ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 248 086
  • Obserwuję984
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 302 991

Dodd Christina - Słoneczny skarb 01 - Słoneczny skarb

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Dodd Christina - Słoneczny skarb 01 - Słoneczny skarb.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK D Dodd Christina Dodd Christina - Słoneczny skarb
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 204 stron)

19 maja roku pańskiego 1777 Nie byliśmy w stanie się dłużej bronić i nasza bogata misja wpadła w ręce Indian. Całymi dniami modlimy się w strachu, nocami zaś przybliżamy się do kalifornijskiego wybrzeża i misji San Antonio de Padua. Boję się, że Indianie dobrze znają miejsce naszego pobytu i dłużej nie uda nam się uniknąć spotkania z nimi. Dlatego też postanowiłem zanurzyć pióro w atramencie i spisać historię złotego skarbu dla moich braci w wierze Chrystusowej. - z dziennika brata Juana Estevana de Bautisty ROZDZIAŁ 1 Kalifornia, rok 1846 Człowiek i byk, zastygli w pół kroku, mierzyli się wzrokiem. - Toro, toro - wiatr przyniósł do Katherine słowa mężczyzny, wymówione pieszczotliwym, głębokim głosem, jakby zwracał się do kochanki. Naprzeciw sześciuset kilogramów bojowej siły stał Damian de la Sola, trzymając w rękach czerwoną, bo- gato zdobioną płachtę. Poplamione rękawy białej koszuli kryły mocno umięśnione, krzepkie ramiona. Mężczyzna opierał jedną opaloną rękę na biodrze, zupełnie jakby byk był czymś nieistotnym, niewartym jego zainteresowania. Katherine zwróciła uwagę na tę rękę, ciemną, zręczną. A kiedy spojrzała na biodro, poczuła, że rumieniec rozgrzewa jej policzki. Był dobrze zbudowany - wspaniale zbudowany. Zamachał płachtą, którą mocno trzymał w drugiej ręce. Katherine podskoczyła; ogarnęło ją poczucie nierealności. Rozgrywające się w zagrodzie widowisko całkowicie ją pochłonęło. Stała cicho, w napięciu, tak jak wszyscy zgromadzeni widzowie. Południowe słońce niemal ją oślepiało. Niezmienny kalifornijski wiatr unosił kurz w zagrodzie, niosąc ku niej różne zapachy. Mieszały się one z odorem przebiegłego, chytrego byka, może nawet zbyt zręcznego przeciwnika dla człowieka, który igrał ze śmiercią. Płachta znów załopotała. Byk ruszył galopem. Pędził w stronę Damiana, który przesunął się zaledwie odrobinę, by przepuścić zwierzę. Byk przemknął o centymetry od jego ramienia. Katherine poczuła śmiertelny powiew na swej delikatnej ręce, zupełnie jakby sama stała wewnątrz zagrody. Pod stopami czuła dudnienie ziemi. Przeciwnicy znieruchomieli, oceniając się na nowo. Katherine rozpięła górny guzik u sukienki. Chociaż był dopiero marzec, pot spływał jej po plecach i zraszał czoło. Na arenie wirowały tumany kurzu, ale nikt nawet nie drgnął. Nie pojmowała, dlaczego zrobiło jej się tak gorąco. Nie był to niepokój. Nazywała się przecież Katherine Chamberlain Maxwell z Bostonu i była bardzo rozsądną kobietą. Rozumiała, że mężczyzna wybierający tak ryzykowne rozrywki sam odpowiada za siebie. A więc to nie z niepokoju ściskała drewnianą poręcz tak mocno, aż drzazgi wbijały jej się w dłonie. Na miejscach przeznaczonych dla widzów trzepotały wachlarze, którymi sefiory próbowały ostudzić twarze i podniecenie. Szum wachlarzy mieszał się z łopotem płachty, ale Damian nie dbał o to. Również Katherine nie zwracała na to uwagi. Skoncentrowała się na bestii i na wojowniku. Już wcześniej widziała tego byka, wiele razy. Był dorodnym samcem. Głęboki brąz jego sierści kojarzył się Katherine z czekoladą, a może z bryłą lepkiego, wiosennego błota, które czuła pod stopami. Byk miał aksamitny nos, a piękne łuki rzęs rzucały cień na jego pysk. Również Damiana widziała już wcześniej wielokrotnie. Jego piękne, czyste rysy przywodziły jej na myśl greckiego boga. Wiatr odsłonił mu czoło. Osadzone głęboko pod linią brwi oczy przydawały jego twarzy wyrazu zadumy. Miał długi, szlachetny nos. Wyraźnie zarysowane kości policzkowe zdradzały wrażliwość, zaś mocna, kwadratowa szczęka - zdecydowanie. To była twarz pełna kultury, poezji, filozofii. Ale to złudzenie, tylko złudzenie. Byk był godnym rywalem, instynktownym wojownikiem i gladiatorem z przypadku. Człowiek był zdobywcą i chciał w prymitywnej walce wykazać swoją wyższość. Tłum jęknął i Katherine usłyszała pierwszy zdławiony okrzyk. - Ole, torero. Ole! - Zabrzmiało to jak zagrzewanie do brutalnej rywalizacji, ale nie była w stanie oderwać wzroku od areny, żeby dać wyraz swej

dezaprobacie. Nie odrywając wzroku od Damiana, widziała, jak przytupuje nogą. Usłyszała odgłos tej prowokacji, zobaczyła unoszący się obłok kurzu i rozdrażnienie zwierzęcia. - Ole! Pokaż nari), co potrafisz, mój synu! Ten okrzyk skłonił ją do zerknięcia w bok. Ojciec Damiana wyciągnął ku niebu zaciśniętą pięść, dumny jak diabli ze swojego syna. - Głupota - stwierdziła, zdegustowana zachowaniem don Luciana, walką z bykiem i całym tym barba- rzyńskim widowiskiem. Słowa jej komentarza porwał wiatr. Zupełnie jakby głos don Luciana zdjął z ludzi czar, zewsząd wybuchły okrzyki zachęty. Kobiety zerwały się na nogi, mężczyźni ruszyli do przodu, a z każdego gardła wydobywał się ryk - Ole. Ole, torero! Byk odpowiedział arogancją. Postawił uszy do góry. Kiwał głową w rytm okrzyków tłumu, bacznie przy- glądając się Damianowi i trzepoczącej płachcie. Okrążając arenę powitał widzów, po czym zatrzymał się naprzeciwko swojego przeciwnika. Utkwił wzrok w złotym metalu, połyskującym wokół szyi Damiana. Opuścił głowę. Ostre jak brzytwa rogi skierowały się ku Damianowi, ku jego brzuchowi, ku klatce piersiowej. Damian jednak się nie cofnął. Ruchami płachty zwabił zwierzę. Bestia minęła go o włos. Potem byk szybko przebiegł rundę wokół zagrody i ruszył z powrotem. Damian stał w miejscu, w gotowości, pełen pogardy. Uniki wykonywał z niezwykłą precyzją. Nie słysząc wrzasków tłumu, poruszał płachtą w rytmie płynnego, zmysłowego tańca zwierzęcia. Gra była straszna, a zarazem pełna wdzięku i swobody. Katherine widziała jej piękno, ale jednocześnie czuła zagrożenie. Patrząc na plecy Damiana, na jego pewny siebie uśmieszek, widoczny, gdy odwracał głowę, miała ochotę wedrzeć się na arenę i przerwać ten nonsens. Byk podskoczył, zakręcił się i ruszył wprost na Damiana, a nie na mającą odciągać jego uwagę płachtę· Damian roześmiał się, odrzucił płachtę i czekał. Katherine miała ochotę zasłonić twarz rękami, ale nie była w stanie się poruszyć. Wszystko zamarło, nawet wachlarze. Damian wyciągnął ręce. Niby powoli, a jednak błyskawicznie, pochwycił rogi. Byk uniósł łeb. Damian usunął się i przeskoczył ponad szerokim grzbietem. Wylądował na nogach tuż obok zaskoczonego zwierzęcia, podniósł do góry ręce i skłonił się· Nastąpiła eksplozja szaleństwa. Kobiety piszczały, mężczyźni krzyczeli. Czterech pastuchów przeskoczyło ogrodzenie i pobiegło w stronę byka. Zdezorientowany zniknięciem swojego głównego przeciwnika byk zaszarżował na nich z zapałem. Kowboje tak długo biegali wokół zwierzęcia, dopóki nie przepędzili go przez bram~ i wąskie przejście na pastwisko. Katherine odetchnęła z ulgą. Nie mogła jednak pozbyć się obaw do końca. Nadal nie mogła złapać tchu, ciągle miała zaciśnięte dłonie. Była całkowicie skoncentrowana na Damianie. Syciła wzrok jego urodą, podkreśloną przez ciemną skórę, cień czarnej brody na policzkach i wąsik, rysujący się nad górną wargą· I wtedy zwrócił tę twarz ku niej. Zauważył jej zainteresowanie, jej zachwyt i zdumIeme. Zaśmiał się, zupełnie tak jak w chwili, gdy widząc ruszającego byka odrzucił płachtę. Z początku zrobił to cicho, dla własnej satysfakcji. Potem odrzucił głowę do tyłu i wybuchnął głośnym śmiechem. Miała ochotę rozejrzeć się dookoła, żeby sprawdzić, czy ktoś z Kalifornijczyków to zauważył. Ale nie mogła. Nie mogła oderwać wzroku od rozradowanego męzczyzny. Jego zadowolenie wprawiło ją w zakłopotanie, podobnie jak jaskrawe słońce i ciągle wiejący wiatr. Damian zmierzył ją wzrokiem. Oceniał jej reakcję, oceniał ożywienie, które nagle w nią wstąpiło. Upłynął już niemal rok od chwili, gdy po raz ostatni świadoma była swojego ciała, dostrzegała swoje otoczenie i siebie samą· Odrętwienie chroniło ją przed wspomnieniami wydarzeń, których nie mogła znieść. A teraz życie wdarło się do jej mózgu, zadając ból. Ból podobny do tego, jaki się czuje, gdy w zdrętwiałych nogach zaczyna krążyć krew. Kuksaniec w plecy wyrwał ją spod uroku Damiana. Zobaczyła chłopca, który potrącił ją z tyłu, a teraz przechodził przez płot. Dokoła wszyscy ludzie poruszali

się i wznosili okrzyki. Mężczyźni przeskakiwali ogrodzenie areny, kobiety stawały na ławkach. Dzieci tańczyły, nie bacząc na wzbijany nogami kurz. Wszyscy wykrzykiwali imię Damiana. Próbowała go odszukać wzrokiem, ale w zagrodzie zwycięzcę otoczyli mężczyźni, klaskaniem i gwizdami wyrażając uznanie dla jego wspaniałego wyczynu. Potem pojawił się w górze, kołysząc się na niosących go ramionach. Znów się zaśmiał, ale tym razem był to oficjalny śmiech zadowolenia. Ponieśli go wokół are- ny. Nawet na nią nie zerknął, mijając miejsce, w którym stała. Ogarnął ją dziwny nastrój, jakby przez chwilę czas się dla niej zatrzymał. A potem wszystko wróciło do normy, tylko ona nie pasowała do tego normalnego świata. Nie było w tym jednak nic dziwnego. Nigdy nie pasowała do otaczającego ją świata. Poczuła mrowienie w ręce. Nadal z całych sił ściskała kostropatą, drewnianą poręcz. Musiała się zmusić do rozluźnienia uchwytu. Miała zbielałe opuszki palców i wewnętrzną powierzchnię dłoni. Po kolei prostowała palce, czując w nich przenikliwe ukłucia tysięcy igieł. Wokół sporej drzazgi, wbitej u nasady kciuka, sączyła się krew. - Co pani sądzi o tym, dona Katherine? Oderwała spojrzenie od swojej ręki i przeniosła je na ojca Damiana. Nie miała czasu, żeby się pozbierać, odzyskać panowanie nad sobą i stać się na powrót stateczną, pragmatyczną osobą, za jaką się uważała. Zadowolona była, że jej głos zabrzmiał normalnie, gdy powiedziała: - Dość niezwykłe. Czy walki byków zawsze tak przebiegają? Don Lucian de la Sola uśmiechnął się. - Nigdy. Nigdy jeszcze nie widziałem torreadora o takiej odwadze. - Ujął jej zdrętwiałą dłoń i zaczął ją rozmasowywać, jednocześnie obserwując wiwatujący tłum, który wręczył Damianowi bukłak z winem. - Oczywiście, przecież to mój syn. - Najwyraźniej goście również uważają, że dzielnie walczył. - Katherine uśmiechnęła się do starszego pana, który był jej przewodnikiem w tym obcym świecie. - Byk jest bardzo niebezpieczny. Bardziej niż mogłabyś sobie wyobrażać. - Właśnie odkryłam, że mogę sobie bardzo wiele wyobrazić - oświadczyła z rozgoryczeniem. - Babska wyobraźnia. - Parsknął śmiechem i poklepał ją po ręce. - Powinienem był wiedzieć. Jesteś wrażliwą kobietą. - Doprawdy? - Zdumiona, usiłowała ukryć niezadowolenie, iż tak błędnie oceniono jej charakter. Chyba raczej jestem rozsądna. - Ależ naturalnie, naturalnie. Wydawało mi się jedynie, że przejmujesz się losem mojego syna. - Owszem, przejmuję się. Prawie od roku jest moim pracodawcą - oświadczyła. - No właśnie. - Kiedy jego palce zacisnęły się na jej ręce z wbitą dtzazgą, Katherine wzdrygnęła się. Don Lucian skierował wzrok na jej dłoń, zmrużył oczy i zaczął się klepać po surducie. - Nie zabrałem ze sobą okularów. - Odsunął jej rękę jak najdalej od siebie i skupił wzrok. - Oj, nie możesz dopuścić, żeby zaczęło ropieć. - Wyjmę drzazgę - zapewniła go. - W pokoju mam zestaw medyczny. - Gdzie go zdobyłaś? Uśmiechnęła się, widząc jego zdumienie. - Przywiozłam z Bostonu. Nie wiedziałam, co może się przydarzyć w kalifornijskiej dziczy. - I jest tu tak dziko, jak sądziłaś? - rzucił z irytacją· Spojrzała na zagrodę. - Pod pewnymi względami. - Nie takiej odpowiedzi oczekiwałem - skarcił ją z kpiącą powagą. - Spodziewałem się twojego zapewnienia, że moje ranczo Donoso można porównać z Bostonem i bardzo ci się tutaj podoba. Ta żartobliwa uwaga przywołała na twarz Katherine uśmiech. - Bardzo mi się tutaj podoba, a Kalifornia nie jest taka sama jak Boston. Jest o wiele wspa- nialsza. Czysta, jasna i nowa. Kiedy Stany Zjednoczone przyłączą tę krainę, będzie to najlepszy stan. - Nie mów tego Damianowi - powiedział. - Dlaczego? Czyżby nie chciał przyłączenia Kalifornii do Stanów Zjednoczonych? Przecież ze związku z

