Stanisław Pokorny
CZOŁGI POD MOKRĄ
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej
Warszawa 1985
Okładkę projektował: Witold Chmielewski
Redaktor: Wanda Włoszczak
Redaktor techniczny: Grażyna Woźniak
Pierwsze bojowe zadanie
W powietrzu panowała złowroga cisza jak przed burzą. Pod wiejską szkołę w Brzeźnicy Nowej zajechał
wojskowy motocykl. Z kosza wyszedł młody kapitan.
— Ukryjcie motor pod drzewami i czekajcie na mój powrót — rzucił kierowcy.
— Tak jest, panie kapitanie!
Od piaszczystego traktu do szkolnego budynku przypominającegodworek prowadziła wysadzanabzami
alejka.
— Pan kapitan do kogo? — zapytał stojący w furtce żandarm.
— Od „Adama” do pułkownika Filipowicza — wyjaśnił kapitan, okazując jednocześnie legitymację.
— Proszę — odpowiedział żandarm salutując.
„Adam” to kryptonim dowódcy armii „Łódź”, natomiast pułkownik dyplomowany Julian Filipowicz był
dowódcą Wołyńskiej Brygady Kawalerii.
Brygadę zmobilizowano w trybie alarmowym w połowie sierpnia na dalekim żyznym Wołyniu, skąd
transportami kolejowymi przybyła w dniach od 16 do 17 sierpnia do Radomska. Po wyładowaniu 19 pułku
ułanów podpułkownika Józefa Pętkowskiego, 21 pułk ułanów Kazimierza de Rostwo-Suskiego, 2 pułk
strzelców konnych podpułkownika Józefa Mularczyka i 2 dywizjon artylerii konnej podpułkownika Jana
Kamińskiego przemaszerowały w rejon Brzeźnicy Nowej, zajmując kwatery w pobliskich wioskach.
Do jednostek wchodzących etatowo w skład brygady w okresie pokojowym doszły jednostki
przewidziane w etatach wojennych. Były to: 21 dywizjon pancerny, zmobilizowany przez 12 batalion
pancerny w Łucku, w składzie: szwadron czołgów rozpoznawczych TKS – dowódca porucznik Marian
Kozieracki, szwadron samochodów pancernych wz. 34 – dowódca kapitan Józef Żymierski. Dywizjonem
dowodził major Stanisław Gliński. Czołgi rozpoznawcze TKS, zwane popularnie tankietkami, miały słabe
opancerzenie, a jedynym ich uzbrojeniem był karabin maszynowy. Nie przedstawiały dużej siły
uderzeniowej i mogły być używane wyłącznie do celów rozpoznawczych. Wartość bojowa samochodów
pancernych wz. 34 była niewielka.
Jedenasty batalion strzelców podpułkownika Władysława Warchoła zmobilizowano w 13 dywizji
piechoty. Ten batalion miał wzmacniać siłę uderzeniową Wołyńskiej Brygady Kawalerii. Jego wyposażenie
było gorsze niż normalnych batalionów piechoty.
Obie te jednostki przybyły do Radomska kilka dni później. Wszyscy czuli wtedy, że musi coś nastąpić,
że nie będą to zwykłe manewry. Pułkownik Filipowicz meldując się u generała Rómlla dowiedział się, że
oczekują go ważne i trudne zadania. Brygada została wznocniona 12 pułkiem ułanów podpułkownika
Andrzeja Kuczka z Kresowej Brygady Kawalerii, 4 batalionem piechoty z 84 pułku strzelców poleskich
majora Wacława Sokola oraz 53 pociągiem pancernym kapitana Mieczysława Malinowkiego.
Gdyby nie artyleria, zresztą mała liczebnie, można byłoby ją uważać za słabą dwubrygadową dywizję
artylerii.
Rozkaz przywieziony ze sztabu armii wskazywał, że sytuacja jest niezwykła.
Pułkownik Filipowicz przebywał w jednej ze szkolnych klas, zamienionej teraz na kwaterę dowódcy
brygady. Unosił się tu charakterystyczny zapach pyłochłonu. Na białej ścianie wisiał orzeł i portrety
dostojników państwowych, a na czarnej szkolnej tablicy widniało wypisane kulfonami i nie starte: „Witajcie
wakacje”.
Kapitan podał pułkownikowi kilkustronicowy rozkaz. Dowódca brugady rozłożył go i czytał w
milczeniu.
— Ogólny rozkaz operacyjny numer jeden — powiedział półszeptem jakby do siebie.
Czytał długo i uważnie, analizując każde słowo. Skończył, wygładził maszynopis i wręczając szefowi
sztabu, majorowi Wilhelmowi Lewickiemu, powiedział:
— To już jakby wojna, panie majorze. Czasu mało, wszystkim się śpieszy.
Najbardziej interesujący obu sztabowych oficerów punkt rozkazu „Zadania wielkich jednostek:
Wołyńska Brygada Kawalerii”, brzmiał: „Wysunąć się do rejonu Miedzno—Ostrowy i być w gotowości do
stawienia oporu na skraju lasów północ Kłobuck, wschód Łobodno. Pod naporem bardzo przeważających sił
nieprzyjaciela walczyć wstrzymująco w kierunku na Brzeźnica Nowa. Przewidzieć możliwość wykonania
zwrotu zaczepnego w kierunku Działoszyn z 30 DP na Kłobuck (baon Obrony Narodowej). Czas wyruszenia
obliczyć tak, by siły główne osiągnęły rejon przeznaczenia do godziny 24.00 31 sierpnia br. Rozpoznanie
prowadzić w swoich pasach do granicy państwa”.
Dalej, w punkcie 6 tegoż rozkazu: „WBK nawiąże łączność ze strażnicą graniczną na swym przedpolu
wprost na Krzepice i za pośrednictwem oddziałów 7 DP”.
Na wykonanie rozkazu operacyjnego dowódcy armii czasu było już niewiele. Szef sztabu brygady w
godzinach popołudniowych 30 sierpnia zarządził odprawę dowódców pułków i samodzielnych oddziałów, na
której pułkownik Filipowicz miał podać zadanie, myśl przewodnią i zamiar. Dowództwo Wołyńskiej
Brygady Kawalerii przeniosło się do miejscowości Ostrowy.
Dalej rozkazy popłynęły w dół do dowódców szwadronów, kompanii i baterii.
Trzecia bateria przygotowuje się do walki
W tym czasie byłem oficerem ogniowym 3 baterii 2 daku w stopniu porucznika. Baterią dowodził
porucznik Kazimierz Wakalski, a plutonami podlegającymi bezpośrednio mnie: podporucznik Wiktor
Bagiński i plutonowy podchorąży rezerwy Zdzisław Pourbaix. Zakwaterowaliśmy we wsi Barbarówka.
Przez kilka dni wykonywaliśmy coś, co można by nazwać ostatnim szlifem. Jeszcze w Dubnie dla
uzupełnienia stanów baterii otrzymaliśmy sporą liczbą powołanych do służby rezerwistów. W większości
byli to żołnierze zwolnieni do cywila niedawno — rok temu lub dwa lata. Po włożeniu mobilizacyjnych
mundurów z miejsca poczuli się żołnierzami i nie mieliśmy z nimi kłopotów. Gorzej było z końmi
zarekwirowanymi w wołyńskich wioskach i majątkach. Nie umiały chodzić w artyleryjskich zaprzęgach ani
też pod siodłem. A przecież w artylerii konnej były one jedynym środkiem transportu. One ciągnęły armaty i
jaszcze, na nich jeździła obsługa, zwiad i dowódy. „Musztrę cywilnych” koni zaczęliśmy jeszcze w Dubnie,
gdzie stał nasz dywizjon, a kontynuowaliśmy po przybyciu do Barbarówki. Poza tym należało dopasowywać
uprząż artyleryjską, by nie obcierała skóry nieprzywykłych do niej zaprzęgowych koni.
Do 30 sierpnia czynności te zostały zakończone i bateria przedstawiała pełną wartość bojową. Tego
dnia, jak zwykle przed wieczorem, porucznik Wakalski udał się na odprawę do dowódcy dywizjonu. Po
powrocie wezwał do siebie oficerów baterii.
— Proszę panów — zaczął służbowo — dowódca dywizjonu zarządził pogotowie marszowe. Przed
zachodem słońca nastąpi wymarsz w rejon Kłobucka.
Gotowość osiągnięto w tempie alarmowym. Jeszcze złota tarcza słoneczna nie schowała się za
horyzont, a na wiejskim szerokim trakcie stał 2 dak w długiej kolumnie. Na czele dowódca podpułkownik
Jan Kamiński ze zwiadem dywizjonowym: adiutant kapitan Józef Stojewski-Rybczyński, oficer zwiadowczy
porucznik Franciszek Morawski, oficer obserwacyjny podporucznik Andrzej Komornicki, oficer łączności
porucznik Mieczysław Ostrowski i oficer łącznikowy podporucznik Piotr Sumiński. Za zwiadem ustawiły się
baterie: „gniada” (od maści koni) kapitana Mieczysława Sokołowskiego, „kasztanów” kapitana Ryszarda
Kaweckiego i nasza, „kara”. Za dowódcą baterii stał zwiad z oficerem zwiadowczym, podchorążym
ogniomistrzem Tadeuszem Wójcickim. Kolumnę zamykali szef naszej baterii, starszy ogniomistrz Stanisław
Szymanik i podoficer zaprzęgowy plutonowy Pędziszewski.
Za nami kolumna amunicyjna dywizjonu pod dowództwem podporucznika Wacława Bielawskiego —
24 jaszcze i 50 wozów, 270 koni i tabor bagażowy. Za nim wozy sanitarne z lekarzem podporucznikiem
Stanisławem Postułą i lekarzem weterynarii kapitanem Rudolfem Kurczabem oraz oficerem broni
podporucznikiem Kazimierzem Andruszewskim.
Za nimi ustawiły się tabory bojowe i bagażowe. Dywizjon w pełnym składzie bojowym zobaczyłem
chyba pierwszy raz, a na pewno ostatni. Od następnego bowiem dnia ubywało ludzi, koni i sprzętu, a
uzupełnienie nie dochodziło. Jednostki wojskowe, które widywało się na przedwojennych defiladach i
świętach państwowych, nie przypominały tych na etacie wojennym. W artylerii konnej w czasie uroczystości
nosiliśmy rogatywki z czarnym otokiem, a na kołnierzach mundurów, podobnie jak w kawalerii, proporczyki
o barwach czarno-czerwonych. Dywizjon miał własny sztandar z pocztem trębaczy, a każda bateria
proporczyk. Tak występowaliśmy na defiladach w Dubnie przyjmowanych przez starostę, burmistrza miasta
i komendanta garnizonu podpułkownika Franciszka Kubickiego, dowódcę stacjonującego w tym garnizonie
43 pułku strzelców bajońskich. Teraz dywizjon nie miał tego umundurowania. Rogatywki zostały zastąpione
hełmami bojowymi francuskiego wzoru. Zniknęły barwne proporczyki na polowych mundurach. Fanfary
zostały w garnizonie, a sztandar 30 sierpnia podpułkownik Kamiński rozkazał wysłać do ośrodka
zapasowego w Zamościu. Niestety, w czasie wojennej zawieruchy zaginął i nie zdobi dzisiaj sali
sztandarowej Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie.
Dowódca dywizjonu podniósł w górę prawą rękę za nim kolejno dowódcy baterii. Oznaczało to:
— Uwaga!
Ręce energicznie opuszczano w dół, co oznaczało:
— Stępem marsz!
Od granicy dzieliła nas odległość około 50 km, a za nią stali Niemcy.
Szybko zapadła noc. Posuwaliśmy się wolno piaszczystymi drogami, mijając zaciemnione i uśpione
wioski. Gdy słońce już stało wysoko, padła od czoła komenda:
— Dowódcy baterii ze zwiadami naprzód!
Znaczyło to, że dowódca dywizjonu z dowódcami baterii udaje się w teren, aby wybrać stanowiska
ogniowe i punkty obserwacyjne. W tym czasie linia ogniowa dywizjonu, to jest działa i jaszcze, pod
dowództwem oficerów ogniowych, miały zająć stanowiska wyczekiwania. Zatrzymaliśmy się w małej
wiosce, gdzie było kilka nędznych chałup. O ukryciu w niej 12 dział, 36 jaszczy, wozów oraz setek koni nie
mogło być mowy. Najbliższy las znajdował się po wschodniej stronie toru kolejowego biegnącego do
Działoszyna, w odległości kilku kilometrów. Kłusem ruszyliśmy w jego kierunku. Po kilku minutach
zagłębiliśmy się we wnętrzu lasu, zostawiając na skraju łącznika, mającego wskazać drogę zwiadowcy
jadącemu do nas z rozkazami od dowódcy baterii.
Gdy wjeżdżaliśmy do lasu, na bardzo dużej wysokości, przemknął po niebie połyskujący w słońcu
samolot.
Zapach drzew, wilgoć i spokój dawały wszystkim upragniony odpoczynek, odprężenie nerwowe. Cisza,
głęboka cisza, która poprzedza zawsze jakieś wielkie wydarzenie, od czasu do czasu przerywana była
nagłym krzykiem ptaków, w którym wyczuwało się, a może tak nam się wydawało, nutę niepokoju.
Zatrzymałem baterię na leśnym dukcie i podałem komendę:
— Z koni! Popuścić popręgi.
Ludzie byli zmęczeni, ale na pełny odpoczynek nie mogłem zezwolić. Lada moment mógł przybyć
zwiadowca od dowódcy baterii. Szef baterii i podoficer zaprzęgowy rzucali krótkie rozkazy:
— Nie odchodzić daleko w las! Nie palić ognia!
— Podrzucić koniom siana!
Byłem wraz z dowódcami plutonów i podoficerami funkcyjnymi odpowiedzialny za to, co się dzieje u
nas na stanowisku wyczekiwania, ponieważ dowódca baterii znajdował się w przodzie – wybierał
stanowisko ogniowe i punkt obserwacyjny. Kanonierzy, korzystając z wolnej chwili, raczyli się kawałkami
wczorajszego chleba, zwanego popularnie komiśniakiem.
Na sąsiedniej przesiece zatrzymała się 1 bateria pod dowództwem oficera ogniowego podporucznika
Witolda Gedroycia z dowódcami plutonów: podporucznikiem Konstantym Campioni i podporucznikiem
Stanisławem Pollerem. Nieco dalej 2 bateria z oficerem ogniowym podporucznikiem Stefanem
Radzikowskim i dowódcami plutonów: podporucznikiem Kamilem Pourbaix i podporucznikiem Orłowskim.
Dzień był upalny. Unoszący się z drogi kurz osiadł grubą warstwą na ludziach i koniach. Gniade,
kasztany i kare pod warstwą kurzu stawały się bułane. Obsługa i jezdni wyglądali jak Mulaci, twarze
przybrały kolor popielaty, przecinany jedynie strużkami potu wyciekającego spod hełmów. Minęła godzina.
Nagle od strony przejazdu pod torem kolejowym usłyszano tętent galopujących koni. To przygnali
zwiadowcy przysłani od dowódców baterii do oficerów ogniowych z rozkazem zajęcia stanowisk.
— Mam zaprowadzić baterię na stanowisko! — zameldował kanonier ze zwiadu naszej baterii.
— Do koni! — rozkazałem — Podciągnąć popręgi!
Kanonierzy i podoficerowie sprawnie wykonali komendę. Chwilę odczekałem, po czym podałem:
— Przygotowanie do boju!
Kanonierzy obsługi rzucili się do dział. Zniknęły z luf i z zamków kaptury, ze skórzanych futerałów
wyciągnęli przyrządy celownicze. Bateria była gotowa do boju.
— Do wsiadania! Na koń! — rozkazałem.
Bardzo sprawnie i szybko kanonierzy znaleźli się w siodłach. Ruszyliśmy na razie stępa. Po wyjeździe z
przesieki dałem znak przejścia w kłus. Jeszcze kilometr jazdy leśnym traktem, potem minęliśmy przepust
pod torem kolejowym i wjechaliśmy na dużą polanę Mokra. Teren lekko wznosił się aż do drogi łączącej
Kłobuck z Działoszynem przez Zawady. Z lewej strony widać było wioskę Mokra III, na wprost znajdowała
się Mokra II i w prawo, w dole, w odległości około dwóch kilometrów, w dolinie, leżała Mokra I. Tę ostatnią
widzieliśmy wyraźnie na tle lasu. Na polanie rosły kępy krzaków i rzadko stojące wysokie drzewa.
Zabudowania kryły się w sadach okolonych płotami. Częściowe zadrzewienie terenu dawało możliwość
ukrycia się. Skręciliśmy w lewo. Tam, w rejonie leśniczówki, znajdowało się stanowisko ogniowe naszej
baterii.
Gdy byłem młodym kadetem, marzyłem o służbie w konnej artylerii. W wyobraźni przywoływałem w
pamięci postać generała Bema. Galopem zajeżdżałem na stanwisko ogniowe, by pod nieprzyjacielskim
ogniem odprzodkować armaty i plunąć kartaczami na wroga. Rzeczywistość okazała się zgoła inna,
nieromantyczna.
Na razie galopowaliśmy i nikt do nas nie strzelał. Zatrzymałem baterię przed leśniczówką.
— Tu jest stanowisko ogniowe — zameldował zwiadowca. — Kierunek dozoru: Brzezinki —
rozwidlenie dróg.
Wyciągnąłem mapę i porównałem ją z terenem. Po chwili byłem zorientowany.
— Gdzie znajduje się rejon punktów obserwacyjnych? — zapytałem zwiadowcy.
— Wieś Dąbrówka — odpowiedział.
— Dobrze. Możecie wracać na punkt obserwacyjny i zameldować, że bateria znajduje się na stanowisku
ogniowym.
Zwiadowca spiął konia ostrogami i ruszył w kierunku wsi Mokra III. Dałem rozkaz do odprzodkowania.
Plutonowy Pędziszewski zabrał przodki i odprowadził je za tor kolejowy. Będą tam stały do momentu, gdy
trzeba będzie zmienić stanowisko ogniowe. We wsi Mokra II ustawiała swe działa w sadzie gospodarza
Kocemby 1 bateria. Bardzo blisko nas, we wsi Mokra III, w obejściu gospodarza Sekuły, ustawiła się 2
bateria.
Przystąpiłem do wykonywania regulaminowych czynności przy zajmowaniu stanowiska ogniowego.
Czasu było sporo, nikt nas nie poganiał i nie strzelał. Zresztą robiło się te rzeczy automatycznie.
Wielokrotnie przerabialiśmy je na poligonie lub na placu ćwiczeń w garnizonie. Wraz z dowódcami
plutonów i działonowymi wybierałem stanowiska dla każdego działa. W baterii było ich cztery.
Wyprodukowane zostały w Petersburgu w Zakładach Putiłowskich pod nazwą armata wz. 02 na początku
naszego stulecia. Stanowiły podstawę uzbrojenia rosyjskiej artylerii lekkiej. Część z nich po przeróżnych
wojennych perypetiach znalazła się w arsenale odrodzonego państwa polskiego. Polska artyleria
przestawiała się wówczas na sprzęt francuski, w artylerii lekkiej znalazły się armaty wz. 97 o kalibrze 75
mm. Tymczasem armata 02 miała kaliber 3 cale. Ze względu na brak amunicji tego kalibru, trzycalówki
przez kilka lat stały nie wykorzystane w zbrojowniach. W roku 1926 metodą tzw. Koszulkowania
przekalibrowano je na 75 mm i nazwano „armata wz. 02/26”. Uzbrojono w nie baterie konne i plutony
artylerii piechoty. Lubiliśmy je – były szybkostrzelne, nie miały dużego rozrzutu, proste w obsłudze,
świetnie nadawały siędo szybkiej jazdy w terenie. Żartobliwie nazywaliśmy je „prawosławnymi”. A poza
tym, moim zdaniem, miały ładniejszą sylwetkę od francuskich siedemdziesiątekpiątek.
Armaty należało ustawiać w odstępach dwudziestometrowych tak, aby osie luf były równoległe. W
języku artyleryjskim nazywało się to snopem, a oś lufy pierwszego działa (prawego) musiała przechodzić
przez dozór, którym w tym wypadku było podane przez zwiadowcę skrzyżowanie dróg we wsi Brzezinki.
Wykonanie tych czynności umożliwiało prowadzenie pośredniego ognia, należało to do mnie jako oficera
ogniowego. Robiło się to za pomocą mapy, kątomierza bateryjnego i przyrządów celowniczych. Po
wyznaczeniu stanowiska dla dział obsługa zabrała się do wykonania działobitni. Tak się nazywały
wyrównane miejsca dla armat i jaszczy. Potem wtaczano na nie sprzęt maskując gałęziami, kawałkami
płotów lub siatkami maskowniczymi. W tym czasie dróżyna OPL przygotowywała stanowiska dla drugiego
naszego środka ogniowego – gniazd karabinów maszynowych typu Hotchkiss o kalibrze 8 mm. Do nich
jakoś nie mieliśmy zaufania. Strzelały wolno i zacinały się. Ich zadaniem poza OPL była bezpośrednia
obrona stanowisk baterii. Spodziewaliśmy się, że skuteczną obronę przeciwlotniczą zapewni nam nasze
lotnictwo myśliwskie. Hotchkissy ustawiało się na podstawach, wokół których obsługa kopała rów w
kształcie koła głębokości około pół metra. Pozwalało to na strzelanie do celów powietrznych i naziemnych.
Ledwo obsługa zamaskowała stanowiska, z punktu obserwacyjnego nadciągnęli telefoniści.
Linie telefoniczne były wówczas w armii polskiej podstawowym środkiem łączności na polu walki. W
baterii najważniejsza była tzw. linia ogniowa łącząca stanowiska ogniowe z punktem obserwacyjnym.
Bateria mogła strzelać tylko wtedy, gdy linia telefoniczna sprawnie działała. Uszkodzenie jej lub
wyeliminowanie uniemożliwiało prowadzenie pośredniego ognia. Bezpośrednią linię ogniową między
stanowiskami baterii a punktem obserwacyjnym budowali telefoniści bateryjni. Natomiast linię do centrali
telefonicznej wykonywali telefoniści z plutonu dywizjonowego. Zapewniała ona połączenie z dowódcą
dywizjonu i pozostałymi bateriami. Jeszcze raz sprawdziłem stan gotowości baterii, po czym połączyłem się
z naszym dowódcą.
— Tu porucznik Pokorny. Bateria gotowa.
— Dziękuję. Proszę wziąć mapę, objaśnię położenie na przedpolu.
— Tak jest! Słucham.
— Nasz dywizjon otrzymał jako główne zadanie wsparcie ogniowe dwudziestego pierwszego pułku
ułanów, zajmującego pozycje obronne po zachodniej stronie lasu Grodzisko i wejścia na polanę wsi Mokra
jeden, dwa, trzy, oraz czwartego batalionu osiemdziesiątego czwartego pułku strzelców poleskich, który ma
zająć pozycje w lewo od dwudziestego pierwszego pułku ułanów do miejscowości Brody-Malina.
Trzy baterie na mniej więcej dwa bataliony (pułk kawalerii po spieszeniu przedstawiał wartość
batalionu piechoty) to nie jest mało — pomyślałem. Ale co z resztą brygady?
Dowódca baterii odgadł moją myśl, bo ciągnął dalej:
— Dziewiętnasty pułk ułanów organizuje obronę na prawym skrzydle brygady w rejonie
Kamieńszczyzna-Leszczyny. Drugą pozycję obronną tworzy pułk strzelców konnych, dwunasty pułk ułanów
i jedenasty batalion strzelców. Należy się liczyć z pojawieniem się niemieckiej broni pancernej ze
wszystkich stron, ale najbardziej prawdopodobny jest kierunek wyprowadzający na polanę Mokra. Zdaje
sobie pan sprawę, czym to grozi?
— Orientuję się doskonale. Bezpośrednią waklą z czołgami.
Ostatnia rozmowa z dowódcą baterii dała mi dużo do myślenia.
Jeżeli niemieckie czołgi przełamią pozycje obronne 21 pułku ułanów, to wyjdą na nas. Staniemy oko w
oko z pancernymi wozami. Nie możemy się wycofać, choćby mieli nas wybić do ostatniego kanoniera i
rozjechać gąsienicami! Musimy być goodni patrona naszego dywizjonu generała Józefa Sowińskiego,
bohaterskiego obrońcy kościółka na Woli we wrześniu 1831 roku, symbolu woli walki do ostatniej kropli
krwi.
Zapadał zmrok. Na stanowiskaprzyjechał szef baterii z kuchnia polową. Wśród głodnych kanonierów
zapanowała radość.
— Chłopaki! — wołali jeden przez drugiego — przeciwlotnicza przyjechała!
Tak żartobliwie nazywano polowe kuchnie ze sterczącymi dymiącymi kominami. Każdy łapał
pośpiesznie swą menażkę i ustawiał się w kolejce, bo kiszki grały marsza. Z szefem przyjechali: podoficer
gospodarczy kapral Trachtenberg i znakomity kucharz Michał Jęczmionka. Wśród oczekujących na posiłek
zauważyłem Jasia Wujca, Franka Dziubę, celowniczego Jana Rzeszułkę, Józefa Wróbla, Władka Repcia,
Henryka Brzozowskiego, Jasia Mostowskiego i innych. W kolejce stanęła również reszta obsługi dział i
karabinów maszynowych.
Szef regulował porządek, gospodarczy wydawał chleb na dzień następny, a kucharz nalewał chłopcom
do menażek duże porcje zupy na mięsie. Od czasu do czasu słyszało się: „Michał, nabieraj od spodu, gęstą,
nie dawaj tyle wody”. Z pełną menażką każdy siadał, gdzie mógł, ale niedaleko od kuchni. Apetyt
wszystkim dopisywał, było wielu chętnych na repetę. Kocioł był duży i pełny, starczyło dla wszystkich.
Przyniesiono również zupę dla oficerów baterii. Nie zapomniano także o obsadzie punktów obserwacyjnych.
Wysłano im posiłek w specjalnych termosach przystosowanych do noszenia strawy w terenie, w warunkach
polowych, aby była ciepła.
Jedzenie rozleniwiło trochę chłopaków — przysiadywali, zbierali się w grupki. Gwarzyli, wspominali
swoje domy, rodziców, znajomych, krewnych. Wszyscy, choć w różny sposób, starali się ukryć niepokój,
jedni dowcipami, inni rozmowami. Niektórym nie udało się jednak zamaskować zasępienia.
Tematem głównym była wojna — kiedy się zacznie, jaka będzie i jak długo może trwać. Że będzie,
wątpliwości nie miał nikt.
Na stanowisko, gdzie ustawiono działą, przychodzili gospodarze ze wsi. Z niepokojem pytali:
— Panie poruczniku, czytaliśmy plakaty o mobilizacji. To już wojna? Co robić?
— Co ja mogę wam powiedzieć? — odpowiadałem zasępiony. — Znam tylko swoje obowiązki. Jak się
pokaże nieprzyjaciel, mam strzelać do niego i bronić każdego kawałka ziemi!
— Ale my, co my mamy robić? Uciekać czy zostać w domu? Zaprzęgać konie i z rodzinami uchodzić
na wschód do sąsiednich wiosek?
— Moi drodzy, co ja wam mogę poradzić? W tym wypadku każdy musi decydować sam —
odpowiedziałem.
Starsi, któzy pamiętali pierwszą wojnę, radzili, by nie ruszać się z miejsca. „Nie ma sensu uchodzić,
kilka dni i front się przewali, a jak pójdziesz z domu, to możesz po powrocie nic nie zastać” — mówili.
Wielu zabierało jednak swój dobytek i wyjeżdżało na wschód. Ciągle rozlegał się turkot wozów na
drodze. Co odważniejsi zostali namiejscu i przenosili najpotrzebniejsze rzeczy do loszków-piwnic pokrytych
ziemią. Zabezpieczali się, kopiąc rowy i wnęki dalej od domów.
Liczyli na to, że wojenna nawałnica przewali się w ciągu kilku dni. Czy tak, czy inaczej groźna sytuacja
nie może trwać długo. Lepiej być u siebie. Czy dom zostanie, czy też będzie spalony, to zawsze jest się na
swoim i będzie można coś uratować – rozumowali. Trudno było się dziwić tym ludziom. Przecież to, co
mieli, zdobyli w ciągu długich lat ciężkiej, pełnej wyrzeczeń, pracy.
Późnym wieczorem leśniczy z rodziną opuścili leśniczówkę, a na jej terenie pozostało jedynie wojsko.
Za nim ruszyło również wielu gospodarzy z sąsiedztwa. Biedniejsi ładowali swój dobytek — pierzyny,
ubrania i żywność, na małe wózki i popychając je maszerowali na wschód, za tor kolejowy. Szli na Miedzno
i Ostrowy. Rozlegał się płacz małych dzieci, pomieszany z porykiwaniem prowadzonych krów i rżeniem
niespokojnych koni.
Kanonierzy szykowali się do snu, gdzie kto mógł, jedni w dołkach, okopach, inni w pobliskich
zabudowaniach na sianie lub snopkach w stodole — zawsze to cieplej, bo pod dachem, a poza tym ściany
chroniły przed wiatrem. Z nastaniem nocy życie na polanie jakby zamarło. Czuwali jedyi obserwatorzy,
czujki wysunięte do przodu i wartownicy przy działach. Zapadła noc — ciemna. Nic się nie działo, ale było
jakoś ciężko. Każdy kładąc się zadawał sobie jedno pytanie: co przyniesie dzień jutrzejszy — słońce i spokój
czy też śmierć lub kalectwo? Na linii obrony słychać było przyciszone nawoływania, to głosy
sprawdzających posterunki. Wokół dział chodził wartownik, patrzył i nasłuchiwał, czy ktoś nie zbliża się do
stanowiska. Dyżurni, telefoniści leżeli obok aparatów telefonicznych i od czasu do czasu sprawdzali
działanie linii. „Tu Barbara dwa, kontrola linii. Tu Barbara jeden — po drugiej stronie odpowiadał
telefonista — koniec”.
Taka czujność byłą konieczna, należało przecież liczyć z działalnością dywersantów.
Zmęczony całodziennym i całonocnym wysiłkiem ułożyłem się do snu. Kazałem się natychmiast
obudzić, gdyby wezwano mnie pilnie do telefonu.
Wołyńska Brygada Kawalerii zajmuje pozycję opóźniającą
21 Pułk Ułanów Nadwiślańskich, wzmocniony szwadronem z 12 pułku ułanów; nakazany rozkazem
przez dowódcę brygady rejon na zachodnim skraju lasu i przerwę leśną na zachód od wsi Mokra II i Mokra
III osiągnął 31 sierpnia. Na zachód, w odległości niespełna 16 km, przebiegała polsko-niemiecka granica
ustalona jeszcze na Kongresie Wiedeńskim w 1815 roku.
Dowódca armii „Łódź” wiedział o gromadzących się nad granicą dużych siłach niemieckich, w tym
silnej broni pancernej. W tej sytuacji nakazał po osiągnięciu podanych rozkazem rejonów prowadzić
rozpoznanie w swych pasach działania do granicy państwa. W terenie tym nie było żadnych umocnień, a
miał stanowić pierwszą pozycję opóźniającą. Tu brygada miała powstrzymać pierwszy impet nieprzyjaciela,
a pod naporem przeważających jego sił wycofać się na kolejną pozycję. Ułani po spieszeniu się i odesłaniu
koni pod opieką koniowodnych przystąpili do okopywania się, budowy stanowią dla działek
przeciwpancernych i cekaemów. Czekał ich bój pieszy. Narzucały to prawa tej wojny. Każdy z ułanów
marzył o boju konnym. Nic więc dziwnego, że podporucznikowi Józefowi Berezowskiemu z 1 szwadronu
zaświeciły się z radości oczy, gdy dowiedział się od swego dowódcy, rotmistrza Białkowskiego, że ma pójść
na podjazd. Działania podjazdami, czyli małymi oddziałami, były stosowane od wieków w polskiej konnicy.
Polegały na nękaniu nieprzyjaciela niespodziewanymi, zaskakującymi wypadami i prowadzeniu
rozpoznania.
— Weźmiesz swój pluton wzmocniony cekaemem na taczance — objaśnił rotmistrz — i po zmierzchu
pomaszerujesz przez Wilkowiecko—Opatów do granicy pod Krzepicami. W Krzepicach nawiążesz łączność
z dowódcą kompanii z baonu Obrony Narodowej „Kłobuck” i z komendantem Straży Granicznej.
Podejdziecie jak najbliżej granicy, żeby się zorientować, co robią szkopy. W razie przekroczenia granicy
przez Niemców, opóźniając ich marsz, wycofajcie się tą samą drogą. Nie oszczędzaj amunicji. Masz dobre
konie, dobrych ułanów i dobrą obsługę cekaemów.
— Tak jest, panie rotmistrzu — odpowiedział podporucznik Berezowski.
Podporucznik Ostrowski z tego samego szwadronu dwoma plutonami wspartymi cekaemem na taczance
miał w nocy obsadzić wzgórze 258 na południe od Rębielic Królewskich, osłaniając północne skrzydło
pułku.
— W razie silnego nacisku nieprzyjaciela wycofaj się w rejon wzgórza dwieście dwadzieścia dziewięć
— objaśniał podporucznika Ostrowskiego rotmistrz Edward Białkowski.
Trzeci szwadron rotmistrza Bolesława Deszerta wzmocniony dwoma cekaemami i działkiem
przeciwpancernym otrzymał rozkaz obsadzenia panującego nad terenem wzgórza 263 na zachód od lasów
„Grodzisko”. W razie silnego naporu nieprzyjaciela miał wycofać się na lizjerę tego lasu przedłużając
pozycję obronną pułku. Pozycję tę tworzył 2 szwadron pułku i reszta szwadronu cekaemów.
19 Pułk Ułanów Wołyńskich im. generała E. Różyckiego w nakazanym rejonie Kamieńszczyzna—
Leszczyny znalazł się nieco później, miał bowiem do pokonania liczne leśne bezdroża. Jego dowódca,
podpułkownik dyplomowany Józef Pętkowski, dostał rozkaz osłony prawego skrzydła brygady wzdłuż rzeki
Liswarty na odcinku Danków—Zawady. Rzeką płynącą w szerokiej bagnistej dolinie biegła granica pasa
działania brygady i prawego sąsiada — 30 dywizji piechoty, z którą pułk miał nawiązać łączność.
