Część pierwsza
I
Dobiegał końca 57 rok po narodzeniu Chrystusa, a 810 od założenia Rzymu.
Był siódmy dzień maja, miesiąca nazywanego przez Greków thargelionem,
kiedy młoda dziewczyna, mieszkanka Koryntu, wybiegła z miasta przez
zachodnią bramę, kierując się ku nadmorskiej równinie. Miała nie więcej niż
piętnaście, szesnaście lat, była wysoka i zgrabna.
Na niewielkiej łące, z jednej strony ocienionej oliwnym gajem, z drugiej
otoczonej strumieniem wijącym się wśród różowego lauru i drzew pomarańczy,
przystanęła i zaczęła zbierać kwiaty. Jej uwagę zwróciły fiołki, wykwitłe w
cieniu drzew, a zwłaszcza narcyzy i grzybienie, zarastające brzegi i unoszące się
na powierzchni wody. Pobiegła ku nim. Zbliżyła się do brzegu, uklękła nad
wodą, przejrzała w niej i uśmiechnęła do własnego odbicia.
Jej młode ciało, jakby wyrzeźbione w marmurze, a przy tym giętkie i zwinne
w ruchach, przypominało posąg Fidiasza ożywiony przez Prometeusza. Nawet
zbyt małe stopy nie zakłócały harmonii całości. Była tak piękna, że nimfa
Pyrena, użyczająca swoich łez jako zwierciadła, nie zamąciła tego obrazu.
Czarne oczy dziewczyny błyszczały, policzki zaróżowiły się, a długie włosy
rozsypały w biegu i opadły na ramiona. Splotła więc dwa warkocze nad
skroniami, połączyła je wiankiem, który uwiła z kwiatów, zostawiając z tyłu
luźno puszczone pukle. Znowu nachyliła się ku strudze, by ugasić pragnienie.
Po chwili podniosła się i spojrzała w kierunku morza. Teraz dopiero
zobaczyła wytworną galerę o dwóch rzędach wioseł, złoconych burtach i
purpurowych żaglach, która płynęła do portu pędzona wiatrem od Delos. Mimo,
że oddalona jeszcze sporo od lądu, było już słychać głosy majtków
śpiewających pieśń do Neptuna. Poznała hymn religijny, ale zdziwiło ją, że nie
był to zwykły śpiew kalidońskich czy cefalońskich żeglarzy. Dobiegające tony,
choć nie dość wyraźne z powodu wiatru i odległości, tak były harmonijne, jakby
słuchała chóru kapłanek Apollina. Urzeczona tą melodią ułamała kilka
kwitnących gałązek i splatając wieniec, by złożyć go w świątyni Flory, z
zaciekawieniem zbliżyła się do brzegu morza.
Tymczasem birema1
podpłynęła już na tyle, że nie tylko można było
rozpoznać dokładnie melodię, ale także zobaczyć twarze śpiewających. Jeden z
nich intonował pieśń, reszta powtarzała zwroty chórem, zgodnie i miarowo,
jakby w rytm unoszonych i opadających wioseł, wybijając ten takt rękami.
Główny śpiewak, który wyglądał na pana statku, stał oparty o maszt i wtórował
sobie na lirze. U jego nóg leżał niewolnik ubrany w długą szatę.
Dwa wieki wcześniej taki widok nie zadziwiłby nawet dziecka szukającego
muszli w nadmorskim piasku. Teraz jednak zdumiał dziewczynę. Korynt nie był
już bowiem taki jak dawniej. Kiedyś, jeszcze za czasów Sylii, był równorzędny
Atenom. Potem konsul Mummiusz, w 608 roku, zdobył go szturmem, wyciął w
pień wszystkich mężczyzn, kobiety i dzieci zaprzedał w niewolę, spalił domy, a
mury zamienił w ruinę. Posągi wysłał do Rzymu, zaś obrazy niezwykle cenne,
jeden z nich chciał kupić Ataliusz za milion sestercji, poszły pod nogi rzymskich
żołnierzy, których Polibiusz widział grających w kości na gruzach.
Osiemdziesiąt lat później Juliusz Cezar odbudował i podwyższył mury, osadził
w nich rzymską kolonię i przywrócił miastu życie, ale nie odzyskało już ono
tamtej świetności. Obecnie prokonsul rzymski, chcąc nawiązać do jego dawnego
znaczenia, ogłosił na dziesiąty maja i następne dni igrzyska nemejskie, istmickie
i florejskie, na których miał nagrodzić najsilniejszego atletę, najzręczniejszego
woźnicę i najlepszego śpiewaka. Od kilku dni tłumy cudzoziemców zjeżdżały ze
wszystkich stron do Koryntu, nęcone zarówno ciekawością, jak chęcią zdobycia
nagród. Napełniło to miasto, jeszcze biedne i słabe, zgiełkiem minionych lat.
Jedni przybywali na wozach, inni konno, jeszcze inni przypływali na statkach,
które wynajmowali lub specjalnie na tę okazję budowali. Nikt jednak nie
1
Birema - statek o dwóch rzędach wioseł.
zawinął do portu na tak wspaniałym okręcie jak ten, który właśnie przybijał do
brzegów.
Gdy biremę wyciągnięto na piasek, majtkowie przystawili do pokładu
stopnie z cytrynowego drzewa, inkrustowanego srebrem i miedzią. Po nich,
wsparty na niewolniku, z lirą zarzuconą na plecy, szedł piękny, jasnowłosy i
niebieskooki młody mężczyzna. Jego twarz okalała złota broda. Miał na sobie
purpurową tunikę, niebieską chlamidę wyszywaną złotymi gwiazdami, a na szyi
przewiązaną szarfę, której długie końce spływały do pasa. Wyglądał na
dwadzieścia siedem lub osiem lat. Towarzyszący mu niewolnik był młodszy o
jakieś dziesięć lat. Zaledwie zbliżał się do wieku męskiego. Jego ruchy były
powolne, a na pięknej, gładkiej twarzy było widać cierpienie i smutek. Jednak
takiej urody nie powstydziłaby się niejedna z pięknych panien. Jego białe i
delikatne dłonie były raczej stworzone do igły i wrzeciona niż miecza lub
włóczni. Nosił białą szatę do kolan, obrzuconą złotymi palmami, jego gęste
włosy opadały na odkryte ramiona, a na piersiach miał zawieszone na złotym
łańcuchu małe zwierciadełko w oprawie z pereł.
Miał właśnie stanąć na ziemi, gdy idący obok mężczyzna powstrzymał go.
- Czego chcesz, panie? - spytał chłopiec łagodnym głosem.
- Chciałeś stanąć na brzegu lewą nogą. Mogłeś narazić wszystkie moje plany
na niepowodzenie.
- Masz rację, panie - odparł tamten, stawiając na ziemi prawą stopę,
podobnie jak to zrobił jego towarzysz.
- Cudzoziemcze - odezwała się dziewczyna do starszego z przybyszów,
słysząc język grecki. - Ziemia grecka jest przychylna każdemu, kto na niej staje
w przyjaznych zamiarach, niezależnie od tego, którą stopą dotknie jej najpierw.
Jest to kraina miłości, poezji i walki, a wieńcami obdarza zarówno wojowników,
jak kochanków czy poetów. Kimkolwiek więc jesteś, przyjmij ten, zanim zdobę-
dziesz inny.
- Bogowie są nam przychylni! - zawołał młody człowiek wkładając
ofiarowany mu wianek na głowę. - Drzewo pomarańczowe to jabłoń
Hespiridów, której złote owoce dały zwycięstwo Hippomenowi, wstrzymując
bieg Atalanty, a różowy laur to ulubione drzewo Apollina. Jak się nazywasz,
wróżko szczęścia?
- Nazywam się Akte.
- Akte! - zawołał starszy z przybyszów. - Słyszysz, Sporusie? Nowa wróżba:
Akte znaczy brzeg. Tak więc ziemia Koryntu czekała na mnie ze swym
wieńcem.
- Co w tym dziwnego? Czy nie jesteś ulubieńcem bogów, Lucjuszu?
- Jeśli się nie mylę - zapytała dziewczyna - przybywasz, by ubiegać się o
jedną z nagród obiecanych zwycięzcom przez prokonsula rzymskiego?
- Łączysz talent odgadywania z darem piękności - odparł Lucjusz.
- Masz pewnie krewnych w Koryncie?
- Cała moja rodzina jest w Rzymie.
- Może przyjaciela?
- Jedynym moim przyjacielem jest ten, którego widzisz, obcy w Koryncie
jak i ja.
- Może więc jakichś znajomych?
- Żadnych.
- Nasz dom jest obszerny, a mój ojciec gościnny. Czy zechcesz zatrzymać
się u nas? Zaniesiemy modły do Kastora i Polluksa, aby byli ci przychylni...
- Czy nie jesteś czasem ich siostrą, młoda panno? - przerwał Lucjusz
uśmiechając się. - Mówią, że Helena lubiła kąpać się w źródle, które musi być
niedaleko stąd. Miało ono dar przedłużania życia i uwieczniania piękności. Tę
tajemnicę objawiła Parysowi Wenus, a on pewnie powierzył ją tobie. Jeśli to
prawda, prowadź mnie tam, piękna Akte, bowiem odkąd cię ujrzałem,
chciałbym żyć wiecznie, by móc cię zawsze oglądać.
- Niestety, nie jestem boginią - odpowiedziała Akte - a źródło Heleny nie ma
tych cudownych właściwości. Nie mylisz się jednak przynajmniej co do jego
położenia. Zaledwie o kilka kroków stąd spada ono do morza ze szczytu skały.
- A więc gmach, który wznosi się przy nim, to świątynia Neptuna?
- Tak. A ulica ocieniona sosnami wiedzie do stadium. Mówią, że dawniej
przed każdym drzewem stał posąg, ale zabrał je Mummiusz i na zawsze
opuściły moją ojczyznę dla twojej. Czy chcesz pójść tą ulicą, Lucjuszu?
Doprowadzi nas ona do domu mojego ojca.
- Co myślisz o tym zaproszeniu, Sporusie? - młody człowiek zapytał po
łacinie swojego towarzysza.
- Myślę, że Fortuna nie daje ci powodu, byś wątpił o jej stałości.
- Dobrze, zawierzmy jej i tym razem. Jeszcze nigdy nie przedstawiła mi się
pod tak pociągającą i czarowną postacią.
- Zatem prowadź nas - zwrócił się do Akte, powracając do języka greckiego.
- Jesteśmy gotowi towarzyszyć ci. Sporusie, powiedz Libikusowi, by dobrze
pilnował Febe.
Akte ruszyła naprzód, niewolnik zaś, wypełniając rozkaz swego pana, wrócił
na statek.
Przy stadium Akte zatrzymała się.
- Patrz, oto gimnazjon. Jest już przygotowany i posypany świeżym piaskiem.
Pojutrze pierwszy dzień igrzysk, które rozpoczynają się zapasami. Na prawo, z
drugiej strony strumienia, przy końcu tej sosnowej alei, jest hippodrom. Drugi
dzień, jak ci wiadomo, zostanie poświęcony wyścigom zaprzęgów.
