechowo s k ł a d a ł o , że był to najcięższy kufer, za­ wierał bowiem jej ulubione książki. N i e byłoby z tym żadnego problemu, gdyby m o g ł a go najpierw rozpakować. Ale teraz ba­ ron s t a ł w drzwiach i żeby się dostać do pozostałych dwóch pod spodem, trzeba b y ł o zdjąć ten najcięższy kufer. Doskonale wiedziała, że sama kufra nie udźwignie, m o g ł a n a - tomiast, przy pewnym wysiłku, ściągnąć go na d ó ł , co też zaczę­ ła r o b i ć . Ledwie z a c z ę ł a , a już r a m i o n a b a r o n a z a m k n ę ł y ją z o b u s t r o n . Sięgnął po uchwyty na końcach kufra i wyręczył ją w za­ d a n i u . Powinien powiedzieć, że sam to zrobi. Powinien był najpierw pozwolić jej odsunąć się na bok. Serce waliło dziewczynie w p i e r s i . Z n a l a z ł a się w p u ł a p c e , między n i m a kuframi, c z u ł a na plecach jego t o r s , jego oddech na swojej szyi. Była bliska o m d l e - n i a , t a k , c z u ł a t o , c z u ł a , że jeszcze chwila, a wyzionie d u c h a . 37

- Przepraszam - powiedział po upływie nieznośnie długiego czasu, odsuwając jedno r a m i ę , żeby m o g ł a się uwolnić z p u ł a p k i . I znowu instynkt nakazywał jej uskoczyć w najodleglejszy kąt pokoju, daleko, jak najdalej od niego. Rozpaczliwie tego pragnę- ł a , ale też za żadne skarby świata nie c h c i a ł a pokazywać po so­ bie, że się go boi, bo tak by to niewątpliwie o d e b r a ł . W końcu przecież był jej wrogiem. A o n a , prawdę mówiąc, nie b a ł a się. T o , co c z u ł a , było daleko bardziej niepokojące niż strach. Odstawił na bok ciężki kufer i mógłby to chyba zrobić jedną ręką, tak lekko mu p o s z ł o . Ale nie ruszył w kierunku drzwi, jak powinien. W końcu przecież byli sami, c a ł k i e m sami, na domiar wszystkiego w tej przeklętej sypialni, co wykraczało poza wszel­ ką przyzwoitość i było po prostu kompromitujące. Więc zanu­ rzyła się w kolejnym kufrze, gdy już m i a ł a do niego dostęp, by­ le szybciej pozbyć się nieproszonego gościa, i na szczęście n a - trafiła na wąskie, drewniane p u d e ł k o z biżuterią. - Jest tego tylko kilka sztuk, które należały do mojej m a t k i , a wcześniej jeszcze do jej matki - powiedziała, podając mu pu­ d e ł k o . - Są c e n n e , ale ich wartość ma dla m n i e raczej sentymen­ talny charakter... N i e dokończyła zdania, zabrakło jej bowiem powietrza. On zaś, biorąc od Larissy p u d e ł k o , p o ł o ż y ł d ł o ń na jej rękach, prawdo­ podobnie dlatego, że nie zdejmował z niej oczu i nie zwracał uwagi na t o , po co sięga. Patrzenie mu w oczy, podczas gdy cie- p ł e wnętrze jego d ł o n i przesuwało się po wierzchu jej rąk, powo­ li, zbyt powoli, nim wreszcie wziął kasetkę, było dla niej kolej­ nym szokiem. Znowu była unicestwiona, krew krążyła w niej tak szybko, iż naprawdę sądziła, że tym razem zemdleje. Ten ich dotyk, który tak całkowicie wytrącił ją z równowagi, dla niego absolutnie nic nie z n a c z y ł . P o p a t r z y ł w d ó ł , gdy otwo­ rzyła kasetkę, gdzie zobaczył długi sznur p e r e ł oraz wysadzaną perłą i rubinem broszkę w kształcie motyla. - Rozumiem - powiedział bezbarwnym t o n e m , wpatrując się w nią tymi z ł o t y m i o c z a m i , które zdawały się jeszcze bardziej p ł o n ą ć chociaż mogły tylko sprawiać takie wrażenie za sprawą światła. - A to? 38 Z a n i m do niej d o t a r ł o , do czego zmierza albo co ma zamiar zrobić, pstryknął palcem w kolczyk w jej u c h u . Robiąc t o , m u s - n ą ł pozostałymi palcami jej szyję, z pewnością przypadkowo, p o - c z u ł a jednak wyraźnie przechodzący ją od stóp do głów dreszcz. Zachwiała się, gdy zaczęły się pod nią uginać kolana. Nagle nie m o g ł a już o d d y c h a ć . W rozpaczliwej próbie odzyskania nad sobą kontroli z a m k n ę ł a oczy - i usłyszała jęk. Jego? Chyba n i e . Skupiła uwagę na przedmiocie, albo raczej na tym, co uważa­ ła za przedmiot. Z a n i m u d a ł o się jej go odpiąć, u p ł y n ę ł o kilka dobrych chwil. Z pomocą przyszło jej zatrzaskiwane wieczko kasetki, co ją na tyle p r z e r a z i ł o , że znowu otworzyła oczy. - Kolczyki mam zawsze przy sobie. Albo je noszę, albo, gdy śpię, leżą obok ł ó ż k a . - N i e ryzykowałbym na pani miejscu. Proszę mi to d a ć . To był nieznoszący sprzeciwu, suchy rozkaz, wypowiedziany innym niż dotychczas, chrypiącym t o n e m głosu. Czy c h o d z i ł o mu o kolczyki? N i e była pewna. Znowu odzyskała trzeźwość myślenia. Ale na wszelki wypadek zdjęła je i wysunęła w jego s t r o n ę , po czym wypuściła je nerwowym ruchem w obawie, że mogłaby go znowu d o t k n ą ć , gdyby za blisko wyciągnął rękę. Z r o b i ł a to jednak odrobinę za wcześnie, on zaś nie okazał się na tyle szybki, żeby je z ł a p a ć , z a n i m u p a d ł y na p o d ł o g ę . Z a k ł o p o t a n a , że jej zdenerwowanie s t a ł o się aż tak widoczne, opuściła się bez zastanowienie na jedno k o l a n o , żeby podnieść kolczyki, nie zakładając, że on może zrobić to