ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 152 937
  • Obserwuję933
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 241 681

Delaney Joseph - Kroniki Wardstone 04 - Wiedzmi Spisek

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Delaney Joseph - Kroniki Wardstone 04 - Wiedzmi Spisek.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK 1.Różne
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 504 osób, 317 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 168 stron)

Delaney Joseph Wiedźmi spisek Tom 4

Czarownica ścigała mnie przez ciemny las. Dzielący nas dystans zmniejszał się z każdą sekundą. Biegłem zakosami, ile sił w nogach, rozpaczliwie pró¬bując uciec. Co chwila skręcałem desperacko, niepomny chłoszczących mnie w twarz gałęzi i kolczastych pędów, czepiających się zmęczonych nóg. Oddech ulatywał mi ze świstem z gardła, gdy przywołując ostatek sił, pędzi¬łem między drzewami w stronę skraju lasu. Za nim cią¬gnęło się zbocze, wiodące do zachodniego ogrodu stra-charza. Jeśli tylko zdołam dotrzeć do tego schronienia, będę bezpieczny! 9 Nie byłem całkiem bezbronny. W prawej dłoni ściska¬łem laskę z jarzębinowego drewna, wyjątkowo skutecz¬nego w walce z czarownicami; w lewej - owinięty wokół przegubu i gotowy do rzutu - tkwił srebrny łańcuch. Ale czy w ogóle znajdę okazję, by się nimi posłużyć? Aby użyć łańcucha, potrzebowałem przestrzeni, a czarowni¬ca była tuż, tuż. Nagle kroki za moimi plecami ucichły. Czyżby zrezy¬gnowała? Biegłem dalej, przez liściaste sklepienie nad moją głową zaczął już przeświecać wąski sierp księżyca, rzucając plamy srebrnego światła na ziemię pod mymi stopami. Drzewa rosły coraz rzadziej. Niemal dotarłem na skraj lasu. I nagle, w chwili, gdy mijałem ostatnie drzewo, pojawi¬ła się jakby znikąd. Mknęła ku mnie z lewej strony; jej zę¬by błyskały w blasku księżyca, wyciągnięte palce zdawa¬ły się sięgać ku mej twarzy, gotowe wydrapać oczy. Nadal biegnąc, skręciłem ostro, machnąłem lewą ręką i posła¬łem łańcuch w jej stronę. Przez moment sądziłem, że ją złapałem, wiedźma uskoczyła jednak gwałtownie i łań¬cuch, nie czyniąc jej szkody, wylądował w trawie. W chwi¬lę potem wpadła na mnie, wytrącając mi z ręki kij. Runąłem na ziemię tak ciężko, że z płuc uleciały mi resztki powietrza. W mgnieniu oka siadła na mnie, przygniatając swoim ciężarem. Przez chwilę szamota¬łem się, byłem jednak zdyszany i zmęczony, a ona bar¬dzo silna. Siedząc mi na piersi przyszpiliła moje ręce nad głową do ziemi. Potem pochyliła się naprzód tak, że nasze twarze niemal się zetknęły; jej włosy, niczym czarny całun, muskały mi policzki i przesłaniały gwiaz¬dy. Oddech omiatał mi twarz, nie cuchnął jednak jak u wiedźmy kości bądź krwi. Był słodki niczym wiosenne kwiaty. - Mam cię, Tom, o, tak! - wykrzyknęła tryumfalnie Alice. - To nie wystarczy. W Pendle będziesz musiał sprawić się lepiej! Roześmiała się i sturlała ze mnie, a ja usiadłem, wciąż z trudem chwytając powietrze. Po paru chwilach zebrałem dość sił, by wstać i podnieść z ziemi laskę oraz srebrny łańcuch. Choć Alice przyszła na świat jako sio¬strzenica czarownicy, była moją przyjaciółką i w ciągu ostatniego roku nie raz uratowała mi życie. Dziś ćwiczy¬łem umiejętności przetrwania, a Alice odgrywała rolę czarownicy, dybiącej na moje życie. Powinienem być jej wdzięczny, czułem jednak irytację. Już trzecią kolejną noc mnie łapała. Gdy ruszyłem zboczem w stronę domu stracharza, Alice podbiegła i zrównała się ze mną.

10 11 - Nie musisz się dąsać, Tom! - powiedziała miękko. - Mamy pogodną, ciepłą letnią noc. Korzystajmy z niej, póki możemy. Wkrótce znów wyruszamy w drogę i obo¬je będziemy marzyć, by tu powrócić. Miała rację. Na początku sierpnia kończyłem czterna¬ście lat i od ponad roku pobierałem nauki u stracharza. Choć stawialiśmy razem czoło wielu niebezpieczeń¬stwom, zbliżało się coś jeszcze gorszego. Od pewnego czasu do stracharza dobiegały wieści o narastającym za¬grożeniu ze strony czarownic w Pendle; poinformował mnie, że wkrótce wyruszymy w drogę, by spróbować się z nimi rozprawić. W tamtej okolicy jednak żyły dziesiąt¬ki czarownic i setki ich sprzymierzeńców, toteż nie mia¬łem pojęcia, jak zdołamy pokonać przeciwnika dysponu¬jącego taką przewagą. Ostatecznie nas było tylko troje: stracharz, Alice i ja. - Nie dąsam się - odparłem. - Owszem, dąsasz. Brodą niemal dotykasz trawy. Szliśmy w milczeniu i po chwili znaleźliśmy się w ogro¬dzie. Między drzewami pojawił się dom stracharza. - Nie mówił jeszcze, kiedy ruszamy do Pendle, praw¬da? - spytała Alice. - Ani słowa. - A pytałeś? Bez pytania niczego się nie dowiesz! _ Oczywiście, że pytałem - wyjaśniłem. - Ale on tyl¬ko stuka palcem w swój nos i mówi, że dowiem się w swoim czasie. Podejrzewam, że na coś czeka, ale nie mam pojęcia na co. _ Chciałabym, żeby już dłużej nie zwlekał. Przez to czekanie robię się niespokojna. - Naprawdę? - zdziwiłem się. - Mnie wcale nie spie¬szy się do wyjazdu i nie przypuszczałem, że kiedykol¬wiek zechcesz wrócić do Pendle. - Bo nie chcę. To złe miejsce i bardzo, bardzo duże -cały okręg z wioskami, osadami i wielkim paskudnym wzgórzem Pendle, stojącym w samym środku. Mam tam mnóstwo rodziny, choć o wszystkich wolałabym zapo¬mnieć. Skoro jednak musimy wyruszyć, wolałabym, że¬by to się już stało. Ledwie sypiam nocami, zamartwiając się, co przyniesie przyszłość. Kiedy weszliśmy do kuchni, stracharz siedział przy stole, zapisując coś w notesie w blasku migoczącej świeczki. Zerknął na nas, ale nie odezwał się, skupiony na swym zajęciu. Usiedliśmy na stołkach, które przysu¬nęliśmy do ognia. Jako że wciąż mieliśmy lato, ogień nie był wielki, lecz poczuliśmy na twarzach dodające otuchy przyjemne ciepło. W końcu mój mistrz zatrzasnął notes i uniósł wzrok. 12 13 - Kto dziś wygrał? - spytał. - Alice - zwiesiłem głowę. - Już trzy noce pod rząd pokonała cię dziewczyna, chłopcze. Musisz się bardziej postarać. O wiele bardziej. Jutro rano przed śniadaniem zgłoś się do zachodniego ogrodu. Czekają cię dodatkowe ćwiczenia. Jęknąłem w duchu. W ogrodzie stał drewniany słu¬pek, zazwyczaj stanowiący cel

moich rzutów. Jeśli ćwi¬czenia nie pójdą dobrze, mistrz zatrzyma mnie w ogro¬dzie tak długo, że spóźnię się na śniadanie. * * * Ruszyłem do ogrodu tuż po świcie, lecz stracharz już tam na mnie czekał. - Co cię zatrzymało, chłopcze? - upomniał. - Zmycie z oczu resztek snu nie trwa aż tak długo! Wciąż czułem się zmęczony, ale mimo wszystko po¬starałem się uśmiechnąć i wyglądać pogodnie. Owinąw¬szy srebrny łańcuch wokół lewej dłoni, wycelowałem starannie w słupek. Wkrótce poczułem się lepiej. Po raz setny machnąłem ręką, łańcuch strzelił ostro w powietrzu, rozwijając się, szybując i migocząc w promieniach porannego słońca, po to, by idealną spiralą opleść ćwiczebny słupek. Zaledwie tydzień wcześniej, na każde dziesięć prób, z odległości ośmiu stóp udawało mi się najwyżej dzie¬więć. Teraz jednak długie miesiące ćwiczeń przyniosły oczekiwany efekt. Łańcuch po raz setny owinął się wo¬kół słupka. Tego ranka nie chybiłem ani razu! Próbo¬wałem ukryć uśmiech, naprawdę się starałem, lecz ką¬ciki moich ust zaczęły unosić się mimo woli i po chwili wyszczerzyłem radośnie zęby. Zobaczyłem, jak stra¬charz kręci głową, ale nie zdołałem opanować własnej twarzy. - Nie wbijaj się w nadmierną dumę, chłopcze -ostrzegł, maszerując ku mnie poprzez wysoką trawę. -Mam nadzieję, że nie robisz się zbyt pewny siebie. Du¬ma wiedzie do upadku, przekonało się o tym już wielu, płacąc wysoką cenę. I jak ci często mówiłem, czarowni¬ca nie będzie stała w miejscu, gdy w nią rzucisz! Z tego, co mówiła mi wczoraj dziewczyna, czeka cię jeszcze dłu¬ga, długa droga. A teraz spróbujmy rzutów w biegu. Przez następną godzinę musiałem zarzucać łańcuch na słupek, będąc w ruchu - czasem pędziłem ile sił w nogach, czasem truchtałem lekko, zmierzając ku nie¬mu, to znów oddalając się albo rzucałem w bok, naprze¬ciw, bądź w tył, przez ramię. Posłusznie ćwiczyłem, do¬kładając wszelkich starań, lecz z każdą chwilą robiłem 15 się coraz bardziej głodny. Wiele razy chybiałem, ale kil¬kakrotnie popisałem się doskonałymi rzutami. W końcu moje wysiłki zadowoliły stracharza i przeszliśmy do cze¬goś, o czym wspomniał po raz pierwszy zaledwie parę tygodni wcześniej. Wręczył mi łaskę i poprowadził do martwego drzewa, służącego nam za cel. Nacisnąłem dźwigienkę, uwal¬niającą ukryte w lasce ostrze i przez następnych pięt¬naście minut traktowałem spróchniały pień jak wroga, dybiącego na moje życie. Raz po raz wbijałem w niego klingę, aż w końcu ręce mi zaciążyły, a ciało ogarnęło zmęczenie. Niedawno mistrz nauczył mnie nowego tri¬ku. Miałem trzymać laskę od niechcenia w prawej dło¬ni, po czym szybko przerzucić do silniejszej lewej i dźgnąć mocno w drzewo. Krył się w tym pewien rytm. W odpowiedniej chwili trzeba było wypuścić i złapać laskę. Widząc moje zmęczenie, stracharz zacmokał z dez¬aprobatą. - No dalej, chłopcze, zrób to jeszcze raz. Pewnego dnia właśnie to może ocalić ci życie!