A w połowie drogi do tego pagórka, w kierunku cytadeli, widzisz teatr. Tam
najlepszy śpiewak ma otrzymać palmę pierwszeństwa. O którą z nagród chcesz
się ubiegać?
- O wszystkie trzy.
- Jesteś zarozumiały.
- Liczba trzy podoba się bogom - powiedział Sporus, który tymczasem
dopędził swego pana.
Gdy zbliżyli się do miasta, Lucjusz przystanął.
- Co to za wodotrysk z uszkodzonymi płaskorzeźbami? - zapytał. - To chyba
pozostałość najpiękniejszych czasów Grecji?
- To wodotrysk Pyreny - objaśniła Akte. - W tym właśnie miejscu Diana
zabiła jej córkę. Widząc potem boleść matki opłakującej swe dziecko, zamieniła
ją w źródło. Płaskorzeźby są dziełem Lizypa, ucznia Fidiasza.
- Patrz, Sporusie - zawołał młodzieniec z lirą - jakie uczucie! Jaki wyraz! To
potyczka Ulissesa z kochankami Penelopy. Czy widzisz dramatyzm
śmierci tego ranionego człowieka? Pocisk ugodził go niżej serca; nieco
powyżej, a nie byłoby konania. Biegłym mistrzem był ów rzeźbiarz i dobrze
znał swą sztukę. Rozkażę przenieść ten marmur do Rzymu lub Neapolu. Chcę
go mieć w swoim atrium. Jeszcze nigdy nie widziałem rzeźby umierającego
człowieka, która tak prawdziwie ukazywałaby ból.
- Jest to jeden z ostatnich pomników naszej dawnej świetności. Miasto
pyszni się nimi i jest do nich przywiązane zupełnie jak matka, która po stracie
najpiękniejszych swych dzieci tym silniej kocha pozostałe. Wątpię, czy jesteś
tak bogaty, by móc zakupić te szczątki.
- Zakupić! - zawołał Lucjusz z wyrazem niewysłowionej pogardy. - Nie
potrzebuję kupować, gdy mogę wziąć. Jeśli zapragnę tego marmuru, będę go
mieć, choćby cały Korynt był temu przeciwny.
W tym momencie Sporus ścisnął nieznacznie rękę swego pana.
- Jeśli tylko ty - zmitygował się po chwili Lucjusz - nie zapragniesz, aby ten
pomnik pozostał w twojej ojczyźnie.
- Nie rozumiem, co mogłoby tu zależeć ode mnie, ale dziękuję za to, co
powiedziałeś. Zostaw nam nasze szczątki, Rzymianinie, i nie dopełniaj dzieła
swych ojców. Oni przybyli jako zwycięzcy - ty jako przyjaciel. Co z ich strony
było barbarzyństwem, z twojej byłoby świętokradztwem.
- Uspokój się - odparł Lucjusz. - Zaczynam już dostrzegać, że Korynt
posiada stokroć cenniejsze rzeczy niż płaskorzeźba Lizypa, która zawsze
pozostanie tylko kamieniem. Gdy Parys przybył do Sparty, nie wywiózł stamtąd
posągu Minerwy ani Diany, ale Helenę, najpiękniejszą z jej mieszkanek.
Akte spuściła oczy pod jego spojrzeniem i dalszą drogę do miasta przebyli w
milczeniu.
Korynt był w tych dniach ożywiony bardziej niż zwykle. Ogłoszenie igrzysk
przyciągnęło wielu ludzi nie tylko z wszystkich części Grecji, ale nawet z
Sycylii, Egiptu i Azji. W każdym domu przyjmowano już gości i nasi przybysze
mieliby nie lada kłopoty ze znalezieniem schronienia, gdyby Merkury, bożek
podróżnych, nie wysłał im na spotkanie gościnnej dziewczyny. W jej
towarzystwie przeszli przez główny targ, na którym kupcy wystawili już swoje
towary. Były tu papirusy i len z Egiptu, kość słoniowa z Libii, kobierce z Kar-
taginy, daktyle z Fenicji, purpurowe tkaniny z Tyru, skóry z Cyreny, kadzidło i
mirra z Syrii, frygijscy niewolnicy, konie z Selimentu, miecze Celtów i korale z
Galii. Minęli targowisko i weszli na plac, na którym kiedyś wznosił się posąg
Minerwy, arcydzieło Fidiasza. Potem skierowali się ku jednej z odchodzących
ulic i kilka kroków dalej zatrzymali przed starcem, stojącym na progu domu.
- Ojcze, Zeus przysyła ci gościa. Spotkałam go, gdy wysiadał ze statku i
zaproponowałam twoją gościnę - powiedziała Akte.
- Witam cię uprzejmie, złotobrody młodzieńcze - odezwał się Amikles,
podając Lucjuszowi rękę na powitanie i otwierając szeroko drzwi.
II
Następnego dnia młody Rzymianin, Akte i jej ojciec spotkali się w triclinium
wokół zastawionego stołu. Gospodarz chciał uhonorować cudzoziemca
zaszczytnym tytułem króla biesiady, lecz ten - czy z powodu przesądu, czy
przez wzgląd na zwyczaje - nie przyjął ofiarowanej sobie korony. Przyniesiono
więc kostki i podano kubek starcowi. Rzut przyniósł mu los Herkulesa.
Następna rzucała Akte. Przypadł jej los Wozu. Podała kubek gościowi. Ten
wziął go wyraźnie zaniepokojony, długo nim potrząsał, drżącymi rękami
wysypał kostki na stół i aż krzyknął z radości widząc wynik. Był to los Wenery,
zwyciężający pozostałe.
- Patrz, Sporusie - zawołał po łacinie - patrz, jak wyraźnie sprzyjają nam
bogowie. Jowisz nie zapomina, że jest ojcem mojego plemienia. Los Herkulesa,
Wozu i Wenery. Czy może być szczęśliwsza wróżba dla tego, kto przybywa
walczyć o pierwszeństwo w zapasach, gonitwach i śpiewie? A ten ostatni, czy
nie zapowiada mi podwójnego triumfu?
- Urodziłeś się w szczęśliwym dniu, panie - odpowiedział niewolnik - i
słońce dotknęło cię wpierw, nim sam dotknąłeś ziemi. Dlatego i tym razem, jak
zawsze, pokonasz wszystkich współzawodników.
- Niestety, minęły czasy - włączył się do rozmowy starzec, który na równi z
cudzoziemcem władał łaciną - kiedy Grecja wystawiała przeciwników godnych
walki z tobą. Ale i my kiedyś zwyciężaliśmy. Milon Krotończyk był sześć razy
wieńczony laurem na igrzyskach pytyjskich, a Ateńczyk Alcybiades posłał na
igrzyska olimpijskie siedem wozów i zdobył cztery nagrody. Grecja straciła już
swą sztukę i siłę. Od czasów Cycerona Rzym przysyła tu swoich najlepszych i
najzdolniejszych zawodników, i odbiera nam wszystkie palmy pierwszeństwa.
Niech więc Jowisz, potomkiem którego się głosisz, ciebie wspiera, młodzieńcze!
Bowiem po chlubie zwycięstwa jednego z moich współziomków, poczytałbym
za największą przyjemność, gdyby los sprzyjał mojemu gościowi. Tymczasem
moja córka przyniesie ci wieniec z kwiatów, nim będziesz miał prawo ozdobić
skronie laurem.
Akte wyszła, a gdy wróciła, niosła wieniec z mirtu i szafranu dla Lucjusza, z
bluszczu dla swojego ojca, a z róż i lilii dla siebie. Tymczasem niewolnik
przyniósł większe girlandy, które biesiadnicy włożyli na szyje. Dziewczyna
usiadła na sofie po prawej stronie, Lucjusz położył się na miejscu centralnym, a
starzec, stojąc między córką i gościem, złożył najpierw bogom ofiarę z kropli
wina i odmówił modlitwę, po czym położył się także i powiedział do młodego
Rzymianina:
- Widzisz, mój synu, nawet przy posiłku spełniamy razem pewien warunek.
Liczba biesiadników, jeśli wierzyć jednemu z naszych poetów, powinna być nie
mniejsza niż liczba gracji i nie większa niż liczba muz.
Przyniesiono zastawioną tacę, a słudzy stanęli gotowi na każde skinienie.
Sporus położył się u nóg swego pana, ofiarowując mu swoje długie włosy do
ocierania rąk i scissor2
przystąpił do krojenia mięs.
Przy drugim daniu, gdy już wszyscy zaspokoili pierwszy głód, starzec
odwrócił się do swojego gościa i wpatrując się w jego piękną twarz, której blond
włosy i złotawa broda nadawały szczególnego wyrazu, zapytał:
- Przybywasz z Rzymu?
- Tak, mój ojcze - odpowiedział Lucjusz.
- Prosto ze stolicy?
- Wsiadłem na okręt w Ostii.
- Czy bogowie zawsze czuwają nad boskim cezarem i jego matką?
- Zawsze.
- A czy cezar przygotowuje jakąś wojenną wyprawę?
- W tej chwili są mu uległe wszystkie plemiona. Cezar, pan świata, obdarzył
nas spokojem, podczas którego rozkwita sztuka. Zamknął więc świątynię Janusa
i wziął lirę, by podziękować za to bogom.
- I nie obawia się panowania innych, gdy sam zajęty jest śpiewaniem?
- Co! - rzekł porywczo Lucjusz, marszcząc brwi - Więc w Grecji myślą, że
cezar jest dzieckiem?
- Nie, ale obawiają się, by nie za późno został mężem.
- Przecież przywdział męską szatę na pogrzebie Brytannika.
- Brytannik już dawno był skazany na śmierć przez Agrypinę.
- Tak, ale to cezar go zabił. Ja ci to mówię, ja... Prawda, Sporusie?
Chłopiec podniósł głowę i uśmiechnął się.
- Zamordował brata! - zawołała Akte.
2
Scissor - krajacz.
- Odpłacił się synowi za to, co jego matka przygotowała dla niego samego.
Jeżeli tego nie wiesz, dziewczyno, spytaj ojca, który zdaje się być świadom tych
rzeczy. On ci powie, że Messalina posłała żołnierza, aby ten zabił Nerona w
kolebce. Żołnierz już miał uderzyć, gdy dwa węże wypadły z kołyski dziecka i
odegnały centuriona... Nie, nie, uspokój się, mój ojcze. Neron nie jest ani tak
niedołężny jak Klaudiusz, ani tak szalony jak Kaligula, ani tak nikczemny jak
Tyberiusz. Nie jest też histerykiem, jak August.
- Mój synu - starzec był wyraźnie zaniepokojony - czy zastanowiłeś się nad
tym, że twe słowa są bluźnierstwem przeciw bogom?