s a m o . Schylając się, zderzyli się głowami. Straciła równowagę, skończyło się na t y m , że u s i a d ł a na p o d ł o d z e . I n i m zdążyła podnieść się s a m a , on jej już p o m a g a ł . To była prawdziwa klęska. Z a n i e m ó w i ł a z wrażenia. Zamiast podać jej rękę, której z pewnością i tak by nie przyjęła - o czym zapewne wiedział - p o d n i ó s ł ją, chwytając pod p a c h a m i , jak ja­ kieś m a ł e dziecko. I w ciągu tych krótkich sekund p o c z u ł a jego d ł o n i e obok swoich piersi, p o c z u ł a też, jak sztywnieją w zetknię­ ciu z jego torsem. Wszystko trwało zaledwie sekundy. Ale d o - znania zdawały się trwać wieczność. Tymczasem kolczyki nadal leżały na p o d ł o d z e . P o d n i ó s ł je w 39

k o ń c u , sięgając także po kasetkę, którą odstawił, żeby jej p o m ó c wstać. Teraz t r z y m a ł p e r e ł k i w m o c n o zaciśniętej d ł o n i , c h o ć p o - winien je raczej w ł o ż y ć do p u d e ł k a . C h o ć raz wydawał się równie p o d n i e c o n y jak o n a , ale t r w a ł o to tylko chwilę i m i n ę ł o tak szyb- k o , iż p o m y ś l a ł a , że p o n i o s ł a ją wyobraźnia. A j e d n a k , spełniwszy misję, odwrócił się w stronę drzwi, by jak najszybciej stąd odejść. N i e zatrzymywałaby go. Najważniejsze, żeby stąd wyszedł, zanim do reszty się rozstroi. Ale jej u m y s ł nie d z i a ł a ł najspraw­ n i e j , więc gdy spojrzała na kufry, z a w o ł a ł a : - O c h , właśnie z a m i e r z a ł a m odszukać pańską gospodynię... Wygląda na t o , że d o s t a ł a m niewłaściwy p o k ó j . P o w i n n a m być bliżej brata... Powiedziałaby więcej, ale jej p r z e r w a ł : - Z o s t a ł a pani właściwie ulokowana. Zwykle w okresie świąt miewam gości, a nie są to goście, którzy zasługują na specjalne względy, rozumie p a n i , przybywają tutaj dla interesów. Z a t e m , zamiast panią przeprowadzać - o ile będzie pani nadal w tym czasie - o wiele prościej b y ł o umieścić panią t u t a j . Czy ma pani zastrzeżenia do tego pokoju? - No c ó ż , n i e , ale... - To d o b r z e , proszę więc nie zaprzątać tym sobie głowy. Wyszedł, n i m zdążyła przedstawić swój główny argument. G d y tylko z a m k n ę ł y się za n i m drzwi, p a d ł a na ł ó ż k o . D r ż a ł a na c a ł y m ciele. Jej zszarpane nerwy zdawały się przeraźliwie krzyczeć. Serce b i ł o jak o s z a l a ł e . Boże Najświętszy, co ten człowiek z nią z r o b i ł ? Rozdział 6 Vincent z a m k n ą ł się w swoim gabinecie, gdzie nikt mu nie m ó g ł przeszkodzić. Odpowiednio przeszkolona służba wiedzia­ ł a , że nie wolno z a k ł ó c a ć jego spokoju jakimiś b ł a h y m i sprawa- 40 m i , kiedy drzwi gabinetu są z a m k n i ę t e . Jedynym wyjątkiem był jego sekretarz. Sypialnia gwarantowałaby całkowitą izolację, ale znajdowała się zbyt blisko Larissy. Nigdy, w c a ł y m swoim życiu, nie sięgał po alkohol we wczes­ nych godzinach p o p o ł u d n i o w y c h . Dzisiejszy w y ł o m stanowił tylko wyjątek od r e g u ł y . N i e żeby b r a n d y , którą sobie n a l a ł , m i a - ła mu p o m ó c . M i a ł n a d z i e j ę , że pozwoli mu odzyskać s p o k ó j , a l - bo przynajmniej z a p o m n i e ć o Larissie Ascot, dopóki jego c i a ł o nie wróci do równowagi. N i c z t e g o . N i e powinien był przychodzić do jej drzwi wieczorem, z pew­ nością nie powinien był wchodzić do jej pokoju. Biżuteria s t a n o ­ wiła jedynie pretekst. Po prostu znowu c h c i a ł się znaleźć w jej pobliżu. Tak go p o d n i e c i ł a obecność Larissy podczas l u n c h u , że nie m ó g ł się opanować i trzymać od niej z daleka, gdy znajdo­ wała się tak blisko. Ale to był b ł ą d . Widok jej oraz ł ó ż k a w zasięgu ręki n a t y c h ­ miast p r z y w o ł a ł myśl o uwiedzeniu. D o s k o n a ł a sceneria, żeby przystąpić do d z i e ł a . U w a ż a ł , że stać go na t o , p o c z y n i ł nawet pewien postęp - aż w końcu sam w p a d ł w p u ł a p k ę . Jeszcze nigdy tak nie p o ż ą d a ł kobiety, żeby całkowicie stracić nad sobą p a n o w a n i e . Wciąż jeszcze z d u m i e w a ł a go siła i n a t ę ż e ­ nie tego pragnienia, a zwłaszcza nagląca potrzeba rzucenia La- rissy na ł ó ż k o , wzięcia jej siłą i c a ł k o w i t e g o , niekontrolowanego z a t r a c e n i a się w n i e j . I n i e c h o d z i ł o o t o , żeby n i e m i a ł ż a d n e g o doświadczenia w braniu przemocą czy w p o d o b n y m zachowaniu w tych sprawach. Ale w i e d z i a ł , że jest o wiele za wcześnie na t o , żeby z nią tak postąpić. Była p o d n i e c o n a , tak - na Boga, jakże to ł a t w o p o s z ł o - i prawdopodobnie nie protestowałaby zbyt gwałtownie, wdając się w tę n a m i ę t n ą g r ę . Ale n i e o to mu c h o d z i ł o . C h c i a ł , żeby mu była całkowicie u l e g ł a , c h c i a ł , żeby go b ł a g a ł a o wszystko, co z a m i e r z a ł jej d a ć . N i e c h klęska dziewczyny stanie się jej w ł a s ­ nym d z i e ł e m , tylko z bardzo ograniczoną pomocą z jego strony. Jego przeklęte s u m i e n i e , które na tak późnym etapie jego życia z d a w a ł o się stawać dęba, będzie spać spokojnie, gdy się z nią już rozprawi. 41

