ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 248 086
  • Obserwuję984
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 302 991

Długa płomienna zima - Lindsey Johanna

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Długa płomienna zima - Lindsey Johanna.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK L Lindsey Johanna
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 205 stron)

1 Na zachodnim wybrzeżu Walii, na lewo od wyspy Anglesey na niewielkiej polanie, cofniętej kilka mil w głąb lądu, leżała mała wioska. Nad nią, na stromym wzniesieniu, stał potężny dwór. Budowla z szarych kamieni zdawała się obserwować osadę na podobień­ stwo matki czuwającej nad dziećmi. Wioska pławiła się w promieniach letniego słońca, natomiast szare, chropawe ściany dworu na wzgórzu nawet w jasne dni wydawały się zimne i nieprzystęp­ ne. Na podróżnych przewijających się przez tę okolicę dwór sprawiał odpychające wrażenie. Tak było i tym razem. Przybysz ostrożnie kierował się ku środkowi osady, cały czas rzucając podejrzliwe spojrzenia na szarą bu­ dowlę. Wkrótce jednak jego uwagę przykuło życie to­ czące się w wiosce, przestał więc interesować się „mat­ ką" czuwającą na wzgórzu. Poczucie zagrożenia po­ woli ustępowało miejsca nadziei, że oto los wreszcie mu sprzyja. Stanął na środku polany, kilkakrotnie ob­ rócił się wkoło i obejmując wzrokiem okolicę, napawał się urokiem tego miejsca, cieszył oczy widokiem kil­ kunastu chałup ustawionych w kręgu, jedna przy dru­ giej, a także bawiących się, rozbrykanych dzieci, no i... kobiet. Ach, jakich kobiet! 7

Wyłowił wzrokiem pięć czy sześć, które najbardziej przypadły mu do gustu. One zaś, zajęte swymi obo­ wiązkami, nawet go nie zauważyły. Przybysz był odziany w spodnie, które niewątpli­ wie pamiętały lepsze czasy, nadal z fasonem oplecione u dołu rzemieniami, oraz okryty brudną wilczą skórą niczym peleryną. Rozglądał się wokół, nie wierząc własnym oczom. Nigdzie nie dostrzegał mężczyzn. Ani jednego mężczyzny! Za to roiło się od kobiet w różnym wieku. Czyżby trafił do wioski legendar­ nych Amazonek?! Nie, niemożliwe; świadczyły o tym dzieci - zarówno dziewczynki, jak i chłopcy. Widocz­ nie mężczyźni udali się do pracy w polu, gdzieś na wschodniej stronie, bo po drodze nikogo nie mijał. - Czy mogę w czymś pomóc, dobry panie? Zaskoczony, poderwał się i obrócił, stając twarzą w twarz z uśmiechniętą dziewczyną, najwyraźniej za­ ciekawioną pojawieniem się obcego. Ocenił, że liczy sobie nie więcej niż szesnaście wiosen. Starannie za­ plecione włosy koloru lnu i niewinna buzia o szeroko rozstawionych zielonych oczach bardzo mu się spo­ dobały. Przybysz szybko omiótł spojrzeniem ciało dziewczyny; ta jedna krótka chwila wystarczyła, aby widok pełnych piersi, rozsadzających burą koszulę, i szerokich, silnych bioder wywołał ból w jego kroczu. Ponieważ milczał, dziewczyna odezwała się po­ nownie: - Od wielu miesięcy nikt obcy tu nie zbłądził. Od czasu, kiedy ostatni z mieszkańców Anglesey Island przechodzili tędy w poszukiwaniu terenów na nową osadę. Czy ty, panie, też przybywasz z Anglesey? - Tak. Ale to już nie to samo miejsce - odrzekł wreszcie. Och, mógłby opowiedzieć jej o swoim nieszczęściu, 8 gdyby miał ochotę na wynurzenia, lecz jeśli wszystko pójdzie po jego myśli, już niedługo dziewczątko bę­ dzie trapić się własną biedą, bo przecież nie życzliwej słuchaczki szukał... - Gdzie są mężczyźni ze wsi? Nie widać nawet starców wygrzewających się na słońcu. - Nie ma starców. Zabrała ich gorączka dwie zimy temu. Poumierali i starzy, i młodzi. - Twarz dziew­ czyny posmutniała, lecz zaraz rozjaśnił ją uśmiech. - Dziś rano znaleźliśmy ślady odyńca i ci, co się ostali, poszli jego tropem. Wieczorem będzie uczta. Możesz, panie, zasiąść do niej z nami. - A nie ma tu pól, które trzeba uprawiać? - zapytał z czystej ciekawości. - Czy może odyniec ważniejszy? - Musisz, panie, pływać po morzach, bo inaczej byś wiedział, że pola zasiewa się wiosną, a plony zbiera jesienią i niewiele roboty zostaje na inny czas - zachi­ chotała, zupełnie nieskrępowana. - Pewnie lada moment spodziewacie się powrotu mężczyzn? - Przybysz ściągnął krzaczaste brwi. - A gdzie tam! - zaśmiała się. - Będą dla zabawy tropić odyńca tak długo, jak to możliwe. Nieczęsto dziki podchodzą pod wioskę. Mężczyzna odetchnął z ulgą. Wąskie usta rozciąg­ nęły się w uśmiechu. - Jak masz na imię? - zapytał. - Enid - odpowiedziała swobodnie. - A masz ty męża, Enid? Zaróżowiła się uroczo i opuściła wzrok. - Nie, panie. Ciągle jeszcze mieszkam u ojca. - Czy on poszedł z innymi? - Nie pominąłby takiej okazji! - Zielone oczy dziewczyny rozbłysły wesoło. „To zbyt piękne, żeby było prawdziwe" - męż- 9

czyzna pomyślał z zadowoleniem, zanim znowu się odezwał. - Posłuchaj, Enid, przybywam z daleka, a słońce mocno praży. Czy mógłbym trochę odpocząć w twojej chacie? - Ja... nie... - Pierwszy raz ogarnął ją niepokój. - Tylko chwilę, Enid - zapewnił ją skwapliwie. Zastanawiała się jakiś czas. - Jestem pewna, że ojciec nie miałby mi tego za złe - odpowiedziała po chwili i ruszyła przodem. Chata, do której go zaprowadziła, była bardzo mała. W rogu jedynej izby, przedzielonej przepierzeniem, le­ żały dwa brudne posłania. Jedną ścianę pomieszczenia zajmował okopcony komin ułożony z kamieni, a przed nim stał stół i dwa proste krzesła. Uwagę mężczyzny przyciągnęły stojące na stole dwa puchary pięknej roboty, inkrustowane półszlachetnymi kamie­ niami. Niewątpliwie warte były fortunę. Nie rozumiał, jakim sposobem trafiły do tej skromnej chaty. Enid z zaciekawieniem przyglądała się mężczyźnie, gdy ten stał ze wzrokiem wlepionym w dar pana na zamku - dowód wdzięczności za jej chętne usługi. Nie mogła nazwać tego wysokiego przybysza przy­ stojnym, ale też nie był odpychający. Wyraźnie nie należał do ludzi majętnych. Jego szerokie plecy jednak świadczyły o sile, więc nadawał się na męża, który zadbałby o jej byt. Widoki na znalezienie oblubieńca wśród swoich były mizerne. Wszyscy mężczyźni zdat­ ni do żeniaczki zdążyli już zakosztować jej wdzięków. Mimo że niczego jej nie brakowało, nie mieli ochoty się z nią żenić, wiedząc, że inni też z nią próbowali. Enid uśmiechała się w duchu, snując swój plan. Kie­ dy ojciec wróci, opowie mu, co umyśliła. Martwił się o nią, no i marzył o zięciu, który by mu pomógł 10 w polu. Razem z ojcem namówią przybysza, żeby za­ trzymał się u nich jakiś czas. A wtedy ona swoimi fortelami sprowokuje go do oświadczyn. Tak, tym ra­ zem najpierw będzie ślub, a dopiero potem figle. Nie doda kolejnego błędu do wcześniejszych potknięć. - Dobry panie, czy chcesz ugasić pragnienie odro­ biną piwa? - zapytała słodkim głosikiem, przyciągając uwagę mężczyzny z powrotem do swojej osoby. - Tak. Bardzo chętnie - odparł i czekał spokojnie, aż mu poda kubek. Mężczyzna zerkał nerwowo na wejście. Słomiana mata, pełniąca rolę drzwi, stała obok, oparta o ścianę. Szybko dopił piwo, po czym bez słowa podszedł do otworu i zastawił go słomianką, odcinając w ten spo­ sób dopływ światła do izby. Oczywiście mata nie sta­ nowiła żadnej ochrony, jedynie osłaniała przed zim­ nem, upałem czy wścibskimi spojrzeniami, co akurat bardzo mu odpowiadało. - Robi się skwarnie - wyjaśnił. Jego postępek nie wzbudził w dziewczynie żadnych podejrzeń. - Zjadłbyś coś, panie? Zaraz przygotuję poczęstu­ nek. - Tak. Jesteś bardzo miła - podziękował, wyginając usta w układnym uśmiechu. Po cichu przyznał, że żołądek może jeszcze wytrzymać bez strawy, ale lędźwie dłużej czekać nie mogą. Dziewczyna odwróciła się do niego plecami i pode­ szła do komina. W tej chwili mężczyzna wyciągnął spod tuniki nóż i błyskawicznie znalazł się za nią. Zamarła, gdy przytknął jej ostrze do szyi, jednocześnie przyciskając ją do siebie. W przeciwieństwie do więk­ szości swych rówieśniczek nie obawiała się uszczerbku na honorze, lecz drżała o życie. 11

- Enid, nie krzycz, bo inaczej będę musiał cię skrzywdzić! - powiedział wolno mężczyzna, łapiąc ją za pierś. - To samo zrobię z każdym, kto przyjdzie ci na ratunek. Chcę tylko pobaraszkować, nic więcej. Enid stłumiła łkanie. Jej plany na przyszłość roz­ płynęły się w jednej chwili. Tak krótko żyło marzenie o długo wypatrywanym mężu! Na południe od wsi pojawiła się między drzewami samotna postać. Młodzieniec utykał i pojękiwał przy każdym stawianym kroku. I chociaż nigdzie nie było śladu konia, który go zrzucił, odwracał się co rusz i wygrażał pięścią, głośno przy tym pomstując. - Nie masz po co wracać, ty rozpuszczone bydlę! Zraniona duma doskwierała bardziej od bólu tylnej części ciała, obitej podczas upadku. Jeździec zbliżył się do wsi, wciąż rozcierając obolałe miejsce. Odpo­ czynek był bliski; młokos dumnym uniesieniem głowy odpowiedział na pytające spojrzenia wieśniaczek. Jedna z kobiet podeszła do niego i nie pytając, co stało się z koniem, oznajmiła: - Bren, do wsi przyszedł obcy. Enid dała mu go­ ścinę. Chłodne szare oczy młodzieńca spojrzały na chatę Enid, a potem znów na kobietę. - Dlaczego się zamknęli? - Znasz Enid - odparła tamta ze znaczącym uśmie­ chem. - Tak. Ale ona nie obdarza wdziękami obcych. Młodzieniec bez słowa podszedł do chaty Enid i z mieczem w dłoni odsunął słomianą matę. Przez chwilę nic nie widział, lecz gdy oczy przywykły do półmroku, dostrzegł parę w kącie, nieświadomą obec- 12 ności intruza. Obcy leżał na Enid i poruszał gwałtow­ nie biodrami jak parzący się knur. Z początku szare oczy patrzyły zafascynowane na miłosne zapasy, a uszy z zaciekawieniem wychwyty­ wały postękiwania i jęki dochodzące z kąta. Nagle srebrny błysk przyciągnął uwagę szarych oczu; wpa­ trzone w nóż w dłoni obcego, pociemniały jak niebo przed burzą. Nie namyślając się długo, młodzieniec w paru su­ sach znalazł się przy legowisku i zręcznie ciął obcego mieczem przez pośladki. Zaskoczony mężczyzna za­ wył z bólu, oderwał się od wystraszonej Enid i sła­ niając się, uciekł od napastnika. Enid rozdziawiła usta z wrażenia, gdy zrozumiała, co sprawiło, że obcy zerwał się jak oparzony. - Bren, co tu robisz? Młodzieniec stał nad nią na szeroko rozstawionych nogach. - Myślę, że dobrze się stało, iż ta szkapa, Wilłow, poniosła. Inaczej sprawiedliwości nie stałoby się za­ dość - odpowiedział głosem pozbawionym emocji. - On cię wziął siłą, prawda? - Tak - odpowiedziała Enid, nie panując nad łka­ niem wstrząsającym jej ciałem. - Nie była dziewicą! - warknął gniewnie przybysz, trzymając się obiema dłońmi za krwawiące pośladki. Szybko się zorientował, że ma do czynienia nie z oj­ cem dziewczyny, lecz z młodzikiem, a nawet, sądząc po głosie - z żółtodziobem. Zamożny wygląd świad­ czył o tym, że młodzieniec nie pochodził ze wsi. Pod bogato haftowanym płaszczem połyskiwała srebrna tunika w odcieniu gniewnych oczu właściciela. Miecz też był przedni, nigdy jeszcze takiego nie widział; szeroki, a przy tym niezwykle cienki i lekki, z ręko- 13

