ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 158 139
  • Obserwuję935
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 244 006

Dodd Christina - Skandalistka 01 - Skandalistka

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Dodd Christina - Skandalistka 01 - Skandalistka.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK D Dodd Christina Dodd Christina - Skandalistka
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 315 osób, 203 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (1)

Gość • 7 lata temu

dziekuje,

Transkrypt ( 25 z dostępnych 314 stron)

ChristinaDood Skandalistka

R O Z D Z I A Ł Suffolk, 1806 - Madeline, rozumiem, że dopiero co wróciłaś do domu z podróży zagranicznej i zasługujesz na od­ poczynek, ale obawiam się, że to nie będzie możliwe. Madeline de Lacy, markiza Sheridan, przyszła księż­ na Magnus nadgryzła pierwszy od czterech lat kęs prawdziwej angielskiej wołowiny i obdarzyła rozanie- lonym uśmiechem buldogowatego angielskiego dżen­ telmena o czerstwej cerze siedzącego po przeciwnej stronie stołu. - Dlaczegóż to, papciu? - Zagrałem o ciebie w pikietę i zabrakło mi szczę­ ścia. Wybałuszyła na niego oczy. Odkładając starannie nóż i widelec, popatrzyła na oniemiałego lokaja, któ­ ry zastygł jak posąg, nalewając Madeline poranną kawę. - Dziękuję, Heaton. Postaw karafkę z wodą na sto­ liku. Zawołamy cię, jeśli będziesz nam potrzebny. Kiedy lokaj wyszedł, odwróciła wzrok na ojca i po­ wtórzyła, by uniknąć wszelkich nieporozumień: - Przegrałeś mnie w karty. Jadł dalej, lśniące srebrne sztućce pobrzękiwały mu w dłoniach. 1 5

- Nie ma sensu owijać w bawełnę. Musisz znać ca­ łą prawdę. Jesteś taka twarda. I rozsądna. Zawsze to powtarzałem. Bardzo się z tego cieszę. - Może mógłbyś mi podać szczegóły tego niezwy­ kłego zakładu - powiedziała, udowadniając po raz kolejny swój rozsądek. - Nie dopisało mi szczęście, nie wiedziałem, że ma pika, co oczywiście równało się... - Nie to miałam na myśli - przerwała Madeline. - Dlaczego grałeś o mnie? - No cóż, on to zaproponował. - On, czyli... - Pan Knight. - A ty wyraziłeś zgodę, gdyż... - Przegrałem cały nasz majątek i wszystkie posia­ dłości. Zostałaś tylko ty. - Tak więc, zmuszony sytuacją zaryzykowałeś wszystko, co posiadamy, i swoje jedyne dziecko? - upewniła się zdumiona tym racjonalnym wyjaśnie­ niem ojca. - Tak, wtedy wydawało mi się, że to jedyne możli­ we wyjście. Uniosła brwi. Po śmierci matki przed siedemna­ stu laty Madeline przestała żyć pod kloszem; za­ miast tego przyszło jej stawić czoło niezliczonym ka­ tastrofom spowodowanym przez jej ojca. W wieku dwunastu lat umiała już zarządzać domem, plano­ wać przyjęcia i tuszować wszelkie problemy towa­ rzyskie. Na coś takiego nie była jednak przygotowana. Mi­ mo to serce biło jej miarowym naturalnym rytmem, ręce spoczywały spokojnie na kolanach, na czole nie pojawiła się nawet jedna zmarszczka. Już wcześniej musiała sobie radzić z klęskami na miarę potopu; wszystkie zresztą wynikały z beztroski jej ojca. Dlate- 6

go teraz nie mogła ulec emocjom i zachowała olim­ pijski spokój. - Dlaczego? - Bo w razie jego wygranej majątek pozostałby w twoich rękach, no powiedzmy, w rękach twojego męża. - Magnus przeżuwał z namysłem. - To prawie to samo, co oddanie ci majątku w posagu. - Tyle, że gdyby to był posag, znałabym zapewne mojego męża i mogłabym wyrazić zgodę na ślub. - Istniała pewna szansa, że ojciec uzna te racje, choć Madeline szczególnie na to nie liczyła. - Owszem, ale co by to była za różnica? Już raz się przecież zaręczyłaś. Kochałaś go. A skończyło się całkowitym fiaskiem. Jak on się nazywał? Ten ciem­ nowłosy, z tymi irytująco wszędobyłskimi oczyma? - Wbijając wzrok w sufit zdobiony cherubinami, Ma­ gnus pogłaskał się po podbródku. - Jak go zwał, tak go zwał, nadawał się dla ciebie sto razy lepiej niż pan Knight, a jednak go rzuciłaś. Londyn po prostu onie­ miał ze zdziwienia na co najmniej osiem sekund - dodał ze śmiechem. - Aż do tamtej pory nie miałem pojęcia, że można cię wyprowadzić z równowagi. No przypomnij mi wreszcie, kto to był. Na fasadzie spokoju, za którą skryła się Madeleine, pojawiła się pierwsza rysa. Dziewczyna zacisnęła dło­ nie w pięści. - Gabriel Ansell, hrabia Champion. - Oczywiście. Wielkie nieba! Nigdy tego nie zapo­ mnę! Jaka ty byłaś wspaniała w tym swoim gniewie! Przypominałaś mi matkę w chwilach, gdy dostawała napadu furii! Madeline nie chciała tego słuchać. Nie lubiła, gdy przypominano jej o ataku wściekłości, utracie kontro­ li nad emocjami i o tym wszystkim, co stało się póź­ niej. W końcu, właśnie wtedy po raz pierwszy w życiu 7