Podpułkownik Pętkowski postanowił:
Trzeci szwadron porucznika Stanisława Góreckiego, wzmocniony dwoma cekaemami i działkiem
przeciwpancernym, trzymać w odwodzie w miejscowości Zawady;
Pierwszy szwadron rotmistrza Antoniego Skiby, wzmocniony dwoma cekaemami i działkiem
przeciwpancernym, miał bronić folwarku na północ od mostu w miejscowości Zawady;
Czwarty szwadron porucznika Wojciecha Gumińskiego z czterema cekaemami i działkiem
przeciwpancernym wyznaczono do obrony północnej części lasu „Grodzisko” w rejonie wzgórza 216 (rejon
miejscowości Kamieńszczyzna);
Zaciągnąć placówkę w miejscowości Danków.
Drugi szwadron rotmistrza Jerzego Wiszniowskiego wzmocniony czterema cekaemami i działkiem
przeciwpancernym bronił rejonu miejscowości Leszczyny.
Drugi pułk strzelców konnych miał się zgrupować na lewym skrzydle brygady, nawiązać łączność z 7
DP w rejonie Kłobucka i stanowić odwód brygady wraz z 12 pułkiem ułanów, 11 batalionem strzelców i 21
dywizjonem pancernym.
Zadaniem 4 batalionu 84 pułku strzelców poleskich było przedłużenie na południe pozycji obronnej 21
pułku ułanów.
Noc z 31 sierpnia na 1 września
Zapadał zmrok ostatniego sierpniowego dnia. W kierunku Krzepic wyruszył pluton podporucznika
Berezowskiego. Posuwał się marszem ubezpieczonym — na czele dwaj zwiadowcy, za nimi, w odstępie
około stu metrów, reszta plutonu. Krótką kolumienkę zamykała taczanka, czyli trzykonny pojazd
przewożący ciężki karabin maszynowy z obsługą. Z jadącej nawet galopem taczanki można było prowadzić
ogień. Marsz ubezpieczony podyktowała sytuacja. Niemcy nieustannie prowokowali incydenty. Grupki
dywersantów przedzierały się przez granicę i podpalały niemieckie zagrody. W ten między innymi sposób
pozorowano terror rzekomo stosowany przez Polaków w stosunku do niemieckiej ludności. Możliwość
spotkania dywersantów była zupełnie realna.
Kłusem zbliżali się do Wilkowiecka. Pomimo późnej pory przed kościołem stało sporo ludzi.
Rozmawiali, dyskutowali, przekazywali sobie różne, często sprzeczne i nieprawdziwe, informacje. Kilku
nich wybiegło na drogę, by zatrzymać kawalerzystów. Zadawali pytania, szukając potwierdzenia tego, co
usłyszeli. Ale jaką można było dać im odpowiedź?
Po minięciu tej miejscowości pojechali dalej polną drogą w stronę Opatowa, dużej wsi, w której
mieściła się gmina. Od krzyżówki do Krzepic prowadziła prosta jak strzelił wyboista, rozjeżdżona droga.
Konie szły wyciągniętym kłusem. Taczanka podskakiwała na nierównościach. Mijali liczne wozy jadące na
wschód. Ktoś dodając sobie otuchy krzyknął:
— Niech żyje polska kawaleria!
Minęła północ. Był już 1 września 1939 roku. Podjazd wjechał do Krzepic, małego powiatowego
miasteczka. Podkute końskie kopyta głośno stukały o jezdnię ulicy wybrukowanej kocimi łbami. Miasto
było uśpione i zaciemnione. Ułani dojechali do rozwidlenia dróg. „Do granicy państwa” — wskazywał
drogowskaz.
Posuwając się w tym kierunku przejechali tor kolejowy obok sporej stacji. Kilkaset metrów za
przejazdem kończyła się szosa, dalej prowadził wiejski trakt. Podjazd w nocnych ciemnościach wjechał
pomiędzy chłopskie obejścia. Upłynęło kilka minut. Do podporucznika Berezowskiego zbliżył się jeden ze
zwiadowców.
— Panie poruczniku — zameldował — na skraju wsi stoi wojsko.
Okazało się, że jest to placówka z kompanii ON porucznika Pawelskiego. Słabo okopani strzelcy ON z
dwoma cekaemami zajmowali pozycję u wylotu wsi. Dowódca kompanii był na miejscu.
— Podporucznik Berezowski z dwudziestego pierwszego pułku ułanów — przedstawił się dowódca
podjazdu.
Porucznik Pawelski zdziwił się, gdy zobaczył ułanów. Batalion „Kłobuck”, z którego była kompania,
podlegał dowódcy 7 DP. Nie dotarły do niego do tej pory żadne informacje, dlatego nie znał położenia
siąsiadów.
— Co będzie pan robił na wypadek przejścia Niemców przez granicę? — zapytał Berezowskiego
wprost.
— Otrzymałem rozkaz opóźniania ich na osi Krzepice—Opatów—Wilkowiecko—polana Mokra, gdzie
się znajdują pozycje obronne naszej brygady kawalerii.
— O!? — znów zdziwił się Pawelski. — To za nami stoi cała brygada? Ta wiadomość bardzo podniesie
na duchu moich strzelców, gdy dowiedzą się, że nie jesteśmy samotni. Pewnie pana interesuje, jak się
zachowują Niemcy?
— Po to się tu znalazłem. Mam prowadzić rozpoznanie do granicy państwa.
— Właśnie jesteśmy prawie nad samą granicą. Gdyby była jaśniejsza noc, zobaczyłby pan naszą
strażnicę. Od niej biegnie granica polami przed naszą placówką. Dochodzi do Listwarty, rzeczki, którą tu
przeskoczy nawet dziecko. Odcinek ten dozoruję patrolami i to tylko w nocy, bo szkopy z drugiej strony, z
krzaków, strzelają do moich chłopaków. Do naszej granicy możemy dojść piechotą, lepiej nie zbliżać się tam
na koniu — ostrzegł porucznik.
Podporucznik Berezowski rozkazał sekcyjnym zająć się końmi i ułanami. Koniom popuszczono tylko
popręgi, bo podjazd musiał być w gotowości marszowej.
Trakt kończył się tuż za skrajem wsi. Dalej rozciągały się mało przejezdne pola.
— Do strażnicy Straży Granicznej — ciągnął dalej Pawelski — jest stąd niecały kilometr. Wczoraj, by
nie zadrażniać napiętej sytuacji, strażnicy przenieśli się do starej opuszczonej szopy w odległości dwustu
metrów od granicy.
W szopie oprócz strażników spotkali komendanta odcinka Straży Granicznej.
— Pan porucznik Berezowski — przedstawił Pawelski — dowódca podjazdu z dwudziestego
pierwszego pułku ułanów. Przybył tu z zadaniem rozpoznania, chce wiedzieć, co u Niemców.
Noc była ciepła, głucha. W niewielkiej odległości majaczyły białe mury niewielkiej strażnicy.
— Niech pan porucznik słucha.
Po chwili z nocnej ciszy wyłowił Berezowski odgłosy ludzkiej mowy. To nawoływali się niemieccy
żołnierze. „Hans, Willi, Anton” — padały pojedyncze słowa, a także całe zdania w obcej mowie.
— Słyszy pan, poruczniku? Za naszą strażnicą stoi niemiecka, a za nią kępy lasów. Zawsze tu panowała
cisza, najwyżej ujadały psy. Wczoraj niemiecką strażnicę obsadził Wehrmacht. Zaczęły się prowokacje. Z
polecenia Inspektoratu Straży Granicznej przenieśliśmy się tutaj. Niemcy nie zajęli jednak naszej Strażnicy,
bo musieliby przekroczyć granicę.
— Ale niedługo i to nastąpi — wtrącił Pawelski — po cóż gromadziliby tyle wojska?
— Jak oceniacie, panowie, niemieckie siły. Ile ich tam może być? — zapytał Berezowski.
— Z meldunków, które otrzymujemy, wynika, że wszystkie nadgraniczne wsie są pełne wojska. Jest to
przeważnie zmotoryzowana piechota i oddziały czołgów.
Z niemieckiej strony cały czas dochodziły głośne nawoływania. Podporucznik Berezowski po naradzie
z porucznikiem Pawelskim i przestudiowaniu mapy zdecydował się zająć z podjazdem placówkę w rejonie
wzgórza 225 na północ od Starokrzepic. W wypadku przekroczenia granicy przez wroga mieli się wycofać
na Krzepice, opóźniając marsz nieprzyjaciela.
Na wzgórzu podporucznik Berezowski ustawił cekaem z jedną sekcją ułanów. Resztę plutonu z
koniowodnymi umieścił w małym lasku. Przemęczeni ułani owinąwszy się kocami zasnęli na skąpym
poszyciu. Berezowski czuwał na taczance, co jaki czas zapadając w drzemkę.
W godzinę po wyruszeniu podjazdu podporucznika Berezowskiego ruszył w kierunku Danków pluton
ułanów z 4 szwadronu porucznika Gumińskiego (19 pułk ułanów). Został on wzmocniony cekaemem na
taczance, a także w ostatniej chwili drużyną kolarzy i trzema tankietkami z 21 dywizjonu pancernego.
Możliwe, że z tej racji nazwanego oddziałem wydzielonym. Z miejscowości Leszczyny ruszył polną drogą
na Rębielice Królewskie, długą wieś ciągnącą się wzdłuż strumienia wpadającego do Liswarty. TKS-y
podskakując na nierównościach wiejskiego traktu hałasują silnikami. Po ominięciu Rębielic, obudzonych
przez tankietki, polną drogą zbliżył się do Dankowa. Tu się zatrzymał na skrzyżowaniu szosy z Krzepic do
miejscowości Lipie. Do granicy stąd było dość daleko.
Jeżeli Niemcy przekroczą granicę w rejonie Krzepic, to mogą szosą pójść na Danków — zastanawia się
dowódca wydzielonego oddziału 19 pułki ułanów.
Postanawia obsadzić wzgórze 206 i 211, po czym chce nawiązać łączność z 83 pułkiem piechoty. Chęć
udania się do wsi Lipie wyraża dowódca tankietek. Dowódca oddziału wydzielonego 19 pułku ułanów jest
nastawiony do tego pomysłu negatywnie.
— Czy pan porucznik w tym pudełku słyszy, co się dzieje na zewnątrz?
— Właściwie to nie — odpowiada pancerniak.
— Tak też myślałem. A co będzie, gdy piechurzy pomyślą, że to jadą Niemcy? Nie usłyszy pan ich
wołania i trzepną w maszynę jak nic. Niech pan lepiej zajmie stanowisko okrakiem na szosie do Krzepic, a ja
udam się tam konno.
Z grupą kilku ułanów przejechali groblę, most na Liswarcie i znaleźli się na skraju wsi Lipie. Tam
spotkali piechurów z 83 pułku piechoty. Ułani zostali przyjęci bardzo serdecznie. W czasie pokoju nie
zawsze tak bywało, antagonizmy jednak w tej niecodziennej sytuacji zeszły, co jest zresztą zupełnie
zrozumiałe, na plan dalszy, stały się zupełnie nieważne.
Dowódca oddziału wydzielonego 19 pułku ułanów uzgodnił z dowódcą placówki 83 pułku piechoty
współdziałanie w przypadku przekroczenia przez Niemców granicy i ich marszu w głąb polskiego
terytorium.
Pierwsze strzały
Gdy podporucznik Berezowski obudził się, dochodziła godzina druga. Było chłodno. Nad polami
unosiły się opary. Z lasu, spoza granicy, dobiegał dziwne odgłosy, przypominające szum górskieg potoku czy
też dalekiej burzy. Podporucznik obudził ułanów i zarządził pogotowie.
— Czekajcie tu na mnie, idę do strażnicy.
Tam zastał porucznika Pawelskiego.
— Słyszy pan? Co to może być?
— Wróg grzeje silniki czołgów, samochodów, motocykli.
— Ile ich może być?
Odnosiło się wrażenie, że Niemcy zbliżają się do granicy. Podporucznik Berezowski wrócił na wzgórze.
Nikt tu już nie spał. Ułani otrząsnęli się ze snu i czekali na to, co nastąpi. Dowódca podjazdu zdecydował się
wysłać meldunek do rotmistrza Białkowskiego.
— Jedź tą samą drogą, którą tu przybyliśmy, i zamelduj dowódcy szwadronu o tych odgłosach które
docierają do nas zza granicy. Zrozumiałeś? Na koń i galopem — wydał rozkaz łącznikowi.
W dalszym ciągu czekali w napięciu, wpatrując się w nocne ciemności. Zaczynało szarzeć. Coraz
wyraźniej rysowały się terenowe kontury — budynek strażnicy, wiejskie obejścia, kępy zielonych lasów.
Minęła godzina czwarta, czwarta trzydzieści... Słońce wyszło zza horyzontu. Gdzieś po niemieckiej stronie
rozległ się strzał — krótki, typowy strzał artyleryjski. W odstępach co kilka sekund drugi, trzeci i czwarty. A
więc strzelała bateria. Ale gdzie? Nad wzgórzem z charakterystycznym poświstem przeleciały artyleryjskie
pociski. Berezowski obejrzał się. W Krzepicach ukazały się cztery wybuchy, a w kilka sekund później
rozległy się głosy potężnych detonacji. Seria była celna. Niemieccy artylerzyści z nadgranicznych punktów
obserwacyjnych zdążyli przeprowadzić dokładne rozpoznanie celów. To, że w mieście nie było wojskowych
obiektów, nie stanowiło dla nich żadnych moralnych hamulców. Po pierwszej serii poszła druga i trzecia.
Nadwiślańscy ułani nie wiedzieli wtedy, bo nie mogli wiedzieć, że poprzedniego dnia Hitler wydał
dyrektywę nr 1, która brzmiała: „Dzień natarcia 1 września 1939 roku, godzina natarcia 4.45”.
Przy czwartej serii z kierunku strażnicy dobiegł odgłos ujadającego karabinu maszynowego.
— Panie poruczniku! — wołał ułan z obsługi cekaemu. — Niemcy opanowali strażnicę!
Podporuwiik Berezowski przywarł do okularu polowej lornetki. Przy polskim budynku stały dwa
niemieckie motocykle z przyczepami uzbrojonymi w cekaemy. Strażnicy pod niemieckim ogniem cofali się
drogą w stronę zachodniego skraju Starokrzepic, gdzie znajdowała się placówka kompanii Obrony
Narodowej. Placówka milczała, motocykle wjechały bowiem w zagłębienie terenu.
— Panie poruczniku, puścimy serię po szkopach — gorączkował się celowniczy.
— Czekaj na mój rozkaz.
Niemcy nic nie wiedzieli o placówce na wzgórzu 225 i pchali się śmiało pod boczny ogień ułanów. W
rejonie strażnicy ukazały się wozy bojowe z czarnymi krzyżami. Tymczasem patrol motocyklistów wjechał
na garb terenowy i wpadł pod daleki ogień placówki porucznika Pawelskiego. Od wzgórza 225 dzieliła ich
odległość około 300 m.
— Celownik trzysta! Ognia seriami! — komenderował podporucznik Berezowski.
Celowniczy starannie przymierzał i bez śladu podenerwowania zagrał na swej maszynce. Poszła długa
seria, a towarzyszył jej ogień karabinów rozlokowanych w terenie ułanów. Zaskoczenie Niemców było
kompletne. Wyskakiwali z motocykli i próbowali szukać w terenie ostrzeliwujących ich Polaków. Ułani
tylko na to czekali. Spokojnie jak na strzelnicy tłukli do figurek w stalowych hełmaej i skórzanych
płaszczach. Jednak obecność Polaków na wzgórzu 225 odkryli żołnierze z samochodów ciężarowych. Jeden
z nich wolno ruszył w stronę wzgórza. Nie znając siły Polaków, Niemcy zachowali ostrożność i
prawdopodobnie przez radio wezwali na pomoc artylerię. Kilka pocisków rozerwało się w pobliżu wzgórza.
Ułani nie mieli tu już nic do roboty.
— Przerwij ogień! — zakomenderował podporucznik Berezowski. — Na koń!
Konie stały na przeciwstoku wzgórza. W mgnieniu oka dosiedli ich.
— Kłusem marsz!
Ruszyli w kierunku Starokrzepic. Niewielki oddział jeźdźców zamykała trzykonna taczanka. Wpadli do
miasta i dalej pędzili galopem w stronę przejazdu kolejowego. Miasteczko płonęło. Wystraszeni mieszkańcy
zapełniali ulice. Dzwony kościelne biły na trwogę. Z trudem podporucznik Berezowski przedostał się na
wschodni skraj Krzepic. Szosa na Opatów była zapchana uciekinierami. Zgodnie z rozkazem podporucznik
musiał zająć następną pozycję opóźniającą. Idealnie do tego celu nadawało się wzgórze 247 z niewielkim
laskiem położonym w odległości dwóch kilometrów od miasta.
Przepchał się jakoś, zatrzymał podjazd na wysokości lasku. Konie znalazły się między drzewami, a
ułani z cekaemem zajęli stanowiska na wzgórzu. Artyleria niemiecka umilkła, ale w Krzepicach toczyła się
walka. Berezowski przywarł do ziemi, przez lornetkę oglądał przedpole. Za chwilę u wylotu szosy z Krzepic
na Opatów ukazało się pięć czy sześć wozów. Zatrzymały się między zabudowaniami, a grupki żołnierzy
wyszły na drogę. Wynikało z tego, że Niemcy opanowali miasteczko. A co się stało z kompanią Obrony
Narodowej? Czyżby została zniszczona? Penetrując przez lornetkę teren Berezowski zobaczył na drodze z
Krzepic na Wrotne, Dolisko i Zwierzyniec cofający się oddział piechoty. Otaczały go tumany kurzu. Mogła
to być jedynie rozbita przez Niemców w walce o Krzepice kompania porucznika Pawelskiego, która starała
się przedostać do Kłobucka, aby połączyć się ze swoim batalionem oddziału wydzielonego z 7 DP.
Na północny wschód od Krzepic prowadziła szosa przez Danków na Lipie.
Wpatrując się przez okular lornetki Berezowski zobaczył na szosie w małej odległości od przedmieścia
kilka motocykli. Mogli to być tylko Niemcy. Zachowywali się biernie.
Wnioskując z myszkujących w terenie niemieckich żołnierzy należało sądzić, że szukają pól minowych
lub jakiejś zasadzki. Krzepice leżały poza zasięgiem naszej artylerii. Nie było też sensu ostrzeliwać ich
ogniem cekaemu. Nic by w ten sposób nie osiągnięto, a zdradziłoby się miejsce własnych stanowisk
ogniowych.
Berezowski miał już plan dalszego działania. Gdy Niemcy zbliżą się na odległość około 500 metrów,
ostrzela ich znienacka i odskoczy przez Opatów na skraj Wilkowiecka, gdzie na brzegu wsi zajmie następne
stanowisko opóźniające.
Wszystko wskazywało, że Niemcy polską granicę przekroczyli na szerokim froncie, bowiem z północy i
z południa dobiegały odgłosy artyleryjskiego ognia. Górą, na tle wrześniowego nieba, na wysokim pułapie
ciągnęły niemieckie bombowce, połyskując w jesiennym słońcu.
Samochody ciężarowe osłaniane przez patrole motocyklistów ostrożnie i powoli ruszyły szosą w stronę
Opatowa. Ułani podjazdu obserwowali każdy ich ruch. Niemcy minęli przepust nad małym strumyczkiem.
Osiemset, siedemset metrów! Celowniczy wpatrywał się w podporucznika Berezowskiego, oczekując
rozkazu.
— Ognia!
Znów, jak pod Krzepicami, zajazgotał cekaem i zawtórowały mu kawaleryjskie karabinki ułanów.
Niemcy i teraz dali się zaskoczyć. Motocykle stanęły w płomieniach, a do przodu wysunął się wóz
bojowy pełen piechurów.
— Na koń! — podał komendę dowódca podjazdu.
Ułani wiedzieli, co mają robić. Przeciwstokiem zbiegli do lasku. Za nimi pocwałowała taczanka. Nie
minęła minuta, a podjazd pędził polami w stronę Opatowa. Wznosząc tumany kurzu przemknęli przez wieś
na drogę polną do Wilkowiecka. Jeszcze kilka minut szalonego galopu, przemykają przez głęboki wąwóz i
zatrzymują się na skraju wsi. Zziajane, zmęczone, oblepione potem i kurzem konie ciężko dyszą. Muszą
choć chwilę odpocząć.
— Koniowodni, odprowadzić konie pomiędzy obejścia! Popuścić popręgi, napoić i podkarmić sianem
— rozkazał podporucznik Berezowski.
Od pozycji pułku dzieliła ich odległość kilku kilometrów. Tu było już ostatnie stanowisko opóźniające.
Podporucznik wysłał meldunek do dowódcy szwadronu i zajął pozycję na skraju Wilkowiecka, obserwując
wylot do Opatowa, skąd spodziewał się ukazania niemieckich motocyklistów. Tak się jednak nie stało.
Zobaczył ich dopiero na szosie wiodącej do Kłobucka. Zaskoczyło to ułanów. Z tego kierunku byli bowiem
odsłonięci. Niemcy otworzyli ogień z cekaemów, do których po chwili dołączyła artyleria, ostrzeliwująca
Wilkowiecko. Zapaliły się chałupy i stodoły pełne zboża. Odłamki zraniły dwóch kawalerzystów.
— Ułożyć rannych na taczance, a obsługa cekaemu na konie! — rozkazał Berezowski.
Podjazd po wykonaniu zadania wycofał się na stanowisko pułku.
Z północnego zachodu dobiegała strzelanina. To ostrzeliwał się na wzgórzu 263 szwadron rotmistrza
Deszerta. Natomiast na południe od głównej linii obrony 21 pułku ułanów, wzdłuż lizjery lasu Kłobuck aż po
miejscowość Brody-Malina, gorączkowo okopywał się dowodzony przez majora Sokola 4 batalion 84 pułku
strzelców poleskich. Dzielni strzelcy po nocnym forsownym marszu dopiero rano przybyli w nakazany rejon
i z miejsca przystąpili do budowy umocnień niemalże w styczności z nieprzyjacielem.
W tym samym czasie, gdy podjazd podporucznika Berezowskiego dojeżdżał do stanowiska pułku, na
szosie Krzepice—Danków pokazały się niemieckie podjazdy pancerne. Na czele posuwali się motocykliści.
Pierwszy rozpoznał siły niemieckie dowódca tankietek i dowódca cyklistów porucznik Tadeusz Bączkowski
ze stanowiska przy rozwidleniu dróg. Widać było motocyklistów, węszących w terenie i szukających pól
minowych.
Parę kilometrów dalej, na tle płonących Krzepic, jechała niemiecka piechota na ciężarówkach i parę
czołgów. Tankietki i polscy cykliści wykonali już właściwie swe zadanie. Rozpoznali nieprzyjaciela, jego
kierunek marszu i siłę. Wystarczyło nadać meldunek i wycofać się, TKS-y były przecież lekkimi czołgami
przeznaczonymi jedynie do rozpoznania. Ale ich dowódca postanowił zmierzyć się z wrogiem. Czołgiści
ukryci pomiędzy zabudowaniami obserwowali więc zbliżających się motocyklistów. Gdy tamci zaczęli
zjeżdżać w dół z niewielkiego pagórka, dowódca dał rozkaz do otwarcia ognia. Odezwały się karabiny
maszynowe tankietek. Motocykle zatrzymały się, a Niemcy rozbiegli się w terenie. Ale oto zza wzgórza
wyjechały dwa czołgi. Z takim przeciwnikiem tankietki nie mogły podejmować walki. Zawróciły pomiędzy
opłotki, wyjechały na szosę do Dankowa, pędząc na pełnej mocy silników.
Niemcy zachowywali się dziwnie. Zatrzymali się na drodze i przyglądali się pędzącym Polakom.
Tymczasem oni dojechali na wysokość wzgórza 211. Stała tam taczanka i okopany pluton ułanów.
— A gdzie czołgi?
Dowódca oddziału wydzielonego w Dankowie przez lornetkę obserwował przedpole. Po chwili okazało
się, że kilka niemieckich maszyh przejechało przez Iwanowice Wielkie i wyjechało na pola pomiędzy
Dankowem i Rębielicami Królewskimi.
Zamiar Niemców był jasny. Chcieli otoczyć oddział wydzielony w Dankowie. Czołgi zbliżały się do
drogi Danków—Rębielice Królewskie. Ułanom nie pozostawało nic innego, jak przez most na Liswarcie
wycofać się na Lipie. Padła komenda:
— Na koń!
Ułani w szyku konnym, a za nimi kolarze wyjechali na groblę. Jej wylot zamknęła taczanka i tankietki.
Czołgiści niemieccy widząc uchodzących Polaków, zmienili kierunek jazdy na wylot grobli. Szosą z Krzepic
nadciągały oddziały niemieckie. Ułani wpadli na most na Liswarcie. Za nimi poszły TKS-y i taczanka.
Niestety, nie było środków do wysadzenia mostu. Na szczęście po drugiej stronie mostu stały działka
przeciwpancerne z kompanii 83 pułku piechoty. Przywitały one ogniem wjeżdżające na groblę niemieckie
czołgi, które wycofały się do Dankowa, paląc wieś i mordując jej mieszkańców.
Na stanowisku ogniowym 3 baterii
Tej pamiętnej nocy z 31 sierpnia na 1 września 1939 roku, ostatniej nocy pokoju czy też pierwszej nocy
drugiej wojny światowej, prawie nie spałem. Nieustannie się budziłem i przewracałem z boku na bok. Tak
dotrwałem do świtu. Na klepisku, po drugiej stronie, chrapali zmęczeni kanonierzy. Do stodoły wsunął się
dyżurny telefonista.
— Panie poruczniku — meldował szeptem, jakby bał się obudzić kolegów — pan podchorąży Wójcik
prosi do telefonu.
Wyszedłem ze stodoły.
Ogniomistrz podchorąży Tadeusz Wójcik, absolwent Szkoły Podchorążych Artylerii w Toruniu,
przebywał od lipca na praktyce w naszym dywizjonie, oczekując na promocję oficerską w październiku 1939
roku. W czasie mobilizacji został wyznaczony na stanowisko oficera zwiadowczego naszej baterii. Lubiłem
tego młodego podchorążaka, oddanego artylerii konnej. Wójcik, jak zresztą wszyscy absolwenci Szkół
Podchorążych w roku 1939, nie doczekał się uroczystej promocji oficerskiej. Ósmego września 1939 roku
wyszedł rozkaz nominacyjny podchorążych do stopnia podporuczników ze starszeństwem z dniem 1
sierpnia. Mało gdzie rozkaz ten dotarł i niektórzy podchorążowie długo jeszcze nie wiedzieli, że są już
oficerami.
— Słucham — powiedziałem ujmując słuchawkę polowego telefonu — tu porucznik Pokorny.
— Melduje się podchorąży Wójcik. Podjazdy naszej brygady wysłane nad granicę donoszą, że
podejrzane odgłosy dobiegają z drugiej strony. Coś się tam dzieje.
— Dziękuję. Czekam na dalsze meldunki.
— Tak jest.
Spojrzałem na zegarek. Dochodziła godzina czwarta. Zastanawiałem się, czy budzić obsługę. Nie.
Niech śpią — doszedłem do wniosku. Czeka ich dziś znaczny wysiłek.
Minęło pół godziny. Z zachodu, po rannej rosie, dobiegł odgłos wybuchu artyleryjskiego pocisku.
Jeden, drugi, trzeci, czwarty. To mogli strzelać tylko Niemcy. Telefony milczały. Ale już niedługo. Znów
zostałem wezwany do aparatu. Tym razem przez centralę dywizjonu mówił kapitan Stojewski, adiutant
dowódcy dywizjonu. Kolejno wywoływał baterie. Pierwsza, druga, trzecia.
— Kolumna amunicyjna.
— Nadszedł meldunek o przekroczeniu przez niemieckie wojska polskiej granicy. Artyleria przeciwnika
ostrzeliwuje Krzepice. Dowódca dywizjonu zarządza alarm. Czy wszyscy panowie odebrali rozkaz?
Odebrali wszyscy.
Słowo „wojna” nie padło. Ale to przecież była już wojna. Telefonista, który słyszał rozmowę,
wpatrywał się we mnie, jakby z mojej reakcji chciał wybadać, jak jest naprawdę.
— Służbowy, ogłosić alarm w baterii! — rozkazałem.
Obsługa dział baterii błyskawicznie stanęła na nogi. Obsługa armat i jaszczy zajęła regulaminowe
miejsca. Działonowy, celowniczy, zamkowy, ładowniczy, amunicyjny i wręczyciele stanęli przy otwartych
jaszczach. Za armatami dwaj dowódcy plutonów, a za nimi ja, oficer ogniowy. Telefoniści przyciskali do
uszu słuchawki, czekając z niecierpliwością na komendy. Cekaemiści zajęli stanowiska przy karabinach
maszynowych.
Baterie zostały tak ustawione, by mogły się wzajemnie wspierać. Ze swego stanowiska nie widziałem
pierwszej, widoczna była natomiast druga. Tam również panował ruch. Czyniono przygotowania do
szybkiego otwarcia ognia. Horyzont z kierunku zachodniego zamykały lasy, w luce pomiędzy nimi widać
było dość wyraźny garb terenowy. Na jego zachodnim stoku przy wiosce Dąbrówka znajdował się punkt
obserwacyjny, z którego, jak wynikało z mapy, powinien rozciągać się widok na wsie Wilkowiecko i
Opatów, a może jeszcze dalej. Stamtąd mogły nadejść niemieckie czołgi. Telefony milczały. Tylko
kanonierzy półszeptem rozmawiali.
Artyleryjski ogień niemiecki nie słabł, przeciwni, potęgował się. Było niewątpliwe, że skoro my nie
strzelamy, to znaczy, że niemieckie stanowiska ogniowe są poza zasięgiem naszych. W tym czasie na pewno
dowódcy baterii szukają w terenie punktów, przez które muszą przejść Niemcy. Przygotowują dane ogniowe,
by w odpowiednim momencie otworzyć silny ogień. Zabrałem się i ja do uważnego studiowania terenu z
mapy. Pomiędzy wsiami Wilkowiecko i Opatów przebiegał głęboki jar. Jeżeli Niemcy będą chcieli uderzyć
na stanowiska 21 pułku ułanów lub 4 batalionu, muszą przejść przez ten jar. A wtedy...
Odezwał się telefon linii ogniowej. Nadeszła pierwsza komenda ogniowa:
— Dozór numer jeden powiększyć o sto dwadzieścia. Granat ładunek normalny, zapalnik
natychmiastowy. Pierwsze działo poziomica plus pięć, pięć tysięcy sześćset.
Komenda ta jest dla baterii komendą do otwarcia ognia. Nie ma już żadnych rozmów. Dowódca baterii
czeka na punkcie obserwacyjnym na odgłos wystrzału.
Szczęknął zamek armaty pierwszego działa, połykając granat z zapalnikiem. Celowniczy poprawia
kierunek i nastawił celownik. Sprawdził go działonowy. Podniósł w górę rękę, co oznaczało działo gotowe!
— Pal! — zakomenderowałem.
Zamkowy pociągnął za cięgiel. Huk! Lufa cofnęła się. Armata podskoczyła na działobitni. Z wylotu
lufy wyrwał się niewidoczny granat i poszybował w nakazanym kierunku z prędkością ponad 600 m/sek.
Gdy z charakterystycznym świstem przelatywał nad punktem obserwacyjnym, dowódca ujął lornetkę i
poszukiwał w terenie dymu po wybuchu pocisku.
Czekałem dość długo na eksplozję. Strzelały również 1 i 2 baterie.
Nie był to ogień skuteczny, ale coś w rodzaju wstrzeliwania, nazywanego „pikowaniem terenu”.
Padła komenda do drugiego strzału. A potem:
— Zapisz dane, cel numer jeden. Bateria, spocznij.
Kanonierzy rozłożyli się na trawie wokół działobitni. Czuwali jedynie cekaemiści przy swych
karabinach maszynowych. Skoro strzelała niemiecka artyleria, to mogły się również pojawić samoloty
wroga. W czasie tej krótkiej przerwy odezwał się podporucznik Wójcik. Zameldował, co działo się na
przedpolu:
— Niemcy siłami kilkunastu czołgów zajęli Opatów. Na razie nie pchają się do przodu, gdy ruszą i
wejdą...
— W wąwóz — przerwałem — to jest właśnie cel numer jeden!
— Tak jest. Chyba dostaną tam łupnia. Wszędzie widać pożary. Palą wszystko, co się da. Dlaczego?
Nie potrafiłem wtedy dać logicznej odpowiedzi. Dopiero później okazało się, że w ten sposób wytyczali
dla swego lotnictwa linię przednią własnych wojsk. Wszystko, co się znajdowało na wschód od linii
pożarów, mogło być bombardowane przez niemieckie bombowce. Ledwie skończyłem rozmowę z
Wójcikiem, odezwał się dowódca baterii.
— Do dział! — przyszła komenda. — Cel numel jeden. Po cztery, granat ładunek normalny. Celownik
pięć tysięcy dwieście.
Ta komenda do skutecznego ognia była od dawna oczekiwana. Podałem ją dowódcom plutonów, ci
powtórzyli działonowym. Chłopcy zaczęli ładować działa, nastawiać je, meldowali gotowość. Pociski
wylatywały z luf. Nad baterią panował huk jakby nastąpiło trzęsienie ziemi. Unosił się w powietrzu dym i
kurz. Obok grzała 2 bateria, pierwsza również. Cały 2 dywizjon artylerii konnej skoncentrował swój ogień
na wąwozie w pobliżu Opatowa. Szkopom musiało tam być gorąco. W wyobraźni widziałem unoszące się
nad wąwozem dymy, rozbite palące się pojazdy i usiłowania niemieckich kierowców, próbujących wydostać
się z zasadzki Ostatnie działo oddało ostatni pocisk z nawały. Na chwilę zapanowała cisza.
— Te same dane! — rozkazał dowódca baterii.
Druga nawała pokryła dno wąwozu.