Tym razem wykonałem ćwiczenie niemal idealnie: stracharz pokiwał głową i poprowadził nas między drze¬wami na zasłużony posiłek. W dziesięć minut później dołączyła do nas Alice. Ra¬zem usiedliśmy w kuchni przy wielkim dębowym stole, zajadając po chwili obfite śniadanie złożone z jajek na szynce. Przygotował je oswojony bogiń stracharza. Bo¬giń miał mnóstwo zajęć w domu w Chipenden: gotował, rozpalał ogień w kominkach, zmywał statki, a także strzegł domu i ogrodów. W kuchni radził sobie całkiem nieźle, ale czasami żywo reagował na to, co działo się w domu. Jeśli był zły, należało oczekiwać nieciekawego posiłku. Cóż, tego ranka bogiń był zdecydowanie w świet¬nym nastroju. Pomyślałem, że to jedno z najlepszych śniadań, jakie nam zaserwował. Jedliśmy w milczeniu. Kiedy zgarniałem z talerza resztki żółtka sporym kawałkiem chleba z masłem, stracharz odsunął swe krzesło i wstał. Zaczął przemie¬rzać tam i z powrotem kamienną posadzkę przed pale¬niskiem, w końcu zatrzymał się naprzeciw stołu, pa¬trząc prosto na mnie. - Niedługo spodziewam się gościa, chłopcze - oznaj¬mił. - Mamy wiele do omówienia. Gdy zatem się zjawi i go poznasz, muszę rozmówić się z nim sam na sam. Czas już, byś wybrał się do domu, na farmę brata i ode¬brał pozostawione ci przez mamę skrzynie. Najlepiej bę¬dzie, jeśli przywieziesz je tu, do Chipenden, i w spokoju 16 17 obejrzysz ich zawartość. Może znajdziemy tam coś, co przyda nam się w czasie wyprawy do Pendle. Będziemy potrzebowali wszelkiej możliwej pomocy. Mój tato zmarł zeszłej zimy, pozostawiając farmę w spadku Jackowi, najstarszemu z synów. Lecz pc śmierci taty odkryliśmy w jego testamencie coś nie¬zwykłego. Mama miała swój specjalny pokój na naszej rodzinnej farmie. Mieścił się pod strychem i zawsze zamykała gc na klucz. Ten właśnie pokój odziedziczyłem, a także sto¬jące w nim skrzynie i pudła. Testament głosił, że mogę tam wracać, kiedy tylko zapragnę. Zapis ten nie spodo¬bał się bratu i jego żonie Ellie. Martwiła ich moja nauks u stracharza. Obawiali się, że mogę sprowadzić do do mu jakąś istotę z mroku. Nie winiłem ich, bo tak wła śnie się stało poprzedniej wiosny, kiedy to wszystkim zagroziło śmiertelne niebezpieczeństwo. Mama jednak życzyła sobie, żebym odziedziczył pokó i jego zawartość, i nim odeszła, dopilnowała, by Ellif i Jack pogodzili się z tym faktem. Wróciła do swojej oj czyzny, Grecji, aby walczyć tam z rosnącym w siłę mro¬kiem. Ze smutkiem myślałem, że może nigdy jej już nit zobaczę i chyba dlatego wciąż zwlekałem z obejrzenien zawartości skrzyń. Choć ciekawiło mnie, co w sobie kry ją, nie wyobrażałem sobie wizyty na farmie, na której brak mamy i taty. _ Dobrze, tak zrobię - powiedziałem do mistrza. -Ale kim jest twój gość? _ To przyjaciel - odparł stracharz. - Od lat mieszka w Pendle i bardzo nam pomoże w tym, co musimy zrobić. Słowa te mnie zdumiały. Mistrz trzymał się z dala od ludzi, a ponieważ w swej pracy miał do czynienia z du¬chami, widmami, boginami i czarownicami, ludzie także starannie go unikali. Nigdy nie podejrzewałem, że zna kogoś, kogo uważa za „przyjaciela"! - Zamknij buzię, chłopcze, albo wlecą ci do niej mu¬chy! - rzucił. - A, i

zabierzesz ze sobą młodą Alice. Mam wiele spraw do przedyskutowania i wolę, byście nie pa¬łętali mi się pod nogami. - Ale Jack nie ucieszy się z wizyty Alice - zaprotesto¬wałem. Nie żebym nie chciał, by mi towarzyszyła. Przeciw¬nie, bardzo uradowałaby mnie jej obecność. Po prostu Jack i Alice nie najlepiej się dogadywali. Wiedział, że jest siostrzenicą wiedźmy i nie życzył sobie, by zbliżała się do jego rodziny. - Rusz głową, chłopcze. Kiedy wynajmiesz konia 1 woz, dziewczyna będzie mogła zaczekać na załadunek 18 19 skrzyń poza granicami farmy. I spodziewam się, że wró¬cicie jak najszybciej. Nie mamy zbyt wiele czasu. Dziś mogę poświęcić na lekcje najwyżej pół godziny, toteż za¬czynajmy. Ruszyłem za stracharzem do zachodniego ogrodu i wkrótce siedziałem już na ławce z otwartym notatni-kiem i gotowym piórem. Poranek był ciepły i pogodny W oddali beczały owce, a słońce zalewało swym bla¬skiem wzgórza przed nami. Niewielkie cienie obłoczków ścigały się po ziemi, umykając na wschód. Przez pierwszy rok terminu zajmowałem się głównie boginami; tematem drugiego roku były czarownice. - No dobrze, chłopcze. - Stracharz zaczął jak zwykle przechadzać się tam i z powrotem. - Jak wiesz, czarow¬nica nie może nas wywęszyć, bo obaj jesteśmy siódmy¬mi synami siódmych synów. Dotyczy to jednak tylko tak zwanego „dalekiego węszenia". Zapisz to. To twój pierwszy tytuł. Dalekie węszenie to wywęszanie z góry nadciągającego niebezpieczeństwa. W ten sposób Kości¬sta Lizzie wywęszyła tłum z Chipenden, który spalił jej dom. Wiedźma nie może wywęszyć nas w ten sposób, co daje nam przewagę w postaci zaskoczenia. Musimy natomiast wystrzegać się „bliskiego węsze¬nia" - to także zapisz i podkreśl, żebyś wiedział, że to ważne. Z bliska wiedźma może dowiedzieć się o nas wie¬le i w mgnieniu oka wyczuć nasze mocne i słabe strony. Im bliżej jesteś wiedźmy, tym więcej o tobie wie. Zawsze zatem trzymaj się z daleka, chłopcze. Nigdy nie dopusz¬czaj do siebie wiedźmy bliżej niż na długość jarzębino¬wej laski. Dopuszczenie jej blisko kryje w sobie także in¬ne niebezpieczeństwa. Pamiętaj zwłaszcza, by nie pozwolić czarownicy chuchnąć ci w twarz. Jej oddech może pozbawić cię woli i sił. Zdarzało się, że dorośli mꬿowie mdleli na miejscu! - Pamiętam cuchnący oddech Kościstej Lizzie -wtrąciłem. - Bardziej przypominał zwierzęcy niż ludz¬ki. Coś jak u kota albo psa! - Owszem, zgadza się, chłopcze. Bo jak obaj wiemy, Lizzie posługiwała się magią kości, czasami żywiła ludz¬kim mięsem bądź piła ludzką krew. Koścista Lizzie, ciotka Alice, wciąż żyła. Siedziała uwięziona w jamie we wschodnim ogrodzie stracharza. Było to okrutne, ale konieczne. Stracharz nie uznawał palenia czarownic, toteż chronił Hrabstwo, więżąc je w dołach. - Ale nie wszystkie wiedźmy mają śmierdzący od¬dech, jak te, które parają się magią kości bądź krwi -podjął mój mistrz. - Oddech wiedźmy, stosującej jedynie

20 21 magię pobratymców, może pachnieć niczym majowe kwiaty. Strzeż się zatem, bo w słodyczy kryje się wielkie niebezpieczeństwo. Podobne czarownice dysponują mo. cą „fascynacji" - to słowo także zapisz, chłopcze. Tali jak gronostaj potrafi sparaliżować królika, podchodząc ku niemu, niektóre wiedźmy umieją zawładnąć wolą mężczyzny. Sprawiają, że jest szczęśliwy i posłuszny i kompletnie nie zdaje sobie sprawy z niebezpieczeń-stwa, dopóki nie jest za późno. Moc ta wiąże się z inną mocą niektórych wiedźm. Na¬zywamy ją „urokiem" - to słowo również zapisz. Cza¬rownica może sprawić, że wygląda jak ktoś, kim nie jest. Może wydawać się młodsza i piękniejsza niż w istocie. Z pomocą tej oszukańczej mocy stwarza aurę - fałszywy obraz - toteż zawsze musisz zachować czujność. Bo kie¬dy urok przyciągnie mężczyznę, zwykle oznacza to po¬czątek fascynacji i stopniowego pozbawiania go wolnej woli. Z pomocą tych narzędzi wiedźma może związać go ze sobą tak, by uwierzył w jej każde kłamstwo i widział tylko to, co ona chce, by widział. A urok i fascynacja stanowią dla nas poważne zagro¬żenia. Bycie siódmym synem siódmego syna nie chroni nas przed nimi. Strzeż się zatem! Zapewne wciąż są¬dzisz, że traktowałem Alice surowo, ale czyniłem to dla dobra nas wszystkich, chłopcze. Zawsze się obawiałem, że pewnego dnia może użyć tych mocy, by zapanować nad tobą. _ Nie - przerwałem - to niesprawiedliwe. Lubię Alice nie dlatego, że mnie zaczarowała, ale dlatego, że okaza¬ła się dobra i była wierną przyjaciółką. Nie tylko moją, nas obu! Mama przed wyjazdem powiedziała, że wierzy w Alice i to mi wystarczy. Stracharz przytaknął, na jego twarzy odbił się smutek. - Twoja mama może mieć rację. Czas pokaże. Ale strzeż się, tylko o to proszę. Nawet silny mąż może pod¬dać się kaprysom ładnej dziewczyny w szpiczastych trzewikach. Wiem to z doświadczenia. A teraz zanotuj to, co powiedziałem ci o czarownicach. Stracharz usiadł na ławce obok mnie i milczał, gdy zapisywałem wszystko w notatniku. Gdy skończyłem, zadałem pytanie: - Kiedy wyruszymy do Pendle, czy możemy spodzie¬wać się jakiegoś szczególnego zagrożenia ze strony krę¬gów czarownic? Czegoś, o czym dotąd nie słyszałem? Stracharz wstał i znów zaczął krążyć tam i z powro¬tem, zatopiony w myślach. - W okręgu Pendle roi się od wiedźm - mogą tam dziać się rzeczy, z którymi ja sam nigdy dotąd się nie ze- 22 23 tknąłem. Musimy zachować czujność, musimy być otwarci na naukę. Myślę jednak, że największy problen stanowi sama ich ilość. Czarownice często sprzeczają się i kłócą, kiedy jednak zawrą przymierze i znajdą wspóW cel, ich siła bardzo rośnie. O tak, tego musimy się strzec Widzisz, w tym właśnie tkwi podstawowe niebezpie.