odrzuciła wszelkie zasady. Wyjechała za granicę, by zapomnieć i nie powróciła aż do chwili, gdy cała spra­ wa nie poszła w zapomnienie. Nigdy potem nie myśla­ ła już o Gabrielu. Ledwo pamiętała jego imię. - Matka była dokładnie taka jak ty. Zawsze roz­ sądna i rozważna, z wyjątkiem tych krótkich chwil, gdy traciła kontrolę nad emocjami. Wtedy rozpęty­ wały się burze z piorunami. - Odwrócił się do drzwi. - Jeszcze łososia! - krzyknął. Madeline podniosła dzwonek leżący przy jej łokciu. W drzwiach natychmiast stanął kamerdyner. Heaton bez wątpienia pobiegł już do kuchni, by podzielić się tą niezwykłą wiadomością z resztą domostwa. Made­ line popatrzyła spokojnie na Uppingtona. - Jego wysokość życzy sobie jeszcze łososia - po­ wiedziała. Wszystko, byłe tylko zatkać mu usta i nie pozwolić mówić o Gabrielu. O lordzie Campion. Uppington skłonił się przed Madeline. Spiesząc, by jak najprędzej sprostać sytuacji, krzywo zapiął surdut. - Aye, milady - odparł usłużnie i napełnił ich talerze. Madeline skierowała całą uwagę na posiłek. Mniej odporną kobietę rewelacje Magnusa pozbawiłyby z pewnością apetytu, lecz gdyby Madeline rezygno­ wała z jedzenia za każdym razem, gdy ojciec stawiał na szalę ich majątek, wyglądałaby jak kościotrup. A nie sądziła, żeby to było rozsądne. - Czym jeszcze mogę służyć, milady? - spytał Up­ pington. - Dziękuję... na razie - odparła, choć uświadomi­ ła sobie, że powinna raczej prosić o kij do krykieta, lub jakikolwiek twardy przedmiot, którym mogłaby zbić swego ojca. Było jednak stanowczo za późno. Zdawała sobie doskonale z tego sprawę, w przeciw-

nym wypadku nie omieszkałaby spróbować. Była zresztą znana z dobrego zamachu. - Przegrałeś również królewską tiarę, papo? - Nie. Nie była przecież moja. - Magnus wyraźnie się spłoszył. - Tiara należy do ciebie, przecież zosta­ niesz księżną. Tiarę widać nawet na portrecie ślub­ nym twojej matki. Elizabeth we własnej osobie wró­ ciłaby na ziemię i straszyłaby mnie po nocach, gdy­ bym sprzedał tiarę. Królewska tiara należała niegdyś do jednej z ante­ natek Elizabeth, damy dworu królowej Elżbiety, która otrzymała ją w darze dziękczynnym za ocalenie życia królowej. Ze szczerego złota, wysadzana drogimi ka­ mieniami, tiara miała zarówno wartość handlową, jak i sentymentalną. Królowa zdecydowała również, że ty­ tuł książęcy odziedziczy najstarsze dziecko w rodzinie, niezależnie od płci. I tak, przez ostatnie dwieście dwa­ dzieścia lat byłi, rzecz jasna, książęta Magnus. Trafiały się też jednak księżne Magnus, dziewczęta urodzone jako pierwsze w rodzinie, kobiety z własnym tytułem. Nie mogła się powstrzymać. - Przysięgasz, że tiara jest bezpieczna? Prychnął. - Przysięgam, a książęta... i księżne Magnus za­ wsze dotrzymują słowa. Madeline to się jednak nie udało. - Nie wiem, jak sobie bez ciebie radziłem. - Ma­ gnus poklepał ją lekko po ramieniu. - Co będziemy dziś robić? To dobry dzień na polowanie. Albo może wolałabyś pojechać do wioski i odwiedzić naszą sta­ rą guwernantkę, pannę Watting. - Watling - poprawiła Margaret. - Wolałabym się dowiedzieć czegoś więcej o zakładzie. - A cóż jeszcze chciałabyś wiedzieć? - spytał, szczerze zdziwiony. 9

- Może na przykład, jak się nazywa mój przyszły maż. Czy też mam zostać jego nałożnicą? - Nałożnicą? - powtórzył z oburzeniem Magnus. - Dobry Boże, czy ty naprawdę uważasz, że jestem cał­ kowicie wyzuty z przyzwoitości i rozsądku? Madeline powstrzymała się od odpowiedzi. - Oczywiście, że nie nałożnicą. Ślub albo nic. - Co za ulga. - Spokój, jaki malował się na twarzy ojca, który był przecież zupełnym bankrutem zarów­ no pod względem finansowym, jak i towarzyskim, wprawiał ją w autentyczne zdumienie. - Czy ja go znam? - Nie, to Amerykanin, a przynajmniej pochodzi z kolonii. - Myślałam, że kolonie wygrały wojnę o niepodle­ głość - odparła sucho Madeline. Magnus zbył tę uwagę machnięciem ręki. - To przejściowa sprawa. Rodzina Knighta przyby­ ła w zeszłym roku do Londynu. Knight zdobył sobie prawdziwą sławę w klubach. Musiałem z nim zagrać. Nie mogłem się powstrzymać. Na tym właśnie polegał problem. Magnus nie po­ trafił się przeciwstawić żadnej pokusie związanej z hazardem. - Ma diabelne szczęście w kartach - dodał, marsz­ cząc czoło. I nie powiedział już nic, jakby jego słowa wyjaśnia­ ły wszelkie ewentualne wątpliwości Madeline. Gdyby ktoś nie znał Magnusa, mógłby go uznać, że jako ojciec jest prawdziwym potworem. Madeline wiedziała jednak, co o nim sądzić. Magnus kochał ją tak mocno, jak tylko pozwalała mu na to jego płytka osobowość, co nie znaczyło jednak, że potrafił wy­ krzesać z siebie autentyczne zainteresowanie jej ży­ ciem. Brakowało mu też poczucia odpowiedzialno- 10