Na przedpolu Wołyńskiej Brygady Kawalerii
Brygada toczyła już dwugodzinny bój. Ze strony nieprzyjaciela brały w nim udział silne oddziały
rozpoznawcze działające na wszystkich kierunkach. Pułkownik Filipowicz w dalszym ciągu nie wiedział,
gdzie jest główny kierunek niemieckiego uderzenia. Trudno było powiedzieć, czy oddziały rozpoznawcze
pochodzą z jednej, czy też z dwóch dywizji pancernych lub zmotoryzowanych. Innymi słowy nie
wiedzieliśmy dokładnie, jakie siły wroga znajdują się na przedpolu brygady.
Wołyńska Brygada Kawalerii otrzymała do swej dyspozycji pluton lotnictwa operacyjnego, ale 1
września przebywał on w dyspozycji dowódcy lotnictwa armii „Łódź” i nigdy nie został brygadzie
przekazany. Tymczasem niemieckie lotnictwo nie próżnowało.
Tego dnia od rana nad licznymi w tej okolicy lasami i podmokłymi terenami powstawały lokalne
przyziemne zamglenia. Rozniosła się nawet w związku z tym fama, że Niemcy zastosowali gazy trujące.
To nie była prawda, ale wieści, o których donosiły znad granicy osłonowe oddziały, między innymi
kawaleria dywizyjna 7 DP, o bestialstwie wroga, były, niestety, prawdziwe. Niemcy palili domy, strzelali do
cywilnej ludności. To był początek terroru stosowanego później stale przez okupanta w Polsce.
Wysunięci obserwatorzy artyleryjscy rozpoznali nieprzyjacielską artylerię zajmującą stanowiska w
rejonie miejscowości Iwanowice Wielkie. W tym czasie trzy czołgi wroga, które wydostały się z wąwozu
pod Opatowem, usiłowały zaatakować 3 szwadron 21 pułku ułanów zajmujący pod dowództwem rotmistrza
Deszerta wzgórze 263. Tym razem Niemcy się zawiedli. Ułani byli dobrze okopani i posiadali działko
przeciwpancerne. Deszert, zachowując zimną krew, dopuścił PzKw-II na małą odległość. Celowniczy miał
już jeden czołg w lunetce celownika. Mały ruch i zagdakało działko, a maszyna z czarnymi krzyżami
buchnęła czarnym dymem. Celowniczy przeniósł ogień na następny wóz. Ale ten nie czekał, zawrócił i
szybko oddalił się w kierunku Opatowa, podobnie zrobił trzeci... Pierwszy zniszczony niemiecki czołg
wywołał wśród ułanów szał radości. Choć zniszczenie pojedynczego wozu nie odmieniło wyniku walki, ale
bardzo podniosło ułanów na duchu.
Zanim odezwała się spod Iwanowic niemiecka artyleria, na niebie pojawiły się samoloty z czarnymi
krzyżami.
Były to tak zwane Stukasy — samoloty wsparcia na polu walki, działające z lotu nurkowego i
szturmowego. Niewielka ich grupka, licząca około 10 maszyn, okrążyła pole walki wytyczone pożarami, po
czym kolejno przechodziły do lotu nurkującego, atakując wybrane cele bombami średniego wymiaru.
Szczególne zainteresowanie niemieckich lotników budziły stanowiska 21 pułku ułanów, polana Mokra z
bateriami 2 daku i otaczające ją lasy. Groźny, przejmujący świst nurkujących samolotów i potężne wybuchy
lotniczych bomb były w stanie załamać morale nie ostrzelanych żołnierzy brygady, tym bardziej że
przeciwlotnicze karabiny maszynowe okazały się bezradne.
Dowódcy na poszczególnych szczeblach stanęli na wysokości zadania, wykazali psychiczną odporność
podtrzymując w ten sposób żołnierzy na duchu. A wokół płonęły lasy i zabudowania. Niemieckim lotnikom
to nie wystarcza. Tworzą szyk i przechodzą do lotu szturmowego. Lecąc nad ziemią ostrzeliwują z
karabinów wszystko, co jest w zasięgu ich luf. Przelatują nad lasem, wychodzą na wysokość kilkuset metrów
i odlatują na zachód. Jeszcze ostatni Stukas nie zniknął na horyzoncie, a ogień otwiera niemiecka artyleria.
Jest on nieco bezładny. Raz koncentruje się na pozycjach 4 batalionu 84 pp, to znów przenosi się na polanę
Mokra wzniecając pożary. Niemieccy artylerzyści wyraźnie wydłużają lub skracają celowniki, jakby
„macali” teren. Oficerowie artylerii z wysuniętych punktów obserwacyjnych widzą w rejonie lwanowic
połyskujące, jakby nadawane migaczem, sygnały. To stanowiska niemieckich dział. Meldują o tym dowódcy
dywizjonu. Niestety, pułkownik Kamiński nie dysponuje artylerią ogólnego działania. Z tego chaotycznego
ognia niemieckiej artylerii wnioskuje, że Niemcy nie odkryli stanowisk ogniowych 2 daku. Obawia się, że
jeśli teraz otworzylibyśmy ogień na niemiecką artylerię pod Iwanowicami, moglibyśmy zdradzić stanowiska
na polanie Mokra. Bombardowanie lotnicze i ogień artyleryjski są zapowiedzią bliskiego uderzenia
niemieckiej piechoty i czołgów.
Częściowo milkną baterie wroga pod Iwanowicami. Obserwatorzy meldują:
— Z miejscowości Walenczów wychodzi kolumna zmotoryzowanej piechoty!
Samochody ciężarowe jadą przez odkryte pola w środek ugrupowania obronnego batalionu majora
Sokola. Po drutach linii ogniowych już biegną do wszystkich baterii rozkazy do ześrodkowania ognia na
zmotoryzowaną piechotę. Dołącza do nich ogień ciężkiej broni piechurów. Granaty rozrywają się wśród
zatrzymanych wozów, niektóre z nich już się palą. Niemcy zeskakują z wozów, pada wielu śmiertelnie
rażonych ogniem polskiej piechoty. Dla nich wojna już się skończyła. Ranni usiłują doczołgać się do rowu.
Wozy zjeżdżają z drogi i zawracają na zachód, na Brzezinki, aby ukryć się i jak najszybciej wydostać
spod ognia. Jeden już się pali, drugi tarasuje drogę wyjazdu, inne wymijają je na pełnych obrotach, uciekają,
pozostawiając za sobą tumany kurzu.
Piechota nieprzyjaciela rozwinęła się, przysiadła w terenie przygwożdżona ogniem batalionu i naszej
artylerii. Niemieccy piechurzy otwierają ogień na stanowiska batalionu. Jest on chaotyczny i niecelny.
Pociski padają gęsto, ale nie wyrządzają na szczęście większych szkód.
Niemcy jeszcze nie ocknęli się z zaskoczenia. Droga i przedpole pokrywa się trupami ich żołnierzy.
Ogień artylerii wroga nie ustaje. Przybywa rannych i zabitych. Walenczów pali się, pożary tworzą
zasłonę z dymu i ognia.
Dopiero po pewnym czasie ogień z jednej i drugiej strony cichnie. Artyleria niemiecka prowadzi jednak
ogień nękający. Ale ta względna cisza nie trwa długo. Niespodziewanie ze strony nieprzyjaciela zrywa się
nawałnica ognia artyleryjskiego. Pocisk wybucha obok pocisku, ziemia drży, padają kawałki gałęzi obcięte
odłamkami pocisków, fontanny ziemi unoszą się nad stanowiskiem 12 kompanii. Na głowy piechurów
spadają grudy ziemi z kamieniami, walą się drzewa, nieustający huk i błysk tworzą istne piekło.
Na punkcie obserwacyjnym 3 baterii czuwają podporucznik Wójcik i porucznik Wakalski, dowódca
baterii. Opodal w okopie major Sokol i podporucznik Sumiński, oficer łącznikowy. Punkt mieści się w
okopie w rejonie 12 kompanii.
Dowódca 3 baterii dostrzegł ruch wśród niemieckiej piechoty. Nie czekając dłużej, podał komendę.
— Cel numer dwa, te same dane!
Po paru sekundach rozległ się szum i świst pocisków. Rozrywają się one pomiędzy leżącymi
piechurami. Wybuch — błysk — dym stworzyły zasłonę. Korzystając z tego piechota nieprzyjaciela
podrywa się do ataku na 12 kompanię. Odezwały się kaemy, linia ożyła. Na podnoszących się Niemców leci
lawina pocisków. Wielu z nich podrywając się do skoku, pada na plecy z zaciśniętym w dłoni karabinem.
Pomimo dużych strat, hitlerowcy wdzierają się w linię batalionu. Dowódca 12 kompanii kapitan Radajewicz
kontratakiem plutonu odwodowego odrzuca piechotę niemiecką na pozycje wyjściowe i przydusza ją do
ziemi ogniem broni maszynowej. Południowe skrzydło 12 kompanii przedłużał swym plutonem
podporucznik Włodzimierz Drzewieniecki.
W tym czasie, gdy 12 kompania rozprawiała się z piechurami, drogą od Walenczowa nadjechał
niemiecki samochód pancerny. Zjechał z drogi, zatrzymał się przed frontem plutonu, obserwując linie naszej
obrony. Dowódca plutonu chciał go zniszczyć, strzelając z karabinu przeciwpancernego. Niestety, odległość
była zbyt wielka, poza zasięgiem tej broni. Nie zrezygnował jednak, szybko wysłał dwóch strzelców
pozorujących patrol, aby zmylić wroga, sam zaś podczołgał się rowem na skuteczną odległość i wtedy znów
otworzył ogień z karabinu przeciwpancernego. Samochodowi udało się wycofać z drogi i odjechać w
kierunku zachodnim. Można jednak było wnioskować ze zmniejszonej prędkości, że został uszkodzony.
Po nieudanym ataku na batalion majora Sokola Niemcy okopali się na przedpolu 12 kompanii, a
nacierających na 10 kompanię przegrupowali na kierunek środkowy. Pozycji tego batalionu wróg nie zdołał
przełamać do końca dnia.
Niemcy podchodzą pod główną pozycję opóźniającą brygady
Zdaniem pułkownika Filipowicza nie było to jeszcze główne uderzenie niemieckie. Trzymał więc w
odwodzie 2 pułk strzelców konnych i 12 pułk ułanów.
Do pułków stojących w drugiej linii na wschód od toru kolejowego dobiegają potęgujące się odgłosy
walki. Wśród hrubieszowskich strzelców konnych i podolskich ułanów jest dużo młodych chłopców, oni
najbardziej rwą się do walki.
— Nie denerwujcie się! Na wszystkich przyjdzia czas! — uspokajają ich dowódcy szwadronów.
Nie wszyscy młodzi w pełni zdawali sobie sprawę, co to wojna. Wielu uległo czarowi romantycznej
wizji kawalerzysty, a przecież rola kawalerii w tej wojnie uległa zmianie. Lance, ta staropolska broń;
wywodząca się od kopii, czy szable w zetknięciu z czołgami były nieprzydatne, leżały więc spokojnie na
wozach taborowych. Jedynie w walce z piechotą kawaleria mogła odegrać dużą rolę.
Zniknęły barwne kawaleryjskie mundury, ułani, podobnie jak artylerzyści i strzelcy, noszą polowe
mundury bez proporczyków, a na głowach hełmy francuskiego wzoru.
Dowódca brygady posiadał jeszcze w odwodzie pociąg pancerny nr 53 pod dowództwem kapitana
Mieczysława Malinowskiego i 21 dywizjon pancerny, którego dowódcą był major Stanisław Gliński. Do
powstrzymania nieprzyjaciela. na pozycji opóźniającej siły te wystarczyły, ale brakowało nam artylerii
ciężkiej o dalekim zasięgu.
Na szczęście ani w czasie bombardowania, ani w trakcie silnego ostrzału artyleryjskiego baterie 2 daku
nie poniosły poważnych strat.
Ułani i artylerzyści na wysuniętych punktach obserwacyjnych wpatrują się w teren przez lunety
nożycowe, by nie przegapić czegoś, co mogłoby ich zaskoczyć.
Na dalekim przedpolu płoną osiedla. Zniknęły resztki oparów, ale miejscami unoszą się widoczne z
daleka tumany kurzu. Tam musi coś być! Przez Krzepice przepływa mała rzeczka Liswarta. Na południe od
miasta stanowi ona granicę państwa. Dalej skręca na północny wschód, przepływając przez liczne wioski.
Nie było czasu na wysadzenie w powietrze mostów na tej rzeczce przecinającej szeroką bagnistą dolinę.
Artylerzysta podporucznik Andrzej Komornicki, oficer obserwacyjny dywizjonu, wykrywa przez lunetę
niemieckie czołgi i ciężarówki przeprawiające się mostem na drugi brzeg rzeki. Dzieli się tym
spostrzeżeniem z podporucznikiem Piotrem Sumińskim.
Cel jest idealny, pojazdy posuwają się po długiej, wąskiej grobli. Ale co z tego, skoro brygada nie
dysponuje ciężką artylerią. Przesyłają więc jedynie meldunek. Również i w Wilkowiecku rozpoznano
niemieckie czołgi. Zachowują się one dziwnie. Wyjeżdżają spomiędzy opłotków, kręcą się jakiś czas po polu
i znów znikają w wiosce.
Na niebie nie ma ani jednego obłoczka. Słońce stoi wysoko na wschodzie, oślepiając niemieckich
żołnierzy. Na razie jest to jedyny sprzymierzeniec Polaków.
We względną ciszę wdziera się słaby na razie odgłos lotniczych silników. Zabiły serca nadzieją. A może
to nasi lecą na bombardowanie czołgów wroga? Rzeczywistość jest jednak inna. Z zachód nadlatują trzy
grupy niemieckich Stukasów znanych już żołnierzom brygady. Cekaemiści przestrzeliwują karabiny
maszynowe. Może tym razem uda się zestrzelić kilka samolotów.
Niestety, niemieccy piloci bezkarnie wykonują kręgi nad polaną Mokra, nad innymi miejscowościami i
lasami. Potem dzielą się na trzy eskadry kolejno, metodycznie bombardują z lotu nurkowego stanowiska 21
pułku ułanów i batalionu majora Sokola. Ziemia drży od wybuchów. W górę lecą odłamki, kamienie,
kawałki drzew. Nad stanowiskami pojawia się chmura dymu i kurzu. Stukasy odlatują. Ale niedaleko. Polscy
żołnierze widzą, jak niemieckie maszyny przechodzą do lotu szturmowego i znów nadlatują nad stanowiska
brygady. Ich karabiny maszynowe sieką ziemię. Straty są duże. Po zniknięciu Stukasów widać wielu zabitych
i rannych Polaków.
Gdzie są polscy myśliwcy? Dlaczego nie bronią nas przed atakami niemieckiego lotnictwa? Wielu
walczących żołnierzy dopiero w tej chwili zdało sobie sprawę, że Polska nie jest potęgą w powietrzu.
To był początek właściwej bitwy. Z rejonu Opatowa odzywa się ciężka artyleria. Nawała jedna po
drugiej. Czy ludzie wytrzymają ten piekielny ogień? Wytrzymali. Nie wytrzymały natomiast konie. Oszalałe
zwierzęta wyrywają się koniowodnym i rwą w stronę Wilkowiecka. Gniade, kare, bułanki, kasztany. Tabun
prowadzi niczym wódz dorodny kasztan. Jak na cyrkowej arenie wykonują kręgi i wolty. Korzystają z tego
Niemcy i dalekimi seriami z cekaemów biją w niewinne stworzenia. 21 pułkowi ułanów grozi to, że może
zostać pozbawiony koni. Sytuację postanawia ratować wachmistrz, szef jednego ze szwadronów. Pod
niemieckim ogniem wraz z dwoma ułanami rusza galopem w kierunku szalejącego tabunu. Dopadają
kasztana prowadzącego stado i udaje im się go ująć. Staje się posłuszny. Reszta tabunu idzie w ślady
przewodnika, dając się prowadzić na północny skraj lasu leżący poza zasięgiem cekaemów wroga.
Ogień niemieckiej artylerii słabnie, zamienia się w nękający. Osiada kurz wzniecony przez galopujące
konie. Na przedpolu leżą pozabijane zwierzęta i połamana taczanka.
Wyznaczeni obserwatorzy znów widzą wychodzące z Wilkowiecka nieprzyjacielskie czołgi. Na
gładkich, równych polach można je łatwo policzyć. Jest ich około 25. Rozwijają się i szeroką ławą suną w
kierunku stanowisk 21 pułku ułanów. Niemieccy czołgiści nie dłomyślają się, że czeka ich zasadzka. U
wejścia na polanę porucznik Kantor ustawił w rowach melioracyjnych działa przeciwpancerne. Starannie
zamaskowane, są niewidoczne dla zbliżających się Niemców. Linia ogniowa 21 pułku ułanów milczy.
Z punktu obserwacyjnego dywizjonu artylerii konnej poszły już komendy ogniowe. W
dotychczasowych walkach baterie nie poniosły, na szczęście, wielkich strat. Przedstawiają więc pełną
sprawność bojową. Koncentrują zmasowany ogień na czołgach zadając im straty. Ze wzgórza 263 odzywa
się szwadron rotmistrza Deszerta. Ujadają cekaemy dzielnych ułanów, od czasu do czasu zagdaka działko
przeciwpancerne. Czołgi są ostrzeliwane z kilku kierunków. Butni, pewni siebie niemieccy czołgiści
wychyleni dotychczas do połowy z włazów znikają we wnętrzach wozów. Pierwsze maszyny z czarnymi
krzyżami na burtach podchodzą śmiało i odważnie do polskiej linii. Nie spodziewają się silnej obrony
przeciwpancernej. Są już w odległości 150 m. Obsługi działek kierują z zapartym oddechem lufy na idące ku
nim PzKw-II. Wystrzał! Piewsze pociski szybują z plutonu porucznika Michała Kochanowskiego. Już jeden
z nich trafił w czołg, zamieniając go w okamgnieniu w płonącą pochodnię. Z czarnej chmury dymu nikt nie
zdążył wyskoczyć. Już pali się następny! Pociski artylerii rozrywają się pomiędzy czołgami i samochodami
pancernymi.
Już trzeci płonie. Dostał z działka plutonu podporucznika Kawki ustawionego na lewym skrzydle
szwadronu. Momentalnie otwiera się właz czołgu, z wnętrza wyskakuje załoga. Wita ją ogień karabinów
maszynowych. Pierwszy Niemiec zawisł na włazie śmiertelnie ugodzony pociskami, tarasuje wyjście innym.
Pozostali spychają ciało zabitego, które spada jak kłoda tuż obok czołgu. Tym udaje się wyskoczyć. Kryją
się za czołgiem, szukając osłony w fałdach i zagłębieniach terenu.
Pozostałe maszyny podchodzą bliżej. Jedne sieką z karabinów maszynowych pozycje 21 pułku ułanów,
inne pociskami zapalającymi strzelają po zabudowaniach wsi Mokra III. Pojawiają się w powietrzu świecące
punkty pocisków zapalających. Swój lot kończą na dachach domów wzniecając pożary. Ogień bucha wysoko
nad wieś.
Jeszcze jeden czołg pędzi na przełaj z maksymalną prędkością. Prosto na działka porucznika
Kochanowskiego. Wystrzał! Błysk z lufy działka! Dym osłonił stanowisko, w sekundę potem trafiony
PzKw-II pali się. Wyskoczyło tylko dwóch Niemców. Reszta spłonęła w opancerzonym cielsku, we własnym
krematorium. Czołgi idące z tyłu zaczęły się wycofywać i zawróciły do wsi. Na przedpolu zostały palące się
wraki. Nie wszystkim wycofującym udaje się umknąć, jeszcze jeden dostał z działka przeciwpancernego ze
wzgórza 263. A był już tak blisko wsi, blisko zasłony zabudowań, jednak nie wymknął się.
Natarcie czołgów niemieckich załamało się.
Słońce już dobrze grzeje. Walka cichnie. Porucznik Kantor wysyła patrol na przedpole, by wyłapać
ukrywających się Niemców. Nie trzeba było długo szukać. Na widok ułanów wychodzą wystraszeni. Sami
podnoszą ręce do góry.
Porucznik Kantor przegląda zawartość kieszeni niemieckich czołgistów. Szuka dokumentów, przede
wszystkim książeczek żołdu. Są one na ogół dokładnie prowadzone — powiedzą o przeszłości żołnierza, a
także o jego przydziałach.
Porucznik zbiera grupkę jeńców i pod eskortą wysyła ich do sztabu brygady. Tam, na podstawie
książeczek żołdu, stwierdzono, że wszyscy pochodzili z 4 dywizji pancernej, dowodzonej prz generała
Hansa Reinhardta. W dowództwie Wołyńskiej Brygady Kawalerii nie znano wówczas zadań tej dywizji.
Miała ona działając w korpusie pancernym generała Hoeppnera jak najszybciej dotrzeć do Warszawy, zająć
stolicę i zdaniem Hitlera skończyć wojnę z Polską. Czynnik czasu uznawał on za decydujący o zwycięstwie.
Napotkano jednak zacięty opór Wołyńskiej Brygady Kawalerii.
Na niebie znowu pojawiły się niemieckie samoloty. Nadlatywały z różnych kierunków nad Danków,
Rębielice Królewskie, nad Miedzno, Ostrowy. Bombardowały wszystko, strzelały z broni pokładowej do
wojska, ludności cywilnej, nawet do pojedynczych ludzi na drogach czy też w polu. Nie szczędziły amunicji.
Nad lasem, z kierunku wschodniego, unoszą się olbrzymie, gęste kłęby czarnego dymu, a z nich języki
ognia wzbijają się wysoko w górę. Płoną wsie za torem kolejowym — Wapiennik, Miedzno, Ostrowy i inne.
W czasie bombardowania 2 dywizjon artylerii konnej poniósł poważną stratę. W powietrze wyleciał
jaszcz pełen amunicji wchodzący w skład kolumny amunicyjnej podporucznika Wacława Bielawskiego.
Stała ona ukryta w pobliżu miejscowości Wapiennik.
Z punktów obserwacyjnych 2 dywizjonu artylerii konnej mieszczących się koło wsi Dąbrówka
rozciągał się daleki widok poza wsie Wilkowiecko, Walenczów i Opatów. Tu toczył się krwawy i zacięty bój.
Przy niepozornej chałupie we wsi Dąbrówka od wieczora poprzedniego dnia znajdował się punkt
obserwacyjny dowódcy 2 dywizjonu artylerii konnej, podpułkownika Jana Kamińskiego. Z tyłu, w
odległości jednego kilometra, we wsi Mokra III, porucznik Ostrowski, oficer łączności, zainstalował centralę
telefoniczną — nerw łączności dywizjonu.
Przy dowódcy dywizjonu byli: adiutant dywizjonu, kapitan Stojewski, oficer zwiadowczy, porucznik
Morawski, oficer obserwacyjny, podporucznik Komornicki, i oficer łącznikowy, podporucznik Sumiński.
Punkty obserwacyjne były wysunięte do przodu. W prawo punkt 2 baterii, dalej na północ, na
stanowiskach 21 pułku ułanów, 1 baterii, a w lewo w ugrupowaniu 4 batalionu 84 pułku strzelców poleskich,
3 baterii. W czasie walki podpułkownik Kamiński nie wtrącał się do pracy dowódców baterii. Miał do nich
zaufanie. Przejęty ciężką sytuacją, zachowując spokój, wpatrywał się przez lornetkę w pole bitwy.
Przedpole Wołyńskiej Brygady Kawalerii zmieniło swój wygląd. Stoją na nim liczne wraki niemieckich
czołgów. Niektóre jeszcze się palą. Widok ten podnosi na duchu ułanów i piechurów.
Na punktach obserwacyjnych toczą się dyskusje. Porucznik Morawski jest zdania, że było to jedynie
rozpoznanie walką stanowisk brygady.
— Nie pchali się przecież na polanę Mokra, nie usiłowali przejść przez rygiel dwudziestego pierwszego
pułku ułanów. Po prostu rozpoznali i wycofali się. Najgorsze dopiero nas czeka.
O godzinie 10 artyleria nieprzyjaciela otwiera gwałtowny ogień z rejonu Opatowa. Pociski rozrywają
się na stanowiskach ułanów i piechoty, znowu są ranni i zabici, znowu nad polskimi pozycjami unoszą się
kłęby dymu, tumany kurzu i ziemi wyrwanej wybuchami pocisków. Robi się aż ciemno. Słychać jęki
rannych i nawoływania. Ogień nie ustaje, przeciwnie jest coraz mocniejszy. Ludzi i sprzęt pokrywa gruba
warstwa kurzu. Ale nikt nie schodzi ze stanowiska, nikt się nie wycofuje.
Podmuchy wiatru robią od czasu do czasu przerwy w zasłonie z kurzu. Widać w nich czołgi
nieprzyjaciela wychodzące z miejscowości Wilkowiecko. Gnają falami, formują szyk bojowy. Nad jadącymi
powstaje chmura brązowego pyłu. Słychać warkot silników — bliżej, coraz bliżej! Zasłona z kurzu gęstnieje
— nic nie widać. Warkot jest coraz wyraźniejszy, coraz głośniejszy, coraz bliższy.
Równocześnie ogień artylerii niemieckiej wydłuża się i wchodzi na polanę, tak samo gwałtowny, tak
samo silny i intensywny. Przelatujące pociski ze świstem i gwizdem rozrywają się. Widoczność poprawia
się, kurz opada. Na przedpolu dziesiątki czarnych punktów rozrastających się w plamy, a wreszcie w
sylwetki ogromnych bojowych wozów. Pokrywy zamknięte, nikogo nie ma na włazach. Widać tylko błyski z
luf działek i karabinów maszynowych. Strzelają na polskie pozycje, słychać, jak pociski uderzają o ziemię.
Pędzą na nas! Są już na trzysta, dwieście metrów! Już tylko sto pięćdziesiąt! Ognia! Odezwały się nasze
działka przeciwpancerne i kaemy przygotowane do strzału od chwili pojawienia się czołgów. Wozy idą
falami. Polska artyleria kładzie ogień tak silny, na jaki ją tylko stać. Niektóre PzKw-II zatrzymują się,
zmieniają pozycję w ugrupowaniu, szukają miejsc mniej ostrzeliwanych, ale takich nie ma. Już pierwszy
wóz się pali — trafiony pociskiem z działki przeciwpancernego, potem drugi, trzeci. Obsługi wyskakują z
wnętrz, padają na ziemię. Ława ognia, która powstała z palących się czołgów, hamuje pęd następnych, które
zwalniają, obserwują, szukają stanowisk działek, karabinów maszynowych i gniazd polskiego oporu.
Nasze działka ustawicznie strzelają do nadchodzących, kaemy sieką po tych, co zdążyli wyskoczyć z
czołgów, tych, co są na ziemi obok płonących wozów.
Nagle gwałtowny wybuch — palący się czołg wyleciał w powietrze! Eksplodowała amunicja i benzyna.
Unoszące się w powietrzu jej krople palą się — wyglądają jak ogniste wężyki. Czarny, gęsty dym unosi się
nad płonącymi PzKw-II. Wokół goreje ściernisko. Nieustannie wyją syreny jadących jeszcze maszyn. Świst
przelatujących pocisków, palące się wozy, wycie syren, jęki rannych, eksplozje, warkot silników,
rozrywające się bomby, widok ginącej od niemieckich pocisków bezbronnej ludności cywilnej uciekającej
przed czołgami — to obraz piekła na ziemi!
Pierwsza fala czołgów zatrzymana, ale już następna pcha się do przodu. Pędzą przez zasłonę ognia,
omijają palące się wozy. Znowu wpadają pod lufy ziejących ogniem działek.
Wystrzał! Zgrzyt żelaza. Pocisk trafił w gąsienicę, zerwał ją, czołg jak opętany kręci się w koło. Drugi
pocisk skończył jego konwulsyjny taniec i zapalił go. Następny wóz przebija się przez kurtynę ognia. Pędzi
do przodu, nie zważając na nic. Gna. Widocznie rozpoznał poprzednio pozycję polskiego działka. Chce je
zniszczyć. Wszystko jedno jakim sposobem — rozjechać czy rozbić ogniem. Każda sekunda ma decydujące
znaczenie — kto pierwszy! Dodaje gazu, już tylko pięć metrów, raz jeszcze szarpnął silnikiem. Gąsienice
wgniotły w ziemię działko i wraz z nim bohaterską obsługę.
Czołg przedarł się na drugą stronę okopów i otworzył drogę wjazdu dla innych.
Czołgi 4 dywizji pancernej, choć zdziesiątkowane, wdarły się jednak na polanę Mokra. Poniosły
wprawdzie ogromne straty w ludziach i sprzęcie, ale zajęły zachodni skraj polany, zrywając połączenie
telefoniczne baterii 2 dywizjonu artylerii konnej.
Porucznik Kantor przesunął lewe skrzydło swojego szwadronu i obsadził nim las u wylotu wsi Mokra
II.
Idące z tyłu fale czołgów przechodzą przez linię obrony, ponoszą straty od działek i broni maszynowej
piechoty i ułanów, pozostawiają na okopach dalsze kilkanaście palących się maszyn. Znów rozlega się wycie
syren jadących czołgów, widać ogień i dymy, a za nim uciekających pod ostrzałem polskich kaemów tych
żołnierzy niemieckich, którym udało się wyskoczyć z płonących wozów.
Pociąg pancerny nr 53
Przydzielony do dyspozycji dowódcy Wołyńskiej Brygady Kawalerii pociąg pancerny nr 53
zmobilizował się w Niepołomicach koło Krakowa. Dowódcą jego był kapitan Mieczysław Malinowski.
Zgodnie z etatami w skład rzutu bojowego wchodziły opancerzone wagony artyleryjskie, każdy uzbrojony w
haubice 100 mm i armatę 75 mm, ustawione w wieżach obrotowych o kącie ostrzału 270 stopni, cztery
cekaemy w strzelnicach bocznych, cztery cekaemy w strzelnicach czołowych i jeden kaem przeciwlotniczy.
Trzeci wagon, szturmowy, miał cztery cekaemy w strzelnicach bocznych. Pancerz wagonów parowozu
stanowiła blacha stalowa grubości od 10 do 20 mm. Na platformach przewożono około 120 kg materiałów
wybuchowych. Maksymalna prędkość pociągu wynosiła około 40 km/godz. Jego siła ogniowa była duża —
cztery działa i dwadzieścia dwa cekaemy. Zasadnicza słabość to uzależnienie od linii kolejowych i duże
narażenie na bombardowanie lotnicze, wynikające z niemożności zamaskowania się.
Pociąg pancerny nr 53 po zmobilizowaniu przybył wraz z rzutem gospodarczym na stację Rudniki koło
Częstochowy. Wczesnym rankiem 1 września, zostawiając rzut gospodarczy w Rudnikach odjechał na stację
kolejową Częstochowa, a dalej na stację Miedzno położoną na linii Działoszyn—Lubliniec.
Była to nowoczesna linia kolejowa wybudowana w okresie międzywojennym; nosiła nazwę magistrali
węglowej. Omijała na południu tzw. występ kluczborski, a na północy Wolne Miasto Gdańsk i służyła
głównie do przewozu polskiego węgla ze Śląska do Gdyni. Miała dobrze technicznie wyposażone stacje,
wiele wiaduktów i przepustów dla szos, a nawet dla wiejskich dróg.
Pociąg zatrzymał się, a jego dowódca, kapitan Mieczysław Malinowski, zameldował przez radio
dowódcy brygady, że oczekuje na rozkazy. Z południowego zachodu dobiegały odgłosy toczącej się bitwy.
Kapitan pozwolił załodze opuścić wnętrze wagonów artyleryjskich i odpocząć na poboczach torów.
Około południa dowódca pociągu otrzymał zadanie wsparcia ogniem trzech baterii dywizjonu artylerii
konnej walczących z silnym zgrupowaniem czołgów na polanie Mokra.
— Alarm bojowy!
Obsługa pociągu niknie w pancernych wnętrzach. Zajmuje stanowiska przy działach i cekaemach
artyleryjskich wagonów. Ładuje amunicję. Dowódcy porozumiewają się przez telefon z kapitanem
Malinowskim, który mówi o czekającym ich zadaniu i położeniu polany Mokra, gdzie się wdarły niemieckie
wozy bojowe.
— Naprzód!
Na rozkaz dowódcy pociąg rusza.
Potężne cielsko rozpędza się. Koła stukają na złączach szyn. Obsługa dział i cekaemów przez szczeliny
celownicze obserwuje przesuwający się teren. Przejeżdżają przez skrzyżowanie szosy Miedzno-Działoszyn i
wjeżdżają w lasy, skąd, z prawej strony, w odległości paru kilometrów, ukaże się polana Mokra. Migają
drzewa. Dowódca pociągu studiuje okolicę. Jest ona idealna do działań pociągu pancernego. Tor przebiega
samym skrajem polany na wysokim nasypie, umożliwiając doskonały wgląd w teren. Kapitan Malinowski
nakazuje zmniejszyć prędkość do 10 km/godz. Drzewa rzedną i już ukazuje się polana. Palą się na niej wozy
pancerne, zabudowania, czołgi, stogi zboża, snują się dymy. Na oczach załogi pociągu toczy się zacięta
walka. Wzdłuż toru kolejowego widać stanowiska obronne. To pozycje 12 pułku ułanów skierowanego
kilkanaście minut temu przez pułkownika Filipowicza na wschodni skraj polany. Na polach szaleją czołgi.
Blisko toru stoją dwie polskie baterie. Strzelają na wprost do niemieckich czołgów.
Dowódca pociągu daje rozkaz do otwarcia ognia.
Artyleryjska walka na polanie Mokra
Ze stanowiska ogniowego 3 baterii nie widziałem, co dzieje się za garbem terenowym zamykającym
wjazd na polanę Mokra. Widać było tylko wybuchy niemieckiej ciężkiej artylerii i lotniczych bomb.
Podporucznik Wójcik meldował o sytuacji na przedpolu.
— Czołgi dotarły do pozycji obronnych dwudziestego pierwszego pułku ułanów. Zdawało się, że
przełamią ją bez trudu i wejdą na polanę...
W tym momencie włączył się porucznik Wakalski.
„Cel numer cztery, po sześć” — usłyszałem.
Numeracja celów wiele już mi mówiła. Cel numer jeden oznaczał, że Niemcy nacierają z Wilkowiecka
na środek pozycji. Numer dwa informował o natarciu na 4 batalion 84 pp, numer trzy — to daleki ogień
wzbraniający, numer cztery — zapora przed pozycją 21 pułku ułanów.