Teraz w dodatku pozbawił ją wyboru, zostawiając jedynie możliwość zaakceptowania jego gościnności. Na wypadek, gdy­ by jeszcze raz n a d m i e n i ł a , że musi coś sprzedać, m i a ł już przy­ gotowaną historyjkę o rzekomej kradzieży jej dobytku. Gdyby to b y ł o k o n i e c z n e , m ó g ł ją nawet zaprowadzić do s k ł a d u , gdzie i c h rzeczy zostały z ł o ż o n e , i p o k a z a ć , że t o , co p o z o s t a ł o , n i e p r z e d - stawia większej wartości, a więc że nie warto tego sprzedawać. A do biżuterii n i e będzie m i a ł a d o s t ę p u , ponieważ a k u r a t , n i e - stety, „ z a p o d z i a ł się gdzieś" klucz do sejfu. Zresztą jeszcze jej t a m nie z a m k n ą ł , t r z y m a ł właśnie w ręce jeden z kolczyków i nieświadomie p o c i e r a ł go w z d ł u ż brzegu, który d o t y k a ł jej p o - liczka. Zaobserwował rozkołysany, nerwowy ruch kolczyków na niej i delikatne pobrzękiwanie w zetknięciu z s z y j ą Larissy. By­ ły jeszcze c i e p ł e , kiedy je b r a ł , zatrzymały w sobie jej żar, on zaś, po wyjściu z pokoju, m o c n o ściskał to c i e p ł o w d ł o n i , nie c h c ą c , by u l e c i a ł o , s k o r o już m u s i a ł Larissę o p u ś c i ć . Jakże prosty był plan tego uwiedzenia! Więc dlaczego, u li­ c h a , o k a z a ł się taki skomplikowany? Ale przecież wiedział, dla­ czego. N i e przewidział efektu, jaki na n i m wywrze, nie spodzie­ w a ł się, że oczaruje go tymi r u m i e ń c a m i , zachwyci urodą, zafa­ scynuje swymi emocjami, ani też że podnieci go jednym niewin­ nym dotykiem i rozpali własnym p o ż ą d a n i e m . Jedynym uwie­ dzionym był o n sam, i to jak! Nawet nie był pewien, czy stać go będzie znowu na p o d o b n e d o z n a n i e , na narażanie się na coś p o d o b n e g o , bez konieczności doprowadzenia tego do n a t u r a l n e - go rozwiązania. Powinien przez jakiś czas zachować odpowiedni dystans, przynajmniej do czasu, aż zapanuje nad swoimi niekontrolowa­ nymi reakcjami. U n i k a ć jej, przez dzień lub dwa. Ale nie ma na to czasu. N i e dotykać więc dziewczyny. D o t y k a n i e Larissy jest zgubne dla niego samego. M o ż e ją przecież uwodzić bez fizycz­ nego k o n t a k t u . G r a ć na współczuciu Larissy. Nawet uciec się do odrobiny n o r m a l n y c h zalotów, o mniej oczywistym c h a r a k t e r z e . Najpierw uwieść jej u m y s ł , a dopiero p o t e m c i a ł o . Zadowolony z nowego p l a n u , Vincent d o p i ł brandy i nie n a - p e ł n i ł ponownie kieliszka. Słysząc pukanie do drzwi, ucieszył się, że oderwie się od swoich myśli. Ponieważ jedyną osobą, k t ó ­ ra m o g ł a go kiedykolwiek tutaj n a c h o d z i ć , był jego sekretarz, nie zdziwił go widok wchodzącego H o r a c e g o D u d l e y a . Swoją drogą Vincent z a p o m n i a ł , że m o ż e b ę d z i e m u s i a ł r o z e j - rzeć się za nowym sekretarzem. Dodatkowy k ł o p o t . A H o r a c y , który wczoraj wieczorem był nieprzejednany, gdy o d s z e d ł za­ śnieżoną ulicą, t e r a z , zgodnie z zapowiedzią, t r z y m a ł w ręce wy­ m ó w i e n i e . Vincent nie d a ł nawet szansy t e m u d r o b n e m u m ę ż ­ czyźnie na wręczenie go. - N i e c h p a n to o d ł o ż y na bok, panie D u d l e y . Już n a p r a w i ł e m krzywdę, którą pan u z n a ł za tak niegodziwą, że aż p o c z u ł się zmuszony do rezygnacji z posady u m n i e . - N a p r a w i ł pan krzywdę? Pozwolił pan zatem Ascotom za­ trzymać ich d o m ? Wniosek był tak absurdalny, że Vincent aż się skrzywił. - Po tych wszystkich zabiegach, a także uprzejmościach, z których m u s i a ł e m skorzystać, żeby go nabyć? N i e . Ale p a n n a Ascot zatrzyma się tutaj aż do powrotu ojca, nie będzie więc ska­ zana na wysiadywanie na rogu ulicy, otulona w pled i do połowy przysypana śniegiem. Horacy chrząknął. - N i e z u p e ł n i e tak wyobrażałem sobie rzeczoną sytuację, w przeciwieństwie, jak widzę, do p a n a , lordzie. Vincent jeszcze bardziej się n a c h m u r z y ł . - N i c p o d o b n e g o , a poza tym nie w tym rzecz - powiedział ożywionym t o n e m . - Chyba jednak zgodzi się pan ze mną, że nie ma już pan powodu do rozglądania się za nową posadą? Po reprymendzie, jaką o t r z y m a ł wczoraj od żony za swoje zbyt przesadnie wysokie m o r a l e , od którego nie przybędzie im chleba na stole, H o r a c y ucieszył się, że m o ż e odpowiedzieć: - W rzeczy samej, i dziękuję p a n u , lordzie. - A zatem proszę wracać do pracy. M o ż e pan się teraz zająć tymi dwiema inwestycjami, o których mówiliśmy w ostatnim tygodniu. O c h , i proszę wezwać mojego lekarza do d o m u . - Czuje się pan niezdrów? - N i e , ale niech pan powiadomi personel, że będzie tu lekarz 41 43