ści. Na szczęście Madeline była zawsze silną kobietą, a co więcej, odznaczała się zawsze niespotykaną ostrożnością i rozwagą. - Ten Knight jest stary czy młody? To zawodowy hazardzista czy kupiec? - No cóż. Na pewno nie jest wart pierworodnej córki księcia z prawem do tytułu, ale przecież trudno znaleźć kogokolwiek, kto mógłby się z nami równać. Nawet twoja matka, niech spoczywa w spokoju, była tylko córką markiza. - A więc to dżentelmen? Na tyle, rzecz jasna, na ile Amerykanin może być dżentelmenem. - Wyjątkowy. Świetnie się ubiera, nosi płaszcze od Wortha, tabakierę z masy perłowej, ma kamieni­ cę przy Berkeley Square, poza tym jest niezwykle po­ pularny wśród dam. - Magnus otarł żółtko z wąsów. - Mówi z tym przeklętym akcentem, ale ludzie go szanują. - To znaczy, że potrafi zrobić właściwy użytek ze swoich pięści. - Madeline zinterpretowała trafnie ostatni komentarz. - Potrafi boksować. Zabójczy lewy sierpowy. Świetna obrona. Starego Oldfielda stłukł na kwaśne jabłko, a Oldfield umie się bić. Madeline w spokoju dokończyła posiłek, ani na chwilę nie przestając intensywnie myśleć. Nie mia­ ła najmniejszego zamiaru wychodzić za mąż za kogo­ kolwiek. Jeden jedyny raz podjęła ryzyko miłości i skończyło się to katastrofą. Uniosła wzrok. Magnus patrzył na nią zmartwiony, ze zmarszczonym czołem. - Słuchaj, Mad, jeśli naprawdę nie chcesz wycho­ dzić za tego Amerykanina, nie musisz. Mam plan... Madeline dobrze znała plany swego ojca, które za­ wsze wiązały się z hazardem i pociągały za sobą roz­ liczne katastrofy. 11

- Wielkie nieba! Nie! - krzyknęła. Natychmiast zdała sobie jednak sprawę, że jej nietaktowna uwaga mogła podziałać na jej ojca jak czerwona płachta na byka. - Ja też mam plan - dodała. Pojadę do Lon­ dynu i wyjaśnię panu Knightowi, że nasz ślub byłby po prostu absurdalny. R O Z D Z I A Ł - Wygląda na to, że Red Robin podupadł od cza­ su, gdy byłiśmy tutaj po raz ostatni - powiedziała panna Eleanor de Lacy, towarzyszka Madeline i jej kuzynka, wyglądając z okna luksusowego, świetnie resorowanego powozu. Głos zadrżał jej lekko. Marcowa obietnica poranka przyblakła wraz z na­ pływającą znad oceanu mgłą, w której rozmazały się również światła migające w oknach gospody. Made­ line zdołała jednak dostrzec, że dziedziniec zajazdu jest bardzo brudny i zaniedbany. A jednak stangret nie pomstował na stajennych, co znaczyło, że nieźle obchodzą się z końmi. I właśnie ta sprawa była najważniejsza. Chodziło o to, by zadbać o konie tak, żeby mogły następnego ranka wyruszyć do Londynu. - Mogliśmy odbyć tę wyprawę w jeden dzień, gdy­ by nie to, że wyruszyliśmy tak późno. - Musiałyśmy spakować odpowiednie ubrania - odparła Eleanor, która mimo swego trudnego poło­ żenia za wszelką cenę próbowała zachować spokój. - 2 12

Pan Knight wysłucha eleganckiej damy chętniej niż jakiegoś oberwańca, a tak byś właśnie wyglądała, gdybyśmy nie zadbały o nasze interesy. Dwudziestoczteroletnia Eleanor była piękna, znacznie ładniejsza niż Madeline. Z czarnymi lśnią­ cymi włosami, porcelanową cerą i omdlewającym spojrzeniem niebieskich oczu Eleanor wyglądała jak księżniczka z bajki. Madeline miała dokładnie ten sam kolor włosów, lecz cerę smagłą, co wynikało z jej braku respektu dla kapeluszy i czepków; jej niebie­ skie oczy nie mdlały, tylko skakały. A jednak sądzo­ no, że kuzynki wyglądają identycznie, szczególnie gdy obie były ubrane w ciemne kostiumy podróżne, tak jak tego wieczoru. Niestety, wczesne dzieciństwo spędzone w ubó­ stwie, strata matki i niefortunne drugie małżeństwo ojca ukształtowało charakter Eleanor, która stała się nieśmiała i niepewna siebie. Jednak Madeline bardzo ją kochała. - Głowa do góry - szepnęła teraz, klepiąc ją lekko po ramieniu. - Pomyśl o tej oberży przemytników w Portugalii. - Madeline podała rękę lokajowi i ze­ szła ze stopnia schodków powozu. - Och, masz oczywiście rację - przytaknęła Ele­ anor. - Tyle że po tamtej gospodzie od początku nie oczekiwałyśmy zbyt wiele. - I otrzymałyśmy dokładnie to, czego się spodzie­ wałyśmy. W drzwiach zaniedbanej gospody wymieniły prze­ lotny uśmiech. Trudno byłoby zresztą zareagować inaczej na wspomnienie koszmarnej nocy spędzonej w towarzystwie pluskiew, ze świadomością, że w każ­ dej chwili ucztujące na dole francuskie wojsko może je wziąć do niewoli. I choć kuzynki miały zupełnie odmienne osobowości, świetnie się rozumiały. Spę-