czeństwo - że klany czarownic mogą się zjednoczyć. I jeszcze coś do twojego notatnika - musisz uporząd-kować nazewnictwo. „Krąg" oznacza trzynaście czarow¬nic, które zbierają się, by złączyć siły podczas ceremonii przywołujących moce ciemności. Natomiast większą ro¬dzinę czarownic zwykle nazywamy „klanem". Klan obejmuje także mężczyzn i dzieci oraz członków rodzi¬ny niezajmujących się czarną magią. Mistrz czekał cierpliwie, aż skończę pisać, po czym podjął przerwany wątek: - Jak już ci wspominałem, w Pendle żyją trzy główne klany czarownic: Malkinów, Deane'ów i Mouldheelów -i pierwszy z nich jest najgorszy. Wszystkie spierają się i kłócą ze sobą, lecz Malkinowie i Deane'owie ostatnie mocno się do siebie zbliżyli. Zdarzały się wśród nich mieszane małżeństwa - twoja przyjaciółka Alice jest owocem podobnego związku. Jej matka była z domu Malkin, a ojciec pochodził z rodu Deane'ów. Szczęśliwie ■ dnak żadne z nich nie praktykowało czarów. Z drugiej strony, oboje zmarli młodo i jak wiesz dziewczynkę od¬dano pod opiekę Kościstej Lizzie. Już do końca życia bę¬dzie musiała walczyć z zakorzenionymi nawykami i odebranymi naukami, a powrót do Pendle wiąże się dla niej ze szczególnym niebezpieczeństwem, może bowiem z powrotem zejść na złą drogę i dołączyć do jednego z klanów. Już miałem zaprotestować, lecz mistrz powstrzymał mnie gestem. - Miejmy jednak nadzieję, że tak się nie stanie - pod¬jął. - Jeśli Alice nie skłoni się ku mrokowi, jej znajomość okolicy bardzo nam się przyda i może okazać się nieoce¬niona w naszej pracy. Co do trzeciego klanu, Mouldhe¬elów, są dużo bardziej tajemniczy. Oprócz tego, że prak¬tykują magię krwi i kości, posiedli umiejętność posługiwania się lustrami. Jak już wcześniej wspomina¬łem, nie wierzę w proroctwa. Ponoć jednak Mouldheelo-wie używają luster głównie do postrzegania. - Postrzegania? - spytałem. - Co to? - Przepowiadanie przyszłości, chłopcze. Ponoć lustra pokazują im to, co ma się wydarzyć. Mouldheelowie za¬zwyczaj trzymają się z daleka od pozostałych dwóch kla¬nów. Niedawno jednak słyszałem, że ktoś bądź coś pró- 24 25 buje przekonać czarownice z Pendle do zaprzestania OQ\ wiecznej wrogości. I temu właśnie musimy zapobiec. Bo jeśli trzy klany się zjednoczą, a co ważniejsze, jeśli połą. czą swe trzy kręgi, kto wie, jakie zło sprowadzą na Hrabstwo? Jak może pamiętasz, już raz to zrobiły, wie. le lat temu - wtedy mnie przeklęły. - Pamiętam, jak mi opowiadałeś - przyznałem. - Alę sądziłem, że nie wierzysz w ich klątwę. - Owszem, wolę sądzić, że to wszystko bzdury. Ale jednak wieść o tym wstrząsnęła mną. Na szczęście wkrótce potem kręgi się pokłóciły i rozstały, nim zdołał; poczynić większe szkody w Hrabstwie. Tym razem jed nak w Pendle dzieje się coś bardziej złowieszczego i o to właśnie chcę spytać mojego gościa. Musimy przygotować się umysłowo i fizycznie na być może straszliwą bitwę -a także dotrzeć do Pendle, nim będzie za późno. - Cóż, chłopcze - zakończył stracharz, osłaniając oczy i zerkając ku słońcu. - Lekcja trwała już dość dłu¬go, zmykaj teraz do domu. Resztę poranka poświęcisz nauce.

* * Kilka następnych godzin spędziłem samotnie w bi¬bliotece stracharza. Mistrz wciąż nie do końca ufał Ali¬ce i nie pozwalał jej przychodzić do biblioteki, aby nie przeczytała czegoś, czego nie powinna. Gdy znowu mieszkaliśmy we trójkę, mistrz w końcu otworzył jesz¬cze jeden pokój na dole i zamieniliśmy go w gabinet. Te¬raz pracowała tam Alice: zarabiała na utrzymanie, przepisując księgi stracharza. Niektóre z dzieł należały do rzadko spotykanych i mistrz zawsze się bał, że coś złego może się z nimi stać, toteż na wszelki wypadek wolał dysponować kopią. Zajmowałem się kręgami czarownic, czytając o tym, jak trzynaście z nich odprawia wspólnie rytuały. Wła¬śnie dotarłem do fragmentu opisującego co zachodzi, gdy wiedźmy urządzają swe ważne uczty, które nazywa¬ły sabatami. Niektóre kręgi świętują sabaty co tydzień, inne co miesiąc, w czasie pełni bądź nowiu. Dodatkowo, w każdym roku urządza się cztery wielkie sabaty w dniach, gdy moc mroku staje się najsilniejsza. Są to: Święto Gromniczne, Noc Walpurgii, Święto Plo¬nów i wigilia Wszystkich Świętych. Podczas owych czterech mrocznych uczt kręgi mogą łączyć się, od¬prawiając wspólne obrzędy. 26 27 Słyszałem już wcześniej o Nocy Walpurgii. Przypada, ła 30 kwietnia i wiele lat wcześniej trzy kręgi zebrały się razem w Pendle podczas owego sabatu, aby przekląj stracharza. Teraz mieliśmy drugi tydzień lipca. Zasta. nawiałem się, kiedy przypada następny wielki saba; i zacząłem szukać w księdze. Nie dotarłem zbyt daleko bo w tym momencie zdarzyło się coś, czego nie pamięta łem, odkąd przybyłem do Chipenden. Łup! Łup! Łup! Łup! Ktoś stukał do tylnych drzwi! Nie mogłem w to uwie rzyć. Nikt nie przychodził do domu. Goście zawsze cze¬kali pośród łozin na rozstajach i uderzali w dzwon Wchodząc do ogrodu, ryzykowaliby rozszarpanie prze: strzegącego domu i majątku bogina. Kto pukał? Czy t( „przyjaciel", którego spodziewał się stracharz? A jest tak, jakim cudem zdołał cało dotrzeć aż na próg domo¬stwa? Z aciekawiony, odłożyłem książkę na miejsce na pół¬ce i zszedłem na dół. Stracharz otworzył już drzwi i wprowadzał kogoś do kuchni. Na jego widok szczęka opadła mi ze zdumienia, był to bardzo rosły mężczyzna o szerokich barach, co najmniej dwa, trzy cale wyższy od stracharza. Miał szczerą, miłą twarz, na oko ocenia¬łem, że dobiega czterdziestki, ale naprawdę zdumiał mnie jego strój. Ubrany był w czarną sutannę. Ksiądz! - Oto mój uczeń, Tom Ward - stracharz uśmiechnął się. - Miło mi cię poznać, Tom - gość wyciągnął rękę.. Jestem ojciec Stocks. Moja parafia to Downham, na pój, noc od Wzgórza Pendle. - Bardzo mi miło pana poznać - uścisnąłem mu dłoj - John opowiadał mi o tobie w listach - ciągnął ojcie, Stocks. - Wygląda na to, że zacząłeś swój termin nadei obiecująco.

W tym momencie w kuchni zjawiła się Alice. Zmie rzyła wzrokiem naszego gościa i dojrzałem zdumieni; w jej oczach, gdy spostrzegła, kim jest. Ojciec Stock zerknął z kolei na jej szpiczaste trzewiki i jego brw uniosły się lekko. - A oto i młoda Alice - oznajmił stracharz. - Alice przywitaj się z ojcem Stocksem. Alice skinęła głową i uśmiechnęła się lekko do księ dza. - O tobie także wiele słyszałem, Alice - rzekł. -1 jai się zdaje, masz rodzinę w Pendle... - To tylko więzy krwi, nic więcej - Alice skrzywiła a mocno. - Moja mama była z Malkinów, a tato z De ane'ów. Nie moja wina, gdzie się urodziłam. Nikt z ns nie wybiera sobie krewnych. - Święte słowa - odparł łagodnie ksiądz. - Z pewne ścią świat byłby zupełnie innym miejscem, gdybyśm m0gli ich sobie wybierać. Liczy się jednak to, jak sami kierujemy swoim życiem. potem niewiele już rozmawialiśmy. Ksiądz był zmę¬czony po podróży, a stracharz wyraźnie życzył sobie, by¬śmy ruszali z Alice w drogę, toteż zaczęliśmy się szyko¬wać. Nie pakowałem nawet torby, zabrałem tylko kij i kawał sera, żebyśmy mieli się czym posilić. Stracharz odprowadził nas do drzwi. _ Będziesz tego potrzebował, by wynająć wóz -oświadczył, wręczając mi małą, srebrną monetę. - Jak ojcu Stocksowi udało się przejść bezpiecznie przez ogród i uniknąć bogina? - spytałem, chowając mo¬netę do kieszeni portek. Mistrz uśmiechnął się. - Wiele już razy przechodził przez ten ogród, chłop¬cze, bogiń dobrze go zna. Ojciec Stocks był kiedyś moim uczniem. I to bardzo dobrym, ukończył termin. Później jednak zmienił zdanie i uznał, że jego prawdziwym po¬wołaniem jest kościół. To cenna znajomość: ma dwa fa¬chy, nasz i księży. Jeśli dodać do tego świetną orientację w Pendle, nie można sobie wymarzyć lepszego sprzy¬mierzeńca. * * * 30 31 Kiedy ruszaliśmy na farmę mego brata Jacka, świeci, ło słońce, śpiewały ptaki, było przepiękne letnie popohj, dnie; towarzyszyła mi Alice i zmierzałem do domu. Pc. nadto nie mogłem się już doczekać, aż zobaczę majj Mary, Jacka i jego żonę Ellie, spodziewającą się kolejne, go dziecka. Mama przepowiadała, że będzie to syn, któ rego Jack zawsze pragnął, ktoś, kto mógłby odziedzi czyć farmę po jego śmierci. Powinienem zatem by( szczęśliwy. W miarę jednak, jak się zbliżaliśmy, nie mo głem otrząsnąć się ze smutku, przytłaczającego mnii powoli niczym ciężka czarna chmura. Tato nie żył, a na farmie nie powita mnie mama. Ni gdy już nie poczuję się tam jak w domu. Taka była bru talna prawda, ja jednak nie do końca się z nią pogo dziłem. - Grosik za twoje myśli - Alice uśmiechnęła się di mnie. Wzruszyłem ramionami. - No dalej, rozchmurz się, Tom. Ile razy mam ci ti powtarzać? Powinniśmy korzystać z każdej przyjemne chwili. Zgaduję, że w przyszłym tygodniu ruszamy di Pendle.