Poszły komendy. Szczęknęły zamki armat. Lufy wypluwały stalowe ładunki. Bateria oddała ostatnią
salwę.
Punkt obserwacyjny milczał. A przecież przedpolu działo się coś ważnego. Ujadały działka
przeciwpancerne. Grzechotały karabiny ręczne i maszynowe. Dlaczego bez naszego udziału?
Wpatrując się w niewielką przerwę pomiędzy językiem lasu a zachodnim skrajem wsi Mokra III
zobaczyłem coś, co mnie zaniepokoiło. Przetarłem okular lornetki. Tak, to był niemiecki czołg!
— Wywołaj punkt obserwacyjny! — rozkazałem telefoniście.
Telefonista krzyknął w mikrofon: „Barbara! Barbara!”
Potrząsał słuchawką, ale nic to nie pomogło.
— Punkt nie odpowiada, panie poruczniku.
— To połączcie z centralą.
Centrala milczała. Zrobiło mi się zimno. Nie miałełem wątpliwości, że czołgi przełamały pozycje 21
pułku ułanów. Albo gąsienicami wgniotły naszych obserwatorów, albo też pozrywały kable telefoniczne.
Zostałem sam z baterią i samotnie będę prowadził walkę! Nie mogłem pokazać mojego zdenerwowania,
musiałem dawać dobry przykład moimi chłopakom. Na razie sytuacja nie była beznadziejna. Czołgi na
skraju lasu poruszały się ślamazarnie, a dzieliła ich od nas odległość 2,5 km. Natychmiast zwołałem
dowódców plutonów i działonowych. Zapoznałem ich z sytuacją, która była poważna.
— Czeka nas bezpośrednia walka z czołgami. Zachować spokój, dobrze celować i strzelać. Możemy
tylko liczyć na siebie. Do dział!
Strzelanie do celów ruchomych przerabialiśmy wielokrotnie na poligonie. Ale wojna to przecież
zupełnie co innego. Wierzyłem jednak, że moi żołnierze nie załamią się.
Na polanę wjechało już kilka czołgów. Zachowywały się pewnie. Jeden z nich wjeżdża na wzgórze 256.
Wpada tam pod ogień przeciwlotniczych karabinów i baterii. Na stanowisku słychać donośny głos
podporucznika Witolda Gedroycia, oficera ogniowego:
— Kruszczyński, z lewej czołgi!
— Widzę! — krzyknął działonowy.
W parę sekund później nastąpił wystrzał. Trafiony! Płomień ogarnia szare cielsko, obsługa wyskakuje,
czarny dym unosi się nad czołgiem. W chwilę później wychyla się zza wzgórza wieża drugiego wozu.
Chowa się i znów wyłania. Wjeżdża z dużą prędkością, pędzi prosto w kierunku stanowiska 1 baterii. Trafi,
czy ominie ukryty, wysunięty do przodu, karabin maszynowy? Niestety, nie ominął! Wpada na kaem, tratuje
go i wraz z obsługą wgniata w ziemię. Po tym wypadzie zawraca i ukrywa się za wzgórzem.
Inne czołgi znajdują się pomiędzy wsią Mokra III a wzgórzem, które daje im zasłonę przed
ewentualnym ostrzałem 1 baterii. Jeszcze inne posuwają się południowym skrajem zabudowań. Niektóre
maszyny wychodzą na wzgórze, to znów się chowają. Rozpoznają cele i obserwują polanę.
Znów jeden wjeżdża na wzgórze i pełnym gazem sunie na stanowisko ogniowe 1 baterii. Widząc to
działonowy czwartego działa błyskawicznie zmienia z obsługą ustawienie działa o dziewięćdziesiąt stopni,
kierując w ten sposób lufę prosto na zbliżający się niemiecki PzKw-II. Wystrzał! Pocisk ześlizgnął się po
ściance wieży i rykoszetem poszedł do przodu. Uderzenie było tak silne, że wóz niemiecki zakołysał się. Kto
pierwszy? Kto odda następny pocisk? Kto kogo ustrzeli? Błysk z lufy czołgu i pocisk trafia w 4 działo
baterii. Ginie śmiercią artylerzysty celowniczy. Odłamki wyłamują szprychy w lewym kole. Okaleczona
armata przechyla się do przodu i siada na osi. Syreny pędzących czołgów wciąż wyją, dając znak o sobie
sąsiadom. Napastnik schował się z powrotem za wzgórze, aby umknąć z pola ostrzału. Inne niemieckie
maszyny ciągną na wschód, przechodzą z jednej strony polany na drugą, podjeżdżają pod kościółek, chowają
się za krzaki. Luźnym szykiem prą w stronę przepustu pod torem kolejowym. Ogień z ich dział i kaemów nie
ustaje.
Są już w połowie odległości od toru kolejowego, około tysiąca metrów od stanowiska naszej baterii.
Najwyższy czas otworzyć ogień. Dowódcy plutonów i działonowi z niepokojem spoglądają w moją stronę.
Stanowiska naszych armat są dobrze zamaskowane. Będą zaskoczeniem dla niemieckich pancerniaków.
— Ognia! — krzyczę na całe gardło.
Obsługa uwija się jak w ukropie.
Na przedpolu widzę dwa czołgi — jeden się pali, drugi stoi unieruchomiony. Nie wiem, ile w tym
zasługi moich chłopaków, bo razem z nami strzela i 2 bateria. W tych gorących minutach na nasypie
kolejowym ukazują się spieszeni ułani. Zbiegają w dół i zajmują stanowiska. Przez przepust kolejowy
wpadają taczanki i działka przeciwpancerne. To 12 pułk ułanów skierowany z odwodu przez pułkownika
Filipowicza. Nie mam czasu popatrzeć na nich, bo na polanie ukazuje się następna grupa czołgów.
Niemiecka artyleria otwiera ogień na tor kolejowy. Robi się gorąco.
Nagle poza plecami słyszę głuche artyleryjskie wystrzały. Jestem tym zaskoczony. Przecież za nami nie
ma żadnych baterii. W dodatku to nie są wybuchy siedemdziesiątekpiątek. Spoglądam do tyłu. Po torze, z
kierunku Działoszyna, sunie powoli pociąg pancerny. Z czterech wież obu wagonów bojowych wystają
ziejące ogniem lufy dobrze mi znanych z podchorążówki 100 mm haubic. To jakby przybyła nam na pomoc
cała bateria! Ogień pociągu pancernego okazuje się bardzo celny i skuteczny. Dosłownie na moich oczach
wylatują w powietrze czołgi trafiane pociskami haubic. Do ognia pociągu dołączają działka przeciwpancerne
12 pułku ułanów.
Uderzenie niemieckiej broni pancernej definitywnie załamuje się. Ocalałe z pogromu wozy wycofują
się z polany. Ściga ich ogień pociągu pancernego, działek przeciwpancernych 12 pułku ułanów i dwóch
baterii. Wycofujące się czołgi wyją ponuro. Pociąg pancerny oddaje ostatnie salwy i powoli rusza w
kierunku Działoszyna. Po chwili znika w lesie.
Baterie — druga i trzecia, sprawnie i dobrze odparły natarcie czołgów 4 dywizji pancernej.
Jedynie artyleria niemiecka nęka nas swym ogniem, do którego jesteśmy już przyzwyczajeni.
Walka cichnie. Obsługa dział ma chwilę wytchnienia. Największą moją troską jest amunicja, bo
wyczerpaliśmy prawie całą znajdującą się w jaszczach. Taka sama sytuacja jest w 1 i 2 baterii.
— Szymanik, wysłać po amunicję i to galopem — rozkazuję.
W tym czasie zdecydowałem się przetoczyć armaty na wysokość stodoły. Doszedłem do wniosku, że
stamtąd łatwiej będzie prowadzić ogień na wprost. Nie miałem wątpliwości, że to jest tylko przerwa w
bitwie. Zresztą nękający ostrzał niemieckiej artylerii nie ustawał, a zza lasu „Grodzisko” dobiegały odgłosy
toczącej się walki.
Ustawiłem działony tak, by pierwszy i drugi miały dobry ostrzał na wprost na polanę, a trzeci i czwarty
na wieś Mokra III i wzdłuż jej południowej strony. Powiedziałem o tym dowódcom plutonów i wydałem
obsłudze rozkaz przetoczenia armat.
Kanonierzy i działonowi energicznie zabrali się do pracy.
Energią, zapałem i pracowitością wyróżniał się szczególnie działonowy pierwszego działa kapral Leon
Żłób nazywany przez wszystkich w baterii Leonem. Młody przystojny chłopak na polu walki okazał się
wspaniałym żołnierzem, najlepszym działonowym, odważnym, twardym w boju, był przykładem męstwa dla
wszystkich.
Jeszcze obsługa nie zdążyła przetoczyć dział, a już przyjechały jaszcze pełne granatów. Kamień spadł
mi z serca. Obawiałem się bowiem, że ze względu na zbombardowanie kolumny amunicyjnej zabraknie nam
granatów. Obsługa szybko zamieniła jaszcze, na miejsce pustych wtoczyła pełne. Byliśmy gotowi na
„powitanie” następnych czołgów 4 dywizji pancernej.
W 19 pułku ułanów
Po zepchnięciu oddziału wydzielonego „Danków” za Liswartę niemiecki podjazd pancerny opanował
Danków i Rębielice Królewskie, spędzając czaty 19 pułku ułanów. Oddział Wydzielony przez Rębielice
Szlacheckie—Szyszków wycofał się do Zawad. Jak wiadomo, w rejonie Leszczyny—Kamieńszczyzna
znajdowały się nie osłonięte od zachodu, pozbawione wsparcia artyleryjskiego, szwadrony 19 pułku ułanów.
Niemcy jednakże nie uderzali. Czekali na posiłki. Dopiero w godzinach popołudniowych, gdy przybyły
czołgi i zmotoryzowana piechota, wsparta artylerią, ruszyły na dwustu okopanych ułanów.
Zachodnią lizjerę lasu Kamieńszczyzna ze wzgórzem 216 obsadzał 4 szwadron porucznika
Gumińskiego wzmocniony cekaemem i działkiem przeciwpancernym, nie zdradzając swej obecności.
Ostrożnie podjeżdżają czołgi, kręcą się po polu, ale nie zbliżają do zarośli. Za nimi pojawiają się samochody
ciężarowe. Wyładowuje się piechota i rusza. Artyleria dalekim ogniem ostrzeliwuje milczący las. Rozwija
się natarcie piechoty na niewidocznego przeciwnika. Piechota i postępujące za nią czołgi zbliżają się na
odległość 300 metrów od lasu.
— Ognia! — rozkazuje porucznik Gumiński.
Skraj lasu ożywa. Grzechoczą karabiny ułanów, ujadają cekaemy, sucho trzaska działko
przeciwpancerne. Nacierająca niemiecka piechota niespodziewanie wpada w boczny ogień 4 szwadronu.
Piechurzy zalegają, szukając zagłębień terenowych. Ciężarówki zawracają, niektóre płoną na polu i pod
polskim ogniem, całym pędem jadą w stronę Rębielic. Czołgi usiłują obejść skrzydło 4 szwadronu, ale nie
znają położenia ułanów i wpadają w ogień działka przeciwpancernego. Kilka z nich już się pali. Niemiecka
piechota skokami dopada do pierwszych drzew i wdziera się w głąb. Porucznik Gumiński nie traci głowy.
Podrywa pluton odwodowy:
— Bagnet na broń!
Ułani wyciągają z pochew bagnety, nakładają je na kawaleryjskie karabinki. Wiedzą, że czeka ich walka
wręcz.
— Chłopcy, Szkopy w lesie. Musimy ich wyrzucić bagnetami. Nie strzelać. Kłuć! Bić kolbami!
Naprzód! — rozkazuje porucznik Gumiński.
Rozwinięty w tyralierę pluton rusza w kierunku lasu. Idą, rozglądając się na wszystkie strony,
wypatrując pomiędzy drzewami niemieckich piechurów. Górą przelatują samoloty. Gdzieś na przedpolu
grzmoci artyleria. Ze skraju przerzedzających się zarośli dobiega odgłos strzelaniny. Lewe skrzydło plutonu
natyka się na grupę Niemców. Ułani z furią wpadają na nich. W ruch idą bagnety i kolby. Niemcy nie
wytrzymują ataku. Rzucają się do ucieczki w kierunku lizjery. Ułani gonią Niemców ukrywających się za
pniami starych drzew i zarośli. Niemieccy piechurzy wpadają w panikę. Susami uciekają na skraj lasu, który
jest częściowo opanowany przez ich piechotę. Na przedpolu widać następne pojazdy załadowane
piechurami. Porucznik Gumiński decyduje wycofać się na północny skraj lasu. Zbiera ułanów, cekaemy i
działko przeciwpancerne rozkazując zmianę stanowisk. Nadlatują Stukasy i zrzucają bomby. Odgłosy
wybuchów wielokrotnie spotęgowanych echem niosą się po lesie. Atak samolotów trafia w próżnię. Na
północnym brzegu zarośli szwadron porucznika Gumińskiego dosiada koni i cwałem rusza wąwozem
prowadzącym do miejscowości Leszczyny. Tam, pomiędzy opłotkami stoi szwadron rotmistrza
Wiszniowskiego. Jest przy nim dowódca pułku podpułkownik Pętkowski ze zwiadem pułkowym i łącznością
porucznika Rudnickiego. Taczanka z erkaemem i działko zajmuje stanowisko ogniowe na brzegu wsi, a
porucznik Gumiński melduje się u dowódcy pułku.
— Jakie straty poniósł twój szwadron? — pyta pułkownik.
— Wróciliśmy bez strat.
— To świetnie. Czeka nas bowiem dalsza walka.
Zwiadowcy meldują, że niemiecka piechota zajęła północny cypel lasu nadleśnictwa „Grodzisko”. A
leśnymi duktami jadą czołgi. Widać je przez lornetkę jak na dłoni. Wraz z piechotą wolno i ostrożnie
posuwają się w kierunku wschodnim. Dochodzą do drogi prowadzącej na polanę Mokra w pobliżu
leśniczówki i wzgórza 222. W ten sposób zamykają wjazd na polanę.
W tym momencie do podpułkownika Pętkowskiego podjeżdża oficer łączności pułku, porucznik Marian
Rudnicki.
— Panie pułkowniku — melduje, wręczając kartkę papieru — radiotelegram przekazany z dowództwa
brygady.
Podpułkownik Pętkowski przeczytał rozkaz, który nakazywał, by pułk przesunął się w rejon
miejscowości Ostrowy.
Stało się jasne, że 19 pułk ułanów nie może liczyć na żadną pomoc z zewnątrz. Tymczasem z
niewidocznej polany Mokra dochodzą odgłosy toczącej się tam zaciętej walki. Nad lasem unoszą się dymy, a
wśród nich uwijają się bombardujące Stukasy.
Niemieckie czołgi przecięły tor kolejowy i zajęły stację Miedzno. Należało natychmiast działać, by
Niemcy nie zamknęli drogi na Ostrowy.
— Jadę do Zawad — zadecydował pułkownik.
Spiął konia ostrogami i razem z adiutantem pogalopował drogą na Zawady. Stały tam dwa szwadrony,
pierwszy rotmistrza Antoniego Skiby i trzeci porucznika Stanisława Góreckiego. Podpułkownik Pętkowski
wezwał rotmistrza Skibę.
— Panie rotmistrzu. Obejmuje pan dowództwo nad dwoma szwadronami jako dowódca dywizjonu.
Otrzyma pan ponadto wzmocnienie w sile sześciu cekaemów i dwóch działek przeciwpancernych. Trzeba
otworzyć drogę dla pułku na wschód. Od odwagi, energii i pomysłowości pana i ułanów zależy to, czy
wyjdziemy z tego kotła, czy też Niemcy wepchną nas w te cholerne bagna Liswarty.
— Tak jest!
— Wykonanie zadania pozostawiam panu.
Niemcy ruszają do decydującego natarcia
Wrześniowe słońce silnie przygrzewało. Około godziny piętnastej generał Reinhardt całymi siłami swej
dywizji ruszył do decydującego natarcia. Miało ono definitywnie złamać opór wołyńskiej brygady i
otworzyć drogę niemieckiej broni pancernej na wschód. Na północy Niemcy nacierali na Kamieńszczyznę,
na południu na Brody-Malin., Najsilniejsze natarcie wyszło z Wilkowiecka w kierunku na polanę Mokra. W
ogniu staje linia obronna 21 pułku ułanów. Odzywają się baterie 2 dywizjonu artylerii konnej. Gęsto
padające pociski trafiają w nacierające czołgi. Wyją syreny. Palą się wozy pancerne. Nad nimi unoszą się
dymy i tumany kurzu.
— Czołgi przebiły się przez pozycje dwudziestego pierwszego pułku ułanów! Uwaga! Idą na baterie!
— wołam.
Obsługa przyjmuje to ze spokojem i opanowaniem. Ma już doświadczenie z porannej walki, choć była
ona wstępem do decydującego natarcia.
Wpatruję się w garb terenowy. Zza niego wyłaniają się, niczym z piekielnych czeluści, potwory ze
znakiem czarnego krzyża. Już się ukazują! Śmiało posuwają się naprzód, strzelają w różnych kierunkach
omijając własne dogorywające maszyny. Pędzą jak oszalałe przez polanę do toru. Byle prędzej, prędzej!
Gnają też południową stroną wsi Mokra III. Wszędzie ich pełno. Do ognia niemieckiej artylerii dołączyły
Stukasy, okładając bombami tor i stanowiska artylerii. Bezkutecznie ujadają nasze Hotchkissy. Bomby
rozrywają się w pobliżu stanowisk dział. W górę lecą grudy ziemi, kamienie i kawałki drzew.
Baterie daku strzelają bez chwili przerwy. Rozgrzane lufy obsługa okłada mokrymi workami.
Kanonierzy i działonowi uwijają się przy armatach jak w ukropie. Bez przerwy słychać: „Gotowe! Pal!
Gotowe! Pal!” I znów „Pal, pal, pal!'”
— Panie poruczniku — melduje telefonista — „Barbara” milczy.
A więc niemieckie czołgi pozrywały kabie telefoniczne! Jesteśmy zdani na własne siły. W pobliżu
stanowiska pada granat. Wznieca pożar w leśniczówce. Wylatują szyby, a płomienie wydostają na zewnątrz.
Nie ma nikogo, kto mógłby go gasić. Języki ognia wspinają się po ramach okien, siegają dachu i idą wyżej i
wyżej, a nad nimi kłęby dymu. Czołgi niemieckie prą dalej do przodu. Już są na wysokości drogi! Już ją
przekroczyły! Pędzą na stanowiska naszej i 2 baterii. Tną ogniem swych dział i kaemów. Czarne wozy z
krzyżami podchodzą bliżej, są już w odległości czterystu, trzystu, stu metrów... Sześć dział otwarło do nich
piorunujący ogień. Zaczynają się palić! Dym, ogień i kurz na polanie! Działon kaprala Żłoba dobrze
zamaskowany z doskonałą obsługą i celowniczym kanonierem Romańcem dokonuje cudów zręczności.
Prawie każdy czołg jadący w kierunku 2 baterii przed naszym frontem był zniszczony przez działon Leona.
On sam stał przy drążku kierowniczym i naprowadzał działo na cel — na czołg. Kilka ruchów celowniczego
pokrętłem i już było właściwie wycelowane. Na jego głośną komendę „pal!” zamkowy odpalał. W ułamkach
sekundy czołg stawał w ogniu... Drugi... .czwarty... piąty. Rozbijał jeden po drugim. Leon miał szczęśliwą
rękę. Inne działa też nie próżnowały. Przed stanowiskami ogniowymi 2 i 3 baterii narastał mur z dymiącego
żelastwa. Druga bateria z nie mniejszą zajadłością niszczyła czołg po czołgu. Artyleria niemiecka nadal nie
szczędzi amunicji, bije po nas, aż ziemia dudni. Świst, szum pocisków nie ustaje.
Nagle błysk i huk na stanowisku naszej baterii! W pierwszy działon kaprala Żłoba trafia pocisk.
Wybucha w miejscu, gdzie stał celowniczy kanonier Romaniec. Rozrywa go. Razem z nim ginie również
zamkowy. Kapral Żłób z ładowniczym pokrwawieni, zszokowani podbiegają do mnie i nie mogąc wymówić
słowa wskazują tylko na szczątki ciał poległych przed chwilą kolegów i rozbitą armatę. Na lufie i łożu działa
dziury i wręby od odłamków granatów.
Nie wiem do dziś, jak to się stało, że stojąc blisko armaty nie zostałem ani zabity, ani nawet ranny.
Jednakże na dłuższy czas ogłuchłem. Usiłowałem uspokoić zszokowanych żołnierzy.
— Musimy, musimy dalej strzelać! Mamy trzy armaty i mnóstwo amunicji.
Strzelać! strzelać!
Żłób oprzytomniał i zajął przy innym dziale miejsce rannego zamkowego. Bateria dalej prowadziła
ogień.
W bardzo ciężkiej sytuacji znalazła się stojąca w pobliżu przepustu 2 bateria. Cały wysiłek niemieckich
czołgów szedł w kierunku opanowania przepustu celem uniemożliwienia Polakom wyjazdu z polany. Ten
żelbetowy przepust kolejowy wybudowany dla wygody mieszkańców polany Mokra stał się w bitwie
głównym celem walki. W jego obronie ginęli ludzie, maszyny i konie. Największy ciężar spadł na 2 baterię.
Została ona odkryta przez niemiecką artylerię i zaistniała konieczność zmiany pozycji. By nie przerywać
ognia, oficer ogniowy zadecydował, że stanowisko będzie zmieniał plutonami. Artylerzyści zaprzodkowali
działa i jaszcze pierwszego plutonu i szybko ruszyli z miejsca. Nie przejechali daleko, gdy z zabudowań wsi
Mokra III wyskoczyło kilka czołgów. Jadąc otworzyły ogień na pluton. W ogniu działek i cekaemów padają
na ziemię kanonierzy z obsługi, jezdni i konie. Część koni wierzchowych bez jeźdźców cwałuje po polanie.
Niektóre już leżą martwe. Ranne konie zaprzęgowe szarpią się w uprzężach. Pociski z czołgowych dział biją
w stojące armaty i jaszcze. Widok straszny, którego nie można zapomnieć przez całe życie.
Drugi pluton pod dowództwem oficera ogniowego otwiera szaleńczy ogień. Czołgi zostają zniszczone.
Inne z furią wpadają na obsługę karabinu maszynowego. Rozjeżdżają ją gąsienicami.
Walka wzmaga się. Przedpole pokryte jest dymem dopalających się maszyn. Nieustannie nad polaną
przelatują Stukasy ze śmiercionośnym ładunkiem. Z południowego skraju wsi Mokra III znów wychodzą
czołgi — prosto na nasze stanowisko!
— Czołgi z lewej! — wołam, usiłując przekrzyczeć bitewny tumult.
Moi chłopcy już się opanowali po wstrząsie wywołanym śmiercią kolegów. Niemieckie maszyny suną
wolno. Wyraźnie widać ich proste, kanciaste sylwetki z pancernymi wieżami. Na każdy nasz strzał
odpowiadają ogniem. Pociski z furkotem, przelatują w pobliżu armat. Jeden z nich uderza w tarczę działa,
wybija dziurę i wybucha. Działo jest rozbite. PzKw-II jadą na nasze stanowisko. Są coraz bliżej. Na drodze
ich marszu stoi nasz samotny karabin maszynowy. Dzielna załoga bije do niemieckich maszyn długimi
seriami. Mimo iż w taśmach znajdują się również pociski przeciwpancerne, na Niemcach nie czyni to
żadnego wrażenia, bo odbijają się one od pancerzy czołgów niczym groch od ściany. Jeden z czołgów
wjeżdża na okopane stanowisko cekaemu. Gąsienice gniotą karabin. Los bohaterskiej, walczącej do końca
obsługi jest przesądzony. Giną wszyscy. Czwarty działon pomścił jednak śmierć kolegów. Celny strzał
rozbija niemiecki wóz. Niemcy czują respekt przed polską artylerią i wycofują się między zabudowania.
Inne czołgi wpadają pod silny ogień działek przeciwpancernych ułanów, wykonują w tył zwrot i na
pełnym gazie cofają się na zachodni skraj polany.
Bateria przeżyła najtragiczniejsze pół godziny. Przetrwała kryzys i może dalej walczyć. Ale jak długo?
Sytuacja jest ciężka. Walka, choć o mniejszym natężeniu, trwa dalej. Wciąż nie ma łączność Milczy punkt
obserwacyjny i centrala dywizjonu.
Podpułkownik Jan Kamiński, by uratować dywizjon od całkowitej zagłady, decyduje się przesunąć
resztki baterii na wschód od toru kolejowego. Mimo braku łączności rozkaz do stanowisk ogniowych jednak
dotarł. Dziś, po latach, nie mogę odtworzyć w pamięci, czy przywiózł go zwiadowca baterii, czy może
otrzymałem go prosto od podpułkownika Kamińskiego. Może był to oficer z zwiadu dywizjonowego?
Rozkaz nakazywał 3 baterii zająć stanowisko ogniowe w rejonie miejscowości Gojść—Ważne Młyny.
Nie bez trudu znalazłem tę małą wioszczynę nad Wartą. Z polany Mokra to szmat drogi — około 20 km.
Kiedy tam dobrniemy? Czy stanowisko ogniowe będzie przygotowane! Nie wiem!
Pierwszy rozkaz, jaki wydałem w nowej sytuacji, to ściągnięcie przodków na stanowisko ogniowe. Nie
wiedziałem, w jakim są one stanie. Mogły przecież oberwać w trakcie bombardowania i ognia niemieckiej
artylerii. Byłby to koniec 3 baterii. Poległych z obsługi dział i karabinu maszynowego poleciłem ułożyć w
sadzie leśniczówki, w rogu, gdzie poprzednio stało czwarte działo. Nic innego na razie nie dało się zrobić.
Ciężko rannych odesłałem furmanką na punkt opatrunkowy, lekko kontuzjowanych pod opieką sanitariusza
skierowałem do lekarza dywizjonu porucznika Stanisława Postuły. Odwrót Niemców z rejonu stanowisk
baterii dał nam krótką chwilę wytchnienia. Stanowisko nasze w dalszym ciągu nękał ogień niemieckiej
artylerii, zwiększała się liczba zabitych i rannych. W czasie drugiego natarcia działa baterii zostały
wysunięte do przodu na wysokość leśniczówki celem zwiększenia skuteczności strzelania na wprost. W
czasie walk w ciągu dnia pierwsze i trzecie działo zostało rozbite przez Niemców.
Rozkazuję działonowemu czwartego działonu, aby przygotował działa do zaprzodkowania. Musiał więc
ściągnąć je z przedpola w opłotki. Na miejscu pozostało jako ubezpieczenie drugie działo, gotowe do
strzelania. Rozlega się trzask zamykanych jaszczy i nastawnic. Obsługi pomagają sobie wzajemnie w
przygotowaniu sprzętu do zaprzodkowania. Pracę utrudniają leżące konary drzew oderwanych od pni
odłamkami pocisków, co krok ktoś się o nie potyka. Każdy z artylerzystów zdaje sobie sprawę, że
zaprzodkowanie i odprzodkowanie to momenty, w których jest się bezsilnym, bo nie można odpowiedzieć
natychmiast ogniem na ogień.
Między drzewami sadu widać podchodzące przodki, jadą spokojnie obok stanowisk strzelających
działek przeciwpancernych, które oczyszczają przedpole z zabłąkanych tam jeszcze czołgów niemieckich.
Błysk — wybuch tuż przed zaprzęgiem. Przedni para koni wali się na ziemię martwa, przygniatając
jezdnego. Zaprzęg zatrzymał się nagle na parę sekund. Jaszczowy momentalnie zeskoczył z konia, odciął
postronki od zbroczonej krwią pary szpicowej. Przodek ruszył dalej w dwie pary, omijając zabitych doszedł
do stanowiska. I tak kolejno podchodziły następne, zabierając ocalałe jaszcze i czwarte działo. Odjechały
powoli, stępa, w kierunku przejazdu, prowadzone przez szefa baterii, starszego ogniomistrza Szymanika.
W sadzie pozostały dwa zaprzęgi drugiego działonu. Czekają na swój sprzęt. W parę sekund obsługa
przytoczyła działo do sadu — zaprzodkowała. Zaprzęg odjechał za innymi, dołączył do kolumny. Został
ostatni jaszcz z resztą amunicji. Był ciężki, wydawał się ważyć parę ton. Obsługa starała się go
zaprzodkować, ale brakowało jej sił. Podskoczyłem razem z podchorążym Zdzisławem Pourbaix do pomocy,
stanęliśmy przy zaczepie, a kanonierzy przy kołach. Wspólnymi siłami udało się. Nie obyło się bez
„przygód”. W zaczepę wplątał się mój skórzany sznur od pistoletu. Urwać nie sposób, taki byl mocny.
Dopiero Zdzisiek jednym cięciem scyzoryka przeciął sznur i uwolnił mnie od jaszcza, ostatniego zabranego
ze stanowiska 3 baterii. Zaprzęg odjechał drogą wzdłuż toru do przejazdu i dołączył do baterii.
Na stanowisku pozostały dwie rozbite armaty, ciała poległych przykryte płaszczami, łuski z
wystrzelonej amunicji, hełmy, maski gazowe, karabinki, porozrzucany osprzęt, ślady krwi, poszarpane
niemieckimi pociskami drzewa i puste działobitnie. Pozostaliśmy jeszcze chwilę na stanowisku: Pourbaix, ja,
dwaj luzacy i cztery konie.
Byłem piekielnie zmęczony, wyczerpany do ostatnich granic. Czułem się odpowiedzialny za to, co się
stało — za śmierć kanonierów, rozbite armaty, rozjechany gąsienicami karabin maszynowy. Budziły się
wątpliwości, czy zrobiłem wszystko, by zapewnić należyte wsparcie ogniowe walczącym ułanom.
Zebrałem wodze. Dosiadłem konia, ruszyliśmy stępa wśród nękającego ognia niemieckiej artylerii.
Nasze dwa działa dojeżdżały do przejazdu. Po chwili dołączyliśmy do nich. Wokół leżały ciała poległych,
martwe konie, rozbity sprzęt z pułków ułańskich.
Szarża szwadronu 19 pułku ułanów
Szwadrony ustawiły się pomiędzy zabudowaniami wsi Zawady. Rotmistrz Skiba przekazał oficerom
postawione przed dywizjonem zadania.
— Trzeci szwadron z czterema taczankami i dwoma działkami przeciwpancernymi, działając wzdłuż
szosy na Miedzno, ma uchwycić cypel lasu przy skrzyżowaniu z torem kolejowym. Czy panowie znaleźli
skrzyżowanie na mapie?
— Tak — odpowiedział porucznik Górecki — szosa przechodzi tu w charakterystyczny zakręt.
— Zgadza się. Po osiągnięciu przejazdu szwadron pomaszeruje na Miedzno oczyszczając z Niemców
lasy na wschód i zachód od drogi. Po wykonaniu tego zadania reszta pułku, który z rozkazu dowódcy
brygady ma zająć drugą linię obronną w rejonie miejscowości Ostrowy, ruszy na Miedzno.
Rotmistrz przerwał. Zebrani oficerowie studiowali mapę. Szwadrony — drugi i czwarty — będąc w tym
czasie w słabym kontakcie ogniowym z niemiecką zmotoryzowaną piechotą, przesuwały się z rejonu
Leszczyny—Kamieńszczyzna w rejon wsi Zawady.
— W tym czasie ja — ciągnął po chwili milczenia rotmistrz Skiba — na czele pierwszego szwadronu,
wzmocnionego dwoma cekaemami na jukach, przeprowadzę szarżę na rejon leśniczówki przy wzgórzu
dwieście dwadzieścia dwa.
Wśród obecnych oficerów dało się słyszeć lekki szmer. Rotmistrz wyczytał zdziwienie w oczach
oficerów. Polska jazda słynęła co prawda ze zwycięskich szarż, ale to było dawno. Wiele się od tego czasu
zmieniło.
— Nie sądźcie panowie — kontynuował — że zamierzam szablami posiekać niemieckie czołgi lub też
wyrzucić nimi z lasu niemieckich piechurów. Nie. Ale pojawienie się kawalerii może wywołać zamieszanie,
a nawet panikę w oddziałach nieprzyjaciela, co nam też pomoże w przebijaniu się pułku na Miedzno.
Rotmistrz nie wiedział; że w tym samym czasie na drugim krańcu Polski pod Chojnicami dwa
szwadrony 18 Pułku Ułanów Pomorskich dokonały zaskakującej szarży na wyładowujący się batalion
zmotoryzowanej piechoty. Ten stosunkowo drobny epizod spowodował w szeregach wroga szok tak silny, że
na długie godziny sparaliżował marsz niemieckiej dywizji.
— Szarżę rozpocznę — objaśniał dalej rotmistrz Skiba — gdy trzeci szwadron osiągnie skrzyżowanie
dróg. Wówczas wesprzecie mnie swym ogniem. Gdyby plan się nie powiódł, osłonicie nasz odwrót.
Łączność ze mną nawiązywać w leśniczówce.
Szwadrony przystępują do zajęcia podstaw wyjściowych. Rotmistrz Skiba widział ryzyko w realizacji
wypadu na nadleśnictwo „Grodzisko”. Dostrzegał je również zastępca dowódcy pułku, podpułkownik
Władysław Kotarski, radząc, by 19 pułk ułanów usiłował prześliznąć się wzdłuż Liswarty do lasu Łobodno.
Podpułkownikowi Pętkowskiemu bardziej jednakże odpowiadało kawaleryjskie rozwiązanie rotmistrza
Skiby i bez wahania zaakceptował je. Dowódca dywizjonu pouczył młodszych oficerów i ułanów, jak mają
się zachowywać, gdy szwadron zostanie zaatakowany przez czołgi. Podał kierunek ewentualnego odwrotu
lub zbiórki po rozproszeniu.
Trzeci szwadron zajmuje stanowiska przy rozwidleniu dróg w Zawadach. Grupuje się plutonami w głąb.
