czyli Amanda Quick
pod prawdziwym nazwiskiem
DC
Wydawnictwo Da Capo
Warszawa 1996
Rozdział
pierwszy
Ogłoszenie na ostatniej stronie katalogu księ
garskiego było małe i dyskretne, toteż jedynie do
świadczony kolekcjoner białych kruków mógł się
zorientować, że oferowany na sprzedaż wolumin to
unikatowy przykład osiemnastowiecznej erotyki.
DO SPRZEDANIA: „Dolina tajemniczych klejnotów"
Burleigha. Pierwsze wydanie, 1795. Plansze. Stan
bardzo dobry. Kontakt: Mercy Pennington, Penning
ton's Second Chance Bookshop, Ignatius Cove, Wa
szyngton. Tel.: (206) 555-1297.
Chociaż Croft Falconer spędził mnóstwo czasu
nad tymi pięcioma linijkami, po raz kolejny prze
czytał ogłoszenie, mając nadzieję, że znajdzie wre
szcie jakąś wskazówkę pozwalającą się domyślić,
jakim cudem książka pojawiła się na rynku po tylu
latach.
Croft zignorował podany numer telefonu.
W swoim domu na wybrzeżu nie miał telefonu. Nie
miał też telewizora, radia ani kuchenki mikrofalo-
5
Jayne Ann Krentz
wej. Mógł wprawdzie pojechać do miasta i zadzwonić z auto
matu, ale wiedział, iż będzie to daremny trud.
Musiał na własne oczy zobaczyć książkę, aby być pewnym,
że jest to ta, o którą mu chodziło. Chciał także osobiście
poznać tę Mercy Pennington i dowiedzieć się, kim jest, ile wie
i skąd ma książkę.
Jedyną bezsporną rzeczą był niepokojący fakt, iż ta książ
ka nie miała prawa istnieć.
Dolina powinna była spłonąć w ogniu, który trzy lata
wcześniej zniszczył znajdującą się na wyspie fortecę Egana
Gravesa. Croft był naocznym świadkiem pożaru. Czuł na
sobie jego diabelski żar, widział ogarniające wszystko pło
mienie i słyszał przeraźliwe okrzyki ofiar ognia.
Jakim cudem coś, co powinno było sczeznąć w płomie
niach, pojawiło się znów w jakimś prowincjonalnym katalogu
księgarskim? Istnienie książki otwierało na nowo sprawę,
którą Croft uważał za zamkniętą na zawsze. Jeśli książka
przetrwała pożar, to Croft musiał wziąć pod uwagę również
inną możliwość: iż jej dwczesny właściciel, Egan Graves,
także wyszedł cało z tego pożaru.
A to by oznaczało, że Croft pokpił sprawę.
Ogłoszenie o Dolinie dawało asumpt do pewnych pytań, na
które należało znaleźć odpowiedź. Wskazywało na ślad, któ
rym trzeba było podążyć.
Ślad zaczynał się u panny Mercy Pennington w Ignatius
Cove w stanie Waszyngton.
Croft spoglądał przez okno swego gabinetu na oświetlony
wschodzącym słońcem Pacyfik i rozmyślał o pannie Percy
Pennington. Nim doszedł do jakichkolwiek wniosków, rott
weiler cicho zaskomlał mu za plecami. Croft rzucił okiem na
wielkiego psa. Zwierzę odpowiedziało mu pełnym nadziei
spojrzeniem.
- Masz rację, czas pobiegać - powiedział Croft. - Chodźmy
na plażę. Już dzisiaj na pewno nie będę medytował.
Pies w milczeniu zaakceptował odpowiedź swego pana
i ruszył do drzwi.
Gdyby ktoś zapytał Crofta o jego związek z rottweile-
rem, odpowiedziałby, iż po prostu jest jednym z tych ludzi,
którzy lubią psy. W rzeczywistości miał o wiele więcej wspól
nego ze stworzeniem, które szło teraz obok niego. Odwie-
6
Dolina klejnotów
czne, dzikie, myśliwskie instynkty nadal krążyły w żyłach
rottweilera, choć na ogół zwierzę zachowywało się popraw
nie i było do przyjęcia w cywilizowanym świecie. Jednakże
w razie prowokacji fasada grzeczności zarówno u człowieka,
jak i u psa, znikała natychmiast, odsłaniając drapieżne in
stynkty.
Croft odsunął japoński parawan i wyszedł do holu. Pokój
po przeciwnej stronie wyłożonego kafelkami korytarza wabił
i kusił. Croft zajrzał do środka, czując, jak przyciąga go
czysta prostota. Surowa drewniana podłoga, pleciona mata
i wytwornie skromna dekoracja kwiatowa w niskim, czarnym
wazonie z ceramiki obiecywały schronienie. Okres spokojnej
porannej medytacji był dla Crofta tak samo ważną częścią
jego codziennego życia, jak bieganie i wyczerpujące ćwicze
nia, które pomagały mu utrzymać się w szczytowej formie
w walkach wschodnich.
Croft przywiązywał dużą wagę do swych przyzwyczajeń.
Wszystkie, od porannej medytacji do późniejszej filiżanki
perfekcyjnie zaparzonej herbaty, były codziennymi składni
kami jego doskonale zorganizowanego, samowystarczalnego
świata. Nie lubił rezygnować nawet z najdrobniejszych ele
mentów samodzielnie wypracowanych rytuałów.
Tego ranka nie miał wielkich nadziei na takie uspokojenie
umysłu, które prowadziłoby do medytacyjnego transu. Zbyt
wiele pytań wirowało mu w głowie; zbyt wiele materializowa-
ło się groźnych możliwości.
Postanowił, iż musi mu wystarczyć poranny bieg. Z psem
u boku wyszedł z domu tylnymi drzwiami.
Croft miał na sobie tylko parę dżinsów i gdyby obserwo
wała go w tym momencie jakaś kobieta, byłaby zafascynowa
na harmonijnymi ruchami mięśni jego pleców i ramion. Ema
nował zdrową, wytrenowaną i kontrolowaną siłą. Nikt jednak
nie przyglądał się zgrabnej sylwetce mężczyzny. Croft nigdy
nie sprowadzał kobiet do swego samotnego domu na wybrze
żu Oregonu.
Pięć minut później mężczyzna i pies biegli po błyszczą
cym piasku na skraju wody. Powietrze pełne było światła
i energii nowego dnia i Croft razem z psem oddychali głębo
ko, biegnąc do odległego punktu na końcu plaży.
Podczas biegu Croft nadal zastanawiał się nad zupełnie
7
Jayne Ann Krentz
nieznanym i nieprzewidywalnym kawałkiem nowej układan
ki - nad panną Mercy Pennington.
Mercy spojrzała na wielką stertę romansów i krymina
łów, które wylądowały przed chwilą na ladzie obok kasy.
Uśmiechnęła się do kobiety po drugiej stronie lady, usiłując
nie okazywać satysfakcji. Christina Seaton była doskonałą
klientką. Można było liczyć, że kupi co miesiąc przynajmniej
dwadzieścia książek. Za każdym razem, kiedy Christina
wchodziła do księgarni Pennington's Second Chance, Mercy
odczuwała przyjemny dreszczyk. W głębi duszy wiedziała,
że tylko ktoś prowadzący, tak jak ona, niewielki interes,
zrozumie istotę jej uczucia wobec tej właśnie klientki.
- Czy to już wszystko, Christino?
Klientka uśmiechnęła się. Miała lat trzydzieści, była więc
o parę lat starsza od Mercy i cechowała ją ta świeża atrakcyj
ność, która doskonale pasowała do modnych dżinsów,
luźnego swetra i drogich pantofli.
- Jeszcze pytasz? Moje dzieciaki i tak będą w tym miesią
cu chodzić bez butów.
Mercy roześmiała się głośno. Niewielu doprawdy dzieciom
w Ignatius Cove groziło chodzenie bez butów czy też bez
czegokolwiek innego, o czym by zamarzyły. Miasteczko, po
łożone na północ od Seattle, było oazą bogatych, odnoszą
cych sukcesy ludzi, z których większość pracowała w dużym
mieście, ale wolała mieszkać z rodzinami w małym mia
steczku. Ignatius Cove miało same zalety- leżało dość blisko
Seattle, aby można było korzystać z wielkomiejskich uciech,
a mimo to symbolizowało wszelkie radości i korzyści wyni
kające z wiejskiego położenia nad brzegiem morza.
Mercy świetnie zdawała sobie sprawę z charakterystycz
nych cech Ignatius Cove od chwili, gdy odkryła tę miejsco
wość. Kiedy dwa lata wcześniej zaczęła szukać miejsca dla
swojej księgarni, dokładnie wiedziała, czego chce: dobrze
sytuowanej i wykształconej zbiorowości, potencjalnych
klientów księgarni, którzy mieli możliwości, aby zaspokajać
swe zainteresowania. Ignatius Cove było miejscem idealnym.
Mercy nie usiłowała nawet konkurować z istniejącą już
w miasteczku księgarnią, która specjalizowała się w najnow
szych bestsellerach i albumach sztuki. Postanowiła wypełnić
8
Dolina klejnotów
lukę na rynku książki z drugiej ręki, uzupełniając swoje
bogate, uporządkowane zapasy nowymi popularnymi wyda
niami w miękkich okładkach.
Takie połączenie okazało się udane i zyskowne. Pod koniec
pierwszego roku działalności księgarnia Pennington's Second
Chance zarobiła tyle, aby utrzymać się na rynku. Pod koniec
drugiego roku Mercy miała już solidną klientelę. Swój sukces
mierzyła tym, że teraz kupowała wino korkowane zamiast
kapslowanego.
- Dorrie mówi, że jedziesz w przyszłym tygodniu na ur
lop - stwierdziła Christina, kiedy Mercy przygotowywała jej
rachunek. - Najwyższy czas.
Mercy uśmiechnęła się, a jej lekko skośne, zielone oczy
zabłysły z radości. Odruchowo uniosła rękę i założyła za
ucho kosmyk złotobrązowych włosów.
- Po części jest to interes, po części - urlop. Okropnie się
cieszę. W zeszłym miesiącu kupiłam na pchlim targu pudło
chłamu i znalazłam w nim bardzo ciekawą starą książkę,
która ma pewną wartość. Dałam ogłoszenie do katalogu
starych książek. Po kilku dniach zadzwonił jakiś człowiek
z Kolorado, który chce ją kupić. Mam mu ją dostarczyć
w przyszłym tygodniu, kiedy pojadę na urlop.
- Chcesz ją osobiście zawieźć do Kolorado? Czy to aby nie
przesada? Dlaczego nie możesz wysłać jej pocztą?
- Ten człowiek chce, abym mu dostarczyła tę książkę do
rąk własnych. Powiedział, że nie ma zaufania do poczty, a ten
egzemplarz jest bardzo ważny dla jego kolekcji. Rozumiem,
że poszukiwał go od jakiegoś czasu. Poza tym wlicza koszty
mojej podroży do Denver w cenę książki. Mdwi, że sam nie
lubi podróżować.
- Płaci ci za podroż?
Mercy skinęła głową, kończąc podliczanie rachunku.
- Powiedział, żebym leciała business class, ale nie mam
takiego zamiaru. Już i tak dość go to wszystko kosztuje.
Polecę do Denver i wynajmę samochód, żeby dojechać na
miejsce. To jest gdzieś w górach, chyba na odludziu. Zaprosił
mnie, abym spędziła u niego kilka dni. Później przejadę się
bez pośpiechu przez Góry Skaliste i wrócę do Denver. Stam
tąd przylecę do domu.
- Hmmm. Brzmi interesująco. Młody czy stary?
9
Jayne Ann Krentz
- Kto?
- Twój klient - wyjaśniła niecierpliwie Christina. - Jest
młody czy stary?
- Och. - Mercy zamyśliła się, marszcząc nos. - Prawdę
mówiąc, nie jestem pewna. Przez telefon miał bardzo miły
głos. Kulturalny, jeśli wiesz, o co mi chodzi, choć nie mam
pojęcia, ile może mieć lat. Pewno ze czterdzieści.
- Trochę za stary, ale w granicach możliwości. Kobieta
musi być dzisiaj elastyczna w swoich poglądach.
- Niezależnie od wieku nie jest najwyraźniej za stary, żeby
wydać majątek na książkę. Wczoraj przesłał mi pieniądze.
Christina wybuchnęła śmiechem.
- Jesteś za młoda, żeby pieniędzmi zastąpić w życiu mi
łość.
- Nic podobnego. Zajmowanie się interesami szybko czło
wieka postarza. Suma, którą zapłacił za Dolinę, wystarczy mi
na opłacenie wielomiesięcznego czynszu. Ponadto dał mi do
zrozumienia, że być może wliczy w cenę książki kilka egzem
plarzy ze swojej kolekcji. Mogłabym dać ogłoszenie tak samo
jak przy tej pierwszej książce. W ten sposób naprawdę zaj
mowałabym się białymi krukami. Oto dobra strona prowa
dzenia antykwariatu.
- Rozumiem. - Christina zmrużyła oczy, jakby wypatrując
czegoś w oddali. - Mercy Pennington, antykwariuszka.
- Nieźle to brzmi, musisz przyznać - stwierdziła Mercy
z zadowoleniem. - Pierwsze wydania, prywatne druki, piękne
osiemnastowieczne oprawy, miedziorytowe ilustracje. Fran
cja elegancja.
- Czy to znaczy, że mam gdzie indziej zacząć szukać
romansów i kryminałów?
- Jeszcze nie. - Mercy roześmiała się. - Wejście na rynek
rzadkiej książki zabiera mnóstwo czasu i pieniędzy. Nawet
jeśli wszystko dobrze pójdzie ze sprzedażą tej książki, jesz
cze bardzo długo będę sprzedawała te używane tytuły. Białe
kruki będą zajęciem ubocznym i nie wiadomo, czy staną się
czymś bardziej znaczącym.
- Cóż, życzę ci szczęścia. I baw się dobrze na wycieczce
do Kolorado. Czy Dorrie zajmie się księgarnią podczas twojej
nieobecności?
Mercy kiwnęła głową.
10
Dolina klejnotów
- Wydaje mi się, że z przyjemnością zajmie się wszystkim
przez tydzień. Nigdy nie zostawiałam jej samej na dłużej niż
parę godzin.
W gruncie rzeczy Dorrie Jeffers była absolutnie zachwyco
na perspektywą samodzielnego prowadzenia księgarni. Po
kilku miesiącach pracy w niepełnym wymiarze godzin chcia
ła skorzystać z okazji.