- Na Herkula! Zabawni to bogowie - zawołał Lucjusz. - Zabawny bóg
Oktawiusz, który obawiał się ciepła, zimna i piorunów. Przybył z Apollonii i
ukazał się starym legiom cezara kulejąc jak Wulkan. Zabawny bóg. Jego ręka
była tak słaba, że nie mógł unieść pióra. Przez cały czas swego panowania ani
razu nie okazał się władcą, a w chwili śmierci pytał, czy dobrze grał swoją rolę!
Zabawny bóg Tyberiusz, ze swym Olimpem na Capri, gdzie siedział ukryty jak
morski pirat na okręcie uwięzionym na kotwicy, mając przy sobie Trazyllosa,
przewodnika duszy, i Charyklesa, dozorcę ciała. Podbił świat i mógł jak orzeł
rozpostrzeć nad nim swe skrzydła, a ukrył się w szczelinie skały jak sowa!
Zabawny to bóg Kaligula, który dostał pomieszania zmysłów. Przyrównywał
siebie do wielkiego Kserksesa, bo zbudował most z Puteoli do Bai, i do
potężnego Jowisza, ponieważ naśladował huk grzmotu, nakazując toczyć
spiżowy wóz po miedzianym moście. Mienił się narzeczonym księżyca, a
Chereasz i Sabinus dwudziestoma razami miecza posłali go, by zawarł to
małżeństwo w niebie. Zabawny jest bóg Klaudiusz, którego znaleziono pod
łóżkiem, gdy go szukano, by ogłosić władcą. Był niewolnikiem i igraszką
swoich czterech żon. Podpisał akt małżeństwa jednej z nich, Messaliny, z
Syliuszem, swym wyzwoleńcem. Zaiste, zabawny to bóg, któremu drgały
kolana, piana występowała na usta, język plątał się, a głowa trzęsła
mimowolnie. Zabawny bóg. Przez całe życie pogardzany, nie umiał stać się
postrachem, a umarł po zjedzeniu grzybów uzbieranych przez Halotusa,
obranych przez Agrypinę i przyrządzonych przez Lokustę. Doprawdy! Jakże
zabawni są ci bogowie i jak szlachetnie muszą wyglądać na Olimpie obok
Herkulesa, pana maczugi, Kastora woźnicy i Apollina, boga liry!
Długie milczenie zapadło po tej nierozważnej i świętokradczej wypowiedzi.
Amikles i Akte zaskoczeni przypatrywali się swemu gościowi, gdy wszedł
niewolnik i oznajmił przybycie posłańca od Knejusa Lentula. Starzec zapytał,
czy posłaniec przyszedł do niego, czy do gościa, którego podejmuje w domu, ale
niewolnik nie umiał odpowiedzieć na to pytanie. Wprowadzono więc liktora.
Przybywał on do cudzoziemca. Prokonsul dowiedział się, że do portu
zawinął jakiś statek, a jego właściciel zamierza uczestniczyć w igrzyskach.
Rozkazał zatem, aby stawił się w pałacu prokonsularnym i tam podał swoje
nazwisko oraz konkurencję, w której chce wystąpić. Amikles i Akte wysłuchali
tych rozkazów na stojąco, ale ich gość nie podniósł się z miejsca.
Gdy liktor skończył, Lucjusz wyjął tabliczki z kości słoniowej powleczone
woskiem, napisał na jednej z nich kilka wierszy, odcisnął pierścieniem pieczęć i
oddał odpowiedź, rozkazując zanieść ją prokonsulowi. Zdziwiony liktor wahał
się, ale Rzymianin dał mu rozkazujący znak i żołnierz wyszedł z ukłonem.
Tymczasem Lucjusz klasnął na niewolnika, podał mu swą czarę, a ten napełnił
ją winem. Gość upił z niej połowę za pomyślność gospodarza i jego córki, resztę
zaś oddał Sporusowi.
- Młodzieńcze - powiedział starzec, przerywając milczenie. - Mówisz, że
jesteś Rzymianinem. Trudno mi w to uwierzyć. Jeśli żyłeś w mieście cezarów,
powinieneś mieć większy szacunek dla przedstawicieli władcy Rzymu i świata.
Prokonsul jest tu panem tak samowładnym i szanowanym, jak sam Klaudiusz
Neron w Rzymie.
- Zapomniałeś już, że bogowie zrównali mnie z cezarami, obierając królem
biesiady? Czy widziano kiedykolwiek, by król schodził z tronu na rozkazy
prokonsula?
- Odmówiłeś posłuszeństwa prokonsulowi? - spytała z lękiem Akte.
- Nie, ale napisałem do Lentula, że jeśli chce wiedzieć jak się nazywam i po
co przybyłem do Koryntu, powinien przyjść sam, by mnie o to spytać.
- I sądzisz, że on przyjdzie? - zapytał starzec.
- Bez wątpienia.
- Tu, do mego domu?
- Słuchaj tylko - powiedział Lucjusz.
- Co takiego?
- To on stuka do drzwi. Poznaję brzęk rózeg liktorów. Każ otworzyć, mój
ojcze, i zostaw nas samych.
Starzec i jego córka wstali zdziwieni i sami udali się do drzwi; Lucjusz nadal
leżał.
Nie mylił się. To rzeczywiście był Lentulus. Jego spocone czoło świadczyło,
jak skwapliwie biegł na wezwanie cudzoziemca. Zdyszanym i niespokojnym
głosem zapytał o szlachetnego Lucjusza i gdy tylko wskazano mu miejsce,
zrzucił togę i wszedł do triclinium. Drzwi się za nim zamknęły, a towarzyszący
mu żołnierze natychmiast stanęli w szyku na straży.
Nikt nie wiedział, co zaszło podczas tego spotkania. Po niedługim czasie
prokonsul wyszedł, a Lucjusz, spokojny i uśmiechnięty, udał się do ogrodu,
gdzie Amikles spacerował z córką.
- Mój ojcze - rzekł. - Wieczór jest taki piękny, czy zechcesz towarzyszyć mi
do cytadeli, skąd jest ponoć wspaniały widok? Chciałbym się też przekonać, czy
wypełniono rozkazy cezara, który na wiadomość o tym, że w Koryncie
organizowane są igrzyska, odesłał starożytny posąg Wenery, pragnąc, by bogini
sprzyjała Rzymianom ubiegającym się o nagrody.
- Niestety, mój synu. Jestem już zbyt stary, by móc służyć w górach za
przewodnika. Niech pójdzie z tobą Akte, ona lekkością dorównuje nimfie.
- Dziękuję ci, ojcze. Nie prosiłem o tę łaskę z obawy, by zazdrosna Wenus
nie chciała mścić się na mnie za piękność twej córki. Ale skoro ty mi ją
ofiarowujesz, nabieram odwagi.
Akte uśmiechnęła się zmieszana, po czym posłuszna skinieniu ojca wyszła i
wróciła po chwili ze swej komnaty owinięta skromnie cienkim szalem.
- Czy moja siostra uczyniła jakiś ślub - spytał Lucjusz - albo jest kapłanką
Minerwy, Diany lub Westy?
- Nie, mój synu - starzec wziął Rzymianina za rękę i odprowadził na stronę. -
Ale Korynt jest miastem kobiet hołdujących miłości. Przez pamięć na to, że ich
pośrednictwo ocaliło niegdyś ten gród od najazdu Kserksesa, kazaliśmy je
malować, jak Ateńczycy wizerunki swych wodzów po bitwie maratońskiej. Tak
się obawiamy, by nie zabrakło tych kobiet w mieście, że sprowadzamy je z
Bizancjum, wysp archipelagu, a nawet Sycylii... Odznaczają się one odkrytą
twarzą i łonem. Uspokój się, Akte nie jest niczyją kapłanką. Nie chce być jednak
wzięta za czcicielkę Wenery.
A głośno dodał:
- Idźcie, moje dzieci, a ty, córko, pokaż naszemu gościowi wszystkie stare
pamiątki.
Lucjusz i Akte udali się w drogę. Wkrótce minęli północną bramę i weszli na
ścieżkę prowadzącą do cytadeli. Dwa razy Akte zatrzymywała się w drodze.
Najpierw pokazała Lucjuszowi grób dzieci Medei. Potem wskazała miejsce,
gdzie Bellerofon okiełznał Pegaza za pomocą złotego wędzidła, zesłanego mu
przez Minerwę. W końcu doszli do cytadeli. Przed wejściem do przylegającej do
niej świątyni Lucjusz zobaczył posąg Wenery, okryty wspaniałą zbroją. Po jej
prawej stronie stał pomnik Miłości, a po lewej Słońca, pierwszego z bóstw,
które czczono w Koryncie. Tu upadł na twarz i modlił się.
Po dopełnieniu tego obowiązku młodzi udali się ścieżką przecinającą święty
gaj i biegnącą na wierzchołek wzgórza.
Wieczór był pogodny, niebo czyste, a morze spokojne. Dziewczyna szła
przodem, podobna do Wenery wiodącej Eneasza drogą do Kartaginy. Lucjusz,
idący za nią, rozkoszował się jej urodą. Kiedy wyszli z miasta, Akte zsunęła szal
na ramiona, tak więc teraz, za każdym razem gdy się do niego odwróciła,
mężczyzna wprost pożerał wzrokiem jej śliczną, zaróżowioną od spaceru twarz.
W miarę jak wchodzili na górę, widnokrąg coraz bardziej się rozszerzał. Na
szczycie Akte przystanęła pod morwą, aby odetchnąć.
- Jesteśmy na miejscu. Co powiesz o tym widoku? Czy nie dorównuje on
okolicom Neapolu?
Rzymianin zbliżył się do niej w milczeniu, oparł rękę na gałęzi drzewa i
zamiast podziwiać widoki, wpatrywał się w dziewczynę wzrokiem tak pełnym
uczucia, że ta, czując jak się rumieni, zaczęła pośpiesznie mówić, by ukryć
swoje zmieszanie:
- Spójrz na wschód. Mimo zapadającego zmroku widać jeszcze twierdzę
ateńską, podobną do białego punktu i wzniesienie Sunion, odbijające się w
wodzie jak ostrze włóczni. Bliżej, pośród Zatoki Sarońskiej, widzisz wyspę o
kształcie końskiej podkowy. To Salamina, pod którą walczył Aischylos i gdzie
został pobity Kserkses. Na południe od niej, w kierunku Koryntu, w niewielkiej
odległości od nas, widać Nemeę i święty gaj. To tam Herkules zabił lwa,
którego skórę nosił zawsze na znak zwycięstwa. Nieco dalej, u stóp łańcucha
gór ograniczającego widnokrąg, leży Epidauros, ulubione miejsce Eskulapa, a za
nim Argos, ojczyzna króla królów. Na zachód, w złotych promieniach zacho-
dzącego słońca, u krańca bogatych równin Syciony, za linią wody, widać Samos
i Itakę. A teraz odwróć się od Koryntu i patrz na północ. Na prawo leżą Teby,
gdzie oślepił się Edyp. Na lewo Leuktry, gdzie Epaminondas pobił
Lacedemończyków, a przed nami Plateje słynne z tego, że Arystides i
Pauzaniasz pobili tu Persów. Dalej, pośrodku, to pasmo gór między Attyką i
Etolią, porośnięte sosnami, to Helikon i Parnas, z dwoma śnieżnymi szczytami.