dziwszy razem cztery lata w warunkach tak niebez­ piecznych, że nieznanych niemalże żadnemu Angli­ kowi którejkolwiek z płci, nie rozstając się przez ten czas ani na chwilę, czuły, że łączące ich więzy uległy wzmocnieniu. Dickie Driscoll, stangret Madeline, pod którego eskortą przejechały niemal całą Europę, natych­ miast do niej podszedł. - Nie wygląda to za dobrze, panno Madeline. - Tak, ale jest za ciemno i za daleko, żeby jechać dalej. - Madeline zerknęła na powóz. Zajechała pod gospodę w prawdziwie książęcym stylu - w świetnie resorowanym powozie, z dwoma forysia- mi, dwoma lokajami i najlepszym stangretem jej oj­ ca - Dickiem, który miał zapewnić jej bezpieczeń­ stwo. On i naładowany pistolet wetknięty do czarnej, aksamitnej torebki. Poklepała Dickiego po ramieniu. - Weź chłopców, idź do kuchni i poproś o ciepły posiłek. Do Londynu mamy cztery godziny drogi. Wyruszymy o świcie. Kobiety weszły do izby. Głośny śpiew i odór nie­ mytych ciał przeraził Eleanor, ale Madeline chwyci­ ła ją za ramię i popchnęła głębiej do środka. Pan Forsyth, oberżysta pospieszył w ich kierunku, przedzierając się przez siny, papierosowy dym. - Milady. - Ukłonił się nisko i zaczął bardzo szyb­ ko mówić, zasłaniając je przed ciekawskimi spojrze­ niami zebranych. - Jak dobrze panią widzieć po tylu latach! Czy mogę prosić, by udała się pani jak naj­ szybciej do prywatnego salonu? - lak, proszę. - Madeline wykręciła głowę i po­ patrzyła na stoliki oblężone przez mężczyzn, jakich pamiętała z licznych podróży, twardych, chciwych ludzi, lubujących się w bijatykach i rozpuście. 14

- Tędy. - Forsyth chwycił szybko świecę i popro­ wadził obie damy wąskim korytarzem. Nie chciał, by zatrzymywały się dłużej w sali ogól­ nej, co zdaniem Madeline świadczyło o jego zdro­ wym rozsądku. - Zajmiesz się moimi ludźmi, Forsyth? - Oczywiście, pani. Może pani jak zawsze polegać na mnie i na mojej żonie. - Popatrzył za siebie wzro­ kiem męczennika. - Obiecali, że rano ich już nie bę­ dzie, ale dla mnie to trochę za późno. Córkę schowa­ łem w zamkniętej sypialni, i proszę wybaczyć, łaskawa pani, nie chodzi o to, że chcę pouczać tak szacowną damę, jak się powinna zachować, ale muszę panią pro­ sić, milady, o pozostanie w salonie. A potem, po kola­ cji, proszę się udać prosto do pokoju przy bocznym wejściu i zamknąć dokładnie drzwi. - Czy to niezbyt mile widziani goście? - zaryzyko­ wała Eleanora. - Nie mogłem im odmówić, poza tym bardzo do­ brze płacą, ale są tu już cztery dni i zrobili wszędzie straszny chlew. - Otworzył drzwi na oścież i cofnął się, by kobiety mogły wejść do środka. Przed kominkiem, w którym buzował wesoły ogień, stało wygodne krzesło i ława. Jeśliby tylko pa­ ni Forsyth postawiła na stole dobrą kolację, wszystko byłoby bez zarzutu. - Co masz na myśli, mówiąc, że nie mogłeś im od­ mówić, Forsyth? - Madeline ruszyła w kierunku ognia, ciągnąc za sobą Eleanor. - Pracują dla pana Thurstona Rumbelowa, tego dżentelmena, który wynajął na cały rok Chalice Hall. Mają dopilnować, żeby w Grze Stulecia nie wydarzy­ ło się nic złego. Madeline odwróciła się do Forsytha. - W Grze Stulecia? A cóż to takiego? 15

- Nie słyszała pani, milady? - zapytał, zadowolo­ ny, że ma okazję rozgłosić tak smakowitą plotkę. - O niczym innym się przecież nie mówi. - Nie było mnie w kraju - odparła ponuro Made- line. - Hazard. Wspaniała pikieta! Bardzo ekskluzywny dom gry. Gracze muszą mieć zaproszenia i wpłacić dziesięć tysięcy funtów kaucji. Bywają tam znane osobistości i hazardziści. Ambasadorowie, kupcy, szlachcice francuscy skazani na banicję. Mówią, że nawet szlachta i arystokracja. Nawet książęta. Ja my­ ślę, że przyjedzie też następca tronu, ale inni się ze mną nie zgadzają. Arystokracja? Nawet książęta? Książętami byłi bra­ cia Prinney, paru innych dziedziczących tytuł już od wielu pokoleń, a także ojciec Madeline, książę Ma­ gnus. Poczuła, że ma serce w żołądku. Ojciec mówił jej przecież, że ma plan, jak ocalić ją przed Knightem. Świadoma konsternacji Madeline, Eleanor pomo­ gła jej zdjąć płaszcz, kapelusz i rękawiczki. - Nie znam tego pana Rumbelowa - powiedziała. Pan Forsyth zapalił kandelabr. - Pan Rumbelow to bogaty dżentelmen, skoro stać go na wynajęcie Chalice Hall, musi mieć chyba for­ tunę. To największy dom w okolicy. - Ale kim jest? - Madeline rozsiadła się wygod­ niej. - Skąd pochodzi? - To naprawdę tajemniczy człowiek, ten Rumbe­ low. - Pan Forsyth dołożył do ognia. Ale jest na pew­ no hojny, z pełną sakwą. Nie żałował grosza na swój interes, zamawiał całe beczki wina i piwa, kupował wszystko u miejscowych kupców, zamiast posyłać po nich do Londynu. Płacił wiejskim dziewczynom za pomoc przy sprzątaniu - dom jest wynajęty już od lat, i chociaż nie jestem wcale zadowolony z tego, 16