i że zajmie się ich ewentualnymi c h o r o b a m i lub fizycznymi d o - legliwościami. - Powinien pan wiedzieć, że nikt się nie zgłosi, lordzie. L e - karze są za drodzy dla większości... - Pokryję koszty. Horacy z a m r u g a ł o c z a m i . - To b a r d z o . . . wspaniałomyślne z pańskiej strony. Czy na pewno dobrze pan się czuje? Teraz już c h m u r n e spojrzenie Vincenta ciskało gromy. - Jeszcze nie z g ł u p i a ł e m , człowieku, m a m też w tym swoje ukryte cele. Proszę więc dopilnować, żeby lekarz, gdy p a n n a Ascot go o to zapyta, powiedział jej, iż zawsze o tej porze roku bada mój personel. I proszę go zaprowadzić do jej b r a t a . P o d o b - no c h ł o p i e c choruje już od pewnego czasu. - A c h , t e r a z z r o z u m i a ł e m . Zależy p a n u na t y m , żeby n i e c z u - ła się wobec pana zobowiązana. Vincent omal się nie roześmiał na tak opaczne r o z u m o w a n i e . P o c z u c i e wdzięczności b y ł o b y m i l e w i d z i a n e , ale k t o inny m u s i a ł - by je zainicjować. Obecnie jego jedynym zmartwieniem pozosta­ nie niedopuszczenie do t e g o , by p a n n a Ascot osobiście z a p ł a c i ł a za lekarza. A ponieważ Horacy nie musi o tym wiedzieć, Vincent jedynie skinął głową, pozwalając mu na dowolne domysły. Rozdział 7 Resztę p o p o ł u d n i a Vincent p o s t a n o w i ł spędzić na jakiejś r o z ­ rywce. T y m c z a s e m z b l i ż a ł a się p o r a kolacji, a on b y ł tak p r z e p e ł - niony oczekiwaniem na p o n o w n e ujrzenie swojego pięknego go­ ścia, iż wiedząc, że nie m o ż e jej tego o k a z a ć , m u s i a ł przywołać się do porządku. Jeszcze n i e . N i e wtedy, gdy na myśl, że zoba­ czy ją wchodzącą do pokoju, wrzała w n i m krew. 44 Do licha! Tak nie p o w i n n o być. I s t n i a ł a wprawdzie jakaś szansa, że nie zejdzie na d ó ł , by wspólnie z n i m zjeść p o s i ł e k . Ale na wszelki wypadek, gdyby u z n a ł a , że tak nakazuje zwykła grzeczność, o p u ś c i ł d o m . Na obecny jego stan b y ł o tylko jedno lekarstwo, z n a ł też kilka rezydencji, w których m ó g ł je z n a l e ź ć . Z d e c y d o w a ł się na lady C a t h e r i n e . Będąc wdową od kilku lat, nigdy mu nie o d m ó w i ł a gościny w swoim d o m u . A ponieważ była raczej typem samotnicy, rzadko kiedy, gdy do niej d z w o n i ł , zastawał ją bawiącą się, spędzającą czas w towarzystwie innych o s ó b , czego nie m o ż n a b y ł o powiedzieć o innych kobietach, z którymi się widywał. N i e utrzymywał metresy, nigdy nie uwa- ż a ł tego za k o n i e c z n e , skoro otrzymywał tak wiele zaproszeń od kobiet ze swojej sfery, że często nie n a d ą ż a ł i t r a c i ł r a c h u b ę . Z tymi kilkoma, które regularnie o d w i e d z a ł , nie b y ł o takich komplikacji, ponieważ zażywały niezależności wynikającej z wdowieństwa, i nie żądały od niego więcej, niż z a m i e r z a ł im d a ć , albo przynajmniej u s i ł o w a ł y sprawiać takie wrażenie. C a t h e r i n e była ł a d n ą kobietą, starszą od Vincenta o kilka lat. U w a ż a ł a się za jego d ł u ż n i c z k ę . Za jego bowiem sprawą k u p i ł a d o m swoich m a r z e ń , w którym z a k o c h a ł a się, będąc jeszcze dzieckiem, i nigdy nie p r z e s t a ł a go p r a g n ą ć . G d y z o s t a ł a bogatą wdową, nie u d a ł o jej się przekonać właściciela, żeby go odsprze- d a ł . Właśnie wtedy Vincent dowiedział się o zabiegach C a t h e r i n e , i tak d o s z ł o do zawarcia tej znajomości. N i e o k ł a m a ł Larissy, mówiąc jej, w jaki sposób d o r o b i ł się swojego majątku. C a t h e r i n e z a p ł a c i ł a mu o g r o m n e h o n o r a r i u m za znalezienie sposobu na właściciela i s k ł o n i e n i e go do sprze­ daży d o m u - w tym szczególnym wypadku była to stadnina k o ­ ni wyścigowych w K e n t , o której kupnie ten człowiek nigdy by sam n i e p o m y ś l a ł , chociaż b y ł zapalonym k o n i a r z e m , a także za­ proszenie na oficjalne spotkanie u królowej, przy czym z a ł a t w i e ­ nie obu tych spraw nie przysporzyło Vincentowi najmniejszych trudności. C a t h e r i n e wciąż c z u ł a się zobowiązana wobec Vincenta, a przynajmniej p o c z u w a ł a się do wdzięczności. N a p r a w d ę k o ­ c h a ł a swój d o m . Vincent zastanawiał się często, czy jest to p o - 45