jeścią inkrustowaną czerwonymi i niebieskimi kamie­ niami. - To nie ma nic do rzeczy. Wszyscy wiemy, że Enid hojnie obdarza względami - odparł młodzieniec. - Ale tylko tych, których sama wybiera - dokończył cicho. - Dziewczyna udzieliła ci gościny, a tyś jej w taki spo­ sób odpłacił! Jak mam go ukarać, Enid? Odciąć głowę i złożyć ci ją u stóp, a może wolisz ten zwiędły organ, co jeszcze przed chwilą tak dumnie sterczał? - Za to wyrwałbym ci serce, młodzieńcze! - wy­ buchnął rozwścieczony mężczyzna. W grupce kobiet, które zwabił pod drzwi wrzask obcego, rozległy się chichoty. Nagi mężczyzna odwró­ cił ku nim pobladłą z furii twarz. Poczuł się jeszcze bardziej poniżony, gdy do chichotu kobiet dołączył dźwięczny śmiech młodzieńca. I wtedy, ku ogólnemu zaskoczeniu, wtrąciła się Enid. - Bren, nie strój z niego żartów! - krzyknęła z obu­ rzeniem. Śmiech umilkł, a młodzieniec spojrzał na nią z po­ gardą. - Dlaczego nie, Enid? Przybyszowi zapewne się wydaje, że jest godnym mnie przeciwnikiem. A kto zakłuł dzika, mając zaledwie dziewięć lat? Kto razem z ojcem zabił pięciu rabusiów, kiedy napadli na wieś? Kto nosił miecz, zanim nauczył się chodzić, i od wczesnego dzieciństwa ćwiczył się w wojennej sztuce? Ten obwieś wyobraża sobie, że mu się uda wyjąć mi serce za pomocą zabaweczki, którą ściska w ręce. Mo­ że i duży z niego mężczyzna, ale to przecież śmier­ dzący tchórz! Na tę ostatnią zniewagę przybysz ryknął gniewnie i natarł z nożem w uniesionej dłoni, jakby rzeczywi- 14 ście zamierzał spełnić wcześniejszą groźbę. Lecz mło­ dzieniec wcale się nie przechwalał. Uskoczył zręcznie i nieznacznym ruchem nadgarstka wykonał pchnięcie, raniąc przybysza w pierś. A potem wymierzył kop­ niaka w umazane krwią pośladki. - Co prawda nie tchórz, ale za to partacz i półgłó­ wek! - naigrawał się, gdy przeciwnik z impetem wy­ lądował na przeciwległej ścianie. - Masz dość, gwał­ cicielu? Mężczyzna błyskawicznie schylił się po nóż, który wypadł mu z ręki, kiedy uderzył o ścianę, i ponownie zaatakował. Tym razem ostrze miecza cięło go przez pierś od lewej strony ku prawej, a obie rany utworzyły literę X. Nacięcia nie były głębokie, lecz wystarczyły, aby mężczyzna zalał się krwią. - Czy potrafisz jedynie łaskotać tym mieczem, chło­ paczku?! - zawył. - Moje ostrze, chociaż krótkie, zada śmiertelny cios! Znaleźli się teraz zaledwie o krok od siebie. Męż­ czyzna, upatrując w tym swoją szansę, zamierzył się nożem, celując w białą, smukłą szyję przeciwnika. Ten jednak uskoczył w bok z taką samą gracją, z jaką ma­ tador schodzi z drogi szarżującemu bykowi. Ostrze przecięło powietrze, a sekundę później nóż, wytrąco­ ny silnym uderzeniem, przeleciał łukiem przez izbę. Przybysz znalazł się twarzą w twarz z Enid. - Ty głupcze! Nie widzisz, że się z tobą bawi?! - W jej gniewnych oczach nie było cienia współczucia. Nieznajomy pobladł, bo zrozumiał, że Enid ma ra­ cję. I chociaż cierpiał ze wstydu, że pokonał go wy­ rostek, jeszcze bardziej się bał, iż za chwilę straci życie. Odwrócił się do młodzieńca, modląc się w duchu, by jak najszybciej nastąpił śmiertelny cios. Stalowe oczy patrzyły na niego bez litości, a kpią- 15

cy uśmiech, jaki pojawił się na zmysłowych, pełnych ustach, zmroził mu krew. - Jak cię zwą? - Donald. Donald Gillie - odpowiedział szybko. - Skąd przybywasz? - Z Anglesey. Na dźwięk tej nazwy szare oczy zwęziły się w szparki. - Byłeś tam w zeszłym roku, gdy ci przeklęci wi­ kingowie uderzyli na Holyhead Island? - A jakże! Strach było patrzeć na tę rzeź i... - Zamilcz! Nie pytam o to, co zrobiły te psy! Do­ wiedz się, Donaldzie Gillie, że twoje życie leży w rę­ kach tej oto dziewczyny! - Młodzieniec odwrócił się do Enid: - Co mam z nim zrobić? Czy chcesz, żeby w tej chwili zakończył swój nędzny żywot? - Nie! - jęknęła Enid. - W takim razie może go okaleczę? Odrąbię rękę albo nogę? - Nie! Nie! Bren! - Enid, sprawiedliwości musi stać się zadość! - zniecierpliwił się młodzieniec. - Mój ojciec byłby o wiele surowszy. Gdyby to lord Angus znalazł go między twymi udami, nadziałby go na pal i zostawił wilkom na pożarcie. Na razie to były igraszki, teraz przyszedł czas, by zapłacił za wszystko, co tu się stało. Enid pobladła ze strachu. Donald Gillie stał z opu­ szczonymi ramionami w oczekiwaniu na wyrok. Mło­ dzieniec myślał intensywnie, marszcząc czoło. - Już wiem! - Jego szare oczy rozbłysły z radości, gdy znalazł rozwiązanie. - Chciałabyś go za męża, Enid? - Tak! - od razu padła ledwo słyszalna odpowiedź. 16 - Zgadzasz się, Donaldzie Gillie? - Młodzieniec spojrzał na niego surowo. Mężczyzna uniósł głowę. - Oczywiście! - przytaknął skwapliwie. - Więc niech tak będzie! Zostaniecie sobie poślu­ bieni! - zadecydował. - Zrobiłeś dobry interes, Donal­ dzie Gillie. Ale wiedz jedno: Nie możesz dzisiaj po­ wiedzieć „tak", a jutro zmienić zdanie! Gdybym mu­ siał pożałować swej decyzji - jeśli dziewczynie stanie się krzywda albo poweźmiesz zamiar, by ją potem zostawić - pamiętaj, że nie ma takiego miejsca, gdzie mógłbyś się schować, bo wszędzie cię znajdę. I wtedy zapłacisz życiem! Przybysz nie posiadał się z radości, że spotkała go taka lekka kara. - Nie skrzywdzę dziewczyny - zapewnił. - To dobrze - odpowiedział krótko młodzieniec i ruszył ku drzwiom. - No, kobiety! - krzyknął do gromadki przy wejściu. - Zabierajcie się stąd! Dosyć miałyście rozrywki na jeden dzień. Zostawcie tych dwoje, żeby mogli się poznać. - Od progu dodał, zwra­ cając się do Enid: - Obmyj go szybko, zanim zjawi się twój ojciec. Będziesz musiała wiele wyjaśnić temu za­ cnemu człowiekowi. - Szlachetny panie, twój ojciec wychował cię na prawdziwie wspaniałomyślnego człowieka! - odezwał się Donald Gillie. - Mój ojciec nie ma syna - sprostował młodzieniec. Donald Gillie odprowadził wzrokiem oddalającą się sylwetkę i zwrócił się do Enid: - Co on chciał przez to powiedzieć? - Jaki on?! - zaśmiała się Enid, rozbawiona jego głupią miną. - To lady Brenna darowała ci życie. 17

2 Brenna pchnęła ciężkie dębowe wrota dworu. Sło­ neczny blask zalał ciemny hol. Nikogo nie spotkała na dole. Zza podwójnych drzwi po prawej stronie, prowadzących do paradnej komnaty, doszły ją kobiece głosy. To jej przybrana siostra, Cordella, ustalała z ku­ charką zestaw dań na wieczorny posiłek. Cordella była ostatnia osobą, jaką Brenna miała ochotę w tej chwili oglądać. Szczerze mówiąc, w ogóle nie czuła potrzeby, by ją widywać, a już na pewno nie chciała natknąć się na nią teraz, gdy po upadku z przeklętej Willow nie była w najlepszej formie. Zazwyczaj pokonywała hol kilkoma sprężystymi susami, tym razem wlokła się jak ślimak. Czuła każdy mięsień w dolnej części ciała, a przeprawa z tym ob­ cym, Donaldem Gilliem, nie wyszła jej na dobre. W chacie Enid każdy ruch sprawiał jej ból. Nie poka­ zała tego po sobie wyłącznie dzięki sile woli. Ha! A więc obcy wziął ją za mężczyznę! Mile ją to połaskotało. Czyż nie takie właśnie wrażenie chciała sprawiać? Przez kilka minut tam, w chacie, naprawdę była synem swego ojca, dzielnym młodzieńcem uwię­ zionym w kłopotliwym, kobiecym ciele. Angus byłby z niej równie dumny jak ona sama. Weszła ostrożnie na parę szerokich stopni i skręciła na schody wiodące w plątaninę korytarzy na pierw­ szym piętrze. Każdy nieproszony gość z pewnością by się tu pogubił, bo wnętrze sprawiało takie wrażenie, jakby zaczęto wznosić dwór od przeciwległych mu­ rów, by na koniec, po usilnych staraniach, spotkać się na środku. Kazał go tak wykonać ojciec Angusa. Za­ leżało mu, aby ludzie, których gościł pod swym da­ chem, tracili orientację. Angus zdążył dorosnąć, zanim 18 dwór ukończono, ponieważ budowa tego labiryntu trwała wiele lat. Rozkładem pomieszczeń na parterze dom przypo­ minał inne dwory, natomiast na piętrze znajdowało się dziewięć komnat. Do każdej z nich prowadził od­ rębny korytarz. Brenna skręciła w pierwszy z nich na prawo, mijając po drodze jedyne drzwi do komnaty ojca. Był teraz u siebie; złożony chorobą, od tygodnia nie podnosił się z łoża i jego stan nie ulegał poprawie. Miała ochotę opowiedzieć mu o tym, jak dała łupnia obcemu. Może później zajrzy do niego, najpierw jed­ nak musi wziąć kąpiel. Weszła do korytarza biegnącego w sąsiedztwie apar­ tamentów zajmowanych przez Cordellę i jej męża. Skie-. rowała się na lewo, do własnej komnaty usytuowanej we frontowej części domu. Zajmowała narożną izbę, dobrze oświetloną dzięki dwóm oknom na sąsiadują­ cych ze sobą ścianach. Brenna liczyła sobie zaledwie siedemnaście wiosen, więc z wyjątkiem takich dni jak ten, kiedy każdy krok wymagał wysiłku, nie miała nic przeciwko długim marszom do swego pokoju. Miała ochotę krzyczeć z radości, gdy wreszcie do­ tknęła klamki. Zatrzymała się na chwilę, żeby zawołać swoją służącą Alanę. Powoli zamknęła za sobą drzwi i pokuśtykała do łóżka, ściągając po drodze opończę, pod którą ukryła wspaniałe, bujne włosy. Długie wło­ sy, które kłóciły się z jej wizerunkiem! Ojciec nie po­ zwolił ich ścinać, toteż chowała je pod kapturem. Nie­ nawidziła tego symbolu kobiecości. Alanę przybiegła ze swej izby za załomem koryta­ rza, zanim głowa Brenny dotknęła poduszki. Służąca była w podeszłym wieku, lecz nie wyglądała na swoje lata. Miała rude włosy świadczące o jej szkockim po­ chodzeniu. Kiedyś marchewkoworude, teraz pojaśnia­ 19