- Przepraszam, Alice. Wspominałem po prostu ma mę i tatę. Jakoś nie mogę przestać o nich myśleć. Alice podeszła bliżej i dodającym otuchy gestem uści¬snęła mi dłoń. _ Wiem, Tom, to trudne. Ale z pewnością zobaczysz jeszcze kiedyś swoją mamę. Poza tym, czy nie możesz się już doczekać, aby odkryć, co kryje się w skrzyniach, które ci zostawiła? _ Owszem, jestem ciekaw, nie przeczę, ale... _ To ładne miejsce - Alice wskazała łączkę obok ścieżki. - Robię się głodna, zjedzmy coś. Usiedliśmy na trawie w cieniu rozłożystego dębu i po¬dzieliliśmy się zabranym na drogę serem. Oboje byliśmy głodni, toteż zjedliśmy cały. Nie czekała mnie robota stracharza, nie musiałem zatem pościć. Mogliśmy żyć z tego, co znajdziemy po drodze. Zupełnie jakby Alice czytała mi w myślach. - O zmierzchu złapię nam parkę soczystych królików - przyrzekła z uśmiechem. - Byłoby miło. Wiesz, Alice - dodałem - dużo mi opo¬wiadałaś o czarownicach w ogóle, ale bardzo mało o Pendle i tamtejszych wiedźmach. Właściwie dlaczego? Skoro się tam wybieramy, powinienem wiedzieć jak naj¬więcej. Alice zmarszczyła brwi. - Mam wiele bolesnych wspomnień związanych 32 33 z tym miejscem. Nie lubię rozmawiać o mojej rodzinie W ogóle nie lubię mówić o Pendle, myśl o powrocie tan mnie przeraża. - Zabawne - mruknąłem - ale pan Gregory też rząd ko wspominał o Pendle. Można by sądzić, że będziem, dyskutować o naszych zamiarach, kreślić jakieś plan, tego, co zrobimy, gdy już dotrzemy na miejsce. - On zawsze lubi trzymać karty przy orderach Z pewnością ma jakiś plan, a dowiemy się jaki, gdy na dejdzie właściwa chwila. Wyobraź sobie, stary Gregor, ma przyjaciela! - dodała Alice, zmieniając temat. - IU w dodatku księdza! - Jednego nie potrafię zrozumieć. Jak ktoś mógł zre zygnować z bycia stracharzem, żeby zostać księdzem? Alice roześmiała się. - Nie jest to wcale dziwniejsze od decyzji starego Gre gory'ego, który zrzucił sutannę, żeby zostać stracharzem Miała rację - stracharz wcześniej uczył się na ksie dza. Roześmiałem się wraz z nią. Lecz nie zmieniłec zdania. Z tego, co wiedziałem, księża jedynie modlili sit to wszystko. Nie robili nic, by bezpośrednio walczy z mrokiem. Brakowało im praktycznej wiedzy naszeg fachu. Uważałem, że ojciec Stocks wybrał niewłaści* ścieżkę. * * * Niedługo przed zmierzchem zatrzymaliśmy się po¬nownie i usiedliśmy w dolince pomiędzy dwoma wzgó¬rzami, nieopodal skraju lasu. Niebo było czyste, na po¬łudniowym wschodzie świecił wąski sierp księżyca. Zająłem się rozpalaniem ognia, tymczasem Alice ruszy¬ła polować na króliki. Po godzinie piekła je już nad ogniem, sok ściekał z sykiem w płomienie, a mnie do ust napływała ślinka.

Wciąż ciekawiło mnie Pendle i mimo niechęci Alice do rozmów ojej przeszłości, postanowiłem znów spróbować. - No dalej, Alice - rzuciłem. - Wiem, że to dla ciebie bolesne, ale muszę wiedzieć coś więcej o Pendle... - Chyba faktycznie - Alice spojrzała na mnie poprzez płomienie. - Lepiej, byś był gotów na najgorsze. To nie jest miłe miejsce. I wszyscy się tam boją. Nieważne, jaką wioskę odwiedzisz, strach mają wypisany na twarzach. Nie dziwię się zresztą, bo wiedźmy wiedzą niemal o wszystkim, co się wokół dzieje. Po zmroku większość zwykłych ludzi obraca lustra w swych domach przodem do ściany. - Czemu? - zdziwiłem się. - By nie mogły ich szpiegować. Nocą nikt nie ufa lu¬strom. Czarownice, zwłaszcza z klanu Mouldheelów, 34 35 z ich pomocą szpiegują innych. Uwielbiają z nich ko^y stać do postrzegania i podglądania. W Pendle nigdy ^ wiesz, kto lub co może nagle wyjrzeć na ciebie z lustr3 Pamiętasz starą Mateczkę Malkin? Powinieneś mieć z, tern pojęcie, z jakimi czarownicami będziemy mieć 4 czynienia... Nazwisko Malkin sprawiło, że poczułem chłód w ko ściach. Mateczka Malkin była najgorszą wiedźm w Hrabstwie i rok wcześniej z pomocą Alice zdołałem; zniszczyć. Wcześniej jednak zagroziła Jackowi i jego ro dżinie. - Choć już jej nie ma, w Pendle zawsze znajdzie si ktoś gotów wskoczyć w buty martwej wiedźmy - dodał ponuro Alice. - Wielu Malkinów jest obdarzonych odpo wiednimi mocami. Część mieszka w Wieży Malkinów: t miejsce, do którego nie należy się zbliżać po zmrokt Ludzie, którzy znikają w Pendle, najczęściej tam wis śnie trafiają. Pod wieżą ciągną się tunele, doły i loch; pełne kości zamordowanych ofiar. - Dlaczego nikt nic nie zrobi? - spytałem. - Co z ną wyższym szeryfem z Caster, nie mógłby się tym zająć? - Wysyłał już do Pendle sędziów i konstabli, o tai wiele razy. Niewiele to jednak dawało. Zazwyczaj wK szali niewłaściwych ludzi. Choćby starą Hannah Fan Miała prawie osiemdziesiątkę, gdy zawlekli ją do C ster w kajdanach. Mówili, że była czarownicą, ale to nieprawda. Zasługiwała jednak na to, by zawisnąć, bo truła trzech swoich siostrzanów. Wiele podobnych rze¬czy dzieje się w Pendle. To niedobre miejsce. I niełatwo cokolwiek tam zmienić. Dlatego właśnie stary Gregory zwlekał tak długo, przytaknąłem. _ Wiem lepiej niż większość, jak to jest, żyć tam -podjęła Alice. - Choć Malkinowie i Deane'owie rywali¬zują ze sobą, często się pobierają. Prawda jest taka, że oba klany nienawidzą Mouldheelów znacznie bardziej niż siebie nawzajem. Zycie w Pendle jest skomplikowa¬ne. Spędziłam tam większość moich dni, ale też mnó¬stwa rzeczy nie rozumiem. - Czy byłaś szczęśliwa? - spytałem. - No wiesz, za¬nim zajęła się tobą Koścista Lizzie...? Alice umilkła, unikając mego wzroku i pojąłem, że nie powinienem był pytać. Nigdy nie wspominała o życiu ze swymi rodzicami ani z Lizzie po ich śmierci. - Nie pamiętam wiele z czasów przed Lizzie - rzekła w końcu. - Głównie

kłótnie. Leżałam po ciemku i płaka¬łam, a mama i tato wykłócali się jak pies z kotem. Ale czasami rozmawiali też i śmiali się, więc nie było tak 36 37 źle. To właśnie największa różnica. Potem już zaws». było cicho. Lizzie rzadko się odzywała. Prędzej mogła,, liczyć na kuksańca w głowę niż na dobre słowo. Bareja dużo rozmyślała. Wpatrywała się w ogień i mamrotai zaklęcia. A jeśli nie gapiła się w płomienie, to w lustro Czasami ponad jej ramieniem dostrzegałam różne rze czy. Rzeczy, dla których nie ma miejsca na tej ziemi Przerażały mnie, o tak. Wolałam już kłótnie mam i taty. - Mieszkałyście w Wieży Malkinów? Alice pokręciła głową. - Nie, w samej wieży mieszka tylko krąg Malkinós i garstka wybranych pomocników. Ale czasami odwi& dzałam ją z mamą. Część wieży kryje się pod ziemią, jj jednak nigdy tam nie schodziłam. Wszyscy mieszkaj, razem w jednej wielkiej sali, pamiętam kłótnie, wrzask i dym, od którego piekły oczy. Mój tato był Deane'eni toteż nie odwiedzał wieży. Nie wyszedłby stamtąd żyw Mieszkaliśmy w domku niedaleko Roughlee, wioski w której osiadła większość Deane'ów. Mouldheelowii mieszkają w Bareleigh, a reszta Malkinów w Goldsha' Booth. Zazwyczaj każdy klan trzyma się własnego ten torium. Alice umilkła. Nie naciskałem dalej, bo widziałem, z' ma wiele bolesnych wspomnień z Pendle - pełnych nie¬wypowiedzianej grozy, której nie potrafiłem sobie nawet wyobrazić. * * * Najbliższy sąsiad Jacka, pan Wilkinson, miał konia i wóz. Wiedziałem, że bardzo chętnie mi je wynajmie. Bez wątpienia każe też jednemu z synów nas zawieźć, bym nie musiał odstawiać ich z powrotem. Postanowi¬łem najpierw zajrzeć do brata i poinformować go, co za¬mierzam zrobić ze skrzyniami. Szliśmy całkiem szybko i późnym popołudniem na¬stępnego dnia ujrzeliśmy przed sobą farmę Jacka. Wy¬starczył jeden rzut oka, by przekonać się, że stało się coś bardzo złego. Nadchodziliśmy od północnego wschodu, omijając Wzgórze Wisielców. I gdy ruszyliśmy w dół, stwierdzi¬łem, że na polach nie ma żadnych zwierząt. Potem, gdy ujrzałem zabudowania, zrobiło się jeszcze gorzej. Ze sto¬doły pozostała jedynie poczerniała ruina: spłonęła do fundamentów. Nie przyszło mi nawet do głowy poprosić Alice, żeby zaczekała na granicy farmy. Wydarzyło się coś złego 1 myślałem tylko o tym, by sprawdzić, czy nic nie stało 38 39 się Jackowi, Ellie i ich córeczce Mary. Do tej pory z farmy powinny już ujadać wniebogłosy. Lecz wokół pa nowała cisza. Gdy przebiegliśmy przez bramę i dalej, środkiem dwórza, odkryłem, że ktoś wyważył