Meksykiem nic dobrego dla Kalifornii nie wynikło. - W tym miejscu Damian zgodziłby się z tobą. Z galanterią podał jej ramię i ruszyli w stronę hacjendy. Poprzednie cztery dni fiesty umożliwiły Katherine lepsze poznanie Kalifornijczyków. W końcu wszyscy zgromadzą się na trawie, szukając ochłody w cieniu drzew. Nieliczni wydostali się już z gęstego tłumu w zagrodzie i skupili na ławkach. Inni przybędą, żądając czegoś do odświeżenia. - Dwa lata temu namawiał senora Larkina do aneksji - rzucił zamyślonym głosem don Lucian. - Kogo? - spytała Katherine, błądząca myślami zupełnie gdzie indziej. - Konsula amerykańskiego. Damian namawiał do aneksji Kalifornii każdego, kto tylko chciał słuchać. A teraz Amerykanie grożą, że zabiorą ziemie Damiana, kiedy Kalifornia zostanie przyłączona do Stanów Zjednoczonych, Damian zaś boi się o prawa Kalifornijczyków pod obcymi rządami. Zagryzła wargę i zmarszczyła czoło. - Mój wuj jest prawnikiem, mój ojciec był prawnikiem i ja sama znam się co.nieco na prawie. Przeniesienie tytułów własności ziemi pod inną jurysdykcję może być trudne, ale wierzę, że Stany Zjednoczone będą podejmować uczciwe decyzje. - Wyjaśnij to panu Emersonowi Smithowi. Jest jak sęp, czekający, by wydrzeć mojemu synowi jego dziedzictwo. - Pan Smith? Czy to tamten wysoki męzczyzna z twarzą jak nagrobkowa rzeźba? Don Lucian skinął głową. - To ten, który wygląda, jakby uciekł z cyrku. Katherine zaskoczył szorstki, pozbawiony cienia uprzejmości ton tej uwagi. - Czemu więc jest na fieście, skoro don Damian go nie lubi? - Zapraszamy wszystkich. To nasz zwyczaj. - Tak - rzekła, zatrzymując się i stając przed nim. - Zauważyłam to i jestem wdzięczna. - Nie mówiłem o tobie. - Jego twarz rozluźniła się i obdarzył ją ciepłym spojrzeniem. - Ty należysz do rodziny. - Znów muszę podziękować. - Zabrzmiało to dziwnie, powierzchownie, ale nie wiedziała, jak ma wyrazić swoją wdzięczność. W Bostonie nauczono ją, że jest ciężarem, który trzeba znosić. Tymczasem ci ludzie, Kalifornijczycy, przygarniali pod swój dach przyjaciół i obcych, nie zważając na pozycję i rangę. Potraktowali ją ciepło, słodko, uprzejmie. Zacinając się, pełna obawy, żeby nikogo nie obrazić, powiedziała cicho: - Zachowaliście się, jakbym była córką marnotrawną, która powróciła z podróży. Don Lucian przysunął się bliżej i otoczył ją ramieniem. - Jesteś dla mnie córką, której nigdy nie miałem. Spojrzała na niego. - Nikt zdaje się nie zwracać uwagi na to, że jestem tylko gospodynią. Pozostali służący pomagają mi z szacunkiem. Goście upierają się, żeby traktować mnie jak h'(:morowego gościa. - Jesteśmy więc szczęśliwi. - Przystanął na skraju cienia pod drzewem. - Pozwól, że cię zaprowadzę do doni Xaviery Mediny. Z pewnością będzie miała odpowiednie narzędzia, aby zająć się twoją drzazgą i nie będziesz musiała opuszczać fiesty. - Nie mogę. - Nonsens. Cofnęła się, ale don Lucian już podszedł do siedzącej na ławce i wachlującej się nie dbale matrony. Dono Xaviero, czy mogłabyś pomóc naszej młodej przyjaciółce? Dama miała na sobie obszerną i powiewną czarną suknię, kryjącą jej obfite kształty. Sterowała fiestą jak królowa, a może jak nieoficjalna pani domu, którą zdawała się być. Ujęła dłoń Katherine, którą podsunął jej don Lucian, i obejrzała ją dokładnie. Powolnym, płynnym ruchem wyciągnęła zza ucha pięciocentymetrową szpilkę do włosów i wbiła ją w dłoń dziewczyny. Drzazga wyszła niemal bezboleśnie, ale pojawiło się trochę krwi i Katherine, poczuwszy, że nogi miękną jej w kolanach, przysiadła obok doni Xavlery. - Nasza młoda przyjaciółka nie jest tak odważna, za jaką chciałaby uchodzić - zauważyła dona Xaviera, po czym chwyciła Katherińe za kark i pochyliła jej głowę w dół. - Na to wygląda. Don Lucian przesunął się, żeby ukryć jej słabość przed wzrokiem innych dam. Katherine skoncentrowała się na walce z mdłościami. Opuściła głowę, głęboko wdychając powietrze do płuc. Ręce zwisały jej przy nogach. Pomógł jej wiatr i masaż ramion wykonany muskularną ręką doni Xaviery. Kiedy poczuła się na tyle

d0brze, żeby usiąść, naparła na masującą ją dłoń, która wówczas się odsunęła. Dziewczyna oparła się z westchnieniem o pień drzewa, a włosy zawirowały jej wokół ramion. - Och, senora Medina, pani też? - jęknęła. - Tak mocno związujesz włosy, że na pewno hamuje to krążenie krwi - rzekła senora z udawaną naganą w głosie. - Powinnaś nosić je rozpuszczone. Przyciągają wzrok jak rzeka złota. Katherine starała się nie okazać rozgoryczenia. Tych ciemnowłosych arystokratów fascynowały jeJ jasne pukle. Bez względu na to, czy spotykała grupę mężczyzn czy kobiet, zawsze kończyło się tym, że spinki rozsypywały się po podłodze, a włosy opadały jej na ramiona, żeby nie wiadomo jak starannie je upięła i skryła pod naj obszerniejszym nakryciem głowy. Podejrzewała, że był to rodzaj gry, która zaczynała się w chwili, gdy na ramiona opadały jej rozpuszczone włosy, kończyła zaś w momencie, gdy się rumieniła. Odkryli, że łatwo się płoni. Odkryli też, że nie jest przyzwyczajona do komplementów. Doszli do wniosku, że trudno jest ignorować taki zestaw . . Kobiety z życzliwością obserwowały mężczyzn komplementujących jej oczy. Ktoś przyrównał je do zieleni morza o wschodzie słońca. Inny stwierdził, że są jak niezmącone, górskie stawy. Wychwalali jej cerę. Jak złoty pocałunek słońca, rzekł jeden. Ozdobiony ciepłą, słodką smugą piegów, zgodził się drugi. Wszyscy też - kobiety, mężczyźni i dzieci - komentowali jej figurę. Uchodząca w Bostonie za osobę nieco powyżej średniego wzrostu, tutaj górowała nad niższymi i tęższymi Hiszpankami. Zdumiało ją, z jaką chciwością zaczęła wysłuchiwać komplementów i jak bardzo pragnęła w nie wierzyć. Nie umiała jednak po- godzić się z bezpośredniością Ralifornijczyków. Nie pojmowała, jak mogli niszczyć jej fryzurę i gładzić ją po włosach, jednocześnie zachowując dobre maniery. - Dlaczego nie nosisz koronkowej mantyli, którą ci podarowałam? - zapytała dona Xaviera. - Jest co prawda czarna, ale bardzo romantyczna i kobieca. - I dlatego właśnie nigdy jej nie zakładam - odparła zdecydowanie Katherine. Jej odpowiedź wywołała jedynie ochrypły śmiech i lekkie klepnięcie po policzku. - Przyjdzie jeszcze czas, że zapragniesz flirtować i się śmiać. Zdejmiesz znoszone, czarne suknie. Rok żałoby już dobiega końca. - Jestem tego świadoma, senora - rzekła sztywno Katherine. - Panowie, którzy tak bardzo podziwiają twoją urodę, będą wreszcie mogli swobodnie zacząć zabiegać o twe względy. - Senora Medina powachlowała twarz powolnym, lecz pewnym ruchem. - Twoja mleczna cera będzie przeświecać spod czarnej koronki. Noś mantylę. - Dobrze, senora - Katherine choć chciała spiąć włosy, bała się poruszyć, żeby znów nie zasłabnąć. Spojrzała na donę Xavierę, nie odwracając głowy. Dziękuję za pomoc - rzekła. - Nie mogę znieść widoku krwi. - Biedne dziecko - dona Xaviera dotknęła ramienia dziewczyny. - Nic dziwnego. Nie chcąc przywoływać ponurych wspomnień, Katherine postanowiła zmienić temat i rzuciła: - Nigdy dotąd nie widziałam czegoś takiego. - Czego? - Takiej fiesty. Można pomyśleć, że przybyło na nią pół Kalifornii. - A druga połowa wyraziła żal, że nie może przybyć - zgodziła się dpna Xaviera. - W Bostonie nie mamy niczego, co można by porównać z fiestą - stwierdziła Katherine. - Jacyż wy, Amerykanie, jesteście nudni - zażartowała dona Xaviera pobłażliwie. Katherine zastanowiła się nad tymi słowami. Mieszanina przyjęć i zabaw, zawodów i popisów, fiesta na cześć Damiana. Zwyczaj organizowania fiesty na cześć naj starszego syna przywędrował ze Starego Świata. Przejęta tym poczuciem tradycji, sięgając;ej nieprzerwanym łańcuchem w mroki dziejów, przytaknęła. - Tak, chyba rzeczywiście jesteśmy nudni. Przy stole mojego wuja zasiadali jedynie Amerykanie. A tutaj są Hiszpanie, których rodziny osiedliły się w Kalifornii siedemdziesiąt pięć lat temu. Są Amerykanie, którzy przybyli do Kalifornii, żeby handlować. Są Rosjanie, Niemcy i Anglicy. - Podoba ci się tutaj - stwierdziła z przekonaniem dona Xaviera. - Bardzo. - To dobrze. Dzięki temu lżej będzie ci się tutaj żyło.

Słysząc niski, cichy śmiech doni Xaviery Katherine uniosła brwi. Nie zamierzała być przedmiotem niczyich żartów, ale wrodzona grzeczność nie pozwoliła jej na zwrócenie uwagi tak czcigodnej damie. Zapytała więc tylko: - Pozostali mężczyźni, walczący z bykami, dosiadali koni. Dlaczego Damian wystąpił bez konia? Don Lucian potrząsnął głową. - Zeby przybyło mi trochę siwych włosów. - Nie tobie, Lucianie - zaprotestowała senora Medina. - Twoje włosy mają szlachetny, srebrzysty kolor. Uśmiechnął się do niej, ale odezwał się do Katherine: - W Hiszpanii i w Meksyku walczy się z bykiem, stojąc na ziemi, i kiedy byk jest mądry ... - Mądry? - Katherine ponownie uniosła brwi. - Byk uczył się w czasie walki. Nie zauważyłaś tego? - Tak mi się wydawało, ale 'skąd takie głupie zwierzę miałoby tyle rozumu? Urażony Don Lucian przerwał jej gestem. - Byki nie są głupie. Są potężne, chytre i odważne, są godnymi. przeciwnikami człowieka. Byka można pokonać tylko raz. Tylko raz, bo zwierzę pot:afi się domyślić, że płachta jest jedynie iluzją i nie powtórzy błędu, żeby ją znów zaatakować. W Hiszpanii i w Meksyku w takich razach torero wyciąga szpadę i zabija byka. Tu, w Kalifornii, nie postępujemy tak głupio. Bydło jest naszym życiem, naj cenniejszym dobytkiem. Walczymy z bykiem konno, żeby zwiększyć nieco przewagę człowieka nad pełnym energii, mądrym zwierzęciem. Dona Xaviera westchnęła. - Twój syn musiał się popisywać. - Jego wybranka obserwowała walkę. Zaskoczona Katherine rozejrzała się, spodziewając się zobaczyć tę kobietę, a don Lucian ciągnął dalej. - Zachowuje się jak paw, któremu dano szansę rozłożenia ogona. - Gdzie nauczył się wskakiwać na byka? - zapytała starsza kobieta. - Powiadam ci, Lucianie, serce mi zamarło, gdy zobaczyłam, jak stoi naprzeciw szarżującego byka. - Jago nauczyłem - Lucian wzruszył ramionami na widok wydętych w przerażeniu warg doni Xaviery. - W mojej rodzinie praktykowano to od wieków. Ale tylko pod osłoną nocy, z obawy przed naszymi żonami. Xaviera pokiwała głową z rozbawieniem. - Poza tym ćwiczyliśmy na jałówkach. One też są dostatecznie sprytne. Ale kiedy Damian stanął przed bykiem i dotarło do mnie .... - Wsadził ręce do kieszeni surduta. - Mam tylko nadzieję, że przeżyje swoje zaloty. - Och, na pewno. - Starsza pani rozłożyła wachlarz i zaczęła powoli chłodzić nim twarz. - Wierzę, że wreszcie zwrócił na siebie uwagę swojej wybranki. - Zdecydowanie. Z ciekawością będę obserwował jego umizgi. Zanosi się na coś niezwykłego. Katherine czuła się trochę jak kukiełka; ignorowano ją w czasie rozmowy. Rozglądała się więc wokół w nadziei ujrzenia kobiety, o którą z takim zapałem zabiegał Damian. Tylko jedna dziewczyna była tu obca. Wysqka, młodziutka i nieśmiała, chowała się za plecami doni Xaviery i Katherine była przekonana, że to właśnie jest kandydatka na małżonkę Damiana. Masa ciężkich, granatowoczarnych włosów opadała jej na plecy. Miała lekko zaokrąglone ramiona, jak dziewczyna, która przerosła swoich rówieśników i garbi się, żeby zatrzeć różnicę wzrostu. Jej blada twarz zdawała się nietknięta przez kalifornijskie słońce. Wstydliwie spuściła oczy przed badawczym wzrokiem Katherine, a jej dłonie zatrzepotały. - Vietto! - Dona Xaviera zauważyła dziewczynę i zawołała ją. - Jakże miło cię widzieć. Wyzdrowiałaś już? Vietta przybliżyła się z wyraźnym bólem, kulejąc na jedną nogę. Katherine poczuła ogromne współczucie i podziw dla Damiana. Co za szlachetny człowiek, który potrafił pokochać dziewczynę tak okaleczoną od urodzenia lub na skutek nieszczęśliwego wypadku! - Dono Xaviero - przywitała się Vietta głosem czystym jak dzwon kościelny. - Dziękuję, czuję się już lepiej, a nie mogłam wytrzymać z dala od Damiana ... od dzisiejszej uroczystości. Dona Xaviera przesunęła się na ławce, robiąc miejsce dla Vietty, ta jednak zignorowała to zaproszenie i przysunęła się ku Katherine. Katherine zauważyła, że nie jest taka młodziutka, jak wydawała się z daleka. W