ły, nabierając żółtawego odcienia. Natomiast szafirowe oczy pozostały młode. Alanę nie była już taka zwinna jak dawniej i często w zimie niedomagała. Wtedy Bren­ na zamieniała się w służącą i troskliwie jej doglądała. - Brenna, moje dziecko! - wysapała Alanę, przycis­ kając dłoń do piersi. - Dobrze, że wróciłaś. Wiesz, jaki zły byłby twój ojciec, gdybyś spóźniła się na lekcję z Wyndhamem. Zdejmij chłopięcy strój i ubierz się jak należy. Gdy Boyd przyniósł wiadomość o odyńcu, zlękłam się, że możesz nie wrócić na czas. - Przeklęty Wyndham i jego pobratymcy! - po­ mstowała znużonym głosem Brenna. - I niech licho porwie odyńca! - Ho! Ho! Jesteśmy dzisiaj w doskonałym humo­ rze - zaśmiała się Alanę. - Nie my, lecz ja! - A co cię tak rozsierdziło? Brenna uniosła się, mrużąc oczy pod wpływem bó­ lu, i zaraz opadła na poduszki. - To Willow, ta ociężała krowa!.Tyle z nią ćwiczy­ łam, a przestraszyła się królika! Marnego królika! Ni­ gdy jej tego nie wybaczę! - Coś mi się wydaje, że rącza klaczka wysadziła cię z siodła, raniąc nieco twą dumę - zachichotała Alanę. - Och! Zamilcz, kobieto! Niepotrzebne mi twoje ga­ danie. Muszę wziąć kąpiel, wymoczyć obite kości. - W takim razie będziesz musiała się pospieszyć, kochanie - powiedziała Alanę bez urazy, bo dawno już przywykła do porywczego charakteru swej pani. - Wyndham na ciebie czeka. - A niech czeka! Brenna codziennie po południu spotykała się z Wyndhamem w paradnej komnacie na parterze. 20 Udzielał jej lekcji od wielu miesięcy, od chwili gdy w osiemset pięćdziesiątym roku krwiożerczy barba­ rzyńcy z północy najechali na Holyhead Island. Bren­ na dzielnie znosiła znienawidzone nauki, zapamiętu­ jąc to, co przekazywał jej Wyndham, dla własnego dobra, a nie dlatego, że takie było zalecenie Angusa. Na jej widok Wyndham uniósł się z miejsca. - Lady Brenno, spóźniłaś się - skarcił ją, marszcząc czoło. - Wybacz, Wyndhamie. Przykro mi, że kazałam ci czekać, kiedy zapewne masz ważniejsze sprawy na głowie - uśmiechnęła się słodko. Brenna była teraz ubrana w jedwabną suknię koloru morskiej wody, a rozpuszczone kruczoczarne włosy opadały na jej smukłe plecy. Rysy postawnego Skandynawa wyraźnie zmiękły. - Bzdura. Nie ma nic ważniejszego od przygoto­ wania ciebie, pani, do nowego życia na obcej ziemi - odparł, uciekając oczyma w bok, byle oderwać je od uczennicy. - W takim razie zaczynajmy, żeby nadrobić straco­ ny czas. Należy oddać sprawiedliwość Brennie - gdy wy­ magała tego sytuacja, potrafiła zachować się jak pra­ wdziwa dama. Dobre maniery wpoiła jej ciotka Linnet. To dzięki niej nabrała ogłady i nauczyła się czynić użytek ze swej kobiecości. Niezbyt często korzystała z owych damskich sztuczek, lecz kiedy już to robiła, żaden mężczyzna nie był w stanie oprzeć się jej cza­ rowi. Kąpiel rozluźniła nieco mięśnie Brenny, nadal jed­ nak nie mogła poruszać się swobodnie. Przeszła ostrożnie przez komnatę i usiadła obok Wyndhama na jednym z czterech krzeseł podobnych do tronów, 21

ustawionych przed ogromnym kominkiem. Zaczęli lek­ cję dokładnie od miejsca, w którym ją wczoraj skoń­ czyli. Wyndham opowiadał jej teraz o skandynaw­ skich bóstwach. Mówił po norwesku, bo w pierwszej kolejności nauczył ją tego języka. Czy naprawdę nie minął nawet rok, odkąd doszły ich wieści z Holyhead Island? Miała wrażenie, że wszystko wydarzyło się bardzo dawno temu. Szok, jaki przeżyli w związku z najazdem na wyspę, uświa­ domił im śmiertelne zagrożenie. Dwa dni później An- gus wezwał córkę do siebie i oznajmił, jakie znalazł wyjście, by zapobiec niebezpieczeństwu. Do tej pory Brennie ani przez myśl nie przeszło, że cokolwiek może im grozić. Rozmowę z ojcem pamięta do dziś. Ta scena nieraz prześladowała ją w sennych koszmarach. Spotkał się z nią w tej samej komnacie, w której teraz odbywała lekcje. Siedział naprzeciwko niej, ubrany na czarno dla podkreślenia powagi sytuacji. Czerń - kolor prze­ znaczenia. Tunika Angusa była tak czarna jak jego długie do ramion włosy i ponura jak jego spojrzenie. Chociaż Angus Carmarham skończył pięćdziesiąt lat, jego niebieskie oczy pozostały bystre i pełne życia. Tamtego dnia jednak, zasnute smutkiem, wyglądały jak oczy starca. Gdy ją wezwał, Brenna wróciła akurat z porannej przejażdżki na Willow, srebrnosiwej klaczy. Stanęła przed nim ubrana w chłopięcy strój: gołębią tunikę, krótką opończę, lamowaną brokatem, spodnie z wy­ prawionej skóry jelenia i miękkie hiszpańskie buty z cholewami. U pasa zwisał miecz, ale wyjęła go z po­ chwy, zanim zajęła miejsce naprzeciw ojca, na wysła­ nym aksamitem krześle z wysokim oparciem. 22 - Poślubisz norweskiego wodza, córko. - To były pierwsze słowa lorda Angusa. - I urodzę dwudziestu dzielnych synów, którzy póź­ niej najadą nasze wybrzeża - dopowiedziała Brenna. Angusa nie rozbawił ten żart. Wyraz powagi na twarzy ojca zmroził jej krew. Zacisnęła dłonie na po­ ręczach fotela, czekając w napięciu z nadzieją, że od­ woła swoje słowa. - Może i napadną na nasze wybrzeże, ale nas oszczędzą - odparł znużony, jakby nagle przygięło go do ziemi brzemię lat. - Ojcze, co ty zrobiłeś? - Brenna nie potrafiła ukryć lęku w głosie. - Wczoraj wyruszył posłaniec. Jedzie do Norwegii układać się z wikingami... Brenna zerwała się z fotela. - Tymi, co napadli na Holyhead Island?! - Nie, niekoniecznie akurat z tymi. Mój wysłannik wyszuka wodza, który weźmie ciebie za żonę. Czło­ wieka z odpowiednią pozycją. - Będziesz mną kupczyć, pukając od drzwi do drzwi?! - zapytała z wyrzutem, patrząc na ojca sze­ roko otwartymi szarymi oczami. Pierwszy raz w życiu miała wrażenie, że nie zna człowieka, który ją spłodził. - Nikt nie będzie tobą kupczył, Brenno! - powie­ dział stanowczo lord Angus. Chociaż wiele kosztowała go ta decyzja, był głęboko przekonany o jej słuszno­ ści. - Posłaniec będzie działał dyskretnie. Wybrałem Fergusa. To dobry dyplomata. Rozejrzy się dokładnie, a gdy znajdzie odpowiedniego pana w stanie bezżen- nym, przedstawi mu moją propozycję. Nikt nie będzie tobą frymarczył, Brenno. Poleciłem Fergusowi, by za­ pytał tylko w jednym miejscu. Jeżeli mu się nie po­ szczęści, wróci i sprawa zostanie zamknięta. Lecz 23

niech niebo ma nas w swojej opiece, jeśli Fergus nie przywiezie imienia twego przyszłego męża! Czerwone plamy tańczyły przed oczami Brenny. - Jak mogłeś mi coś takiego zrobić? - To jedyne wyjście, Brenno. - Nieprawda! - krzyknęła. - Wiele mil dzieli nas od wybrzeża. Nie mamy się czego bać! - Z roku na rok wikingowie stają się coraz zuchwal­ si - tłumaczył Angus. - Pierwsze wieści o ich wyczy­ nach doszły tutaj przed moim przyjściem na świat. Obecnie ziemie leżące po przeciwnej stronie lądu na­ leżą do nich - na północnych terenach i na wschodzie Brytanii nasi bracia służą u ich osadników. A teraz zbliżyli się także do naszej części wybrzeża. Tylko patrzeć, jak dotrą w głąb lądu. Kto wie, czy minie nawet rok... Chcesz, aby obrócili w perzynę naszą wio­ skę? Wycięli mężczyzn, a kobiety wzięli do niewoli? - Nie doszłoby do tego! - krzyknęła. - Jesteś ryce­ rzem wprawionym w wojennej sztuce. I mnie nauczy­ łeś walczyć. Stawiłbyś im czoło, ze mną u boku! - Och, Brenno, Brenno... - westchnął. - Jestem za stary na wojowanie. A ty może zabiłabyś kilku, lecz to na nic by się nie zdało. Skandynawowie są rasą olbrzymów. Nikt im nie dorównuje. Poza tym są dzicy i nie znają litości. Chcę cię widzieć żywą i ochronić moich poddanych. - Poświęcając mnie! - syknęła ze złością. - Oddając mnie jakiemuś staremu wodzowi, który, jak mówisz, będzie gwałtowny i bezwzględny! - Jeśli o to chodzi, nie obawiam się o ciebie. Wiem, że sobie poradzisz. - Nie będę musiała! - wrzasnęła Brenna. - Bo nie zgodzę się na małżeństwo! - Zgodzisz się! - Angus niebezpiecznie ściągnął 24 brwi. - Fergus ma zagwarantować układ moim sło­ wem honoru. - Dlaczego nie powiedziałeś mi o tym wczoraj? Wiedziałeś, że powstrzymałabym Fergusa, prawda? - W istocie tak podejrzewałem, córko. Co się stało, już się nie odstanie. Po części sama się do tego przy­ czyniłaś, bo nadal jesteś do wzięcia. Cordella ma męża, a twoja ciotka, chociaż ciągle piękna, jest za stara. Wiking będzie chciał młodą oblubienicę. - Nie składaj winy na mnie, ojcze. To wyłącznie twój pomysł! - Proponowałem ci wielu kandydatów: bogatych i przystojnych młodzieńców. Ale ty żadnego nie chcia­ łaś! - wypomniał jej z ponurą miną lord Angus. - Już dawno mogłaś być mężatką. Co prawda bylibyśmy teraz skazani na śmierć z rąk wikingów. - Przedstawiałeś mi jedynie nudnych pyszałków i próżnych gogusiów. Jak miałam wybrać męża z tej bandy głupców?! - Znam cię, Brenno. Obojętnie, kogo bym sprowa­ dził, i tak byś się nie zdecydowała. Już sama myśl o zamążpójściu napełnia cię niechęcią. Nie wiem, dla­ czego tak jest. - Masz rację, milordzie - odparła oschle. - Więc postanowiłem za ciebie. Poślubisz mężczy­ znę, którego wybierze dla ciebie Fergus. Klamka za­ padła. Brenna odwróciła się i stanęła twarzą do ognia. Choć krew się w niej burzyła, była bezsilna. Ona, taka nawykła do walki, tym razem nie potrafiła się obronić. Pozostała ostatnia iskierka nadziei. - Mogłaby mnie zastąpić jakaś inna kobieta - rzu­ ciła obojętnym tonem. - Nie ma gorszej kandydatki na żonę ode mnie. 25