wód, dla którego, ilekroć nieoczekiwanie pojawia się u niej, dom jest zaopatrzony w całą masę delikatesów, nawet gdyby Cathe- rine miała jadać sama. Wyborne jedzenie, którym często się delektował, zawdzięczał talentom jej kucharza. Znajdował nawet upodobanie w towarzy­ stwie Catherine, jej świetnym dowcipie, zdolnym rozbawić go od czasu do czasu, choć przecież nie należał do ludzi, których byle co jest w stanie rozśmieszyć. Spodziewała się, że zostanie u niej na noc. Tak też planował. Po to tutaj przyszedł. O ile jed­ nak w ciągu dnia przepełniało go pożądanie, tego wieczoru nie czuł absolutnie n i c . Nie z winy Catherine, ślicznej i uległej jak zawsze. To była wina Larissy. Nadal jeszcze absorbowała jego myśli, nawet w ciągu tych kilku godzin spędzonych z inną kobietą. Wyszedł od razu po kolacji. Catherine nie kryła rozczarowania, choć się o to starała. Jeszcze nigdy tak nie postąpił. Gdyby jednak został, prawdopodobnie wprawiłby ich oboje w zakłopotanie. Wrócił do domu. Wszakże nie bez pewnej obawy - przecież doskonale wiedział, że tak bliska obecność Larissy będzie dla niego poważnym problemem tego wieczoru. Ulokowanie jej w pokoju obok własnej sypialni, bez żadnych zamków w dzielą­ cych ich drzwiach, było czystym szaleństwem. Przecież nie spo­ dziewał się żadnych gości podczas świąt. Chciał ją mieć pod rę­ ką. Myślał, myślał jak szalony o tym, co będzie p o uwiedzeniu, kiedy nadal będzie z nią dzielił łóżko, przynajmniej do powrotu jej ojca, i tak to zaaranżował, żeby mieć do niej łatwy dostęp. Miał rację. Nie mógł zasnąć. Miał także rację, że nie potrafi się oprzeć i nie wejść tej nocy do jej pokoju. Miał już gotowy pretekst, na wypadek gdyby się obudziła. Ale nie. Spała w naj­ lepsze. Nawet nie starał się zachowywać cicho, chciał, żeby się obudziła. A ona nadal spała. Doprowadzała go do szaleństwa. Z drugiej strony nie umiałby powiedzieć, skąd znalazł w sobie tyle silnej woli, żeby stąd wyjść, nie niepokojąc jej. Nawet uda­ ło mu się zasnąć, prawdopodobnie dlatego, że już prawie świta­ ł o . W końcu spędził większą część nocy w jej pokoju, w stanie wzmożonego oczekiwania, które go wreszcie wykończyło. A śniło mu się, że widzi ją stojącą u jego łóżka, obserwującą go we śnie, tak jak on przedtem patrzył na nią... To nie był sen. Również Larissa nie mogła spać, chociaż w przeciwieństwie do niego nie wiedziała, co jej tak bardzo prze­ szkadza i sprawia, iż rzuca się, kręci i co parę minut przewraca na poduszce, chcąc za wszelką cenę zasnąć. Słyszała kroki Vin- centa w holu, wiedziała, że to on, ponieważ ich drzwi były jedy­ nymi i ostatnimi w tej najodleglejszej części korytarza. Później słyszała jakieś dźwięki, nic, co by można bliżej określić - aż otworzyły się wewnętrzne drzwi jej pokoju, a ona po prostu za­ marła i na krótko przestała oddychać. To był on, a sama świadomość jego obecności sprawiła, że odżyły wszystkie doznania z tamtego popołudnia. Nie wiedziała, czego mógł chcieć, i nie zamierzała o to pytać. Gdy się przeko­ n a ł a , że nie przyszedł jej obudzić, postanowiła nie otwierać oczu. Udawała, że śpi. Nie chciała nic wiedzieć, naprawdę nie chciała. Jej serce waliło tak głośno, że była pewna, iż on to musi sły­ szeć. Zachowywał się na tyle hałaśliwie, że obudziłby ją bez tru­ du - gdyby nie udawała, że śpi. Później zachowywał się cicho, tak cicho, że nie była już pewna, czy nadal tu jest. Ale nie mog­ ła się poruszyć ani otworzyć oczu, żeby się o tym przekonać. I słusznie, ponieważ w kilka godzin później opuścił w końcu po­ kój. Wtedy usłyszała go wyraźnie, słyszała także, jak wzdycha. Rozluźniła się wraz z zamknięciem drzwi. Nawet sobie nie zdawała sprawy, jak bardzo była spięta przez cały czas, wiedzia­ ła też na pewno, że rano będzie z tego powodu rozbita. Ale, za­ miast się odwrócić do ściany i spróbować w końcu zasnąć, uda­ ła się niemal bezwiednie w ślad za baronem. Nie od razu. N a ­ prawdę n i e c h c i a ł a spotkać się z nim twarzą w twarz po tym przyprawiającym o rozstrój nerwowy, ciężkim doświadcze­ niu. A jednak minęła powoli garderobę, weszła do łazienki, aż przystanęła przy drzwiach prowadzących do jego pokoju, przy­ kładając ucho do drewnianej powierzchni. Minęło dziesięć minut, dwadzieścia. Rozbolało ją ucho. W pomieszczeniu panował c h ł ó d , nie docierało tu ciepło z ko- 47

minka, a stojący w rogu przenośny piecyk był wyłączony. Dresz­ cze przebiegały po jej plecach. I wtedy zrobiła coś, co mogło się okazać największym głupstwem na świecie, czymś, czego nigdy dotąd nie zrobiła ani też nie zamierzała zrobić. Otworzyła drzwi do jego pokoju. Tłumaczyła sobie, iż chce się tylko upewnić, że udał się na spoczynek i już nie wróci do jej pokoju. A jednak, gdy ujrzała go leżącego w łóżku, podeszła bliżej, na przekór rozumowi, który ją ostrzegał, by tego nie robiła. Była jak zahipnotyzowana. Dorzucił dość drewna do ognia, było więc na tyle jasno, że mogła wyraźnie go widzieć. W po­ koju było przy tym ciepło, co sprawiło, że nie od razu stąd wy­ szła. Tak przynajmniej się rozgrzeszała, stojąc przy jego łóżku i wpatrując się weń. To, że miał goły tors, nawet nieprzykryty pledem, nie miało z tym nic wspólnego. Był taki szeroki w piersi, porośniętej lekko włosami, które, ponieważ były czarne jak smoła, podobnie jak włosy na głowie, robiły wrażenie gęstszego zarostu. Patrzyła na ciało mężczyzny, który uprawia ćwiczenia fizyczne. Górną część ramion miał sze­ roką jak pień niedużego drzewa i nawet jego szyja była mocno umięśniona. Brodę pokrywał ciemny zarost. Pewnie nie wystarcza mu jed­ no golenie dziennie. Jej ojciec miał podobny zarost, dlatego, jak