że ulokował tu tych ludzi, to muszę przyznać, że za­ wsze płaci z górką za wszystkie szkody. - Jakiś enigmatyczny dżentelmen żąda dziesięciu tysięcy dolarów kaucji za wstęp do kasyna, a gracze chcą mu je zapłacić, nie wiedząc nawet, kim jest, i powierzają mu tak ogromne pieniądze? - Madeli- ne uśmiechnęła się z wyższością godną sfinksa. - Nigdy nie pojmę wiary, z jaką hazardziści traktują honor. Pan Forsyth był najwyraźniej speszony. Podobnie jak wszyscy inni pragnął wierzyć w bajeczki o łatwych pieniądzach. - Ale... - wyjąkał - on zaprasza również ich rodziny. - Naprawdę? - spytała mocno zdziwiona Madeline. - Tak, ich żony, córki i synów. Obiecuje im rozryw­ ki, polowanie, taniec. Jutro przyjeżdża orkiestra. Bę­ dzie prawdziwe przyjęcie, jakiego nie widzieliśmy od lat - odparł Forsyth z zachęcającym uśmiechem. Madeline wprawiła Forsytha w zakłopotanie, choć oberżysta nie ponosił żadnej odpowiedzialności za jej problemy. - To dobrze - powiedziała łagodnie. - Co pani Forsyth poda na kolację? - Nic specjalnego - odparł z ulgą Forsyth, bo mu­ simy tu wyżywić całkiem spory tłum, ale będzie na pewno gulasz jagnięcy z białym pieczywem i krą­ żek sera. Może do tego wino z korzeniami? - Owszem, dziękuję. - Madeline zaczekała, by Forsyth wyszedł z pokoju, i skoczyła na równe nogi. - Ten książę to papa! - wykrzyknęła i zaczęła przemierzać nerwowo pokój. - Nie możesz być przecież tego pewna - powie­ działa Eleanor najbardziej uspokajającym tonem, na jaki ją było stać. - Jeśli nie on, to kto? 17

- Ktoś inny, bo skąd by Magnus wziął dziesięć ty­ sięcy funtów? - Papcio twierdził, że wpadł na jakiś pomysł, któ­ ry być może rozwiąże sytuację. A on tak naprawdę zna się tylko na hazardzie. - 1 na łamaniu serc - dokończyła cicho Eleanor. Madeline uniosła brwi. Eleanor bardzo rzadko mówiła to, co myślała, a o Magnusie wyrażała się za­ wsze z najwyższym szacunkiem. - Trochę to melodramatyczne - powiedziała Ma­ deline. - Możliwe, ale Magnus ranił cię przecież wielo­ krotnie swoją obojętnością. Przecież ty jesteś jak żółw, który wysuwa głowę ze skorupy tylko wtedy, kiedy nic mu nie grozi. - Czyżbyś uważała mnie za tchórza? - spytała Ma­ deline, wyraźnie zdziwiona. - Och, kochanie, miałam na myśli wyłącznie twój stosunek do miłości. - Eleanor przygryzła wargi. - Ale muszę cię prosić o wybaczenie. Nie mam prawa wyrażać się w ten sposób o twoim ojcu. Dzięki jego wspaniałomyślności mogłyśmy być razem przez tyle lat... - Oburzenie Eleanor wróciło jednak z całą mo­ cą. - Jednak... przegrać w pikietę własne dziecko... Wstyd i hańba! - Ale nie powiedziałaś mu tego prosto w oczy, prawda? Och nie - dodała szybko, widząc zmieszaną minę Eleanor. - On to z pewnością potraktuje jak wyzwanie i zjawi się w kasynie. Nie wiedziała, jak się ustosunkować do oskarżeń Eleanor o tchórzostwo. Nigdy nie sądziła, że jest za­ bezpieczona przed miłością. W końcu nie dalej jak przed czterema laty całe swoje serce oddała mężczyź­ nie, uważanego powszechnie za łowcę posagów. Z pewnością można to było uznać za akt odwagi. Mi-

mo to poczuła się trochę onieśmielona i zażenowana, a nie byłoby po temu powodu, gdyby opinia Eleanor nie miała choćby najmniejszego uzasadnienia. - Zapomnij, co mówiłam. Nie miałam prawa wy­ rażać się o tobie w taki sposób. - Już zapomniałam. Niewątpliwie puściłaby uwagę kuzynki w niepa­ mięć, gdyby nie wiedziała, że Eleanor kieruje się wy­ łącznie troską o jej dobro, troską wynikającą z czegoś znacznie głębszego niż zwykłe więzy krwi. Eleanor i Madeline były sobie bliższe niż siostry, ponieważ mogły polegać wyłącznie na sobie. A teraz Madeline zdała sobie sprawę, że nie pojmowała głębi umysłu Eleanor. Z jadalni dobiegał do nich przytłumiony hałas. - Kim jest ten cały Rumbelow i dlaczego musi naj­ mować takich prostaków, by zadbali o jego interes? - Nie mam pojęcia, ale być może jest to mężczy­ zna godzien szacunku. - Eleanor rozłożyła obie pe­ leryny przed kominkiem. - Wielu hazardzistów to mężczyźni godni szacun­ ku, dopóki nie stracą całego majątku i nie muszą uciekać przed wierzycielami. - Madeline pogładziła z roztargnieniem włosy. - Ciekawa jestem, czy i ja znajdę się wśród nich. - Może lord Campion mógłby nam jakoś pomóc - zasugerowała Eleanor. Na dźwięk tego nazwiska Madeline wstrzymała oddech. -Nie. - Zawsze myślałam, że pojedzie za tobą na koniec świata - powiedziała Eleanor z nietypowym dla sie­ bie uporem. - Nie zrobił tego. - Nie mógł. Odcięły go wojska napoleońskie. 19