- Dlatego właśnie tak bardzo potrzebujesz urlopu. Traktu
jesz ten sklep jak pierworodne dziecko. Poświęcasz mu sta
nowczo za dużo czasu. Musisz się od czasu do czasu zająć
czymś innym. - Christina wzięła z lady papierową torbę
pełną książek i odwróciła się w stronę wyjścia. - Baw się
dobrze i uważaj za kierownicą. Drogi w Górach Skalistych nie
są zbyt bezpieczne.
- Będę uważać.
- I przyjrzyj się dobrze swemu klientowi. Nie traktuj go
wyłącznie jako środka do rozpoczęcia nowej kariery w hand
lu białymi krukami. Nigdy nie wiadomo. To może być bardzo
przystojny samotnik, czekający na kobietę swego życia, któ
ra go wyprowadzi z górskiej pustelni.
- Wątpię. Dlaczego tak bardzo ci zależy, żebym wyszła za
mąż? Nie czytałaś opracowań socjologicznych, które mówią,
iż kobiety stanu wolnego są szczęśliwsze niż mężatki?
- My, kobiety zamężne, nie lubimy patrzeć na panny,
szczęśliwe, bogate i niezależne. - Christina uśmiechnęła się.
-To psuje obraz małżeństwa. Poza tym niedola lubi towarzy
stwo. Uważaj na siebie, Mercy. Do zobaczenia po twoim
powrocie. - Christina otworzyła drzwi i w sklepie rozległ się
wesoły dźwięk dzwoneczka.
Mercy poczekała, aż dzwoneczek umilknie, po czym wy
szła zza lady, żeby poprawić krzywo stojące półki z tyłu
sklepu. W księgarni nie było nikogo, zbliżał się czas zamyka
nia antykwariatu. Mercy zaczęła myśleć o kolacji.
W domu w szafce miała paczkę gryczanego makaronu.
I była prawie pewna, że w zamrażarce jest jeszcze trochę
sosu pesto. W kuchni czekała także butelka zinfandela. Mercy
czekał długi wieczór, w dodatku był to wieczór piątkowy.
Piątek zawsze oznaczał pewnego rodzaju uroczystość, mimo
iż księgarnia była otwarta również w soboty. Takie małe
przedsięwzięcia wymagały sześciodniowego tygodnia pracy.
11
Jayne Ann Krentz
Po dwóch latach Mercy zdążyła się już przyzwyczaić do
takiego trybu życia.
Wyjazd do Kolorado w poniedziałek rano miał być pierw
szym prawdziwym urlopem od dwdch lat.
Nie wszyscy uważaliby zresztą tę wycieczkę za urlop,
pomyślała ironicznie Mercy. W końcu była to zdecydowanie
wyprawa w interesach. Mercy była jednak tak podekscytowa
na, jakby wypływała w rejs dookoła świata. Sprzedaż Doliny
tajemniczych klejnotów była kamieniem milowym w jej ka
rierze. Otwierał się przed nią nowy, wspaniały świat. Jeśli
dobrze rozegra karty, znajdzie się w ekskluzywnej atmosfe
rze towarzystwa antykwariuszy. Ignatius Cove przyniosło jej
szczęście.
Jej życie bardzo się zmieniło w ciągu ostatnich dwóch lat,
pomyślała z satysfakcją Mercy. Dokładnie dwa lata wcześniej
przekonała się, do jakiego stopnia nie zna się na mężczy
znach. Musiała odwołać swój ślub i zrezygnować z pracy
w bibliotece publicznej. Teraz mężczyzn traktowała z dużo
większą ostrożnością, nie miała żadnego stałego przyjaciela,
była szczęśliwa i doskonale urządzona w nowej pracy.
Stając na palcach, aby dosięgnąć książki na górnej półce,
Mercy wróciła myślami do kolacji. Zacisnęła palce na książce
i nagle poraziło ją wrażenie, iż ktoś ją obserwuje. Było to
nieprzyjemne uczucie, zwłaszcza że nie słyszała dzwone
czka, który dźwięczał przy każdym otwarciu drzwi. Mercy
była absolutnie pewna, że nie jest w księgarni sama. Znieru
chomiała.
- Szukam Mercy Pennington.
Krzyknęła i gwałtownie się odwróciła. Przy końcu rzędu
półek stał jakiś mężczyzna. Jej pierwsze wrażenie dotyczyło
ciemności... nieprzyjemnej, ogarniającej wszystko ciemno
ści. Do sklepu wtargnął upiór nocy, szczupły, ponury duch
z włosami koloru kruczego skrzydła. Miał na sobie czarne
spodnie, czarne buty i czarną, rozpiętą pod szyją koszulę.
Nawet dźwięk jego głosu przywodził na myśl noc i wszystkie
jej tajemnice. Echo własnego imienia i nazwiska wydało się
Mercy głębokie i ciemne jak dno oceanu.
Jedynie w jego oczach dojrzała promień światła. Osadzone
w ciemnej twarzy, miały dziwny orzechowy odcień. Wyraz
oczu był niepokojąco inteligentny i przenikliwy. Patrząc
12
Dolina klejnotów
w nie Mercy zastanawiała się, jak człowiek może osiągnąć tak
głęboki, wyrafinowany spokój.
I co mogłoby zakłócić spokój tych oczu? Jakaś prymityw
na, kobieca cząstka Mercy chciała odkryć tę tajemnicę. Przez
jedną krótką, kuszącą chwilę Mercy zapragnęła uderzyć ob
cego w twarz albo go pocałować, aby sprawdzić, czy uda jej
się zmienić spokojny wyraz jego oczu.
Z niepokojem stwierdziła, że jej reakcje wynikają z zafa
scynowania obcym, który bez uprzedzenia pojawił się w jej
życiu. Nigdy do tej pory nie spotkała mężczyzny, który
wywoływałby w niej natychmiastowe i gwałtowne poczucie
świadomości własnej kobiecości. Uczucie było tak silne
i obezwładniające, że musiała przytrzymać się najbliższej
półki.
Pomyślała, że nieznajomy ma jakieś trzydzieści parę lat,
może trochę więcej. W jego twarzy wszystko było kanciaste:
wysokie kości policzkowe, twardo zarysowana szczęka, aro
gancko sterczący nos. I stał przed nią z wyszukanym, niemal
erotycznym wdziękiem, atakującym jej zmysły.
Jego usta zaciśnięte były w wąską linię i powinny wyrażać
całkowity brak emocji, ale z jakiegoś niejasnego powodu
Mercy odnosiła wprost przeciwne wrażenie. W twardo zaciś
niętych ustach dostrzegła wielki potencjał emocjonalny
i umiejętność panowania nad sobą. Nie mogła jednak odkryć,
czy za zimnym wyrazem ust kryje się namiętność, czy też
przemoc.
Mercy pomyślała, że porywające byłoby każde uczucie,
jakim ten mężczyzna obdarzyłby kobietę. Usiłowała otrząs
nąć się z paraliżującej niemocy.
- Jestem Mercy Pennington. Przestraszył mnie pan. Nie
słyszałam, kiedy pan wszedł. - Mocno wzięła się w garść. -
Dzwonek nad drzwiami musiał się popsuć.
Mężczyzna rzucił okiem na drzwi.
- Dzwonek nie jest zepsuty- stwierdził.
- Przecież zawsze dzwoni, kiedy drzwi się otwierają.
- Tym razem nie zadzwonił. - Mężczyzna wzruszył ramio
nami. Tajemnica bezgłośnego dzwonka najwyraźniej nie była
dla niego niczym ważnym. -Jeśli pani jest Mercy Pennington,
ma pani na sprzedaż pewną książkę. Chciałbym ją zobaczyć
i jeśli to jest to, czego szukam, zapłacę każdą cenę.
13
Jayne Ann Krentz
- Książkę? - Mercy niczego nie kojarzyła. Coś w tym czło
wieku kompletnie ją dezorientowało. Pytał ją o książkę,
a przecież miała wrażenie, iż powinni rozmawiać o sprawach
znacznie bardziej osobistych, znacznie ważniejszych. Po
czuła przelotne wrażenie porozumienia, coś takiego, jakby
znała go już pod pewnym względem, choć nie wiedziała
nawet, jak się nazywa. - Mam na sprzedaż setki książek.
- Chodzi mi o Dolinę tajemniczych klejnotów Burleigha.
Przyjechałem z daleka.
Zabrzmiało to tak, jakby przybył z zewnętrznych kręgów
Hadesu.
- Ach, o tę książkę panu chodzi. - Mercy, zadowolona, że
wszystko szybko się wyjaśni, dodała: - Przykro mi, ale już ją
sprzedałam. - Uśmiechnęła się szeroko. - Szkoda, że niepo
trzebnie tak daleko pan jechał.
Mężczyzna zmrużył orzechowe oczy.
- Kiedy pani ją sprzedała?
- Parę dni temu. Zadzwonił jakiś człowiek z Kolorado
i powiedział, że kupuje w ciemno.
- Odebrał już swój zakup?
~ Nie, w gruncie rzeczy...
- Zapłacę więcej.
Mercy poczuła się zakłopotana.
- Nie mogę czegoś takiego zrobić. To byłoby nieetycz
ne. On już mi zapłacił za książkę i obiecałam mu ją dostar
czyć.
- Uważa pani, że to... nieetyczne sprzedać temu, kto da
więcej?
- Tak - odparła szybko Mercy, której nie podobało się
nowe, jeszcze intensywniejsze zainteresowanie niezna
jomego. Usiłowała wyzwolić się z dziwnego uczucia, jakie
ją pochłaniało. - A teraz, jeśli pan wybaczy, mam jeszcze
coś do zrobienia przed zamknięciem sklepu. Jest już po
piątej.
Ruszyła w jego stronę, mając nadzieję, iż zrozumie aluzję
i sobie pójdzie. Czuła się lekko podenerwowana faktem, że
byli w księgarni sami.
Nie był to mężczyzna, którego chciałoby się spotkać w wą
skim przejęciu między półkami księgarni albo w ciemnym
zaułku. Ledwo sobie to uświadomiła, w wyobraźni ujrzała
14
Dolina klejnotów
ciemną sypialnię. Niecierpliwie odrzuciła na bok pomysł
o znalezieniu się z tym człowiekiem w tak niebezpiecznym
otoczeniu.
Kiedy dzielnie ruszyła w jego kierunku, przybyły ani
drgnął. Przyglądał jej się uważnie, a jego postać wyrażała
spokój i równowagę, choć nieruchoma sylwetka wyglądała
dość niepokojąco. Na dwa kroki przed nim Mercy zmuszona
była się zatrzymać. Zacisnęła palce na książkach, która wzięła
wcześniej, aby je przestawić na inną półkę, i zaczęła poważ
nie rozpatrywać stopień grożącego jej niebezpieczeństwa.
W Ignatius Cove nie popełniano wielkich przestępstw, lecz
samotna właścicielka sklepu pod koniec dnia pracy zawsze
była łakomym kaskiem.
- Przepraszam, niech się pan odsunie - powiedziała z całą
mocą, jaką udało jej się z siebie wykrzesać. Czytała gdzieś
kiedyś, że w takiej sytuacji należy zachować spokój i opano
wanie. Można było wówczas mieć nadzieję, że człowiek jakoś
się obroni przed niebezpieczeństwem.
- Chciałbym zobaczyć tę książkę.
- Nie mam jej tutaj.
- A gdzie? - spytał cierpliwie, co było bardzo denerwujące,
ponieważ nie dawało się przewidzieć, jak długo taka cierpli
wość potrwa.
- Mam ją w domu. - Mercy przełknęła ślinę. - Nie chciałam
tutaj jej trzymać. To cenna książka.
Przyglądał się jej przez chwilę, wlepiając w nią orzechowe
oczy. Potem kiwnął głową, najwyraźniej pod wpływem pod
jętej decyzji.
- Dobrze. Pójdę do pani domu. Jak to daleko stąd?
Mercy zawahała się, usiłując wymyślić najbezpieczniejsze
rozwiązanie.
- Niedaleko. Można dojść piechotą. - Na ulicy miała szansę
zawezwania pomocy, gdyby zaszła taka potrzeba. Na ulicy
były samochody, przechodnie i inni właściciele sklepów za
mykających je na noc. Poczuje się znacznie bezpieczniej. -
Proszę zaczekać na dworze, zaraz wyjdę.
Znów kiwnął głową, odwrócił się, przeszedł do końca
regałów i znikł jej z oczu.
Mercy patrzyła za nim, wstrzymując oddech i czekając na
dźwięk dzwonka, oznaczający, iż faktycznie opuścił księgar-
15
Jayne Ann Krentz
nię. Nie mogła uwierzyć, że tak to łatwo poszło. Jedna jej
część, przekonana, iż znajduje się w niebezpieczeństwie,
nadal wysyłała do układu nerwowego sygnały mówiące o ko
nieczności walki lub ucieczki, choć inna część jej osobowości
była nieprzyjemnie zdziwiona spokojnym wyjściem obcego.
Nigdy dotąd nie spotkała mężczyzny, który wywierałby taki
natychmiastowy wpływ na jej uczucia. Było to dziwnie zaska
kujące, choć groźne doświadczenie.
Dzwonek nie zadzwonił i nie słychać było otwierania i za
mykania drzwi, lecz Mercy wiedziała, iż została w księgarni
sama. Ostrożnie podeszła do okna i wyjrzała.
Ciemnowłosy nieznajomy stał na chodniku, opierając się
o zderzak czarnego Porsche. Wpatrywał się w drzwi sklepu,
czekając na wyjście Mercy, z cierpliwością myśliwego, który
osacza ofiarę.
Mercy odłożyła trzymane w ręce książki. Rzuciła się do
drzwi, sięgając ręką do zasuwy. Gdyby ją zamknęła, mogłaby
wyjść tylnym wyjściem albo wezwać policję.
Mężczyzna, jakby czytając w jej myślach, znalazł się przy
drzwiach wcześniej od niej. Drzwi otworzyły się na tyle, aby
w szparze zmieścił się czubek jego buta i Mercy wiedziała, że
przegrała wyścig. Tym razem dzwonek zadzwonił, co było
w pewnym sensie absurdalnie uspokajające. Nagłe poczucie
bezpieczeństwa w połączeniu z adrenaliną pulsującą jej we
krwi sprawiło, iż Mercy wpadła w złość.
- Bardzo przepraszam - warknęła, uderzając drzwiami
w jego nogę - ale to mój sklep i chciałabym go zamknąć.
Proszę wyjść.