tylne drzwi domu kołysały się teraz na jednym zawiasie. Popędziłem 1^ nim z Alice za plecami. Gardło ściskało mi się boleśnie Bałem się tego, co mogę zobaczyć. Już w środku zacząłem nawoływać Jacka i Ellie, chi* jednak powtarzałem ich imiona wielokrotnie, nie docze-kałem się odpowiedzi. Dom zupełnie nie przypomina tego, w którym się wychowywałem. Ktoś powyciąga wszystkie kuchenne szuflady, podłogę zaścielały sztuć ce i odłamki potłuczonych naczyń. Doniczki z ziołam zdjęto z parapetu i rozbito o ścianę, w zlewie zebrała sii ziemia. Mosiężny lichtarz zniknął ze stołu, na jego miej scu ujrzałem pięć pustych butelek wina z czarnego bzt z piwnicznych zapasów mamy. Dla mnie jednak najgor¬szy był widok bujanego fotela mamy - zostały z niegt szczątki, jakby ktoś porąbał go siekierą. Widok ten spra wił mi ból. Zupełnie jakby ktoś zranił mamę. Na górze zastaliśmy splądrowane sypialnie - ubrania rozrzucone na łóżkach i podłogach. Intruzi rozbił wszystkie lustra. Najgorzej jednak poczułem się, gd) do krwi. Czy Jack i jego rodzina byli tu, gdy to się ścianę plamę tało? Ogarnęła mnie straszliwa groza, bałem się, że ktoś w tym miejscu zginął. Nie myśl o najgorszym, Tom - Alice chwyciła mnie za rękę. - Może nie jest aż tak źle. Nie odpowiedziałem, nadal wbijałem wzrok w ślady krwi na ścianach. - Zajrzyjmy do pokoju twojej mamy - zaproponowała Alice. Przez chwilę przyglądałem jej się wstrząśnięty. Nie mogłem uwierzyć, że w takiej chwili myśli tylko o tym. - Uważam, że powinniśmy tam zajrzeć - nalegała. Wściekły, sprawdziłem drzwi, te jednak nie ustąpiły. - Wciąż są zamknięte, Alice. Mam jedyny klucz. Ni¬kogo tam nie było. - Zaufaj mi, Tom. Proszę... Dla bezpieczeństwa nosiłem klucze na sznurku wokół szyi. Był tam duży klucz do drzwi i trzy mniejsze, do trzech wielkich skrzyń. Wystarczyła chwila, bym otwo¬rzył zamek i przekroczył próg. Miałem także przy sobie klucz zrobiony przez brata stracharza, Andrew, ślusa¬rza, otwierający bez kłopotu niemal każdy zamek. 40 41 Myliłem się. Ktoś jednak wdarł się do środka. Po^ był zupełnie pusty. Trzy wielkie skrzynie, a także mnie sze skrzynki zniknęły. - Jak mogli się tu dostać? - Mój głos odbił się lekki, echem od pustych ścian. - Mam jedyny klucz... Alice pokręciła głową. - Przypomnij sobie, co jeszcze mówiła twoja manj; nic złego nie mogłoby tu wejść. A jednak coś złego tu b\ ło, bez dwóch zdań! Istotnie, pamiętałem, co mówiła mama: działo się ( podczas mojej poprzedniej wizyty na farmie, gdy widzi? łem ją po raz ostatni. Stała w tym właśnie pokoju, roj mawiając z Alice i ze mną. Dokładnie przypomniałe: sobie jej słowa. Po zamknięciu nic złego nie może tu wejść. Jeśli jesti człowiekiem odważnym, masz czystą i dobrą duszę, p« kój ten stanie się bastionem, fortecą przeciw mrokowi. Skorzystaj z niego tyłko jeśli będzie cię ścigać coś ta strasznego, że zagrozi nie tylko twemu życiu, ale i dusz

Co zatem się stało? Jak ktoś wtargnął do środk i ukradł skrzynie zostawione mi przez mamę? Po co rc one? Na co mogły się komukolwiek przydać? Szybko sprawdziliśmy strych, po czym znów zamkn* łem na klucz drzwi pokoju mamy. Zeszliśmy na dół i d* lej na podwórze. Oszołomiony, ruszyłem w stronę tego, c0 zostało ze stodoły - kilku zwęglonych słupków i ka¬wałków drewna pośród stosu popiołu. _ Wciąż czuję dym - powiedziałem. - To się zdarzyło niedawno. Alice przytaknęła. Niedługo po zmierzchu, dwa dni temu - oznajmiła, węsząc głośno w zanieczyszczonym powietrzu. Alice potrafiła wywęszyć wiele rzeczy. Zwykle miała rację, teraz jednak, gdy na nią patrzyłem, nie spodobał mi się wyraz jej twarzy. Odkryła coś jeszcze. Coś bardzo złego. Może gorszego niż to, co już widzieliśmy. - O co chodzi, Alice? - spytałem szybko. - Jest tu coś jeszcze prócz dymu. Była tu czarownica. Może więcej niż jedna. - Czarownica? Po co miałaby tu przychodzić? -W głowie błyskały mi obrazy zastanych zniszczeń. - Po skrzynie, a po cóż by innego? Musi być w nich coś, czego bardzo pragnęły. - Ale jak się o nich dowiedziały? - Może z luster? Może ich moc sięga poza Pendle? - A co z Jackiem i Ellie? I ich dzieckiem? Gdzie są te¬raz? - Zgaduję, że Jack próbował powstrzymać wiedźmy. 42 43 Jest przecież wielki i silny, nie poddałby się bez walk Chcesz wiedzieć, co myślę? - Alice patrzyła na rurń okrągłymi oczami. Przytaknąłem, choć obawiałem się tego, co usłyszę. - Nie mogły dostać się do tego pokoju, bo twoja roj ma w jakiś sposób ochroniła go przed złem. Zmusiły ^ tern Jacka, by wziął dla nich skrzynie. Z początku czył, ale gdy zagroziły Ellie bądź małej Mary, musiał t zrobić. - Ale jak Jack dostał się do środka? - krzyknąłem.. Nie widać, by wyważył drzwi, a ja mam jedyny khuj I gdzie są teraz? Gdzie są? - Zabrały ze sobą twoją rodzinę. Tak mi to wygląda - Ale dokąd, Alice? Dokąd poszły? - Potrzebowały konia i wozu, żeby zabrać skrzynie Te trzy wielkie wyglądały na bardzo ciężkie. Musiał; zatem trzymać się dróg. Moglibyśmy pójść i spraw dzić... Pobiegliśmy na skraj gościńca i podążyliśmy na pó! noc, maszerując szybko. Po jakichś trzech milach dotat liśmy do rozstajów. Alice wskazała ręką. - Pojechały na północny wschód, Tom. Tak jak roj siałam. Wróciły do Pendle. - W takim razie ruszajmy za nimi! puściłem się biegiem, pokonałem jednak zaledwie dziesięć kroków, nim Alice mnie doścignęła i szarpnęła zarękę' 1 ■ U~*M- _ Nie, Tom, nie to musisz zrobić. Mają sporą przewa¬gę Nim tam dotrzemy, zdążą się ukryć, a w Pendle jest mnóstwo kryjówek. Jakie mamy szanse je znaleźć?

Po¬winniśmy wrócić i opowiedzieć staremu Gregory'emu o tym, co tu zaszło. On będzie wiedział, co robić. A ten ojciec Stocks też może pomóc. Pokręciłem głową. Nie przekonała mnie. - Myśl, Tom, myśl! - syknęła Alice, ściskając mi rękę aż do bólu. - Najpierw musimy wrócić i porozmawiać z sąsiadami Jacka. Może coś wiedzą. A twoi pozostali bracia? Nie powinieneś ich powiadomić o tym, co się stało? Z pewnością chcieliby pomóc. Potem pobiegniemy do Chipenden i opowiemy o wszystkim staremu Grego- ry'emu. - Nie, Alice, nawet biegiem powrót do Chipenden za¬bierze nam dobrze ponad dzień. Potem kolejne pół dnia bądź więcej do Pendle. Do tego czasu nie wiadomo, co może spotkać Jacka i jego rodzinę. Możemy nie zdążyć ich ocalić. - Istnieje inny sposób, ale ci się nie spodoba - Alice wypuściła moją rękę i wbiła wzrok w ziemię. 44 45 - Co masz na myśli? - spytałem niecierpliwie. Ja^ ^ jewą dłoń. - Do zobaczenia w Pendle, Tom - rze-i jego rodzina mieli coraz mniej czasu. miękko. - Przybywaj jak najszybciej. - Ty możesz wrócić do Chipenden, a ja pójdę sarna d _ Tak zrobię - zapewniłem ją. - Gdy tylko dowiesz Pendle... gig czegokolwiek, idź do kościoła ojca Stocksa w Down- - Nie, Alice! Nie mogę puścić cię samej, to zbyt ni( ^am- Będę tam czekał. bezpieczne. Ą]ice przytaknęła, zawróciła na pięcie i ruszyła go- - Razem groziłoby nam większe niebezpieczeństw ścińcem na północny wschód. Przez kilka chwil odpro-Jeśli złapią nas razem, ucierpimy oboje. Wyobraź sobi* wadzałem ją wzrokiem, ona jednak nie obejrzała się ani co zrobią z uczniem stracharza! Siódmym synem sióo razu. Zawróciłem zatem i pobiegłem na farmę Jacka, mego syna! Będą walczyć między sobą o twe kości. % pewne, bez dwóch zdań. Ale jeśli złapią mnie samą, po wiem, że po prostu wróciłam do Pendle. Prawda? Ż znów chcę żyć ze swoją rodziną. Mam też większą szat sę dowiedzieć się, kto to zrobił i gdzie przetrzymują Jai ka i Ellie. Żołądek ściskał mi się nerwowo, lecz stopniowo za czął docierać do mnie sens ukryty w słowach Alia Ostatecznie znała to miejsce i mogła podróżować p Pendle, nie zwracając na siebie uwagi. - To wciąż niebezpieczne, Alice. I sądziłem, że bois się tam wracać. - Robię to dla ciebie, Tom. I dla twojej rodziny. Ni zasługują na to, co ich spotkało. Pójdę do Pendle. Ni mam innego wyjścia - Alice podeszła do mnie i uję' 46