- Zawsze go lubiłaś. - Zabrzmiało to jak oskarżenie. -Owszem, lubiłam. Był miły i uprzejmy. - W oczach Eleanor błysnął gniew. - Ty jednak go ko­ chałaś! - Ale już go nie kocham. I dlaczego w ogóle roz­ mawiamy o Gabrielu? Z tego, co wiem, jest żonaty, ma trójkę dzieci i spodziewa się czwartego - powie­ działa z udaną wesołością. - Nie - odparła Eleanor z zadziwiającą pewnością. Madeline zresztą sama w to nie wierzyła, choćby dlatego, że nie mogłaby sobie nawet wyobrazić takiej sytuacji. - Za każdym razem, gdy widziałam was razem, ca­ łowaliście się i... Maddie, naprawdę obawiałam się poważnie o twoją cnotę. Madeline skrzywiła się. - Kiedy byłiście razem, pragnęłaś go tak bardzo, że niemal czułam w powietrzu zapach namiętności. - Co ty możesz wiedzieć o namiętności? - zażarto­ wała nieśmiało Madeline. - Wiem, że jestem sztywna i pruderyjna, ale na­ prawdę nie lubiłam przebywać wtedy w twoim towa­ rzystwie. Występowałam w charakterze twojej przy- zwoitki, a ty próbowałaś się mnie pozbyć pod jakimś absurdalnym pretekstem, bo chciałaś się przemknąć do ogrodu i całować. - Eleanor uniosła z oburze­ niem podbródek. - Obawiam się zresztą, że robiłaś również inne rzeczy... - Bardzo mi przykro, nie powinnam była w ten sposób postępować - odparła Madeline, którą ogar­ nęły nagle wyrzuty sumienia. Eleanor nigdy się na nic nie skarżyła. - Nie oczekuję przeprosin, mówię ci tylko, dlacze­ go sądzę, że powinnaś odnaleźć lorda Campion i prosić go o pomoc. 20

- Nie. - Eleanor nie znała całej prawdy; gdyby ją znała, z pewnością nie uznałaby tego rodzaju postę­ powania za właściwe. - Nie mogę go o nic prosić. Musimy mu po prostu życzyć jak najlepiej, i to wszystko. - Ja życzę. - I same stawić czoło sytuacji. - Myślenie o Ga­ brielu nie mogło jej w niczym pomóc. Madeline po­ łożyła ręce na stole i wpatrzyła się w ogień. - Papa musi spłacić dziesięć tysięcy dolarów długu lub od­ dać jego równowartość, a została mu już tylko jed­ na wartościowa rzecz. Eleanor straciła równowagę. - Królewska tiara! - wykrzyknęła. - Matka kazała mu przysiąc, że nigdy jej nie utraci. - Madeline położyła rękę na sercu. - Nie mogę mu po­ zwolić, żeby ją przehandlował. Naprawdę nie mogę. - Oczywiście, że nie - wsparła ją natychmiast Ele­ anor. - Musimy coś zrobić, by go powstrzymać. - Owszem. Ale pan Remington Knight już czeka i wywoła skandal, jeśli się nie zjawię w stosownym czasie. - I zdołasz go przekonać, że wasze małżeństwo to niefortunny pomysł? - Potrafię być przekonująca i głupio by było pod­ dać się bez walki. - Mogłabym tam pojechać sama i jakoś cię uspra­ wiedliwić. Madeline wiedziała, że Eleanor nie znosi samot­ nych podróży. Nie znosiła również nowych znajomo­ ści, a już ponad wszystko awantur, a musiała zdawać sobie sprawę, że pan Knight urządzi najprawdopo­ dobniej tego typu scenę. - To naprawdę niezwykle odważne z twojej strony - powiedziała ze szczerym podziwem. - Ale być mo- 21

że będę musiała... - Olśniewający pomysł nadszedł zupełnie niespodziewanie i Madeline wyprostowała plecy tak gwałtownie, że omal nie zerwała sznuró­ wek gorsetu. - Nie, nie tak powinnaś postąpić. - Chyba muszę. - Eleanor popatrzyła na Madeli­ ne z podniesionym czołem. - Obiecuję, że spiszę się jak najlepiej. Tyle już dla mnie zrobiłaś. - 1 zamierzam zrobić jeszcze więcej. - Madeline była tak podniecona, że z trudem dobywała głos. - Uczynię cię księżną. R O Z D Z I A Ł Eleanor wolno podniosła się z miejsca. - Co... ty... mówisz? - Pojedziesz do Londynu zamiast mnie - jako ja. Eleanor zrobiła krok do tyłu i omal się nie prze­ wróciła. - Mam się przedstawić jako Madeline de Lacy mężczyźnie, którego masz poślubić? Przecież to wy­ kluczone! Co by to dało? Nie mogłabym zrobić cze­ goś podobnego! - Oczywiście, że byś mogła. - Madeline uścisnęła entuzjastycznie Eleanor. - Jesteśmy do siebie po­ dobne, a ja od czterech lat nie pokazywałam się w to­ warzystwie. - Ja natomiast nigdy "w nim nie bywałam i nie za­ mierzam brać udziału w takiej maskaradzie - odpar­ ła Eleanor. 3 22