- Chcesz, by służąca udawała panią? - zapytał z niedowierzaniem Angus. - Coś takiego sprowadzi­ łoby na nas najokrutniejszą zemstę wikingów. Fergus będzie wychwalać twoje zalety, Brenno. Twoje! Jaka służąca tutaj, czy gdziekolwiek indziej, dorównuje ci urodą, manierami i odwagą? Trzeba by było wielu lat, żeby nabyła umiejętności takich jak twoje. Pochodzisz ze szlachetnego rodu, a dzięki troskliwym zabiegom ciotki stałaś się damą w każdym calu. Błogosławię dzień, w którym Linnet zamieszkała u nas i wzięła cię pod swoje skrzydła. Inaczej nikt nie chciałby cię za żonę, a co dopiero wiking! - W takim razie przeklinam ten dzień! - krzyknęła. - Brenno! Od razu pożałowała swych słów. Szczerze kochała ciotkę. Chowana od urodzenia bez matki, od pierwszej chwili przylgnęła do pięknej Linnet, która zjawiła się u nich cztery lata temu, po śmierci swego męża. Linnet była młodszą siostrą Angusa. Miała czterdzieści lat, lecz z wyglądu i sposobu bycia sprawiała wrażenie osoby o wiele młodszej. Mimo że bardzo poważnie zajęła się wychowaniem Brenny, nie udało jej się do końca wyplenić chłopięcych zachowań dziewczyny. Linnet darzyła ją matczynym uczuciem, podczas gdy macocha Brenny, okropna jędza, tylko czekała na oka­ zję, aby pasierbicy dokuczyć. Angus gorzko żałował, że się z nią ożenił. Na szczęście nie musiano zbyt długo znosić jej obecności we dworze, bo umarła w trzy zimy po ślubie, a w rok po sprowadzeniu się do nich Linnet. Niestety, została po niej córka, Cor- della, dorównująca złośliwością swej zmarłej matce. - Przepraszam, ojcze - wyszeptała Brenna. Spuściła stalowoszare oczy i stała zrezygnowana ze zwieszo- 26 nymi ramionami. - To dlatego, że przeraziła mnie twoja decyzja. - Brenno, wiedziałem, że się przejmiesz, ale nie są­ dziłem, że przeżyjesz to tak bardzo - wyznał Angus. Wstał i otoczył córkę ramieniem. - Odwagi, dziew­ czyno! Darzysz podziwem siłę i męstwo, a nikt nie ma go więcej niż wikingowie. Jeszcze kiedyś mi po­ dziękujesz za to, że cię wyswatałem. Brenna tylko uśmiechnęła się z rezygnacją, bo stra­ ciła już wszelką ochotę do dalszych protestów. Dwa tygodnie później przedstawiono jej Wyndhama, kupca z północy, który osiadł na Emerald Isle. Ojciec znalazł go w Anglesey. Za sowitą opłatą miał uczyć Brennę języka norweskiego i zwyczajów ludów skandynaw­ skich, by - jak powiedział Angus - „nie błądziła jak ślepiec po jaskini lwa". W porze żniw powrócił Fergus z imieniem narze­ czonego, przypieczętowując w ten sposób jej los. Przy­ szły mąż Brenny nie był głową rodu - na co miał nadzieję Angus - ponieważ żaden mężczyzna o od­ powiednim statusie nie okazał się stanu wolnego. Na­ rzeczony to syn potężnego wodza klanu, młody kniaź, który przez rok brał udział w wyprawach wojennych, a teraz zajął się handlem, upatrując w nim własną dro­ gę życiową. Nazywa się Garrick Haardrad. Nie, Fergus nie miał okazji mu się przyjrzeć, bo młodzieniec akurat handlował na Wschodzie. Lecz Garrick powróci latem i zanim nastanie jesień, przy­ jedzie po narzeczoną. Termin został ustalony. Wszyst­ ko ułożono. Ułożono, przyklepano i nie ma odwrotu! Od tego dnia przygnębiona Brenna z niepokojem zaczęła liczyć dni. Na szczęście czynny tryb życia nie pozwalał na długie przemyśliwanie o przykrej przy­ szłości. Tylko codzienne lekcje z Wyndhamem przy- 27

pominały jej o tym, co ją czeka. Postanowiła, że nie podda się biernie swemu przeznaczeniu. Stawi czoło wyzwaniu, nie pozwoli się zdominować. Będzie panią własnej woli, by zachować wolność. Nowa ziemia - niech będzie, lecz nowa Brenna - nigdy! Uwaga Brenny skupiła się z powrotem na słowach Wyndhama, który właśnie zaczął podsumowywać lekcję. - A więc jest Odyn, pan niebios, panujący nad wszystkimi bogami. Bóg to mądry i wszechwiedzący, który potrafi przewidzieć przyszłość. Odyn jest także bogiem wojny Razem z armią martwych wojowni­ ków, których do niego sprowadziły walkirie, pędzi przez chmury na niezmordowanym, ośmionogim ru­ maku, Sleipnirze. Każdy wiking marzy, by dołączyć do zastępów Odyna w Walhalli, krainie wiecznej za­ bawy, i razem z nim walczyć całe dnie, a noce spę­ dzać na ucztach, jedząc świętego odyńca, którego po­ dają walkirie, adoptowane córki Odyna. Bratem krwi Odyna jest Loki. Podobnie jak Lucyfer u chrześcijan, Loki jest podstępny i zdradziecki. Cały czas obmyśla, jak doprowadzić bogów do upadku. Natomiast rudo­ brody Thor jest ludziom najbliższy To wesoły i do­ brotliwy bóg, ale łatwo go można rozgniewać. Thor rządzi piorunami, jest bogiem burz. Wykuwa pioruny potężnym kamiennym młotem. W każdym domu lu­ dzi północy można znaleźć figurę latającego młota Thora. Bogiem wojny jest również Tyr, który poskro­ mił wielkiego wilka Fenrisa. Jest jeszcze surowa bogini Hela, córka Lokiego, panująca w podziemnym króle­ stwie zmarłych, i Frey, bóg płodności. Ale to pomniejsi bogowie. Więcej opowiem ci o nich jutro, Brenno. - Och, Wyndhamie - westchnęła Brenna. - Kiedy skończą się te nasze lekcje? 28 - Masz mnie dość? - spytał niezwykle delikatnie jak na tak potężnego mężczyznę. - Ależ nie! - odparła szybko. - Bardzo cię lubię. Gdyby wszyscy twoi pobratymcy byli do ciebie po­ dobni, nie miałabym się czego obawiać. - Chciałbym, żeby tak było, Brenno - uśmiechnął się niemal ze smutkiem. - Lecz szczerze mówiąc, trud­ no byłoby teraz nazwać mnie wikingiem. Od dwu­ dziestu lat nie oglądałem rodzinnej ziemi. A wśród was, chrześcijan, złagodniałem. Moja droga, jesteś bar­ dzo zdolną uczennicą. Tyle samo wiesz o ludzie, z którego się wywodzę, co o swoich celtyckich przod­ kach. Od dziś do przyjazdu twego narzeczonego bę­ dziemy jedynie powtarzać to, czego się nauczyłaś. - Czy możesz mi opowiedzieć nieco więcej o rodzie mego przyszłego męża? - Niewiele poza tym, co już wiesz. Znałem tylko dziada twego narzeczonego, Ulrica Podstępnego. Był wodzem wielce odważnym. Rządził żelazną ręką, a Loki mu sprzyjał. Lecz dziwny był z niego człowiek. Opuścił rodzinę, by uniknąć konfliktu z synem, An- selmem Skwapliwym, któremu przekazał większość swych ziem. Anselm, zgodnie ze swoim przydom­ kiem, był aż nadto chętny do objęcia przywództwa nad klanem. Jednak Ulric nie odszedł zbyt daleko. Wraz z paroma służącymi osiadł na nie zamieszkanej połaci ziemi w pobliżu fiordów. Trzymał konie i dwa­ dzieścia sztuk bydła. Postawił dom niepodobny do żadnych budynków w Norwegii. Wzniósł go na kli­ fach fiordu Hortern z kamienia, który kupił od Fry- zyjczyków. To wielki dom, trochę mniejszy od tego dworu, i w każdej izbie jest kominek. - To tak jak u nas, Wyndhamie - zauważyła Brenna. - Domy w Norwegii, jak wiesz, są drewniane i nie 29

mają kominków, tylko ogromne palenisko na środku, z którego dym ulatuje przez drzwi. - Okropne! - Tak. I bardzo nieprzyjemne dla oczu i nosa. - Czy będę musiała mieszkać w takim drewnianym domu, jaki mi opisałeś? - Najprawdopodobniej. Ale bardzo szybko do tego przywykniesz. 3 W porze kolacji paradna izba była najjaśniejszym pomieszczeniem we dworze. Dziewięć płomyków świec migotało w ozdobnym kandelabrze na środku długiego stołu, a lampy oliwne, umocowane w uchwytach na ścianach, dawały dodatkowe światło. Pomieszczenie zdobiły poczerniałe od dymu kilimy, a wśród nich nie dokończony gobelin z krajobrazem, dzieło rąk matki Brenny; pracę nad nim przerwała jej śmierć przy porodzie. Gobelin utkany przez Linnet przedstawiał zamek na brzegu morza. Wiszący obok niego kilim ze sceną batalistyczną zrobiła Cordella. Najpiękniej jednak prezentował się kobierzec pocho­ dzący z Dalekiego Wschodu - dar księcia z sąsiednie­ go królestwa. Oczywiście na żadnej ze ścian nie wisiał gobelin wykonany przez Brennę, ponieważ brakowało jej cierp­ liwości niezbędnej do tej artystycznej pracy. Szczerze mówiąc, Brenna nie znosiła kobiecych zajęć. Wychowanie we wczesnym dzieciństwie zostawiło trwały ślad w psychice Brenny. Ojciec traktował ją jak syna, którego się nie doczekał. Była dla niego synem, dopóki nie rozkwitły jej kobiece kształty, i dłużej nie 30 wypadało trwać w oszustwie. Rok, w którym zmie­ niła się jej sylwetka, był dla niej przekleństwem, bo kobiece ciało kłóciło się z męskim sposobem myślenia. Z tej walki ciała z duchem zwycięsko wyszedł ten ostatni, więc Brenna ignorowała zachodzące w niej zmiany do czasu, kiedy jej uświadomiono, jakie mają znaczenie. Osobą, która czerpała szczególną satysfak­ cję z przypominania Brennie o jej płci, była Cordella. Zielonooka Cordella o płomiennorudych włosach i wdzięcznych kształtach, podkreślanych przez głębo­ ko wycięte suknie, była wrogo nastawiona do Brenny. Sprawiała miłe wrażenie, dopóki nie otworzyła ust. Brenna znała powody jej kąśliwości i starała się pa­ nować nad sobą. Wiedziała, że Cordella jest nieszczęśliwa. Młodo, bo w wieku zaledwie dwudziestu lat - z własnej zresztą woli - wyszła za mąż za Dunstana. Pokochała go od pierwszego wejrzenia. Była wtedy całkiem miłą, nor­ malną dziewczyną. Potem z jakichś powodów, które być może znał jedynie Dunstan, zapałała do niego nienawiścią. I ta nienawiść zmieniła ją w złośliwe stworzenie. Cordella wkroczyła do sali i usiadła przy długim stole obok Brenny. Po chwili służący wnieśli duszo­ nego królika. Cordella ustrojona w żółte aksamity, podkreślające kolor jej włosów i bladość cery pocze­ kała, aż wyjdą, i dopiero wtedy się odezwała: - A gdzie podziewa się twoja ciotka? - Linnet postanowiła, że dzisiaj sama nakarmi oj­ ca - odparła Brenna, nabierając jedzenia na talerz. - Ty to powinnaś zrobić, nie ona. - Takie było życzenie Linnet. - Jak się czuje mój ojczym? 31