Spojrzał na nią taksującym wzrokiem.
- Boi się mnie pani, prawda?
- Powiedzmy, że nie jest pan klientem w moim typie.
- Rozumiem, Mercy Pennington, nie ma się pani czego
bać. Chcę tylko zobaczyć książkę. Nic pani nie zrobię.
Mercy otworzyła usta, aby mu powiedzieć, że w tych wa
runkach trudno jej w to uwierzyć, kiedy jednak spojrzała mu
w oczy, protest zamarł jej w gardle.
Z jakiegoś bezsensownego, nielogicznego powodu napra
wdę mu uwierzyła. Zdała sobie sprawę, iż rzeczywiście nic jej
nie grozi. Gdyby tak było, ujrzałaby to w jego oczach. W tej
chwili była bezpieczna. Mercy nie miała pojęcia, skąd się
16
Dolina klejnotów
brała jej pewność. Dziwne poczucie porozumienia z obcym
mężczyzną na poziomie podświadomości powtórnie ją prze
szyło, co jednocześnie uspokajało i niepokoiło.
Mijały sekundy, a oni patrzyli sobie w oczy. Żadne się nie
poruszyło. Mercy pomyślała nagle, że nic się nie stanie, jeśli
pokaże mu cenny egzemplarz Doliny. Opuściła rękę, którą
przytrzymywała drzwi.
- Wezmę torebkę - mruknęła i odwróciła się do lady. Męż
czyzna z powrotem wyszedł na chodnik. 1 tym razem brak
dzwonka świadczył o tym, że opuścił sklep.
Kiedy w chwilę później Mercy wyszła z księgarni i stanow
czym ruchem zamknęła za sobą drzwi, dzwonek zadźwięczał
równie perliście co zawsze. Dziwny klient odezwał się, gdy
przekręcała klucz w drzwiach.
- Czy ten dzwonek pani nie irytuje?
Spojrzała na niego zaskoczona.
- Dzięki niemu wiem, kiedy ktoś wchodzi albo wychodzi.
Nie irytuje, lecz ostrzega.
- Dla mnie byłby drażniący. Jest niepotrzebny. Nawet
dźwięk ma dość nieprzyjemny. Są inne sposoby, żeby wie
dzieć, iż nie jest się samemu.
Kiedy wszedł do księgarni po raz pierwszy, Mercy wiedzia
ła, że ktoś przyszedł, chociaż dzwonek nie zadzwonił.
Zmarszczyła brwi na to wspomnienie, a potem z głośnym
brzękiem wrzuciła klucze do torebki. Zrobiła to celowo. Była
pewna, że ten człowiek nigdy nie brzęczał kluczami. Bezgłoś
nie wsunąłby je do kieszeni.
- Chciałabym wiedzieć - zaczęła Mercy lekko agresywnym
tonem, ruszając szybkim krokiem - dlaczego dzwonek nie
dzwonił, kiedy wchodził pan i wychodził z księgarni.
- Już mówiłem - odparł, idąc obok niej. - Nie podoba mi
się jego dźwięk.
Mercy obrzuciła go ostrym spojrzeniem, ale nie zwrócił na
to uwagi. Przyglądał się eleganckiej, wysadzanej drzewami,
widocznie bogatej ulicy. Większość butików i sklepów była
już zamknięta. Fasady sklepów epatowały elegancką, stylizo
waną wiejskością, wystawy były dyskretne i pełne drogich
towarów. Wśród nielicznych samochodów parkujących jesz
cze przy krawężniku przeważały BMW, Volvo i Mercedesy.
Przechodnie nosili koszulki polo z wyhaftowanymi zwierząt-
17
Jayne Ann Krentz
kami, markowe szorty i porządne buty. Wyglądali na zdro
wych i zadowolonych z siebie.
- Dotąd nie wiem, kim pan jest - stwierdziła Mercy.
- Nazywam się Croft Falconer.
- Skąd pan przyjechał?
- Mow mi Croft albo Falconer, jeśli wolisz, tylko daruj
sobie tego „pana". Jestem z Oregonu.
- Rozumiem. Czyli nie przyjechałeś po Dolinę aż tak bar-
dzo z daleka, prawda? Oregon to trzy, cztery godziny jazdy
stąd.
- Nie wszystkie odległości mierzy się w kilometrach.
Nie wiedząc, co powiedzieć na ten suchy komentarz, Mercy
postanowiła zmienić temat. Wiedziała, że nie obawia się już
tego człowieka, lecz zdecydowanie była świadoma jego obe
cności. Nie pasował do żadnej kategorii mężczyzn, którą
mogłaby jakoś sklasyfikować. Było to równie intrygujące, co
niepokojące.
- Co z samochodem? Jesteś pewien, że chcesz go tu zosta
wić? Na ulicy?
- Chyba przez jakiś czas nic mu się nie stanie? Ignatius
Cove nie wygląda mi na taką miejscowość, gdzie gangi zaczy
nają okradać samochody na głównej ulicy w pięć minut po
zachodzie słońca.
- Nie, ale...
- Nie przejmuj się moim samochodem, Mercy.
- Nie mam zamiaru - odparła oschle. - W końcu to jest
twój samochód, nie mój.
Przeszli dwie przecznice, minęli mały placyk z fontanną na
końcu ulicy, a potem skręcili w lewo, aby wejść na wzgórze,
gdzie mieszkała Mercy. Kiedy doszli do końca dość stromej
ulicy, Mercy, jak zwykle, była trochę zdyszana. Spacer do
domu stanowił niezłe ćwiczenie. Kiedy przystanęli przed jej
blokiem, Mercy stwierdziła, iż oddech obcego w ogóle się nie
zmienił. To ją lekko zirytowało. Przecież ten człowiek musiał
mieć jakieś słabe punkty.
- Czym się interesujesz, Croft? - spytała, wyciągając klu
cze z torebki.
- Czym się interesuję?-Rzucił jej zagadkowe spojrzenie.
- Mówię o twojej kolekcji książek - wyjaśniła niecierpli
wie, idąc schodami do swego mieszkania na pierwszym
18
Dolina klejnotów
piętrze. - Przyjechałeś z Oregonu, żeby zobaczyć Dolinę,
musisz więc kolekcjonować książki. Co cię przede wszystkim
interesuje?
Po raz pierwszy się uśmiechnął, choć było to tylko lekkie
uniesienie kącików stanowczych ust. Mercy odniosła wraże
nie, iż nieznajomy nie miał wielkiej wprawy w uśmiechaniu
się. Był to jednak autentyczny uśmiech i Mercy odczuła nie
jakie zadowolenie, iż udało jej się go do tego sprowokować.
- Chcesz wiedzieć, dlaczego usiłuję zdobyć Dolinę taje
mniczych klejnotów? - spytał z lekkim rozbawieniem.
Mercy odchrząknęła i otworzyła drzwi do mieszkania.
- Hmm, to raczej niezwykła książka.
- To czysta erotyka - stwierdził rzeczowo. -Jedna z najle
pszych, jakie kiedykolwiek napisano.
- Tak.
Mercy nie bardzo wiedziała, co dodać. Przypomniała sobie
wcześniejszą fantazję o spotkaniu z Croftem w ciemnej sy
pialni. Cóż tu dopiero mówić o erotyce? Celowo zmusiła się
do zadania logicznego pytania:
- Czy to właśnie zbierasz? Erotyki?
- Nie, Mercy. Moje zainteresowania dotyczą czegoś in
nego.
- Czego? - Odwróciła się do niego w drzwiach, czując, iż
znów jest zdenerwowana. Szybko przeanalizowała swoją
reakcję i doszła do wniosku, że wprawdzie się go nie boi, lecz
nie potrafi się wyzwolić spod jego zmysłowego oddziaływa
nia.
Uświadomiła sobie, że duchy, nawet te, które nie są niebez
pieczne, zawsze przyprawiają ludzi o dreszcze.
- Można by powiedzieć, iż głównie interesuję się filozofią
przemocy.
Wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi, nim znaczenie
jego słów dotarło do Mercy. Zrobiła krok w tył, odruchowo się
od niego odsuwając. Jej oczy rozrzeszyły się.
- Przemocy?-szepnęła.
- jestem w tej dziedzinie ekspertem.
um II lUUUliUłlli
Rozdział
drugi
Croft spostrzegł, że dobrze przyjęła jego sło
wa. Ucieszyło go, że nie jest typem histeryczki.
Oczywiście, mógłby zachować się subtelniej. Na
dal jednak był na nia zły za to, że chciała się przed
nim zamknąć w sklepie, i dlatego chciał ją zaszo
kować.
Zaskoczył go fakt, iż udało jej się sprowokować
w nim taką reakcję. Zazwyczaj nie poddawał się
drobnym emocjonalnym szturchnięciom. Przy
zwyczajony był do tego, że ludzie źle się czuli
w jego obecności. Czasem mieli ku temu rzeczywi
ste powody.
Mercy wciąż cofała się, prawdopodobnie zmie
rzając do kuchni, gdzie było przypuszczalnie tylne
wyjście. Uważnie go obserwowała, spodziewając
się z jego strony jakiegoś gwałtownego gestu, ale
w jej oczach widniało wyzwanie. Nie była tchó
rzem.
- Co pan właściwie ma na myśli, mówiąc, że jest
pan ekspertem od przemocy?
Croft westchnął i wsunął ręce do kieszeni. Ludzie
20
Dolina klejnotów
zazwyczaj czuli się uspokojeni, kiedy potencjalny napastnik
chował ręce.
- Jestem właścicielem trzech szkół samoobrony. Dwóch
w Kalifornii i jednej w Portland, w Oregonie.
Mercy zamrugała oczyma i lekko się rozluźniła.
- To znaczy, że jesteś ekspertem od dżudo czy karate?
- Coś w tym rodzaju - odparł zdawkowo. - Uczę swoją
własną metodą. Opiera się na starych technikach walk
wschodnich, których zachodni świat na ogół nie zna.
Nagle się uśmiechnęła, najwidoczniej zadowolona z logi
cznego wyjaśnienia.
- To fascynujące. 1 wszystko tłumaczy.
- Co tłumaczy?
- Sposób, w jaki się poruszasz. Jakbyś płynął w powie
trzu. To bardzo niepokojące. - Zrezygnowała z prób wyjaś
nienia, o co jej chodzi. - Nie ma sprawy. Przyniosę Dolinę.
Mam ją w pudełku w szafce w kuchni. Możesz ją sobie obej
rzeć, skoro przyjechałeś aż z Oregonu, ale pamiętaj, że nie
jest na sprzedaż. - Mercy rzuciła torebkę na sofę, odwróciła
się i poszła do kuchni.
Croft spoglądał za nią, zdając sobie sprawę, że chętnie
popatrzyłby dłużej na jej uśmiech. Podobał mu się sposób,
w jaki rozświetlały się jej oczy. Miała bardzo ładne oczy. Ich
zielony odcień wyraźnie odzwierciedlał jej emocje. Jakby się
spoglądało przez kawałek przezroczystego jadeitu. Od chwili
gdy ją poznał, widział już w jej spojrzeniu wszystkie uczucia,
od ciekawości do strachu. Zaczął się zastanawiać, w jaki
sposób oczy Mercy odzwierciedliłyby namiętność.
Croft potrząsnął głową, trochę zdumiony kierunkiem
swych myśli. Przyjechał tutaj w interesach i nigdy nie poz
walał, aby cokolwiek, zwłaszcza seks, przeszkadzało mu
w pracy.
jednakże musiał uczciwie przyznać sam przed sobą, że
Mercy Pennington go zainteresowała. Nie była wprawdzie
olśniewająco piękna, jednakże wcześniejsze porównanie do
jadeitu pasowało do niej całej. Jadeit jest subtelnym kamie
niem, który tylko uważny obserwator potrafi docenić.
Jadeit należy dokładnie zbadać i poznać, żeby zdołać go
prawidłowo ocenić. Sposób, w jaki kamień odbija światło,
jego wewnętrzna moc i cień, sposób, w jaki nabiera ciepła
21
Jayne Ann Krentz
pod wpływem dotyku, wszystko to wynika z jego charakteru
i nie daje się zauważyć na pierwszy rzut oka.
Croft dużo wcześniej nauczył się dokładnie obserwować
to, co go interesowało. A Mercy z jakiegoś powodu, zapewne
w związku z książką, zdecydowanie go zainteresowała.
Oceniał, iż dobiega trzydziestki. Nie była wysoka, miała
jakieś sto sześćdziesiąt dwa centymetry wzrostu. Dobre dwa
dzieścia centymetrów mniej od niego. Jej włosy przypomina
ły brązową sierść psa Crofta. Miały ten sam bogaty, ciepły
odcień brązu, który sprawiał, iż chciało się je głaskać. Z we
wnętrznym rozbawieniem zastanawiał się, jak Mercy przyję
łaby wiadomość, że porównuje ją z psem.
Chwilowo jej włosy były zwinięte w gładki węzeł. Croft
przypuszczał, że opadłyby poniżej ramion, gdyby wyjęło się
spinki podtrzymujące jedwabiste kosmyki. Teraz fryzura
odsłaniała szyję, której miękki, delikatny zarys przypominał
Croftowi łodygę kwiatu. Ten widok był dla niego trochę
zmysłowy i prowokacyjny. Croft wyczuł poruszenie swego
ciała i rozzłościł się. W ciągu minionych lat nauczył się pano
wać nad sobą i zaniepokoiło go to, że ta zielonooka, drobna
kobieta mogła zachwiać jego umiejętnością kontrolowania
siebie.
Jej twarz składała się z ładnie zarysowanych, w miarę atra
kcyjnych rysów: duże oczy w lekko migdałowym kształcie,
z troszeczkę uniesionymi w górę zewnętrznymi kącikami,
impertynencki nosek, miękkie usta z dolną wargą nieco bar
dziej wydatną od górnej.
Miała na sobie rodzaj miejscowego uniformu: zielone
spodnie i dopasowaną, zieloną, bawełnianą koszulkę poio.
Jednakże koszulka nie miała na lewej piersi wyhaftowanego
zwierzaka, a spodnie nie posiadały firmowego logo. Pantofle
Mercy miały zdarte podeszwy i przyjemnie podstarzały wy
gląd.
Croft pomyślał o lewej piersi, tej bez firmowego wizerun
ku. Ani ona, ani jej towarzyszka z prawej strony nie odzna
czały się dużymi rozmiarami, lecz miały w sobie rozkoszną
pełność. Crofta nie pociągały przesadnie obfite kształty. We
wszystkich sprawach pociągała go głównie subtelność.