Między nimi bije źródło Kastalskie, które dzięki muzom ma tę właściwość, że
każdego, kto się z niego napije wody, obdarza poetyckim natchnieniem.
- Tak - odezwał się Lucjusz - twoja ojczyzna jest ziemią wielkich pamiątek.
Niestety, nie wszyscy przechowują je z równą czcią. Ale pociesz się. Choć
Grecja nie jest już potężna, zawsze jednak będzie piękna, a piękno ma często
większą moc niż siła.
Akte chciała okryć się szalem, ale Lucjusz powstrzymał ją. Dziewczyna
zmieszała się, lecz nie odważyła sprzeciwić się jego śmiałości. Wszystko
zawirowało jej przed oczami, kolana zaczęły się pod nią uginać. Oparła się o
pień drzewa.
Była właśnie ta szczególna pora, kiedy dzień przechodzi powoli w noc.
Zmrok zapanował już nad całą wschodnią częścią widnokręgu, skrywając
archipelag i Attykę. Po przeciwnej stronie wody morza Jońskiego lśniły w
gasnących promieniach, a na niebie różowiły się obłoki. Rozżarzona tarcza
słoneczna znikała powoli za linią horyzontu, jakby chowała się w wodzie.
Odgłosy miasta, w którym za dnia roiło się jak w ulu, cichły z wolna. Tylko
czasem od strony równiny dolatywał przenikliwy śpiew pasterza, a wiatr od
strony morza i zatoki niósł krzyk rybaka, wyciągającego na brzeg swą łódkę. W
trawie zaczynały brzęczeć cykady, a świetliki, małe fosforyzujące chrabąszcze,
rozsypane tysiącami w ciepłym powietrzu wieczoru, jaśniały jak iskry niewido-
cznego ogniska. Wydawało się, że natura, strudzona dzienną pracą, usypia i
wszystko wokół umilknie wkrótce, szanując jej spoczynek.
Także młodzi ulegli nastrojowi i stali w milczeniu. Nagle od strony portu
dobiegł ryk tak przerażający, że Akte aż zadrżała. Jej towarzysz szybko
odwrócił głowę i spojrzał w kierunku swojej biremy, której ciemny kształt
rysował się wyraźnie na tle połyskującej wody zatoki, przypominającej
kształtem złocistą muszlę. Przestraszona dziewczyna skierowała się szybko ku
drodze do miasta, ale mężczyzna zatrzymał ją. Przystanęła w milczeniu i znowu
wsparła o drzewo, a raczej o rękę, która ją objęła. Odchyliła do tyłu głowę i
patrzyła w niebo na wpół otwartymi oczami. Czuła na sobie palący wzrok
mężczyzny, nie miała jednak dość siły, by oprzeć się urokowi chwili. Powtórny
ryk, bliższy i straszniejszy, przerwał ciszę i wyrwał dziewczynę z rozmarzenia.
- Uciekajmy - zawołała przestraszona - uciekajmy! Jakieś dzikie zwierzę
błąka się w górach... Przejdźmy tylko przez święty gaj, a schronimy się w
świątyni Wenery albo w cytadeli. Chodź, Lucjuszu, chodź!
Lucjusz uśmiechnął się.
- Czy będąc przy mnie możesz się czegoś obawiać? - zapytał. - Co do mnie,
czuję, że w twojej obronie nie wahałbym się uderzyć na wszystkie potwory,
które zwyciężył Tezeusz, Herkules i Kadmus.
- Ale czy wiesz, co znaczą te ryki?
- Wiem - odparł spokojnie - to tygrys.
- Jowiszu! - zawołała Akte, rzucając się w objęcia Lucjusza. - Jowiszu, ratuj
nas!
Ponowny ryk, jeszcze bliższy i groźniejszy od pierwszych, rozległ się w
ciszy. Lucjusz odpowiedział nań krzykiem prawie podobnym. Nagle z zarośli
wyskoczyła tygrysica. Zatrzymała się i wspięła na tylne łapy, jakby rozglądając
się w poszukiwaniu czegoś. Lucjusz gwizdnął przenikliwie. Zwierzę ogromnym
susem przeskoczyło krzewy i pognało ku niemu z oznakami radości.
W tym momencie mężczyzna poczuł na swym ręku cały ciężar młodej
dziewczyny. Akte zemdlała.
Gdy oprzytomniała, nadal w objęciach towarzysza, tygrysica leżała u jego
nóg, wspierając pieszczotliwie na kolanach swego pana straszny łeb z
płonącymi jak rozżarzone węgle ślepiami. Widząc to Akte ukryła twarz na piersi
mężczyzny. Była przestraszona i zawstydzona. Bała się poruszyć, ale gdy
zobaczyła leżącą na ziemi swoją przepaskę, nieśmiało usiłowała ją podnieść.
Lucjusz spostrzegł to, odpiął opasującą szyję zwierzęcia obręcz z czystego złota,
przy której wisiało jeszcze ogniwo zerwanego łańcucha i przepasał nią talię
dziewczyny. Potem podniósł przepaskę ze wstążki, którą sam najpierw
ukradkiem rozwiązał, oplótł jednym jej końcem szyję tygrysicy, a drugi podał
pannie. W milczeniu ruszyli z powrotem. Akte szła wsparta na ramieniu
Lucjusza, prowadząc uległą tygrysicę, której jeszcze przed chwilą tak bardzo się
bała.
Przed bramą miasta spotkali nubijskiego niewolnika, który miał pilnować
Febe. Biegł za nią przez pola i stracił z oczu w chwili, gdy tygrysica,
wytropiwszy swego pana, pognała w kierunku cytadeli. Na widok Lucjusza
Nubijczyk ukląkł i spuścił głowę, oczekując kary, na którą zasłużył. Ale Lucjusz
był zbyt szczęśliwy, by móc okazać się okrutnym; zresztą Akte patrzyła na
niego tak błagalnie.
- Wstań, Libikusie - rzekł - tym razem ci przebaczam. Na przyszłość jednak
lepiej pilnuj Febe. Z twojego powodu ta piękna nimfa śmiertelnie się
przestraszyła. Oddaj, moja Ariadno, tygrysicę stróżowi. Każę zaprząc parę tych
wspaniałych zwierząt do wozu z kości słoniowej i złota i wozić cię wśród ludu,
który będzie cię czcił jak boginię... Dosyć Febe, dosyć. Idź sobie...
Ale tygrysica nie chciała odejść. Stanęła przed nim, wspięła się, oparła
przednie łapy na jego ramionach i lizała swym ostrym językiem, mrucząc z
zadowolenia.
- Dobrze, dobrze - rzekł cicho Lucjusz - jesteś szlachetnym zwierzęciem. Jak
tylko wrócimy do Rzymu, dam ci do pożarcia piękną chrześcijankę z dwojgiem
dzieci. Idź, Febe, idź!
Tygrysica posłusznie, jakby rozumiejąc tę krwawą obietnicę, poszła za
Libikusem, choć czyniła to z wyraźną niechęcią i nieustannie odwracała łeb ku
swemu panu. Gdy jednak ten, w towarzystwie bladej i drżącej Akte, zniknął za
bramą miasta, bez oporu pośpieszyła do złoconej klatki, którą zajmowała na
statku.
W przedsionku domu czekał na Lucjusza niewolnik, by wskazać mu
sypialnię. Młody Rzymianin uścisnął rękę Akte na pożegnanie i poszedł za nim.
Tymczasem dziewczyna udała się do swego ojca, by, zgodnie ze zwyczajem,
ucałować jego czoło. Gdy weszła, starzec spostrzegł, że jest blada i bardzo
wzruszona.
Córka opowiedziała mu, jak przeraziła ją Febe i jak to okropne zwierzę było
posłuszne każdemu skinieniu Lucjusza.
Amikles zadumał się. Z trwogą rozmyślał, kim jest człowiek, który igra z
tygrysami, rozkazuje prokonsulom i bluźni bogom.
Akte zaledwie musnęła chłodnymi i bladymi wargami czoło ojca i pobiegła
do swojej sypialni. Była wciąż jeszcze rozmarzona i wcale nie miała pewności,
czy to co zaszło, to sen, czy jawa. Naraz dotknęła złotej obręczy, która zastąpiła
jej panieńską przepaskę. Zbliżyła ją do lampy i odczytała wyryte na niej słowa,
tak dobrze odpowiadające jej myślom:
„Należę do Lucjusza”.
III
Przez całą noc palono ofiary. Świątynie przystrojono jak na największą
uroczystość. Po zakończeniu obrzędów, chociaż jeszcze nie zaczęło świtać, tłum
rzucił się do gimnazjonu, tak był spragniony igrzysk, przypominających piękne
dni starej Grecji.
Amikles był jednym z ośmiu wybranych sędziów. Jego miejsce znajdowało
się naprzeciw siedzenia prokonsula rzymskiego. Nie śpieszył się jednak.
Wszedł dopiero wtedy, gdy dawano znak do rozpoczęcia uroczystości. Przy
wejściu spotkał Sporusa. Strażnicy zabraniali mu wstępu. Widząc jego
dziewczęcą urodę, białą cerę, delikatne ręce i wdzięczną sylwetkę podejrzewali,
że jest przebraną kobietą. Starożytne prawo, przywołane obecnie, skazywało na
zepchnięcie ze skały każdą kobietę, która ośmieliłaby się zakraść do gimnazjonu
podczas zapasów nagich atletów. Starzec zaręczył za Sporusa i chłopca
wpuszczono.
Gimnazjon przypominał ul. Cała przestrzeń wypełniona była widzami. Mur
głów zamykał szczelnie wszystkie wejścia. Mężczyźni, stłoczeni w zwartych
rzędach, wspierali się nawzajem i kurczowo chwytali jedynej podpory, jaką były
złocone słupy, rozstawione co dziesięć stóp i podtrzymujące rozciągnięty na
nich płócienny dach. A mimo to z zewnątrz dolatywały niezadowolone głosy
tych, którzy nie dostali się do środka. W tej ciżbie nie można było nikogo
rozpoznać. Ani mieszkańców Koryntu, ani przedstawicieli wszystkich prowincji
imperium, którzy z urzędu przybyli na te igrzyska.
Z chwilą pojawienia się Amiklesa liczba sędziów była kompletna. Prokonsul
wstał i ogłosił w imieniu cezara Nerona, władcy Rzymu i pana świata, że
igrzyska wnet się rozpoczną. Odpowiedziały mu głośne okrzyki i oklaski, a
wszystkie oczy zwróciły się ku portykowi, w którym oczekiwali zawodnicy.
Na arenę weszło siedmiu młodych ludzi. Skierowali się ku trybunie prokonsula.
Tylko dwaj zapaśnicy byli z Koryntu. Wśród pozostałych był Tebańczyk,
Syrakuzanin, Sybaryta i dwaj Rzymianie.