- Gdybyś się do niego pofatygowała, wiedziałabyś, że nie ma poprawy. - Wyliże się - zawyrokowała oschle Cordella. - Ten starzec przeżyje nas wszystkich. Swoją drogą, nie spo­ dziewałam się ciebie na kolacji. O ile wiem, wieśniacy zakłuli odyńca i teraz ucztują. Myślałam, że podobnie jak Wyndham i Fergus dołączysz do chłopów. - Widzę, że Dunstan również przedkłada ich towa­ rzystwo nad twoje - odparowała chłodno Brenna, bo znowu przypomniała sobie o niefortunnym upadku podczas pościgu za dzikiem. - Nie mam ochoty jeść tego ścierwa. - Oj, oj, jakaś ty dzisiaj drażliwa! - zauważyła Cor­ della ze złośliwym uśmieszkiem na wydatnych ustach. Celowo zignorowała uwagę o Dunstanie. - Czy to dla­ tego, że Willow wróciła do domu po tobie? A może tak wpływa na ciebie zbliżający się przyjazd narze­ czonego? - Uważaj, Cordello - ostrzegła ją Brenna, a z gnie­ wu pociemniały jej oczy. - Nie mam dziś cierpliwości do znoszenia twego ostrego języka! Cordella popatrzyła na nią wzrokiem skrzywdzonej niewinności, rezygnując na razie z dalszego drążenia tematu. Była zazdrosna o przybraną młodszą siostrę. Otwarcie się do tego przed sobą przyznawała. Chociaż nie zawsze tak było. Gdy osiem zim temu zamieszkała wraz z matką w tym pięknym dworze, Brenna była chudą dziewięciolatką. Prawdę mówiąc, upłynął mie­ siąc, zanim się zorientowała, że ma siostrę, a nie brata. Oczywiście od początku nie przepadały za sobą. Wzajemną niechęć pogłębiał fakt, że nic ich ze sobą nie łączyło. Zachowująca się jak chłopak Brenna pa­ trzyła z góry na Cordellę, która w wieku dwunastu lat była w pełni ukształtowaną kobietą. Cordella z ko- 32 lei uważała, że Brenna jest głupia, skoro woli machanie mieczem od szycia, a pracę w stajni od prowadzenia domu. Jednak przez parę lat żyły pod jednym dachem bez konfliktów. Potem Cordella poznała Dunstana. Widok tego po­ tężnie zbudowanego mężczyzny wprawił jej serce w szaleńczy pląs. Pobrali się i Cordella wreszcie była naprawdę szczęśliwa. Lecz radość trwała zaledwie rok. Skończyła się, gdy Linnet wymogła na Brennie, by ta od czasu do czasu wkładała suknię. Wtedy Dun­ stan dostrzegł, jaka z niej skończona piękność. Co prawda przeklęta Brenna nawet nie była świadoma, że Dustan jej pożąda, ani Dunstan się nie domyślał, iż jego żona o tym wie. Zrozumiał tylko tyle, że miłość Cordelli nagle wygasła. Zazdrość Cordelli przerodziła się w nienawiść do obojga. Nie mogła otwarcie zaatakować przybranej siostry, chociaż nieraz miała ochotę wydrapać jej oczy. Ojciec wychował Brennę na wojownika; gdy wybu­ chała gniewem, na Cordellę padał blady strach. Brenna bez mrugnięcia okiem potrafiła zabić człowieka. Sprawdziła się - Angus mógł być z niej dumny. Ponieważ Cordella nie miała możliwości pokonać Brenny, mogła jedynie wzbudzić w niej strach przed czymś, czego ta dotąd nie poznała, mianowicie przed obcowaniem z mężczyzną. Cordella czerpała ogromną satysfakcję z opowiadania Brennie o okropnościach fi­ zycznego zbliżenia. Straszyła ją przy każdej nadarza­ jącej się okazji, napawając się wyrazem przerażenia w szarych oczach przybranej siostry. To była jej słodka zemsta. Gdyby jeszcze znalazła sposób, by odpłacić się Dunstanowi... Brenna niedługo opuści rodzinny dom. Cordella wiedziała, że dziewczyna panicznie boi się tej chwili. 33

Wtedy nie będzie w okolicy nikogo, kto by dorówny­ wał jej, Cordelli, urodą. I znów owinie Dunstana wo­ kół palca. Odsunęła talerz i spojrzała na Brennę spod oka. - Wiesz, siostrzyczko, że statek z północy może przypłynąć lada dzień? Lato dobiega końca. Jesteś go­ towa na spotkanie swego przyszłego męża? - Nigdy nie będę gotowa - burknęła Brenna, od­ stawiając talerz. - Taak. Księżniczka rzucona na pożarcie lwom. Szkoda, że nikt cię nie zapytał o zdanie. Nigdy bym się nie spodziewała, że twój ojciec zrobi ci coś takiego. Cieszę się, że ja miałam wybór. - Przecież wiesz, dlaczego tak się stało! - warknęła Brenna. - Tak. Oczywiście. Żeby nas wszystkich ocalić - odparła Cordella z wyraźną ironią. - Dobrze, że przy­ najmniej spodziewasz się, co cię czeka. Gdybym wie­ działa, jak to będzie wyglądać, w życiu nie zdecydo­ wałabym się na zamążpójście. Panie mój, z jakim stra­ chem czekam każdej nadchodzącej nocy, myśląc o bó­ lu, który będę musiała znosić! Brenna zmierzyła ją chłodnym spojrzeniem. - Cordello, widziałam dzisiaj we wsi parzących się ludzi. - Naprawdę? Jak to możliwe? - Nieważne. W każdym razie to, co widziałam, wcale nie było takie straszne, jak mi wmawiasz. - Nie dowiesz się, póki sama tego nie zaznasz - odcięła się Cordella. - Nauczysz się cierpieć w mil­ czeniu, bo inaczej mężczyzna będzie cię bił. Aż dziw, że kobiety nie podrzynają sobie gardeł, zamiast znosić to piekło każdej nocy. - Dość, Delio! Nie chcę tego słuchać! 34 - Powinnaś być mi wdzięczna, bo wejdziesz do małżeńskiego łoża, wiedząc, co cię czeka - zakończyła rozmowę Cordella, wstając od stołu. Gdy zniknęła Brennie z oczu, uśmiechnęła się z satysfakcją. 4 Port Bułgar na wschodnim zakolu Wołgi był waż­ nym ośrodkiem handlowym, gdzie Zachód spotykał się ze Wschodem. To tutaj wikingowie przypływali na swoich drakkarach, by wymieniać towary z kupcami przybywającymi karawanami z Azji Środkowej oraz z Arabami. Na wschód od Bułgaru wiódł legendarny jedwabny szlak do Chin. Do Bułgaru ściągali ludzie najróżniejszego autora­ mentu - od złodziei i obwiesiów po bogatych kupców i królów. Na początku lata Garrick Haardrad postawił tu na kotwicy swój imponujący żaglowiec i zajął się pomnażaniem fortuny, którą zgromadził po drodze. Handel to niezwykłe zajęcie! Ponieważ Garrick wbrew wcześniejszym planom musiał przeczekać zimę wśród koczowniczego plemie­ nia Słowian, nie zamierzał zbyt długo zostawać w Buł­ garze. Chciał jak najszybciej wyprawić się w drogę powrotną do domu. Musiał jeszcze zawinąć do He- deby, by sprzedać dwudziestu niewolników, których mu podarował Aleksander Stasow. Pierwsza podróż na Wschód obfitowała w niespodzianki, lecz jedno­ cześnie okazała się wielce opłacalna. Rok temu Garrick wyruszył z Norwegii z ośmio­ osobowa załogą. Wiózł ładunek futer i niewolników, których postanowił się pozbyć, do Hedeby - wielkiego handlowego miasta nad rzeką Schlei. Tam wymienił 35

połowę niewolników na towary wytwarzane przez miejscowych rzemieślników: kościane grzebienie i za­ pinki, kości do gry, a także korale oraz wisiory z bur­ sztynu sprowadzanego z ziem nadbałtyckich. Z Hedeby popłynęli do Birki - ośrodka handlowego na wyspie na jeziorze Malar, w samym sercu Szwecji. Naprzeciw, po drugiej stronie morza, leżało słowiań­ skie miasto Jumne. Birka była bardzo ruchliwym cen­ trum targowym, w jej porcie cumowały statki Duń­ czyków, Słowian, Norwegów i Scytów. To tam Garrick nabył reńskie szkło i wielce cenione za swą fakturę fryzyjskie sukno, strzemiona wysadzane drogimi ka­ mieniami i wino reńskie, którego prawie cały zapas postanowił zachować dla siebie. Potem Garrick i jego załoga pożeglowali do Zatoki Fińskiej, aby stamtąd popłynąć wijącą się wśród ba­ gien Newą na jezioro Ładoga. W porcie Stara Ładoga, u ujścia rzeki Wołchow, uzupełnili zapasy. Był już śro­ dek lata, a ich czekała długa droga. Skierowali się na wschód, na tereny zamieszkane przez zachodnich Sło­ wian. Rzeką Świr wpłynęli na jezioro Onega, po czym systemem małych rzeczek i jezior dostali się na Jezioro Białe, by wreszcie dotrzeć do północnego zakrętu po­ tężnej Wołgi. W połowie drogi do Bułgaru, dokąd właśnie zmie­ rzali, natrafili na niewielki statek zaatakowany przez grupę Słowian zamieszkujących przybrzeżne tereny. Przeraźliwe krzyki kobiet i mężczyzn niosły się po wodzie. Załoga Garricka siadła do wioseł i ruszyła na ratunek, zanim napastnicy zdążyli zakończyć krwawy atak. Wciągnięto na pokład mały, pozbawiony żagli stateczek i wybito tych rzezimieszków, którzy nie sal­ wowali się ucieczką na widok potężnego drakkaru wikingów. 36 Przeżyła jedynie kobieta z niemowlęciem, bo zdą­ żyła ukryć się w dużej beczce. Człowiek Garricka, wy­ trawny żeglarz o imieniu Haakorn, znał język sło­ wiański. Dowiedział się od kobiety, że jest córką zna­ mienitego wodza jednego ze słowiańskich plemion. Jej mąż zginął podczas napadu; opowiadając o rzezi, leżała przy jego zmasakrowanym ciele i zanosiła się szlochem. Napastnicy należeli do wrogiego plemienia, planowali zabić ją i dziecko w odwecie za czyny jej ojca. To nie był ich pierwszy atak. By zdecydować o losie kobiety, Garrick naradzał się z załogą. Przeważyło zdanie przyjaciela Garricka, Per- rina, który był mu tak bliski jak rodzony brat. Prze­ konał ich, że ponieważ zrobili sobie wrogów z niedo­ bitków, którzy zdołali uciec, nie ma sensu antagoni­ zować kolejnego plemienia, żądając okupu za kobietę. W przyszłości będą tędy nieraz przepływać, więc w ich interesie jest mieć przyjaciół wśród Słowian. Zwrócili matkę i dziecko wodzowi, niczego nie żą­ dając w zamian. Na ich cześć wyprawiono wiele uczt. Mijały dni, a potem tygodnie. Zaczęły padać deszcze, co stanowiło świetną wymówkę, żeby dalej zwlekać z odjazdem, zwłaszcza że Aleksander Stasow okazał się bardzo gościnnym gospodarzem. W końcu zrobiło się zbyt późno, by dopłynąć z Bułgaru do domu, za­ nim zaczną się mrozy, więc zostali w osadzie Słowian na zimę. Wiosną wdzięczny wódz podarował im na pożeg­ nanie dwudziestu niewolników i po worku srebra na głowę. Krótko mówiąc, zwłoka bardzo im się opłaciła. W Bułgarze sprzedali resztę ładunku. Same futra przyniosły fortunę, z czego lwią część stanowił zaro­ bek na skórach białych polarnych niedźwiedzi, z któ­ rych aż cztery należały do Garricka. Chociaż statek 37