Spodnie w kolorze khaki doskonale opinały łagodnie za
okrąglone biodra. Croft z łatwością mógł sobie wyobrazić, jak
22
Dolina klejnotów
obejmuje dłońmi kształtne pośladki i podnosi Mercy w gorę,
przytulając ją do swych bioder.
- Cholera - mruknął pod nosem.
- Co się stało? - zawołała z kuchni Mercy. Trzasnęły drzwi
od szafki.
- Nic. - W żaden sposób nie mógłby jej wytłumaczyć, co
się stało. Sam tego nie rozumiał. Lepiej wszystkiego się wy
przeć. Usłyszał stukot kroków na kuchennej posadzce i zro
zumiał, że Mercy wraca z książką.
Przyszedł tu, żeby zająć się książką, a nie Mercy Pennington.
Powinien o tym pamiętać. Na ogół nie musiał się pilnować przed
dystrakcjami. Jego uwagę zaprzątało jedynie to, co sam wybrał.
W oczekiwaniu na przyjście dziewczyny rozejrzał się po
pokoju, podświadomie zbierając o niej informacje. Pomiesz
czenie było bardzo kolorowe i lekko zagracone. Mercy najwi
doczniej lubiła wyraziste, jaskrawe barwy. W niewielkim, do
brze oświetlonym pokoju nie było beżów, miętowych zieleni
ani rozwodnionych błękitów.
Cytrynowożółty kolor kanapy podkreślały turkusowe po
duszki. Ciemnopomarańczowe lampy reprezentowały naj
nowszą myśl techniczną w formie najrozmaitszych wygięć
i odgałęzień. Półka na książki, także pomarańczowa, pociąg
nięta była błyszczącym lakierem, który dodawał pomieszcze
niu blasku. Dodatkowy blask pochodził z luster wiszących na
ścianie nad kanapą - odbijały skrawek widoku na zatokę.
Dywan był ciemnoszary, a ściany zupełnie białe.
Uwagę Crofta przyciągnęły obrazy na ścianach. Było ich
bardzo dużo, same akwarele, malowane wyraźnie tą samą
ręka, tą samą ~ okropną - techniką i bez śladu zrozumienia
natury farb wodnych. Przedstawiały zatoczkę widzianą z bal
konu, zachody słońca, żaglówki, wyspy na horyzoncie.
Kolor nieba i wody naniesiono ciężką ręką- Mnóstwo pur
pury i kobaltowego błękitu. Żagle łódek były stanowczo za
jaskrawe. Wyspy wydawały się grubymi, zielonymi plamami
na horyzoncie, a nie zamglonymi, na wpół widocznymi zja
wiskami. Zachodzące słońce miało ten sam pomarańczowy
kolor co półka na książki. Jakakolwiek zapowiedź delikatnej
kreski czy subtelnej barwy została zniszczona od początku
pędzlem, który wiodła stanowcza, kiepsko wyszkolona i wy
raźnie niesiona entuzjazmem ręka.
23
Jayne Ann Krentz
Croft ze zdumieniem odkrył, iż wesołe akwarele oddziału
ją nań pewnym urokiem. Na ogół nie podobał mu się tak
wyrazisty entuzjazm. Jednocześnie czuł nieodpartą chęć,
aby wziąć za kark malarkę, posadzić ją nad papierem i poka
zać, jak powinno się malować akwarelami.
Nie miał wątpliwości, że obrazy malowała Mercy Penning
ton.
Drugą, wyłącznie ozdobną rzeczą w tym pokoju był wielo
barwny, drewniany parawan. Składał się z trzech części i miał
blisko dwa metry wysokości. Było to dzieło profesjonalisty.
Deseczki zdobiły zdumiewająco egzotyczne i tropikalne mo
tywy: soczyste zielone liście, turkusowe niebiosa, lśniące
barwami tęczy kwiaty i jaskrawopomarańczowe owoce, które
brały się wprost z wyobraźni artysty. Nie przypominały żad
nych owoców, jakie Croft kiedykolwiek widział. Namalowana
scena uosabiała pierwotną niewinność, tropikalny raj, nierze
czywisty, zbyt wyraźny sen.
W centralnym miejscu parawanu czaił się smukły, złotooki
jaguar. Był tu intruzem, śmiertelnie niebezpiecznym go
ściem, nie pasującym do otoczenia. Był stworzeniem z inne
go, znacznie bardziej złowieszczego świata i zagrażał nie
winności raju. Jaguar dominował w otoczeniu, w jakim się
znalazł, lekko pogardliwy wobec otaczającego go miękkiego,
jaskrawego piękna. Spoglądał wzrokiem wyniosłym, aroganc
kim i odległym. Tak jakby jaguar znał inną rzeczywistość
i wolał ją jako coś bardziej dla siebie naturalnego. W jego
wielkich, złotych oczach widniała jednak również tęsknota:
milczące, tajemnicze pragnienie, aby stać się częścią widocz
nej wokal bogatej, słodkiej jasności.
Niemożność zaakceptowania zwierzęcia w raju sprawiła,
iż Croft odwrócił się od parawanu. Dla własnego spokoju
nocne stworzenie powinno raczej cieszyć się właściwą sobie,
bardziej niebezpieczną rzeczywistością.
Croft zakończył przegląd dużego pokoju Mercy w chwili,
kiedy dziewczyna weszła do środka trzymając w dłoni starą,
oprawną w skórę książkę.
- Czy dobierałaś meble do parawanu, czy parawan do
mebli? - zapytał z ciekawości.
Mercy uśmiechnęła się, doceniając jego spostrzeżenie.
- Najpierw kupiłam parawan, a później musiałam zmie-
24
Dolina klejnotów
nić meble. Nie najmądrzejszy sposób meblowania mieszka
nia.
- Jest w tym pewna logika.
- Rozumiem, że nie odpowiada ci mój gust?
Gdy Croft zastanawiał się nad jej pytaniem, Mercy uniosła
wyczekująco brwi.
- Pasuje do ciebie - stwierdził wreszcie, usatysfakcjo
nowany podjętą decyzją.
- Dzięki. Chybabym zgadła, jaki masz dom. Prawie pusty,
bez żadnych niepotrzebnych ozddbek, co? Może w surowym
stylu japońskim, z malowanymi parawanami, drewnianymi
podłogami i kilkoma eleganckimi, prostymi meblami? To by
pasowało do twojej pracy i do twojego wizerunku.
Zaskoczyło go, że tak łatwo to odgadła. Fakt, iż bez trudu
odkryła jego upodobania, był lekko niepokojący, ale uznał, że
to był tylko przypadek.
- Skąd wiesz?
- Ja też mam swoje metody - odparła uśmiechając się
wymownie, wyraźnie uradowana z sukcesu. Oczy zabłysły
jej zadowoleniem. Stawała się wobec niego coraz bardziej
przyjazna, coraz milej w jego obecności zrelaksowana. -
Jedni potrafią powstrzymać dzwonek od dzwonienia, inni
odgadują wygląd domu kogoś obcego. Nie było to zresztą
specjalnie trudne. Jest w tobie coś, co przywodzi na myśl
prostotę i całkowitą niezależność. Nie chciałabym znać two
ich poglądów politycznych. Nie sądzę, abyś był człowiekiem
liberalnym. Czy jesteś jednym z tych zwariowanych facetów
nastawionych wyłącznie na przetrwanie, którzy mieszkają
w lasach Oregonu i kolekcjonują luksusowe strzelby i małe
czołgi?
Nie wiedział, czy żartuje, czy mówi poważnie, i to go
niepokoiło.
- A jak myślisz?
- Myślę, że kimkolwiek jesteś, nie jesteś wariatem. - Mercy
westchnęła. - Za bardzo nad sobą panujesz.
- Do tej pory udało mi się przetrwać - stwierdził ostrożnie.
- Ale strzelby mnie nie interesują. Są zbyt bezosobowe. 1 nie
mam ani jednego czołgu.
- Tylko Porsche.
Pokiwała głową, jakby to coś wyjaśniało. Miał zamiar zapy-
25
Jayne Ann Krentz
tać, co według niej oznacza taka, a nie inna marka samocho
du, kiedy wyciągnęła do niego książkę.
- Proszę. Może nie jest to egzemplarz, którego szukasz.
Wtedy nie będzie ci żal, że się spóźniłeś.
- Istnieje zaledwie kilka egzemplarzy. O ile wiem, wszyst
kie są w rękach kolekcjonerów europejskich. Jestem prawie
pewien, że to jest poszukiwana przeze mnie książka. Dlatego
przyjechałem tu dzisiaj z Oregonu.
- Mogę się założyć, że nigdy niczego nie robisz, dopóki
nie jesteś absolutnie pewien - mruknęła Mercy.
Spojrzał znad tytułowej strony Doliny tajemniczych klejno
tów i zobaczył w jej oczach błysk głębokiego kobiecego zain
teresowania. Widząc, że nie jest jej obojętny, z satysfakcją
skrzywił lekko usta.
- Przekonałem się, że warto znać odpowiedzi, nim się
podejmie jakąś akcję, zwłaszcza jeśli w grę wchodzą ludzie.
Stare powiedzenie mówi, iż należy znać swoich wrogów. Ja
w nie wierzę.
Uśmiechnęła się troszeczkę za szeroko.
- Masz wielu wrogów?
- Nie. Jeśli chodzi o wrogów, jestem tak samo wybredny
jak przy wyborze przyjaciół. - Sprawdził oznaczoną rzymski
mi cyframi datę wydania książki, przewracając pieczołowicie
stare pożółkłe stronice.
- A kochanki? Też je sobie starannie wybierasz?
Pytanie go zaskoczyło. Nigdy by się nie spodziewał, że
Mercy Pennington potrafi zapytać o coś takiego. Croft powoli
uniósł oczy znad stronicy, którą oglądał, wychwytując w wy
sokiej intonacji kończącej pytanie nutę świadczącą o tym, iż
dziewczyna żałuje, że o to spytała. W jej wzroku dostrzegł
zażenowanie. Wiedział, iż dałaby wszystko, aby swoje pyta
nie cofnąć. Niechcący wyraźnie się przed nim odkryła. Mogło
mu się to przydać.
- Mężczyzna musi być znacznie ostrożniejszy w wyborze
kochanki niż przyjaciela czy wroga, Przyjaciół i wrogów się
zna. Wiadomo, czego się można po nich spodziewać. Jednak
że niełatwo jest poznać i zrozumieć kochankę. Może zawsze
pójść dwiema drogami, prawda? 1 stać się przyjacielem albo
wrogiem. A któż to odróżni, nim będzie za późno?
Zażenowanie i smutek w jej zielonych oczach mówiły sa-
26
Dolina klejnotów
me za siebie. Podobnie jak lekkie zaróżowienie policzków.
Pomyślał, iż to wystarczająca kara za jej beztroskę. Z całego
serca żałowała, że w ogdle zadała mu takie pytanie.
Oto na czym polega impulsywność. Sama w sobie zawiera
karę. Miał wrażenie, że Mercy Pennington nie pierwszy raz
żałuje własnej impulsywności. Znała jej konsekwencje, lecz
nie zawsze potrafiła się powstrzymać. Była kobietą, która
pozwala, aby emocje górowały czasem nad logiką. W trudnej
sytuacji poszłaby za podszeptem instynktu, a instynkt wyni
kałby z jej więzów emocjonalnych. Gdyby miała dzieci, bro
niłaby ich jak lwica.
Wobec kochanka byłaby gwałtownie, namiętnie lojalna,
chyba że zostałaby zdradzona. Wtedy stałaby się niebez
pieczna.
Croft uśmiechnął się lekko, zadowolony, iż poznał podsta
wowe cechy charakteru Mercy. Z powrotem zaczął oglądać
książkę, którą trzymał w dłoni. Przewrócił kilka stronic i do
szedł do pięknie narysowanej, czarno-białej ryciny przedsta
wiającej kobietę i mężczyznę w akcie miłosnym.
- To jest książka, której szukam. Oryginał.
- Naturalnie, że to oryginał - prychnęła Mercy. - Sądziłeś,
że chcę komuś sprzedać imitację?
- Mogłaś się pomylić - stwierdził pojednawczo Croft.
- Na pewno nie. Przez telefon dokładnie opisałam książkę
panu Gladstone'owi, który powiedział, że z moich odpowie
dzi wynika jednoznacznie, iż jest to oryginał. Był bardzo
zadowolony i nie miał cienia wątpliwości.
- Panu Gladstone'owi?
- Temu panu z Kolorado, który chce ją kupić.
- Opowiedz mi coś więcej o panu Gladstonie. - Croft prze
rzucił stronice do następnej ilustracji. Był to starannie i ze
smakiem wykonany rysunek zmysłowej kobiety - leżała na
plecach, a klęczący między jej nogami mężczyzna zaspoka
jał ją w wyszukany sposób.
Mercy postąpiła krok do przodu, aby spojrzeć na ilustrację.
- Nie powinnam ci niczego opowiadać o panu Gladstonie.
Moi klienci mają prawo do dyskrecji. Poza tym - dodała
szczerze - niewiele o nim wiem. Mam nadzieję, że nie bę
dziesz tak tu stał i ślinił się nad obrazkami. Plamy ze śliny
mogą obniżyć wartość książki.
27
Jayne Ann Krentz
- Wstrzymam się ze ślinieniem do rzeczywistego aktu.
- Nie brzmi to szczególnie podniecająco - odparowała ze
złością. - Czytałeś Dolinę?
- Nie. Po raz pierwszy w życiu mam ją w ręku. Do tej pory
wiedziałem tylko, że istnieje. Dowiedziałem się o. niej trzy
lata temu w szczególny sposób.
- Dlaczego szczególny?
- Ta książka należała do pewnej bardzo cennej kolekcji.
Interesował mnie jej właściciel. Chciałem się jak najwięcej
dowiedzieć o jego kolekcji i wówczas zetknąłem się po raz
pierwszy z Doliną Musisz przyznać, że to dość... niecodzien
na książka.
- Dlaczego interesowałeś się akurat tą kolekcją? Chciałeś
ją zdobyć dla siebie?
- Nie. Chciałem się jak najwięcej dowiedzieć o jej właści
cielu. To, jakie książki ktoś zbiera, może ci o nim wiele
powiedzieć.
Przez moment panowała krótka, napięta cisza.
- Owszem - przyznała w końcu Mercy. Patrzyła na niego
szeroko otwartymi, poważnymi oczami. - Zbiór książek mo
że wiele powiedzieć o jego właścicielu.