Koryntianie byli bliźniakami. Wystąpili do przodu trzymając się pod ręce.
Ubrani w jednakowe tuniki, tak byli do siebie podobni z postawy i twarzy, że
wszyscy aż klasnęli w ręce na widok tych dwóch Menechmów. Tebańczyk był
młodym pasterzem. Kiedyś, gdy pasł swe trzody na stoku góry Cyteron,
spostrzegł niedźwiedzia. Rzucił się na niego bez żadnej broni, rozpoczął śmiało
zapasy z tym groźnym przeciwnikiem i udusił go swymi żylastymi rękami. Na
pamiątkę tego wydarzenia wystąpił okryty skórą zaduszonego zwierza, którego
łeb służył mu za hełm. Wystające z niego białe kły opasywały ogorzałą twarz
zawodnika. Równie niezwykłe dowody swej siły złożył Syrakuzanin. Zdarzyło
się bowiem pewnego dnia, gdy jego współziomkowie składali ofiary Jowiszowi,
że źle ugodzony przez ofiarnika byk rzucił się w tłum. Stratował już wielu ludzi
zanim znalazł się młody śmiałek, który chwycił go mocno za rogi, przewrócił na
bok i trzymał pod sobą, przyciskając ciężarem własnego ciała jak obalonego
atletę tak długo, aż jeden z żołnierzy nie dobił zwierzęcia ciosem miecza. Młody
Sybaryta przez długi czas nie znał swej siły. Pomógł mu przypadek. Podczas
jednej z uczt, gdy razem z przyjaciółmi leżał na wyściełanej ławie przy suto
zastawionym stole, usłyszał głośny krzyk. Zobaczył wóz, uniesiony przez dwa
spłoszone konie, a w nim swoją kochankę. Niewiele brakowało, a wóz
roztrzaskałby się o narożnik pobliskiego domu. Widząc to młody człowiek
zerwał się z miejsca i chwycił mocno tylne koła. Szarpnięte konie zatrzymały
się i aż wspięły, jeden z nich padł na ziemię, a młodzieniec porwał w objęcia
zemdloną kochankę, zdrową i całą. Jeden z Rzymian był specjalnie szkolonym
zapaśnikiem, znanym z wielu zwycięstw. Drugim był Lucjusz.
Sędziowie włożyli do urny siedem kostek. Dwie z nich oznaczone literą A,
dwie literą B, dwie literą C, ostatnią zaś literą D. Tak więc los miał dobrać trzy
pary i wyznaczyć siódmego zawodnika do walki ze zwycięzcami. Prokonsul
sam zmieszał kostki. Ochotnicy zbliżyli się, każdy z nich wziął po jednej i oddał
naczelnikowi igrzysk. Przypadek zrządził, że obaj Koryntianie wylosowali literę
A, Tebańczyk i Syrakuzanin kostki z literą B, Sybaryta i rzymski zapaśnik C, a
Lucjusz D.
Zawodnicy, nie znając jeszcze wyników losowania ani kolejności swych
walk, rozebrali się. Tylko Lucjusz, który miał wystąpić jako ostatni, pozostał w
swym płaszczu. Prokonsul wezwał zawodników z literami A. Dwaj bracia
wybiegli z portyku i znaleźli się naprzeciw siebie. Obaj wydali okrzyk
zdziwienia, któremu odpowiedział szmer zgromadzonych tłumów. Przez chwilę
stali nieruchomo, niepewni, co mają uczynić, ale trwało to krótko, bo zaraz padli
sobie w objęcia. Cała widownia burzliwymi oklaskami jednomyślnie oddała
hołd tej braterskiej miłości, a dwaj piękni młodzieńcy, podobni do Kastora i
Polluksa, opuścili plac, z aktorów stając się widzami.
Przyszła kolej na następną dwójkę. Na plac weszli Tebańczyk i Syrakuzanin.
Zmierzyli się wzrokiem i rzucili na siebie. Dwa ciała splotły się silnie, że
wyglądały jak bezkształtna bryła. Chwilę trwały w bezruchu, po czym zwaliły
się nagle na ziemię, jakby rażone piorunem. Zakotłowało się tak, iż początkowo
było widać tylko tuman kurzu. Siły zawodników były sobie równe, obaj
niezwykle szybko i zwinnie próbowali zdobyć przewagę, raz jeden, raz drugi
był pod spodem. Wreszcie Tebańczyk zdołał utrzymać kolano na piersiach
przeciwnika, a obejmując jego szyję rękami jak żelaznym pierścieniem ścisnął z
taką mocą, że tamten zmuszony był podnieść rękę na znak, iż uznaje się za
pokonanego. Gromkie brawa, jakimi przyjęto zwycięstwo w pierwszym
pojedynku, dowodziły z jak wielkim zapałem Grecy przyglądali się temu
widowisku. Żegnany oklaskami zwycięzca usiadł pod lożą prokonsula, a
upokorzony przeciwnik wrócił pod portyk, skąd natychmiast wyszła następna
para: rzymski zapaśnik i Sybaryta.
Podczas gdy niewolnicy nacierali ich ciała oliwą, widzowie mogli przyjrzeć
się ich sylwetkom. Różnili się bardzo. Prezentowali dwa najpiękniejsze typy
starożytności - Herkulesa i Antinousa. Rzymianin, wyższy i smuklejszy, z
krótko obciętymi włosami, był bardzo muskularny i miał ciemniejszą skórę.
Długowłosy Sybaryta miał jaśniejszą skórę i był bardziej krępy. Grecy,
niezwykle wyczuleni na piękno, zwłaszcza piękno ciała, nie mogli powstrzymać
się od okrzyków podziwu. Słysząc to obaj zapaśnicy podnieśli głowy. Ich pełne
dumy spojrzenia skrzyżowały się jak dwie błyskawice. Nie czekając końca
przygotowań wyrwali się niewolnikom.
Zbliżyli się na odległość kilku kroków i przypatrywali sobie z wielką uwagą.
Pewnie każdy z nich poznał w drugim godnego siebie przeciwnika, bo w oczach
jednego pojawiła się nieufność, a w spojrzeniu drugiego chytrość. Nagłym
rzutem chwycili się za ręce, wsparli czołami i podobni do dwóch pasujących się
byków badali nawzajem swoją siłę, usiłując jednocześnie zmusić przeciwnika
do cofnięcia się. Ale obaj stali w miejscu, nieruchomi jak dwa posągi. Tylko
mięśnie drgały im pod skórą. Po chwili bezskutecznych zabiegów odskoczyli od
siebie. Po twarzach spływał im pot. Oddychali ciężko, jak wypływający na
powierzchnię wody nurkowie.
Po krótkiej przerwie znowu rzucili się na siebie. Teraz obaj chwycili się
rękami w pasie. Tym razem jednak, nie wiadomo czy z braku doświadczenia w
tego rodzaju zapasach, czy dlatego, że nie dowierzał własnej sile, Sybaryta dał
przewagę przeciwnikowi, pozwalając ująć się pod ręce. Rzymianin próbował go
dźwignąć, nawet uniósł nieco, ale pod tym ciężarem stracił równowagę i
chwiejąc się uczynił trzy kroki w tył. Drugi z zawodników wykorzystał to
natychmiast. Odbił się nogami od ziemi i wytężając wszystkie siły powalił
przeciwnika. Lecz nim się spostrzeżono, obaj już się podnieśli.
Żaden z nich nie wygrał. Wśród głębokiej ciszy ponowili walkę z jeszcze
większym zapałem. Zdawało się, że trzydzieści tysięcy widzów zamieniło się w
posągi. Wszyscy siedzieli nieruchomo, z zapartym tchem. Czasem tylko, gdy
któryś z zapaśników zyskiwał przewagę, na trybunach rozlegał się głuchy
szmer. Wreszcie po raz drugi walczący stracili równowagę i upadli na ziemię.
Tym razem atleta był górą. Nikłą jednak miałby przewagę, gdyby nie
wykorzystał wszystkich tajników swej sztuki. To dzięki nim utrzymał Sybarytę
w położeniu, z którego sam przedtem szybko się podźwignął. Oplótł
przeciwnika nogami i rękami tak, że tamten nie mógł się poruszyć, i dociskając
czołem jego czoło zmusił do dotknięcia głową ziemi, co zdaniem sędziów było
przypieczętowaniem zwycięstwa. Widownia ożyła. Rozległy się głośne okrzyki
i huczne brawa, którymi nagradzano obu zawodników. Sybaryta został
wprawdzie pokonany, ale jego przegrana była bardzo bliska zwycięstwa. Nikt
nawet nie pomyślał, że mógłby się czuć poniżony. Z podniesioną głową, pewny
siebie, wolno oddalił się pod portyk. Stracił wieniec, ale nie stracił honoru.
Pozostali dwaj zawodnicy, którzy wygrali swoje pierwsze pojedynki i
Lucjusz. Ten miał walczyć z obydwoma. Oczy wszystkich skierowały się teraz
na niego. Owinięty płaszczem stał wsparty o kolumnę i w wielkim skupieniu
obserwował zapasy. Widzowie zebrani na trybunach zauważyli jego twarz o
miękkich rysach, długie, jasne włosy i rzadką, złotawą brodę.
Nie prezentował się okazale i wielu uśmiechało się uważając, że postępuje
nierozważnie stając do walki z takimi siłaczami. Niektórzy nawet wypowiadali
głośno swoje uwagi, tak że Lucjusz odgadł lekceważący stosunek publiczności,
ale nie przejął się tym. Wystąpił na plac i zrzucił płaszcz. Teraz dopiero
spostrzeżono silną szyję, potężne barki i skórę, której białości nie powstydziłaby
się najpiękniejsza dziewczyna, choć szpeciły ją liczne ciemne plamy. Tebańczyk
ledwie spojrzał na nowego przeciwnika, ale drugi zapaśnik, wyraźnie zdumiony,
cofnął się o kilka kroków. Tymczasem Sporus polał plecy swego pana wonną
oliwą i zaczął ją rozprowadzać po ciele kawałkiem purpurowej materii.
Tebańczyk miał walczyć pierwszy. Podszedł do Lucjusza, dając mu w ten
sposób do zrozumienia, że niecierpliwią go długo trwające przygotowania. Ale
Rzymianin dał ręką znać, że nie jest jeszcze gotowy, a prokonsul powiedział
głośno:
- Zatrzymaj się.
Po namaszczeniu oliwą wypadało, zgodnie ze zwyczajem, wytarzać się na
ziemi, ale Lucjusz nie zrobił tego. Przyklęknął na jedno kolano, a Sporus
wysypał na niego worek czystego piasku, w którym połyskiwały drobinki złota.
Przygotowania zostały zakończone. Lucjusz wstał i rozłożył obie ręce na znak
gotowości.
Czekał spokojnie na swego przeciwnika, który śmiało przystąpił do niego.