Wkrótce dotarłem do farmy Wilkinsonów, gran czącej z ziemią Jacka od strony zachodniej. Ta: zawsze wolał trzymać różne zwierzęta, lecz nasi sąsii dzi pięć lat wcześniej przeszli wyłącznie na bydl Pierwszą rzeczą, jaką teraz zauważyłem, było pole pe ne owiec. O ile się nie myliłem, należały do Jacka. Pan Wilkinson reperował właśnie ogrodzenie na p łudniowej łące, jego czoło przecinał bandaż. - Dobrze cię widzieć, Tom! - zawołał, podskakuj) i biegnąc ku mnie. - Tak mi przykro z powodu tego,; się stało. Gdybym mógł, posłałbym ci wiadomość. W* działem, że pracujesz gdzieś na północy, ale nie miałem adresu. Wczoraj wysłałem list do twojego brata, Jame¬sa. Prosiłem, by przybył tu natychmiast. James był mym drugim starszym bratem, pracował jako kowal w Ormskirk, na południowym zachodzie Hrabstwa. Miasto to otaczały bagniska i mokradła. Na¬wet jeśli jutro dostanie list, minie kolejny dzień bądź więcej, nim dotrze na farmę. _ Widział pan, co się stało? - spytałem. Pan Wilkinson przytaknął. - O, tak, i oto, co mi po tym zostało - wskazał ręką opatrunek na głowie. - Wszystko rozegrało się wkrótce po zmroku. Zobaczyłem ogień i przyszedłem pomóc. Z początku ulżyło mi, że to stodoła płonie, a nie dom. Gdy jednak się zbliżyłem, zorientowałem się, co się święci; wokół kręciło się mnóstwo ludzi, a że jestem najbliższym sąsiadem, zdziwiło mnie, jakim cudem zdołali dotrzeć tam przede mną. Wkrótce też pojąłem, że nikt nawet nie próbuje ratować stodoły. Wynosili z domu jakieś rzeczy i ładowali na wóz. Kiedy ruszyłem ku nim, usłyszałem jedynie tupot za plecami. Nim zdą¬żyłem się odwrócić, ktoś uderzył mnie mocno w głowę 1 runąłem jak ścięty. Gdy doszedłem do siebie, zniknęli. Zajrzałem do domu, nie znalazłem jednak nawet śladu 48 49 Jacka i jego rodziny. Przykro mi, że nie mogłem zrok nic więcej, Tom. - Dziękuję, że pan przyszedł i próbował pomóc, pa^ Wilkinson - odparłem. - Bardzo mi przykro, że zo^ pan ranny. Ale czy widział pan może ich twarze? p( znałby ich pan? Sąsiad pokręcił głową. - Nie dotarłem dość blisko, by się im przyjrzeć, aj w pobliżu czekała kobieta. Siedziała wyprostowana n karym koniu. Piękne to było zwierzę - czystej krwi, ja! te, które ścigają się na wielkim wiosennym jarmarki w Topley. Kobieta także była urodziwa, rosła, lecz bai dzo zgrabna, miała bujne czarne włosy. Nie biegała w kół jak pozostali, nawet z daleka słyszałem, jak wykrzj kuje polecenia. Jej głos dźwięczał władczo. Po uderzeniu w głowę nie nadawałem się do niczegi Następnego ranka byłem chory jak kot, lecz posłała najstarszego chłopaka do Topley, by powiadomił o wszys kim Bena Hindle'a, tamtejszego konstabla. Następnej dnia przyprowadził tu grupkę wieśniaków i podąży śladem na północny wschód. Po jakichś dwóch godi nach znaleźli porzucony wóz ze złamanym kołem. M» li ze sobą psy i ruszyli dalej tropem,

który jednak ur* się nagle. Ben mówił, że nigdy w życiu nie widział nic® 0 podobnego. Zupełnie jakby tamci po prostu rozpłynę¬li się w powietrzu. Nie mogli zatem zrobić nic więcej, musieli odwołać poszukiwania i zawrócić. Tom, może wejdziesz do nas do domu i coś przekąsisz? Jeśli chcesz, zostań parę dni, do czasu przybycia Jamesa. Pokręciłem głową. _ Dziękuję, panie Wilkinson, ale lepiej będzie, jeśli jak najszybciej wrócę do Chipenden i opowiem mojemu mistrzowi o tym, co się stało. On będzie wiedział, co robić. - Nie lepiej byłoby zaczekać na Jamesa? Przez chwilę zawahałem się; nie wiedziałem, jaką wiadomość zostawić bratu. Jakaś część mnie nie chciała narażać go na niebezpieczeństwa i informować, że zmie¬rzamy do Pendle. Z pewnością jednak pragnąłby pomóc ratować Jacka i jego rodzinę. A my potrzebowaliśmy każdego możliwego wsparcia. Wiedźmy miały nad nami ogromną przewagę liczebną. - Przepraszam, panie Wilkinson, ale uważam, że naj¬lepiej będzie, jeśli ruszę od razu. Kiedy zjawi się James, zechce pan mu powtórzyć, że poszliśmy z mistrzem do Pendle. Bo widzi pan, jestem niemal pewien, że ci, któ¬rzy napadli na farmę, pochodzą właśnie stamtąd. Pro¬szę powiedzieć Jamesowi, żeby udał się wprost do ko- 50 51 ścioła w Downham, w okręgu Pendle. Leży na północ wzgórza. Tamtejszy ksiądz, ojciec Stocks, będzie i* dział, gdzie nas znaleźć. - Tak uczynię, Tom. Mam nadzieję, że znajdzie* Jacka i jego rodzinę całych i zdrowych. Tymczasem k dę miał oko na farmę - zwierzęta i psy są u mnie ł* pieczne. Powtórz to Jackowi, gdy go zobaczysz. Podziękowałem panu Wilkinsowi i ruszyłem z powr, tem w stronę Chipenden. Martwiłem się o Jacka, Eli i ich dziecko. A także o Alice. Jej argumenty miały sen przekonała mnie, że będzie najlepiej, jeśli ruszy sara Ale bała się i podejrzewałem, że - nieważne, co mówi grozi jej wielkie niebezpieczeństwo. * * * Do Chipenden dotarłem późnym rankiem następnej dnia. Część nocy spędziłem w opuszczonej stodole. Be ceremonialnie opowiedziałem mistrzowi o wszystkii co się stało, błagając, by natychmiast ruszał do Pendle mogliśmy przecież rozmawiać po drodze - bo każda I kunda zwłoki zwiększała niebezpieczeństwo groź? mojej rodzinie. On jednak nie posłuchał i gestem wsk zał krzesło przy kuchennym stole. - Usiądź, chłopcze - polecił. - Im większy pośpi^ mniejsza szybkość! Podróż zabierze nam całe popo- tJ^f . : wieczór, a nierozsądnie byłoby wkraczać do ludnie i Pendle po zmroku. Jakie to ma znaczenie? - zaprotestowałem. - Bę¬dziemy tam przecież jakiś czas. To oznacza, że spędzi¬my w okręgu mnóstwo nocy! _ Owszem, to prawda, lecz granice Pendle są niebez¬pieczne, bo nocą obserwują je i strzegą ci, którzy boją się światła dziennego. I tak nie zdołamy przedostać się niepostrzeżenie, za dnia możemy jednak przynajmniej liczyć, że w naszych ciałach wciąż pozostanie oddech.

- Ojciec Stocks mógłby nas przeprowadzić - rozejrza¬łem się, szukając go wzrokiem. - Dobrze zna Pendle. Musi wiedzieć, jak jeszcze dziś bezpiecznie powieść nas do Downham. - Zapewne tak, ale odszedł na krótko przed twoim przybyciem. Rozmawialiśmy jednak bardzo długo i uzyskałem od niego ostatnie fragmenty układanki. Teraz mogę wymyślić, jak rozprawić się z wiedźmami Lecz ojciec Stocks ma w Downham przerażonych para fian i nie śmie zbyt długo zostawiać ich samych. A te raz, chłopcze, zacznij od początku i raz jeszcze opo wiedz mi wszystko. Nie pomijaj żadnych szczegółów. W ostatecznym rozrachunku okaże się to lepsze niż na 52 53 tychmiastowe wyruszenie w drogę bez choćby zarys^ planu! Zrobiłem, jak kazał, powtarzając sobie w duchu, j zapewne jak zawsze stracharz ma rację i że w ten sp, sób najlepiej pomogę Jackowi. Gdy jednak skończyL swą relację, na myśl o tym, co się stało, do oczu nap), nęły mi łzy. Stracharz przyglądał mi się uważnie pa, sekund, a potem wstał. Zaczął przemierzać tam i z ^ wrotem kamienną posadzkę przed paleniskiem. - Bardzo ci współczuję, chłopcze. To musi być dla cif bie ciężkie. Twój tato umarł, mama wyjechała, a ter? to. Wiem, że jest trudno, ale musisz panować nad enu cjami. Teraz powinniśmy zachować jasność umyśli W ten sposób najlepiej pomożemy twojej rodzinie. F pierwsze, muszę cię spytać, czy wiesz cokolwiek o skrz; niach z pokoju twojej mamy. Może o czymś mi nie wspi mniałeś? Masz pojęcie, co w sobie kryją? - W tej najbliższej okna mama trzymała srebrny lai cuch, który mi podarowała - przypomniałem mu. - Ale m mam pojęcia, co jeszcze było w środku. Jej słowa brzmiał bardzo tajemniczo. Mówiła, że znajdę tam odpowiedzi n wiele pytań, które nie dają mi spokoju. Ze w skrzynia^ kryje się jej przeszłość i jej przyszłość i że dowiem się o n* rzeczy, o których nie wspominała nawet tacie. A zatem nic nie wiesz? Na pewno? Kilka chwil rozmyślałem gorączkowo. _ W jednej ze skrzyń mogą być pieniądze. _ pieniądze? Ile dokładnie? _ Nie wiem. Mama z własnych pieniędzy kupiła far¬mę ale nie mam pojęcia, ile ich miała. Musiało jednak coś zostać. Pamiętasz, jak na początku zimy poszedłem do domu odebrać dziesięć gwinei, które był ci winien ta¬to za mój termin? Mama poszła na górę i przyniosła je ze swego pokoju. Stracharz przytaknął. - Czyli całkiem możliwe, że chodziło o pieniądze. Je¬śli jednak dziewczyna ma rację i brały w tym udział cza¬rownice, podejrzewam, że w grę wchodziło coś innego. Ale skąd wiedziały, że skrzynie tam są? - Alice myśli, że mogły szpiegować przez lustra. - Doprawdy? Ojciec Stocks wspominał o lustrach, ale nie pojmuję, jak mogły ujrzeć skrzynie stojące w za¬mkniętym pokoju. To nie ma sensu. Kryje się w tym coś bardziej złowieszczego. - Na przykład? - Jeszcze nie wiem, chłopcze. Lecz skoro masz jedyny klucz, jak dostały się do pokoju, nie wyważając drzwi? Mówiłeś, że twoja mama ochroniła go przed złem?