- Albo o właścicielce. - Croft delikatnie zamknął książkę.
- Czytałaś Dolinę, Mercy?
- Nawet gdybym ją przeczytała, na pewno bym się do tego
nie przyznała. A już zwłaszcza nie tobie.
- Dlaczego nie mnie?
- Na litość boską, jesteś kimś zupełnie obcym. A to jest
erotyczna książka. Przy odrobinie złej woli można ją nawet
nazwać pornograficzną.
- A ty nie zamierzasz przyznać się obcemu człowiekowi,
że czytasz tego rodzaju literaturę?
Uśmiechnęła się udając zadowolenie z siebie.
- Wszelkie badania, jakie poczyniłam nad Doliną, miały na
celu ustalenie jej autentyczności i pochodzenia. W końcu
byłam kiedyś bibliotekarką. Wiem, jak oceniać książki w spo
sób absolutnie obiektywny i zawodowy.
- Absolutnie.-Croft znów się uśmiechał.-Jestem zawsze
pełen szacunku dla prawdziwych zawodowców.
- To dobrze. Skończyłeś już oglądać Dolinę!
- Nie. Mówiłem ci, że chcę mieć tę książkę.
28
czyli Amanda Quick pod prawdziwym nazwiskiem DC Wydawnictwo Da Capo Warszawa 1996
Rozdział pierwszy Ogłoszenie na ostatniej stronie katalogu księ garskiego było małe i dyskretne, toteż jedynie do świadczony kolekcjoner białych kruków mógł się zorientować, że oferowany na sprzedaż wolumin to unikatowy przykład osiemnastowiecznej erotyki. DO SPRZEDANIA: „Dolina tajemniczych klejnotów" Burleigha. Pierwsze wydanie, 1795. Plansze. Stan bardzo dobry. Kontakt: Mercy Pennington, Penning ton's Second Chance Bookshop, Ignatius Cove, Wa szyngton. Tel.: (206) 555-1297. Chociaż Croft Falconer spędził mnóstwo czasu nad tymi pięcioma linijkami, po raz kolejny prze czytał ogłoszenie, mając nadzieję, że znajdzie wre szcie jakąś wskazówkę pozwalającą się domyślić, jakim cudem książka pojawiła się na rynku po tylu latach. Croft zignorował podany numer telefonu. W swoim domu na wybrzeżu nie miał telefonu. Nie miał też telewizora, radia ani kuchenki mikrofalo- 5
Jayne Ann Krentz wej. Mógł wprawdzie pojechać do miasta i zadzwonić z auto matu, ale wiedział, iż będzie to daremny trud. Musiał na własne oczy zobaczyć książkę, aby być pewnym, że jest to ta, o którą mu chodziło. Chciał także osobiście poznać tę Mercy Pennington i dowiedzieć się, kim jest, ile wie i skąd ma książkę. Jedyną bezsporną rzeczą był niepokojący fakt, iż ta książ ka nie miała prawa istnieć. Dolina powinna była spłonąć w ogniu, który trzy lata wcześniej zniszczył znajdującą się na wyspie fortecę Egana Gravesa. Croft był naocznym świadkiem pożaru. Czuł na sobie jego diabelski żar, widział ogarniające wszystko pło mienie i słyszał przeraźliwe okrzyki ofiar ognia. Jakim cudem coś, co powinno było sczeznąć w płomie niach, pojawiło się znów w jakimś prowincjonalnym katalogu księgarskim? Istnienie książki otwierało na nowo sprawę, którą Croft uważał za zamkniętą na zawsze. Jeśli książka przetrwała pożar, to Croft musiał wziąć pod uwagę również inną możliwość: iż jej dwczesny właściciel, Egan Graves, także wyszedł cało z tego pożaru. A to by oznaczało, że Croft pokpił sprawę. Ogłoszenie o Dolinie dawało asumpt do pewnych pytań, na które należało znaleźć odpowiedź. Wskazywało na ślad, któ rym trzeba było podążyć. Ślad zaczynał się u panny Mercy Pennington w Ignatius Cove w stanie Waszyngton. Croft spoglądał przez okno swego gabinetu na oświetlony wschodzącym słońcem Pacyfik i rozmyślał o pannie Percy Pennington. Nim doszedł do jakichkolwiek wniosków, rott weiler cicho zaskomlał mu za plecami. Croft rzucił okiem na wielkiego psa. Zwierzę odpowiedziało mu pełnym nadziei spojrzeniem. - Masz rację, czas pobiegać - powiedział Croft. - Chodźmy na plażę. Już dzisiaj na pewno nie będę medytował. Pies w milczeniu zaakceptował odpowiedź swego pana i ruszył do drzwi. Gdyby ktoś zapytał Crofta o jego związek z rottweile- rem, odpowiedziałby, iż po prostu jest jednym z tych ludzi, którzy lubią psy. W rzeczywistości miał o wiele więcej wspól nego ze stworzeniem, które szło teraz obok niego. Odwie- 6
Dolina klejnotów czne, dzikie, myśliwskie instynkty nadal krążyły w żyłach rottweilera, choć na ogół zwierzę zachowywało się popraw nie i było do przyjęcia w cywilizowanym świecie. Jednakże w razie prowokacji fasada grzeczności zarówno u człowieka, jak i u psa, znikała natychmiast, odsłaniając drapieżne in stynkty. Croft odsunął japoński parawan i wyszedł do holu. Pokój po przeciwnej stronie wyłożonego kafelkami korytarza wabił i kusił. Croft zajrzał do środka, czując, jak przyciąga go czysta prostota. Surowa drewniana podłoga, pleciona mata i wytwornie skromna dekoracja kwiatowa w niskim, czarnym wazonie z ceramiki obiecywały schronienie. Okres spokojnej porannej medytacji był dla Crofta tak samo ważną częścią jego codziennego życia, jak bieganie i wyczerpujące ćwicze nia, które pomagały mu utrzymać się w szczytowej formie w walkach wschodnich. Croft przywiązywał dużą wagę do swych przyzwyczajeń. Wszystkie, od porannej medytacji do późniejszej filiżanki perfekcyjnie zaparzonej herbaty, były codziennymi składni kami jego doskonale zorganizowanego, samowystarczalnego świata. Nie lubił rezygnować nawet z najdrobniejszych ele mentów samodzielnie wypracowanych rytuałów. Tego ranka nie miał wielkich nadziei na takie uspokojenie umysłu, które prowadziłoby do medytacyjnego transu. Zbyt wiele pytań wirowało mu w głowie; zbyt wiele materializowa- ło się groźnych możliwości. Postanowił, iż musi mu wystarczyć poranny bieg. Z psem u boku wyszedł z domu tylnymi drzwiami. Croft miał na sobie tylko parę dżinsów i gdyby obserwo wała go w tym momencie jakaś kobieta, byłaby zafascynowa na harmonijnymi ruchami mięśni jego pleców i ramion. Ema nował zdrową, wytrenowaną i kontrolowaną siłą. Nikt jednak nie przyglądał się zgrabnej sylwetce mężczyzny. Croft nigdy nie sprowadzał kobiet do swego samotnego domu na wybrze żu Oregonu. Pięć minut później mężczyzna i pies biegli po błyszczą cym piasku na skraju wody. Powietrze pełne było światła i energii nowego dnia i Croft razem z psem oddychali głębo ko, biegnąc do odległego punktu na końcu plaży. Podczas biegu Croft nadal zastanawiał się nad zupełnie 7
Jayne Ann Krentz nieznanym i nieprzewidywalnym kawałkiem nowej układan ki - nad panną Mercy Pennington. Mercy spojrzała na wielką stertę romansów i krymina łów, które wylądowały przed chwilą na ladzie obok kasy. Uśmiechnęła się do kobiety po drugiej stronie lady, usiłując nie okazywać satysfakcji. Christina Seaton była doskonałą klientką. Można było liczyć, że kupi co miesiąc przynajmniej dwadzieścia książek. Za każdym razem, kiedy Christina wchodziła do księgarni Pennington's Second Chance, Mercy odczuwała przyjemny dreszczyk. W głębi duszy wiedziała, że tylko ktoś prowadzący, tak jak ona, niewielki interes, zrozumie istotę jej uczucia wobec tej właśnie klientki. - Czy to już wszystko, Christino? Klientka uśmiechnęła się. Miała lat trzydzieści, była więc o parę lat starsza od Mercy i cechowała ją ta świeża atrakcyj ność, która doskonale pasowała do modnych dżinsów, luźnego swetra i drogich pantofli. - Jeszcze pytasz? Moje dzieciaki i tak będą w tym miesią cu chodzić bez butów. Mercy roześmiała się głośno. Niewielu doprawdy dzieciom w Ignatius Cove groziło chodzenie bez butów czy też bez czegokolwiek innego, o czym by zamarzyły. Miasteczko, po łożone na północ od Seattle, było oazą bogatych, odnoszą cych sukcesy ludzi, z których większość pracowała w dużym mieście, ale wolała mieszkać z rodzinami w małym mia steczku. Ignatius Cove miało same zalety- leżało dość blisko Seattle, aby można było korzystać z wielkomiejskich uciech, a mimo to symbolizowało wszelkie radości i korzyści wyni kające z wiejskiego położenia nad brzegiem morza. Mercy świetnie zdawała sobie sprawę z charakterystycz nych cech Ignatius Cove od chwili, gdy odkryła tę miejsco wość. Kiedy dwa lata wcześniej zaczęła szukać miejsca dla swojej księgarni, dokładnie wiedziała, czego chce: dobrze sytuowanej i wykształconej zbiorowości, potencjalnych klientów księgarni, którzy mieli możliwości, aby zaspokajać swe zainteresowania. Ignatius Cove było miejscem idealnym. Mercy nie usiłowała nawet konkurować z istniejącą już w miasteczku księgarnią, która specjalizowała się w najnow szych bestsellerach i albumach sztuki. Postanowiła wypełnić 8
Dolina klejnotów lukę na rynku książki z drugiej ręki, uzupełniając swoje bogate, uporządkowane zapasy nowymi popularnymi wyda niami w miękkich okładkach. Takie połączenie okazało się udane i zyskowne. Pod koniec pierwszego roku działalności księgarnia Pennington's Second Chance zarobiła tyle, aby utrzymać się na rynku. Pod koniec drugiego roku Mercy miała już solidną klientelę. Swój sukces mierzyła tym, że teraz kupowała wino korkowane zamiast kapslowanego. - Dorrie mówi, że jedziesz w przyszłym tygodniu na ur lop - stwierdziła Christina, kiedy Mercy przygotowywała jej rachunek. - Najwyższy czas. Mercy uśmiechnęła się, a jej lekko skośne, zielone oczy zabłysły z radości. Odruchowo uniosła rękę i założyła za ucho kosmyk złotobrązowych włosów. - Po części jest to interes, po części - urlop. Okropnie się cieszę. W zeszłym miesiącu kupiłam na pchlim targu pudło chłamu i znalazłam w nim bardzo ciekawą starą książkę, która ma pewną wartość. Dałam ogłoszenie do katalogu starych książek. Po kilku dniach zadzwonił jakiś człowiek z Kolorado, który chce ją kupić. Mam mu ją dostarczyć w przyszłym tygodniu, kiedy pojadę na urlop. - Chcesz ją osobiście zawieźć do Kolorado? Czy to aby nie przesada? Dlaczego nie możesz wysłać jej pocztą? - Ten człowiek chce, abym mu dostarczyła tę książkę do rąk własnych. Powiedział, że nie ma zaufania do poczty, a ten egzemplarz jest bardzo ważny dla jego kolekcji. Rozumiem, że poszukiwał go od jakiegoś czasu. Poza tym wlicza koszty mojej podroży do Denver w cenę książki. Mdwi, że sam nie lubi podróżować. - Płaci ci za podroż? Mercy skinęła głową, kończąc podliczanie rachunku. - Powiedział, żebym leciała business class, ale nie mam takiego zamiaru. Już i tak dość go to wszystko kosztuje. Polecę do Denver i wynajmę samochód, żeby dojechać na miejsce. To jest gdzieś w górach, chyba na odludziu. Zaprosił mnie, abym spędziła u niego kilka dni. Później przejadę się bez pośpiechu przez Góry Skaliste i wrócę do Denver. Stam tąd przylecę do domu. - Hmmm. Brzmi interesująco. Młody czy stary? 9
Jayne Ann Krentz - Kto? - Twój klient - wyjaśniła niecierpliwie Christina. - Jest młody czy stary? - Och. - Mercy zamyśliła się, marszcząc nos. - Prawdę mówiąc, nie jestem pewna. Przez telefon miał bardzo miły głos. Kulturalny, jeśli wiesz, o co mi chodzi, choć nie mam pojęcia, ile może mieć lat. Pewno ze czterdzieści. - Trochę za stary, ale w granicach możliwości. Kobieta musi być dzisiaj elastyczna w swoich poglądach. - Niezależnie od wieku nie jest najwyraźniej za stary, żeby wydać majątek na książkę. Wczoraj przesłał mi pieniądze. Christina wybuchnęła śmiechem. - Jesteś za młoda, żeby pieniędzmi zastąpić w życiu mi łość. - Nic podobnego. Zajmowanie się interesami szybko czło wieka postarza. Suma, którą zapłacił za Dolinę, wystarczy mi na opłacenie wielomiesięcznego czynszu. Ponadto dał mi do zrozumienia, że być może wliczy w cenę książki kilka egzem plarzy ze swojej kolekcji. Mogłabym dać ogłoszenie tak samo jak przy tej pierwszej książce. W ten sposób naprawdę zaj mowałabym się białymi krukami. Oto dobra strona prowa dzenia antykwariatu. - Rozumiem. - Christina zmrużyła oczy, jakby wypatrując czegoś w oddali. - Mercy Pennington, antykwariuszka. - Nieźle to brzmi, musisz przyznać - stwierdziła Mercy z zadowoleniem. - Pierwsze wydania, prywatne druki, piękne osiemnastowieczne oprawy, miedziorytowe ilustracje. Fran cja elegancja. - Czy to znaczy, że mam gdzie indziej zacząć szukać romansów i kryminałów? - Jeszcze nie. - Mercy roześmiała się. - Wejście na rynek rzadkiej książki zabiera mnóstwo czasu i pieniędzy. Nawet jeśli wszystko dobrze pójdzie ze sprzedażą tej książki, jesz cze bardzo długo będę sprzedawała te używane tytuły. Białe kruki będą zajęciem ubocznym i nie wiadomo, czy staną się czymś bardziej znaczącym. - Cóż, życzę ci szczęścia. I baw się dobrze na wycieczce do Kolorado. Czy Dorrie zajmie się księgarnią podczas twojej nieobecności? Mercy kiwnęła głową. 10