Na czele jest szpica, tuż za nią działko przeciwpancerne i dwie taczanki. Ułani w szyku bojowym kłusem
ruszają do przodu. Rotmistrz na czele szwadronu ustawionego na skraju wsi obserwuje marsz ułanów
porucznika Góreckiego. Posuwają się szybko w kierunku przejazdu. Mijają wzgórze 213. Niemcy jakby ich
nie widzieli. Nikt nie strzela.
Skiba decyduje się na rozpoczęcie szarży. Przegrupowuje plutony w głąb. Staje w strzemionach i woła
donośnym głosem:
— Szaaable w dłoń!
— Huraaa! Huraaa! — rozlegają się ną całą wioskę okrzyki.
W jesiennym słońcu błysnęło sto kling.
— Naprzód marsz!
Zrazu idą kłusem, później przechodzą w galop, by po jakimś czasie, niczym burza, pędzić
wyciągniętym cwałem. Jeźdźcy kładą się na karki koni. Plutony mieszają się. Przemykają przez trakt
wiodący na polanę Mokra.
Rotmistrz Skiba gna na czele. Na moment rzuca okiem na szwadron porucznika Góreckiego. Znajduje
się on w odległości kilkuset metrów od skrzyżowania. Czołowy pluton na widok cwałującego szwadronu
rotmistrza Skiby samorzutnie przechodzi do szarży. Powietrze jest czyste. Niemieckie samoloty na krótko
zniknęły z nieba. Niemcy są tuż, tuż. Nie strzelają. Są wyraźnie zaskoczeni sunącą na nich jazdą. Zeskakują
z samochodów ciężarowych i uciekają do lasu. Ale już na karkach siedzą im ułani 19 pułku. Stają teraz w
strzemionach z uniesionymi w górę szablami. Przyhamowują pędzące konie, by celniej i skuteczniej bić
Stanisław Pokorny CZOŁGI POD MOKRĄ Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1985 Okładkę projektował: Witold Chmielewski Redaktor: Wanda Włoszczak Redaktor techniczny: Grażyna Woźniak
Pierwsze bojowe zadanie W powietrzu panowała złowroga cisza jak przed burzą. Pod wiejską szkołę w Brzeźnicy Nowej zajechał wojskowy motocykl. Z kosza wyszedł młody kapitan. — Ukryjcie motor pod drzewami i czekajcie na mój powrót — rzucił kierowcy. — Tak jest, panie kapitanie! Od piaszczystego traktu do szkolnego budynku przypominającegodworek prowadziła wysadzanabzami alejka. — Pan kapitan do kogo? — zapytał stojący w furtce żandarm. — Od „Adama” do pułkownika Filipowicza — wyjaśnił kapitan, okazując jednocześnie legitymację. — Proszę — odpowiedział żandarm salutując. „Adam” to kryptonim dowódcy armii „Łódź”, natomiast pułkownik dyplomowany Julian Filipowicz był dowódcą Wołyńskiej Brygady Kawalerii. Brygadę zmobilizowano w trybie alarmowym w połowie sierpnia na dalekim żyznym Wołyniu, skąd transportami kolejowymi przybyła w dniach od 16 do 17 sierpnia do Radomska. Po wyładowaniu 19 pułku ułanów podpułkownika Józefa Pętkowskiego, 21 pułk ułanów Kazimierza de Rostwo-Suskiego, 2 pułk strzelców konnych podpułkownika Józefa Mularczyka i 2 dywizjon artylerii konnej podpułkownika Jana Kamińskiego przemaszerowały w rejon Brzeźnicy Nowej, zajmując kwatery w pobliskich wioskach. Do jednostek wchodzących etatowo w skład brygady w okresie pokojowym doszły jednostki przewidziane w etatach wojennych. Były to: 21 dywizjon pancerny, zmobilizowany przez 12 batalion pancerny w Łucku, w składzie: szwadron czołgów rozpoznawczych TKS – dowódca porucznik Marian Kozieracki, szwadron samochodów pancernych wz. 34 – dowódca kapitan Józef Żymierski. Dywizjonem dowodził major Stanisław Gliński. Czołgi rozpoznawcze TKS, zwane popularnie tankietkami, miały słabe opancerzenie, a jedynym ich uzbrojeniem był karabin maszynowy. Nie przedstawiały dużej siły uderzeniowej i mogły być używane wyłącznie do celów rozpoznawczych. Wartość bojowa samochodów pancernych wz. 34 była niewielka. Jedenasty batalion strzelców podpułkownika Władysława Warchoła zmobilizowano w 13 dywizji piechoty. Ten batalion miał wzmacniać siłę uderzeniową Wołyńskiej Brygady Kawalerii. Jego wyposażenie było gorsze niż normalnych batalionów piechoty. Obie te jednostki przybyły do Radomska kilka dni później. Wszyscy czuli wtedy, że musi coś nastąpić, że nie będą to zwykłe manewry. Pułkownik Filipowicz meldując się u generała Rómlla dowiedział się, że oczekują go ważne i trudne zadania. Brygada została wznocniona 12 pułkiem ułanów podpułkownika Andrzeja Kuczka z Kresowej Brygady Kawalerii, 4 batalionem piechoty z 84 pułku strzelców poleskich majora Wacława Sokola oraz 53 pociągiem pancernym kapitana Mieczysława Malinowkiego. Gdyby nie artyleria, zresztą mała liczebnie, można byłoby ją uważać za słabą dwubrygadową dywizję artylerii. Rozkaz przywieziony ze sztabu armii wskazywał, że sytuacja jest niezwykła. Pułkownik Filipowicz przebywał w jednej ze szkolnych klas, zamienionej teraz na kwaterę dowódcy brygady. Unosił się tu charakterystyczny zapach pyłochłonu. Na białej ścianie wisiał orzeł i portrety dostojników państwowych, a na czarnej szkolnej tablicy widniało wypisane kulfonami i nie starte: „Witajcie wakacje”. Kapitan podał pułkownikowi kilkustronicowy rozkaz. Dowódca brugady rozłożył go i czytał w milczeniu. — Ogólny rozkaz operacyjny numer jeden — powiedział półszeptem jakby do siebie. Czytał długo i uważnie, analizując każde słowo. Skończył, wygładził maszynopis i wręczając szefowi sztabu, majorowi Wilhelmowi Lewickiemu, powiedział: — To już jakby wojna, panie majorze. Czasu mało, wszystkim się śpieszy. Najbardziej interesujący obu sztabowych oficerów punkt rozkazu „Zadania wielkich jednostek: Wołyńska Brygada Kawalerii”, brzmiał: „Wysunąć się do rejonu Miedzno—Ostrowy i być w gotowości do stawienia oporu na skraju lasów północ Kłobuck, wschód Łobodno. Pod naporem bardzo przeważających sił nieprzyjaciela walczyć wstrzymująco w kierunku na Brzeźnica Nowa. Przewidzieć możliwość wykonania zwrotu zaczepnego w kierunku Działoszyn z 30 DP na Kłobuck (baon Obrony Narodowej). Czas wyruszenia obliczyć tak, by siły główne osiągnęły rejon przeznaczenia do godziny 24.00 31 sierpnia br. Rozpoznanie prowadzić w swoich pasach do granicy państwa”. Dalej, w punkcie 6 tegoż rozkazu: „WBK nawiąże łączność ze strażnicą graniczną na swym przedpolu wprost na Krzepice i za pośrednictwem oddziałów 7 DP”. Na wykonanie rozkazu operacyjnego dowódcy armii czasu było już niewiele. Szef sztabu brygady w
godzinach popołudniowych 30 sierpnia zarządził odprawę dowódców pułków i samodzielnych oddziałów, na której pułkownik Filipowicz miał podać zadanie, myśl przewodnią i zamiar. Dowództwo Wołyńskiej Brygady Kawalerii przeniosło się do miejscowości Ostrowy. Dalej rozkazy popłynęły w dół do dowódców szwadronów, kompanii i baterii. Trzecia bateria przygotowuje się do walki W tym czasie byłem oficerem ogniowym 3 baterii 2 daku w stopniu porucznika. Baterią dowodził porucznik Kazimierz Wakalski, a plutonami podlegającymi bezpośrednio mnie: podporucznik Wiktor Bagiński i plutonowy podchorąży rezerwy Zdzisław Pourbaix. Zakwaterowaliśmy we wsi Barbarówka. Przez kilka dni wykonywaliśmy coś, co można by nazwać ostatnim szlifem. Jeszcze w Dubnie dla uzupełnienia stanów baterii otrzymaliśmy sporą liczbą powołanych do służby rezerwistów. W większości byli to żołnierze zwolnieni do cywila niedawno — rok temu lub dwa lata. Po włożeniu mobilizacyjnych mundurów z miejsca poczuli się żołnierzami i nie mieliśmy z nimi kłopotów. Gorzej było z końmi zarekwirowanymi w wołyńskich wioskach i majątkach. Nie umiały chodzić w artyleryjskich zaprzęgach ani też pod siodłem. A przecież w artylerii konnej były one jedynym środkiem transportu. One ciągnęły armaty i jaszcze, na nich jeździła obsługa, zwiad i dowódy. „Musztrę cywilnych” koni zaczęliśmy jeszcze w Dubnie, gdzie stał nasz dywizjon, a kontynuowaliśmy po przybyciu do Barbarówki. Poza tym należało dopasowywać uprząż artyleryjską, by nie obcierała skóry nieprzywykłych do niej zaprzęgowych koni. Do 30 sierpnia czynności te zostały zakończone i bateria przedstawiała pełną wartość bojową. Tego dnia, jak zwykle przed wieczorem, porucznik Wakalski udał się na odprawę do dowódcy dywizjonu. Po powrocie wezwał do siebie oficerów baterii. — Proszę panów — zaczął służbowo — dowódca dywizjonu zarządził pogotowie marszowe. Przed zachodem słońca nastąpi wymarsz w rejon Kłobucka. Gotowość osiągnięto w tempie alarmowym. Jeszcze złota tarcza słoneczna nie schowała się za horyzont, a na wiejskim szerokim trakcie stał 2 dak w długiej kolumnie. Na czele dowódca podpułkownik Jan Kamiński ze zwiadem dywizjonowym: adiutant kapitan Józef Stojewski-Rybczyński, oficer zwiadowczy porucznik Franciszek Morawski, oficer obserwacyjny podporucznik Andrzej Komornicki, oficer łączności porucznik Mieczysław Ostrowski i oficer łącznikowy podporucznik Piotr Sumiński. Za zwiadem ustawiły się baterie: „gniada” (od maści koni) kapitana Mieczysława Sokołowskiego, „kasztanów” kapitana Ryszarda Kaweckiego i nasza, „kara”. Za dowódcą baterii stał zwiad z oficerem zwiadowczym, podchorążym ogniomistrzem Tadeuszem Wójcickim. Kolumnę zamykali szef naszej baterii, starszy ogniomistrz Stanisław Szymanik i podoficer zaprzęgowy plutonowy Pędziszewski. Za nami kolumna amunicyjna dywizjonu pod dowództwem podporucznika Wacława Bielawskiego — 24 jaszcze i 50 wozów, 270 koni i tabor bagażowy. Za nim wozy sanitarne z lekarzem podporucznikiem Stanisławem Postułą i lekarzem weterynarii kapitanem Rudolfem Kurczabem oraz oficerem broni podporucznikiem Kazimierzem Andruszewskim. Za nimi ustawiły się tabory bojowe i bagażowe. Dywizjon w pełnym składzie bojowym zobaczyłem chyba pierwszy raz, a na pewno ostatni. Od następnego bowiem dnia ubywało ludzi, koni i sprzętu, a uzupełnienie nie dochodziło. Jednostki wojskowe, które widywało się na przedwojennych defiladach i świętach państwowych, nie przypominały tych na etacie wojennym. W artylerii konnej w czasie uroczystości nosiliśmy rogatywki z czarnym otokiem, a na kołnierzach mundurów, podobnie jak w kawalerii, proporczyki o barwach czarno-czerwonych. Dywizjon miał własny sztandar z pocztem trębaczy, a każda bateria proporczyk. Tak występowaliśmy na defiladach w Dubnie przyjmowanych przez starostę, burmistrza miasta i komendanta garnizonu podpułkownika Franciszka Kubickiego, dowódcę stacjonującego w tym garnizonie 43 pułku strzelców bajońskich. Teraz dywizjon nie miał tego umundurowania. Rogatywki zostały zastąpione hełmami bojowymi francuskiego wzoru. Zniknęły barwne proporczyki na polowych mundurach. Fanfary zostały w garnizonie, a sztandar 30 sierpnia podpułkownik Kamiński rozkazał wysłać do ośrodka zapasowego w Zamościu. Niestety, w czasie wojennej zawieruchy zaginął i nie zdobi dzisiaj sali sztandarowej Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie. Dowódca dywizjonu podniósł w górę prawą rękę za nim kolejno dowódcy baterii. Oznaczało to: — Uwaga! Ręce energicznie opuszczano w dół, co oznaczało: — Stępem marsz! Od granicy dzieliła nas odległość około 50 km, a za nią stali Niemcy. Szybko zapadła noc. Posuwaliśmy się wolno piaszczystymi drogami, mijając zaciemnione i uśpione
wioski. Gdy słońce już stało wysoko, padła od czoła komenda: — Dowódcy baterii ze zwiadami naprzód! Znaczyło to, że dowódca dywizjonu z dowódcami baterii udaje się w teren, aby wybrać stanowiska ogniowe i punkty obserwacyjne. W tym czasie linia ogniowa dywizjonu, to jest działa i jaszcze, pod dowództwem oficerów ogniowych, miały zająć stanowiska wyczekiwania. Zatrzymaliśmy się w małej wiosce, gdzie było kilka nędznych chałup. O ukryciu w niej 12 dział, 36 jaszczy, wozów oraz setek koni nie mogło być mowy. Najbliższy las znajdował się po wschodniej stronie toru kolejowego biegnącego do Działoszyna, w odległości kilku kilometrów. Kłusem ruszyliśmy w jego kierunku. Po kilku minutach zagłębiliśmy się we wnętrzu lasu, zostawiając na skraju łącznika, mającego wskazać drogę zwiadowcy jadącemu do nas z rozkazami od dowódcy baterii. Gdy wjeżdżaliśmy do lasu, na bardzo dużej wysokości, przemknął po niebie połyskujący w słońcu samolot. Zapach drzew, wilgoć i spokój dawały wszystkim upragniony odpoczynek, odprężenie nerwowe. Cisza, głęboka cisza, która poprzedza zawsze jakieś wielkie wydarzenie, od czasu do czasu przerywana była nagłym krzykiem ptaków, w którym wyczuwało się, a może tak nam się wydawało, nutę niepokoju. Zatrzymałem baterię na leśnym dukcie i podałem komendę: — Z koni! Popuścić popręgi. Ludzie byli zmęczeni, ale na pełny odpoczynek nie mogłem zezwolić. Lada moment mógł przybyć zwiadowca od dowódcy baterii. Szef baterii i podoficer zaprzęgowy rzucali krótkie rozkazy: — Nie odchodzić daleko w las! Nie palić ognia! — Podrzucić koniom siana! Byłem wraz z dowódcami plutonów i podoficerami funkcyjnymi odpowiedzialny za to, co się dzieje u nas na stanowisku wyczekiwania, ponieważ dowódca baterii znajdował się w przodzie – wybierał stanowisko ogniowe i punkt obserwacyjny. Kanonierzy, korzystając z wolnej chwili, raczyli się kawałkami wczorajszego chleba, zwanego popularnie komiśniakiem. Na sąsiedniej przesiece zatrzymała się 1 bateria pod dowództwem oficera ogniowego podporucznika Witolda Gedroycia z dowódcami plutonów: podporucznikiem Konstantym Campioni i podporucznikiem Stanisławem Pollerem. Nieco dalej 2 bateria z oficerem ogniowym podporucznikiem Stefanem Radzikowskim i dowódcami plutonów: podporucznikiem Kamilem Pourbaix i podporucznikiem Orłowskim. Dzień był upalny. Unoszący się z drogi kurz osiadł grubą warstwą na ludziach i koniach. Gniade, kasztany i kare pod warstwą kurzu stawały się bułane. Obsługa i jezdni wyglądali jak Mulaci, twarze przybrały kolor popielaty, przecinany jedynie strużkami potu wyciekającego spod hełmów. Minęła godzina. Nagle od strony przejazdu pod torem kolejowym usłyszano tętent galopujących koni. To przygnali zwiadowcy przysłani od dowódców baterii do oficerów ogniowych z rozkazem zajęcia stanowisk. — Mam zaprowadzić baterię na stanowisko! — zameldował kanonier ze zwiadu naszej baterii. — Do koni! — rozkazałem — Podciągnąć popręgi! Kanonierzy i podoficerowie sprawnie wykonali komendę. Chwilę odczekałem, po czym podałem: — Przygotowanie do boju! Kanonierzy obsługi rzucili się do dział. Zniknęły z luf i z zamków kaptury, ze skórzanych futerałów wyciągnęli przyrządy celownicze. Bateria była gotowa do boju. — Do wsiadania! Na koń! — rozkazałem. Bardzo sprawnie i szybko kanonierzy znaleźli się w siodłach. Ruszyliśmy na razie stępa. Po wyjeździe z przesieki dałem znak przejścia w kłus. Jeszcze kilometr jazdy leśnym traktem, potem minęliśmy przepust pod torem kolejowym i wjechaliśmy na dużą polanę Mokra. Teren lekko wznosił się aż do drogi łączącej Kłobuck z Działoszynem przez Zawady. Z lewej strony widać było wioskę Mokra III, na wprost znajdowała się Mokra II i w prawo, w dole, w odległości około dwóch kilometrów, w dolinie, leżała Mokra I. Tę ostatnią widzieliśmy wyraźnie na tle lasu. Na polanie rosły kępy krzaków i rzadko stojące wysokie drzewa. Zabudowania kryły się w sadach okolonych płotami. Częściowe zadrzewienie terenu dawało możliwość ukrycia się. Skręciliśmy w lewo. Tam, w rejonie leśniczówki, znajdowało się stanowisko ogniowe naszej baterii. Gdy byłem młodym kadetem, marzyłem o służbie w konnej artylerii. W wyobraźni przywoływałem w pamięci postać generała Bema. Galopem zajeżdżałem na stanwisko ogniowe, by pod nieprzyjacielskim ogniem odprzodkować armaty i plunąć kartaczami na wroga. Rzeczywistość okazała się zgoła inna, nieromantyczna. Na razie galopowaliśmy i nikt do nas nie strzelał. Zatrzymałem baterię przed leśniczówką. — Tu jest stanowisko ogniowe — zameldował zwiadowca. — Kierunek dozoru: Brzezinki — rozwidlenie dróg.
Wyciągnąłem mapę i porównałem ją z terenem. Po chwili byłem zorientowany. — Gdzie znajduje się rejon punktów obserwacyjnych? — zapytałem zwiadowcy. — Wieś Dąbrówka — odpowiedział. — Dobrze. Możecie wracać na punkt obserwacyjny i zameldować, że bateria znajduje się na stanowisku ogniowym. Zwiadowca spiął konia ostrogami i ruszył w kierunku wsi Mokra III. Dałem rozkaz do odprzodkowania. Plutonowy Pędziszewski zabrał przodki i odprowadził je za tor kolejowy. Będą tam stały do momentu, gdy trzeba będzie zmienić stanowisko ogniowe. We wsi Mokra II ustawiała swe działa w sadzie gospodarza Kocemby 1 bateria. Bardzo blisko nas, we wsi Mokra III, w obejściu gospodarza Sekuły, ustawiła się 2 bateria. Przystąpiłem do wykonywania regulaminowych czynności przy zajmowaniu stanowiska ogniowego. Czasu było sporo, nikt nas nie poganiał i nie strzelał. Zresztą robiło się te rzeczy automatycznie. Wielokrotnie przerabialiśmy je na poligonie lub na placu ćwiczeń w garnizonie. Wraz z dowódcami plutonów i działonowymi wybierałem stanowiska dla każdego działa. W baterii było ich cztery. Wyprodukowane zostały w Petersburgu w Zakładach Putiłowskich pod nazwą armata wz. 02 na początku naszego stulecia. Stanowiły podstawę uzbrojenia rosyjskiej artylerii lekkiej. Część z nich po przeróżnych wojennych perypetiach znalazła się w arsenale odrodzonego państwa polskiego. Polska artyleria przestawiała się wówczas na sprzęt francuski, w artylerii lekkiej znalazły się armaty wz. 97 o kalibrze 75 mm. Tymczasem armata 02 miała kaliber 3 cale. Ze względu na brak amunicji tego kalibru, trzycalówki przez kilka lat stały nie wykorzystane w zbrojowniach. W roku 1926 metodą tzw. Koszulkowania przekalibrowano je na 75 mm i nazwano „armata wz. 02/26”. Uzbrojono w nie baterie konne i plutony artylerii piechoty. Lubiliśmy je – były szybkostrzelne, nie miały dużego rozrzutu, proste w obsłudze, świetnie nadawały siędo szybkiej jazdy w terenie. Żartobliwie nazywaliśmy je „prawosławnymi”. A poza tym, moim zdaniem, miały ładniejszą sylwetkę od francuskich siedemdziesiątekpiątek. Armaty należało ustawiać w odstępach dwudziestometrowych tak, aby osie luf były równoległe. W języku artyleryjskim nazywało się to snopem, a oś lufy pierwszego działa (prawego) musiała przechodzić przez dozór, którym w tym wypadku było podane przez zwiadowcę skrzyżowanie dróg we wsi Brzezinki. Wykonanie tych czynności umożliwiało prowadzenie pośredniego ognia, należało to do mnie jako oficera ogniowego. Robiło się to za pomocą mapy, kątomierza bateryjnego i przyrządów celowniczych. Po wyznaczeniu stanowiska dla dział obsługa zabrała się do wykonania działobitni. Tak się nazywały wyrównane miejsca dla armat i jaszczy. Potem wtaczano na nie sprzęt maskując gałęziami, kawałkami płotów lub siatkami maskowniczymi. W tym czasie dróżyna OPL przygotowywała stanowiska dla drugiego naszego środka ogniowego – gniazd karabinów maszynowych typu Hotchkiss o kalibrze 8 mm. Do nich jakoś nie mieliśmy zaufania. Strzelały wolno i zacinały się. Ich zadaniem poza OPL była bezpośrednia obrona stanowisk baterii. Spodziewaliśmy się, że skuteczną obronę przeciwlotniczą zapewni nam nasze lotnictwo myśliwskie. Hotchkissy ustawiało się na podstawach, wokół których obsługa kopała rów w kształcie koła głębokości około pół metra. Pozwalało to na strzelanie do celów powietrznych i naziemnych. Ledwo obsługa zamaskowała stanowiska, z punktu obserwacyjnego nadciągnęli telefoniści. Linie telefoniczne były wówczas w armii polskiej podstawowym środkiem łączności na polu walki. W baterii najważniejsza była tzw. linia ogniowa łącząca stanowiska ogniowe z punktem obserwacyjnym. Bateria mogła strzelać tylko wtedy, gdy linia telefoniczna sprawnie działała. Uszkodzenie jej lub wyeliminowanie uniemożliwiało prowadzenie pośredniego ognia. Bezpośrednią linię ogniową między stanowiskami baterii a punktem obserwacyjnym budowali telefoniści bateryjni. Natomiast linię do centrali telefonicznej wykonywali telefoniści z plutonu dywizjonowego. Zapewniała ona połączenie z dowódcą dywizjonu i pozostałymi bateriami. Jeszcze raz sprawdziłem stan gotowości baterii, po czym połączyłem się z naszym dowódcą. — Tu porucznik Pokorny. Bateria gotowa. — Dziękuję. Proszę wziąć mapę, objaśnię położenie na przedpolu. — Tak jest! Słucham. — Nasz dywizjon otrzymał jako główne zadanie wsparcie ogniowe dwudziestego pierwszego pułku ułanów, zajmującego pozycje obronne po zachodniej stronie lasu Grodzisko i wejścia na polanę wsi Mokra jeden, dwa, trzy, oraz czwartego batalionu osiemdziesiątego czwartego pułku strzelców poleskich, który ma zająć pozycje w lewo od dwudziestego pierwszego pułku ułanów do miejscowości Brody-Malina. Trzy baterie na mniej więcej dwa bataliony (pułk kawalerii po spieszeniu przedstawiał wartość batalionu piechoty) to nie jest mało — pomyślałem. Ale co z resztą brygady? Dowódca baterii odgadł moją myśl, bo ciągnął dalej: — Dziewiętnasty pułk ułanów organizuje obronę na prawym skrzydle brygady w rejonie
Kamieńszczyzna-Leszczyny. Drugą pozycję obronną tworzy pułk strzelców konnych, dwunasty pułk ułanów i jedenasty batalion strzelców. Należy się liczyć z pojawieniem się niemieckiej broni pancernej ze wszystkich stron, ale najbardziej prawdopodobny jest kierunek wyprowadzający na polanę Mokra. Zdaje sobie pan sprawę, czym to grozi? — Orientuję się doskonale. Bezpośrednią waklą z czołgami. Ostatnia rozmowa z dowódcą baterii dała mi dużo do myślenia. Jeżeli niemieckie czołgi przełamią pozycje obronne 21 pułku ułanów, to wyjdą na nas. Staniemy oko w oko z pancernymi wozami. Nie możemy się wycofać, choćby mieli nas wybić do ostatniego kanoniera i rozjechać gąsienicami! Musimy być goodni patrona naszego dywizjonu generała Józefa Sowińskiego, bohaterskiego obrońcy kościółka na Woli we wrześniu 1831 roku, symbolu woli walki do ostatniej kropli krwi. Zapadał zmrok. Na stanowiskaprzyjechał szef baterii z kuchnia polową. Wśród głodnych kanonierów zapanowała radość. — Chłopaki! — wołali jeden przez drugiego — przeciwlotnicza przyjechała! Tak żartobliwie nazywano polowe kuchnie ze sterczącymi dymiącymi kominami. Każdy łapał pośpiesznie swą menażkę i ustawiał się w kolejce, bo kiszki grały marsza. Z szefem przyjechali: podoficer gospodarczy kapral Trachtenberg i znakomity kucharz Michał Jęczmionka. Wśród oczekujących na posiłek zauważyłem Jasia Wujca, Franka Dziubę, celowniczego Jana Rzeszułkę, Józefa Wróbla, Władka Repcia, Henryka Brzozowskiego, Jasia Mostowskiego i innych. W kolejce stanęła również reszta obsługi dział i karabinów maszynowych. Szef regulował porządek, gospodarczy wydawał chleb na dzień następny, a kucharz nalewał chłopcom do menażek duże porcje zupy na mięsie. Od czasu do czasu słyszało się: „Michał, nabieraj od spodu, gęstą, nie dawaj tyle wody”. Z pełną menażką każdy siadał, gdzie mógł, ale niedaleko od kuchni. Apetyt wszystkim dopisywał, było wielu chętnych na repetę. Kocioł był duży i pełny, starczyło dla wszystkich. Przyniesiono również zupę dla oficerów baterii. Nie zapomniano także o obsadzie punktów obserwacyjnych. Wysłano im posiłek w specjalnych termosach przystosowanych do noszenia strawy w terenie, w warunkach polowych, aby była ciepła. Jedzenie rozleniwiło trochę chłopaków — przysiadywali, zbierali się w grupki. Gwarzyli, wspominali swoje domy, rodziców, znajomych, krewnych. Wszyscy, choć w różny sposób, starali się ukryć niepokój, jedni dowcipami, inni rozmowami. Niektórym nie udało się jednak zamaskować zasępienia. Tematem głównym była wojna — kiedy się zacznie, jaka będzie i jak długo może trwać. Że będzie, wątpliwości nie miał nikt. Na stanowisko, gdzie ustawiono działą, przychodzili gospodarze ze wsi. Z niepokojem pytali: — Panie poruczniku, czytaliśmy plakaty o mobilizacji. To już wojna? Co robić? — Co ja mogę wam powiedzieć? — odpowiadałem zasępiony. — Znam tylko swoje obowiązki. Jak się pokaże nieprzyjaciel, mam strzelać do niego i bronić każdego kawałka ziemi! — Ale my, co my mamy robić? Uciekać czy zostać w domu? Zaprzęgać konie i z rodzinami uchodzić na wschód do sąsiednich wiosek? — Moi drodzy, co ja wam mogę poradzić? W tym wypadku każdy musi decydować sam — odpowiedziałem. Starsi, któzy pamiętali pierwszą wojnę, radzili, by nie ruszać się z miejsca. „Nie ma sensu uchodzić, kilka dni i front się przewali, a jak pójdziesz z domu, to możesz po powrocie nic nie zastać” — mówili. Wielu zabierało jednak swój dobytek i wyjeżdżało na wschód. Ciągle rozlegał się turkot wozów na drodze. Co odważniejsi zostali namiejscu i przenosili najpotrzebniejsze rzeczy do loszków-piwnic pokrytych ziemią. Zabezpieczali się, kopiąc rowy i wnęki dalej od domów. Liczyli na to, że wojenna nawałnica przewali się w ciągu kilku dni. Czy tak, czy inaczej groźna sytuacja nie może trwać długo. Lepiej być u siebie. Czy dom zostanie, czy też będzie spalony, to zawsze jest się na swoim i będzie można coś uratować – rozumowali. Trudno było się dziwić tym ludziom. Przecież to, co mieli, zdobyli w ciągu długich lat ciężkiej, pełnej wyrzeczeń, pracy. Późnym wieczorem leśniczy z rodziną opuścili leśniczówkę, a na jej terenie pozostało jedynie wojsko. Za nim ruszyło również wielu gospodarzy z sąsiedztwa. Biedniejsi ładowali swój dobytek — pierzyny, ubrania i żywność, na małe wózki i popychając je maszerowali na wschód, za tor kolejowy. Szli na Miedzno i Ostrowy. Rozlegał się płacz małych dzieci, pomieszany z porykiwaniem prowadzonych krów i rżeniem niespokojnych koni. Kanonierzy szykowali się do snu, gdzie kto mógł, jedni w dołkach, okopach, inni w pobliskich zabudowaniach na sianie lub snopkach w stodole — zawsze to cieplej, bo pod dachem, a poza tym ściany chroniły przed wiatrem. Z nastaniem nocy życie na polanie jakby zamarło. Czuwali jedyi obserwatorzy,