jej oczach błyszczała jakaś pasja, zaś drobne zmarszczki podkreślały grymas jej twarzy. Opuszczone ku dołowi kąciki ust nadawały jej opryskliwy wygląd. Była jednak w tej twarzy oczywista inteligencja i Katherine od razu poczuła do niej sympatię. Katherine poczekała, żeby dona Xaviera mogła je sobie przedstawić. - Katherine, to jest Vietta Gregorio, córka jednego z najstarszych i najbardziej szanowanych rodów. Zanim jej rodzina przeprowadziła się do Monterey, była sąsiadką de la Solów. Pamiętasz, Lucianie, jak włóczyła się za Damianem i Juliem, usiłując robić wszystko to, co oni? - Oczywiście, że pamiętam - przyznał don Lucian. Katherine skłoniła głowę, mrucząc. - Tengo mucho gusto en conocerJa. Dona Xaviera ciągnęła dalej: - Vietto, a to jest Katherine Maxwell. - Jesteś w żałobie - przerwała raptownie Vietta, lekceważąc dobre maniery i senorę. Nie było to zachowanie, jakiego Katherine spodziewałaby się po przedstawicielce mieszkańców Kalifornii, pełnych grzeczności i kurtuazji. - Tak, jestem wdową. - Od niedawna? - Vietto! - upomniała dona Xaviera. - Wszystko w porządku - uspokoiła ją Katherine, po czym zwróciła się do Vietty. - Jeszcze nie minął rok. - Czemu tu jesteś? No tak, pomyślała Katherine. Wszystko jasne. Jest zazdrosna o Damiana. Pospieszyła więc z wyjaśnieniem. - Jestem gospodynią u don Damiana. Dbam o to, aby w czasie jego nieobecności dom funkcjonował właściwie i by po powrocie mógł się w nim czuć wygodnie. - Przecież przebywa tu niemal bez przerwy. - Zaręczam, że nie. - To jego ulubiona hacjenda. Katherine uśmiechnęła się powściągliwie. - Nie zauważyłam. Vietta nerwowo przebierała palcami dłoni, którą się podparła w pasie. - On jest tu stale. Katherine poczuła ukłucie bólu, wywołane dociekaniami Vietty. Poświęciła się, żeby ten dom zawsze był gotowy gościnnie powitać Damiana podczas jego rzadkich wizyt. Opanowując zakłopotanie, odrzekła: - Od kiedy powierzył mi prowadzenie tego domu, przeniósł się do swojego ranczo w Central Valley. Rzadko nas tu odwiedzał i widywałam go jedynie podczas wieczornych posiłków. Całe dnie spędzał ze swoimi pastuchami. - I to wszystko? - Prawie nie przekraczał progu domu. - Dlaczego więc cię wynajął? - zadała pytanie Vietta. - Jesteś obcą osqbą, Amerykanką, a przecież wszyscy wiemy, co Damian sądzi o Amerykanach. - Och, dziecko - jęknęła dona Xaviera. - Wynajął ją ze względu na jej wdzięk i urodę - osadził Viettę don Lucian. Uśmiechnął się, ukłonił i ująwszy Katherine pod ramię, odprowadził ją na bok. - Biedna dziewczyna - mruknęła Katherine, kiedy odeszli. - Tak bardzo jest okaleczona. - Podobno spadła ze skały ... zaraz, zaraz ... chyba w sierpniu, kiedy wybrała się w góry. Moim zdaniem powinna dać odpocząć swojemu językowi.

Zaskoczona gniewem, brzmiącym w jego głosie, Katherine dotknęła jego ręki. - Czemu? Ach, ze względu na jej brak taktu. Don Lucianie, ona mówiła po hiszpańsku tak szybko, że miałam kłopoty, żeby wszystko zrozumieć. Nie musisz się przejmować jej zachowaniem. Zareagowała tak, bo jest młoda i boi się, że nie utrzyma przy sobie swojego mężczyzny. - Młoda? - prychnął. - Jest starsza od ciebie. - Ną. pewno nie - powiedziała spokojnie. - Mam już dwadzieścia cztery lata. Jestem całkiem stara. - Vietta jest od ciebie znacznie starsza. I nie ma żadnego mężczyzny, nigdy nie będzie miała. Jest zbyt... zbyt... - Inteligentna? - Powiedziałbym raczej, że ma zbyt skomplikowaną naturę, ale owszem, jest również inteligentna. O wiele za inteligentna. - Tak zawsze mówią mężczyźni o kobietach, które nie są piękne, ale mądre. Uniósł jej dłoń i pocałował. - Masz szczęście. Jesteś i piękna, i mądra. Rozbawiona, uśmiechnęła się do niego. - Gracias. Zawsze jesteś dżentelmenem. - A ty śpiącą królewną. * Katherine leżała w łóżku i wpatrywała się w sufit. Nocą temperatura szybko spadała i w pokoju na pod- daszu powietrze było chłodne. Wiatr poruszał zasłonami, ale po ciężkim dniu Katherine była zbyt zmę- czona, żeby zamknąć okno. Jednak pomimo zmęczenia nie mogła zasnąć. Myśli, które przez cały dzień udało jej się tłumić, teraz kłębiły się w jej głowie i nie mogła nad nimi zapanować. Obraz Damiana przeskakującego ponad bykiem, unoszącego ręce w geście zwycięstwa. Obraz Damiana wyglądającego ·niczym bóg, patrzącego jej prosto w oczy. Był przystojny. To odkrycie zabrało jej tak wiele czasu. Swój brak spostrzegawczości przypisała zbyt długiemu pozosta- waniu w stanie szoku. Oraz temu, że nie była przyzwyczajona do dostrzegania piękna w smagłych twarzach i czarnych oczach Hiszpanów. To, że zauważyła dziś Damiana, było przewrotem, który wstrząsnął nią do głębi. Oczywiście natychmiast odzyskała panowanie nad sobą. Dama z Bostonu nigdy nie okazuje swoich uczuć, słowem czy gestem. Kiedy później widziała Damiana kręcącego się pomiędzy gośćmi, rozmawiającego z Viettą, była w stanie podziwiać go jak rzeźbę albo inne dzieło sztuki. Ale teraz, w nocy, nie było to już takie proste. Uśmiechnął się do niej. Czemu się do niej uśmiechnął? Dwa tygodnie wcześniej pojawił się na ranczo, żeby zacząć przygotowania do swoich urodzin. Mieszkał w domu, widziała więc, jak bardzo jest związany ze służącymi, z rodziną. Podziwiała tego człowieka, który wiedział, czego chce i jak to zdobyć. Ceniła ogromne wyczucie, z jakim odnosił się do ludzi, uspokajając emocje, pomniejszając błędy i sprawiając, że każdy czuł się ważnym elementem przygotowań. Czasem zastanawiała się, czemu nie próbował oczarować także jej. Ale przecież jest uczciwą kobietą· Jest obca. Damian postąpił szlachetnie - zatroszczył się o nią, ale nic ponadto. Uśmiechu, którym obdarzał swoją starą, bezzębną nianię, nigdy nie zmarnowałby na Katherine Chamberlain Maxwell. Nigdy nie uściskałby jej tak, jak przytulał indiańskie dzieci. Odnosi się do niej inaczej, bo jest inna. I najlepiej, żeby o tym nie zapominała. ł Aż podskoczyła, kiedy nagły powiew wiatru zgasił świecę w pokoju. Noc była ciemna, po niebie żeglowały chmury, zza których co jakiś czas wyglądał wstydliwie cienki sierp księżyca. Niespokojnie przekręciła się na bok, kładąc rękę pod głowę. Jeśli wykaże trochę silnej woli, uda jej się przerwać rozważania o zagadkowym zachowaniu Damiana i zasnąć. Do ubiegłego roku nigdy nie miała najmniej szych kłopotów z zasypianiem, była na to zbyt rozsądna.

Śpij już, poleciła sobie, i niech ci się śni cokolwiek, byle nie Damian. Pogrążyła się w śnie jak kamień w studni, ciemnej i głębokiej. Deszcz zraszał jej twarz. Obraz przesłaniała mgła. Klęczała w ulicznym błocie. W oddali słyszała szum oceanu. Wokół siebie słyszała głosy ludzkie i kobiecy krzyk. Naprawdę słyszała to wszystko. Była tam. Czuła smród końskich odchodów pod swoimi kolanami, ale nie zagłuszał on innego zapachu. Zapachu krwi. Zobaczyła go. Leżał w błocie, z otwartymi, wykrzywionymi ustami. Nie widziała dokładnie całej jego syl- wetki. Przysłaniała go mgła i wylewający się rytmicznie strumień ~rwi. Kobiece dłonie uciskały jego szyję, próbując powstrzymać upływ krwi. Każde jej wytryśnięcie podrywało te ręce. Szum morskich fal zdawał się być odgłosem wypływającej krwi. Ale krew przestała płynąć, a fale nadal uderzały o brzeg. Kobiece ręce odsunęły się od niego i były to jej ręce. Obracała je na wszystkie strony i czuła, że należą do niej. I ta śliska krew. Lepka. Nie chciała jej zmyć, bo to była jego krew. I nie mogła jej zmyć. Nie dawała się usunąć. Wsiąkła tak głęboko, że czuła jej smak. 21 maja roku pańskiego 1777 Indianie, którzy kręcą się w głębi lądu i zamieszkują wielką dolinę, są dzicy i okrutni. Nasza misja została za- łożona, żeby nawrócić ich na prawdziwą wiarę Chrystusową i przynieść zbawienie ich duszom. Stałem na czele misji, gdyż to mnie właśnie Bóg natchnął myślą jej założenia. Jestem silnym człowiekiem, zdrowym, zdecydowanym, a przy tym dobrym medykiem. Uważają mnie za najzdolniejszego uzdrowiciela spOśród braci franciszkanów w Kalifornii. Dzięki łasce Pana uzdrowicielska moc spływa Z moich palców i nie jestem w stanie pomóc jedynie największym pechowcom. Brat Amadis mówi językiem pogańskich Indian. Tak jak nasz Pan Jezus, brat Patricio jest cieślą. Inni, tacy jak Luis Miguel, Joaquin de Cordoba i Lorenzo In/ante, też wypełniali swoje zadania. Brat Lucio, chociaż taki delikatny, błagał mnie, żebym wyraził zgodę na jego przyjazd, a Pedro de Jesus przekonał mnie ostatecznie, abym zabrał go ze sobą. A teraz zostało nas tylko czterech: Amadis, Patricio, Lucio i ja. - z dziennika brata Juana Estevana de Bautisty ROZDZIAŁ 2 Katherine, szczelnie otulona wełnianą narzutką, na oślep rzuciła się w dół po ciemnych schodach. Szukając po omacku drzwi w holu, rozpoznała, że znalazła się koło gabinetu Damiana. Wyczuła bowiem woń dymu z cygara, którym przesiąknięty był pokój. Wchodząc przez otwarte drzwi, głęboko wciągnęła ten ciepły, słodki zapach i napięcie zaczęło z niej opadać. Nie lubiła cygar, uważała, że są ekstrawaganckie i zanieczyszczają otoczenie, ale zapach tego szczególnego rodzaju kojarzył jej się z bezpieczeństwem. Wyciągnęła ręce i w ciemnościach jej palce napotkały kant biurka. Wodząc ręką po blacie, zaczęła się posuwać do przodu, aż na tle ciemnych ścian dostrzegła jaśniejszą plamę drzwi balkonowych. Wiedziała, że za nimi znajduje się balkon. I tam właśnie chciała dotrzeć. W dwóch susach pokonała odległość do drzwi. Wymacała ręką klamkę, nacisnęła ją i popchnęła drzwi. Tak jak się spodziewała, uderzył ją silny podmuch wiatru, który usiłował wyrwać drzwi z jej uchwytu. Otworzyła je szerzej i wyszła na zewnątrz. Przed nią, w świetle księżyca, rozciągała się Kalifornia. Po niebie wędrowały chmury, ciemnymi pasmami przesuwając się ponad wąską, płaską doliną rzeki Salinas.