Twarde ręce Tebańczyka dotknęły jego ramion. W oczach Lucjusza pojawił się
groźny błysk, a z krtani wyrwał straszny okrzyk. W tym samym momencie
przyklęknął na kolano, chwycił wpół przeciwnika splatając silnie dłonie na jego
grzbiecie, przycisnął mocno do siebie i szybko wstał, trzymając to olbrzymie
ciało nad swoją głową. Zrobił to przy tym tak szybko i zręcznie, że Tebańczyk
poczuł tylko jak unosi się nad ziemią, nie miał jednak dość siły ani czasu na
jakąkolwiek obronę.
Zapewne tak wyobrażali sobie Grecy walkę Herkulesa z Anteuszem.
Tebańczyk daremnie próbował dosięgnąć Rzymianina. Wreszcie wsparł obie
ręce na ramionach Lucjusza i całą siłą swych mięśni usiłował rozerwać ten
straszny chwyt. Bezskutecznie. Na próżno opasał nogami jego biodra. Im
bardziej wzmagał swoje wysiłki, tym silniej zacieśniał się krępujący jego ruchy
morderczy uścisk. Przez cały czas tych zmagań Lucjusz stał nieruchomo, z
głową przywartą do piersi Tebańczyka, jakby przysłuchiwał się jego oddechowi.
Nie czekał długo na pierwsze oznaki słabości. Czoło przeciwnika zalało się
potem, twarz zrobiła purpurowa, z piersi wydobyło rzężenie. Ciało stało się
bezwolne, a z ust i nosa trysnęła krew. Dopiero wtedy Lucjusz zwolnił swój
chwyt i zemdlony Tebańczyk padł bezwładnie u jego stóp.
Ani jeden okrzyk radości nie powitał tego zwycięstwa, ani jeden poklask.
Tłum skamieniał i zaniemówił. A przecież nic nie można było zarzucić tej
walce. Przebiegała w myśl wszelkich reguł sztuki zapaśniczej, nie zadano w niej
żadnego zdradliwego ciosu. Lucjusz czysto i uczciwie pokonał przeciwnika.
Publiczność, choć tego głośno nie okazywała, była w najwyższym stopniu
ciekawa dalszych wydarzeń. Kiedy już niewolnicy wynieśli nieprzytomnego
zawodnika, uwaga wszystkich skupiła się na sławnym zapaśniku. Swoją
zręczność i siłę zademonstrował już w poprzedniej potyczce. Mógł więc być
niezwykle groźnym przeciwnikiem. Lecz powszechne oczekiwania zostały
zawiedzione. Lucjusz szykował się właśnie do kolejnej walki, kiedy podszedł do
niego rzymski atleta, przyklęknął i gestem pełnym uszanowania podniósł rękę
na znak, że się poddaje. Wszystkim się wydawało, że Lucjusz przyjął ten hołd
bez zdziwienia. Nie podał bowiem ręki przeciwnikowi, nie podniósł go, tylko
spojrzał wokół, jakby pytał ów niemy i zdumiony tłum, czy jest kto tak
zuchwały, by zaprzeczyć, że zwyciężył. Nikt się jednak nie poruszył, nikt nie
rzekł słowa. Cisza towarzyszyła mu, gdy podchodził do trybuny prokonsula, by
odebrać wieniec. Na koniec tylko dały się słyszeć mizerne brawa. Wszyscy wnet
odgadli, że to majtkowie z okrętu, na którym przypłynął, w ten sposób wyrażają
swoje uznanie.
Ogarniające ludzi uczucie nie było jednak wrogością wobec Rzymianina.
Raczej przesądną trwogą. Nadludzka siła połączona z młodością przypominała
legendarnych bohaterów sprzed wieków. Imiona Tezeusza i Pirytousa były na
ustach wszystkich i choć nikt tego głośno nie powiedział, każdy gotów był
uwierzyć, że ma przed sobą półboga.
Publiczny hołd, uznanie jego wyższości i prawie niewolnicza uległość
zaczęły otaczać Rzymianina. Gdy wychodził, z jednej strony wspierany przez
Amiklesa, z drugiej przez Sporusa, towarzyszył mu do domu tłum, skupiony i
Aleksander Dumas Neron
Część pierwsza I Dobiegał końca 57 rok po narodzeniu Chrystusa, a 810 od założenia Rzymu. Był siódmy dzień maja, miesiąca nazywanego przez Greków thargelionem, kiedy młoda dziewczyna, mieszkanka Koryntu, wybiegła z miasta przez zachodnią bramę, kierując się ku nadmorskiej równinie. Miała nie więcej niż piętnaście, szesnaście lat, była wysoka i zgrabna. Na niewielkiej łące, z jednej strony ocienionej oliwnym gajem, z drugiej otoczonej strumieniem wijącym się wśród różowego lauru i drzew pomarańczy, przystanęła i zaczęła zbierać kwiaty. Jej uwagę zwróciły fiołki, wykwitłe w cieniu drzew, a zwłaszcza narcyzy i grzybienie, zarastające brzegi i unoszące się na powierzchni wody. Pobiegła ku nim. Zbliżyła się do brzegu, uklękła nad wodą, przejrzała w niej i uśmiechnęła do własnego odbicia. Jej młode ciało, jakby wyrzeźbione w marmurze, a przy tym giętkie i zwinne w ruchach, przypominało posąg Fidiasza ożywiony przez Prometeusza. Nawet zbyt małe stopy nie zakłócały harmonii całości. Była tak piękna, że nimfa Pyrena, użyczająca swoich łez jako zwierciadła, nie zamąciła tego obrazu. Czarne oczy dziewczyny błyszczały, policzki zaróżowiły się, a długie włosy rozsypały w biegu i opadły na ramiona. Splotła więc dwa warkocze nad skroniami, połączyła je wiankiem, który uwiła z kwiatów, zostawiając z tyłu luźno puszczone pukle. Znowu nachyliła się ku strudze, by ugasić pragnienie. Po chwili podniosła się i spojrzała w kierunku morza. Teraz dopiero zobaczyła wytworną galerę o dwóch rzędach wioseł, złoconych burtach i purpurowych żaglach, która płynęła do portu pędzona wiatrem od Delos. Mimo, że oddalona jeszcze sporo od lądu, było już słychać głosy majtków śpiewających pieśń do Neptuna. Poznała hymn religijny, ale zdziwiło ją, że nie był to zwykły śpiew kalidońskich czy cefalońskich żeglarzy. Dobiegające tony,
choć nie dość wyraźne z powodu wiatru i odległości, tak były harmonijne, jakby słuchała chóru kapłanek Apollina. Urzeczona tą melodią ułamała kilka kwitnących gałązek i splatając wieniec, by złożyć go w świątyni Flory, z zaciekawieniem zbliżyła się do brzegu morza. Tymczasem birema1 podpłynęła już na tyle, że nie tylko można było rozpoznać dokładnie melodię, ale także zobaczyć twarze śpiewających. Jeden z nich intonował pieśń, reszta powtarzała zwroty chórem, zgodnie i miarowo, jakby w rytm unoszonych i opadających wioseł, wybijając ten takt rękami. Główny śpiewak, który wyglądał na pana statku, stał oparty o maszt i wtórował sobie na lirze. U jego nóg leżał niewolnik ubrany w długą szatę. Dwa wieki wcześniej taki widok nie zadziwiłby nawet dziecka szukającego muszli w nadmorskim piasku. Teraz jednak zdumiał dziewczynę. Korynt nie był już bowiem taki jak dawniej. Kiedyś, jeszcze za czasów Sylii, był równorzędny Atenom. Potem konsul Mummiusz, w 608 roku, zdobył go szturmem, wyciął w pień wszystkich mężczyzn, kobiety i dzieci zaprzedał w niewolę, spalił domy, a mury zamienił w ruinę. Posągi wysłał do Rzymu, zaś obrazy niezwykle cenne, jeden z nich chciał kupić Ataliusz za milion sestercji, poszły pod nogi rzymskich żołnierzy, których Polibiusz widział grających w kości na gruzach. Osiemdziesiąt lat później Juliusz Cezar odbudował i podwyższył mury, osadził w nich rzymską kolonię i przywrócił miastu życie, ale nie odzyskało już ono tamtej świetności. Obecnie prokonsul rzymski, chcąc nawiązać do jego dawnego znaczenia, ogłosił na dziesiąty maja i następne dni igrzyska nemejskie, istmickie i florejskie, na których miał nagrodzić najsilniejszego atletę, najzręczniejszego woźnicę i najlepszego śpiewaka. Od kilku dni tłumy cudzoziemców zjeżdżały ze wszystkich stron do Koryntu, nęcone zarówno ciekawością, jak chęcią zdobycia nagród. Napełniło to miasto, jeszcze biedne i słabe, zgiełkiem minionych lat. Jedni przybywali na wozach, inni konno, jeszcze inni przypływali na statkach, które wynajmowali lub specjalnie na tę okazję budowali. Nikt jednak nie 1 Birema - statek o dwóch rzędach wioseł.