54 55 równicami z Pendle. I w samą porę, bo ojciec Stocks przyniósł mi bardzo niepokojące wieści. Wygląda na to, - Mówiła, że kiedy go zamknę, mogę schronić sif ze plotki były prawdziwe: Malkinowie i Deane'owie w nim przed każdym złem grożącym mi na zewnątn ogłosili już rozejm i starają się, by dołączyli do niego Ze jest chroniony lepiej nawet niż twój dom. Ale miałen Mouldheelowie. Jest tak źle, jak się obawiałem. Wiesz, z niego skorzystać tylko, gdyby ścigało mnie coś tal co przypada na pierwszy dzień sierpnia, za niecałe dwa strasznego, że zagrażałoby mojemu życiu i duszy. Mówi tygodnie od dzisiaj? znaczyła. - Cóż, chłopcze, czas już, byś się dowiedział. To jed¬no ze świąt Starych Bogów. Nazywają je „Świętem Plo¬nów". W tym czasie kręgi czarownic zbierają się, by od¬dawać cześć mrokowi i czerpać z niego moc. ~ To jeden z czterech głównych sabatów roku cza- ła, że za skorzystanie z pokoju płaci się cenę. Ze ja je Pokręciłem głową. Trzeciego tego miesiąca miałem stem młody i to mi nie zaszkodzi, ale ty nie mógłby: urodziny i tylko ta data w sierpniu cokolwiek dla mnie z niego skorzystać. I że w razie konieczności mam ci u powtórzyć... Stracharz przytaknął z namysłem i podrapał się p brodzie. - Cóż, chłopcze, wszystko brzmi coraz bardziej i bar¬dziej tajemniczo. Wyczuwam w tym coś głębokiego. Cos 56 57 równic, prawda? Czytałem o nich, ale nie znałem u dat. - Teraz znasz już datę Święta Plonów. A z tego mówił ojciec Stocks, wygląda na to, że czarownj, z Pendle mają zamiar tego dnia spróbować czegoś w, jątkowo mrocznego i niebezpiecznego. NajgroźniejS! jest to, że Mouldheelowie mogą do nich dołączyć, a ki dy trzy kręgi się zjednoczą, moc czarownic bardzo wzf, śnie. Musi im chodzić o coś naprawdę wielkiego, jej mają się sprzymierzyć. Ojciec Stocks nie słyszał dota o tak wielu napaściach na cmentarze - czarownice wt kradły mnóstwo kości. Wieści o twoim bracie i jego n dżinie komplikują sprawę, jasno jednak widać, co ja najważniejsze. Musimy udać się do Pendle i spotkać z ojcem Stod sem w Downham. Nie możemy pozwolić, by Mouldln elowie przystąpili do mrocznego przymierza. Musim znaleźć porwane ofiary. Jeśli młoda Alice zdoła nai w tym pomóc, to doskonale. W przeciwnym razie sai wyruszymy na łowy. * * * Nasze torby były spakowane, wystarczyło jedyf przekroczyć próg i zamknąć za sobą drzwi. W końcu n _v do Pendle i to w sam czas. Lecz ku mej rozpaczy gzymy tracharz usiadł na stołku przy kuchennym stole, wyjął torby osełkę i uniósł laskę. Usłyszałem szczęk, gdy ukryta klinga wystrzeliła naprzód, a potem zgrzyt, kie¬dy

zaczął ją ostrzyć. Spojrzał na mnie i westchnął, najwyraźniej dostrzegł na mej twarzy niecierpliwość i niepokój. _ Posłuchaj, chłopcze. Wiem, że desperacko pra-tmiesz ruszyć w drogę i masz po temu powody. Lecz musimy zrobić wszystko jak należy, musimy być goto¬wi na każdą ewentualność. Mam złe przeczucia co do tej podróży. Jeśli zatem w pewnym momencie każę ci uciekać i schronić się w specjalnym pokoju twojej ma¬my, zrobisz tak. - Co? Miałbym cię zostawić? - Tak, dokładnie o to mi chodzi. Ktoś musi uprawiać nasz fach. Nigdy nie miałem w zwyczaju wychwalać mo¬ich uczniów. Pochwały często bywają szkodliwe. Ude¬rzają do głowy i wbijają ludzi w pychę, tak że spoczywa¬ją na laurach. Ale powiem ci jedno. Bez wątpienia stałeś S1C, jak przyrzekła mi kiedyś twoja mama, moim najlep¬szym uczniem. Nie mogę żyć wiecznie, możliwe zatem, ze będziesz uczniem ostatnim. Tym, którego muszę Przygotować do przejęcia mojej pracy w Hrabstwie. Jeśli 58 59 dam znać, natychmiast opuścisz Pendle, nie zadając. * tan i nie oglądając się za siebie, i schronisz się w tym » koju. Zrozumiano? Przytaknąłem. - Czy w razie konieczności mnie posłuchasz? - Tak - odparłem. - Tak zrobię. W końcu ostrość klingi zadowoliła stracharza i z ^ wrotem ukrył sztylet w lasce. Dźwigając obie nasze tor by i własny kij, ruszyłem za mistrzem na zewnątrz i % czekałem, aż zamknie drzwi na klucz. Przystanął u moment, omiótł wzrokiem dom, po czym odwrócił & i obdarzył mnie smutnym uśmiechem. - No dobrze, chłopcze, ruszajmy w drogę! Dośćjt zwlekaliśmy. ZChipenden ruszyliśmy na wschód, trzymając się południowego skraju Wzgórz Bowland. A potem skręciliśmy, przekraczając rzekę Ribble o gościnnych brzegach porośniętych drzewami. Trudno było rozpo¬znać w niej szeroką rwącą rzekę przepływającą przez Priestown. Gdy jednak przeprawiliśmy się na drugą stronę, zacząłem czuć coraz większy niepokój. - No, chłopcze, jesteśmy - stracharz zatrzymał się kawałek od strumienia przegradzającego nam drogę. Wskazał ręką Wzgórze Pendle, wznoszące się przed na¬mi coraz bliżej. - Niezbyt piękny widok, nieprawdaż? 61

Zgadzałem się z całego serca. Choć z kształtu przyj, minało długą skarpę, miejscowe wzgórze za doliną nap. łudnie od Chipenden było większe i bardziej strome, nad nim wisiał złowieszczy wał ciężkich, czarnych chn^ - Niektórzy mówią, że wygląda jak wielki wielo* wyrzucony na brzeg - ciągnął stracharz. - Osobiście $ gdy nie widziałem wieloryba, więc nie potrafię tego OQ nić. Inni powiadają, że przypomina wywróconą łódź i 0, szem, dostrzegam pewne podobieństwo, lecz porównajj to nie oddaje jej kształtu. A ty co sądzisz, chłopcze? Uważnie przyjrzałem się scenie przed nami. Swiatj zaczynało już gasnąć, lecz samo wzgórze zdawało gj promieniować ciemnością. Nawet z dala czułem jej obecność. - Wygląda niemal jak żywe - starannie dobieraie: słowa. - Zupełnie jakby wewnątrz kryło się coś złowrt giego i rzucało swój czar na wszystko. - Sam lepiej bym tego nie ujął, chłopcze. - Strachał wsparł się na lasce z zamyśloną miną. - Lecz jedno je pewne: w jego okolicach żyje cały zastęp bezecnychcs równic. Za pół godziny zapadnie zmrok, rozsądniej t tern pozostać do świtu po tej stronie strumienia. RJ ruszymy do Pendle. Tak też uczyniliśmy i usiedliśmy pod osłoną krzewo1 Qd strumienia oddzielało nas pół szerokości pola, lecz suwając się w sen, słyszałem dobiegający z dali łagodny szum wody. Wstaliśmy o brzasku i nie posiliwszy się nawet kęsem sera, szybko przeprawiliśmy się przez strumień i poma-szerowaliśmy do Downham. Na twarzy czułem lekką mżawkę. Zmierzaliśmy na północ, Wzgórze Pendle ma¬jąc po prawej. Wkrótce jednak straciliśmy je z oczu, bo znaleźliśmy się w gęstym lesie. Wokół nas szumiały je¬siony i jawory. - To coś ciekawego. - Stracharz poprowadził mnie do wielkiego dębu. - Co o tym sądzisz? Na pniu wyryto osobliwy znak. Przyjrzałem mu się bliżej: - Czy to mają być nożyczki? - spytałem. - Owszem - przytaknął ponuro stracharz. - Ale nie służą do krojenia tkanin. To znak wyryty przez Grimal-kin' ^dźmę zabójczynię. Para się śmiercią i torturami, 62 63 a Malkinowie nasyłają ją na swych wrogów. Znak I ostrzegać intruzów. Pendle to mój teren, mówi. Sp^ ciwcie mi się, a odetnę wam ciało od kości. Zadrżałem i cofnąłem się od drzewa. - Może któregoś dnia skrzyżuję z nią klingi - ciąg^ stracharz. - Gdyby zginęła, świat z pewnością stałby, lepszym miejscem. Lecz choć to bezwzględna zabójcza przestrzega kodeksu honorowego - nigdy nie posłuży}^ się podstępem. Najbardziej lubi, gdy przeciwnik ma wi» sze szanse, ale kiedy zyska przewagę, uważaj na nożyce Kręcąc głową, poprowadził mnie w stronę Do«i hawn. Przez ostatnich parę dni wiele się dowiedziale o Pendle i zrozumiałem, że to niebezpieczne miejsc Bez wątpienia miałem się dowiedzieć jeszcze wielu go szych rzeczy. * * *