Zamknęła za sobą drzwi balkonu, pozostawiając nocne zmory uwięzione wewnątrz domu. Oparła łokcie na poręczy. Wzięła głęboki oddech. Horror tego wspomnienia nie nawiedzał jej już od długiego czasu. Miała nadzieję, że nigdy już do niej nie powróci. To, co wydarzyło się przed rokiem, zmieniło jej życie, zniszczyło jej marzenia. Przepowiednie ciotki Narcissy o nieszczęściu sprawdziły się. Jakże ciotka byłaby szczęśliwa, gdyby o tym wiedziała. Usłyszała za plecami skrzypnięcie i szybko obróciła się. Damian zamknął za sobą drzwi i oparł się o ba- lustradę obok niej, roztaczając wokół siebie zapach dymu tytoniowego. Zapatrzył się na ranczo Donoso, na połyskującą srebrzyście rzekę Salinas i na równinę, ograniczoną z obu stron przez góry. - Nie możesz spać, Katherine? Odezwał się po angielsku, tak jak zawsze zwracał się do niej w tych rzadkich momentach, kiedy byli sami. Mówił głębokim, miłym głosem, jakim zawsze posługiwał się opanowany Damian, ten, którego znała. Nie pozostał w nim nawet cjeń wspaniałego wojownika z popołudniowej walki. - Skąd wiedziałeś? - Muszę się przyznać, że siedziałem w gabinecie i widziałem, jak przechodziłaś. - W ciemnościach? - Poczuła się nieswojo. - Co robiłeś? - Rozmyślałem. Usłyszana odpowiedź sprawiła, że poczuła jeszcze większe zmieszanie. - Jestem zadowolony, że obyło się bez draki pomiędzy chłopcami Valverde i deI Reals. Normalnie przez całą fiestę muszę rozpędzać jedną bójkę za drugą· Odprężyła się. - Dlaczego tym razem się nie bili? W jego głosie pojawił się ton kwaśnego rozbawienia. - Zapewniłem wszystkim dobtą rozrywkę. Czemu nie możesz spać? - Słyszała tylko jego głos, zmieniony, napięty. - Powiedz mi - namawiał. - Snił mi się Tobias. - Cóż. - Lekko zakasłał. - To mi pokazuje moje miejsce. Zabrzmiało to tak zabawnie, że nie miała wątpliwości, co miał na myśli. Wiedziała również, że może z nim porozmawiać; był jedynym człowiekiem, który oprócz niej był wtedy na ulicy. - Śniła mi się krew. Oprzytomniał. - Moja droga. - Położył rękę na jej dłoniach i poczuła, że je ściska w mocnym uchwycie. - Nie mogę przestać myśleć, że gdybym wtedy by- ła bliżej niego, nic by się nie stało. - Gdybyś była bliżej, pewno także straciłabyś życie. - Ale przynajmniej widziałabym, kto to zrobił. Stał milczący. Potem zapytał: - Nikogo nie widziałaś? - Było ciemno i padał deszcz. - Była noc, ale nie padało - poprawił ją. - Blask księżyca i światło padające z okien pobliskich domów wystarczało, żeby wszystko widzieć. - Ale padało! Wszędzie było mnóstwo wody. - Tylko krew i łzy. - Ledwo go widziałam. - Wpadłaś w histerię. Krzyczałaś. Mój Boże, ależ krzyczałaś. Zawróciłem, bo usłyszałem twój krzyk. Na moment jego zimna logika ustąpiła miejsca przerażeniu i mocniej ścisnął jej dłonie. Opanował się jednak i ciągnął dalej. - Znalazłem cię klęczącą w błocie, próbującą powstrzymać krwotok z jego szyi. Dokoła zebrał się ogromny tłum, a ty wszystkich przeklinałaś. Przeklinałaś zapach, hałas, nawet ocean. Mówiłaś, że przez to krew szybciej wypływa. - A potem krew przestała tryskać.

- Jak to jest, że pamiętasz te wszystkie rzeczy, a nie możesz -sobie przypomnieć, kto to zrobił? Przyłożyła ręce do czoła i potarła je, jakby usiłując wydobyć informację ze swojego mózgu. - Jak już zauwa- żyłeś, nawet jeśli coś pamiętam, to niezupełnie dobrze. Machnął ręką. - Doskonale pamiętasz kolejność wydarzeń. Opuściliście mój dom ... - ... po przyjęciu, jakie wydałeś z okazji naszego ślubu. Było to tydzień po moim zejściu na ląd w Monterey. Powitaliście mnie z Tobiasem. - Jeden tydzień. - Westchnął, jakby nie mógł w to uwierzyć. - Od razu zorganizowałeś nam ślub w obrządku anglikańskim. Oddałeś nam do dyspozycji swój dom, że- byśmy mogli być sami, a sam zamieszkałeś u Medinów. - Owszem. Zignorowała ponury ton jego głosu, pogrążona we wspomnieniach naj szczęśliwszych chwil swojego życia. - Zorganizowałeś dla nas przyjęcie w swoim domu. Po wyjściu gości namówiliś,cie mnie z Tobiasem na pójście do restauracji na późną kolację. Ty wyruszyłeś wcześniej, żeby zamówić posiłek. Ja zatrzymałam się, żeby zamienić parę słów z seiiorą Mediną. Tobias czekał na mnie, ale kiedy seiiora powiedziała mu, że mnie zaprowadzi do restauracji, gdy tylko skończymy rozmowę, ruszył przodem. - Wiesz, jesteś bardzo ufnym stworzeniem. - Wyprostował się i wyciągnął z kieszeni długie, cienkie cygaro. Ugniatał je w palcach i powąchał ze znawstwem. - Po śmierci twojego męża bez zastanowienia przyjechałaś tutaj ze mną. Przecież to ja mogłem być tym, który poderżnął mu gardło. W słowach Damiana zabrzmiała nagana, mimo to Katherine rzekła: - Nie. - Oświadczyła to z całkowitym przekonaniem. - To nie byłeś ty. Włożył cygaro do ust i potarł zapałkę o draskę. Pojawił się deszcz iskier, rozeszła się nieprzyjemna woń zepsutych jajek i zapałka zapaliła się. - Nie wyglądam na napastnika? - Nie widziałam zabójcy - upierała się, obserwując jego oczy w krótkiej chwili, gdy zapalał cygaro, a potem gasił płomień. - Rozstałam się z seiiorą Mediną na rogu ulicy. Miałam przed sobą Tobiasa, widziałam jego głowę, kiedy przechodził przez ulicę. W myślach odtworzyła całą scenę i zwróciła się ku Damianowi. Otaczał ich dym, wydobywający się z cygara, które trzymał w palcach. Chmury przesunęły się i słabe światło księżyca padło na jego twarz. Szczerze i otwarcie oparła dłonie na jego ramieniu. - Zawsze wiedziałam, że mogę ci ufać, nawet wówczas, gdy nie potrafiłam pozbierać myśli. Kiedy zginął Tobias, nie ty byłeś w pobliżu, tylko ja. Wcale mnie nie znałeś. Jej trzęsące się palce zacisnęły się na jego ręce. - Być może to ja podcięłam mu gardło. Niepotrzebnie była taka szczera. Skrzywił twarz, usiłując zachować powagę. - Nie. I to z wielu powodów. Gdybyś mogła się widzieć w tamtych dniach. Jaśniałaś. Twoje włosy błyszczały jak słońce, oczy zmieniały barwę zależnie od nastroju. Były zielone, gdy się kłóciłaś, stawały się błękitne, kiedy byłaś szczęśliwa, a szare, kiedy robiłaś się śpiąca. Mężczyźni jak otumanieni słali się do twych stóp, a ty ich nawet nie za- uważałaś. - Naprawdę? - zapytała oczarowana. - Typowe kobiece pytanie. - Ściszył głos. - I jak nietypowe dla ciebie, zachowywać się po babsku. - A jak zwykle się zachowywałam? Zdecydowanym ruchem włożył cygaro do ust. Jak ktoś otulony watą, nieświadomy rozgrywających się wokół zdarzeń, automatycznie wykonująoy swoje obowiązki. Cofnęła dłonie., jakby parzył ją jego dotyk. - Obserwowałeś mnie. Zawahał się. Wyjął cygaro z ust i wbił wzrok w tlący się koniec, jakby był to niezwykle fascynujący widok. W końcu odrzekł lekkim, obojętnym głosem: Jak mogłem cię obserwować? Nie było mnie tutaj. Nie odpowiedziała. Naturalnie miał rację. Jednak coś w jego postawie znów wprawiło ją w zakłopotanie. Przez miniony rok był miły, ale trzymał się na dystans: był troskliwy, ale niezainteresowany. Pozwolił jej na niezależność, poświęcając jedynie swój czas na nauczenie jej hiszpańskiego na tyle, by mogła porozumiewać się ze służącymi. Potem zostawił ją samą w domu.

Trzeba przyznać, że poczuła ulgę. W szoku po śmierci Tobiasa zrobiła to, co polecił jej Damian, ani przez chwilę nie myśląc o przyszłości. Ale kiedy szok minął, powoli odzyskała świadomość i zdała sobie sprawę, kim jest don Damian de la Sola. Nie był zgrzybiałym filantropem. Był rówieśnikiem Tobiasa. Trzydziestojednoletni TolJias był od niej star- szy, ale kiedy przyjmowała jego oświadczyny, miała ukończone dwadzieścia dwa lata. Przeraziła ją sama myśl, że Damian jest w atrakcyjnym wieku. Po dziecinnemu usiłując zmienić temat, rzuciła: - Mogłam przecież jakoś przygotować zabójstwo Tobiasa. - Musiałabyś być najwspanialszą aktorką, stworzoną przez Boga. Ale jest jeszcze jedna rzecz przy podcinaniu komuś gardła. Tobias był moim najlepszym przyjacielem i wiem, że nie był głupi. Nie był po- tężnym mężczyzną, ale miał silne ręce człowieka, parającego się pracą fizyczną. W jaki sposób komuś udało się podejść tak blisko, żeby poderżnąć mu gardło? - Co masz na myśli? - Tylu obcych przybywa do Kalifornii. Może ktoś miał za sobą niechlubną przeszłość, a Tobias ją znał. Zachowywał ostrożność, ale przecież nikt nie podrzyna człowiekowi gardła pośród tłumu. Wzdrygnęła się. Znów powróciło wspomnienie krwi. Powróciła też panika. Potarła dłońmi ramiona, żeby odpędzić nagłe wrażenie przenikliwego chłodu. Damian zdawał się tego nie widzieć, pochłonięty przypominaniem sobie bystrości umysłu przyjaciela i pragnieniem rozwikłania tej zagadki. - Widocznie uważał, że zabójca nie stanowi dla niego zagrożenia, a nóż musiał być bardzo ostry. - Został ograbiony! - Zniknął jego portfel- poprawił ją. - Tylko portfel. Nie zegarek, nie sygnety. Tobias nie był bogaty. Czemu złodziej miałby zabierać portfel, skoro złoto gwarantowało pewniejszy zysk? - Nie wiem. - I ten cios nożem w szyję. Wymagał sporej zręczności. Przez pewien czas myślałem, że sprawcą musi być jakiś hodowca bydła, ktoś mający doświadczenie w szlachtowaniu krów. - Odwrócił się od niej, oparł o balustradę i zapatrzył w rozciągający się przed nim widok. Zaszlachtowany jak młody byczek. Od samego porównania zrobiło jej się niedobrze. Zarżnięty jak głupie bydlę. Dobry człowiek, stanowczy, uwielbiający dzieci i zagadki, umiejący opowiadać zajmujące historie. Mężczyzna, który był każdemu przyjacielem i któremu zaufała na tyle, żeby towarzyszyć mu w jego po- dróżach i zostać jego żoną· Kto mógł odebrać mu życie z zimną krwią, w sposób zaplanowany, nie dbając o nic? Kto umiał się tak zamaskować, że Tobias nie rozpoznał w nim wyrafinowanego mordercy? Czując przypływ mdłości, uniosła rękę do ust. Nie umiała opanować dreszczy. Ale ten ból znała-już wcześniej. I dała sobie z nim radę, jak poprzednio. Wiedziała, że omdlenie na widok krwi oznacza słabość i że musi zwalczyć zmory senne, które ją nawiedzały. Nigdy nie okazała wściekłości, nie krzyczała i nie uzewnętrzniła swojego cierpienia. To też byłoby oznaką słabości ... Czemu jednak, po upływie niemal roku, nadal tak bardzo to odczuwała? Damian, pełen bezsilnego gniewu, nie zauważył jej milczenia i usiłował dalej tłumaczyć. - Wszyscy znający takie sposoby pozbawiania życia, których znam, mieli alibi. Zrobiłem wszystko, żeby znaleźć mordercę, ale nie udało mi się. Jego rozpacz przebiła mgłę cierpienia, w którym była pogrążona. Widząc jego przygarbione ramiona, zrozumiała, że Damian również cierpi po śmieci przyjaciela, chociaż w inny sposób niż ona. Jest patronem, panem swoich włości, swoich ludzi. Czuje się odpowiedzialny za los wszystkich, którzy są od niego zależni. Chroni rodzinę i przyjaciół. Słusznie czy nie, ale czt.j.ł się odpowiedzialny także za nią. Winił się za to, że 'śmierć Tobiasa nie została pomszczona. Wzruszyło ją to współczucie i ośmielona jego przygnębieniem dotknęła jego ręki. - Jestem ci wdzięczna. - Słucham? Zdawał się zaskoczony, więc pospieszyła z wyjaśnieniem.