zawinął do portu na tak wspaniałym okręcie jak ten, który właśnie przybijał do brzegów. Gdy biremę wyciągnięto na piasek, majtkowie przystawili do pokładu stopnie z cytrynowego drzewa, inkrustowanego srebrem i miedzią. Po nich, wsparty na niewolniku, z lirą zarzuconą na plecy, szedł piękny, jasnowłosy i niebieskooki młody mężczyzna. Jego twarz okalała złota broda. Miał na sobie purpurową tunikę, niebieską chlamidę wyszywaną złotymi gwiazdami, a na szyi przewiązaną szarfę, której długie końce spływały do pasa. Wyglądał na dwadzieścia siedem lub osiem lat. Towarzyszący mu niewolnik był młodszy o jakieś dziesięć lat. Zaledwie zbliżał się do wieku męskiego. Jego ruchy były powolne, a na pięknej, gładkiej twarzy było widać cierpienie i smutek. Jednak takiej urody nie powstydziłaby się niejedna z pięknych panien. Jego białe i delikatne dłonie były raczej stworzone do igły i wrzeciona niż miecza lub włóczni. Nosił białą szatę do kolan, obrzuconą złotymi palmami, jego gęste włosy opadały na odkryte ramiona, a na piersiach miał zawieszone na złotym łańcuchu małe zwierciadełko w oprawie z pereł. Miał właśnie stanąć na ziemi, gdy idący obok mężczyzna powstrzymał go. - Czego chcesz, panie? - spytał chłopiec łagodnym głosem. - Chciałeś stanąć na brzegu lewą nogą. Mogłeś narazić wszystkie moje plany na niepowodzenie. - Masz rację, panie - odparł tamten, stawiając na ziemi prawą stopę, podobnie jak to zrobił jego towarzysz. - Cudzoziemcze - odezwała się dziewczyna do starszego z przybyszów, słysząc język grecki. - Ziemia grecka jest przychylna każdemu, kto na niej staje w przyjaznych zamiarach, niezależnie od tego, którą stopą dotknie jej najpierw. Jest to kraina miłości, poezji i walki, a wieńcami obdarza zarówno wojowników, jak kochanków czy poetów. Kimkolwiek więc jesteś, przyjmij ten, zanim zdobę- dziesz inny. - Bogowie są nam przychylni! - zawołał młody człowiek wkładając
ofiarowany mu wianek na głowę. - Drzewo pomarańczowe to jabłoń Hespiridów, której złote owoce dały zwycięstwo Hippomenowi, wstrzymując bieg Atalanty, a różowy laur to ulubione drzewo Apollina. Jak się nazywasz, wróżko szczęścia? - Nazywam się Akte. - Akte! - zawołał starszy z przybyszów. - Słyszysz, Sporusie? Nowa wróżba: Akte znaczy brzeg. Tak więc ziemia Koryntu czekała na mnie ze swym wieńcem. - Co w tym dziwnego? Czy nie jesteś ulubieńcem bogów, Lucjuszu? - Jeśli się nie mylę - zapytała dziewczyna - przybywasz, by ubiegać się o jedną z nagród obiecanych zwycięzcom przez prokonsula rzymskiego? - Łączysz talent odgadywania z darem piękności - odparł Lucjusz. - Masz pewnie krewnych w Koryncie? - Cała moja rodzina jest w Rzymie. - Może przyjaciela? - Jedynym moim przyjacielem jest ten, którego widzisz, obcy w Koryncie jak i ja. - Może więc jakichś znajomych? - Żadnych. - Nasz dom jest obszerny, a mój ojciec gościnny. Czy zechcesz zatrzymać się u nas? Zaniesiemy modły do Kastora i Polluksa, aby byli ci przychylni... - Czy nie jesteś czasem ich siostrą, młoda panno? - przerwał Lucjusz uśmiechając się. - Mówią, że Helena lubiła kąpać się w źródle, które musi być niedaleko stąd. Miało ono dar przedłużania życia i uwieczniania piękności. Tę tajemnicę objawiła Parysowi Wenus, a on pewnie powierzył ją tobie. Jeśli to prawda, prowadź mnie tam, piękna Akte, bowiem odkąd cię ujrzałem, chciałbym żyć wiecznie, by móc cię zawsze oglądać. - Niestety, nie jestem boginią - odpowiedziała Akte - a źródło Heleny nie ma tych cudownych właściwości. Nie mylisz się jednak przynajmniej co do jego
położenia. Zaledwie o kilka kroków stąd spada ono do morza ze szczytu skały. - A więc gmach, który wznosi się przy nim, to świątynia Neptuna? - Tak. A ulica ocieniona sosnami wiedzie do stadium. Mówią, że dawniej przed każdym drzewem stał posąg, ale zabrał je Mummiusz i na zawsze opuściły moją ojczyznę dla twojej. Czy chcesz pójść tą ulicą, Lucjuszu? Doprowadzi nas ona do domu mojego ojca. - Co myślisz o tym zaproszeniu, Sporusie? - młody człowiek zapytał po łacinie swojego towarzysza. - Myślę, że Fortuna nie daje ci powodu, byś wątpił o jej stałości. - Dobrze, zawierzmy jej i tym razem. Jeszcze nigdy nie przedstawiła mi się pod tak pociągającą i czarowną postacią. - Zatem prowadź nas - zwrócił się do Akte, powracając do języka greckiego. - Jesteśmy gotowi towarzyszyć ci. Sporusie, powiedz Libikusowi, by dobrze pilnował Febe. Akte ruszyła naprzód, niewolnik zaś, wypełniając rozkaz swego pana, wrócił na statek. Przy stadium Akte zatrzymała się. - Patrz, oto gimnazjon. Jest już przygotowany i posypany świeżym piaskiem. Pojutrze pierwszy dzień igrzysk, które rozpoczynają się zapasami. Na prawo, z drugiej strony strumienia, przy końcu tej sosnowej alei, jest hippodrom. Drugi dzień, jak ci wiadomo, zostanie poświęcony wyścigom zaprzęgów. A w połowie drogi do tego pagórka, w kierunku cytadeli, widzisz teatr. Tam najlepszy śpiewak ma otrzymać palmę pierwszeństwa. O którą z nagród chcesz się ubiegać? - O wszystkie trzy. - Jesteś zarozumiały. - Liczba trzy podoba się bogom - powiedział Sporus, który tymczasem dopędził swego pana. Gdy zbliżyli się do miasta, Lucjusz przystanął.
- Co to za wodotrysk z uszkodzonymi płaskorzeźbami? - zapytał. - To chyba pozostałość najpiękniejszych czasów Grecji? - To wodotrysk Pyreny - objaśniła Akte. - W tym właśnie miejscu Diana zabiła jej córkę. Widząc potem boleść matki opłakującej swe dziecko, zamieniła ją w źródło. Płaskorzeźby są dziełem Lizypa, ucznia Fidiasza. - Patrz, Sporusie - zawołał młodzieniec z lirą - jakie uczucie! Jaki wyraz! To potyczka Ulissesa z kochankami Penelopy. Czy widzisz dramatyzm śmierci tego ranionego człowieka? Pocisk ugodził go niżej serca; nieco powyżej, a nie byłoby konania. Biegłym mistrzem był ów rzeźbiarz i dobrze znał swą sztukę. Rozkażę przenieść ten marmur do Rzymu lub Neapolu. Chcę go mieć w swoim atrium. Jeszcze nigdy nie widziałem rzeźby umierającego człowieka, która tak prawdziwie ukazywałaby ból. - Jest to jeden z ostatnich pomników naszej dawnej świetności. Miasto pyszni się nimi i jest do nich przywiązane zupełnie jak matka, która po stracie najpiękniejszych swych dzieci tym silniej kocha pozostałe. Wątpię, czy jesteś tak bogaty, by móc zakupić te szczątki. - Zakupić! - zawołał Lucjusz z wyrazem niewysłowionej pogardy. - Nie potrzebuję kupować, gdy mogę wziąć. Jeśli zapragnę tego marmuru, będę go mieć, choćby cały Korynt był temu przeciwny. W tym momencie Sporus ścisnął nieznacznie rękę swego pana. - Jeśli tylko ty - zmitygował się po chwili Lucjusz - nie zapragniesz, aby ten pomnik pozostał w twojej ojczyźnie. - Nie rozumiem, co mogłoby tu zależeć ode mnie, ale dziękuję za to, co powiedziałeś. Zostaw nam nasze szczątki, Rzymianinie, i nie dopełniaj dzieła swych ojców. Oni przybyli jako zwycięzcy - ty jako przyjaciel. Co z ich strony było barbarzyństwem, z twojej byłoby świętokradztwem. - Uspokój się - odparł Lucjusz. - Zaczynam już dostrzegać, że Korynt posiada stokroć cenniejsze rzeczy niż płaskorzeźba Lizypa, która zawsze pozostanie tylko kamieniem. Gdy Parys przybył do Sparty, nie wywiózł stamtąd
posągu Minerwy ani Diany, ale Helenę, najpiękniejszą z jej mieszkanek. Akte spuściła oczy pod jego spojrzeniem i dalszą drogę do miasta przebyli w milczeniu. Korynt był w tych dniach ożywiony bardziej niż zwykle. Ogłoszenie igrzysk przyciągnęło wielu ludzi nie tylko z wszystkich części Grecji, ale nawet z Sycylii, Egiptu i Azji. W każdym domu przyjmowano już gości i nasi przybysze mieliby nie lada kłopoty ze znalezieniem schronienia, gdyby Merkury, bożek podróżnych, nie wysłał im na spotkanie gościnnej dziewczyny. W jej towarzystwie przeszli przez główny targ, na którym kupcy wystawili już swoje towary. Były tu papirusy i len z Egiptu, kość słoniowa z Libii, kobierce z Kar- taginy, daktyle z Fenicji, purpurowe tkaniny z Tyru, skóry z Cyreny, kadzidło i mirra z Syrii, frygijscy niewolnicy, konie z Selimentu, miecze Celtów i korale z Galii. Minęli targowisko i weszli na plac, na którym kiedyś wznosił się posąg Minerwy, arcydzieło Fidiasza. Potem skierowali się ku jednej z odchodzących ulic i kilka kroków dalej zatrzymali przed starcem, stojącym na progu domu. - Ojcze, Zeus przysyła ci gościa. Spotkałam go, gdy wysiadał ze statku i zaproponowałam twoją gościnę - powiedziała Akte. - Witam cię uprzejmie, złotobrody młodzieńcze - odezwał się Amikles, podając Lucjuszowi rękę na powitanie i otwierając szeroko drzwi. II Następnego dnia młody Rzymianin, Akte i jej ojciec spotkali się w triclinium wokół zastawionego stołu. Gospodarz chciał uhonorować cudzoziemca zaszczytnym tytułem króla biesiady, lecz ten - czy z powodu przesądu, czy przez wzgląd na zwyczaje - nie przyjął ofiarowanej sobie korony. Przyniesiono więc kostki i podano kubek starcowi. Rzut przyniósł mu los Herkulesa. Następna rzucała Akte. Przypadł jej los Wozu. Podała kubek gościowi. Ten wziął go wyraźnie zaniepokojony, długo nim potrząsał, drżącymi rękami
wysypał kostki na stół i aż krzyknął z radości widząc wynik. Był to los Wenery, zwyciężający pozostałe. - Patrz, Sporusie - zawołał po łacinie - patrz, jak wyraźnie sprzyjają nam bogowie. Jowisz nie zapomina, że jest ojcem mojego plemienia. Los Herkulesa, Wozu i Wenery. Czy może być szczęśliwsza wróżba dla tego, kto przybywa walczyć o pierwszeństwo w zapasach, gonitwach i śpiewie? A ten ostatni, czy nie zapowiada mi podwójnego triumfu? - Urodziłeś się w szczęśliwym dniu, panie - odpowiedział niewolnik - i słońce dotknęło cię wpierw, nim sam dotknąłeś ziemi. Dlatego i tym razem, jak zawsze, pokonasz wszystkich współzawodników. - Niestety, minęły czasy - włączył się do rozmowy starzec, który na równi z cudzoziemcem władał łaciną - kiedy Grecja wystawiała przeciwników godnych walki z tobą. Ale i my kiedyś zwyciężaliśmy. Milon Krotończyk był sześć razy wieńczony laurem na igrzyskach pytyjskich, a Ateńczyk Alcybiades posłał na igrzyska olimpijskie siedem wozów i zdobył cztery nagrody. Grecja straciła już swą sztukę i siłę. Od czasów Cycerona Rzym przysyła tu swoich najlepszych i najzdolniejszych zawodników, i odbiera nam wszystkie palmy pierwszeństwa. Niech więc Jowisz, potomkiem którego się głosisz, ciebie wspiera, młodzieńcze! Bowiem po chlubie zwycięstwa jednego z moich współziomków, poczytałbym za największą przyjemność, gdyby los sprzyjał mojemu gościowi. Tymczasem moja córka przyniesie ci wieniec z kwiatów, nim będziesz miał prawo ozdobić skronie laurem. Akte wyszła, a gdy wróciła, niosła wieniec z mirtu i szafranu dla Lucjusza, z bluszczu dla swojego ojca, a z róż i lilii dla siebie. Tymczasem niewolnik przyniósł większe girlandy, które biesiadnicy włożyli na szyje. Dziewczyna usiadła na sofie po prawej stronie, Lucjusz położył się na miejscu centralnym, a starzec, stojąc między córką i gościem, złożył najpierw bogom ofiarę z kropli wina i odmówił modlitwę, po czym położył się także i powiedział do młodego Rzymianina:
- Widzisz, mój synu, nawet przy posiłku spełniamy razem pewien warunek. Liczba biesiadników, jeśli wierzyć jednemu z naszych poetów, powinna być nie mniejsza niż liczba gracji i nie większa niż liczba muz. Przyniesiono zastawioną tacę, a słudzy stanęli gotowi na każde skinienie. Sporus położył się u nóg swego pana, ofiarowując mu swoje długie włosy do ocierania rąk i scissor2 przystąpił do krojenia mięs. Przy drugim daniu, gdy już wszyscy zaspokoili pierwszy głód, starzec odwrócił się do swojego gościa i wpatrując się w jego piękną twarz, której blond włosy i złotawa broda nadawały szczególnego wyrazu, zapytał: - Przybywasz z Rzymu? - Tak, mój ojcze - odpowiedział Lucjusz. - Prosto ze stolicy? - Wsiadłem na okręt w Ostii. - Czy bogowie zawsze czuwają nad boskim cezarem i jego matką? - Zawsze. - A czy cezar przygotowuje jakąś wojenną wyprawę? - W tej chwili są mu uległe wszystkie plemiona. Cezar, pan świata, obdarzył nas spokojem, podczas którego rozkwita sztuka. Zamknął więc świątynię Janusa i wziął lirę, by podziękować za to bogom. - I nie obawia się panowania innych, gdy sam zajęty jest śpiewaniem? - Co! - rzekł porywczo Lucjusz, marszcząc brwi - Więc w Grecji myślą, że cezar jest dzieckiem? - Nie, ale obawiają się, by nie za późno został mężem. - Przecież przywdział męską szatę na pogrzebie Brytannika. - Brytannik już dawno był skazany na śmierć przez Agrypinę. - Tak, ale to cezar go zabił. Ja ci to mówię, ja... Prawda, Sporusie? Chłopiec podniósł głowę i uśmiechnął się. - Zamordował brata! - zawołała Akte. 2 Scissor - krajacz.