Dolina klejnotów - Wydaje mi się, że z przyjemnością zajmie się wszystkim przez tydzień. Nigdy nie zostawiałam jej samej na dłużej niż parę godzin. W gruncie rzeczy Dorrie Jeffers była absolutnie zachwyco na perspektywą samodzielnego prowadzenia księgarni. Po kilku miesiącach pracy w niepełnym wymiarze godzin chcia ła skorzystać z okazji. - Dlatego właśnie tak bardzo potrzebujesz urlopu. Traktu jesz ten sklep jak pierworodne dziecko. Poświęcasz mu sta nowczo za dużo czasu. Musisz się od czasu do czasu zająć czymś innym. - Christina wzięła z lady papierową torbę pełną książek i odwróciła się w stronę wyjścia. - Baw się dobrze i uważaj za kierownicą. Drogi w Górach Skalistych nie są zbyt bezpieczne. - Będę uważać. - I przyjrzyj się dobrze swemu klientowi. Nie traktuj go wyłącznie jako środka do rozpoczęcia nowej kariery w hand lu białymi krukami. Nigdy nie wiadomo. To może być bardzo przystojny samotnik, czekający na kobietę swego życia, któ ra go wyprowadzi z górskiej pustelni. - Wątpię. Dlaczego tak bardzo ci zależy, żebym wyszła za mąż? Nie czytałaś opracowań socjologicznych, które mówią, iż kobiety stanu wolnego są szczęśliwsze niż mężatki? - My, kobiety zamężne, nie lubimy patrzeć na panny, szczęśliwe, bogate i niezależne. - Christina uśmiechnęła się. -To psuje obraz małżeństwa. Poza tym niedola lubi towarzy stwo. Uważaj na siebie, Mercy. Do zobaczenia po twoim powrocie. - Christina otworzyła drzwi i w sklepie rozległ się wesoły dźwięk dzwoneczka. Mercy poczekała, aż dzwoneczek umilknie, po czym wy szła zza lady, żeby poprawić krzywo stojące półki z tyłu sklepu. W księgarni nie było nikogo, zbliżał się czas zamyka nia antykwariatu. Mercy zaczęła myśleć o kolacji. W domu w szafce miała paczkę gryczanego makaronu. I była prawie pewna, że w zamrażarce jest jeszcze trochę sosu pesto. W kuchni czekała także butelka zinfandela. Mercy czekał długi wieczór, w dodatku był to wieczór piątkowy. Piątek zawsze oznaczał pewnego rodzaju uroczystość, mimo iż księgarnia była otwarta również w soboty. Takie małe przedsięwzięcia wymagały sześciodniowego tygodnia pracy. 11
Jayne Ann Krentz Po dwóch latach Mercy zdążyła się już przyzwyczaić do takiego trybu życia. Wyjazd do Kolorado w poniedziałek rano miał być pierw szym prawdziwym urlopem od dwdch lat. Nie wszyscy uważaliby zresztą tę wycieczkę za urlop, pomyślała ironicznie Mercy. W końcu była to zdecydowanie wyprawa w interesach. Mercy była jednak tak podekscytowa na, jakby wypływała w rejs dookoła świata. Sprzedaż Doliny tajemniczych klejnotów była kamieniem milowym w jej ka rierze. Otwierał się przed nią nowy, wspaniały świat. Jeśli dobrze rozegra karty, znajdzie się w ekskluzywnej atmosfe rze towarzystwa antykwariuszy. Ignatius Cove przyniosło jej szczęście. Jej życie bardzo się zmieniło w ciągu ostatnich dwóch lat, pomyślała z satysfakcją Mercy. Dokładnie dwa lata wcześniej przekonała się, do jakiego stopnia nie zna się na mężczy znach. Musiała odwołać swój ślub i zrezygnować z pracy w bibliotece publicznej. Teraz mężczyzn traktowała z dużo większą ostrożnością, nie miała żadnego stałego przyjaciela, była szczęśliwa i doskonale urządzona w nowej pracy. Stając na palcach, aby dosięgnąć książki na górnej półce, Mercy wróciła myślami do kolacji. Zacisnęła palce na książce i nagle poraziło ją wrażenie, iż ktoś ją obserwuje. Było to nieprzyjemne uczucie, zwłaszcza że nie słyszała dzwone czka, który dźwięczał przy każdym otwarciu drzwi. Mercy była absolutnie pewna, że nie jest w księgarni sama. Znieru chomiała. - Szukam Mercy Pennington. Krzyknęła i gwałtownie się odwróciła. Przy końcu rzędu półek stał jakiś mężczyzna. Jej pierwsze wrażenie dotyczyło ciemności... nieprzyjemnej, ogarniającej wszystko ciemno ści. Do sklepu wtargnął upiór nocy, szczupły, ponury duch z włosami koloru kruczego skrzydła. Miał na sobie czarne spodnie, czarne buty i czarną, rozpiętą pod szyją koszulę. Nawet dźwięk jego głosu przywodził na myśl noc i wszystkie jej tajemnice. Echo własnego imienia i nazwiska wydało się Mercy głębokie i ciemne jak dno oceanu. Jedynie w jego oczach dojrzała promień światła. Osadzone w ciemnej twarzy, miały dziwny orzechowy odcień. Wyraz oczu był niepokojąco inteligentny i przenikliwy. Patrząc 12
Dolina klejnotów w nie Mercy zastanawiała się, jak człowiek może osiągnąć tak głęboki, wyrafinowany spokój. I co mogłoby zakłócić spokój tych oczu? Jakaś prymityw na, kobieca cząstka Mercy chciała odkryć tę tajemnicę. Przez jedną krótką, kuszącą chwilę Mercy zapragnęła uderzyć ob cego w twarz albo go pocałować, aby sprawdzić, czy uda jej się zmienić spokojny wyraz jego oczu. Z niepokojem stwierdziła, że jej reakcje wynikają z zafa scynowania obcym, który bez uprzedzenia pojawił się w jej życiu. Nigdy do tej pory nie spotkała mężczyzny, który wywoływałby w niej natychmiastowe i gwałtowne poczucie świadomości własnej kobiecości. Uczucie było tak silne i obezwładniające, że musiała przytrzymać się najbliższej półki. Pomyślała, że nieznajomy ma jakieś trzydzieści parę lat, może trochę więcej. W jego twarzy wszystko było kanciaste: wysokie kości policzkowe, twardo zarysowana szczęka, aro gancko sterczący nos. I stał przed nią z wyszukanym, niemal erotycznym wdziękiem, atakującym jej zmysły. Jego usta zaciśnięte były w wąską linię i powinny wyrażać całkowity brak emocji, ale z jakiegoś niejasnego powodu Mercy odnosiła wprost przeciwne wrażenie. W twardo zaciś niętych ustach dostrzegła wielki potencjał emocjonalny i umiejętność panowania nad sobą. Nie mogła jednak odkryć, czy za zimnym wyrazem ust kryje się namiętność, czy też przemoc. Mercy pomyślała, że porywające byłoby każde uczucie, jakim ten mężczyzna obdarzyłby kobietę. Usiłowała otrząs nąć się z paraliżującej niemocy. - Jestem Mercy Pennington. Przestraszył mnie pan. Nie słyszałam, kiedy pan wszedł. - Mocno wzięła się w garść. - Dzwonek nad drzwiami musiał się popsuć. Mężczyzna rzucił okiem na drzwi. - Dzwonek nie jest zepsuty- stwierdził. - Przecież zawsze dzwoni, kiedy drzwi się otwierają. - Tym razem nie zadzwonił. - Mężczyzna wzruszył ramio nami. Tajemnica bezgłośnego dzwonka najwyraźniej nie była dla niego niczym ważnym. -Jeśli pani jest Mercy Pennington, ma pani na sprzedaż pewną książkę. Chciałbym ją zobaczyć i jeśli to jest to, czego szukam, zapłacę każdą cenę. 13
Jayne Ann Krentz - Książkę? - Mercy niczego nie kojarzyła. Coś w tym czło wieku kompletnie ją dezorientowało. Pytał ją o książkę, a przecież miała wrażenie, iż powinni rozmawiać o sprawach znacznie bardziej osobistych, znacznie ważniejszych. Po czuła przelotne wrażenie porozumienia, coś takiego, jakby znała go już pod pewnym względem, choć nie wiedziała nawet, jak się nazywa. - Mam na sprzedaż setki książek. - Chodzi mi o Dolinę tajemniczych klejnotów Burleigha. Przyjechałem z daleka. Zabrzmiało to tak, jakby przybył z zewnętrznych kręgów Hadesu. - Ach, o tę książkę panu chodzi. - Mercy, zadowolona, że wszystko szybko się wyjaśni, dodała: - Przykro mi, ale już ją sprzedałam. - Uśmiechnęła się szeroko. - Szkoda, że niepo trzebnie tak daleko pan jechał. Mężczyzna zmrużył orzechowe oczy. - Kiedy pani ją sprzedała? - Parę dni temu. Zadzwonił jakiś człowiek z Kolorado i powiedział, że kupuje w ciemno. - Odebrał już swój zakup? ~ Nie, w gruncie rzeczy... - Zapłacę więcej. Mercy poczuła się zakłopotana. - Nie mogę czegoś takiego zrobić. To byłoby nieetycz ne. On już mi zapłacił za książkę i obiecałam mu ją dostar czyć. - Uważa pani, że to... nieetyczne sprzedać temu, kto da więcej? - Tak - odparła szybko Mercy, której nie podobało się nowe, jeszcze intensywniejsze zainteresowanie niezna jomego. Usiłowała wyzwolić się z dziwnego uczucia, jakie ją pochłaniało. - A teraz, jeśli pan wybaczy, mam jeszcze coś do zrobienia przed zamknięciem sklepu. Jest już po piątej. Ruszyła w jego stronę, mając nadzieję, iż zrozumie aluzję i sobie pójdzie. Czuła się lekko podenerwowana faktem, że byli w księgarni sami. Nie był to mężczyzna, którego chciałoby się spotkać w wą skim przejęciu między półkami księgarni albo w ciemnym zaułku. Ledwo sobie to uświadomiła, w wyobraźni ujrzała 14
Dolina klejnotów ciemną sypialnię. Niecierpliwie odrzuciła na bok pomysł o znalezieniu się z tym człowiekiem w tak niebezpiecznym otoczeniu. Kiedy dzielnie ruszyła w jego kierunku, przybyły ani drgnął. Przyglądał jej się uważnie, a jego postać wyrażała spokój i równowagę, choć nieruchoma sylwetka wyglądała dość niepokojąco. Na dwa kroki przed nim Mercy zmuszona była się zatrzymać. Zacisnęła palce na książkach, która wzięła wcześniej, aby je przestawić na inną półkę, i zaczęła poważ nie rozpatrywać stopień grożącego jej niebezpieczeństwa. W Ignatius Cove nie popełniano wielkich przestępstw, lecz samotna właścicielka sklepu pod koniec dnia pracy zawsze była łakomym kaskiem. - Przepraszam, niech się pan odsunie - powiedziała z całą mocą, jaką udało jej się z siebie wykrzesać. Czytała gdzieś kiedyś, że w takiej sytuacji należy zachować spokój i opano wanie. Można było wówczas mieć nadzieję, że człowiek jakoś się obroni przed niebezpieczeństwem. - Chciałbym zobaczyć tę książkę. - Nie mam jej tutaj. - A gdzie? - spytał cierpliwie, co było bardzo denerwujące, ponieważ nie dawało się przewidzieć, jak długo taka cierpli wość potrwa. - Mam ją w domu. - Mercy przełknęła ślinę. - Nie chciałam tutaj jej trzymać. To cenna książka. Przyglądał się jej przez chwilę, wlepiając w nią orzechowe oczy. Potem kiwnął głową, najwyraźniej pod wpływem pod jętej decyzji. - Dobrze. Pójdę do pani domu. Jak to daleko stąd? Mercy zawahała się, usiłując wymyślić najbezpieczniejsze rozwiązanie. - Niedaleko. Można dojść piechotą. - Na ulicy miała szansę zawezwania pomocy, gdyby zaszła taka potrzeba. Na ulicy były samochody, przechodnie i inni właściciele sklepów za mykających je na noc. Poczuje się znacznie bezpieczniej. - Proszę zaczekać na dworze, zaraz wyjdę. Znów kiwnął głową, odwrócił się, przeszedł do końca regałów i znikł jej z oczu. Mercy patrzyła za nim, wstrzymując oddech i czekając na dźwięk dzwonka, oznaczający, iż faktycznie opuścił księgar- 15
Jayne Ann Krentz nię. Nie mogła uwierzyć, że tak to łatwo poszło. Jedna jej część, przekonana, iż znajduje się w niebezpieczeństwie, nadal wysyłała do układu nerwowego sygnały mówiące o ko nieczności walki lub ucieczki, choć inna część jej osobowości była nieprzyjemnie zdziwiona spokojnym wyjściem obcego. Nigdy dotąd nie spotkała mężczyzny, który wywierałby taki natychmiastowy wpływ na jej uczucia. Było to dziwnie zaska kujące, choć groźne doświadczenie. Dzwonek nie zadzwonił i nie słychać było otwierania i za mykania drzwi, lecz Mercy wiedziała, iż została w księgarni sama. Ostrożnie podeszła do okna i wyjrzała. Ciemnowłosy nieznajomy stał na chodniku, opierając się o zderzak czarnego Porsche. Wpatrywał się w drzwi sklepu, czekając na wyjście Mercy, z cierpliwością myśliwego, który osacza ofiarę. Mercy odłożyła trzymane w ręce książki. Rzuciła się do drzwi, sięgając ręką do zasuwy. Gdyby ją zamknęła, mogłaby wyjść tylnym wyjściem albo wezwać policję. Mężczyzna, jakby czytając w jej myślach, znalazł się przy drzwiach wcześniej od niej. Drzwi otworzyły się na tyle, aby w szparze zmieścił się czubek jego buta i Mercy wiedziała, że przegrała wyścig. Tym razem dzwonek zadzwonił, co było w pewnym sensie absurdalnie uspokajające. Nagłe poczucie bezpieczeństwa w połączeniu z adrenaliną pulsującą jej we krwi sprawiło, iż Mercy wpadła w złość. - Bardzo przepraszam - warknęła, uderzając drzwiami w jego nogę - ale to mój sklep i chciałabym go zamknąć. Proszę wyjść. Spojrzał na nią taksującym wzrokiem. - Boi się mnie pani, prawda? - Powiedzmy, że nie jest pan klientem w moim typie. - Rozumiem, Mercy Pennington, nie ma się pani czego bać. Chcę tylko zobaczyć książkę. Nic pani nie zrobię. Mercy otworzyła usta, aby mu powiedzieć, że w tych wa runkach trudno jej w to uwierzyć, kiedy jednak spojrzała mu w oczy, protest zamarł jej w gardle. Z jakiegoś bezsensownego, nielogicznego powodu napra wdę mu uwierzyła. Zdała sobie sprawę, iż rzeczywiście nic jej nie grozi. Gdyby tak było, ujrzałaby to w jego oczach. W tej chwili była bezpieczna. Mercy nie miała pojęcia, skąd się 16