- Dziękuję. Jestem ci wdzięczna za poszukiwanie mordercy Tobiasa. I za wszystko, co dla mnie zrobiłeś. - Wdzięczna? Katherine mówiła dalej, nie przerywając w obawie, że opuści ją odwaga. - Byłabym ostatnim gburem, gdybym tego nie powiedziała. Nikt nie mógłby być milszy dla mnie niż ty. Zabrałeś mnie do swojego domu, dałeś mi pracę, dobrze płacisz. - Gdy wymieniała jego zasługi, głos zaczął jej drżeć. Spuściła głowę, a na rzęsach pojawiły się łzy. - Gdybym w jakikolwiek sposób mogła ci się odwdzięczyć ... - Nie. - Cisnął cygaro na podłogę i rozgniótł butem. - Co? - Nie. Nie chcę, żebyś mi się kiedykolwiek rewanżowała. - Stał wyprostowany, z piersią wypiętą dumnie do przodu, tak samo jak wtedy naprzeciwko byczych rogów. - Wszystko, co zrobiłem, uczyniłem dla Tobiasa. To nie ma nic wspólnego z tobą. Nic. Obrócił się na pięcie i ruszył do drzwi balkonowych. Otworzył je, ale wiatr zatrzasnął je z powrotem. Posypało się szkło. Katherine skuliła się, ale Damian nawet się nie obejrzał. Wyszedł w milczeniu, ona zaś pozostała, zastanawiając się, czym uraziła jego dumę· * Jeźdźcy pędzili po torze, z werwą i zręcznością pokonując dystans na błyszczących gniadoszach. Katherine siedziała samotnie na werandzie, rękami obejmując kolana. Mimowolnie udzieliły jej się emocje. Hidalgowie jakby rodzili się przyrośnięci do końskiego siodła. Ich myśli i ciała miały tylko jeden cel - wy- ścigi konne. Kiedy ścigający się przejeżdżali w pobliżu, senory krzyczały z podniecenia i łamały wachlarze. Wykrzykiwały imiona swoich mężów, synów, przyjaciół, a ich błyszczące oczy i ożywione gesty świadczyły, że się dobrze bawią· Potężny wybuch śmiechu towarzyszył chwili, kiedy don Julio de Casillas wygrał z Damianem o długość konia. Katherine spojrzała na don Luciana, który wszedł się na werandę, żeby dotrzymać' jej towarzystwa. - Nie rozumiem, dlaczego to takie zabawne. Don Lucifln usiadł na brzegu ławki i zapalił cygaro. - Damian stwierdził, że przegrał tylko dlatego, że jest dobrym gospodarzem i pozwolił Juliowi wygrać. - Aha. - Wbiła spojrzenie w krzyczący tłum, kłębiący się wokół jeźdźców, unikając jego wzroku. A to nieprawda? - Zarówno dla Julia, jak i dla Damiana, nigdy nie liczyły się dobre maniery, gdy pojawiała się szansa pokonania rywala - zapewnił ją. - Podobały ci się gonitwy? - Tak. Na swój sposób były ... pasjonujące. - Jeszcze zrobimy z ciebie prawdziwą Kalifornijkę. - To dla mnie zupełnie nowe przeżycie. W Bostonie kobietom nigdy by nie pozwolono na udział w takich rozrywkach. W Bostonie wszelkie przyjemności należą się wyłącznie mężczyznom. - Posłała mu wsty- dliwy uśmiech. - A więc to tak, dona Katherine. - Dotknął jej policzka. - Myślałem, że jesteś na mnie zła. Nie chciałaś na mnie spojrzeć. Powinna była się domyślić, że zauważy. Zwykle nie była takim tchórzem. Zwykle patrzyła każdemu prosto w oczy, dziś jednak czuła skrępowanie. Zrodziło się ono rano, kiedy służba uprzątała stłuczoną szybę na patio. Nikt nie odezwał się ani słowem i zastanawiała się nad brakiem pytań i komentarzy. Co mogła powiedzieć don Lucianowi ? Zdecydowała się na uprzejme kłamstwo i rzekła. - Dziś w nocy stłukłam okno. Wydmuchał dym z cygara. - Tak, słyszałem, że ... stłukłaś szybę. Chowając głowę w ramiona, spytała: - Kto jeszcze słyszał? - Poczta pantoflowa na ranczo jest szybka i niezawodna - rzekł wymijająco. - Wszyscy wiedzą? - Zadała· sobie pytanie, czy w tak wielkim domu mogą się utrzymać jakieś sekrety i jak wielu gości wie, że Damian ostro rozmawiał ze swoją gospodynią. Don Lucian poklepał ją po ramieniu. - Nie przejmuj się. To nierozsądne. Szydzi z niej? Uniosła głowę i zerknęła na jego twarz. Przyglądał się wydarzeniom w dole. Wydał okrzyk radości i zerwał się na nogi. - Damian usiłuje pokonać Julia.

Zakłopotana, podniosła się także, mrużąc oczy przed popołudniowym słońcem. Dwie postacie tańczyły dokoła siebie, jedna cała w czerni, druga w różnokolorowym stroju. - Ależ don Damian próbuje rozkwasić twarz temu człowiekowi! - Wydajesz się zaskoczona. Nie miałaś chyba wątpliwości, że Damian jest mężczyzną? Powiedział to z taką wyższością, rozbawionym głosem, że uniosła brodę do góry. Ignorując wewnętrzny głos, przypominający jej, że już wczoraj zauważyła, jak bardzo męski jest Damian, prychnęła. - Naprawdę? To w ten sposób oceniacie męskość? Jeśli ktoś potrafi się bić na pięści? - Uważam, że mój syn jest mężczyzną, bo używa pięści wobec tych, którzy są zdolni sję przed nimi bronić. Swoje talenty prezentuje tym, którzy potrafią je docenić. I zabiega o względy kobiety, którą kocha. - Wygląda na to, że przyjaciele rozdzielili walczących dżentelmenów - powiedziała ze sztywną godnością. - A co teraz robią stajenni? - Wskazała na chłopców, którzy wybiegli na tor. Jeden dźwigał klatkę pełną kogutów, drugi niósł łopatę· Don Lucian przystał na zmianę tematu. - Koguta zakopuje się aż po szyję w piasku na środku toru. Młodzieńcy galopują po torze i przejeżdżając obok, chwytają koguta za szyję i wyciągają z ziemi. Katherine wzdrygnęła się. Wkrótce kogut wyglądał na nieco zużytego. Zakopano więc nowego koguta i na tor ruszył następny jeździec, tak bardzo wychylony z siodła, że zwieszał się z końskiego boku. Przesłoniła oczy i przekrzykując gorące wiwaty, odezwała się: - Chyba jednak nie uda się zrobić ze mnie prawdziwej Kalifornijki. - Usłyszała wrzawę, odgłos uderzenia i głośny krzyk, który przeciął powietrze. - Przepraszam na chwilę. - Don Lucian rzucił cygaro i przydeptał je obcasem. - Młody Guillermo złamał sobie rękę. Katherine podniosła się. - Mnie też proszę wybaczyć. Muszę wezwać medyka i przygotować łóżko. Don Lucian skinął przyzwalająco ręką i opuścił werandę z energią godną młodzieńca. Przygotowana na taki wypadek służba wypełniła swoje zadanie niemal bez udziału Katherine, ku jej skrytemu zadowoleniu. Kiedy wychodziła z pokoju poszkodowanego, usłyszała', słowa wuja Guillerma, skierowane do ojca chłopca. - Twój mały synek zginął na zawsze. Teraz jest już dorosłym mężczyzną. - Ależ odważny - westchnęła wystrojona w morze wstążek dziewczyna, czuwająca w holu. Zdaniem Katherine Guillermo nie był odważny, ale głupi. Złamanie łatwo się nie zagoi, a ból będzie odczuwać do końca życia. Zacznie się reumatyzm i każdy chłodny ranek przypomni mu ten dzień, w którym spadł z konia. Powiedziała na głos: -Widzisz, Don Lucianie? Nigdy nie zostanę prawdziwą Kalifornijką. - Tak, sefiora Maxwell? - Służąca rozejrzała się dookoła, szukając osoby, do której mówiła Katherine. Jej zdumienie, gdy nie dostrzegła nikogo, wprawiło Katherine w zakłopotanie. - Nie, nic - powiedziała. Służąca, przyzwyczajona do dziwactw swojej pani, wzruszyła ramionami. - Leocadia mówi, że skończyło się wino, przygotowane na fiestę. Powinna pani porozmawiać z don Damianem, który musi wybrać następne winó. Pani zaś ma klucze. - Teraz? - zapytała przerażona Katherine. - Si. Po emocjach goście są spragnieni. Wznoszą toasty za powrót wiosny, za Guillerma, za ... a, nieważ- ne. Wino jest potrzebne zaraz. - Oczywiście, załatwię to. - Ale za chwilę, pomyślała, oddalając się pospiesznie. Najpierw musi się zmobilizować przed spotkaniem z Damianem. Wyszła na werandę i kilkakrotnie głęboko odetchnęła. Była zadowolona, że go nie widzi. Powinna od razu zająć się sprawą wina, ale wstyd trzymał ją na werandzie. Gdyby miała więcej śmiałości, poszłaby go szukać. Gdyby miała więcej śmiałości, z opanowaniem znio- słaby taką scenę, jak wczorajsza. Gdyby miała więcej śmiałości, zażądałaby wytłumaczenia jego niezwykłe- go zachowania. Nie miała za grosz śmiałości. Nienawidziła scen.

Była tchórzem. Wpatrywała się w tłum, dopóki nie dostrzegła Cabezy Mediny. Zamachała do niego. Szesnastolatek podbiegł i stanął koło niej na schodkach z uśmiechem na przystojnej twarzy. - Chciała pani coś ode mnie, sefiora Maxwell? - Patrzył na nią zalotnie, przez co jego pytanie stawało się wieloznaczne. Obrzuciła młodzieńca uważnym spojrzeniem, poczynając od j ego butów z jeleniej skóry, a na przetykanym złotą nitką obramowaniu sombrera kończąc. Ta lustracja nie speszyła jednak chłopca, który dumnie stał przed nią. Skrzywiła się. - Chciałabym cię prosić o przysługę. - Moje ser-ce należy do ciebie. - Położył rękę na wykrochmalonym gorsie koszuli i skłonił się lekko. J ego bełkotliwa mowa i bezczelne zachowanie zrodziły w niej podejrzenia. - Piłeś wino? - Odsunęła się odrobinę, usiłując uciec przed jego ręką, sięgającą po jej czarną pelerynę· - Tak, senora. Czy również picia wina nie aprobujesz? - Jej manewry były bezskuteczne: pochwycił kaptur narzutki i wsunął go do kieszeni. - Nie w przypadku tak młodego człowieka - rzekła. - Co masz na myśli, mówiąc "również"? Chwiał się na nogach, stojąc tuż koło niej i uderzył ją słodki, winogronowy zapach. - Madre mówi, że nie lubisz nas wszystkich. Bijąc go po łapach, które wyciągnęły się w stronę spinek w jej włosach, poskarżyła się: - Nie wiem, co masz na myśli. Cabeza odchylił się na schodach, niemal tracąc równowagę. Katherine złapała go za klapy marynarki i przywróciła do pionowej pozycji. Chłopiec przystąpił do wyjaśniania, jakby nic się nie stało. - Nigdy nie chodzisz z nami na tańce. Nie nosisz koronkowej mantyli, którą dostałaś w prezencie od mojej matki. Stale się na nas krzywisz. - Rzucił na nią okiem. - Jak teraz. - Wcale nie! Damy nigdy się nie krzywią. I skrzywiła się jeszcze bardziej. - Bardzo lubię was wszystkich. Nie wierzę tylko w przyjaźnie, które zostaną zerwane, gdy stąd wyjadę. - Wyjedziesz stąd? - Młody człowiek wpatrywał się w nią ze zdumieniem. - Przecież tu jest twój dom. - Nie. Dokładnie rzecz biorąc, mój dom jest w Bostonie, w Stanach Zjednoczonych Ameryki. Tutaj jestem obca. Mówię waszym językiem z obcym akcentem. - Nie, nie, nie. - Westchnął. - Mam inne zwyczaje, inaczej się zachowuję. - Czarująco i staromodnie .• , - Muszę stąd wyjechać - podsumowała. - Wyjechać? - Zająknął się. - Nie możesz wyjechać. - Zapewniam cię, że mogę wyjechać, kiedy tylko zapragnę· - Czy źle cię przyjęliśmy? Nie staliśmy się twoją rodziną? Cabeza zdawał się urażony, więc pospieszyła z zapewnieniem. - Naprawdę, wszyscy są bardzo mili i wspaniałomyślni. Musisz jednak przyznać, że nie pasuję tutaj. Jestem jak kos pośród zięb. - I gadających srok, dodała w myślach, bowiem takie słowa zraniłyby uczucia Cabezy. Chłopiec wymruczał: - Już same twoje złote włosy, sefiora, zapewniają ci miejsce wśród naj piękniejszych ptaków na świecie. Nazywamy cię Jutrzenką. - Zerknął na nią wstydliwie. - Wiedziałaś o tym? - Co za głupota - powiedziała bezceremonialnie. - Wiem dobrze, kim jestem. Mam lusterko. - Obawiam się, sefiora, że twoje lusterko zniekształca obraz. - Sprawiał wrażenie pewnego siebie, ubawionego jej szorstkim odezwaniem. - Już niedługo się przekonasz, że nie masz racji. Katherine opanowała rozdrażnienie wywołane faktem, że została pouczona przez tak młodego człowieka. - Oszczędzałam pieniądze, które don Damian tak hojnie płacił mi przez cały rok. Zgromadziłam już tyle, że wystarczy mi na przeżycie przez dłuższy czas. Wkrótce wyjadę. - Czy don Damian o tym wie? - Nigdy o tym nie rozmawialiśmy, ale jestem pewna, że zdaje sobie sprawę, iż nie mogę zostać na ranczo na zawsze - odparła. Co więcej, zrozumiała, że Damian pragnie, żeby wyjechała. Chciał, żeby wyjechała,