większość mężczyzn, po prostu zapuścił brodę i troszczył się je­ dynie o to, żeby była zadbana. Zastanawiała się, dlaczego baron nie postąpił identycznie, zastanawiała się jeszcze nad wieloma związanymi z nim sprawami. Czy czuje się samotny, nie mając rodziny? Do kogo się zwraca, gdy potrzebuje przyjaciela? Czy upatrzył już sobie jakąś damę, żeby założyć rodzinę? Kogoś, do kogo się już zaleca? Czy w ogóle myśli o tym, żeby pewnego dnia założyć rodzinę? Z pewnością. Ma t y t u ł , który musi przeka­ zać. Czyż utytułowani dżentelmeni nie traktują tych spraw bar­ dzo serio? Oczywiście, nigdy go o nic takiego nie zapyta. W końcu była­ by to tylko zwykła ciekawość. Zastanawianie się nad życiową postawą mężczyzny, który wyrzucił ją z domu, a następnie za- 48 proponował tymczasowe mieszkanie u siebie - i był przyczyną tak wielu niezwykłych doznań - nie było niczym dziwnym. Poruszył się. Pomyślała nawet, że otworzył oczy, chociaż nie miała co do tego pewności. Tylko jej serce znowu nagle mocniej z a b i ł o . Ukryła się za łóżkiem i ukucnęła na chwilę, która zdawa­ ła się trwać wieczność. Potem jeszcze, żeby nie znaleźć się w po­ lu jego widzenia, wyczołgała się prawie na czworakach. Piekły ją policzki. Powoli przyszła do siebie. Wiedziała, że zachowała się głupio, bardzo głupio, i postanowiła już nigdy nie ryzyko­ wać. Rozdział 8 Przez zamknięte podwójne drzwi d o c h o d z i ł stłumiony o d g ł o s . Wystarczyło to jednak, żeby obudzić Larissę. Nie mogła dojść, co to za hałas, jednakże gdy z zaspanymi, na wpół widzącymi oczami zawędrowała do łazienki, zastała tam jednego z lokajów, klęczącego na podłodze pod drzwiami prowadzącymi do pokoju barona. Obecność mężczyzny przeraziła ją do tego stopnia, że natych­ miast oprzytomniała. Otwierając szeroko oczy, w ostatniej chwi­ li stłumiła zdumiony okrzyk. A po bliższym przyjrzeniu się zobaczyła narzędzia i zakłada­ ne w drzwiach zamki. Właśnie przy jednych z nich instalował gałkę, która upadła na marmurową posadzkę i była przyczyną h a ł a s u , który ją o b u d z i ł . Lokaj rozpłynął się w przeprosinach, tłumacząc z zakłopota­ niem, że zamierzał to skończyć, nim ona wstanie, żeby jej nie przeszkadzać. Zaiste, wejście do środka i zastanie w łazience mężczyzny to sytuacja dość kłopotliwa, choć byłoby gorzej, gdyby na jego miejscu zastała barona. 49

Zarządzająca domem gospodyni, która nadzorowała pracę, znajdowała się po drugiej strony drzwi, w sypialni barona. Za­ znaczyła swoją obecność, przywołując lokaja i wyprowadzając go na pewien czas. Rzuciła na odchodnym uwagę, którą chciała rozwiać wszelkie wątpliwości, albo taki miała zamiar: - Dokończy swoją pracę, kiedy zejdzie panienka na lunch. Baron nie zdawał sobie sprawy, że te drzwi nie mają zamków. Ja również o tym nie pomyślałam. Oczywiście, nie byłoby w tym nic złego, gdyby ten pokój zajmowała żona, ale nie w sytuacji, gdy chodzi o gościa. No cóż, sama panienka rozumie... Brak zamków stanowił prawdopodobnie główną przyczynę, dla której nie mogła tej nocy zasnąć. Teraz to do niej dotarło. Próbowała zamknąć drzwi, gdy tylko znalazła się wczoraj wie­ czorem w swoim pokoju, żeby nie czuć się tak bardzo nieswojo, przebywając pod cudzym dachem - z bardzo uzasadnionego po­ wodu, jak się okazało. Ale skoro baron zakłada zamki, warto by się zastanawić, co tak naprawdę zdarzyło się tej nocy. Sądziła, że to on wszedł do jej pokoju, ale przecież ani razu nie otworzyła oczu, żeby się upewnić. A jeżeli nie on, to kto? Któraś z nowych służących, które jeszcze nie zostały spraw­ dzone? Baron dość się tym niepokoił, skoro zamknął jej biżute­ rię w sejfie. Jedna z nich mogła próbować okraść ją w nocy, ale n i e czmychnęła w p o r ę , kiedy Larissa przyszła się p o ł o ż y ć . N i e - uczciwa pokojówka mogła się schować w garderobie, żeby po­ czekać, aż ona zaśnie, po czym wymknąć się stamtąd. Złodziejkę mógł sparaliżować strach -jeśli zorientowała się, iż Larissa nie śpi. Ale przecież nie poruszyła się ani razu, udając sen. Pokojówka mogła wpaść w panikę i nadsłuchiwać, że Laris- sa wyda jakiś najdrobniejszy dźwięk, ale się tego nie doczekała. Przy otwieraniu drzwi do holu mogłoby wpaść do środka trochę światła. Wtedy, gdyby Larissa nie spała, najprawdopodobniej podniosłaby krzyk, tak pewnie myślała służąca. Takie tłumaczenie było znacznie łatwiejsze do przyjęcia, bar­ dziej realistyczne niż t o , że baron stał przez całe godziny przy jej 50 łóżku, obserwował ją we śnie, jak przypuszczała na początku. Wreszcie złodziejka dała za wygraną, wydając to westchnienie, które usłyszała Larissa, i wróciła do garderoby, żeby się tam ukryć na resztę nocy, gdyż Larissa nie poruszyła się na tyle, by dziewczyna uznała, że może uciec, nie zostawszy zauważona. A jednak umożliwiła złodziejce ucieczkę, kiedy, wkrótce po­ tem, weszła do łazienki i zaczaiła się pod drzwiami barona. Wte­ dy pokojówka mogła bez trudu