był jego własnością, każdy z członków załogi handlo­ wał swoim towarem, tworzyli bowiem grupę przyja­ ciół, którzy skrzyknęli się na wspólne przedsięwzięcie. Wszyscy ci młodzi mężczyźni, z wyjątkiem Haakor- na, który już wcześniej zapuszczał się tak daleko, od­ bywali swą pierwszą wyprawę na Wschód. Nic więc dziwnego, że zwlekali z powrotem, ciekawi nowych, nieznanych miejsc. Garrick zakupił mnóstwo podar­ ków dla rodziny. Niektóre z nich zamierzał rozdać zaraz po powrocie, inne planował zachować na spe­ cjalne okazje i uroczystości. Dla matki zamówił na­ szyjniki i bransolety noszone wysoko na ramionach; były wysadzane drogimi kamieniami, kupionymi ko­ rzystnie od Arabów. Również z myślą o niej nabył chińskie jedwabie. Dla ojca wyszukał piękny miecz podobny do jego własnej broni, z głownią z cenionej reńskiej stali oraz bogato grawerowaną rękojeścią, in­ krustowaną złotem i srebrem. Dla brata Hugha kupił złoty hełm - symbol przywództwa. Zadbał o prezenty dla przyjaciół, pomyślał także o drobnych upominkach dla ochmistrzyni, Yarmille, która w czasie jego nieobecności prowadziła dom i za­ rządzała niewolnikami. Dla siebie wiózł bizantyjski jedwab i brokat na paradne szaty, orientalne kobierce i całą beczkę żelaznych narzędzi usprawniających pra­ cę niewolników. Każdego dnia znajdował w Bułgarze coś godnego uwagi. Doszło do tego, że jego przyjaciele zaczęli robić zakłady, ile srebra zdoła wydać, zanim zapadnie noc. Któregoś słonecznego dnia, gdy bezchmurne niebo oślepiało niemal czystą bielą, udał się z Perrinem do warsztatu rytownika. Mały człowieczek uniósł głowę znad stołu ustawio­ nego na środku pomieszczenia i mrużąc oczy, przy- 38 glądał się dwóm młodym Skandynawom ubranym w krótkie tuniki bez rękawów i obcisłe nogawice. Obaj byli bardzo wysocy, mieli szerokie bary i rozbu­ dowane mięśnie ramion. Na ich silnych, zwartych cia­ łach nie było ani grama zbędnego tłuszczu. Jeden miał rudawe włosy, starannie przyciętą brodę i śmiejące się oczy, które błyszczały jak dwa szmaragdy. Drugi był gładko wygolonym blondynem, a jego niebieskie oczy, o odcieniu płytkiej wody w pogodny dzień, spoglą­ dały niezwykle chłodno i nieufnie jak na kogoś tak młodego. Bolski oczekiwał niebieskookiego wikinga, który za­ mówił u niego masywny srebrny medalion z podobi­ zną pięknej kobiety na rewersie. Rytownik był bardzo zadowolony z efektu swej pracy. Na awersie meda­ lionu wygrawerował dumny statek wikingów o dzie­ więciu wiosłach, a nad nim młot ze skrzyżowanymi skrzydłami i obosieczny miecz. Twarz piękności na rewersie odwzorował dokładnie ze szkicu. Kim była ta kobieta: ukochaną, a może żoną? - Gotowe? - zapytał Garrick. Bolski z uśmiechem otworzył futrzany mieszek i wyjął ze środka medalion na długim łańcuchu. - Zrobione. Garrick rzucił na stół sakiewkę ze srebrem i zawiesił medalion na szyję, nawet go nie obejrzawszy. Nato­ miast Perrin, wiedziony ciekawością, uniósł ciężki sre­ brny krążek z piersi Garricka i oglądał go z zaintere­ sowaniem. Podziwiał wyryte na nim symbole bogac­ twa, władzy i męstwa; kiedy jednak odwrócił go na drugą stronę, skrzywił się z dezaprobatą. - Dlaczego? Garrick wzruszył ramionami i skierował się ku wyj- 39

ściu; lecz Perrin, idąc tuż za nim, przytrzymał go za ramię. - Po co się tak torturujesz? - zapytał. - Ona nie jest tego warta. - I ty to mówisz? - Garrick uniósł brwi ze zdzi­ wienia. - Tak, ja. Co prawda jest moją siostrą, ale nie po­ trafię wybaczyć tego, co zrobiła. - Cóż, nie przejmuj się, przyjacielu. Moje uczucie dla Morny dawno wygasło. - A więc po co to? - Perrin wskazał na medalion. - Dla przestrogi - odparł Garrick z bezwzględną nutą w głosie. - Żeby zawsze mi przypominał, iż żad­ nej kobiecie nie należy ufać. - Widzę, Garricku, że moja siostra głęboko cię zraniła. Zmieniłeś się, odkąd wyszła za tego tłuste­ go kupca. Niebieskozielone oczy posmutniały, lecz usta wy­ krzywił cyniczny grymas. - Po prostu zmądrzałem. Nigdy więcej nie ulegnę kobiecym wdziękom. Raz jeden otworzyłem serce i nigdy więcej tego nie zrobię. Teraz już wiem, jakie są kobiety. - Garricku, nie wszystkie są takie. Pomyśl o swojej matce. Nie znam osoby wrażliwszej od niej i bardziej pozbawionej egoizmu. Twarz Garricka złagodniała. - Moja matka stanowi wyjątek. Ale dość o tym. Chodźmy! Czeka nas pożegnalna noc. Mam zamiar wypić beczkę piwa, a ty, przyjacielu, zataszczysz mnie na statek, gdy się z nią uporam. 40 5 Brenna siedziała na środku wielkiego łoża i z na­ maszczeniem polerowała cenny miecz. Tę lekką, a za­ razem ostrą jak brzytwa broń wykonano specjalnie dla niej. Dostała ją w prezencie od ojca na dziesiąte urodziny. Srebrną rękojeść, z wyrytem imieniem wła­ ścicielki, ozdobiono rzędem rubinów i szafirów wiel­ kości grochu. Brenna ceniła miecz ponad wszystko, chociażby dlatego, że był symbolem uznania ojca dla jej dokonań. Zatopiona w ponurych rozmyślaniach, przyłożyła głownię do czoła. Czy jej kobiece ciało stanie się dla niej więzieniem w kraju męża? Czy będzie mogła no­ sić miecz i używać go, kiedy zajdzie potrzeba, jak to czynią mężczyni? A może będą od niej oczekiwać, aby pełniła wyłącznie obowiązki kobiety i żony, i nie po­ zwolą wykazać się innymi umiejętnościami? Może bę­ dą wymagać, żeby zajęła się typowo kobiecymi pra­ cami? Niech będą przeklęci mężczyźni i ich poglądy! Nie pozwoli traktować się w ten sposób! Nie złamią jej; nikt nie będzie nią rządził! Nie ma zamiaru spotulnieć. Jest Brenna Carmarham, a nie jakąś tam płaczliwą, zahukaną dziewuszką! Pogrążona w niewesołych myślach, nie słyszała, że ciotka weszła do komnaty i zamknęła za sobą drzwi. Linnet wpatrywała się w bratanicę zmęczonymi, peł­ nymi bólu oczami. Przez wiele miesięcy pielęgnowała swego męża podczas choroby, patrząc, jak z dnia na dzień opadał z sił. Kiedy zgasł, jakaś cząstka jej duszy umarła razem z nim, bo szczerze go kochała. Teraz przeżyła wszyst­ ko jeszcze raz, doglądając chorego brata Angusa. 41

Brenna drgnęła zaskoczona, gdy kątem oka spo­ strzegła przygarbioną postać. Odwróciła się i z tru­ dem rozpoznała w kobiecie z potarganymi włosami i w pobrudzonej sukni swą ciotkę. Najbardziej wstrząs­ nął nią widok zmienionej, kredowobiałej twarzy Lin- net, jej zaciśniętych ust i ciemnych sińców pod zaczer­ wienionymi oczami. Brenna zerwała się z łóżka i podprowadziła ciotkę do stojącej pod oknem ławy, obitej złotogłowiem. - Linnet, ty płaczesz? To do ciebie niepodobne! Co się stało? - Och, Brenno, dziewczyno! Twoje życie bardzo się teraz zmieni. To niesprawiedliwe, by tyle rzeczy działo się naraz! - Płaczesz nade mną, ciociu? - Brenna słabo się uśmiechnęła. - Niepotrzebnie. - Nie, kochanie, nie nad tobą. Chociaż pewnie doj­ dzie i do tego. Płaczę, Brenno, ponieważ Angus nie żyje. Brenna pobladła i odskoczyła od ciotki. - Jak możesz mówić takie rzeczy?! - obruszyła się. - To nieprawda! - Brenno - westchnęła Linnet, gładząc bratanicę po policzku. - Nigdy bym cię nie okłamywała. Angus zmarł przed godziną. Brenna kręciła głową z niedowierzaniem. - Nie był taki chory - mówiła z uporem. - Nie mógł umrzeć! - Angus chorował na to samo, co mój mąż. Tylko aż tak bardzo nie cierpiał. Oczy dziewczyny zrobiły się okrągłe ze zdziwienia i szoku. - Wiedziałaś, że umrze? - Tak. Wiedziałam. 42 - Na miłość boską, dlaczego mi nie powiedziałaś? Dlaczego dopuściłaś, bym wierzyła, że wyzdrowieje? - Takie było jego życzenie, Brenno. Zakazał mówić o tym komukolwiek, a zwłaszcza tobie. Nie chciał wi­ dzieć, jak nad nim płaczesz. Angus nie tolerował łez. Wystarczyło, że musiał znosić moje. Teraz oczy Brenny napełniły się łzami. To było dla niej zupełnie nowe uczucie, bo dotychczas nie płakała. - Ale to ja powinnam była opiekować się nim. Tym­ czasem, jak gdyby nigdy nic, zajmowałam się włas­ nymi sprawami. - Nie chciał, żebyś się zamartwiała, Brenno. Bo przecież tak by było, gdybyś znała prawdę. Teraz po- cierpisz trochę, a potem odsuniesz od siebie smutne myśli. Zamążpójście ci w tym pomoże. - Nie będzie żadnego ślubu! - Brenno, twój ojciec dał słowo - powiedziała Lin­ net z naciskiem. - Trzeba obietnicy dotrzymać, mimo że on nie żyje. - Dlaczego musiał umrzeć? - Brenna nie panowała dłużej nad łkaniem. - Dlaczego, ciociu?! Pochowali lorda Angusa w pogodny, jasny poranek. Budzące się ptaki zaczynały trele, a w chłodnym po­ wietrzu unosił się zapach dzikich kwiatów. Brenna nie uroniła ani jednej łzy. Stała spowita w czerń od głowy po stopy; na czarną tunikę i spod­ nie wykończone skórą narzuciła krótką pelerynę ob­ ramowaną srebrną lamówką. Zaplotła kruczoczarne włosy i jak zwykle ukryła warkocze pod peleryną. Jedynymi jasnymi akcentami w całej postaci była bla­ da twarz i srebrzyście połyskujący miecz. Linnet skrytykowała jej strój, lecz Brenna pozostała nieugięta. Ojciec wychował ją i traktował jak syna, 43