więc postąpi zgodnie z jego oczekiwaniami. - Ale nie to jest teraz najważniejsze. Chcę, żebyś przekazał mu wiadomość. Muszę się z nim natychmiast widzieć. Czekam na niego w bibliotece. Możesz mu to przekazać? - Dla ciebie, senora, zrobiłbym wszystko. - Skłonił się nisko i zachwiał na nogach. Idąc tyłem i przez cały czas taksując ją męskim spojrzeniem młodego rozpustnika, wybełkotał: - Oszczędzałaś na podróż do domu. To wyjaśnia, czemu kryjesz swoją wspaniałą figurę pod tym starym, żałobnym strojem. Katherine odwróciła się na pięcie. Włosy opadły jej w dół, spinki, wyciągnięte przez natarczywe palce Cabezy, rozsypały się po podłodze. Kiedy wśliznęła się do mrocznego pokoju, zwanego biblioteką, przy- siadła na kanapie i odgarnęła włosy na ramiona. Palcami przeczesała je, a następnie zaplotła. Przygotowana na nieuniknioną utratę spinek, wyciągnęła ze swojego fartuszka wstążki i związała nimi końce warkoczy. Gdy pomyślała o spekulacjach na temat jej sposobu ubierania się, zrobiło jej się nieswojo. Zmartwiła się, uświadomiwszy sobie, jakie były motywy wręczenia jej w prezencie mantyli. Zapragnęła, żeby był przy niej Tobias; powiedziałby jej, jak się zachować w takiej sytuacji. Sięgnęła ręką do kieszeni i wyjęła masywny zegarek Tobiasa. Pogładziła złote i srebrne ornamenty na wieczku. Zegarek był dziełem sztuki i naj droższą pamiątką po mężu. Tobias był zegarmistrzem, twardym Szwajcarem, który przybył do Massachusetts, żeby prowadzić tu in- teresy. Niespokojny duch, przeniósł się do Kalifornii, zwabiony wizją nowych ziem, nowymi legendami, no- wymi poszukiwaniami. I właśnie tkwiąca w nim mieszanina codziennej praktyczności i nierealnych rojeń była tym, co ją w nim pociągało. Czasami, jeszcze przed śmiercią Tobiasa, marzyła o różnych nieprawdopodobnych rzeczach. Marzenia przywiodły ją do Kalifornii. Po ślubie marzenia jeszcze się umocniły, rozkwitając w czasie krótkiego tygo- dnia trwania małżeństwa. I wszystkie marzenia utonęły w kałuży krwi na ulicy. Nadeszła pora, żeby odejść z tego gorącego, złotego kraju, opuścić przyjaciół i znaleźć sobie nowe miejsce. Marzenia umarły. Otworzyła wieczko zegarka. Pokój wypełnił się muzyką. Uśmiechnęła się. Co za nie typową piosenkę wybrał jej praktyczny Szwajcar; "Słodka Barbara Allen", tragiczna opowieść o utraconej miłości, z piękną melodią, zawsze wyciskała jej z oczu łzy. Czystym głosem zaśpiewała: W krypcie pod ołtarzem zostal pochowany, Barbara zaś w górnej kaplicy, wśród mroku. Z jej piersi wyrósl krzew różany, Z jego piersi -galązki czerwonego glogu. Wzbiły się wysoko aż po strop kościola, Gdzie ich żadne spojrzenie dosięgnąć nie zdola, Miłosny splot zacieśniając rok po roku. Zerwała się na równe nogi, czując na karku chłodny powiew. Niespokojnym spojrzeniem omiotła pokój, ale dostrzegła jedynie ciemne draperie, ciężkie meble i niewyraźny zarys świec. Rozejrzała się ponownie i wtedy go zobaczyła. Czarny surdut i spodnie zlewały się z zasłonami, jego twarz była ciemną plamą. Znajdowali się sami, po- dobnie jak ubiegłej nocy, tyle że tym razem było inaczej. Oczy mu błyszczały ożywieniem, jakiego nigdy dotąd nie widziała, a zarys brwi zdawał się demoniczny. - Don Damian - wyjąkała, skrępowana myślą, że był świadkiem, jak czesała włosy i śpiewała. Wsunęła zegarek do kieszeni. - Nie słyszałam, kiedy wszedłeś. Zrobił krok do przodu i znalazł się tuż koło niej. Za blisko. Zapragnęła, żeby nie był tak podobny do nocnej zjawy i uwolnił ją spod swego hipnotycznego spojrzenia. Odezwała się pospiesznie: - Poprosiłam, żebyś przyszedł, bo ... Ujął jej dłoń i uniósł do swych ust. - Nic nie mów, Catriona - wyszeptał. - Wszystko opowiemy sobie inaczej.

Zaskoczyło ją ciepło jego warg. I jego gest. A delikatne ukąszenie, które poczuła na opuszce kciuka sprawiło, że podskoczyła, usiłując wyrwać rękę. Catriona? Kto to może być? - Och, pomyliłeś się, don Damianie. Drugą dłonią przykrył jej usta. Stali naprzeciwko siebie jak dwa posągi: ręka przy ustach, wargi przy- tknięte do dłoni. - Catriono, to ty się pomyliłaś. ROZDZIAŁ 3 Nie było wątpliwości; Damianem zawładnął gniew. Powtórzył: - Nic nie mów - przesunął usta ku przegubowi jej dłoni i przycisnął wargi w miejscu, gdzie wyczuł tętniący puls. Czuła jego oddech, gdy dodał: - Bo jeśli nie, to znajdę inny sposób, żeby uciszyć twe usta. Stała przyrośnięta do podłogi. Powiódł wargami w górę jej ręki, do łokcia. W myślach przeklęła suknię z krótkimi rękawami. Podrażnił wąsami wrażliwą skórę w zgięciu łokcia. Dotknął jej językiem. Tego było już za wiele. Zaprotestowała: - Don Damianie! Muszę powiedzieć, że ... Tylko czekał, żeby otworzyła usta. Objął ją i przyciągnął do siebie, pragnąc ją mieć jak najbliżej . Zaparła się nogami, zdecydowana stawić opór, lecz po raz pierwszy uświadomiła sobie, jak wielką przewagą dysponuje Damian. Odkryła, że może objąć ją w talii jedną ręką i unieść w górę. Odkryła, że nie jest w stanie ruszyć głową, kiedy jego palce spoczęły na jej karku. Poczuła każdy mięsień jego ciała, napierający na nią. Nie podobało jej się to. Nie podobało jej się, że wskutek poczynań Damiana utraciła zdrowy rozsądek i wpadła w panikę. Nie podobał jej się ani jego zapach, będący" mieszaniną woni tytoniu, brandy i mięty, ani krzepa jego ciała, ani widok jego twarzy tak blisko jej oblicza. Nie podobała jej się cierpliwość, okazywana przez Damiana, oraz niepokojące drżenie, które poczuła w swym zesztywniałym ciele na myśl o jego dotyku. Nie wiedziała, co robić. Nigdy nie pomyślała nawet, że mogłaby się znaleźć w takiej sytuacji. Wargi Damiana były zbyt blisko; tylko głupiec zdecydowałby się otworzyć usta, żeby protestować. Na jego twarzy nadal malowało się podstępne wyczekiwanie. Uśmiechnął się lekko i wyszeptał: - Catriona. Zapomniała o przezorności. - Nie jestem ... Rzucił się na nią, tak jak myślała. Zgodnie z jej przypuszczeniami smakował dymem. Walczyła z jego językiem, którym oblegał jej usta. Na zimno postanowiła się poddać. Odchylił ją do tyłu, aż jej głowa oparła się na jego ramieniu i całował tak długo, aż oddała mu pocałunek. Świat pogrążył się w zupełnym mroku, pozbawionym jakichkolwiek kolorów, a mimo to wciągającym jej zmysły w wir'"przyjemności. Jakby pod wpływem narkotyku, ze zwyczajnej Katherine Anne przekształciła się w istotę owładniętą przez zmysły. Uniosła ręce i zacisnęła palce na jego włosach. Zwinęła je jak w jedwabiste liny, żeby przyciągnąć ku sobie jego głowę. Podobały jej się te włosy w dotyku; miała ochotę je gładzić, ale obawiała się rozluźnić uchwyt. Bała się, że przestanie ją całować. Pożądanie spłynęło z jego ust na jej wargi, pożądanie wywołujące skurcz żołądka. Potem przyszła ulga, zaspokajająca drobny ułamek jej pragnień. I znów ogarnęła ją fala pożądania, silniejsza niż na początku, unosząc ją i wprawiając ciało w stan napięcia. Tym razem nie zaspokoił jej oczekiwań. Cofnął usta, pozostawiając ją spragnioną. Ruchem kciuka odchylił jej twarz do tyłu. Przywarł ustami do wgłębienia w jej szyi: krzyknęła i szarpnęła się. To było wrażliwe miejsce. Nikt jeszcze tam jej nie dotykał. A ten mężczyzna posłużył się swoim językiem i podniecającym oddechem, żeby rozniecić pożar w jej ciele. Jak to się stało, że ten pocałunek zaczął promieniowaćna jej twarz, szyję, ogarnął nawet jej nogi? I w jaki sposób dotarł do samego środka jej ciała? Z ust wyrwał jej się jęk, dając upust uczuciom, jakich istnienia nawet sobie nie wyobrażała.

Zdusiła westchnienie, ale Damian je zauważył. Czuła wibrację jego ramion, targanych silnymi emocjami. Poczuła, że unosi ją do góry. Jej ciało zostało złożone na kanapie. Zręczne zagranie w mistrzowskim wykonaniu. Wszystko zostało przeprowadzone na tyle wolno, że nie zaniepokoiła się z powodu upadku, jednak na tyle szybko, że zdawała sobie sprawę z przebiegu wydarzeń i wpadła w popłoch, pojąwszy, co to oznacza. Z westchnieniem uniosła ciężkie powieki i spojrzała na niego. Na pociągłej twarzy Damiana malował się wyraz dzikiej satysfakcji. - Catriono, czy rozumiesz, co to znaczy? Nic nie odpowiedziała, bo niewyobrażalne emocje pozbawiły ją mowy. - Rozumiesz? - nalegał. - Już teraz nigdy ode mnie nie uciekniesz. Grałem na czas, czekałem na ciebie. Posłuchaj. Czy słyszysz, co mówię? O tak, słyszała. Była jego i mógł z nią robić, co zechciał. Bez jego zgody nie mogła się poruszyć; nie mogła krzyknąć, żeby jej nie pocałował. Nie mogła oprzeć się jego namiętności, gdyż jego emocje redukowały jej logikę do poziomu szumu. Nie spuszczając wzroku z jej oczu, uniósł kolano i wsunął je pomiędzy jej uda. - Rozumiesz? - wyszeptał. Tego było już za wiele: dla jej ciała, które zbyt długo pozostawało nietknięte i dla jej godności, zmiętej jak jej sukienka. - A ty rozumiesz?! - Szarpnęła się do tyłu, a potem gwałtownie do przodu, uderzając go głową w szyję pod brodą. Cios nie wylądował dokładnie w zaplanowanym miejscu, gdyż Damian obserwował ją zbyt uwazme i odgadł jej zamiary. Ale stworzył szansę. Zaklął i chwycił ją mocno. Jednak w dzieciństwie sporo się nauczyła. W czasie walk z kuzynami poniosła wiele porażek, ale tylko wtedy, gdy cała czwórka chłopców i obie dziewczynki równocześnie rzucali się na nią. Z pojedynczym męż- czyzną była w stanie stoczyć niemal równorzędną walkę, jeśli przeciwnik nie mógł użyć najgroźniejszej bro- ni - jej własnej zmysłowości. U dało jej się trafić Damiana pięścią w grdykę, nim zdołał się uchylić. Druga pięść uderzyła w kołnierzyk koszuli. Gdyby nie kolano, vv.epchnięte mocno pomiędzy jej nogi, mogłaby zrobić użytek z całego ciała. Kolano przytrzymywało spódnicę; spódnica unieruchamiała jej talię. Gwałtownie przekręciła się w jedną, potem w drugą stronę. Złapał jej rękę w nadgarstku. - Catriona. Ty diablico! Ileż to razy tak cię nazywałem w myślach? Pochwycił jej drugą rękę. Poderwała się w gigantycznym, konwulsyjnym wysiłku, w szaleńczym zrywie ku wolności. Usłyszała trzask materiału i jęknęła z przerazemem. Damian, słysząc trzask materiału, uśmiechnął się złośliwie. - Nowa sukienka, Catriono. Teraz musisz mieć nową sukienkę. Skrępowana porwaną suknią, która przy każdym ruchu groziła dalszym rozerwaniem, przytrzymywana rę- kami Damiana, krzyknęła: - Don Damianie! Posłuchaj! Błysnął bielą zębów. - Posłucha'in jutro. - Słuchaj! - Znów go ponagliła i w końcu uniósł głowę· - Don Damianie! - Głos dobiegał zza drzwi, wychodzących na patio. - Don Damianie, musisz przyjść. Wino się skończyło. * - Już tylko dwa dni - Katherine pocieszała służbę, pomagając wynosić z kuchni na puste stoły półmiski z owocami, sery i paszteciki.