czujki wysunięte do przodu i wartownicy przy działach. Zapadła noc — ciemna. Nic się nie działo, ale było jakoś ciężko. Każdy kładąc się zadawał sobie jedno pytanie: co przyniesie dzień jutrzejszy — słońce i spokój czy też śmierć lub kalectwo? Na linii obrony słychać było przyciszone nawoływania, to głosy sprawdzających posterunki. Wokół dział chodził wartownik, patrzył i nasłuchiwał, czy ktoś nie zbliża się do stanowiska. Dyżurni, telefoniści leżeli obok aparatów telefonicznych i od czasu do czasu sprawdzali działanie linii. „Tu Barbara dwa, kontrola linii. Tu Barbara jeden — po drugiej stronie odpowiadał telefonista — koniec”. Taka czujność byłą konieczna, należało przecież liczyć z działalnością dywersantów. Zmęczony całodziennym i całonocnym wysiłkiem ułożyłem się do snu. Kazałem się natychmiast obudzić, gdyby wezwano mnie pilnie do telefonu. Wołyńska Brygada Kawalerii zajmuje pozycję opóźniającą 21 Pułk Ułanów Nadwiślańskich, wzmocniony szwadronem z 12 pułku ułanów; nakazany rozkazem przez dowódcę brygady rejon na zachodnim skraju lasu i przerwę leśną na zachód od wsi Mokra II i Mokra III osiągnął 31 sierpnia. Na zachód, w odległości niespełna 16 km, przebiegała polsko-niemiecka granica ustalona jeszcze na Kongresie Wiedeńskim w 1815 roku. Dowódca armii „Łódź” wiedział o gromadzących się nad granicą dużych siłach niemieckich, w tym silnej broni pancernej. W tej sytuacji nakazał po osiągnięciu podanych rozkazem rejonów prowadzić rozpoznanie w swych pasach działania do granicy państwa. W terenie tym nie było żadnych umocnień, a miał stanowić pierwszą pozycję opóźniającą. Tu brygada miała powstrzymać pierwszy impet nieprzyjaciela, a pod naporem przeważających jego sił wycofać się na kolejną pozycję. Ułani po spieszeniu się i odesłaniu koni pod opieką koniowodnych przystąpili do okopywania się, budowy stanowią dla działek przeciwpancernych i cekaemów. Czekał ich bój pieszy. Narzucały to prawa tej wojny. Każdy z ułanów marzył o boju konnym. Nic więc dziwnego, że podporucznikowi Józefowi Berezowskiemu z 1 szwadronu zaświeciły się z radości oczy, gdy dowiedział się od swego dowódcy, rotmistrza Białkowskiego, że ma pójść na podjazd. Działania podjazdami, czyli małymi oddziałami, były stosowane od wieków w polskiej konnicy. Polegały na nękaniu nieprzyjaciela niespodziewanymi, zaskakującymi wypadami i prowadzeniu rozpoznania. — Weźmiesz swój pluton wzmocniony cekaemem na taczance — objaśnił rotmistrz — i po zmierzchu pomaszerujesz przez Wilkowiecko—Opatów do granicy pod Krzepicami. W Krzepicach nawiążesz łączność z dowódcą kompanii z baonu Obrony Narodowej „Kłobuck” i z komendantem Straży Granicznej. Podejdziecie jak najbliżej granicy, żeby się zorientować, co robią szkopy. W razie przekroczenia granicy przez Niemców, opóźniając ich marsz, wycofajcie się tą samą drogą. Nie oszczędzaj amunicji. Masz dobre konie, dobrych ułanów i dobrą obsługę cekaemów. — Tak jest, panie rotmistrzu — odpowiedział podporucznik Berezowski. Podporucznik Ostrowski z tego samego szwadronu dwoma plutonami wspartymi cekaemem na taczance miał w nocy obsadzić wzgórze 258 na południe od Rębielic Królewskich, osłaniając północne skrzydło pułku. — W razie silnego nacisku nieprzyjaciela wycofaj się w rejon wzgórza dwieście dwadzieścia dziewięć — objaśniał podporucznika Ostrowskiego rotmistrz Edward Białkowski. Trzeci szwadron rotmistrza Bolesława Deszerta wzmocniony dwoma cekaemami i działkiem przeciwpancernym otrzymał rozkaz obsadzenia panującego nad terenem wzgórza 263 na zachód od lasów „Grodzisko”. W razie silnego naporu nieprzyjaciela miał wycofać się na lizjerę tego lasu przedłużając pozycję obronną pułku. Pozycję tę tworzył 2 szwadron pułku i reszta szwadronu cekaemów. 19 Pułk Ułanów Wołyńskich im. generała E. Różyckiego w nakazanym rejonie Kamieńszczyzna— Leszczyny znalazł się nieco później, miał bowiem do pokonania liczne leśne bezdroża. Jego dowódca, podpułkownik dyplomowany Józef Pętkowski, dostał rozkaz osłony prawego skrzydła brygady wzdłuż rzeki Liswarty na odcinku Danków—Zawady. Rzeką płynącą w szerokiej bagnistej dolinie biegła granica pasa działania brygady i prawego sąsiada — 30 dywizji piechoty, z którą pułk miał nawiązać łączność. Podpułkownik Pętkowski postanowił: Trzeci szwadron porucznika Stanisława Góreckiego, wzmocniony dwoma cekaemami i działkiem przeciwpancernym, trzymać w odwodzie w miejscowości Zawady; Pierwszy szwadron rotmistrza Antoniego Skiby, wzmocniony dwoma cekaemami i działkiem przeciwpancernym, miał bronić folwarku na północ od mostu w miejscowości Zawady; Czwarty szwadron porucznika Wojciecha Gumińskiego z czterema cekaemami i działkiem
przeciwpancernym wyznaczono do obrony północnej części lasu „Grodzisko” w rejonie wzgórza 216 (rejon miejscowości Kamieńszczyzna); Zaciągnąć placówkę w miejscowości Danków. Drugi szwadron rotmistrza Jerzego Wiszniowskiego wzmocniony czterema cekaemami i działkiem przeciwpancernym bronił rejonu miejscowości Leszczyny. Drugi pułk strzelców konnych miał się zgrupować na lewym skrzydle brygady, nawiązać łączność z 7 DP w rejonie Kłobucka i stanowić odwód brygady wraz z 12 pułkiem ułanów, 11 batalionem strzelców i 21 dywizjonem pancernym. Zadaniem 4 batalionu 84 pułku strzelców poleskich było przedłużenie na południe pozycji obronnej 21 pułku ułanów. Noc z 31 sierpnia na 1 września Zapadał zmrok ostatniego sierpniowego dnia. W kierunku Krzepic wyruszył pluton podporucznika Berezowskiego. Posuwał się marszem ubezpieczonym — na czele dwaj zwiadowcy, za nimi, w odstępie około stu metrów, reszta plutonu. Krótką kolumienkę zamykała taczanka, czyli trzykonny pojazd przewożący ciężki karabin maszynowy z obsługą. Z jadącej nawet galopem taczanki można było prowadzić ogień. Marsz ubezpieczony podyktowała sytuacja. Niemcy nieustannie prowokowali incydenty. Grupki dywersantów przedzierały się przez granicę i podpalały niemieckie zagrody. W ten między innymi sposób pozorowano terror rzekomo stosowany przez Polaków w stosunku do niemieckiej ludności. Możliwość spotkania dywersantów była zupełnie realna. Kłusem zbliżali się do Wilkowiecka. Pomimo późnej pory przed kościołem stało sporo ludzi. Rozmawiali, dyskutowali, przekazywali sobie różne, często sprzeczne i nieprawdziwe, informacje. Kilku nich wybiegło na drogę, by zatrzymać kawalerzystów. Zadawali pytania, szukając potwierdzenia tego, co usłyszeli. Ale jaką można było dać im odpowiedź? Po minięciu tej miejscowości pojechali dalej polną drogą w stronę Opatowa, dużej wsi, w której mieściła się gmina. Od krzyżówki do Krzepic prowadziła prosta jak strzelił wyboista, rozjeżdżona droga. Konie szły wyciągniętym kłusem. Taczanka podskakiwała na nierównościach. Mijali liczne wozy jadące na wschód. Ktoś dodając sobie otuchy krzyknął: — Niech żyje polska kawaleria! Minęła północ. Był już 1 września 1939 roku. Podjazd wjechał do Krzepic, małego powiatowego miasteczka. Podkute końskie kopyta głośno stukały o jezdnię ulicy wybrukowanej kocimi łbami. Miasto było uśpione i zaciemnione. Ułani dojechali do rozwidlenia dróg. „Do granicy państwa” — wskazywał drogowskaz. Posuwając się w tym kierunku przejechali tor kolejowy obok sporej stacji. Kilkaset metrów za przejazdem kończyła się szosa, dalej prowadził wiejski trakt. Podjazd w nocnych ciemnościach wjechał pomiędzy chłopskie obejścia. Upłynęło kilka minut. Do podporucznika Berezowskiego zbliżył się jeden ze zwiadowców. — Panie poruczniku — zameldował — na skraju wsi stoi wojsko. Okazało się, że jest to placówka z kompanii ON porucznika Pawelskiego. Słabo okopani strzelcy ON z dwoma cekaemami zajmowali pozycję u wylotu wsi. Dowódca kompanii był na miejscu. — Podporucznik Berezowski z dwudziestego pierwszego pułku ułanów — przedstawił się dowódca podjazdu. Porucznik Pawelski zdziwił się, gdy zobaczył ułanów. Batalion „Kłobuck”, z którego była kompania, podlegał dowódcy 7 DP. Nie dotarły do niego do tej pory żadne informacje, dlatego nie znał położenia siąsiadów. — Co będzie pan robił na wypadek przejścia Niemców przez granicę? — zapytał Berezowskiego wprost. — Otrzymałem rozkaz opóźniania ich na osi Krzepice—Opatów—Wilkowiecko—polana Mokra, gdzie się znajdują pozycje obronne naszej brygady kawalerii. — O!? — znów zdziwił się Pawelski. — To za nami stoi cała brygada? Ta wiadomość bardzo podniesie na duchu moich strzelców, gdy dowiedzą się, że nie jesteśmy samotni. Pewnie pana interesuje, jak się zachowują Niemcy? — Po to się tu znalazłem. Mam prowadzić rozpoznanie do granicy państwa. — Właśnie jesteśmy prawie nad samą granicą. Gdyby była jaśniejsza noc, zobaczyłby pan naszą strażnicę. Od niej biegnie granica polami przed naszą placówką. Dochodzi do Listwarty, rzeczki, którą tu
przeskoczy nawet dziecko. Odcinek ten dozoruję patrolami i to tylko w nocy, bo szkopy z drugiej strony, z krzaków, strzelają do moich chłopaków. Do naszej granicy możemy dojść piechotą, lepiej nie zbliżać się tam na koniu — ostrzegł porucznik. Podporucznik Berezowski rozkazał sekcyjnym zająć się końmi i ułanami. Koniom popuszczono tylko popręgi, bo podjazd musiał być w gotowości marszowej. Trakt kończył się tuż za skrajem wsi. Dalej rozciągały się mało przejezdne pola. — Do strażnicy Straży Granicznej — ciągnął dalej Pawelski — jest stąd niecały kilometr. Wczoraj, by nie zadrażniać napiętej sytuacji, strażnicy przenieśli się do starej opuszczonej szopy w odległości dwustu metrów od granicy. W szopie oprócz strażników spotkali komendanta odcinka Straży Granicznej. — Pan porucznik Berezowski — przedstawił Pawelski — dowódca podjazdu z dwudziestego pierwszego pułku ułanów. Przybył tu z zadaniem rozpoznania, chce wiedzieć, co u Niemców. Noc była ciepła, głucha. W niewielkiej odległości majaczyły białe mury niewielkiej strażnicy. — Niech pan porucznik słucha. Po chwili z nocnej ciszy wyłowił Berezowski odgłosy ludzkiej mowy. To nawoływali się niemieccy żołnierze. „Hans, Willi, Anton” — padały pojedyncze słowa, a także całe zdania w obcej mowie. — Słyszy pan, poruczniku? Za naszą strażnicą stoi niemiecka, a za nią kępy lasów. Zawsze tu panowała cisza, najwyżej ujadały psy. Wczoraj niemiecką strażnicę obsadził Wehrmacht. Zaczęły się prowokacje. Z polecenia Inspektoratu Straży Granicznej przenieśliśmy się tutaj. Niemcy nie zajęli jednak naszej Strażnicy, bo musieliby przekroczyć granicę. — Ale niedługo i to nastąpi — wtrącił Pawelski — po cóż gromadziliby tyle wojska? — Jak oceniacie, panowie, niemieckie siły. Ile ich tam może być? — zapytał Berezowski. — Z meldunków, które otrzymujemy, wynika, że wszystkie nadgraniczne wsie są pełne wojska. Jest to przeważnie zmotoryzowana piechota i oddziały czołgów. Z niemieckiej strony cały czas dochodziły głośne nawoływania. Podporucznik Berezowski po naradzie z porucznikiem Pawelskim i przestudiowaniu mapy zdecydował się zająć z podjazdem placówkę w rejonie wzgórza 225 na północ od Starokrzepic. W wypadku przekroczenia granicy przez wroga mieli się wycofać na Krzepice, opóźniając marsz nieprzyjaciela. Na wzgórzu podporucznik Berezowski ustawił cekaem z jedną sekcją ułanów. Resztę plutonu z koniowodnymi umieścił w małym lasku. Przemęczeni ułani owinąwszy się kocami zasnęli na skąpym poszyciu. Berezowski czuwał na taczance, co jaki czas zapadając w drzemkę. W godzinę po wyruszeniu podjazdu podporucznika Berezowskiego ruszył w kierunku Danków pluton ułanów z 4 szwadronu porucznika Gumińskiego (19 pułk ułanów). Został on wzmocniony cekaemem na taczance, a także w ostatniej chwili drużyną kolarzy i trzema tankietkami z 21 dywizjonu pancernego. Możliwe, że z tej racji nazwanego oddziałem wydzielonym. Z miejscowości Leszczyny ruszył polną drogą na Rębielice Królewskie, długą wieś ciągnącą się wzdłuż strumienia wpadającego do Liswarty. TKS-y podskakując na nierównościach wiejskiego traktu hałasują silnikami. Po ominięciu Rębielic, obudzonych przez tankietki, polną drogą zbliżył się do Dankowa. Tu się zatrzymał na skrzyżowaniu szosy z Krzepic do miejscowości Lipie. Do granicy stąd było dość daleko. Jeżeli Niemcy przekroczą granicę w rejonie Krzepic, to mogą szosą pójść na Danków — zastanawia się dowódca wydzielonego oddziału 19 pułki ułanów. Postanawia obsadzić wzgórze 206 i 211, po czym chce nawiązać łączność z 83 pułkiem piechoty. Chęć udania się do wsi Lipie wyraża dowódca tankietek. Dowódca oddziału wydzielonego 19 pułku ułanów jest nastawiony do tego pomysłu negatywnie. — Czy pan porucznik w tym pudełku słyszy, co się dzieje na zewnątrz? — Właściwie to nie — odpowiada pancerniak. — Tak też myślałem. A co będzie, gdy piechurzy pomyślą, że to jadą Niemcy? Nie usłyszy pan ich wołania i trzepną w maszynę jak nic. Niech pan lepiej zajmie stanowisko okrakiem na szosie do Krzepic, a ja udam się tam konno. Z grupą kilku ułanów przejechali groblę, most na Liswarcie i znaleźli się na skraju wsi Lipie. Tam spotkali piechurów z 83 pułku piechoty. Ułani zostali przyjęci bardzo serdecznie. W czasie pokoju nie zawsze tak bywało, antagonizmy jednak w tej niecodziennej sytuacji zeszły, co jest zresztą zupełnie zrozumiałe, na plan dalszy, stały się zupełnie nieważne. Dowódca oddziału wydzielonego 19 pułku ułanów uzgodnił z dowódcą placówki 83 pułku piechoty współdziałanie w przypadku przekroczenia przez Niemców granicy i ich marszu w głąb polskiego terytorium.
Pierwsze strzały Gdy podporucznik Berezowski obudził się, dochodziła godzina druga. Było chłodno. Nad polami unosiły się opary. Z lasu, spoza granicy, dobiegał dziwne odgłosy, przypominające szum górskieg potoku czy też dalekiej burzy. Podporucznik obudził ułanów i zarządził pogotowie. — Czekajcie tu na mnie, idę do strażnicy. Tam zastał porucznika Pawelskiego. — Słyszy pan? Co to może być? — Wróg grzeje silniki czołgów, samochodów, motocykli. — Ile ich może być? Odnosiło się wrażenie, że Niemcy zbliżają się do granicy. Podporucznik Berezowski wrócił na wzgórze. Nikt tu już nie spał. Ułani otrząsnęli się ze snu i czekali na to, co nastąpi. Dowódca podjazdu zdecydował się wysłać meldunek do rotmistrza Białkowskiego. — Jedź tą samą drogą, którą tu przybyliśmy, i zamelduj dowódcy szwadronu o tych odgłosach które docierają do nas zza granicy. Zrozumiałeś? Na koń i galopem — wydał rozkaz łącznikowi. W dalszym ciągu czekali w napięciu, wpatrując się w nocne ciemności. Zaczynało szarzeć. Coraz wyraźniej rysowały się terenowe kontury — budynek strażnicy, wiejskie obejścia, kępy zielonych lasów. Minęła godzina czwarta, czwarta trzydzieści... Słońce wyszło zza horyzontu. Gdzieś po niemieckiej stronie rozległ się strzał — krótki, typowy strzał artyleryjski. W odstępach co kilka sekund drugi, trzeci i czwarty. A więc strzelała bateria. Ale gdzie? Nad wzgórzem z charakterystycznym poświstem przeleciały artyleryjskie pociski. Berezowski obejrzał się. W Krzepicach ukazały się cztery wybuchy, a w kilka sekund później rozległy się głosy potężnych detonacji. Seria była celna. Niemieccy artylerzyści z nadgranicznych punktów obserwacyjnych zdążyli przeprowadzić dokładne rozpoznanie celów. To, że w mieście nie było wojskowych obiektów, nie stanowiło dla nich żadnych moralnych hamulców. Po pierwszej serii poszła druga i trzecia. Nadwiślańscy ułani nie wiedzieli wtedy, bo nie mogli wiedzieć, że poprzedniego dnia Hitler wydał dyrektywę nr 1, która brzmiała: „Dzień natarcia 1 września 1939 roku, godzina natarcia 4.45”. Przy czwartej serii z kierunku strażnicy dobiegł odgłos ujadającego karabinu maszynowego. — Panie poruczniku! — wołał ułan z obsługi cekaemu. — Niemcy opanowali strażnicę! Podporuwiik Berezowski przywarł do okularu polowej lornetki. Przy polskim budynku stały dwa niemieckie motocykle z przyczepami uzbrojonymi w cekaemy. Strażnicy pod niemieckim ogniem cofali się drogą w stronę zachodniego skraju Starokrzepic, gdzie znajdowała się placówka kompanii Obrony Narodowej. Placówka milczała, motocykle wjechały bowiem w zagłębienie terenu. — Panie poruczniku, puścimy serię po szkopach — gorączkował się celowniczy. — Czekaj na mój rozkaz. Niemcy nic nie wiedzieli o placówce na wzgórzu 225 i pchali się śmiało pod boczny ogień ułanów. W rejonie strażnicy ukazały się wozy bojowe z czarnymi krzyżami. Tymczasem patrol motocyklistów wjechał na garb terenowy i wpadł pod daleki ogień placówki porucznika Pawelskiego. Od wzgórza 225 dzieliła ich odległość około 300 m. — Celownik trzysta! Ognia seriami! — komenderował podporucznik Berezowski. Celowniczy starannie przymierzał i bez śladu podenerwowania zagrał na swej maszynce. Poszła długa seria, a towarzyszył jej ogień karabinów rozlokowanych w terenie ułanów. Zaskoczenie Niemców było kompletne. Wyskakiwali z motocykli i próbowali szukać w terenie ostrzeliwujących ich Polaków. Ułani tylko na to czekali. Spokojnie jak na strzelnicy tłukli do figurek w stalowych hełmaej i skórzanych płaszczach. Jednak obecność Polaków na wzgórzu 225 odkryli żołnierze z samochodów ciężarowych. Jeden z nich wolno ruszył w stronę wzgórza. Nie znając siły Polaków, Niemcy zachowali ostrożność i prawdopodobnie przez radio wezwali na pomoc artylerię. Kilka pocisków rozerwało się w pobliżu wzgórza. Ułani nie mieli tu już nic do roboty. — Przerwij ogień! — zakomenderował podporucznik Berezowski. — Na koń! Konie stały na przeciwstoku wzgórza. W mgnieniu oka dosiedli ich. — Kłusem marsz! Ruszyli w kierunku Starokrzepic. Niewielki oddział jeźdźców zamykała trzykonna taczanka. Wpadli do miasta i dalej pędzili galopem w stronę przejazdu kolejowego. Miasteczko płonęło. Wystraszeni mieszkańcy zapełniali ulice. Dzwony kościelne biły na trwogę. Z trudem podporucznik Berezowski przedostał się na wschodni skraj Krzepic. Szosa na Opatów była zapchana uciekinierami. Zgodnie z rozkazem podporucznik musiał zająć następną pozycję opóźniającą. Idealnie do tego celu nadawało się wzgórze 247 z niewielkim laskiem położonym w odległości dwóch kilometrów od miasta. Przepchał się jakoś, zatrzymał podjazd na wysokości lasku. Konie znalazły się między drzewami, a
ułani z cekaemem zajęli stanowiska na wzgórzu. Artyleria niemiecka umilkła, ale w Krzepicach toczyła się walka. Berezowski przywarł do ziemi, przez lornetkę oglądał przedpole. Za chwilę u wylotu szosy z Krzepic na Opatów ukazało się pięć czy sześć wozów. Zatrzymały się między zabudowaniami, a grupki żołnierzy wyszły na drogę. Wynikało z tego, że Niemcy opanowali miasteczko. A co się stało z kompanią Obrony Narodowej? Czyżby została zniszczona? Penetrując przez lornetkę teren Berezowski zobaczył na drodze z Krzepic na Wrotne, Dolisko i Zwierzyniec cofający się oddział piechoty. Otaczały go tumany kurzu. Mogła to być jedynie rozbita przez Niemców w walce o Krzepice kompania porucznika Pawelskiego, która starała się przedostać do Kłobucka, aby połączyć się ze swoim batalionem oddziału wydzielonego z 7 DP. Na północny wschód od Krzepic prowadziła szosa przez Danków na Lipie. Wpatrując się przez okular lornetki Berezowski zobaczył na szosie w małej odległości od przedmieścia kilka motocykli. Mogli to być tylko Niemcy. Zachowywali się biernie. Wnioskując z myszkujących w terenie niemieckich żołnierzy należało sądzić, że szukają pól minowych lub jakiejś zasadzki. Krzepice leżały poza zasięgiem naszej artylerii. Nie było też sensu ostrzeliwać ich ogniem cekaemu. Nic by w ten sposób nie osiągnięto, a zdradziłoby się miejsce własnych stanowisk ogniowych. Berezowski miał już plan dalszego działania. Gdy Niemcy zbliżą się na odległość około 500 metrów, ostrzela ich znienacka i odskoczy przez Opatów na skraj Wilkowiecka, gdzie na brzegu wsi zajmie następne stanowisko opóźniające. Wszystko wskazywało, że Niemcy polską granicę przekroczyli na szerokim froncie, bowiem z północy i z południa dobiegały odgłosy artyleryjskiego ognia. Górą, na tle wrześniowego nieba, na wysokim pułapie ciągnęły niemieckie bombowce, połyskując w jesiennym słońcu. Samochody ciężarowe osłaniane przez patrole motocyklistów ostrożnie i powoli ruszyły szosą w stronę Opatowa. Ułani podjazdu obserwowali każdy ich ruch. Niemcy minęli przepust nad małym strumyczkiem. Osiemset, siedemset metrów! Celowniczy wpatrywał się w podporucznika Berezowskiego, oczekując rozkazu. — Ognia! Znów, jak pod Krzepicami, zajazgotał cekaem i zawtórowały mu kawaleryjskie karabinki ułanów. Niemcy i teraz dali się zaskoczyć. Motocykle stanęły w płomieniach, a do przodu wysunął się wóz bojowy pełen piechurów. — Na koń! — podał komendę dowódca podjazdu. Ułani wiedzieli, co mają robić. Przeciwstokiem zbiegli do lasku. Za nimi pocwałowała taczanka. Nie minęła minuta, a podjazd pędził polami w stronę Opatowa. Wznosząc tumany kurzu przemknęli przez wieś na drogę polną do Wilkowiecka. Jeszcze kilka minut szalonego galopu, przemykają przez głęboki wąwóz i zatrzymują się na skraju wsi. Zziajane, zmęczone, oblepione potem i kurzem konie ciężko dyszą. Muszą choć chwilę odpocząć. — Koniowodni, odprowadzić konie pomiędzy obejścia! Popuścić popręgi, napoić i podkarmić sianem — rozkazał podporucznik Berezowski. Od pozycji pułku dzieliła ich odległość kilku kilometrów. Tu było już ostatnie stanowisko opóźniające. Podporucznik wysłał meldunek do dowódcy szwadronu i zajął pozycję na skraju Wilkowiecka, obserwując wylot do Opatowa, skąd spodziewał się ukazania niemieckich motocyklistów. Tak się jednak nie stało. Zobaczył ich dopiero na szosie wiodącej do Kłobucka. Zaskoczyło to ułanów. Z tego kierunku byli bowiem odsłonięci. Niemcy otworzyli ogień z cekaemów, do których po chwili dołączyła artyleria, ostrzeliwująca Wilkowiecko. Zapaliły się chałupy i stodoły pełne zboża. Odłamki zraniły dwóch kawalerzystów. — Ułożyć rannych na taczance, a obsługa cekaemu na konie! — rozkazał Berezowski. Podjazd po wykonaniu zadania wycofał się na stanowisko pułku. Z północnego zachodu dobiegała strzelanina. To ostrzeliwał się na wzgórzu 263 szwadron rotmistrza Deszerta. Natomiast na południe od głównej linii obrony 21 pułku ułanów, wzdłuż lizjery lasu Kłobuck aż po miejscowość Brody-Malina, gorączkowo okopywał się dowodzony przez majora Sokola 4 batalion 84 pułku strzelców poleskich. Dzielni strzelcy po nocnym forsownym marszu dopiero rano przybyli w nakazany rejon i z miejsca przystąpili do budowy umocnień niemalże w styczności z nieprzyjacielem. W tym samym czasie, gdy podjazd podporucznika Berezowskiego dojeżdżał do stanowiska pułku, na szosie Krzepice—Danków pokazały się niemieckie podjazdy pancerne. Na czele posuwali się motocykliści. Pierwszy rozpoznał siły niemieckie dowódca tankietek i dowódca cyklistów porucznik Tadeusz Bączkowski ze stanowiska przy rozwidleniu dróg. Widać było motocyklistów, węszących w terenie i szukających pól minowych. Parę kilometrów dalej, na tle płonących Krzepic, jechała niemiecka piechota na ciężarówkach i parę czołgów. Tankietki i polscy cykliści wykonali już właściwie swe zadanie. Rozpoznali nieprzyjaciela, jego
kierunek marszu i siłę. Wystarczyło nadać meldunek i wycofać się, TKS-y były przecież lekkimi czołgami przeznaczonymi jedynie do rozpoznania. Ale ich dowódca postanowił zmierzyć się z wrogiem. Czołgiści ukryci pomiędzy zabudowaniami obserwowali więc zbliżających się motocyklistów. Gdy tamci zaczęli zjeżdżać w dół z niewielkiego pagórka, dowódca dał rozkaz do otwarcia ognia. Odezwały się karabiny maszynowe tankietek. Motocykle zatrzymały się, a Niemcy rozbiegli się w terenie. Ale oto zza wzgórza wyjechały dwa czołgi. Z takim przeciwnikiem tankietki nie mogły podejmować walki. Zawróciły pomiędzy opłotki, wyjechały na szosę do Dankowa, pędząc na pełnej mocy silników. Niemcy zachowywali się dziwnie. Zatrzymali się na drodze i przyglądali się pędzącym Polakom. Tymczasem oni dojechali na wysokość wzgórza 211. Stała tam taczanka i okopany pluton ułanów. — A gdzie czołgi? Dowódca oddziału wydzielonego w Dankowie przez lornetkę obserwował przedpole. Po chwili okazało się, że kilka niemieckich maszyh przejechało przez Iwanowice Wielkie i wyjechało na pola pomiędzy Dankowem i Rębielicami Królewskimi. Zamiar Niemców był jasny. Chcieli otoczyć oddział wydzielony w Dankowie. Czołgi zbliżały się do drogi Danków—Rębielice Królewskie. Ułanom nie pozostawało nic innego, jak przez most na Liswarcie wycofać się na Lipie. Padła komenda: — Na koń! Ułani w szyku konnym, a za nimi kolarze wyjechali na groblę. Jej wylot zamknęła taczanka i tankietki. Czołgiści niemieccy widząc uchodzących Polaków, zmienili kierunek jazdy na wylot grobli. Szosą z Krzepic nadciągały oddziały niemieckie. Ułani wpadli na most na Liswarcie. Za nimi poszły TKS-y i taczanka. Niestety, nie było środków do wysadzenia mostu. Na szczęście po drugiej stronie mostu stały działka przeciwpancerne z kompanii 83 pułku piechoty. Przywitały one ogniem wjeżdżające na groblę niemieckie czołgi, które wycofały się do Dankowa, paląc wieś i mordując jej mieszkańców. Na stanowisku ogniowym 3 baterii Tej pamiętnej nocy z 31 sierpnia na 1 września 1939 roku, ostatniej nocy pokoju czy też pierwszej nocy drugiej wojny światowej, prawie nie spałem. Nieustannie się budziłem i przewracałem z boku na bok. Tak dotrwałem do świtu. Na klepisku, po drugiej stronie, chrapali zmęczeni kanonierzy. Do stodoły wsunął się dyżurny telefonista. — Panie poruczniku — meldował szeptem, jakby bał się obudzić kolegów — pan podchorąży Wójcik prosi do telefonu. Wyszedłem ze stodoły. Ogniomistrz podchorąży Tadeusz Wójcik, absolwent Szkoły Podchorążych Artylerii w Toruniu, przebywał od lipca na praktyce w naszym dywizjonie, oczekując na promocję oficerską w październiku 1939 roku. W czasie mobilizacji został wyznaczony na stanowisko oficera zwiadowczego naszej baterii. Lubiłem tego młodego podchorążaka, oddanego artylerii konnej. Wójcik, jak zresztą wszyscy absolwenci Szkół Podchorążych w roku 1939, nie doczekał się uroczystej promocji oficerskiej. Ósmego września 1939 roku wyszedł rozkaz nominacyjny podchorążych do stopnia podporuczników ze starszeństwem z dniem 1 sierpnia. Mało gdzie rozkaz ten dotarł i niektórzy podchorążowie długo jeszcze nie wiedzieli, że są już oficerami. — Słucham — powiedziałem ujmując słuchawkę polowego telefonu — tu porucznik Pokorny. — Melduje się podchorąży Wójcik. Podjazdy naszej brygady wysłane nad granicę donoszą, że podejrzane odgłosy dobiegają z drugiej strony. Coś się tam dzieje. — Dziękuję. Czekam na dalsze meldunki. — Tak jest. Spojrzałem na zegarek. Dochodziła godzina czwarta. Zastanawiałem się, czy budzić obsługę. Nie. Niech śpią — doszedłem do wniosku. Czeka ich dziś znaczny wysiłek. Minęło pół godziny. Z zachodu, po rannej rosie, dobiegł odgłos wybuchu artyleryjskiego pocisku. Jeden, drugi, trzeci, czwarty. To mogli strzelać tylko Niemcy. Telefony milczały. Ale już niedługo. Znów zostałem wezwany do aparatu. Tym razem przez centralę dywizjonu mówił kapitan Stojewski, adiutant dowódcy dywizjonu. Kolejno wywoływał baterie. Pierwsza, druga, trzecia. — Kolumna amunicyjna. — Nadszedł meldunek o przekroczeniu przez niemieckie wojska polskiej granicy. Artyleria przeciwnika ostrzeliwuje Krzepice. Dowódca dywizjonu zarządza alarm. Czy wszyscy panowie odebrali rozkaz? Odebrali wszyscy.