Dolina klejnotów brała jej pewność. Dziwne poczucie porozumienia z obcym mężczyzną na poziomie podświadomości powtórnie ją prze szyło, co jednocześnie uspokajało i niepokoiło. Mijały sekundy, a oni patrzyli sobie w oczy. Żadne się nie poruszyło. Mercy pomyślała nagle, że nic się nie stanie, jeśli pokaże mu cenny egzemplarz Doliny. Opuściła rękę, którą przytrzymywała drzwi. - Wezmę torebkę - mruknęła i odwróciła się do lady. Męż czyzna z powrotem wyszedł na chodnik. 1 tym razem brak dzwonka świadczył o tym, że opuścił sklep. Kiedy w chwilę później Mercy wyszła z księgarni i stanow czym ruchem zamknęła za sobą drzwi, dzwonek zadźwięczał równie perliście co zawsze. Dziwny klient odezwał się, gdy przekręcała klucz w drzwiach. - Czy ten dzwonek pani nie irytuje? Spojrzała na niego zaskoczona. - Dzięki niemu wiem, kiedy ktoś wchodzi albo wychodzi. Nie irytuje, lecz ostrzega. - Dla mnie byłby drażniący. Jest niepotrzebny. Nawet dźwięk ma dość nieprzyjemny. Są inne sposoby, żeby wie dzieć, iż nie jest się samemu. Kiedy wszedł do księgarni po raz pierwszy, Mercy wiedzia ła, że ktoś przyszedł, chociaż dzwonek nie zadzwonił. Zmarszczyła brwi na to wspomnienie, a potem z głośnym brzękiem wrzuciła klucze do torebki. Zrobiła to celowo. Była pewna, że ten człowiek nigdy nie brzęczał kluczami. Bezgłoś nie wsunąłby je do kieszeni. - Chciałabym wiedzieć - zaczęła Mercy lekko agresywnym tonem, ruszając szybkim krokiem - dlaczego dzwonek nie dzwonił, kiedy wchodził pan i wychodził z księgarni. - Już mówiłem - odparł, idąc obok niej. - Nie podoba mi się jego dźwięk. Mercy obrzuciła go ostrym spojrzeniem, ale nie zwrócił na to uwagi. Przyglądał się eleganckiej, wysadzanej drzewami, widocznie bogatej ulicy. Większość butików i sklepów była już zamknięta. Fasady sklepów epatowały elegancką, stylizo waną wiejskością, wystawy były dyskretne i pełne drogich towarów. Wśród nielicznych samochodów parkujących jesz cze przy krawężniku przeważały BMW, Volvo i Mercedesy. Przechodnie nosili koszulki polo z wyhaftowanymi zwierząt- 17
Jayne Ann Krentz kami, markowe szorty i porządne buty. Wyglądali na zdro wych i zadowolonych z siebie. - Dotąd nie wiem, kim pan jest - stwierdziła Mercy. - Nazywam się Croft Falconer. - Skąd pan przyjechał? - Mow mi Croft albo Falconer, jeśli wolisz, tylko daruj sobie tego „pana". Jestem z Oregonu. - Rozumiem. Czyli nie przyjechałeś po Dolinę aż tak bar- dzo z daleka, prawda? Oregon to trzy, cztery godziny jazdy stąd. - Nie wszystkie odległości mierzy się w kilometrach. Nie wiedząc, co powiedzieć na ten suchy komentarz, Mercy postanowiła zmienić temat. Wiedziała, że nie obawia się już tego człowieka, lecz zdecydowanie była świadoma jego obe cności. Nie pasował do żadnej kategorii mężczyzn, którą mogłaby jakoś sklasyfikować. Było to równie intrygujące, co niepokojące. - Co z samochodem? Jesteś pewien, że chcesz go tu zosta wić? Na ulicy? - Chyba przez jakiś czas nic mu się nie stanie? Ignatius Cove nie wygląda mi na taką miejscowość, gdzie gangi zaczy nają okradać samochody na głównej ulicy w pięć minut po zachodzie słońca. - Nie, ale... - Nie przejmuj się moim samochodem, Mercy. - Nie mam zamiaru - odparła oschle. - W końcu to jest twój samochód, nie mój. Przeszli dwie przecznice, minęli mały placyk z fontanną na końcu ulicy, a potem skręcili w lewo, aby wejść na wzgórze, gdzie mieszkała Mercy. Kiedy doszli do końca dość stromej ulicy, Mercy, jak zwykle, była trochę zdyszana. Spacer do domu stanowił niezłe ćwiczenie. Kiedy przystanęli przed jej blokiem, Mercy stwierdziła, iż oddech obcego w ogóle się nie zmienił. To ją lekko zirytowało. Przecież ten człowiek musiał mieć jakieś słabe punkty. - Czym się interesujesz, Croft? - spytała, wyciągając klu cze z torebki. - Czym się interesuję?-Rzucił jej zagadkowe spojrzenie. - Mówię o twojej kolekcji książek - wyjaśniła niecierpli wie, idąc schodami do swego mieszkania na pierwszym 18
Dolina klejnotów piętrze. - Przyjechałeś z Oregonu, żeby zobaczyć Dolinę, musisz więc kolekcjonować książki. Co cię przede wszystkim interesuje? Po raz pierwszy się uśmiechnął, choć było to tylko lekkie uniesienie kącików stanowczych ust. Mercy odniosła wraże nie, iż nieznajomy nie miał wielkiej wprawy w uśmiechaniu się. Był to jednak autentyczny uśmiech i Mercy odczuła nie jakie zadowolenie, iż udało jej się go do tego sprowokować. - Chcesz wiedzieć, dlaczego usiłuję zdobyć Dolinę taje mniczych klejnotów? - spytał z lekkim rozbawieniem. Mercy odchrząknęła i otworzyła drzwi do mieszkania. - Hmm, to raczej niezwykła książka. - To czysta erotyka - stwierdził rzeczowo. -Jedna z najle pszych, jakie kiedykolwiek napisano. - Tak. Mercy nie bardzo wiedziała, co dodać. Przypomniała sobie wcześniejszą fantazję o spotkaniu z Croftem w ciemnej sy pialni. Cóż tu dopiero mówić o erotyce? Celowo zmusiła się do zadania logicznego pytania: - Czy to właśnie zbierasz? Erotyki? - Nie, Mercy. Moje zainteresowania dotyczą czegoś in nego. - Czego? - Odwróciła się do niego w drzwiach, czując, iż znów jest zdenerwowana. Szybko przeanalizowała swoją reakcję i doszła do wniosku, że wprawdzie się go nie boi, lecz nie potrafi się wyzwolić spod jego zmysłowego oddziaływa nia. Uświadomiła sobie, że duchy, nawet te, które nie są niebez pieczne, zawsze przyprawiają ludzi o dreszcze. - Można by powiedzieć, iż głównie interesuję się filozofią przemocy. Wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi, nim znaczenie jego słów dotarło do Mercy. Zrobiła krok w tył, odruchowo się od niego odsuwając. Jej oczy rozrzeszyły się. - Przemocy?-szepnęła. - jestem w tej dziedzinie ekspertem. um II lUUUliUłlli
Rozdział drugi Croft spostrzegł, że dobrze przyjęła jego sło wa. Ucieszyło go, że nie jest typem histeryczki. Oczywiście, mógłby zachować się subtelniej. Na dal jednak był na nia zły za to, że chciała się przed nim zamknąć w sklepie, i dlatego chciał ją zaszo kować. Zaskoczył go fakt, iż udało jej się sprowokować w nim taką reakcję. Zazwyczaj nie poddawał się drobnym emocjonalnym szturchnięciom. Przy zwyczajony był do tego, że ludzie źle się czuli w jego obecności. Czasem mieli ku temu rzeczywi ste powody. Mercy wciąż cofała się, prawdopodobnie zmie rzając do kuchni, gdzie było przypuszczalnie tylne wyjście. Uważnie go obserwowała, spodziewając się z jego strony jakiegoś gwałtownego gestu, ale w jej oczach widniało wyzwanie. Nie była tchó rzem. - Co pan właściwie ma na myśli, mówiąc, że jest pan ekspertem od przemocy? Croft westchnął i wsunął ręce do kieszeni. Ludzie 20
Dolina klejnotów zazwyczaj czuli się uspokojeni, kiedy potencjalny napastnik chował ręce. - Jestem właścicielem trzech szkół samoobrony. Dwóch w Kalifornii i jednej w Portland, w Oregonie. Mercy zamrugała oczyma i lekko się rozluźniła. - To znaczy, że jesteś ekspertem od dżudo czy karate? - Coś w tym rodzaju - odparł zdawkowo. - Uczę swoją własną metodą. Opiera się na starych technikach walk wschodnich, których zachodni świat na ogół nie zna. Nagle się uśmiechnęła, najwidoczniej zadowolona z logi cznego wyjaśnienia. - To fascynujące. 1 wszystko tłumaczy. - Co tłumaczy? - Sposób, w jaki się poruszasz. Jakbyś płynął w powie trzu. To bardzo niepokojące. - Zrezygnowała z prób wyjaś nienia, o co jej chodzi. - Nie ma sprawy. Przyniosę Dolinę. Mam ją w pudełku w szafce w kuchni. Możesz ją sobie obej rzeć, skoro przyjechałeś aż z Oregonu, ale pamiętaj, że nie jest na sprzedaż. - Mercy rzuciła torebkę na sofę, odwróciła się i poszła do kuchni. Croft spoglądał za nią, zdając sobie sprawę, że chętnie popatrzyłby dłużej na jej uśmiech. Podobał mu się sposób, w jaki rozświetlały się jej oczy. Miała bardzo ładne oczy. Ich zielony odcień wyraźnie odzwierciedlał jej emocje. Jakby się spoglądało przez kawałek przezroczystego jadeitu. Od chwili gdy ją poznał, widział już w jej spojrzeniu wszystkie uczucia, od ciekawości do strachu. Zaczął się zastanawiać, w jaki sposób oczy Mercy odzwierciedliłyby namiętność. Croft potrząsnął głową, trochę zdumiony kierunkiem swych myśli. Przyjechał tutaj w interesach i nigdy nie poz walał, aby cokolwiek, zwłaszcza seks, przeszkadzało mu w pracy. jednakże musiał uczciwie przyznać sam przed sobą, że Mercy Pennington go zainteresowała. Nie była wprawdzie olśniewająco piękna, jednakże wcześniejsze porównanie do jadeitu pasowało do niej całej. Jadeit jest subtelnym kamie niem, który tylko uważny obserwator potrafi docenić. Jadeit należy dokładnie zbadać i poznać, żeby zdołać go prawidłowo ocenić. Sposób, w jaki kamień odbija światło, jego wewnętrzna moc i cień, sposób, w jaki nabiera ciepła 21
Jayne Ann Krentz pod wpływem dotyku, wszystko to wynika z jego charakteru i nie daje się zauważyć na pierwszy rzut oka. Croft dużo wcześniej nauczył się dokładnie obserwować to, co go interesowało. A Mercy z jakiegoś powodu, zapewne w związku z książką, zdecydowanie go zainteresowała. Oceniał, iż dobiega trzydziestki. Nie była wysoka, miała jakieś sto sześćdziesiąt dwa centymetry wzrostu. Dobre dwa dzieścia centymetrów mniej od niego. Jej włosy przypomina ły brązową sierść psa Crofta. Miały ten sam bogaty, ciepły odcień brązu, który sprawiał, iż chciało się je głaskać. Z we wnętrznym rozbawieniem zastanawiał się, jak Mercy przyję łaby wiadomość, że porównuje ją z psem. Chwilowo jej włosy były zwinięte w gładki węzeł. Croft przypuszczał, że opadłyby poniżej ramion, gdyby wyjęło się spinki podtrzymujące jedwabiste kosmyki. Teraz fryzura odsłaniała szyję, której miękki, delikatny zarys przypominał Croftowi łodygę kwiatu. Ten widok był dla niego trochę zmysłowy i prowokacyjny. Croft wyczuł poruszenie swego ciała i rozzłościł się. W ciągu minionych lat nauczył się pano wać nad sobą i zaniepokoiło go to, że ta zielonooka, drobna kobieta mogła zachwiać jego umiejętnością kontrolowania siebie. Jej twarz składała się z ładnie zarysowanych, w miarę atra kcyjnych rysów: duże oczy w lekko migdałowym kształcie, z troszeczkę uniesionymi w górę zewnętrznymi kącikami, impertynencki nosek, miękkie usta z dolną wargą nieco bar dziej wydatną od górnej. Miała na sobie rodzaj miejscowego uniformu: zielone spodnie i dopasowaną, zieloną, bawełnianą koszulkę poio. Jednakże koszulka nie miała na lewej piersi wyhaftowanego zwierzaka, a spodnie nie posiadały firmowego logo. Pantofle Mercy miały zdarte podeszwy i przyjemnie podstarzały wy gląd. Croft pomyślał o lewej piersi, tej bez firmowego wizerun ku. Ani ona, ani jej towarzyszka z prawej strony nie odzna czały się dużymi rozmiarami, lecz miały w sobie rozkoszną pełność. Crofta nie pociągały przesadnie obfite kształty. We wszystkich sprawach pociągała go głównie subtelność. Spodnie w kolorze khaki doskonale opinały łagodnie za okrąglone biodra. Croft z łatwością mógł sobie wyobrazić, jak 22