wymknąć się z jej pokoju. Laris- sa nie mogła jej słyszeć. Wsłuchiwała się w odgłosy po drugiej stronie drzwi. Dobry Boże, przecież baron mógł ją zobaczyć, i stąd te zakła­ dane od rana zamki. Przecież przez cały czas był w swoim poko­ ju. To tylko ona okazała się intruzem, bez żadnego powodu, w każdym razie z jego punktu widzenia. Larissa jęknęła i zanurzyła twarz w dłoniach. Nigdy nie wyj­ dzie z tego pokoju. N i e , nie powinna tutaj zostać, przecież tak naprawdę to nie był jej pokój. Ale też nigdy już więcej nie spoj­ rzy baronowi w twarz. Nie mogłaby. Jeszcze nigdy w życiu nie czuła takiego wstydu i zakłopotania. Opuści ten dom. Musi to zrobić. Okazał się na tyle uprzejmy, że nie nalegał na to osobiście, zamiast tego kazał założyć zamki. Po prostu nie może tu teraz zostać i ryzykować, że go znowu spotka. Co on o niej pomyślał! Jakież to upokarzające. Znowu jęknęła. Żeby opuścić ten dom, musi się jednak z nim zobaczyć. Zatrzymał w sejfie jej biżuterię. Ma także adres maga­ zynu, gdzie zostały złożone resztki ich dobytku. Nie obejdzie się więc bez rozmowy z n i m . A skoro tak, musi mu wytłumaczyć, co zdarzyło Czy zawsze tak bardzo wszystkiego się bała? Chyba nie. Ale to mijanie się z prawdą, konieczność udzielania pokrętnych od­ powiedzi doprowadziły ją do takiego stanu. Gdyby wcześniej sprzedała biżuterię albo gdyby zaczęła sprzedawać meble, mia­ łaby trochę pieniędzy, dzięki czemu mogliby zamieszkać w h o ­ telu, gdzie zastanowiłaby się, co robić dalej, zamiast sprowadzać się tutaj. Zapytała pierwszą napotkaną służącą, gdzie może zastać baro- 5i

Zarządzająca domem gospodyni, która nadzorowała pracę, znajdowała się po drugiej strony drzwi, w sypialni barona. Za­ znaczyła swoją obecność, przywołując lokaja i wyprowadzając go na pewien czas. Rzuciła na odchodnym uwagę, którą chciała rozwiać wszelkie wątpliwości, albo taki miała zamiar: - Dokończy swoją pracę, kiedy zejdzie panienka na lunch. Baron nie zdawał sobie sprawy, że te drzwi nie mają zamków. Ja również o tym nie pomyślałam. Oczywiście, nie byłoby w tym nic złego, gdyby ten pokój zajmowała żona, ale nie w sytuacji, gdy chodzi o gościa. No cóż, sama panienka rozumie... Brak zamków stanowił prawdopodobnie główną przyczynę, dla której nie mogła tej nocy zasnąć. Teraz to do niej dotarło. Próbowała zamknąć drzwi, gdy tylko znalazła się wczoraj wie­ czorem w swoim pokoju, żeby nie czuć się tak bardzo nieswojo, przebywając pod cudzym dachem - z bardzo uzasadnionego po­ wodu, jak się okazało. Ale skoro baron zakłada zamki, warto by się zastanawić, co tak naprawdę zdarzyło się tej nocy. Sądziła, że to on wszedł do jej pokoju, ale przecież ani razu nie otworzyła oczu, żeby się upewnić. A jeżeli nie on, to kto? Któraś z nowych służących, które jeszcze nie zostały spraw­ dzone? Baron dość się tym niepokoił, skoro zamknął jej biżute­ rię w sejfie. Jedna z nich mogła próbować okraść ją w nocy, ale n i e czmychnęła w p o r ę , kiedy Larissa przyszła się p o ł o ż y ć . N i e - uczciwa pokojówka mogła się schować w garderobie, żeby po­ czekać, aż ona zaśnie, po czym wymknąć się stamtąd. Złodziejkę mógł sparaliżować strach -jeśli zorientowała się, iż Larissa nie śpi. Ale przecież nie poruszyła się ani razu, udając sen. Pokojówka mogła wpaść w panikę i nadsłuchiwać, że Laris- sa wyda jakiś najdrobniejszy dźwięk, ale się tego nie doczekała. Przy otwieraniu drzwi do holu mogłoby wpaść do środka trochę światła. Wtedy, gdyby Larissa nie spała, najprawdopodobniej podniosłaby krzyk, tak pewnie myślała służąca. Takie tłumaczenie było znacznie łatwiejsze do przyjęcia, bar­ dziej realistyczne niż t o , że baron stał przez całe godziny przy jej 50 łóżku, obserwował ją we śnie, jak przypuszczała na początku. Wreszcie złodziejka dała za wygraną, wydając to westchnienie, które usłyszała Larissa, i wróciła do garderoby, żeby się tam ukryć na resztę nocy, gdyż Larissa nie poruszyła się na tyle, by dziewczyna uznała, że może uciec, nie zostawszy zauważona. A jednak umożliwiła złodziejce ucieczkę, kiedy, wkrótce po­ tem, weszła do łazienki i zaczaiła się pod drzwiami barona. Wte­ dy pokojówka mogła bez trudu wymknąć się z jej pokoju. Laris- sa nie mogła jej słyszeć. Wsłuchiwała się w odgłosy po drugiej stronie drzwi. Dobry Boże, przecież baron mógł ją zobaczyć, i stąd te zakła­ dane od rana zamki. Przecież przez cały czas był w swoim poko­ ju. To tylko ona okazała się intruzem, bez żadnego powodu, w każdym razie z jego punktu widzenia. Larissa jęknęła i zanurzyła twarz w dłoniach. Nigdy nie wyj­ dzie z tego pokoju. N i e , nie powinna tutaj zostać, przecież tak naprawdę to nie był jej pokój. Ale też nigdy już więcej nie spoj­ rzy baronowi w twarz. Nie mogłaby. Jeszcze nigdy w życiu nie czuła takiego wstydu i zakłopotania. Opuści ten dom. Musi to zrobić. Okazał się na tyle uprzejmy, że nie nalegał na to osobiście, zamiast tego kazał założyć zamki. Po prostu