- Przecież musisz tylko zająć pana Knighta przez parę dni, a ja tymczasem wyperswaduję papciowi ten szalony pomysł. - Madeline widziała wyraźnie, że nie udało się jej przekonać Eleanor, a przecież musiała ją namówić na realizację swojego planu. - Byłabyś wspaniałą hrabiną, o wiele lepszą niż ja. - Ale jestem okropnym tchórzem - oponowała Eleanor. - Nie umiem rozmawiać z mężczyznami. - Nonsens. Musisz po prostu nabrać wprawy. - Wprawy? Przecież kiedy tylko przychodzi mi rozmawiać z mężczyzną, zaczynam się jąkać. A sko­ ro pan Knight myśli, że weźmiecie ślub, może nawet zacząć ze mną... flirtować. - Nawet więcej! - Madeline chwyciła Eleanor za rękę, powstrzymując ją od ucieczki. - Żartuję. Wy­ starczy, że spojrzysz na niego tymi swoimi błękitnymi oczyma i od razu owiniesz go sobie dookoła palca. - I kto tu wygaduje głupstwa? Kiedy przyjedziesz do Londynu, powiesz wszystkim, że to był tylko żart? Pan Knight na pewno się obrazi i będzie strasznie zły. - Nie tak, jak wówczas, gdy w ogóle się nie zjawię. A tobie przygoda na pewno dobrze zrobi. Eleanor zaczęła wyłamywać sobie palce. - Nie wiedziałabym, jak się zachować. - Za każdym razem, gdy ogarną cię wątpliwości, pomyśl: „A co zrobiłaby Madeline w takiej sytu­ acji?". I zrób to. - Nie mogę.... poza tym, co by było, gdyby rozpo­ znał mnie któryś z tych hazardzistów. Przecież wy­ szłabym na oszustkę! - To raczej ja wyszłabym na oszustkę! Wyślę cię powozem razem z Dickiem Driscollem i służącymi. Będziesz wspaniała. - Dickie Driscoll się nie zgodzi. - Dickie Driscoll zrobi dokładnie to, co mu każę. 23

- Nie mam odpowiedniego stroju. W tym punkcie Madeline musiała się z nią zgo­ dzić. Eleanor ubierała się w ascetycznie skrojone suknie z ciemnych materiałów. I wcale nie z tego po­ wodu, że Madeline domagała się od swojej towa­ rzyszki tak skromnego wyglądu. O nie! Sama Eleanor uznała, że taki właśnie strój będzie dla niej odpowiedni. Widząc, że kuzynka się waha, Eleanor zaczęła for­ sować swoje stanowisko. - Musisz przyznać, że nie zdołamy zrealizować te­ go planu. Najlepiej będzie, jeśli zakradniesz się jakoś do Chalice Hall, wyperswadujesz ojcu ten szalony pomysł, a ja tymczasem pojadę do Londynu i uspra­ wiedliwię cię przed panem Knightem. - Masz rację. Niedobrze by było, gdyby nagle Ma­ deline de Lacy pojawiła się w dwóch miejscach jed­ nocześnie. Pan Knight będzie bardziej skłonny wyba­ czyć nam to oszustwo, jeśli nie zrobimy z niego głup­ ca na oczach wszystkich. Obie jesteśmy wysokie i szczupłe. Weźmiesz zatem moje ubranie, a ja two­ je. Pojadę do Chalice Hall i zatrudnię się tam w cha­ rakterze służącej. Przebranie jest znakomite, bo nikt nie zwraca uwagi na służące. - Towarzyszyłam ci przez pięć lat - zaczęła Ele­ anor mocno poirytowanym tonem. - Przez te lata brałam udział w najróżniejszych awanturach, ale ten pomysł jest naprawdę nie do przyjęcia. Ja nie mogę zostać księżną, a ty z pewnością nie możesz zostać służącą. - Co? - Madeline była absolutnie zdeterminowa­ na, by postawić na swoim. - Czy trudno jest być da­ mą do towarzystwa? - Zupełnie nie, jeśli jest się z natury skromnym i cichym. - Eleanor usiadła na ławce. - Jeśli nie czu-

je się potrzeby, by wyrażać na każdy temat własne opinie. Oczywiście nie należy mieć skłonności do rozstawiania wszystkich po kątach i komendero­ wania ludźmi. Madeline popatrzyła na nią z góry. - Czy chcesz przez to powiedzieć, że jestem apo­ dyktyczna? - Droga kuzynko! Wreszcie mnie zrozumiałaś! Co najgorsze, Eleanor wcale nie zamierzała być złośliwa. Odczytała po prostu trafnie charakter Ma­ deline i oczekiwała, że Madeline zaakceptuje jej dia­ gnozę. Lecz Madeline wcale nie miała takiego zamiaru. - Naprawdę potrafię być służącą. Eleanor natychmiast pojęła swój błąd. - Nie chciałam cię prowokować... - Ale sprowokowałaś. Wiem, że czasem zachowu­ ję się jak tyran... Eleanor schyliła głowę, by ukryć rozbawienie. Nie­ stety, bez powodzenia. - Ale staram się nie być niemiła. - Wcale ci tego nie zarzucam. Po prostu... oczywi­ ście zawsze w jakimś słusznym celu... lubisz rządzić. Madeline zesztywniała. Gabriel użył tego samego sformułowania. Wypowiedział te słowa cichym, zło­ wieszczym głosem. Dodał jeszcze, że Madeline musi nabrać szacunku dla opinii innych ludzi, a także dla ich zdolności. Stwierdził, że depcze bezwzględnie ludzkie uczucia. Ale przecież nie mówił prawdy! Z pewnością się mylił! - Myślę, że gdybyś dobrała sobie odpowiednią eki­ pę, udałoby ci się zawojować świat. - Pochwyciwszy kątem oka wyraz twarzy Madeline, natychmiast zmieniła ton. - Co się stało? - Nic. A cóż by się miało stać? 25