Słowo „wojna” nie padło. Ale to przecież była już wojna. Telefonista, który słyszał rozmowę, wpatrywał się we mnie, jakby z mojej reakcji chciał wybadać, jak jest naprawdę. — Służbowy, ogłosić alarm w baterii! — rozkazałem. Obsługa dział baterii błyskawicznie stanęła na nogi. Obsługa armat i jaszczy zajęła regulaminowe miejsca. Działonowy, celowniczy, zamkowy, ładowniczy, amunicyjny i wręczyciele stanęli przy otwartych jaszczach. Za armatami dwaj dowódcy plutonów, a za nimi ja, oficer ogniowy. Telefoniści przyciskali do uszu słuchawki, czekając z niecierpliwością na komendy. Cekaemiści zajęli stanowiska przy karabinach maszynowych. Baterie zostały tak ustawione, by mogły się wzajemnie wspierać. Ze swego stanowiska nie widziałem pierwszej, widoczna była natomiast druga. Tam również panował ruch. Czyniono przygotowania do szybkiego otwarcia ognia. Horyzont z kierunku zachodniego zamykały lasy, w luce pomiędzy nimi widać było dość wyraźny garb terenowy. Na jego zachodnim stoku przy wiosce Dąbrówka znajdował się punkt obserwacyjny, z którego, jak wynikało z mapy, powinien rozciągać się widok na wsie Wilkowiecko i Opatów, a może jeszcze dalej. Stamtąd mogły nadejść niemieckie czołgi. Telefony milczały. Tylko kanonierzy półszeptem rozmawiali. Artyleryjski ogień niemiecki nie słabł, przeciwni, potęgował się. Było niewątpliwe, że skoro my nie strzelamy, to znaczy, że niemieckie stanowiska ogniowe są poza zasięgiem naszych. W tym czasie na pewno dowódcy baterii szukają w terenie punktów, przez które muszą przejść Niemcy. Przygotowują dane ogniowe, by w odpowiednim momencie otworzyć silny ogień. Zabrałem się i ja do uważnego studiowania terenu z mapy. Pomiędzy wsiami Wilkowiecko i Opatów przebiegał głęboki jar. Jeżeli Niemcy będą chcieli uderzyć na stanowiska 21 pułku ułanów lub 4 batalionu, muszą przejść przez ten jar. A wtedy... Odezwał się telefon linii ogniowej. Nadeszła pierwsza komenda ogniowa: — Dozór numer jeden powiększyć o sto dwadzieścia. Granat ładunek normalny, zapalnik natychmiastowy. Pierwsze działo poziomica plus pięć, pięć tysięcy sześćset. Komenda ta jest dla baterii komendą do otwarcia ognia. Nie ma już żadnych rozmów. Dowódca baterii czeka na punkcie obserwacyjnym na odgłos wystrzału. Szczęknął zamek armaty pierwszego działa, połykając granat z zapalnikiem. Celowniczy poprawia kierunek i nastawił celownik. Sprawdził go działonowy. Podniósł w górę rękę, co oznaczało działo gotowe! — Pal! — zakomenderowałem. Zamkowy pociągnął za cięgiel. Huk! Lufa cofnęła się. Armata podskoczyła na działobitni. Z wylotu lufy wyrwał się niewidoczny granat i poszybował w nakazanym kierunku z prędkością ponad 600 m/sek. Gdy z charakterystycznym świstem przelatywał nad punktem obserwacyjnym, dowódca ujął lornetkę i poszukiwał w terenie dymu po wybuchu pocisku. Czekałem dość długo na eksplozję. Strzelały również 1 i 2 baterie. Nie był to ogień skuteczny, ale coś w rodzaju wstrzeliwania, nazywanego „pikowaniem terenu”. Padła komenda do drugiego strzału. A potem: — Zapisz dane, cel numer jeden. Bateria, spocznij. Kanonierzy rozłożyli się na trawie wokół działobitni. Czuwali jedynie cekaemiści przy swych karabinach maszynowych. Skoro strzelała niemiecka artyleria, to mogły się również pojawić samoloty wroga. W czasie tej krótkiej przerwy odezwał się podporucznik Wójcik. Zameldował, co działo się na przedpolu: — Niemcy siłami kilkunastu czołgów zajęli Opatów. Na razie nie pchają się do przodu, gdy ruszą i wejdą... — W wąwóz — przerwałem — to jest właśnie cel numer jeden! — Tak jest. Chyba dostaną tam łupnia. Wszędzie widać pożary. Palą wszystko, co się da. Dlaczego? Nie potrafiłem wtedy dać logicznej odpowiedzi. Dopiero później okazało się, że w ten sposób wytyczali dla swego lotnictwa linię przednią własnych wojsk. Wszystko, co się znajdowało na wschód od linii pożarów, mogło być bombardowane przez niemieckie bombowce. Ledwie skończyłem rozmowę z Wójcikiem, odezwał się dowódca baterii. — Do dział! — przyszła komenda. — Cel numel jeden. Po cztery, granat ładunek normalny. Celownik pięć tysięcy dwieście. Ta komenda do skutecznego ognia była od dawna oczekiwana. Podałem ją dowódcom plutonów, ci powtórzyli działonowym. Chłopcy zaczęli ładować działa, nastawiać je, meldowali gotowość. Pociski wylatywały z luf. Nad baterią panował huk jakby nastąpiło trzęsienie ziemi. Unosił się w powietrzu dym i kurz. Obok grzała 2 bateria, pierwsza również. Cały 2 dywizjon artylerii konnej skoncentrował swój ogień na wąwozie w pobliżu Opatowa. Szkopom musiało tam być gorąco. W wyobraźni widziałem unoszące się nad wąwozem dymy, rozbite palące się pojazdy i usiłowania niemieckich kierowców, próbujących wydostać
się z zasadzki Ostatnie działo oddało ostatni pocisk z nawały. Na chwilę zapanowała cisza. — Te same dane! — rozkazał dowódca baterii. Druga nawała pokryła dno wąwozu. Na przedpolu Wołyńskiej Brygady Kawalerii Brygada toczyła już dwugodzinny bój. Ze strony nieprzyjaciela brały w nim udział silne oddziały rozpoznawcze działające na wszystkich kierunkach. Pułkownik Filipowicz w dalszym ciągu nie wiedział, gdzie jest główny kierunek niemieckiego uderzenia. Trudno było powiedzieć, czy oddziały rozpoznawcze pochodzą z jednej, czy też z dwóch dywizji pancernych lub zmotoryzowanych. Innymi słowy nie wiedzieliśmy dokładnie, jakie siły wroga znajdują się na przedpolu brygady. Wołyńska Brygada Kawalerii otrzymała do swej dyspozycji pluton lotnictwa operacyjnego, ale 1 września przebywał on w dyspozycji dowódcy lotnictwa armii „Łódź” i nigdy nie został brygadzie przekazany. Tymczasem niemieckie lotnictwo nie próżnowało. Tego dnia od rana nad licznymi w tej okolicy lasami i podmokłymi terenami powstawały lokalne przyziemne zamglenia. Rozniosła się nawet w związku z tym fama, że Niemcy zastosowali gazy trujące. To nie była prawda, ale wieści, o których donosiły znad granicy osłonowe oddziały, między innymi kawaleria dywizyjna 7 DP, o bestialstwie wroga, były, niestety, prawdziwe. Niemcy palili domy, strzelali do cywilnej ludności. To był początek terroru stosowanego później stale przez okupanta w Polsce. Wysunięci obserwatorzy artyleryjscy rozpoznali nieprzyjacielską artylerię zajmującą stanowiska w rejonie miejscowości Iwanowice Wielkie. W tym czasie trzy czołgi wroga, które wydostały się z wąwozu pod Opatowem, usiłowały zaatakować 3 szwadron 21 pułku ułanów zajmujący pod dowództwem rotmistrza Deszerta wzgórze 263. Tym razem Niemcy się zawiedli. Ułani byli dobrze okopani i posiadali działko przeciwpancerne. Deszert, zachowując zimną krew, dopuścił PzKw-II na małą odległość. Celowniczy miał już jeden czołg w lunetce celownika. Mały ruch i zagdakało działko, a maszyna z czarnymi krzyżami buchnęła czarnym dymem. Celowniczy przeniósł ogień na następny wóz. Ale ten nie czekał, zawrócił i szybko oddalił się w kierunku Opatowa, podobnie zrobił trzeci... Pierwszy zniszczony niemiecki czołg wywołał wśród ułanów szał radości. Choć zniszczenie pojedynczego wozu nie odmieniło wyniku walki, ale bardzo podniosło ułanów na duchu. Zanim odezwała się spod Iwanowic niemiecka artyleria, na niebie pojawiły się samoloty z czarnymi krzyżami. Były to tak zwane Stukasy — samoloty wsparcia na polu walki, działające z lotu nurkowego i szturmowego. Niewielka ich grupka, licząca około 10 maszyn, okrążyła pole walki wytyczone pożarami, po czym kolejno przechodziły do lotu nurkującego, atakując wybrane cele bombami średniego wymiaru. Szczególne zainteresowanie niemieckich lotników budziły stanowiska 21 pułku ułanów, polana Mokra z bateriami 2 daku i otaczające ją lasy. Groźny, przejmujący świst nurkujących samolotów i potężne wybuchy lotniczych bomb były w stanie załamać morale nie ostrzelanych żołnierzy brygady, tym bardziej że przeciwlotnicze karabiny maszynowe okazały się bezradne. Dowódcy na poszczególnych szczeblach stanęli na wysokości zadania, wykazali psychiczną odporność podtrzymując w ten sposób żołnierzy na duchu. A wokół płonęły lasy i zabudowania. Niemieckim lotnikom to nie wystarcza. Tworzą szyk i przechodzą do lotu szturmowego. Lecąc nad ziemią ostrzeliwują z karabinów wszystko, co jest w zasięgu ich luf. Przelatują nad lasem, wychodzą na wysokość kilkuset metrów i odlatują na zachód. Jeszcze ostatni Stukas nie zniknął na horyzoncie, a ogień otwiera niemiecka artyleria. Jest on nieco bezładny. Raz koncentruje się na pozycjach 4 batalionu 84 pp, to znów przenosi się na polanę Mokra wzniecając pożary. Niemieccy artylerzyści wyraźnie wydłużają lub skracają celowniki, jakby „macali” teren. Oficerowie artylerii z wysuniętych punktów obserwacyjnych widzą w rejonie lwanowic połyskujące, jakby nadawane migaczem, sygnały. To stanowiska niemieckich dział. Meldują o tym dowódcy dywizjonu. Niestety, pułkownik Kamiński nie dysponuje artylerią ogólnego działania. Z tego chaotycznego ognia niemieckiej artylerii wnioskuje, że Niemcy nie odkryli stanowisk ogniowych 2 daku. Obawia się, że jeśli teraz otworzylibyśmy ogień na niemiecką artylerię pod Iwanowicami, moglibyśmy zdradzić stanowiska na polanie Mokra. Bombardowanie lotnicze i ogień artyleryjski są zapowiedzią bliskiego uderzenia niemieckiej piechoty i czołgów. Częściowo milkną baterie wroga pod Iwanowicami. Obserwatorzy meldują: — Z miejscowości Walenczów wychodzi kolumna zmotoryzowanej piechoty! Samochody ciężarowe jadą przez odkryte pola w środek ugrupowania obronnego batalionu majora Sokola. Po drutach linii ogniowych już biegną do wszystkich baterii rozkazy do ześrodkowania ognia na
zmotoryzowaną piechotę. Dołącza do nich ogień ciężkiej broni piechurów. Granaty rozrywają się wśród zatrzymanych wozów, niektóre z nich już się palą. Niemcy zeskakują z wozów, pada wielu śmiertelnie rażonych ogniem polskiej piechoty. Dla nich wojna już się skończyła. Ranni usiłują doczołgać się do rowu. Wozy zjeżdżają z drogi i zawracają na zachód, na Brzezinki, aby ukryć się i jak najszybciej wydostać spod ognia. Jeden już się pali, drugi tarasuje drogę wyjazdu, inne wymijają je na pełnych obrotach, uciekają, pozostawiając za sobą tumany kurzu. Piechota nieprzyjaciela rozwinęła się, przysiadła w terenie przygwożdżona ogniem batalionu i naszej artylerii. Niemieccy piechurzy otwierają ogień na stanowiska batalionu. Jest on chaotyczny i niecelny. Pociski padają gęsto, ale nie wyrządzają na szczęście większych szkód. Niemcy jeszcze nie ocknęli się z zaskoczenia. Droga i przedpole pokrywa się trupami ich żołnierzy. Ogień artylerii wroga nie ustaje. Przybywa rannych i zabitych. Walenczów pali się, pożary tworzą zasłonę z dymu i ognia. Dopiero po pewnym czasie ogień z jednej i drugiej strony cichnie. Artyleria niemiecka prowadzi jednak ogień nękający. Ale ta względna cisza nie trwa długo. Niespodziewanie ze strony nieprzyjaciela zrywa się nawałnica ognia artyleryjskiego. Pocisk wybucha obok pocisku, ziemia drży, padają kawałki gałęzi obcięte odłamkami pocisków, fontanny ziemi unoszą się nad stanowiskiem 12 kompanii. Na głowy piechurów spadają grudy ziemi z kamieniami, walą się drzewa, nieustający huk i błysk tworzą istne piekło. Na punkcie obserwacyjnym 3 baterii czuwają podporucznik Wójcik i porucznik Wakalski, dowódca baterii. Opodal w okopie major Sokol i podporucznik Sumiński, oficer łącznikowy. Punkt mieści się w okopie w rejonie 12 kompanii. Dowódca 3 baterii dostrzegł ruch wśród niemieckiej piechoty. Nie czekając dłużej, podał komendę. — Cel numer dwa, te same dane! Po paru sekundach rozległ się szum i świst pocisków. Rozrywają się one pomiędzy leżącymi piechurami. Wybuch — błysk — dym stworzyły zasłonę. Korzystając z tego piechota nieprzyjaciela podrywa się do ataku na 12 kompanię. Odezwały się kaemy, linia ożyła. Na podnoszących się Niemców leci lawina pocisków. Wielu z nich podrywając się do skoku, pada na plecy z zaciśniętym w dłoni karabinem. Pomimo dużych strat, hitlerowcy wdzierają się w linię batalionu. Dowódca 12 kompanii kapitan Radajewicz kontratakiem plutonu odwodowego odrzuca piechotę niemiecką na pozycje wyjściowe i przydusza ją do ziemi ogniem broni maszynowej. Południowe skrzydło 12 kompanii przedłużał swym plutonem podporucznik Włodzimierz Drzewieniecki. W tym czasie, gdy 12 kompania rozprawiała się z piechurami, drogą od Walenczowa nadjechał niemiecki samochód pancerny. Zjechał z drogi, zatrzymał się przed frontem plutonu, obserwując linie naszej obrony. Dowódca plutonu chciał go zniszczyć, strzelając z karabinu przeciwpancernego. Niestety, odległość była zbyt wielka, poza zasięgiem tej broni. Nie zrezygnował jednak, szybko wysłał dwóch strzelców pozorujących patrol, aby zmylić wroga, sam zaś podczołgał się rowem na skuteczną odległość i wtedy znów otworzył ogień z karabinu przeciwpancernego. Samochodowi udało się wycofać z drogi i odjechać w kierunku zachodnim. Można jednak było wnioskować ze zmniejszonej prędkości, że został uszkodzony. Po nieudanym ataku na batalion majora Sokola Niemcy okopali się na przedpolu 12 kompanii, a nacierających na 10 kompanię przegrupowali na kierunek środkowy. Pozycji tego batalionu wróg nie zdołał przełamać do końca dnia. Niemcy podchodzą pod główną pozycję opóźniającą brygady Zdaniem pułkownika Filipowicza nie było to jeszcze główne uderzenie niemieckie. Trzymał więc w odwodzie 2 pułk strzelców konnych i 12 pułk ułanów. Do pułków stojących w drugiej linii na wschód od toru kolejowego dobiegają potęgujące się odgłosy walki. Wśród hrubieszowskich strzelców konnych i podolskich ułanów jest dużo młodych chłopców, oni najbardziej rwą się do walki. — Nie denerwujcie się! Na wszystkich przyjdzia czas! — uspokajają ich dowódcy szwadronów. Nie wszyscy młodzi w pełni zdawali sobie sprawę, co to wojna. Wielu uległo czarowi romantycznej wizji kawalerzysty, a przecież rola kawalerii w tej wojnie uległa zmianie. Lance, ta staropolska broń; wywodząca się od kopii, czy szable w zetknięciu z czołgami były nieprzydatne, leżały więc spokojnie na wozach taborowych. Jedynie w walce z piechotą kawaleria mogła odegrać dużą rolę. Zniknęły barwne kawaleryjskie mundury, ułani, podobnie jak artylerzyści i strzelcy, noszą polowe mundury bez proporczyków, a na głowach hełmy francuskiego wzoru. Dowódca brygady posiadał jeszcze w odwodzie pociąg pancerny nr 53 pod dowództwem kapitana
Mieczysława Malinowskiego i 21 dywizjon pancerny, którego dowódcą był major Stanisław Gliński. Do powstrzymania nieprzyjaciela. na pozycji opóźniającej siły te wystarczyły, ale brakowało nam artylerii ciężkiej o dalekim zasięgu. Na szczęście ani w czasie bombardowania, ani w trakcie silnego ostrzału artyleryjskiego baterie 2 daku nie poniosły poważnych strat. Ułani i artylerzyści na wysuniętych punktach obserwacyjnych wpatrują się w teren przez lunety nożycowe, by nie przegapić czegoś, co mogłoby ich zaskoczyć. Na dalekim przedpolu płoną osiedla. Zniknęły resztki oparów, ale miejscami unoszą się widoczne z daleka tumany kurzu. Tam musi coś być! Przez Krzepice przepływa mała rzeczka Liswarta. Na południe od miasta stanowi ona granicę państwa. Dalej skręca na północny wschód, przepływając przez liczne wioski. Nie było czasu na wysadzenie w powietrze mostów na tej rzeczce przecinającej szeroką bagnistą dolinę. Artylerzysta podporucznik Andrzej Komornicki, oficer obserwacyjny dywizjonu, wykrywa przez lunetę niemieckie czołgi i ciężarówki przeprawiające się mostem na drugi brzeg rzeki. Dzieli się tym spostrzeżeniem z podporucznikiem Piotrem Sumińskim. Cel jest idealny, pojazdy posuwają się po długiej, wąskiej grobli. Ale co z tego, skoro brygada nie dysponuje ciężką artylerią. Przesyłają więc jedynie meldunek. Również i w Wilkowiecku rozpoznano niemieckie czołgi. Zachowują się one dziwnie. Wyjeżdżają spomiędzy opłotków, kręcą się jakiś czas po polu i znów znikają w wiosce. Na niebie nie ma ani jednego obłoczka. Słońce stoi wysoko na wschodzie, oślepiając niemieckich żołnierzy. Na razie jest to jedyny sprzymierzeniec Polaków. We względną ciszę wdziera się słaby na razie odgłos lotniczych silników. Zabiły serca nadzieją. A może to nasi lecą na bombardowanie czołgów wroga? Rzeczywistość jest jednak inna. Z zachód nadlatują trzy grupy niemieckich Stukasów znanych już żołnierzom brygady. Cekaemiści przestrzeliwują karabiny maszynowe. Może tym razem uda się zestrzelić kilka samolotów. Niestety, niemieccy piloci bezkarnie wykonują kręgi nad polaną Mokra, nad innymi miejscowościami i lasami. Potem dzielą się na trzy eskadry kolejno, metodycznie bombardują z lotu nurkowego stanowiska 21 pułku ułanów i batalionu majora Sokola. Ziemia drży od wybuchów. W górę lecą odłamki, kamienie, kawałki drzew. Nad stanowiskami pojawia się chmura dymu i kurzu. Stukasy odlatują. Ale niedaleko. Polscy żołnierze widzą, jak niemieckie maszyny przechodzą do lotu szturmowego i znów nadlatują nad stanowiska brygady. Ich karabiny maszynowe sieką ziemię. Straty są duże. Po zniknięciu Stukasów widać wielu zabitych i rannych Polaków. Gdzie są polscy myśliwcy? Dlaczego nie bronią nas przed atakami niemieckiego lotnictwa? Wielu walczących żołnierzy dopiero w tej chwili zdało sobie sprawę, że Polska nie jest potęgą w powietrzu. To był początek właściwej bitwy. Z rejonu Opatowa odzywa się ciężka artyleria. Nawała jedna po drugiej. Czy ludzie wytrzymają ten piekielny ogień? Wytrzymali. Nie wytrzymały natomiast konie. Oszalałe zwierzęta wyrywają się koniowodnym i rwą w stronę Wilkowiecka. Gniade, kare, bułanki, kasztany. Tabun prowadzi niczym wódz dorodny kasztan. Jak na cyrkowej arenie wykonują kręgi i wolty. Korzystają z tego Niemcy i dalekimi seriami z cekaemów biją w niewinne stworzenia. 21 pułkowi ułanów grozi to, że może zostać pozbawiony koni. Sytuację postanawia ratować wachmistrz, szef jednego ze szwadronów. Pod niemieckim ogniem wraz z dwoma ułanami rusza galopem w kierunku szalejącego tabunu. Dopadają kasztana prowadzącego stado i udaje im się go ująć. Staje się posłuszny. Reszta tabunu idzie w ślady przewodnika, dając się prowadzić na północny skraj lasu leżący poza zasięgiem cekaemów wroga. Ogień niemieckiej artylerii słabnie, zamienia się w nękający. Osiada kurz wzniecony przez galopujące konie. Na przedpolu leżą pozabijane zwierzęta i połamana taczanka. Wyznaczeni obserwatorzy znów widzą wychodzące z Wilkowiecka nieprzyjacielskie czołgi. Na gładkich, równych polach można je łatwo policzyć. Jest ich około 25. Rozwijają się i szeroką ławą suną w kierunku stanowisk 21 pułku ułanów. Niemieccy czołgiści nie dłomyślają się, że czeka ich zasadzka. U wejścia na polanę porucznik Kantor ustawił w rowach melioracyjnych działa przeciwpancerne. Starannie zamaskowane, są niewidoczne dla zbliżających się Niemców. Linia ogniowa 21 pułku ułanów milczy. Z punktu obserwacyjnego dywizjonu artylerii konnej poszły już komendy ogniowe. W dotychczasowych walkach baterie nie poniosły, na szczęście, wielkich strat. Przedstawiają więc pełną sprawność bojową. Koncentrują zmasowany ogień na czołgach zadając im straty. Ze wzgórza 263 odzywa się szwadron rotmistrza Deszerta. Ujadają cekaemy dzielnych ułanów, od czasu do czasu zagdaka działko przeciwpancerne. Czołgi są ostrzeliwane z kilku kierunków. Butni, pewni siebie niemieccy czołgiści wychyleni dotychczas do połowy z włazów znikają we wnętrzach wozów. Pierwsze maszyny z czarnymi krzyżami na burtach podchodzą śmiało i odważnie do polskiej linii. Nie spodziewają się silnej obrony przeciwpancernej. Są już w odległości 150 m. Obsługi działek kierują z zapartym oddechem lufy na idące ku
nim PzKw-II. Wystrzał! Piewsze pociski szybują z plutonu porucznika Michała Kochanowskiego. Już jeden z nich trafił w czołg, zamieniając go w okamgnieniu w płonącą pochodnię. Z czarnej chmury dymu nikt nie zdążył wyskoczyć. Już pali się następny! Pociski artylerii rozrywają się pomiędzy czołgami i samochodami pancernymi. Już trzeci płonie. Dostał z działka plutonu podporucznika Kawki ustawionego na lewym skrzydle szwadronu. Momentalnie otwiera się właz czołgu, z wnętrza wyskakuje załoga. Wita ją ogień karabinów maszynowych. Pierwszy Niemiec zawisł na włazie śmiertelnie ugodzony pociskami, tarasuje wyjście innym. Pozostali spychają ciało zabitego, które spada jak kłoda tuż obok czołgu. Tym udaje się wyskoczyć. Kryją się za czołgiem, szukając osłony w fałdach i zagłębieniach terenu. Pozostałe maszyny podchodzą bliżej. Jedne sieką z karabinów maszynowych pozycje 21 pułku ułanów, inne pociskami zapalającymi strzelają po zabudowaniach wsi Mokra III. Pojawiają się w powietrzu świecące punkty pocisków zapalających. Swój lot kończą na dachach domów wzniecając pożary. Ogień bucha wysoko nad wieś. Jeszcze jeden czołg pędzi na przełaj z maksymalną prędkością. Prosto na działka porucznika Kochanowskiego. Wystrzał! Błysk z lufy działka! Dym osłonił stanowisko, w sekundę potem trafiony PzKw-II pali się. Wyskoczyło tylko dwóch Niemców. Reszta spłonęła w opancerzonym cielsku, we własnym krematorium. Czołgi idące z tyłu zaczęły się wycofywać i zawróciły do wsi. Na przedpolu zostały palące się wraki. Nie wszystkim wycofującym udaje się umknąć, jeszcze jeden dostał z działka przeciwpancernego ze wzgórza 263. A był już tak blisko wsi, blisko zasłony zabudowań, jednak nie wymknął się. Natarcie czołgów niemieckich załamało się. Słońce już dobrze grzeje. Walka cichnie. Porucznik Kantor wysyła patrol na przedpole, by wyłapać ukrywających się Niemców. Nie trzeba było długo szukać. Na widok ułanów wychodzą wystraszeni. Sami podnoszą ręce do góry. Porucznik Kantor przegląda zawartość kieszeni niemieckich czołgistów. Szuka dokumentów, przede wszystkim książeczek żołdu. Są one na ogół dokładnie prowadzone — powiedzą o przeszłości żołnierza, a także o jego przydziałach. Porucznik zbiera grupkę jeńców i pod eskortą wysyła ich do sztabu brygady. Tam, na podstawie książeczek żołdu, stwierdzono, że wszyscy pochodzili z 4 dywizji pancernej, dowodzonej prz generała Hansa Reinhardta. W dowództwie Wołyńskiej Brygady Kawalerii nie znano wówczas zadań tej dywizji. Miała ona działając w korpusie pancernym generała Hoeppnera jak najszybciej dotrzeć do Warszawy, zająć stolicę i zdaniem Hitlera skończyć wojnę z Polską. Czynnik czasu uznawał on za decydujący o zwycięstwie. Napotkano jednak zacięty opór Wołyńskiej Brygady Kawalerii. Na niebie znowu pojawiły się niemieckie samoloty. Nadlatywały z różnych kierunków nad Danków, Rębielice Królewskie, nad Miedzno, Ostrowy. Bombardowały wszystko, strzelały z broni pokładowej do wojska, ludności cywilnej, nawet do pojedynczych ludzi na drogach czy też w polu. Nie szczędziły amunicji. Nad lasem, z kierunku wschodniego, unoszą się olbrzymie, gęste kłęby czarnego dymu, a z nich języki ognia wzbijają się wysoko w górę. Płoną wsie za torem kolejowym — Wapiennik, Miedzno, Ostrowy i inne. W czasie bombardowania 2 dywizjon artylerii konnej poniósł poważną stratę. W powietrze wyleciał jaszcz pełen amunicji wchodzący w skład kolumny amunicyjnej podporucznika Wacława Bielawskiego. Stała ona ukryta w pobliżu miejscowości Wapiennik. Z punktów obserwacyjnych 2 dywizjonu artylerii konnej mieszczących się koło wsi Dąbrówka rozciągał się daleki widok poza wsie Wilkowiecko, Walenczów i Opatów. Tu toczył się krwawy i zacięty bój. Przy niepozornej chałupie we wsi Dąbrówka od wieczora poprzedniego dnia znajdował się punkt obserwacyjny dowódcy 2 dywizjonu artylerii konnej, podpułkownika Jana Kamińskiego. Z tyłu, w odległości jednego kilometra, we wsi Mokra III, porucznik Ostrowski, oficer łączności, zainstalował centralę telefoniczną — nerw łączności dywizjonu. Przy dowódcy dywizjonu byli: adiutant dywizjonu, kapitan Stojewski, oficer zwiadowczy, porucznik Morawski, oficer obserwacyjny, podporucznik Komornicki, i oficer łącznikowy, podporucznik Sumiński. Punkty obserwacyjne były wysunięte do przodu. W prawo punkt 2 baterii, dalej na północ, na stanowiskach 21 pułku ułanów, 1 baterii, a w lewo w ugrupowaniu 4 batalionu 84 pułku strzelców poleskich, 3 baterii. W czasie walki podpułkownik Kamiński nie wtrącał się do pracy dowódców baterii. Miał do nich zaufanie. Przejęty ciężką sytuacją, zachowując spokój, wpatrywał się przez lornetkę w pole bitwy. Przedpole Wołyńskiej Brygady Kawalerii zmieniło swój wygląd. Stoją na nim liczne wraki niemieckich czołgów. Niektóre jeszcze się palą. Widok ten podnosi na duchu ułanów i piechurów. Na punktach obserwacyjnych toczą się dyskusje. Porucznik Morawski jest zdania, że było to jedynie rozpoznanie walką stanowisk brygady. — Nie pchali się przecież na polanę Mokra, nie usiłowali przejść przez rygiel dwudziestego pierwszego
pułku ułanów. Po prostu rozpoznali i wycofali się. Najgorsze dopiero nas czeka. O godzinie 10 artyleria nieprzyjaciela otwiera gwałtowny ogień z rejonu Opatowa. Pociski rozrywają się na stanowiskach ułanów i piechoty, znowu są ranni i zabici, znowu nad polskimi pozycjami unoszą się kłęby dymu, tumany kurzu i ziemi wyrwanej wybuchami pocisków. Robi się aż ciemno. Słychać jęki rannych i nawoływania. Ogień nie ustaje, przeciwnie jest coraz mocniejszy. Ludzi i sprzęt pokrywa gruba warstwa kurzu. Ale nikt nie schodzi ze stanowiska, nikt się nie wycofuje. Podmuchy wiatru robią od czasu do czasu przerwy w zasłonie z kurzu. Widać w nich czołgi nieprzyjaciela wychodzące z miejscowości Wilkowiecko. Gnają falami, formują szyk bojowy. Nad jadącymi powstaje chmura brązowego pyłu. Słychać warkot silników — bliżej, coraz bliżej! Zasłona z kurzu gęstnieje — nic nie widać. Warkot jest coraz wyraźniejszy, coraz głośniejszy, coraz bliższy. Równocześnie ogień artylerii niemieckiej wydłuża się i wchodzi na polanę, tak samo gwałtowny, tak samo silny i intensywny. Przelatujące pociski ze świstem i gwizdem rozrywają się. Widoczność poprawia się, kurz opada. Na przedpolu dziesiątki czarnych punktów rozrastających się w plamy, a wreszcie w sylwetki ogromnych bojowych wozów. Pokrywy zamknięte, nikogo nie ma na włazach. Widać tylko błyski z luf działek i karabinów maszynowych. Strzelają na polskie pozycje, słychać, jak pociski uderzają o ziemię. Pędzą na nas! Są już na trzysta, dwieście metrów! Już tylko sto pięćdziesiąt! Ognia! Odezwały się nasze działka przeciwpancerne i kaemy przygotowane do strzału od chwili pojawienia się czołgów. Wozy idą falami. Polska artyleria kładzie ogień tak silny, na jaki ją tylko stać. Niektóre PzKw-II zatrzymują się, zmieniają pozycję w ugrupowaniu, szukają miejsc mniej ostrzeliwanych, ale takich nie ma. Już pierwszy wóz się pali — trafiony pociskiem z działki przeciwpancernego, potem drugi, trzeci. Obsługi wyskakują z wnętrz, padają na ziemię. Ława ognia, która powstała z palących się czołgów, hamuje pęd następnych, które zwalniają, obserwują, szukają stanowisk działek, karabinów maszynowych i gniazd polskiego oporu. Nasze działka ustawicznie strzelają do nadchodzących, kaemy sieką po tych, co zdążyli wyskoczyć z czołgów, tych, co są na ziemi obok płonących wozów. Nagle gwałtowny wybuch — palący się czołg wyleciał w powietrze! Eksplodowała amunicja i benzyna. Unoszące się w powietrzu jej krople palą się — wyglądają jak ogniste wężyki. Czarny, gęsty dym unosi się nad płonącymi PzKw-II. Wokół goreje ściernisko. Nieustannie wyją syreny jadących jeszcze maszyn. Świst przelatujących pocisków, palące się wozy, wycie syren, jęki rannych, eksplozje, warkot silników, rozrywające się bomby, widok ginącej od niemieckich pocisków bezbronnej ludności cywilnej uciekającej przed czołgami — to obraz piekła na ziemi! Pierwsza fala czołgów zatrzymana, ale już następna pcha się do przodu. Pędzą przez zasłonę ognia, omijają palące się wozy. Znowu wpadają pod lufy ziejących ogniem działek. Wystrzał! Zgrzyt żelaza. Pocisk trafił w gąsienicę, zerwał ją, czołg jak opętany kręci się w koło. Drugi pocisk skończył jego konwulsyjny taniec i zapalił go. Następny wóz przebija się przez kurtynę ognia. Pędzi do przodu, nie zważając na nic. Gna. Widocznie rozpoznał poprzednio pozycję polskiego działka. Chce je zniszczyć. Wszystko jedno jakim sposobem — rozjechać czy rozbić ogniem. Każda sekunda ma decydujące znaczenie — kto pierwszy! Dodaje gazu, już tylko pięć metrów, raz jeszcze szarpnął silnikiem. Gąsienice wgniotły w ziemię działko i wraz z nim bohaterską obsługę. Czołg przedarł się na drugą stronę okopów i otworzył drogę wjazdu dla innych. Czołgi 4 dywizji pancernej, choć zdziesiątkowane, wdarły się jednak na polanę Mokra. Poniosły wprawdzie ogromne straty w ludziach i sprzęcie, ale zajęły zachodni skraj polany, zrywając połączenie telefoniczne baterii 2 dywizjonu artylerii konnej. Porucznik Kantor przesunął lewe skrzydło swojego szwadronu i obsadził nim las u wylotu wsi Mokra II. Idące z tyłu fale czołgów przechodzą przez linię obrony, ponoszą straty od działek i broni maszynowej piechoty i ułanów, pozostawiają na okopach dalsze kilkanaście palących się maszyn. Znów rozlega się wycie syren jadących czołgów, widać ogień i dymy, a za nim uciekających pod ostrzałem polskich kaemów tych żołnierzy niemieckich, którym udało się wyskoczyć z płonących wozów. Pociąg pancerny nr 53 Przydzielony do dyspozycji dowódcy Wołyńskiej Brygady Kawalerii pociąg pancerny nr 53 zmobilizował się w Niepołomicach koło Krakowa. Dowódcą jego był kapitan Mieczysław Malinowski. Zgodnie z etatami w skład rzutu bojowego wchodziły opancerzone wagony artyleryjskie, każdy uzbrojony w haubice 100 mm i armatę 75 mm, ustawione w wieżach obrotowych o kącie ostrzału 270 stopni, cztery cekaemy w strzelnicach bocznych, cztery cekaemy w strzelnicach czołowych i jeden kaem przeciwlotniczy.
Trzeci wagon, szturmowy, miał cztery cekaemy w strzelnicach bocznych. Pancerz wagonów parowozu stanowiła blacha stalowa grubości od 10 do 20 mm. Na platformach przewożono około 120 kg materiałów wybuchowych. Maksymalna prędkość pociągu wynosiła około 40 km/godz. Jego siła ogniowa była duża — cztery działa i dwadzieścia dwa cekaemy. Zasadnicza słabość to uzależnienie od linii kolejowych i duże narażenie na bombardowanie lotnicze, wynikające z niemożności zamaskowania się. Pociąg pancerny nr 53 po zmobilizowaniu przybył wraz z rzutem gospodarczym na stację Rudniki koło Częstochowy. Wczesnym rankiem 1 września, zostawiając rzut gospodarczy w Rudnikach odjechał na stację kolejową Częstochowa, a dalej na stację Miedzno położoną na linii Działoszyn—Lubliniec. Była to nowoczesna linia kolejowa wybudowana w okresie międzywojennym; nosiła nazwę magistrali węglowej. Omijała na południu tzw. występ kluczborski, a na północy Wolne Miasto Gdańsk i służyła głównie do przewozu polskiego węgla ze Śląska do Gdyni. Miała dobrze technicznie wyposażone stacje, wiele wiaduktów i przepustów dla szos, a nawet dla wiejskich dróg. Pociąg zatrzymał się, a jego dowódca, kapitan Mieczysław Malinowski, zameldował przez radio dowódcy brygady, że oczekuje na rozkazy. Z południowego zachodu dobiegały odgłosy toczącej się bitwy. Kapitan pozwolił załodze opuścić wnętrze wagonów artyleryjskich i odpocząć na poboczach torów. Około południa dowódca pociągu otrzymał zadanie wsparcia ogniem trzech baterii dywizjonu artylerii konnej walczących z silnym zgrupowaniem czołgów na polanie Mokra. — Alarm bojowy! Obsługa pociągu niknie w pancernych wnętrzach. Zajmuje stanowiska przy działach i cekaemach artyleryjskich wagonów. Ładuje amunicję. Dowódcy porozumiewają się przez telefon z kapitanem Malinowskim, który mówi o czekającym ich zadaniu i położeniu polany Mokra, gdzie się wdarły niemieckie wozy bojowe. — Naprzód! Na rozkaz dowódcy pociąg rusza. Potężne cielsko rozpędza się. Koła stukają na złączach szyn. Obsługa dział i cekaemów przez szczeliny celownicze obserwuje przesuwający się teren. Przejeżdżają przez skrzyżowanie szosy Miedzno-Działoszyn i wjeżdżają w lasy, skąd, z prawej strony, w odległości paru kilometrów, ukaże się polana Mokra. Migają drzewa. Dowódca pociągu studiuje okolicę. Jest ona idealna do działań pociągu pancernego. Tor przebiega samym skrajem polany na wysokim nasypie, umożliwiając doskonały wgląd w teren. Kapitan Malinowski nakazuje zmniejszyć prędkość do 10 km/godz. Drzewa rzedną i już ukazuje się polana. Palą się na niej wozy pancerne, zabudowania, czołgi, stogi zboża, snują się dymy. Na oczach załogi pociągu toczy się zacięta walka. Wzdłuż toru kolejowego widać stanowiska obronne. To pozycje 12 pułku ułanów skierowanego kilkanaście minut temu przez pułkownika Filipowicza na wschodni skraj polany. Na polach szaleją czołgi. Blisko toru stoją dwie polskie baterie. Strzelają na wprost do niemieckich czołgów. Dowódca pociągu daje rozkaz do otwarcia ognia. Artyleryjska walka na polanie Mokra Ze stanowiska ogniowego 3 baterii nie widziałem, co dzieje się za garbem terenowym zamykającym wjazd na polanę Mokra. Widać było tylko wybuchy niemieckiej ciężkiej artylerii i lotniczych bomb. Podporucznik Wójcik meldował o sytuacji na przedpolu. — Czołgi dotarły do pozycji obronnych dwudziestego pierwszego pułku ułanów. Zdawało się, że przełamią ją bez trudu i wejdą na polanę... W tym momencie włączył się porucznik Wakalski. „Cel numer cztery, po sześć” — usłyszałem. Numeracja celów wiele już mi mówiła. Cel numer jeden oznaczał, że Niemcy nacierają z Wilkowiecka na środek pozycji. Numer dwa informował o natarciu na 4 batalion 84 pp, numer trzy — to daleki ogień wzbraniający, numer cztery — zapora przed pozycją 21 pułku ułanów. Poszły komendy. Szczęknęły zamki armat. Lufy wypluwały stalowe ładunki. Bateria oddała ostatnią salwę. Punkt obserwacyjny milczał. A przecież przedpolu działo się coś ważnego. Ujadały działka przeciwpancerne. Grzechotały karabiny ręczne i maszynowe. Dlaczego bez naszego udziału? Wpatrując się w niewielką przerwę pomiędzy językiem lasu a zachodnim skrajem wsi Mokra III zobaczyłem coś, co mnie zaniepokoiło. Przetarłem okular lornetki. Tak, to był niemiecki czołg! — Wywołaj punkt obserwacyjny! — rozkazałem telefoniście. Telefonista krzyknął w mikrofon: „Barbara! Barbara!”