- Jeszcze dwa dni i będziemy mogli zacząć sprzątać - rzekła Leocadia, wydymając wargi. - A to zajmie wiele, wiele dni. - Po czym zwróciła się do służących. - Rozstawcie równo te talerze, głupcy! Katherine uśmiechnęła się do kobiety, która była gospodynią w tym domu przed jej przybyciem. - Zawsze mogę być pewna, że znajdziesz jasną stronę każdej sytuacji. Dzięki domieszce indiańskiej krwi Leocadia zachowywała kamienną twarz, natomiast hiszpańska krew przejawiała się w jej egzaltowanym głosie. - Trzy olbrzymie posiłki dziennie plus małe przekąski, które jedzą bez przerwy. Don Damian zastąpił mnie, bo myślał, ze dłużej już tego nie zniosę. Mam na karku pięćdziesiąt trzy lata, więc sądził, że następna fiesta mnie wykończy. Katherine postawiła z brzękiem półmisek na obrusie i objęła ramieniem Leocadię. - Wiesz przecież, że cię odsunął od tego, żeby mi dać zajęcie. Wiesz, że to był plaster na moją dumę. Na twarzy Leocadii nie drgnął nawet jeden mięsień, ale badawcze spojrzenie brązowych oczu skierowała na Katherine. - Wiem. Nie sądziłam tylko, że ty Wiesz. - Nie byłam pewna, dopóki nie potwierdziłaś. Uśmiechnęła się do Leocadii, która skrzywiła twarz, niezadowolona, iż Katherine wyprowadziła ją w pole. Aby ją ułagodzić, dziewczyna powiedziała: - Z jakiego innego powodu chciałby zastępować zaufaną sługę? Jesteś zdrowa, hacjenda jest tak zorganizowana, że wszystko toczy się samo, a że patron nie należy do ludzi, którzy pozbywaliby się wiernych służących bez powodu, więc ... - Wzruszyła ramionami. Leocadia porwała z talerza winogrona i wręczyła je Katherine. - Jedz. Musisz czymś odżywić ten swój cwany umysł. Ruszajcie się, ruszajcie! - popędziła kilka służących. - Kolacja już skończona, wieczorne przekąski już są na stołach. Teraz musimy sprzątnąć i przygotować wszystko do jutrzejszego śniadania. W odpowiedzi usłyszała potężny, zbiorowy jęk. Katherine zawróciła, zmierzając do kuchni, ale Leocadia ją powstrzymała. - Zostań. Jak sama powiedziałaś, w gruncie rzeczy nie jesteś tam potrzebna. Możesz wmieszać się pomiędzy gości, coś obejrzeć. Może znajdziesz don Damiana i będziesz mogła przedyskutować z nim swoją pozycję gospodyni. - Nie! - Okrzyk instynktownego protestu WYIWał się Katherine. Próbując się uspokoić, przekonując się, iż nikt nie wie o nieszczęsnym zdarzeniu w bibliotece, powtórzyła: - Nie. Don Damian jest zbyt zajęty swoimi gośćmi, żeby tracić czas na mnie. Leocadia nie uśmiechnęła się, ale Katherine podejrzewała, że pod kamienną maską kryje się rozbawienie. - Dla mnie don Damian zawsze miał czas. A z pewnością jestem mniej ważna niż ty. Ale jeśli nie chcesz z nim rozmawiać, może poszukasz jakiegoś Amerykanina i pogawędzisz sobie w swoim ojczystym języku. - Wątpię. Nie ma tu zbyt wielu Amerykanów. - Tutaj jest za dużo Amerykl'mów. - Wydęła usta. - Kręcą się jak ogromne ćmy, czekając, żeby tu osiąść i pożreć ten skrawek naszego świata. - Nie chcę rozmawiać z ćmami. - Ale jesteś płomieniem, który je przyciąga. - Leocadia kiwnęła głową i rozpłynęła się w mroku. - Pani Maxwell. Katherine zacisnęła zęby i odwróciła się. - Pan Smith. Czy mogę coś dla pana zrobić? - Zaoferować mi swoje towarzystwo. Mężczyzna górował nad nią wzrostem. Był przesadny pod każdym względem. Za wysoki, za chudy, za miły, za szczery. Skłonił się lekko. Wyglądał, jakby się miał za chwilę przewrócić, ;;tle nie uronił ani kropli ze szklanki piwa. Z wyżyn swojego niebywałego wzrostu posłał jej uśmiech, ukazując brzydkie zęby. - Te hiszpańskie seńority są takie niskie, że boję się, żeby ich nie rozdeptać. Miło jest spotkać kobietę na tyle wysoką, żeby się dawało porozmawiać. Uśmiechnęła się sztywno. Poczuła się urażona jego komplementem, który poniżał szanowanych przez nią ludzi. - Seńorita Vietta jest ode mnie znacznie wyższa. Może znajomość z nią sprawi panu przyjemność. - Nie wiem, kto to.

Zaskoczona, uniosła brwi. - Widziałam pana pogrążonego w rozmowie z nią. - Nie mnie - upierał się. - Pewnie nie wiedział pan, kim ona jest. - Nie rozmawiałem z żadną Viettą. Przysunął się bliżej i Katherine musiała się cofnąć przed oparami piwa. Stłumiła przemożną chęć zama- chania ręką przed twarzą i przestała oponować. Sam pan wie najlepiej. Proszę spróbować pasztecików, są jeszcze ciepłe, prosto z pieca. - Ku uldze Katherine oczy Smitha rozbłysły pożądliwie na widok jedzenia. - Dziękuję pani. Świetny pomysł. - Odstawił szklankę na składany stolik, nakryty białym obrusem. Wyciągnął wielkie łapsko w stronę półmiska, dotknął jednego pasztecika, potem drugiego, w końcu porwał największy i uniósł do łakomych ust. Zerkając na nią kątem oka, powiedział: - Jestem dużym człowiekiem i takie małe kęsy jedynie podrażniają mój apetyt. - Przykro mi - przeprosiła Katherine bez cienia prawdziwego żalu. - Jestem odpowiedzialna za jedzenie. Porozmawiam z kucharką i każę przygotować coś specjalnie dla pana. Zakrztusił się kruchym ciastem i zakasłał. Podała mu jego szklankę z piwem. Wypił do dna, z oczami pełnymi łez. - Nie to miałem na myśli. Wspaniale wywiązuje się pani ze swoich obowiązków, uszczęśliwia- jąc tych cudzoziemców. Wiem, że musi ich pani żywić tak, jak lubią. Ale takie jedzenie nawet się nie umywa do prawdziwego amerykańskiego jadła. - Prawdziwe amerykańskie jedzenie - rzekła zamyślona. - Dla mnie prawdziwe amerykańskie jedzenie to pieczona fasola i ciemny chleb. Czy mam je panu przygotować? - Chyba nie - ciągnął dalej rozmowę żartobliwym, pojednawczym tonem. - Właściwie nie jestem nawet pewien, czy kiedykolwiek jadłem coś takiego. - A przecież pierwsi osadnicy w Plymouth żywili się fasolą i ciemnym chlebem od pierwszej zimy. - Pierwsi osadnicy nie przybili do brzegu tam, gdzie mieszkam. - Uśmiechnął się z zadowoleniem. - Rozumiem. - Nie potrafiła zidentyfikować jego akcentu, spytała więc z prawdziwą ciekawością. Skąd pan pochodzi? - Z Waszyngtonu - odparł z dumą. - Z samego serca kraju. Tam się urodziłem i wychowałem. Kocham to wielkie miasto i więcej wiem o naszej stolicy niż ktokolwiek na ziemi. Jeśli ma pani jakiekolwiek pytania na temat naszego rządu, proszę pytać. Z przyjemnością udzielę pani wszelkich wyjaśnień. - A co sprawiło, że przybył pan na Zachód? - Zwykłe pragnienie podróży. - Wzruszył niepewnie ramionami i głośno beknął. - To nie złe maniery, tylko dobre piwo. - Wybuchnął śmiechem, a Katherine przyglądała się zdziwiona, jak rozbawiony wymachuje długimi rękami. - Ci ludzie wyraźnie wiedzą, co podawać gościom. Uniknął odpowiedzi na jej pytanie. Zaczęła się zastanawiać, jakie popełnił przestępstwo i przeciwko komu. W Kalifornii często okazywało się, że człowiek zajmujący się traperstwem, właściciel sklepu czy pomocnik rolny zostawił za sobą sądowy nakaz aresztowania. Korciło ją, żeby pytać dalej, ale dała spokój. Poza tym, kto wie, mógł być ścigany listem gończym za morderstwo.

- Owszem, Hiszpanie są bardzo gościnni - przyznała .. - To prawie wstyd, że ich stąd wykurzymy - rzekł zamyślonym głosem, ale bez cienia żalu. - Wykurzymy? - Naturalnie. Nie sądziła pani chyba, że pozwolimy im zachować ten skrawek ziemi. Jeśli go nie przej- miemy, wówczas sięgną po niego Anglicy, to pewne. Przypomniawszy sobie słowa don Luciana, zaryzykowała. - Nie uważa pan, że Hiszpanie będą mieli coś do powiedzenia w tej sprawie? - Niemożliwe. Proszę tylko na nich spojrzeć! Machnął ręką w stronę rozgadanych grupek wesoło wystrojonych ludzi. - Potwornie leniwi. Nie będą walczyć. Kiedy angażują się w jakiś spór, nigdy nie oddają nawet jednego wystrzału. Rozwiązują wszystko proklamacjami i niekończącymi się rozmowami. - Niektórzy uznaliby takie pragnienie pokoju za coś wspaniałego. - To tylko przejaw braku charakteru. Nawet nie wiedzą, jak się strzela. - Nie potrafią strzelić do innego człowieka - usłyszała wrogość w swoim głosie i zmieniła ton - lecz niedźwiedzie obchodzą ich z daleka. - To co innego. Przywiązują niedźwiedzia do byka i patrzą, jak zwierzęta rwą się na strzępy. Dzikusy! - Aha! - Z błyszczącymi oczami Katherine pochyliła się do przodu. - Są dzikusami, kiedy patrzą, jak zabijają się zwierzęta, ale wykazują się brakiem charakteru, gdy odmawiają mordowania się nawzajem. - Tak. - Obdarzył ją uśmiechem. - Widzę, że pani zrozumiała. Z westchnieniem wyprostowała się. Jeśli istniało coś gorszego niż głupi gbur, był to z pewnością głupi gbur, który nie pojmował, że został pokonany w walce na argumenty. - Większość Hiszpanów ... - Nie są Hiszpanami, tylko Meksykanami. - To prawda, że Meksyk rządzi w Kalifornii - zgodziła się. - Rozumiem, że przez ponad dwadzieścia lat traktowali Kalifornię jak swoją prowincję. Ale wiele tutejszych rodzin przybyło tu prosto z Hiszpanii. Rząd meksykański niewiele tu zdziałał. - Meksykańskie rządy nad tymi ziemiami to kpina - przyznał jej rację. - Wszyscy nasi gospodarze uważają się nie za Meksykanów czy Hiszpanów, lecz za Kalifornijczyków. To ich ziemia, na której osiedli ich ojcowie i dziadowie. - Nie uprawiają ziemi jak Amerykanie. Mają rancza, stada krów i owiec. Hodują konie i jeżdżą na nich, żeby stopami nie dotykać kalifornijskiej ziemi. Nie sadzą roślin uprawnych, żeby sobie nie pobrudzić rąk. - Wziął trzy paszteciki i wgryzł się w ciasto. Zaklął, kiedy gorący sos pociekł mu na brodę. - Wystarczy na nich popatrzeć! Leniwi, chcieliby tylko śpiewać, pić i leżeć w cieniu, podczas gdy pastuchy dla nich pracują. Katherine rozejrząła się, ale nie zobaczyła tego, co pan Smith. Zobaczyła grupę ludzi, szczęśliwych, że mogą się spotkać po całym roku ciężkiej pracy na ranczo. Owszem, śpiewali, pili i leżeli w cieniu. Młodzież tańczyła i flirtowała. Mężczyźni plotkowali o koniach. Kobiety rozmawiały o swoich dzieciach. Dzieci biegały z miejsca na miejsce, grając w różne gry i bawiąc się zabawkami. Jej rozmyślania przerwały dalsze kąśliwe uwagi pana Smitha. - Ci ludzie idą na łatwiznę, hodując bydło na skóry i łój. Banda próżniaków. Zrozumiała obelgę. Jej niesmak wobec pana Smitha jeszcze wzrósł i przekształcił się w zdecydowaną niechęć. Udało jej się przywołać na twarz wyraz uprzejmego zainteresowania. - Nasz gospodarz, don Damian, uprawia ziemię· - Tak - wycedził. Przyglądała mu się badawczo jak oślizłemu gadowi - z obrzydzeniem, a jednocześnie z fascynacją· - Tak. Istotnie, don Damian uprawia ziemię. De la Solowie osiedli na najżyźniejszym skrawku kalifornij- skiej ziemi. Świetnie nią zarządzają·

- A teraz pan ma na nią ochotę? - zapytała. - I mam zamiar ją zdobyć. Proszę spojrzeć na to miejsce. Na ten dom. Śnieżnobiały, wysoki i· prze- stronny, z fontanną na podwórzu, obwieszony balkonami. Wewnątrz lśni wypolerowane drewno, na pod- łodze leżą cenne dywany. Złote dzbanki do herbaty, cenna chińska porcelana i wspaniałe meble ze Stanów Zjednoczonych Ameryki. To cudowne miejsce. Zirytowała ją nuta chciwości w jego głosie. Jednak coś w tej wypowiedzi brzmiało fałszywie. - De la Solowie zbudowali ten dom dla wygody, a nie na pokaz. Istnieje wiele wspanialszych hacjend. Czemu więc tutaj? - Każdy chce tu przyjechać. Każdemu się tu podoba. Kiedy ten dom będzie mój, będę wydawał takie' przyjęcia jak to. Każdy zaproszony na nie będzie z tego dumny. Mogła uwierzyć, że urzekła go szacowność tej posiadłości. Tak bardzo zapragnął tego domu, że wy- obraził sobie, iż będzie w stanie go kupić. Niemal zaczęła mu współczuć, ale Smith nie skończył jeszcze swoich zwierzeń. Zniżając konspiracyjnie głos, rzekł: - Tu kryją się bogactwa. Gdybym tylko mógł, opowiedziałbym o bogactwach, o jakich się pani nawet nie śniło. Ten człowiek uważał, że j'est zbyt ograniczona, aby zrozumieć, iż pewnego dnia ta żyzna ziemia w łagodnym klimacie wyda plony, starczające do wyżywienia całego świata. - Pragnie pan tej ziemi jedynie dla jej bogactwa? A może w pańskich zakusach, żeby odebrać ziemię de la Solom, tkwi cień rywalizacji? - Jasne. Pokażę temu zarozumiałemu Meksykaninowi, kto tu jest panem. On też świetnie o tym wie. Pro- szę na niego spojrzeć. - Wskazał głową na Damiana, gawędzącego ze swoimi gośćmi. - Tak ślicznie mówi i ma takie płynne ruchy. Ubierze się na czarno, ze srebrnymi ozdobami, po czym przechadza się pomiędzy tymi pawiami, uważającymi się za mężczyzn. Wyróżnia się. Wszystkim kobietom wydaje się, że go pragną. Nie będą go tak bardzo chciały, kiedy będzie bez grosza. - Nadal jednak pozostanie przys,tojny. - Wypowiedziała te słowa spokojnie, tłumiąc głos na tyle, by musiał się wysilić, żeby dosłyszeć. Kiedy odskoczył, wiedziała, że udało jej się zranić jego próżność. Głośniej już spytała: - W jaki sposób mógłby stracić swoje ziemie? Jestem tylko kobietą. Obawiam się, że nie pojmuję. _ Jest mnóstwo spraw, których kobiety po prostu nie potrafią zrozumieć. - Próbował nakryć ręką jej dłoń, ale odsunęła się, żeby ustawić misy z owocami i półmiski z serami. --: Jak wspominałem, pochodzę z Waszyngtonu, jeśli więc będzie pani chciała coś wiedzieć, z przyjemnością służę pomocą· - Proszę mi wyjaśnić, jak mógłby stracić ziemię· Wbiła w niego spojrzenie swych ogromnych, zielonych oczu, aż zmiękł. Wbrew zdrowemu rozsądkowi, zaczął tłumaczyć. - Prawem, ba, obowiązkiem Stanów Zjednoczonych Ameryki jest przejęcie i władanie ziemiami od Atlantyku po Pacyfik. Przeklęci Anglicy usiłują się wedrzeć i zagarnąć te ziemie, tak jak zawładnęli już połową świata. To samo pragnęliby zrobić Rosjanie i Francuzi. Ale nie mogą. Ten kraj należy do nas. - Ktp tak powiedział? - Bóg. Okrzyk zdumienia wyrwał się Katherine z ust. - Czy ktoś z Nim rozmawiał? _ Prezydent James K. Polk. - Pokręcił głową w podziwie. - Kiedy pół roku temu opuszczałem Waszyngton, mówiło się o nowym celu Stanów Zjednoczonych. To palec boży. - Doprawdy? Jaki to cel? - Żeby wszystkie te ziemie, od morza do morza, znalazły się w naszych rękach. - Konspiracyjnie zniżył głos. - Prezydent Polk ma plany wobec Kalifornii, nawet kosztem pogwałcenia prawa. - Rozumiem. - A ci Ameqkanie, którzy tu będą pierwsi, zajmą najlepsze ziemie. . - I dlatego pan tu przybył? Zeby mieć szansę na najlepszą zdobycz? - Tak, proszę pani. - I znaczącym głosem dodał: Cóż, powinna pani sobie znaleźć amerykańskiego męża, który się panią zaopiekuje. Kiedy wszystko się uspokoi, będzie pani bogatą kobietą. Lekki uśmiech pojawił się na jej ustach. - Czemu miałabym się wiązać z jakimś mężczyzną? Przecież' powiedział pan jasno, że każdy obywatel amerykański mieszkający w Kalifornii będzie miał szansę przy-