Główna ulica wioski wiła się po stromym zboo wzgórza. Z sobie tylko znanych powodów stracharz toczył koło i poprowadził nas do Downhawn od półro Dokładnie przed nami wyrastało Wzgórze Pendle, i kowicie górując nad wioską i przesłaniając swą pontf sylwetką pół nieba. Choć był już późny ranek i prze ło mżyć, wokół nie dostrzegłem żywej duszy. Gdzie są mieszkańcy? - spytałem stracharza. Chowają się za zasłonami, gdzieżby indziej, chłop¬ce - uśmiechnął się ponuro. - Bez wątpienia zajmują . sprawami wszystkich, tylko nie swoimi. _ Czy doniosą czarownicom, że tu jesteśmy? - Po mo- jej lewej stronie dostrzegłem nagłe poruszenie firanki. _ Przyprowadziłem nas tu bardzo krętą drogą, by uniknąć pewnych miejsc, gdzie natychmiast zameldo¬wano by o naszej obecności. Bez wątpienia i tak znajdą się tu szpiedzy, lecz Dowhnawn to wciąż najbezpiecz¬niejsze miejsce w całym okręgu. Dlatego właśnie stanie się naszą bazą. Możemy za to podziękować ojcu Stock-sowi. Od ponad dziesięciu lat służy w tej parafii i dokła¬dał wszelkich starań, by walczyć z mrokiem i nie do¬puszczać go tutaj. Lecz z tego, co mi mówił, teraz nawet tej wiosce zagraża niebezpieczeństwo. Ludzie odchodzą. Na zawsze opuszczają Pendle. Część z nich to porządne rodziny, żyjące tu od pokoleń. Mały kościół parafialny wznosił się na południe od wioski, tuż za strumieniem. Otaczał go wielki cmen¬tarz, pełen rzędów nagrobków wszelkich możliwych rozmiarów i kształtów. Wiele płyt pochylało się, niemal mknąc w wysokiej trawie i chaszczach; inne sterczały Z1emi pod najróżniejszymi kątami, przypominając 64 65 spróchniałe zęby. Cmentarz był zaniedbany, nagr^ aCharz zawsze upiera się, byśmy pościli podczas poniszczone, inskrypcje na nich dawno się zatarły ^ dzięki temu bowiem jesteśmy mniej podatni na zniknęły pod grubą warstwą mchu i porostów. ^niroku. Zazwyczaj zatem zadowalamy się kęsem se- - Przydałoby się nieco uprzątnąć groby - zauwaj j^rabstwa, by nie stracić sił. Życie stracharza jest stracharz. - Dziwne, że ojciec Stocks pozwolił, by \Ą ^Q straszne, niebezpieczne i samotne, często zaniedbano. pnącza także głód. Plebania mieściła się w sporym domku, stojący. _ gniadanie nam nie zaszkodzi - odparł ku memu w cieniu około tuzina cisów, sto jardów za kościołaz(Winieniu mistrz. - Nim cokolwiek zrobimy, potrzebu- Dotarłiśmy tam, idąc gęsiego wąską, zarośniętą ścieżki jemy informacji, i miałem nadzieję, że właśnie ty, ojcze, wijącą się między grobami. Gdy znaleźliśmy się prZf z(j0łasZ je dla nas zdobyć. Sami nie załatwimy zbyt wie- drzwiami, stracharz zastukał głośno trzy razy. Po pa: je az do jutra. To będzie ostatni solidny posiłek, jaki zje-

chwilach usłyszeliśmy tupot ciężkich butów na kami my przez jakiś czas, toteż chętnie skorzystamy z twego niu, potem szczęk odciąganego rygla. Drzwi otwarły sj uprzejmego zaproszenia. ukazując wyraźnie zdumione oblicze ojca Stocksa. _ Dobrze zatem! - wykrzyknął ojciec Stocks, jego - To ci dopiero niespodzianka, John! - uśmiechu twarz pojaśniała. - Chętnie pomogę, jak tylko potrafię, się szeroko. - Spodziewałem się was dopiero pod kort najpierw jednak zajmijmy się strawą. Pomówimy przy tygodnia. Ależ wejdźcie, wejdźcie obaj i rozgośćcie sie jedzeniu. Przyrządzę nam solidne śniadanie, ale mogę Poprowadził nas do kuchni na tyłach domu i poproś: potrzebować pomocy. Umiesz smażyć kiełbaski, młody byśmy usiedli.Tomie? - Jadłeś coś? - spytał, gdy odsunęliśmy krzesła Już miałem powiedzieć „tak", ale stracharz pokręcił stołu. - A ty, młody Tomie? Wyglądasz, jakbyś rtt głową i wstał z krzesła. ochotę pożreć konia z kopytami. ~ Nie, ojcze, nie dopuszczaj mojego chłopaka w pobli- - Owszem, jestem głodny, ojcze - zerknąłem na sC ze patelni! Próbowałem już jego jedzenia i żołądek do tej charza. - Ale sam nie wiem, czy powinniśmy jeść... pory mi nie wybaczył. 66 67 Uśmiechnąłem się, ale nie zaprotestowałem. PocW gdy stracharz krzątał się przy kiełbaskach, ojciec Sw nastawił jeszcze dwie patelnie - na jednej z sykiem s&. żyły się grube plastry boczku i cebuli, druga z tru^ pomieściła wielki omlet z serem, powoli nabierający 2i cistobrązowej barwy. Siedziałem przy stole, patrząc, jak gotują, głodj i jednocześnie dręczony wyrzutami sumienia. Od my szących się w powietrzu zapachów ślinka napływała j do ust, lecz cały czas martwiłem się o Ellie, Jacka i \ ry, zastanawiając się, czy nic im nie jest. Oni z pewu ścią nie dostaną podobnego śniadania. Zastanawiafe się też, co u Alice. Po przybyciu do Downhawn niem spodziewałem się, że zastanę ją tu z wieściami. Miale nadzieję, że nie wpadła w tarapaty. - No cóż, młody Tomie - odezwał się ojciec Stoch Jest coś, w czym możesz pomóc, nie szkodząc zby nio żołądkowi mistrza. Posmaruj masłem chleb ii sporo! Zrobiłem, jak kazał, i gdy tylko skończyłem, na sto stanęły trzy gorące talerze, pełne boczku, kiełbas i smażonej cebuli oraz hojnych kawałków omletu. - Jak upłynęła podróż z Chipenden? - spytał oft Stocks, gdy zaczęliśmy zajadać. Nie narzekam, lecz od naszego ostatniego spotka-sprawy przybrały zły obrót - odparł stracharz. "'pomiędzy jednym kęsem a drugim opowiedział księ-o napaści na farmę Jacka i porwaniu mego bra-z rodziną. Wspomniał też, że Alice ruszyła pierwsza do Pendle. Nim ukończył opowieść, opróżniliśmy ta¬lerze. _ Przykro mi słyszeć tak ponure wieści, Tomie - oj¬ciec Stocks położył mi dłoń na ramieniu. - Będę wspo¬minał o twych bliskich w modlitwach... Na te słowa po plecach przeszedł mi lodowaty dreszcz. Mówił, jakby już nie żyli. W takim razie, w czym mogły pomóc modlitwy? I tak już zbyt długo zwlekaliśmy, mu¬sieliśmy natychmiast rozpocząć poszukiwania. Zapiekły mnie policzki i

poczułem wzbierającą złość. Tylko uprzej¬mość sprawiła, że ugryzłem się w język. Choć ojciec już nie żył, nadal pamiętałem o wpojonych mi manierach. Ojciec Stocks jakby odczytał me myślli. - Nie martw się, Tomie - rzekł łagodnie. - Wszystko naprawimy. Niebiosa pomagają tym, którzy pomagają sobie, szczerze w to wierzę. Uczynię, co w mojej mocy, być może przed wieczorem zjawi się tu młoda Alice z wieściami. - Miałem nadzieję, że już tu będzie - mruknąłem. 68 - Ja także, chłopcze. Ja także. - Ton głosu straCL rza sprawił, że gniew znów we mnie zawrzał. - Miek nadzieję, że nie szykuje żadnych psot. - To niesprawiedliwe! Po wszystkim, co zrobiła? protestowałem. - Ryzykuje życiem, przybywając tutaj - A my nie? - spytał stracharz. - Posłuchaj, chłop-nie chcę źle mówić o dziewczynie, ale to największa p; kusa, z jaką dotąd miała do czynienia. Sam nie wiej, czy to był dobry pomysł, pozwolić jej przyjść tu same Rodzina odgrywa wielką rolę w kształtowaniu nas& przyszłości, a rodzina Alice to czarownice. Jeżeli zn« do nich wróci, wszystko może się wydarzyć. - Z tego, co o niej opowiadałeś, Johnie, myślę, że ra żemy zachować optymizm - wtrącił ojciec Stocks. - Ck nie wszyscy wierzymy w Boga, nie oznacza to, że niemi żemy wierzyć w ludzi. Poza tym Alice pewnie właśnie i nas zmierza. Może wpadnę na nią po drodze - dodał Nagle pomyślałem cieplej o księdzu. Miał rację. Sto charz powinien bardziej wierzyć w Alice. - Pójdę i spróbuję dowiedzieć się tego i owego - poi jął ojciec Stocks. - W okolicy wciąż żyje sporo poczc wych osób, gotowych pomóc niewinnej rodzinie. Zape' niam, że do zmierzchu dowiem się, gdzie przetrzymuj Jacka i Ellie. Najpierw jednak zrobię coś innego - ws" tołu i wrócił z piórem, kartką papieru i niewielkim "zamarzeni. Odsunął na bok talerze, odkorkował kała-^ zanurzył pióro i zaczął pisać. Po paru chwilach Tojem, że rysuje mapę. Cóż, Tomie, bez wątpienia przed odejściem studio¬wałeś uważnie należące do twojego mistrza mapy okolic oCzywiście pamiętając, by po wszystkim złożyć je po¬rządnie! - Ojciec Stocks uśmiechnął się do stracharza • znów zaczął rysować. - Lecz ten szkic może nieco uprościć sprawy i utrwalić ci w pamięci kilka miejsc. Praca zajęła mu zaledwie parę minut, skończył, doda¬jąc parę nazw i przesunął rysunek ku mnie. - Rozumiesz, co tu napisałem? - spytał. Po paru sekundach przytaknąłem. Naszkicował ogól¬ny kształt wzgórza Pendle i położenie głównych wiosek. - Downham, na północ od wzgórza, to najspokojniej¬szy zakątek w Pendle... - zaczął ksiądz. - Wspomniałem chłopakowi po drodze - przerwał mu stracharz. - A także, że ów stan rzeczy zawdzięcza my wyłącznie tobie, ojcze Stocksie. Jesteśmy wdzięczni ze dysponujemy względnie bezpiecznym miejscem z którego możemy działać. - Nie, Johnie, nie mógłbym spokojnie zasnąć, gdy bym przypisał sobie wyłączną