więc będzie wyglądać jak syn podczas ostatniego po­ żegnania. Na pogrzeb przyszli ludzie ze wsi. Wielu z nich płakało. Linnet stała po prawicy Brenny, obejmując dziewczynę ramieniem. Cordella z Dunstanem stanęli po jej lewej ręce. Dunstan wygłosił mowę, w której wychwalał przymioty i czyny zmarłego, lecz Brenna go nie słuchała, zajęta przywoływaniem obrazów z dzieciństwa. Widziała siebie u ojca na kolanach, wracała pamięcią do dnia, kiedy pierwszy raz dosiadła konia, a młody wówczas Angus wykrzykiwał słowa zachęty. Wspominała serdeczne, ciepłe chwile. Gdy zabrakło ojca, poczuła się zagubiona, z potwor­ ną pustką w sercu, ale w obecności swych poddanych stała z dumnie uniesioną głową. I tylko martwe spoj­ rzenie oczu pozbawionych wyrazu zdradzało ogrom jej cierpienia. Podniosły nastrój podczas przemowy Dunstana za­ kłóciło pojawienie się jeźdźca. Ku zaskoczeniu żałob­ ników spomiędzy drzew wyłonił się mężczyzna na koniu i wyraźnie zmierzał w ich stronę. Gdy znalazł się blisko, zeskoczył z konia i przecisnął się do Brenny. - Narzeczony przyjechał! - oznajmił, zdyszany. - Wracając z Anglesey, minąłem po drodze grupę ludzi. - Skąd wiesz, że to on? - zaniepokoiła się Brenna. Nie była przygotowana na taką wiadomość. Nie teraz, kiedy jej ojca składano do grobu! - A któż by inny? - odparł mężczyzna. - Widziałem gromadę potężnie zbudowanych mężczyzn o jasnych włosach. To na pewno wikingowie. Przerażone głosy podniosły się wśród żałobników, lecz Brenna myślała wyłącznie o własnej niedoli. - Panie na niebiosach! Dlaczego akurat teraz?! - zawołała. 44 Mężczyzna nie znał odpowiedzi na to pytanie. Lin­ net mocniej przytuliła Brennę do siebie. - Mniejsza o to, kochanie. Stało się - powiedziała i zwróciła się do mężczyzny: - Jak daleko mogą być? - Za tym lasem - wskazał na północny zachód. - Jakąś milę stąd. - No cóż, musimy ich przyjąć we dworze. A wy, ludzie, wracajcie do wsi. Nie macie się czego bać. Ci wikingowie przybywają w pokojowych zamiarach. Brenna przechadzała się nerwowo po paradnej ko­ mnacie. Podekscytowany Fergus dołączył do oczeku­ jącej rodziny. To on odpowiadał za sprowadzenie wi­ kingów. Bardzo mu zależało, by godnie ich powitano. Dużo czasu spędził na tamtej nieprzyjaznej ziemi, za­ nim natrafił na klan Haardradów. Został przyjęty przez samą głowę rodu i z nim układał się o syna, ręcząc słowem honoru swego zleceniodawcy. Po śmierci lorda Angusa narzeczona była warta fortunę, ponieważ cała ziemia i dwór należały do niej, a więc także do jej przyszłego męża. Wikingowie będą bardzo zadowoleni. - Brenno, kochanie, przystoi, abyś przebrała się w suknię - pouczyła ją Linnet. - Nie! - Przyszłemu mężowi nie możesz pokazać się w tym stroju. Co sobie pomyśli? - Powiedziałam: nie! - warknęła Brenna, nie prze­ stając chodzić po komnacie. Cordella obserwowała przybraną siostrę z jawną satysfakcją. Bawiła się przednio, domyślając się powo­ du jej zdenerwowania. Dziewczyna obawiała się, że narzeczony zażąda, aby się pobrali, zanim pożeglują do jego kraju. Więc ślub może odbyć się już dziś wie- 45

czorem albo jutro. A potem nastąpi noc poślubna i to­ warzyszący jej strach. Cordella o mało nie roześmiała się na głos. Tej pierwszej nocy Brenna dozna bólu i dzięki jej opowieściom pomyśli, że tak będzie zaw­ sze. Zemsta jest słodka! Gdyby tak jeszcze mogła to zobaczyć! Rzeczywiście Brenna myślała o ślubie. Nie była go­ towa do małżeństwa. Nigdy nie będzie gotowa! Nie ma zamiaru cierpieć potulnie. Będzie walczyć! Boże jedyny, a jeśli zabije męża, gdy ten zacznie domagać się swoich praw?! W ten sposób sama siebie skaże na śmierć. Takie myśli kłębiły się w jej głowie, kiedy pierwszy kamień uderzył o bramę dworu. Z ust zgromadzo­ nych w komnacie ludzi wyrwały się zdumione okrzy­ ki. Nie ochłonęli jeszcze ze zdziwienia, gdy na po­ dwórcu rozległ się zdławiony krzyk, a w odrzwia tra­ fił następny duży kamień. Brenna podbiegła do okna i obserwowała sytuację, nie mogąc uwierzyć własnym oczom. - Boże drogi! Oni nas atakują! Na ścieżce do stajni leżało ciało służącego z obciętą głową. Dziedziniec był pełen wikingów trzymających w dłoniach miecze, topory lub włócznie. Dwóch ludzi obsługiwało małą, prymitywną katapultę. Właśnie trzeci kamień uderzył z łoskotem w drzwi. Z niecki u stóp wzgórza unosiły się ku niebu smugi czarnego dymu - znak, że płonęła wieś. Brenna odwróciła się ku domownikom. Z wyrzutem spojrzała na siedzącego wśród nich Wyndhama. - Czy w taki właśnie sposób twoi ziomkowie zja­ wiają się po pannę młodą? Wyndham nie odpowiedział, za to Fergus zauważył niepewnie: 46 - To nie mogą być ci sami wikingowie, których wyszukałem. - W takim razie chodź i zobacz, czy znasz któregoś z nich! - zażądała gniewnie. - Brenno, opanuj się - mitygowała ją Linnet głosem zdradzającym niepokój. Fergus podszedł do okna i w wysokim mężczyźnie od razu rozpoznał wodza klanu Haardradów; Anselm Skwapliwy stał na czele swych wojowników i wyda­ wał rozkazy. - To niemożliwe! - zawołał Fergus, odwracając się do przerażonej garstki ludzi w komnacie. - Dał mi słowo! Uderzenie kolejnego kamienia o drzwi pobudziło Brennę do działania. - Wyndhamie, jesteś z nami czy sprzyjasz swoim pobratymcom? - zapytała. - Muszę wiedzieć, zanim odwrócę się do ciebie plecami. - Z tobą, pani! - Jej słowa głęboko go dotknęły. - Nie czuję żadnych więzów ze Skandynawami, którzy nie dotrzymują słowa. - A więc dobrze. Ci głupcy dali nam czas, bombar­ dując otwarte wrota. Dunstanie, idź i zasuń zaworę, zanim spowodują większe szkody. - Brenno, ich jest trzydziestu albo i więcej, a nas zaledwie trzech! - Dunstan cofnął się, patrząc na nią z przerażeniem. - Czterech, do diabła! - rzuciła. - Myślisz, że będę siedzieć spokojnie i patrzeć?! - Brenno, bądź rozsądna. Nie mamy szans! - Proponujesz się poddać?! Ty głupcze! Czyżbyś za­ pomniał, co stało się na Holyhead Island? Ci, co się nie bronili, tak samo ginęli pod ciosami topora jak ci, co walczyli. Zarygluj drzwi, no już! Fergusie, zbierz 47

czeladź i wydaj im broń! Wyndhamie, ubezpieczaj tył domu, a potem wróć do holu! Będziemy gotowi na przyjęcie tych krwawych sukinsynów, gdy w końcu sforsują wrota! Mężczyźni, nie zadając żadnych pytań, rozbiegli się wypełnić jej rozkazy. Cordella siedziała skulona w ką­ cie i łkała histerycznie. Także bliska łez Linnet przy­ trzymała Brennę za ramię. - Nie możesz z nimi walczyć! Zabiją cię jak męż­ czyznę. - I tak by mnie zabili, ciotko. Ojciec nauczył mnie walczyć. Wolę umrzeć z honorem podczas potyczki niż płacząc z żalu nad sobą jak Della! - Brenno, nie zabiją cię, jeżeli nie będziesz stawiać oporu - tłumaczyła Linnet. - Oni biorą kobiety... - Nigdy! - przerwała jej Brenna. - Wolę umrzeć niż zostać branką! - I zdecydowanym krokiem opuściła komnatę. Cordella i Linnet pogrążyły się w modlitwie. Zanim zdołano pościągać i uzbroić służących, pu­ ściły frontowe wrota. Na dziedzińcu rozległy się mro­ żące krew w żyłach wojenne okrzyki. W mgnieniu oka do holu wtargnął tuzin żądnych krwi mężczyzn. Brenna zajęła pozycję u podnóża schodów. Stanęła na szeroko rozstawionych nogach i wyciągnęła miecz. Tuż obok niej przeleciał topór. Dunstan, który znalazł się w połowie drogi między nią a napastnikami, padł pierwszy. Wikingowie się rozdzielili: trzej pobiegli w głąb holu, a trzej wtargnęli do paradnej komnaty i zatrzasnęli za sobą drzwi. Wyndham wynurzył się z tyłów domu i zagrodził drogę dwóm swoim ziom­ kom. Walczył dzielnie, ale, jako stary człowiek, szybko opadł z sił. Zdołał położyć jednego z nich, zanim miecz drugiego zadał mu śmiertelny cios. 48 Do Brenny zbliżyło się pięciu mężczyzn. Czterech minęło ją i pobiegło schodami do góry, gubiąc się w plątaninie korytarzy, ale ostatni rzucił się na nią. Szeroki miecz wikinga był znacznie cięższy od jej bro­ ni, więc odparowanie ciosów kosztowało ją wiele wy­ siłku. Bolało ją ramię i bark, lecz przeraźliwe krzyki za zamkniętymi drzwiami paradnej komnaty wzma­ gały jej determinację. Nawet nie podejrzewała, że ma tyle siły, gdy potężnym uderzeniem wytrąciła miecz przeciwnikowi i zadała mu precyzyjny cios. Odsunęła nogą ciało; miejsce powalonego wojownika natych­ miast zajął następny - tym razem starszy mężczyzna. Chociaż osłabiona, walczyła zajadle aż do chwili, gdy pod pionowym uderzeniem miecza mężczyzny jej własny pękł na pół. Brenna w osłupieniu patrzyła na złamaną klingę. Nie zauważyła, że przeciwnik się zamierzył, by zadać śmiertelny cios, ani nie usłyszała pełnego przerażenia okrzyku Fergusa: - Stać! To lady Brenna! Fergus rzucił się między nią a wikinga i odepchnął dziewczynę na bok. Ostrze potężnego, obosiecznego miecza trafiło go w bark. Odcięte ramię upadło na posadzkę z głuchym stuknięciem; konający Fergus osunął się u stóp Brenny. Anselm Skwapliwy z zainteresowaniem przyglą­ dał się dziewczynie. Pomyśleć, że o mało jej nie zabił! Wróciłby do domu okryty niesławą. Nie przeżyłby takiego poniżenia. A więc to ją chcieli wydać za jego syna. Niewątpliwie niezwykła pannica, widział prze­ cież, jak walczy. Nigdy dotąd nie spotkał takiej od­ ważnej niewiasty. Udało jej się nawet zranić jednego z jego ludzi. Biedak powróci z wyprawy zhańbiony. Pokonany przez kobietę - ha! 49