Nic, z wyjątkiem tego, że zanim wróciła do Anglii, uwierzyła, że rany w jej sercu już się zabliźniły. Teraz jednak, na miejscu, uświadomiła sobie aż nadto wy­ raźnie, że Gabriel jest na tej samej wyspie. Wiedzia­ ła, że podróż na spotkanie z nim nie zajęłaby jej wię­ cej niż jeden dzień. Zaczęła więc rozpamiętywać i stała się trochę przewrażliwiona. - Jesteś taka blada i... - Eleanor położyła dłoń na czole Madeline. - Nie masz gorączki. Jesteś po prostu zmęczona. Szkoda, że nie przedłużyłyśmy odpoczynku o jeden dzień. - Nie przesadzaj, Ellie. Nic mi nie jest. - W cią­ gu ostatnich trzech lat odbywały znacznie bardziej wyczerpujące i dłuższe podróże, lecz ten nagły po­ wrót do domu wyprowadził je z równowagi. Tak, to musiało być to. Bo z jakiej innej przyczyny Madeli­ ne śniłaby o Gabrielu pierwszej nocy spędzonej w kraju? - Tak więc wszystko ustalone. Ja będę da­ mą do towarzystwa, a ty księżną. - Nie - odparła Eleanor z rozpaczą w głosie. - Proszę cię, Madeline. Z korytarza dobiegły je głosy. Jakaś kobieta i pan Forsyth mówili coś jednocześnie podniesionym tonem. Zadowolona z pretekstu do przerwania dyskusji, Madeline podniosła się z miejsca. - Zdaje się, że inni goście są zbyt wytworni, żeby przebywać w oberży. Zapewne pan Forsyth poprosi, abyśmy zechciały im udostępnić swój salon. - Zaj­ miesz się tym, kuzynko? - spytała przekornie. - Proszę... - szepnęła Eleanor, wstając. Pan Forsyth otworzył drzwi i modnie ubrana ko­ bieta w średnim wieku odsunęła go na bok i wtargnę­ ła do środka. - Nazywam się lady Tabard, jestem żoną hrabiego Tabarda. Przepraszam za naruszenie prywatności 26

państwa, ale ten wspólny pokój jest stanowczo zbyt... powszechnie dostępny. Ufam, że wyrazicie panie zgodę na to, bym mogła wraz z córką towarzyszyć pa­ niom w ich salonie? Madeline ukłoniła się grzecznie. - Oto markiza Sheridan i przyszła księżna Ma­ gnus. - Wielkie nieba... - Lady Tabard przyłożyła rękę do piersi, a jej oczy zrobiły się zupełnie okrągłe. Madeline zauważyła z satysfakcją, że lady Tabard jest pod wrażeniem i z pewnością okaże Eleanor na­ leżny szacunek. - Jaśnie pani na pewno z przyjemnością się zgodzi. - Popatrzyła niewinnie na Eleanor. - Prawda, lady Eleanor? Lady Tabard wyjrzała na korytarz. - Chodź tu, dziecko, pokaż się nam - powiedziała rozkazującym tonem. Jej córka weszła do środka. Lord Magnus nazwał­ by ją niewątpliwie diamentem najwyższej próby i miałby niewątpliwie rację. Nie miała więcej niż osiemnaście lat, była drobną blondynką obdarzoną urodą tak niezwykłą, że przy niej Madeline i Eleanor musiały usunąć się w cień. Dziewczyna miała jednak nieco pochylone plecy, a na jej twarzy malowały się wyraźne oznaki zmęczenia. Eleanor zerknęła na Madeline, która spytała ją bez­ głośnie: „Jak ja się zachowuję w takich sytuacjach?". Madeline przyglądała się z zainteresowaniem we­ wnętrznej walce, jaką najwyraźniej toczyła ze sobą jej kuzynka. W końcu, jak zwykle, Eleanor poddała się woli Madeline. - Pan Forsyth zaraz przyniesie kolację - powiedzia­ ła Eleanor, wskazując stół. - Proszę do nas dołączyć. - Panie Forsyth! - zawołała Madeline. 27

Pan Forsyth wszedł do środka i złożył jej sztywny ukłon. - Pani raczy wybaczyć, milady. - Nie ma tu niczego do wybaczania - odparła we­ soło Madeline. - Czy może pan przynieść dwa do­ datkowe nakrycia? - Jak pani sobie życzy. - Rzucając lekko poiryto­ wane spojrzenie lady Tabard, pospieszył, by dokoń­ czyć przygotowywanie kolacji. - Co za prostak! Nawet nie zaczekał i nie pomógł mi przy garderobie. Lady Tabard rzuciła pelerynę na krzesło, odsłania­ jąc piękną, wyszywaną złotem suknię z marszczonym przodem. Jej twarz okalały włosy uczesane według najnowszej mody. Podejrzenia Madeline wzbudził ich czarny kolor. Pasta do butów czy sadza? A może jakiś okropny środek chemiczny, który brzydko pachniał i niszczył skórę? Rozglądając się dookoła, lady Tabard zmarszczyła wąski, prosty nos i pogardli­ wie wydęła chrapki. Miała małe, niemal niezauwa­ żalne usta, i minę świadczącą o ogromnej pewności siebie. Lady Tabard wskazała młodą kobietę, zdejmującą właśnie czepek. - Lady Eleanor... czy też może powinnam się do pani zwracać „wasza miłość". - Obie formy będą odpowiednie - zareagowała szybko Madeline. Mówiła prawdę. Do Madeline, księżnej z własnym tytułem można się było zwracać „wasza miłość". Pa­ nie i panowie z towarzystwa czynili tak, by jej schle­ bić, wyrazić szacunek lub też sarkastycznie... Pamię­ tała o tej ostatniej przyczynie, choć przysięgła sobie solennie, że nie będzie myślała o Gabrielu. 28