Potrząsał słuchawką, ale nic to nie pomogło. — Punkt nie odpowiada, panie poruczniku. — To połączcie z centralą. Centrala milczała. Zrobiło mi się zimno. Nie miałełem wątpliwości, że czołgi przełamały pozycje 21 pułku ułanów. Albo gąsienicami wgniotły naszych obserwatorów, albo też pozrywały kable telefoniczne. Zostałem sam z baterią i samotnie będę prowadził walkę! Nie mogłem pokazać mojego zdenerwowania, musiałem dawać dobry przykład moimi chłopakom. Na razie sytuacja nie była beznadziejna. Czołgi na skraju lasu poruszały się ślamazarnie, a dzieliła ich od nas odległość 2,5 km. Natychmiast zwołałem dowódców plutonów i działonowych. Zapoznałem ich z sytuacją, która była poważna. — Czeka nas bezpośrednia walka z czołgami. Zachować spokój, dobrze celować i strzelać. Możemy tylko liczyć na siebie. Do dział! Strzelanie do celów ruchomych przerabialiśmy wielokrotnie na poligonie. Ale wojna to przecież zupełnie co innego. Wierzyłem jednak, że moi żołnierze nie załamią się. Na polanę wjechało już kilka czołgów. Zachowywały się pewnie. Jeden z nich wjeżdża na wzgórze 256. Wpada tam pod ogień przeciwlotniczych karabinów i baterii. Na stanowisku słychać donośny głos podporucznika Witolda Gedroycia, oficera ogniowego: — Kruszczyński, z lewej czołgi! — Widzę! — krzyknął działonowy. W parę sekund później nastąpił wystrzał. Trafiony! Płomień ogarnia szare cielsko, obsługa wyskakuje, czarny dym unosi się nad czołgiem. W chwilę później wychyla się zza wzgórza wieża drugiego wozu. Chowa się i znów wyłania. Wjeżdża z dużą prędkością, pędzi prosto w kierunku stanowiska 1 baterii. Trafi, czy ominie ukryty, wysunięty do przodu, karabin maszynowy? Niestety, nie ominął! Wpada na kaem, tratuje go i wraz z obsługą wgniata w ziemię. Po tym wypadzie zawraca i ukrywa się za wzgórzem. Inne czołgi znajdują się pomiędzy wsią Mokra III a wzgórzem, które daje im zasłonę przed ewentualnym ostrzałem 1 baterii. Jeszcze inne posuwają się południowym skrajem zabudowań. Niektóre maszyny wychodzą na wzgórze, to znów się chowają. Rozpoznają cele i obserwują polanę. Znów jeden wjeżdża na wzgórze i pełnym gazem sunie na stanowisko ogniowe 1 baterii. Widząc to działonowy czwartego działa błyskawicznie zmienia z obsługą ustawienie działa o dziewięćdziesiąt stopni, kierując w ten sposób lufę prosto na zbliżający się niemiecki PzKw-II. Wystrzał! Pocisk ześlizgnął się po ściance wieży i rykoszetem poszedł do przodu. Uderzenie było tak silne, że wóz niemiecki zakołysał się. Kto pierwszy? Kto odda następny pocisk? Kto kogo ustrzeli? Błysk z lufy czołgu i pocisk trafia w 4 działo baterii. Ginie śmiercią artylerzysty celowniczy. Odłamki wyłamują szprychy w lewym kole. Okaleczona armata przechyla się do przodu i siada na osi. Syreny pędzących czołgów wciąż wyją, dając znak o sobie sąsiadom. Napastnik schował się z powrotem za wzgórze, aby umknąć z pola ostrzału. Inne niemieckie maszyny ciągną na wschód, przechodzą z jednej strony polany na drugą, podjeżdżają pod kościółek, chowają się za krzaki. Luźnym szykiem prą w stronę przepustu pod torem kolejowym. Ogień z ich dział i kaemów nie ustaje. Są już w połowie odległości od toru kolejowego, około tysiąca metrów od stanowiska naszej baterii. Najwyższy czas otworzyć ogień. Dowódcy plutonów i działonowi z niepokojem spoglądają w moją stronę. Stanowiska naszych armat są dobrze zamaskowane. Będą zaskoczeniem dla niemieckich pancerniaków. — Ognia! — krzyczę na całe gardło. Obsługa uwija się jak w ukropie. Na przedpolu widzę dwa czołgi — jeden się pali, drugi stoi unieruchomiony. Nie wiem, ile w tym zasługi moich chłopaków, bo razem z nami strzela i 2 bateria. W tych gorących minutach na nasypie kolejowym ukazują się spieszeni ułani. Zbiegają w dół i zajmują stanowiska. Przez przepust kolejowy wpadają taczanki i działka przeciwpancerne. To 12 pułk ułanów skierowany z odwodu przez pułkownika Filipowicza. Nie mam czasu popatrzeć na nich, bo na polanie ukazuje się następna grupa czołgów. Niemiecka artyleria otwiera ogień na tor kolejowy. Robi się gorąco. Nagle poza plecami słyszę głuche artyleryjskie wystrzały. Jestem tym zaskoczony. Przecież za nami nie ma żadnych baterii. W dodatku to nie są wybuchy siedemdziesiątekpiątek. Spoglądam do tyłu. Po torze, z kierunku Działoszyna, sunie powoli pociąg pancerny. Z czterech wież obu wagonów bojowych wystają ziejące ogniem lufy dobrze mi znanych z podchorążówki 100 mm haubic. To jakby przybyła nam na pomoc cała bateria! Ogień pociągu pancernego okazuje się bardzo celny i skuteczny. Dosłownie na moich oczach wylatują w powietrze czołgi trafiane pociskami haubic. Do ognia pociągu dołączają działka przeciwpancerne 12 pułku ułanów. Uderzenie niemieckiej broni pancernej definitywnie załamuje się. Ocalałe z pogromu wozy wycofują się z polany. Ściga ich ogień pociągu pancernego, działek przeciwpancernych 12 pułku ułanów i dwóch
baterii. Wycofujące się czołgi wyją ponuro. Pociąg pancerny oddaje ostatnie salwy i powoli rusza w kierunku Działoszyna. Po chwili znika w lesie. Baterie — druga i trzecia, sprawnie i dobrze odparły natarcie czołgów 4 dywizji pancernej. Jedynie artyleria niemiecka nęka nas swym ogniem, do którego jesteśmy już przyzwyczajeni. Walka cichnie. Obsługa dział ma chwilę wytchnienia. Największą moją troską jest amunicja, bo wyczerpaliśmy prawie całą znajdującą się w jaszczach. Taka sama sytuacja jest w 1 i 2 baterii. — Szymanik, wysłać po amunicję i to galopem — rozkazuję. W tym czasie zdecydowałem się przetoczyć armaty na wysokość stodoły. Doszedłem do wniosku, że stamtąd łatwiej będzie prowadzić ogień na wprost. Nie miałem wątpliwości, że to jest tylko przerwa w bitwie. Zresztą nękający ostrzał niemieckiej artylerii nie ustawał, a zza lasu „Grodzisko” dobiegały odgłosy toczącej się walki. Ustawiłem działony tak, by pierwszy i drugi miały dobry ostrzał na wprost na polanę, a trzeci i czwarty na wieś Mokra III i wzdłuż jej południowej strony. Powiedziałem o tym dowódcom plutonów i wydałem obsłudze rozkaz przetoczenia armat. Kanonierzy i działonowi energicznie zabrali się do pracy. Energią, zapałem i pracowitością wyróżniał się szczególnie działonowy pierwszego działa kapral Leon Żłób nazywany przez wszystkich w baterii Leonem. Młody przystojny chłopak na polu walki okazał się wspaniałym żołnierzem, najlepszym działonowym, odważnym, twardym w boju, był przykładem męstwa dla wszystkich. Jeszcze obsługa nie zdążyła przetoczyć dział, a już przyjechały jaszcze pełne granatów. Kamień spadł mi z serca. Obawiałem się bowiem, że ze względu na zbombardowanie kolumny amunicyjnej zabraknie nam granatów. Obsługa szybko zamieniła jaszcze, na miejsce pustych wtoczyła pełne. Byliśmy gotowi na „powitanie” następnych czołgów 4 dywizji pancernej. W 19 pułku ułanów Po zepchnięciu oddziału wydzielonego „Danków” za Liswartę niemiecki podjazd pancerny opanował Danków i Rębielice Królewskie, spędzając czaty 19 pułku ułanów. Oddział Wydzielony przez Rębielice Szlacheckie—Szyszków wycofał się do Zawad. Jak wiadomo, w rejonie Leszczyny—Kamieńszczyzna znajdowały się nie osłonięte od zachodu, pozbawione wsparcia artyleryjskiego, szwadrony 19 pułku ułanów. Niemcy jednakże nie uderzali. Czekali na posiłki. Dopiero w godzinach popołudniowych, gdy przybyły czołgi i zmotoryzowana piechota, wsparta artylerią, ruszyły na dwustu okopanych ułanów. Zachodnią lizjerę lasu Kamieńszczyzna ze wzgórzem 216 obsadzał 4 szwadron porucznika Gumińskiego wzmocniony cekaemem i działkiem przeciwpancernym, nie zdradzając swej obecności. Ostrożnie podjeżdżają czołgi, kręcą się po polu, ale nie zbliżają do zarośli. Za nimi pojawiają się samochody ciężarowe. Wyładowuje się piechota i rusza. Artyleria dalekim ogniem ostrzeliwuje milczący las. Rozwija się natarcie piechoty na niewidocznego przeciwnika. Piechota i postępujące za nią czołgi zbliżają się na odległość 300 metrów od lasu. — Ognia! — rozkazuje porucznik Gumiński. Skraj lasu ożywa. Grzechoczą karabiny ułanów, ujadają cekaemy, sucho trzaska działko przeciwpancerne. Nacierająca niemiecka piechota niespodziewanie wpada w boczny ogień 4 szwadronu. Piechurzy zalegają, szukając zagłębień terenowych. Ciężarówki zawracają, niektóre płoną na polu i pod polskim ogniem, całym pędem jadą w stronę Rębielic. Czołgi usiłują obejść skrzydło 4 szwadronu, ale nie znają położenia ułanów i wpadają w ogień działka przeciwpancernego. Kilka z nich już się pali. Niemiecka piechota skokami dopada do pierwszych drzew i wdziera się w głąb. Porucznik Gumiński nie traci głowy. Podrywa pluton odwodowy: — Bagnet na broń! Ułani wyciągają z pochew bagnety, nakładają je na kawaleryjskie karabinki. Wiedzą, że czeka ich walka wręcz. — Chłopcy, Szkopy w lesie. Musimy ich wyrzucić bagnetami. Nie strzelać. Kłuć! Bić kolbami! Naprzód! — rozkazuje porucznik Gumiński. Rozwinięty w tyralierę pluton rusza w kierunku lasu. Idą, rozglądając się na wszystkie strony, wypatrując pomiędzy drzewami niemieckich piechurów. Górą przelatują samoloty. Gdzieś na przedpolu grzmoci artyleria. Ze skraju przerzedzających się zarośli dobiega odgłos strzelaniny. Lewe skrzydło plutonu natyka się na grupę Niemców. Ułani z furią wpadają na nich. W ruch idą bagnety i kolby. Niemcy nie wytrzymują ataku. Rzucają się do ucieczki w kierunku lizjery. Ułani gonią Niemców ukrywających się za
pniami starych drzew i zarośli. Niemieccy piechurzy wpadają w panikę. Susami uciekają na skraj lasu, który jest częściowo opanowany przez ich piechotę. Na przedpolu widać następne pojazdy załadowane piechurami. Porucznik Gumiński decyduje wycofać się na północny skraj lasu. Zbiera ułanów, cekaemy i działko przeciwpancerne rozkazując zmianę stanowisk. Nadlatują Stukasy i zrzucają bomby. Odgłosy wybuchów wielokrotnie spotęgowanych echem niosą się po lesie. Atak samolotów trafia w próżnię. Na północnym brzegu zarośli szwadron porucznika Gumińskiego dosiada koni i cwałem rusza wąwozem prowadzącym do miejscowości Leszczyny. Tam, pomiędzy opłotkami stoi szwadron rotmistrza Wiszniowskiego. Jest przy nim dowódca pułku podpułkownik Pętkowski ze zwiadem pułkowym i łącznością porucznika Rudnickiego. Taczanka z erkaemem i działko zajmuje stanowisko ogniowe na brzegu wsi, a porucznik Gumiński melduje się u dowódcy pułku. — Jakie straty poniósł twój szwadron? — pyta pułkownik. — Wróciliśmy bez strat. — To świetnie. Czeka nas bowiem dalsza walka. Zwiadowcy meldują, że niemiecka piechota zajęła północny cypel lasu nadleśnictwa „Grodzisko”. A leśnymi duktami jadą czołgi. Widać je przez lornetkę jak na dłoni. Wraz z piechotą wolno i ostrożnie posuwają się w kierunku wschodnim. Dochodzą do drogi prowadzącej na polanę Mokra w pobliżu leśniczówki i wzgórza 222. W ten sposób zamykają wjazd na polanę. W tym momencie do podpułkownika Pętkowskiego podjeżdża oficer łączności pułku, porucznik Marian Rudnicki. — Panie pułkowniku — melduje, wręczając kartkę papieru — radiotelegram przekazany z dowództwa brygady. Podpułkownik Pętkowski przeczytał rozkaz, który nakazywał, by pułk przesunął się w rejon miejscowości Ostrowy. Stało się jasne, że 19 pułk ułanów nie może liczyć na żadną pomoc z zewnątrz. Tymczasem z niewidocznej polany Mokra dochodzą odgłosy toczącej się tam zaciętej walki. Nad lasem unoszą się dymy, a wśród nich uwijają się bombardujące Stukasy. Niemieckie czołgi przecięły tor kolejowy i zajęły stację Miedzno. Należało natychmiast działać, by Niemcy nie zamknęli drogi na Ostrowy. — Jadę do Zawad — zadecydował pułkownik. Spiął konia ostrogami i razem z adiutantem pogalopował drogą na Zawady. Stały tam dwa szwadrony, pierwszy rotmistrza Antoniego Skiby i trzeci porucznika Stanisława Góreckiego. Podpułkownik Pętkowski wezwał rotmistrza Skibę. — Panie rotmistrzu. Obejmuje pan dowództwo nad dwoma szwadronami jako dowódca dywizjonu. Otrzyma pan ponadto wzmocnienie w sile sześciu cekaemów i dwóch działek przeciwpancernych. Trzeba otworzyć drogę dla pułku na wschód. Od odwagi, energii i pomysłowości pana i ułanów zależy to, czy wyjdziemy z tego kotła, czy też Niemcy wepchną nas w te cholerne bagna Liswarty. — Tak jest! — Wykonanie zadania pozostawiam panu. Niemcy ruszają do decydującego natarcia Wrześniowe słońce silnie przygrzewało. Około godziny piętnastej generał Reinhardt całymi siłami swej dywizji ruszył do decydującego natarcia. Miało ono definitywnie złamać opór wołyńskiej brygady i otworzyć drogę niemieckiej broni pancernej na wschód. Na północy Niemcy nacierali na Kamieńszczyznę, na południu na Brody-Malin., Najsilniejsze natarcie wyszło z Wilkowiecka w kierunku na polanę Mokra. W ogniu staje linia obronna 21 pułku ułanów. Odzywają się baterie 2 dywizjonu artylerii konnej. Gęsto padające pociski trafiają w nacierające czołgi. Wyją syreny. Palą się wozy pancerne. Nad nimi unoszą się dymy i tumany kurzu. — Czołgi przebiły się przez pozycje dwudziestego pierwszego pułku ułanów! Uwaga! Idą na baterie! — wołam. Obsługa przyjmuje to ze spokojem i opanowaniem. Ma już doświadczenie z porannej walki, choć była ona wstępem do decydującego natarcia. Wpatruję się w garb terenowy. Zza niego wyłaniają się, niczym z piekielnych czeluści, potwory ze znakiem czarnego krzyża. Już się ukazują! Śmiało posuwają się naprzód, strzelają w różnych kierunkach omijając własne dogorywające maszyny. Pędzą jak oszalałe przez polanę do toru. Byle prędzej, prędzej! Gnają też południową stroną wsi Mokra III. Wszędzie ich pełno. Do ognia niemieckiej artylerii dołączyły
Stukasy, okładając bombami tor i stanowiska artylerii. Bezkutecznie ujadają nasze Hotchkissy. Bomby rozrywają się w pobliżu stanowisk dział. W górę lecą grudy ziemi, kamienie i kawałki drzew. Baterie daku strzelają bez chwili przerwy. Rozgrzane lufy obsługa okłada mokrymi workami. Kanonierzy i działonowi uwijają się przy armatach jak w ukropie. Bez przerwy słychać: „Gotowe! Pal! Gotowe! Pal!” I znów „Pal, pal, pal!'” — Panie poruczniku — melduje telefonista — „Barbara” milczy. A więc niemieckie czołgi pozrywały kabie telefoniczne! Jesteśmy zdani na własne siły. W pobliżu stanowiska pada granat. Wznieca pożar w leśniczówce. Wylatują szyby, a płomienie wydostają na zewnątrz. Nie ma nikogo, kto mógłby go gasić. Języki ognia wspinają się po ramach okien, siegają dachu i idą wyżej i wyżej, a nad nimi kłęby dymu. Czołgi niemieckie prą dalej do przodu. Już są na wysokości drogi! Już ją przekroczyły! Pędzą na stanowiska naszej i 2 baterii. Tną ogniem swych dział i kaemów. Czarne wozy z krzyżami podchodzą bliżej, są już w odległości czterystu, trzystu, stu metrów... Sześć dział otwarło do nich piorunujący ogień. Zaczynają się palić! Dym, ogień i kurz na polanie! Działon kaprala Żłoba dobrze zamaskowany z doskonałą obsługą i celowniczym kanonierem Romańcem dokonuje cudów zręczności. Prawie każdy czołg jadący w kierunku 2 baterii przed naszym frontem był zniszczony przez działon Leona. On sam stał przy drążku kierowniczym i naprowadzał działo na cel — na czołg. Kilka ruchów celowniczego pokrętłem i już było właściwie wycelowane. Na jego głośną komendę „pal!” zamkowy odpalał. W ułamkach sekundy czołg stawał w ogniu... Drugi... .czwarty... piąty. Rozbijał jeden po drugim. Leon miał szczęśliwą rękę. Inne działa też nie próżnowały. Przed stanowiskami ogniowymi 2 i 3 baterii narastał mur z dymiącego żelastwa. Druga bateria z nie mniejszą zajadłością niszczyła czołg po czołgu. Artyleria niemiecka nadal nie szczędzi amunicji, bije po nas, aż ziemia dudni. Świst, szum pocisków nie ustaje. Nagle błysk i huk na stanowisku naszej baterii! W pierwszy działon kaprala Żłoba trafia pocisk. Wybucha w miejscu, gdzie stał celowniczy kanonier Romaniec. Rozrywa go. Razem z nim ginie również zamkowy. Kapral Żłób z ładowniczym pokrwawieni, zszokowani podbiegają do mnie i nie mogąc wymówić słowa wskazują tylko na szczątki ciał poległych przed chwilą kolegów i rozbitą armatę. Na lufie i łożu działa dziury i wręby od odłamków granatów. Nie wiem do dziś, jak to się stało, że stojąc blisko armaty nie zostałem ani zabity, ani nawet ranny. Jednakże na dłuższy czas ogłuchłem. Usiłowałem uspokoić zszokowanych żołnierzy. — Musimy, musimy dalej strzelać! Mamy trzy armaty i mnóstwo amunicji. Strzelać! strzelać! Żłób oprzytomniał i zajął przy innym dziale miejsce rannego zamkowego. Bateria dalej prowadziła ogień. W bardzo ciężkiej sytuacji znalazła się stojąca w pobliżu przepustu 2 bateria. Cały wysiłek niemieckich czołgów szedł w kierunku opanowania przepustu celem uniemożliwienia Polakom wyjazdu z polany. Ten żelbetowy przepust kolejowy wybudowany dla wygody mieszkańców polany Mokra stał się w bitwie głównym celem walki. W jego obronie ginęli ludzie, maszyny i konie. Największy ciężar spadł na 2 baterię. Została ona odkryta przez niemiecką artylerię i zaistniała konieczność zmiany pozycji. By nie przerywać ognia, oficer ogniowy zadecydował, że stanowisko będzie zmieniał plutonami. Artylerzyści zaprzodkowali działa i jaszcze pierwszego plutonu i szybko ruszyli z miejsca. Nie przejechali daleko, gdy z zabudowań wsi Mokra III wyskoczyło kilka czołgów. Jadąc otworzyły ogień na pluton. W ogniu działek i cekaemów padają na ziemię kanonierzy z obsługi, jezdni i konie. Część koni wierzchowych bez jeźdźców cwałuje po polanie. Niektóre już leżą martwe. Ranne konie zaprzęgowe szarpią się w uprzężach. Pociski z czołgowych dział biją w stojące armaty i jaszcze. Widok straszny, którego nie można zapomnieć przez całe życie. Drugi pluton pod dowództwem oficera ogniowego otwiera szaleńczy ogień. Czołgi zostają zniszczone. Inne z furią wpadają na obsługę karabinu maszynowego. Rozjeżdżają ją gąsienicami. Walka wzmaga się. Przedpole pokryte jest dymem dopalających się maszyn. Nieustannie nad polaną przelatują Stukasy ze śmiercionośnym ładunkiem. Z południowego skraju wsi Mokra III znów wychodzą czołgi — prosto na nasze stanowisko! — Czołgi z lewej! — wołam, usiłując przekrzyczeć bitewny tumult. Moi chłopcy już się opanowali po wstrząsie wywołanym śmiercią kolegów. Niemieckie maszyny suną wolno. Wyraźnie widać ich proste, kanciaste sylwetki z pancernymi wieżami. Na każdy nasz strzał odpowiadają ogniem. Pociski z furkotem, przelatują w pobliżu armat. Jeden z nich uderza w tarczę działa, wybija dziurę i wybucha. Działo jest rozbite. PzKw-II jadą na nasze stanowisko. Są coraz bliżej. Na drodze ich marszu stoi nasz samotny karabin maszynowy. Dzielna załoga bije do niemieckich maszyn długimi seriami. Mimo iż w taśmach znajdują się również pociski przeciwpancerne, na Niemcach nie czyni to żadnego wrażenia, bo odbijają się one od pancerzy czołgów niczym groch od ściany. Jeden z czołgów wjeżdża na okopane stanowisko cekaemu. Gąsienice gniotą karabin. Los bohaterskiej, walczącej do końca
obsługi jest przesądzony. Giną wszyscy. Czwarty działon pomścił jednak śmierć kolegów. Celny strzał rozbija niemiecki wóz. Niemcy czują respekt przed polską artylerią i wycofują się między zabudowania. Inne czołgi wpadają pod silny ogień działek przeciwpancernych ułanów, wykonują w tył zwrot i na pełnym gazie cofają się na zachodni skraj polany. Bateria przeżyła najtragiczniejsze pół godziny. Przetrwała kryzys i może dalej walczyć. Ale jak długo? Sytuacja jest ciężka. Walka, choć o mniejszym natężeniu, trwa dalej. Wciąż nie ma łączność Milczy punkt obserwacyjny i centrala dywizjonu. Podpułkownik Jan Kamiński, by uratować dywizjon od całkowitej zagłady, decyduje się przesunąć resztki baterii na wschód od toru kolejowego. Mimo braku łączności rozkaz do stanowisk ogniowych jednak dotarł. Dziś, po latach, nie mogę odtworzyć w pamięci, czy przywiózł go zwiadowca baterii, czy może otrzymałem go prosto od podpułkownika Kamińskiego. Może był to oficer z zwiadu dywizjonowego? Rozkaz nakazywał 3 baterii zająć stanowisko ogniowe w rejonie miejscowości Gojść—Ważne Młyny. Nie bez trudu znalazłem tę małą wioszczynę nad Wartą. Z polany Mokra to szmat drogi — około 20 km. Kiedy tam dobrniemy? Czy stanowisko ogniowe będzie przygotowane! Nie wiem! Pierwszy rozkaz, jaki wydałem w nowej sytuacji, to ściągnięcie przodków na stanowisko ogniowe. Nie wiedziałem, w jakim są one stanie. Mogły przecież oberwać w trakcie bombardowania i ognia niemieckiej artylerii. Byłby to koniec 3 baterii. Poległych z obsługi dział i karabinu maszynowego poleciłem ułożyć w sadzie leśniczówki, w rogu, gdzie poprzednio stało czwarte działo. Nic innego na razie nie dało się zrobić. Ciężko rannych odesłałem furmanką na punkt opatrunkowy, lekko kontuzjowanych pod opieką sanitariusza skierowałem do lekarza dywizjonu porucznika Stanisława Postuły. Odwrót Niemców z rejonu stanowisk baterii dał nam krótką chwilę wytchnienia. Stanowisko nasze w dalszym ciągu nękał ogień niemieckiej artylerii, zwiększała się liczba zabitych i rannych. W czasie drugiego natarcia działa baterii zostały wysunięte do przodu na wysokość leśniczówki celem zwiększenia skuteczności strzelania na wprost. W czasie walk w ciągu dnia pierwsze i trzecie działo zostało rozbite przez Niemców. Rozkazuję działonowemu czwartego działonu, aby przygotował działa do zaprzodkowania. Musiał więc ściągnąć je z przedpola w opłotki. Na miejscu pozostało jako ubezpieczenie drugie działo, gotowe do strzelania. Rozlega się trzask zamykanych jaszczy i nastawnic. Obsługi pomagają sobie wzajemnie w przygotowaniu sprzętu do zaprzodkowania. Pracę utrudniają leżące konary drzew oderwanych od pni odłamkami pocisków, co krok ktoś się o nie potyka. Każdy z artylerzystów zdaje sobie sprawę, że zaprzodkowanie i odprzodkowanie to momenty, w których jest się bezsilnym, bo nie można odpowiedzieć natychmiast ogniem na ogień. Między drzewami sadu widać podchodzące przodki, jadą spokojnie obok stanowisk strzelających działek przeciwpancernych, które oczyszczają przedpole z zabłąkanych tam jeszcze czołgów niemieckich. Błysk — wybuch tuż przed zaprzęgiem. Przedni para koni wali się na ziemię martwa, przygniatając jezdnego. Zaprzęg zatrzymał się nagle na parę sekund. Jaszczowy momentalnie zeskoczył z konia, odciął postronki od zbroczonej krwią pary szpicowej. Przodek ruszył dalej w dwie pary, omijając zabitych doszedł do stanowiska. I tak kolejno podchodziły następne, zabierając ocalałe jaszcze i czwarte działo. Odjechały powoli, stępa, w kierunku przejazdu, prowadzone przez szefa baterii, starszego ogniomistrza Szymanika. W sadzie pozostały dwa zaprzęgi drugiego działonu. Czekają na swój sprzęt. W parę sekund obsługa przytoczyła działo do sadu — zaprzodkowała. Zaprzęg odjechał za innymi, dołączył do kolumny. Został ostatni jaszcz z resztą amunicji. Był ciężki, wydawał się ważyć parę ton. Obsługa starała się go zaprzodkować, ale brakowało jej sił. Podskoczyłem razem z podchorążym Zdzisławem Pourbaix do pomocy, stanęliśmy przy zaczepie, a kanonierzy przy kołach. Wspólnymi siłami udało się. Nie obyło się bez „przygód”. W zaczepę wplątał się mój skórzany sznur od pistoletu. Urwać nie sposób, taki byl mocny. Dopiero Zdzisiek jednym cięciem scyzoryka przeciął sznur i uwolnił mnie od jaszcza, ostatniego zabranego ze stanowiska 3 baterii. Zaprzęg odjechał drogą wzdłuż toru do przejazdu i dołączył do baterii. Na stanowisku pozostały dwie rozbite armaty, ciała poległych przykryte płaszczami, łuski z wystrzelonej amunicji, hełmy, maski gazowe, karabinki, porozrzucany osprzęt, ślady krwi, poszarpane niemieckimi pociskami drzewa i puste działobitnie. Pozostaliśmy jeszcze chwilę na stanowisku: Pourbaix, ja, dwaj luzacy i cztery konie. Byłem piekielnie zmęczony, wyczerpany do ostatnich granic. Czułem się odpowiedzialny za to, co się stało — za śmierć kanonierów, rozbite armaty, rozjechany gąsienicami karabin maszynowy. Budziły się wątpliwości, czy zrobiłem wszystko, by zapewnić należyte wsparcie ogniowe walczącym ułanom. Zebrałem wodze. Dosiadłem konia, ruszyliśmy stępa wśród nękającego ognia niemieckiej artylerii. Nasze dwa działa dojeżdżały do przejazdu. Po chwili dołączyliśmy do nich. Wokół leżały ciała poległych, martwe konie, rozbity sprzęt z pułków ułańskich.
Szarża szwadronu 19 pułku ułanów Szwadrony ustawiły się pomiędzy zabudowaniami wsi Zawady. Rotmistrz Skiba przekazał oficerom postawione przed dywizjonem zadania. — Trzeci szwadron z czterema taczankami i dwoma działkami przeciwpancernymi, działając wzdłuż szosy na Miedzno, ma uchwycić cypel lasu przy skrzyżowaniu z torem kolejowym. Czy panowie znaleźli skrzyżowanie na mapie? — Tak — odpowiedział porucznik Górecki — szosa przechodzi tu w charakterystyczny zakręt. — Zgadza się. Po osiągnięciu przejazdu szwadron pomaszeruje na Miedzno oczyszczając z Niemców lasy na wschód i zachód od drogi. Po wykonaniu tego zadania reszta pułku, który z rozkazu dowódcy brygady ma zająć drugą linię obronną w rejonie miejscowości Ostrowy, ruszy na Miedzno. Rotmistrz przerwał. Zebrani oficerowie studiowali mapę. Szwadrony — drugi i czwarty — będąc w tym czasie w słabym kontakcie ogniowym z niemiecką zmotoryzowaną piechotą, przesuwały się z rejonu Leszczyny—Kamieńszczyzna w rejon wsi Zawady. — W tym czasie ja — ciągnął po chwili milczenia rotmistrz Skiba — na czele pierwszego szwadronu, wzmocnionego dwoma cekaemami na jukach, przeprowadzę szarżę na rejon leśniczówki przy wzgórzu dwieście dwadzieścia dwa. Wśród obecnych oficerów dało się słyszeć lekki szmer. Rotmistrz wyczytał zdziwienie w oczach oficerów. Polska jazda słynęła co prawda ze zwycięskich szarż, ale to było dawno. Wiele się od tego czasu zmieniło. — Nie sądźcie panowie — kontynuował — że zamierzam szablami posiekać niemieckie czołgi lub też wyrzucić nimi z lasu niemieckich piechurów. Nie. Ale pojawienie się kawalerii może wywołać zamieszanie, a nawet panikę w oddziałach nieprzyjaciela, co nam też pomoże w przebijaniu się pułku na Miedzno. Rotmistrz nie wiedział; że w tym samym czasie na drugim krańcu Polski pod Chojnicami dwa szwadrony 18 Pułku Ułanów Pomorskich dokonały zaskakującej szarży na wyładowujący się batalion zmotoryzowanej piechoty. Ten stosunkowo drobny epizod spowodował w szeregach wroga szok tak silny, że na długie godziny sparaliżował marsz niemieckiej dywizji. — Szarżę rozpocznę — objaśniał dalej rotmistrz Skiba — gdy trzeci szwadron osiągnie skrzyżowanie dróg. Wówczas wesprzecie mnie swym ogniem. Gdyby plan się nie powiódł, osłonicie nasz odwrót. Łączność ze mną nawiązywać w leśniczówce. Szwadrony przystępują do zajęcia podstaw wyjściowych. Rotmistrz Skiba widział ryzyko w realizacji wypadu na nadleśnictwo „Grodzisko”. Dostrzegał je również zastępca dowódcy pułku, podpułkownik Władysław Kotarski, radząc, by 19 pułk ułanów usiłował prześliznąć się wzdłuż Liswarty do lasu Łobodno. Podpułkownikowi Pętkowskiemu bardziej jednakże odpowiadało kawaleryjskie rozwiązanie rotmistrza Skiby i bez wahania zaakceptował je. Dowódca dywizjonu pouczył młodszych oficerów i ułanów, jak mają się zachowywać, gdy szwadron zostanie zaatakowany przez czołgi. Podał kierunek ewentualnego odwrotu lub zbiórki po rozproszeniu. Trzeci szwadron zajmuje stanowiska przy rozwidleniu dróg w Zawadach. Grupuje się plutonami w głąb. Na czele jest szpica, tuż za nią działko przeciwpancerne i dwie taczanki. Ułani w szyku bojowym kłusem ruszają do przodu. Rotmistrz na czele szwadronu ustawionego na skraju wsi obserwuje marsz ułanów porucznika Góreckiego. Posuwają się szybko w kierunku przejazdu. Mijają wzgórze 213. Niemcy jakby ich nie widzieli. Nikt nie strzela. Skiba decyduje się na rozpoczęcie szarży. Przegrupowuje plutony w głąb. Staje w strzemionach i woła donośnym głosem: — Szaaable w dłoń! — Huraaa! Huraaa! — rozlegają się ną całą wioskę okrzyki. W jesiennym słońcu błysnęło sto kling. — Naprzód marsz! Zrazu idą kłusem, później przechodzą w galop, by po jakimś czasie, niczym burza, pędzić wyciągniętym cwałem. Jeźdźcy kładą się na karki koni. Plutony mieszają się. Przemykają przez trakt wiodący na polanę Mokra. Rotmistrz Skiba gna na czele. Na moment rzuca okiem na szwadron porucznika Góreckiego. Znajduje się on w odległości kilkuset metrów od skrzyżowania. Czołowy pluton na widok cwałującego szwadronu rotmistrza Skiby samorzutnie przechodzi do szarży. Powietrze jest czyste. Niemieckie samoloty na krótko zniknęły z nieba. Niemcy są tuż, tuż. Nie strzelają. Są wyraźnie zaskoczeni sunącą na nich jazdą. Zeskakują z samochodów ciężarowych i uciekają do lasu. Ale już na karkach siedzą im ułani 19 pułku. Stają teraz w strzemionach z uniesionymi w górę szablami. Przyhamowują pędzące konie, by celniej i skuteczniej bić