Szkoda, że są wrogami. Z tej czarnowłosej piękności byłaby wspaniała synowa. Urodziłaby synów, którym nikt nie dorównałby ani siłą, ani odwagą. Naprawdę szkoda! Wokół Brenny leżały ciała służących, zaskoczonych nagłą napaścią. Wszędzie była krew. Krzyki w parad­ nej komnacie ustały. Wyszło stamtąd dwóch wikin­ gów, którzy śmiejąc się i poklepując po plecach, do­ łączyli do bandy plądrującej dwór. „Czyżby Linnet i Cordella również nie żyły?" - przeleciało przez myśl Brennie. Od strony schodów doszedł ją nieludzki krzyk. Ob­ róciła się i zobaczyła Alanę ze sztyletem w dłoni. Pa­ trzyła z przerażeniem, jak nóż wypada jej z ręki. Uła­ mek sekundy później stara służąca z wytrzeszczonymi oczyma i posiniałą twarzą stoczyła się w dół, lądując u podnóża schodów i obficie brocząc krwią. W jej pie­ cach tkwił kamienny topór. Ten widok przerósł siły Brenny. Czyn szaleńca do­ pełnił miarki. Coś w niej pękło, a świat pociemniał przed oczami. Na wpół świadoma, stała wyprostowa­ na. W jej uszach wibrował przeraźliwy krzyk. Ten ktoś, kto krzyczał, stał tuż obok niej; gdyby wyciągnęła rękę, mogłaby go dotknąć. Ale nie zdołała jej unieść. Chociaż bardzo się starała, ciało nie poddawało się jej woli. - Anselmie, zrób coś, by ta dziewka przestała wrze­ szczeć! Ludzie zaczynają się bać jej obłędu. Prędzej wyślemy ją do piekła, niż mielibyśmy tego słuchać. - Znam tylko jeden sposób - odpowiedział z re­ zygnacją Anselm Skwapliwy. Brenna nie poczuła uderzenia. Ciemności spowiły ją na dobre i ucichł przeraźliwy krzyk. 50 6 Wędrówka nad morski brzeg była mozolna. Powrót trwał dwie godziny dłużej niż droga w głąb lądu. Pędzili konie, bydło i świnie, a także ciągnęli wozy pełne łupów. To wszystko opóźniało marsz. Jednak dotarli na statek, zanim zapadła noc. Wygląd drakkaru napełnił branki przerażeniem. Statek mógł mieć osiemnaście metrów długości, a jego szerokość w środkowej części musiała wynosić co naj­ mniej cztery i pół metra. Dziób zwieńczała misternie wyrzeźbiona głowa ohydnego potwora. Tym statkiem branki miały odpłynąć do obcej ziemi, na zawsze zry­ wając więzi ze światem, który dobrze znały. Drakkar stał na kotwicy w małej zatoce, osłonię­ tej wysokimi drzewami. Pilnowało go dwóch ludzi. W razie niebezpieczeństwa mieli rozkaz natychmiast wypłynąć na pełne morze. Ponieważ nic nieprzewi­ dzianego nie zaszło, przywitali powracających wojow­ ników wiwatami i okrzykami radości. Wikingowie zazwyczaj spędzali noce na lądzie. Tym razem jednak ze względu na dużą liczbę zbiegłych do lasu wrogów, którzy mogli sprowadzić posiłki, a także z powodu śladów pozostawionych przez pędzone zwierzęta Anselm Skwapliwy zdecydował się bez­ zwłocznie postawić purpurowy kwadratowy żagiel. Dla zapewnienia bezpiecznej podróży kilku wikin­ gów składało ofiarę Thorowi, gdy tymczasem reszta zajęła się załadunkiem. Kobiety umieszczono na rufie pod zadaszeniem z płótna. Więcej się nimi nie zajmo­ wano. Mężczyźni zaspokoili już żądzę krwi i cielesne apetyty. Dadzą spokój brankom, dopóki statek ponow­ nie nie przybije do brzegu. Zgwałcono wszystkie kobiety, niektóre wielokrotnie, 51

z wyjątkiem Brenny, która po ciosie Anselma odzys­ kała przytomność dopiero na pokładzie. Branek było siedem. Oprócz Linnet i Cordelli pojmano we wsi Enid oraz trzy młode dziewczyny. Mężczyzn wycięto. Uniknęli śmierci jedynie ci, co uciekli do lasu, oraz ciężko ranni, którzy według wszelkiego prawdopodo­ bieństwa nie doczekają rana. Brenna wiedziała o wszystkim i przeżywała tortury. Nie obroniła swoich ludzi i sama poniosła klęskę. Świadomość, że pokonana została przez niemłodego przecież wodza wikingów, napawała ją wstydem. Nie­ nawidziła go z całej mocy. Pojmał ją i jednym ciosem pozbawił przytomności. Pokazał jej, że jest tylko zwy­ kłą kobietą. Jeszcze mu za to zapłaci. Za to i za całą resztę! Statek sunął po grzbietach fal jak śliski morski po­ twór, uwożąc ich coraz dalej od Walii. Kobiety dwa razy dziennie dostawały posiłek złożony z suszonych ryb, szynki, peklowanego mięsa i płaskich chlebów smarowanych masłem. Ich żołądki buntowały się prze­ ciw zimnemu, suchemu jedzeniu. Cordella wielokrot­ nie biegła do burty, by oddać morzu nie strawione jedzenie. Mężczyźni naigrawali się z kłopotów kobiet, czym wprawiali je w jeszcze większe zażenowanie. Brenna przyjmowała pokarm wyłącznie po to, by nie stracić siły i dopiąć celu, jaki sobie postawiła: za­ mierzała zabić Anselma Skwapliwego. Nie odzywała się do swych towarzyszek i nie słuchała ich zawodze­ nia. Linnet usiłowała ją pocieszyć, lecz ona nie życzyła sobie żadnych życzliwych gestów i zignorowała ciot­ kę. Przeżywała ogromny wstyd i nie znany dotąd ból. Linnet rozsądnie zrezygnowała z ponawiania prób. Od czasu do czasu na rufie zjawiał się Anselm, żeby popatrzeć na Brennę. Ten mężczyzna o posturze 52 niedźwiedzia, rudych włosach, twarzy pokrytej gę­ stym zarostem i przenikliwych niebieskich oczach bu­ dził trwogę w sercach swych wrogów. Lecz nie w ser­ cu Brenny, o nie! Kiedy przyglądał jej się z ciekawo­ ścią, graniczącą niemal z uznaniem, odpłacała mu ja­ dowitym spojrzeniem, którego otwarta wrogość i nie­ nawiść sprawiały, że zniechęcony odchodził. Chociaż Anselm nigdy nie przyznałby tego głośno, w głębi duszy trochę żałował swego czynu. Dał prze­ cież słowo honoru. Co prawda złamanie słowa danego wrogom nie było hańbą. Gdyby chodziło o przyjaciół, taki postępek byłby karygodny, lecz w stosunku do wrogów - nie. Posłaniec, który układał małżeństwo, obiecał, że ob­ lubienica przywiezie ze sobą mnóstwo wszelakie­ go dobra. Tym samym, niczego nie podejrzewając, podpowiedział Anselmowi, gdzie należy szukać bo­ gactwa. Nie będzie narzeczonej dla syna; ale złoto, i owszem, jest już w ich posiadaniu. Wódz wracał do domu zamożniejszy, a i jego ludzom przypadła w udziale uczciwa część łupów, więc byli bardzo za­ dowoleni. Anselma bawiła wyzywająca mina Brenny. Dziew­ czyna zdawała się nie mniej harda od niego. Ciekawe, jak długo wytrwa w swojej dumie. Myśl, że prędzej czy później jej duch zostanie złamany, napełniała go goryczą. Rozpamiętywał walkę, w której zraniła jego czło­ wieka. Wziął ją wtedy za młodego, smukłego chłopca i był zdumiony zręcznością oraz wprawą, z jaką ów młodzik pokonał brutalnego siłacza. Podziwiał odwa­ gę żółtodzioba, bo przecież męstwo wysoko ceniono wśród jego ludu. Wahał się z zadaniem śmiertelnego ciosu, nawet kiedy jeszcze nie wiedział, że ma do 53

czynienia z kobietą, ale nie mógł sobie pozwolić na dalsze straty w ludziach. I wtedy odkrył, że to dziew­ czyna przeznaczona do małżeństwa z jego synem; ta­ ka wspaniała kobieta... Był rozczarowany, gdy załamała się po tym pokazie determinacji i odwagi. Kiedy zobaczyła, że stara ko­ bieta padła pod ciosem topora, zaczęła krzyczeć jak opętana, przyciskając drobne pięści do skroni. Czy widziała śmierć swego ojca? Czy możliwe, by tamta była jej matką? Nie, już raczej dziewczyna była podob­ na do starszej kobiety o czarnych włosach, która trzy­ mała się blisko niej. Gdyby władał językiem tych łudzi, poznałby odpowiedzi na nurtujące go pytania. A w tej sytuacji będzie musiał zaczekać, aż powrócą do domu i Heloise z nimi się rozmówi. Tymczasem mógł jedynie snuć plany co do celtyc­ kiej piękności. Była niezwykłym trofeum i postanowił trzymać swych mężczyzn z daleka od niej. Dziewic­ two czyniło ją jeszcze cenniejszą. Bez wątpienia Gar- rick się z niej ucieszy... Płynęli przez Morze Irlandzkie. Na noc przybili do Isle of Man. Tam zjedli ciepły posiłek. Mężczyźni, któ­ rych naszła ochota, znowu gwałcili branki, lecz nie zbliżali się do ziejącej nienawiścią Brenny. Niektórzy nawet się obawiali, że jest szalona. Po przejściu przez Kanał Północny posuwali się wzdłuż szkockiego wybrzeża. Spędzali na nim noce, które wywoływały panikę wśród kobiet. Na dwa dni zatrzymali się na Hebrydach, gdzie wcześniej zdążyło osiąść sporo ich pobratymców. Następnie, okrążywszy Orkady, zatrzymali się na ostatni postój na Szetlan- dach. Potem wpłynęli na dziwne, głębokie morze, na któ­ rym, jak okiem sięgnąć, nie było nawet skrawka lądu 54 i gdzie potwory oraz smoki niewiarygodnych rozmia­ rów w każdej chwili mogły się wyłonić z wody i po­ łknąć ich wszystkim żywcem. Takimi obawami bez przerwy dręczyły się kobiety. Wolały najgorszy los od strachu przed nieznanym. Potężny sztorm, który roz­ pętał się niespodziewanie, nie uciszył ich irracjonal­ nych lęków. Statkiem rzucały wysokie fale, a morze szeroko otworzyło swe trzewia. To właśnie tam czaiły się bestie o ognistych językach. Nawet Cordella, która w stosunku do Brenny stała się szczególnie złośliwa i ironiczna, łkała żałośnie ze strachu o życie, póki sztorm nie ustąpił. Linnet niełatwo przychodziło zapanować nad ko­ bietami, gdyż sama miała nerwy napięte jak postronki. Błagała Brennę o pomoc, lecz ta pozostała nieugięta. Oczywiście, ciotka rozumiała, jakie dziewczyna prze­ żywa męki i co jest przyczyną jej depresji, lecz uwa­ żała, że to nieodpowiedni czas, by rezygnować z przy­ wództwa. Kilka słów otuchy z ust ich pani przywró­ ciłoby równowagę kobietom. Z Cordelli też nie miała pożytku, bo ona z kolei lamentowała i jęczała, jakby miał nastąpić koniec świata. Gdyby Linnet tak bardzo nie przejmowała się włas­ nym losem, z wielką satysfakcją patrzyłaby na obecną kondycję Cordelli. Była oburzona, że młoda kobieta nie uroniła ani jednej łzy z powodu śmierci męża. Jeszcze parę godzin temu płomienno włos a Della prze­ chwalała się, że nie czuje lęku przed przyszłością. Miała niezachwianą pewność, iż każdy mężczyzna na statku, nie wyłączając wodza, przedkłada ją nad inne - zwłaszcza kiedy zostawili Brennę w spokoju. Cordella nie wątpiła, że w nowym kraju urządzi się całkiem wygodnie. Możliwe, że przechwałki Cordelli nie były bezpod- 55