właszczyć sobie ziemię. Zaskoczony, zmarszczył brwi. - To prawda. - Nie potrzebuję więc mężczyzny, żeby ukraść ziemię. Moim wujem jest Rutherford Carr Chamberlain. Czy słyszał pan o nim? - No .... tak, proszę pani. Prowadzi interesy w Waszyngtonie. - W samej rzeczy. Nie 'byłby w stanie trzymać się z daleka od tego skorumpowanego miasta. Pracuje dla bogaczy z całego wschodniego wybrzeża, pomagając im okradać biednych. Zdumiała go jej pewność siebie. - Słucham? - Długo pracowałam u niego jako prawnik, bez żadnego wynagrodzenia. - Kobieta? - zachichotał Smith. - Zeby zostać prawnikiem, nie trzeba ukończyć studiów. Większość prawników praktykuje w innych kancelariach prawnych, dopóki nie przyswoją sobie wystarczającej wiedzy. Gdybym nie była kobietą, mój wuj wspierałby mnie finansowo, dopóki nie złożyłabym egzaminu w palestrze. Jednak wuj wolał grać na moim poczuciu wdzięczności. - Przepraszam, ale nie rozumiem. - Mój ojciec, brat wuja Rutherforda, też był prawnikiem. Wierzył w sprawiedliwe rozstrzygnięcia dla każdego obywatela Stanów Zjednoczonych: mężczyzny, kobiety czy dziecka. Nigdy nie mieliśmy dużo pieniędzy. Po śmierci taty zamieszkałyśmy z mamą u wuja Rutherforda Carra Chamberlaina i jego żony Narcissy. - Och! A więc potrafi pani czytać książki. - Ojciec nauczył mnie czytać po angielsku i niemiecku, nauczył mnie też łaciny i greki - wyjaśniła. - Mój Boże! Podziw w jego okrzyku umocnił jej podejrzenia. Ten człowiek nie umiał czytać. Poczuła przypływ współczucia, które zdusił natychmiast dalszy komentarz pana Smitha. - Czy pani ojciec nie wiedział, że znajomość książek może wyrządzić kobiecie dużą krzywdę? - Kobiecie rozmawiającej z panem nic się nie stało - parsknęła. - Oczywiście, oczywiście. - Omiótł spojrzeniem jej postać. - Pan Rutherford pozwolił pani dla siebie praco- wać, żeby się pani mogła odwdzięczyć za jego łaskawość. - Doskonale pan to zrozumiał. Wuj "pozwolił" mi prowadzić poszukiwania wszelkich przepisów prawnych, analizować poszczególne sprawy, robić notatki. Kiedy zaczęłam dla niego pracować, wyrzucił na ulicę swojego poprzedniego pomocnika. Dzięki mojej pracy jego interesy rozkwitły. - Dlaczego? - Nie lubię się przechwalać ... - Było to kłamstwo, ubóstwiała się chwalić. - ... ale to ja byłam mózgiem, który doprowadził wuja do sukcesu. Na twarzy pana Smitha widać było ciężki wysiłek umysłowy. - Jeśli to prawda, mogłaby pani podjąć pracę tutaj, dla jakiegoś innego prawnika, i świetnie sobie radzić. - To prawda. - I nie zależy pani na tym, żeby odwdzięczyć się wujowi za jego dobroć. - Jaką dobroć? - Przecież przygarnął panią i pani mamę pod swój dach, utrzymywał, przyjął do rodziny. Słowa pana Smitha obudziły w Katherine wspomnienia upokorzeń. Doskonale pamiętała szyderstwa wuja i podejmowane przez ciotkę wysiłki, żeby przegnać ją do kuchni. Pamiętała jak matka, która nigdy nie cieszyła się dobrym zdrowiem, cierpiała w maleńkim, gorącym, zagraconym schowku, który służył

im za sypialnię. Oczami duszy ujrzała obraz pełnej niepokoju twarzy matki, nalegającej na zbuntowaną piętnastolatkę, żeby pamiętała o dobrym wychowaniu i stosowała się do otrzymywanych poleceń. Słyszała groźby wuja Rutherforda, że wyrzuci je na ulicę, jeśli Katherine nie będzie wykonywała dla nie- go całej tej brudnej robot;y. Pokazał swoje ostre ząbki, kiedy zrozumiał, że jego bratanica uczyni wszyst- ko, dosłownie wszystko, żeby chronić swoją matkę. Znów poczuła w gardle tę gorzką kulę, która dawała jej się we znaki, gdy wykorzystywała swój umysł i prawniczą wiedzę dla zniszczenia reputacji i kariery rywali wuja. Nigdy nie zapomni uśmiechu, z jakim co wieczór zapewniała umierającą matkę, że podoba jej się praca u wuja. Smierć matki załamała Katherine. Dziewczyna odczuła utratę jedynej osoby na świecie, która ją kochała. Poczuła też ukrytą ulgę. Nie będzie dłużej czymkolwiek skrępowana. Długo trwało dochodzenie do równowagi. Nie wiedziała nawet, czy udało jej się do końca wykurować. - Hop, hop, pani Maxwell! - Pan Smith zamachał jej ręką przed twarzą. - Gdzie się pani podziała? Wyrwana z rozpamiętywania dawnego bólu, spojrzała na uśmiechniętą, kiwającą się przed nią twarz i odpowiedziała na jego poprzednie pytanie. - Nie, panie Smith, nie miałam nic przeciwko pracy dla mojego wuja, ale nie z powodu wdzięczności. Kiedy zajęta byłam' pracą dla wuja, ciotka Narcissa nie mogła mnie wykorzystywać jako pomywaczki w kuchni, a moi kuzyni nie mogli się nade mną znęcać. Jak pies czujący kość, zajadle drążył temat, który go interesował. - Jednak ... czy nie lubiła pani zajmować się prawem? - Lubiłam. Ćwiczyło mój umysł. Widziała, że rozbawiła go jej odpowiedź. Pochylił się nad stołem i, ignorując kiście winogron, sięgnął po następny pasztecik. Zlekceważył ją, uznając, że się przechwala swoim sukcesem, a zapewnienia o jej zdolnościach potraktował jak głupie babskie gadanie. - Każda kobieta byłaby dumna, mogąc wspierać swojego męza. - Nie mam męża. - Musi pani mądrze to rozegrać ... - Mąż nie jest mi potrzebny. Ale dziękuję panu za radę. Wiele mi pomogła. - Bardzo proszę. - Zmiękł pod wpływem jej pochlebstw, lecz w tonie jego głosu zabrzmiało zmieszanie. - Za jaką radę? - Pomógł mi pan uświadomić sobie, że z moją prawniczą wiedzą, amerykańskim obywatelstwem, długim pobytem w Kalifornii, mogę rościć sobie prawo do tej ziemi, ziemi na której teraz stoję - tupnęła nogą - i ta ziemia będzie moja. Zmiażdżył pasztecik w dłoni. - Co? Szybko i z ogromną wprawą podała mu serwetkę. Będę doskonałym właścicielem ziemskim. Może nawet wynajmę don Damiana w charakterze majordomusa. Zacisnął na jej dłoni swe kościste palce, rozmazując tłuste nadzienie. Wzdrygnęła się. - To niemożliwe, droga pani. Wiem, że tu i ówdzie wiele się mówi o tym, że mężczyźni nie powinni mieć takiej władzy nad swoimi żonami. Przyznam szczerze, że to nonsens. - To prawda? Pokiwał z przekonaniem głową, zdecydowany odpędzić niewłaściwe myśli, zanim zdążą się zakorzenić., - Winię o to ekspansję na zachód. Ludzie wędrują na zachód i zajmują ziemie. Potem ojciec rodziny umiera. Wszystko przejmuje jego żona, która uprawia rolę, wychowuje dzieci i walczy o prawo do ziemi. Niezbyt atrakcyjne życie. Oderwała wzrok od swych zatłuszczonych palców. - Niezbyt atrakcyjne? - Przeznaczeniem kobiet nie jest martwić się o swój byt. Mężczyźni są mądrzejsi od kobiet. Każda kobieta powinna być szczę~liwa, mogąc pracować dla swojego męża. Teraz w Waszyngtonie zaczęło się mówić ... Wiem, że to szalony pomysł i nie chcę, żeby się pani za bardzo śmiała. No więc zaczęło się mówić, że gdzieniegdzie kobiety powinny mieć prawo głosu. Tylko na zachodzie, rozumie pani, tam,

gdzie mieszka mało ludzi i liczy się każdy głos. Każda kobieta będzie głosowała tak, jak jej poleci jej mąż. - A co z wdowami i starymi pannami? - Otóż to! Rzeczywiście ma pani dobrą głowę, jak na kobietę. Na tym właśnie polega problem. Wyobraża sobie pani, jak wyglądałby ten kraj, gdyby kobiety mogły głosować i wybierały kandydata, którego ich kurze móżdżki uznałyby za najlepszego? - Dobry Boże! Zapanowałby pokój, edukacja byłaby dostępna dla wszystkich, a biedni znaleźliby za- trudnienie. I co ... - wyrwała ręce z jego uchwytu i wytarła je, jedną po drugiej, o jegó surdut - ... pocznie Ameryka, jeśli wszystkie problemy socjalne zostaną rozwiązane przez grupę kobiet o kurzych móżdżkach? - Zrobiła krok do tyłu i uśmiechnęła się na widok jego oszołomionej twarzy. - Przekonał mnie pan, panie Smith. Pewnego dnia kobiety ot!zymają prawo głosu. Nie możemy bez końca pozwalać na to, żeby krajem rządzili wyłącznie mężczyźni, nie znający się na prawie i analfabeci. - Co, co ... - rzucił się ku niej i złapał ją za ramiona. - Ty sekutnico! Odgłos drącego się materiału i chłodny powiew na ramionach starł uśmiech z jej twarzy. - Chyba jednak nie jestem sekutnicą. Wiem jednak, że kiedyś zostanie mi przyznane prawo wyborcze i że pewnego dnia ta ziemia będzie moja. - Wyrżnęła go pięścią w grdykę. Inaczej niż w przypadku starcia z Damianem, tym ra- zem włożyła w ten cios całą swoją siłę i pełen bólu krzyk pana Smitha rozległ się echem na ucichłym nagle podwórzu. Ręce pana Smitha opadły i Katherine cofnęła się. Mężezyzna zdążający pospiesznie przez podwórze zatrzymał się w pół kroku. Pochylając się nad Smithem, który zwiesił nisko głowę i rękami obejmował się za szyję, Katherine rzekła: - Potrafię takie rzeczy. Widzi pan ... to palec boży. ROZDZIAŁ 4 Zaśmiała się ochryple i odeszła sztywnym krokiem. Pan Smith powiódł niepewnym wzrokiem po widzach i poczłapał w stronę strumienia, gdzie chłodziły się beczki z piwem. Don Lucian rozluźnił rękę zaciśniętą uspokajająco na ramieniu Damiana. - Nie miałeś prawa się wtrącać, Damianie - skarcił syna. Ciekaw jestem, skąd zna taki skuteczny cios. Damian pokręcił głową i potarł znacząco własną szyję· - Świetnie się nadaje na żonę dla ciebie - oświadczył don Lucian. - Lepiej niż Vietta. - Vietta nigdy się nie liczyła. - Jej rodzina miała nadzieję ... Damian nie odrywał spojrzenia od Katherine, zmierzającej do domu. - Jej rodzina miała nadzieję, że ocalę ich przed ich własną głupotą. - Żaden hodowca z tego Luisa Gregorio - przyznał don Lucian. - A jeszcze gorszy sąsiad. - Stracił ziemię przez własne lenistwo, ale Vietta nigdy nie chciała, żebym ożenił się z nią z poczucia obowiązku. W głosie don Luciana pojawiła się niechęć do dziewczyny. - Nie, jednak spodziewała się, że ją poślubisz, bo się w tobie zakochała. Damian zerknął na ojca i b,ezradnie rozłożył ręce. - Szczeniackie zauroczenie. Daję słowo, że nie zrobiłem nic, żeby ją zachęcić. Nic o tym nie wiedziałem, dopóki nie dotarły do mnie plotki o naszym spodziewanym ślubie. - Wierzę ci, synu. W końcu nie uwodziłeś niewinnego dziecka. - Przyznaj wreszcie, ojcze, że nie lubisz Vietty.