nie może tu teraz zostać i ryzykować, że go znowu spotka. Co on o niej pomyślał! Jakież to upokarzające. Znowu jęknęła. Żeby opuścić ten dom, musi się jednak z nim zobaczyć. Zatrzymał w sejfie jej biżuterię. Ma także adres maga­ zynu, gdzie zostały złożone resztki ich dobytku. Nie obejdzie się więc bez rozmowy z nim. A skoro tak, musi mu wytłumaczyć, 1 co zdarzyło się dzisiejszej nocy. Czy zawsze tak bardzo wszystkiego się bała? Chyba nie. Ale to mijanie się z prawdą, konieczność udzielania pokrętnych od­ powiedzi doprowadziły ją do takiego stanu. Gdyby wcześniej sprzedała biżuterię albo gdyby zaczęła sprzedawać meble, mia­ łaby trochę pieniędzy, dzięki czemu mogliby zamieszkać w h o ­ telu, gdzie zastanowiłaby się, co robić dalej, zamiast sprowadzać się tutaj. Zapytała pierwszą napotkaną służącą, gdzie może zastać baro- 5i

na, i została poprowadzona do gabinetu na dole. Powiedziano jej, że tam właśnie najczęściej można go zastać rano, po powro­ cie z konnej przejażdżki, rzadziej zaś po południu, kiedy zała­ twia służbowe i towarzyskie rozmowy telefoniczne w innym miejscu. Dzisiaj jednak zrobił wyjątek. Prawdę mówiąc, nie przysłuchiwała się paplaninie służącej, która ją do niego prowadziła. Już na samą myśl o spotkaniu z lor­ dem Everettem płonęły jej policzki. Prawie na siłę stawiała jed­ ną nogę przed drugą, żeby w końcu znaleźć się przed jego obli­ czem. Był to gustownie urządzony gabinet, funkcjonalny, z fotelami, które bardziej służyły wygodzie niż stronie użytkowej, tak aby każdy, kto tu zajrzy, czuł się swobodnie - każdy z wyjątkiem jej. Paliło się kilka lamp, ponieważ dzień był raczej mroczny i ciem­ ny, z krótkotrwałymi, ale regularnie pojawiającymi się opadami śniegu. Różowe klosze lamp pasowały nieźle do ciemnoczerwo­ nych draperii. Starała się patrzeć na wszystko, tylko nie na nie­ go, ale nie trwało to długo. Siedział za dużym biurkiem. Czytał gazetę. Nie podniósł wzroku. To było chyba coś więcej niż odbicie lampy na biurku obok niego, z jej różowym abażurem, co sprawiało, że jego po­ liczki stały się równie różowe jak jej. Łudzenie się, że i on jest zakłopotany, mogło być jedynie pobożnym życzeniem. - Ktoś był tej nocy w moim pokoju. Pomyślałam, że to pan, ale pan spał. Wyrzuciła to z siebie - i zbyt późno zdała sobie sprawę, że tym samym p r z y z n a j e s i ę , iż weszła do jego pokoju w środku nocy. Skąd bowiem mogłaby wiedzieć, że spał? Jeżeli nawet nie wiedział o tym najściu, teraz się dowiedział. - To mogłem być ja. Dopiero gdy po kilku długich chwilach stwierdzenie to utoro­ wało sobie drogę do jej świadomości i przebiło się przez war­ stwę zażenowania, skonfundowana, zamrugała oczami. - Przepraszam? Słowo „mogłem" zakłada, że nie jest pan pe­ wien. Jak to jest możliwe? - Nigdy nie myślałem, że to robię, tymczasem okazało się, że 52 od czasu do czasu spaceruję we śnie. To nie zdarza się często. Podobno też nie wędruję daleko. Gdyby tak było, musiałbym rozważyć ewentualność zamykania się na noc, czego bym raczej nie chciał. Ale ponieważ może się zdarzyć, że podczas jednego z tych dziwnych „wypadów" zawędruję do pani pokoju, kazałem założyć zamki, żeby nie stwarzać precedensu. Całą winę bierze na siebie, chociaż nie ma ku temu powodu. To wyjaśnienie przyniosło Larissie ulgę. Odeszło zakłopotanie. Nie widział jej, a pokój jest teraz chroniony ze wszystkich stron. Czy będzie w środku, czy też nie, nie musi się więc już także bać złodziei. Usunął przyczynę, dla której postanowiła opuścić ten dom. Nadal jednak uważała, że powinna się wyprowadzić. Coś by­ ło nie tak z jej uczuciami wobec barona. Powinna nim gardzić, a tymczasem pojawiło się coś więcej. Już chciała powiedzieć, że natychmiast zacznie się rozglądać za innym lokum. Ale wtedy pomyślała o bracie i o nowym leka­ rzu, który badał go wczoraj, zapewniając ją, że będzie zdrów, i to w niecały tydzień - jeżeli będzie kontynuować zalecenia doty­ czące rekonwalescencji. Podkreślił też, kilkakrotnie, tak samo zresztą jak ich własny lekarz, że Thomas musi za wszelką cenę unikać przeciągów i chłodu, żeby nie dopuścić do nawrotu cho­ roby. Przez te wszystkie nieszczęścia i zgryzoty zupełnie o tym za­ pomniała, co tym bardziej dowodzi, że powinni opuścić dom ba­ rona. Zwykle brat tak bardzo zaprzątał jej uwagę i myśli, że za­ pominała o innych sprawach. Poczeka więc jeszcze najwyżej tydzień, dopóki brat w pełni nie wyzdrowieje. Ale do tego czasu postara się znaleźć dom aukcyj­ ny, który jej pomoże pozbyć się co cenniejszych rzeczy, a także jubilera, który zaoferuje godziwą cenę za perły matki. W ten spo­ sób przestanie być zależna od powrotu ojca, przestanie też cze­ kać, że doprowadzi ich sprawy do ładu, skoro, z czym musiała się wreszcie pogodzić, ojciec może nigdy nie wrócić do domu. Zamierzała również rozejrzeć się za pracą, z której utrzymałaby siebie i Thomasa. Nie mogą bowiem liczyć na liczne aktywa ojca, 53