Dolina klejnotów obejmuje dłońmi kształtne pośladki i podnosi Mercy w gorę, przytulając ją do swych bioder. - Cholera - mruknął pod nosem. - Co się stało? - zawołała z kuchni Mercy. Trzasnęły drzwi od szafki. - Nic. - W żaden sposób nie mógłby jej wytłumaczyć, co się stało. Sam tego nie rozumiał. Lepiej wszystkiego się wy przeć. Usłyszał stukot kroków na kuchennej posadzce i zro zumiał, że Mercy wraca z książką. Przyszedł tu, żeby zająć się książką, a nie Mercy Pennington. Powinien o tym pamiętać. Na ogół nie musiał się pilnować przed dystrakcjami. Jego uwagę zaprzątało jedynie to, co sam wybrał. W oczekiwaniu na przyjście dziewczyny rozejrzał się po pokoju, podświadomie zbierając o niej informacje. Pomiesz czenie było bardzo kolorowe i lekko zagracone. Mercy najwi doczniej lubiła wyraziste, jaskrawe barwy. W niewielkim, do brze oświetlonym pokoju nie było beżów, miętowych zieleni ani rozwodnionych błękitów. Cytrynowożółty kolor kanapy podkreślały turkusowe po duszki. Ciemnopomarańczowe lampy reprezentowały naj nowszą myśl techniczną w formie najrozmaitszych wygięć i odgałęzień. Półka na książki, także pomarańczowa, pociąg nięta była błyszczącym lakierem, który dodawał pomieszcze niu blasku. Dodatkowy blask pochodził z luster wiszących na ścianie nad kanapą - odbijały skrawek widoku na zatokę. Dywan był ciemnoszary, a ściany zupełnie białe. Uwagę Crofta przyciągnęły obrazy na ścianach. Było ich bardzo dużo, same akwarele, malowane wyraźnie tą samą ręka, tą samą ~ okropną - techniką i bez śladu zrozumienia natury farb wodnych. Przedstawiały zatoczkę widzianą z bal konu, zachody słońca, żaglówki, wyspy na horyzoncie. Kolor nieba i wody naniesiono ciężką ręką- Mnóstwo pur pury i kobaltowego błękitu. Żagle łódek były stanowczo za jaskrawe. Wyspy wydawały się grubymi, zielonymi plamami na horyzoncie, a nie zamglonymi, na wpół widocznymi zja wiskami. Zachodzące słońce miało ten sam pomarańczowy kolor co półka na książki. Jakakolwiek zapowiedź delikatnej kreski czy subtelnej barwy została zniszczona od początku pędzlem, który wiodła stanowcza, kiepsko wyszkolona i wy raźnie niesiona entuzjazmem ręka. 23
Jayne Ann Krentz Croft ze zdumieniem odkrył, iż wesołe akwarele oddziału ją nań pewnym urokiem. Na ogół nie podobał mu się tak wyrazisty entuzjazm. Jednocześnie czuł nieodpartą chęć, aby wziąć za kark malarkę, posadzić ją nad papierem i poka zać, jak powinno się malować akwarelami. Nie miał wątpliwości, że obrazy malowała Mercy Penning ton. Drugą, wyłącznie ozdobną rzeczą w tym pokoju był wielo barwny, drewniany parawan. Składał się z trzech części i miał blisko dwa metry wysokości. Było to dzieło profesjonalisty. Deseczki zdobiły zdumiewająco egzotyczne i tropikalne mo tywy: soczyste zielone liście, turkusowe niebiosa, lśniące barwami tęczy kwiaty i jaskrawopomarańczowe owoce, które brały się wprost z wyobraźni artysty. Nie przypominały żad nych owoców, jakie Croft kiedykolwiek widział. Namalowana scena uosabiała pierwotną niewinność, tropikalny raj, nierze czywisty, zbyt wyraźny sen. W centralnym miejscu parawanu czaił się smukły, złotooki jaguar. Był tu intruzem, śmiertelnie niebezpiecznym go ściem, nie pasującym do otoczenia. Był stworzeniem z inne go, znacznie bardziej złowieszczego świata i zagrażał nie winności raju. Jaguar dominował w otoczeniu, w jakim się znalazł, lekko pogardliwy wobec otaczającego go miękkiego, jaskrawego piękna. Spoglądał wzrokiem wyniosłym, aroganc kim i odległym. Tak jakby jaguar znał inną rzeczywistość i wolał ją jako coś bardziej dla siebie naturalnego. W jego wielkich, złotych oczach widniała jednak również tęsknota: milczące, tajemnicze pragnienie, aby stać się częścią widocz nej wokal bogatej, słodkiej jasności. Niemożność zaakceptowania zwierzęcia w raju sprawiła, iż Croft odwrócił się od parawanu. Dla własnego spokoju nocne stworzenie powinno raczej cieszyć się właściwą sobie, bardziej niebezpieczną rzeczywistością. Croft zakończył przegląd dużego pokoju Mercy w chwili, kiedy dziewczyna weszła do środka trzymając w dłoni starą, oprawną w skórę książkę. - Czy dobierałaś meble do parawanu, czy parawan do mebli? - zapytał z ciekawości. Mercy uśmiechnęła się, doceniając jego spostrzeżenie. - Najpierw kupiłam parawan, a później musiałam zmie- 24
Dolina klejnotów nić meble. Nie najmądrzejszy sposób meblowania mieszka nia. - Jest w tym pewna logika. - Rozumiem, że nie odpowiada ci mój gust? Gdy Croft zastanawiał się nad jej pytaniem, Mercy uniosła wyczekująco brwi. - Pasuje do ciebie - stwierdził wreszcie, usatysfakcjo nowany podjętą decyzją. - Dzięki. Chybabym zgadła, jaki masz dom. Prawie pusty, bez żadnych niepotrzebnych ozddbek, co? Może w surowym stylu japońskim, z malowanymi parawanami, drewnianymi podłogami i kilkoma eleganckimi, prostymi meblami? To by pasowało do twojej pracy i do twojego wizerunku. Zaskoczyło go, że tak łatwo to odgadła. Fakt, iż bez trudu odkryła jego upodobania, był lekko niepokojący, ale uznał, że to był tylko przypadek. - Skąd wiesz? - Ja też mam swoje metody - odparła uśmiechając się wymownie, wyraźnie uradowana z sukcesu. Oczy zabłysły jej zadowoleniem. Stawała się wobec niego coraz bardziej przyjazna, coraz milej w jego obecności zrelaksowana. - Jedni potrafią powstrzymać dzwonek od dzwonienia, inni odgadują wygląd domu kogoś obcego. Nie było to zresztą specjalnie trudne. Jest w tobie coś, co przywodzi na myśl prostotę i całkowitą niezależność. Nie chciałabym znać two ich poglądów politycznych. Nie sądzę, abyś był człowiekiem liberalnym. Czy jesteś jednym z tych zwariowanych facetów nastawionych wyłącznie na przetrwanie, którzy mieszkają w lasach Oregonu i kolekcjonują luksusowe strzelby i małe czołgi? Nie wiedział, czy żartuje, czy mówi poważnie, i to go niepokoiło. - A jak myślisz? - Myślę, że kimkolwiek jesteś, nie jesteś wariatem. - Mercy westchnęła. - Za bardzo nad sobą panujesz. - Do tej pory udało mi się przetrwać - stwierdził ostrożnie. - Ale strzelby mnie nie interesują. Są zbyt bezosobowe. 1 nie mam ani jednego czołgu. - Tylko Porsche. Pokiwała głową, jakby to coś wyjaśniało. Miał zamiar zapy- 25
Jayne Ann Krentz tać, co według niej oznacza taka, a nie inna marka samocho du, kiedy wyciągnęła do niego książkę. - Proszę. Może nie jest to egzemplarz, którego szukasz. Wtedy nie będzie ci żal, że się spóźniłeś. - Istnieje zaledwie kilka egzemplarzy. O ile wiem, wszyst kie są w rękach kolekcjonerów europejskich. Jestem prawie pewien, że to jest poszukiwana przeze mnie książka. Dlatego przyjechałem tu dzisiaj z Oregonu. - Mogę się założyć, że nigdy niczego nie robisz, dopóki nie jesteś absolutnie pewien - mruknęła Mercy. Spojrzał znad tytułowej strony Doliny tajemniczych klejno tów i zobaczył w jej oczach błysk głębokiego kobiecego zain teresowania. Widząc, że nie jest jej obojętny, z satysfakcją skrzywił lekko usta. - Przekonałem się, że warto znać odpowiedzi, nim się podejmie jakąś akcję, zwłaszcza jeśli w grę wchodzą ludzie. Stare powiedzenie mówi, iż należy znać swoich wrogów. Ja w nie wierzę. Uśmiechnęła się troszeczkę za szeroko. - Masz wielu wrogów? - Nie. Jeśli chodzi o wrogów, jestem tak samo wybredny jak przy wyborze przyjaciół. - Sprawdził oznaczoną rzymski mi cyframi datę wydania książki, przewracając pieczołowicie stare pożółkłe stronice. - A kochanki? Też je sobie starannie wybierasz? Pytanie go zaskoczyło. Nigdy by się nie spodziewał, że Mercy Pennington potrafi zapytać o coś takiego. Croft powoli uniósł oczy znad stronicy, którą oglądał, wychwytując w wy sokiej intonacji kończącej pytanie nutę świadczącą o tym, iż dziewczyna żałuje, że o to spytała. W jej wzroku dostrzegł zażenowanie. Wiedział, iż dałaby wszystko, aby swoje pyta nie cofnąć. Niechcący wyraźnie się przed nim odkryła. Mogło mu się to przydać. - Mężczyzna musi być znacznie ostrożniejszy w wyborze kochanki niż przyjaciela czy wroga, Przyjaciół i wrogów się zna. Wiadomo, czego się można po nich spodziewać. Jednak że niełatwo jest poznać i zrozumieć kochankę. Może zawsze pójść dwiema drogami, prawda? 1 stać się przyjacielem albo wrogiem. A któż to odróżni, nim będzie za późno? Zażenowanie i smutek w jej zielonych oczach mówiły sa- 26
Dolina klejnotów me za siebie. Podobnie jak lekkie zaróżowienie policzków. Pomyślał, iż to wystarczająca kara za jej beztroskę. Z całego serca żałowała, że w ogdle zadała mu takie pytanie. Oto na czym polega impulsywność. Sama w sobie zawiera karę. Miał wrażenie, że Mercy Pennington nie pierwszy raz żałuje własnej impulsywności. Znała jej konsekwencje, lecz nie zawsze potrafiła się powstrzymać. Była kobietą, która pozwala, aby emocje górowały czasem nad logiką. W trudnej sytuacji poszłaby za podszeptem instynktu, a instynkt wyni kałby z jej więzów emocjonalnych. Gdyby miała dzieci, bro niłaby ich jak lwica. Wobec kochanka byłaby gwałtownie, namiętnie lojalna, chyba że zostałaby zdradzona. Wtedy stałaby się niebez pieczna. Croft uśmiechnął się lekko, zadowolony, iż poznał podsta wowe cechy charakteru Mercy. Z powrotem zaczął oglądać książkę, którą trzymał w dłoni. Przewrócił kilka stronic i do szedł do pięknie narysowanej, czarno-białej ryciny przedsta wiającej kobietę i mężczyznę w akcie miłosnym. - To jest książka, której szukam. Oryginał. - Naturalnie, że to oryginał - prychnęła Mercy. - Sądziłeś, że chcę komuś sprzedać imitację? - Mogłaś się pomylić - stwierdził pojednawczo Croft. - Na pewno nie. Przez telefon dokładnie opisałam książkę panu Gladstone'owi, który powiedział, że z moich odpowie dzi wynika jednoznacznie, iż jest to oryginał. Był bardzo zadowolony i nie miał cienia wątpliwości. - Panu Gladstone'owi? - Temu panu z Kolorado, który chce ją kupić. - Opowiedz mi coś więcej o panu Gladstonie. - Croft prze rzucił stronice do następnej ilustracji. Był to starannie i ze smakiem wykonany rysunek zmysłowej kobiety - leżała na plecach, a klęczący między jej nogami mężczyzna zaspoka jał ją w wyszukany sposób. Mercy postąpiła krok do przodu, aby spojrzeć na ilustrację. - Nie powinnam ci niczego opowiadać o panu Gladstonie. Moi klienci mają prawo do dyskrecji. Poza tym - dodała szczerze - niewiele o nim wiem. Mam nadzieję, że nie bę dziesz tak tu stał i ślinił się nad obrazkami. Plamy ze śliny mogą obniżyć wartość książki. 27
Jayne Ann Krentz - Wstrzymam się ze ślinieniem do rzeczywistego aktu. - Nie brzmi to szczególnie podniecająco - odparowała ze złością. - Czytałeś Dolinę? - Nie. Po raz pierwszy w życiu mam ją w ręku. Do tej pory wiedziałem tylko, że istnieje. Dowiedziałem się o. niej trzy lata temu w szczególny sposób. - Dlaczego szczególny? - Ta książka należała do pewnej bardzo cennej kolekcji. Interesował mnie jej właściciel. Chciałem się jak najwięcej dowiedzieć o jego kolekcji i wówczas zetknąłem się po raz pierwszy z Doliną Musisz przyznać, że to dość... niecodzien na książka. - Dlaczego interesowałeś się akurat tą kolekcją? Chciałeś ją zdobyć dla siebie? - Nie. Chciałem się jak najwięcej dowiedzieć o jej właści cielu. To, jakie książki ktoś zbiera, może ci o nim wiele powiedzieć. Przez moment panowała krótka, napięta cisza. - Owszem - przyznała w końcu Mercy. Patrzyła na niego szeroko otwartymi, poważnymi oczami. - Zbiór książek mo że wiele powiedzieć o jego właścicielu. - Albo o właścicielce. - Croft delikatnie zamknął książkę. - Czytałaś Dolinę, Mercy? - Nawet gdybym ją przeczytała, na pewno bym się do tego nie przyznała. A już zwłaszcza nie tobie. - Dlaczego nie mnie? - Na litość boską, jesteś kimś zupełnie obcym. A to jest erotyczna książka. Przy odrobinie złej woli można ją nawet nazwać pornograficzną. - A ty nie zamierzasz przyznać się obcemu człowiekowi, że czytasz tego rodzaju literaturę? Uśmiechnęła się udając zadowolenie z siebie. - Wszelkie badania, jakie poczyniłam nad Doliną, miały na celu ustalenie jej autentyczności i pochodzenia. W końcu byłam kiedyś bibliotekarką. Wiem, jak oceniać książki w spo sób absolutnie obiektywny i zawodowy. - Absolutnie.-Croft znów się uśmiechał.-Jestem zawsze pełen szacunku dla prawdziwych zawodowców. - To dobrze. Skończyłeś już oglądać Dolinę! - Nie. Mówiłem ci, że chcę mieć tę książkę. 28