- Odpłacił się synowi za to, co jego matka przygotowała dla niego samego. Jeżeli tego nie wiesz, dziewczyno, spytaj ojca, który zdaje się być świadom tych rzeczy. On ci powie, że Messalina posłała żołnierza, aby ten zabił Nerona w kolebce. Żołnierz już miał uderzyć, gdy dwa węże wypadły z kołyski dziecka i odegnały centuriona... Nie, nie, uspokój się, mój ojcze. Neron nie jest ani tak niedołężny jak Klaudiusz, ani tak szalony jak Kaligula, ani tak nikczemny jak Tyberiusz. Nie jest też histerykiem, jak August. - Mój synu - starzec był wyraźnie zaniepokojony - czy zastanowiłeś się nad tym, że twe słowa są bluźnierstwem przeciw bogom? - Na Herkula! Zabawni to bogowie - zawołał Lucjusz. - Zabawny bóg Oktawiusz, który obawiał się ciepła, zimna i piorunów. Przybył z Apollonii i ukazał się starym legiom cezara kulejąc jak Wulkan. Zabawny bóg. Jego ręka była tak słaba, że nie mógł unieść pióra. Przez cały czas swego panowania ani razu nie okazał się władcą, a w chwili śmierci pytał, czy dobrze grał swoją rolę! Zabawny bóg Tyberiusz, ze swym Olimpem na Capri, gdzie siedział ukryty jak morski pirat na okręcie uwięzionym na kotwicy, mając przy sobie Trazyllosa, przewodnika duszy, i Charyklesa, dozorcę ciała. Podbił świat i mógł jak orzeł rozpostrzeć nad nim swe skrzydła, a ukrył się w szczelinie skały jak sowa! Zabawny to bóg Kaligula, który dostał pomieszania zmysłów. Przyrównywał siebie do wielkiego Kserksesa, bo zbudował most z Puteoli do Bai, i do potężnego Jowisza, ponieważ naśladował huk grzmotu, nakazując toczyć spiżowy wóz po miedzianym moście. Mienił się narzeczonym księżyca, a Chereasz i Sabinus dwudziestoma razami miecza posłali go, by zawarł to małżeństwo w niebie. Zabawny jest bóg Klaudiusz, którego znaleziono pod łóżkiem, gdy go szukano, by ogłosić władcą. Był niewolnikiem i igraszką swoich czterech żon. Podpisał akt małżeństwa jednej z nich, Messaliny, z Syliuszem, swym wyzwoleńcem. Zaiste, zabawny to bóg, któremu drgały kolana, piana występowała na usta, język plątał się, a głowa trzęsła mimowolnie. Zabawny bóg. Przez całe życie pogardzany, nie umiał stać się
postrachem, a umarł po zjedzeniu grzybów uzbieranych przez Halotusa, obranych przez Agrypinę i przyrządzonych przez Lokustę. Doprawdy! Jakże zabawni są ci bogowie i jak szlachetnie muszą wyglądać na Olimpie obok Herkulesa, pana maczugi, Kastora woźnicy i Apollina, boga liry! Długie milczenie zapadło po tej nierozważnej i świętokradczej wypowiedzi. Amikles i Akte zaskoczeni przypatrywali się swemu gościowi, gdy wszedł niewolnik i oznajmił przybycie posłańca od Knejusa Lentula. Starzec zapytał, czy posłaniec przyszedł do niego, czy do gościa, którego podejmuje w domu, ale niewolnik nie umiał odpowiedzieć na to pytanie. Wprowadzono więc liktora. Przybywał on do cudzoziemca. Prokonsul dowiedział się, że do portu zawinął jakiś statek, a jego właściciel zamierza uczestniczyć w igrzyskach. Rozkazał zatem, aby stawił się w pałacu prokonsularnym i tam podał swoje nazwisko oraz konkurencję, w której chce wystąpić. Amikles i Akte wysłuchali tych rozkazów na stojąco, ale ich gość nie podniósł się z miejsca. Gdy liktor skończył, Lucjusz wyjął tabliczki z kości słoniowej powleczone woskiem, napisał na jednej z nich kilka wierszy, odcisnął pierścieniem pieczęć i oddał odpowiedź, rozkazując zanieść ją prokonsulowi. Zdziwiony liktor wahał się, ale Rzymianin dał mu rozkazujący znak i żołnierz wyszedł z ukłonem. Tymczasem Lucjusz klasnął na niewolnika, podał mu swą czarę, a ten napełnił ją winem. Gość upił z niej połowę za pomyślność gospodarza i jego córki, resztę zaś oddał Sporusowi. - Młodzieńcze - powiedział starzec, przerywając milczenie. - Mówisz, że jesteś Rzymianinem. Trudno mi w to uwierzyć. Jeśli żyłeś w mieście cezarów, powinieneś mieć większy szacunek dla przedstawicieli władcy Rzymu i świata. Prokonsul jest tu panem tak samowładnym i szanowanym, jak sam Klaudiusz Neron w Rzymie. - Zapomniałeś już, że bogowie zrównali mnie z cezarami, obierając królem biesiady? Czy widziano kiedykolwiek, by król schodził z tronu na rozkazy prokonsula?
- Odmówiłeś posłuszeństwa prokonsulowi? - spytała z lękiem Akte. - Nie, ale napisałem do Lentula, że jeśli chce wiedzieć jak się nazywam i po co przybyłem do Koryntu, powinien przyjść sam, by mnie o to spytać. - I sądzisz, że on przyjdzie? - zapytał starzec. - Bez wątpienia. - Tu, do mego domu? - Słuchaj tylko - powiedział Lucjusz. - Co takiego? - To on stuka do drzwi. Poznaję brzęk rózeg liktorów. Każ otworzyć, mój ojcze, i zostaw nas samych. Starzec i jego córka wstali zdziwieni i sami udali się do drzwi; Lucjusz nadal leżał. Nie mylił się. To rzeczywiście był Lentulus. Jego spocone czoło świadczyło, jak skwapliwie biegł na wezwanie cudzoziemca. Zdyszanym i niespokojnym głosem zapytał o szlachetnego Lucjusza i gdy tylko wskazano mu miejsce, zrzucił togę i wszedł do triclinium. Drzwi się za nim zamknęły, a towarzyszący mu żołnierze natychmiast stanęli w szyku na straży. Nikt nie wiedział, co zaszło podczas tego spotkania. Po niedługim czasie prokonsul wyszedł, a Lucjusz, spokojny i uśmiechnięty, udał się do ogrodu, gdzie Amikles spacerował z córką. - Mój ojcze - rzekł. - Wieczór jest taki piękny, czy zechcesz towarzyszyć mi do cytadeli, skąd jest ponoć wspaniały widok? Chciałbym się też przekonać, czy wypełniono rozkazy cezara, który na wiadomość o tym, że w Koryncie organizowane są igrzyska, odesłał starożytny posąg Wenery, pragnąc, by bogini sprzyjała Rzymianom ubiegającym się o nagrody. - Niestety, mój synu. Jestem już zbyt stary, by móc służyć w górach za przewodnika. Niech pójdzie z tobą Akte, ona lekkością dorównuje nimfie. - Dziękuję ci, ojcze. Nie prosiłem o tę łaskę z obawy, by zazdrosna Wenus nie chciała mścić się na mnie za piękność twej córki. Ale skoro ty mi ją
ofiarowujesz, nabieram odwagi. Akte uśmiechnęła się zmieszana, po czym posłuszna skinieniu ojca wyszła i wróciła po chwili ze swej komnaty owinięta skromnie cienkim szalem. - Czy moja siostra uczyniła jakiś ślub - spytał Lucjusz - albo jest kapłanką Minerwy, Diany lub Westy? - Nie, mój synu - starzec wziął Rzymianina za rękę i odprowadził na stronę. - Ale Korynt jest miastem kobiet hołdujących miłości. Przez pamięć na to, że ich pośrednictwo ocaliło niegdyś ten gród od najazdu Kserksesa, kazaliśmy je malować, jak Ateńczycy wizerunki swych wodzów po bitwie maratońskiej. Tak się obawiamy, by nie zabrakło tych kobiet w mieście, że sprowadzamy je z Bizancjum, wysp archipelagu, a nawet Sycylii... Odznaczają się one odkrytą twarzą i łonem. Uspokój się, Akte nie jest niczyją kapłanką. Nie chce być jednak wzięta za czcicielkę Wenery. A głośno dodał: - Idźcie, moje dzieci, a ty, córko, pokaż naszemu gościowi wszystkie stare pamiątki. Lucjusz i Akte udali się w drogę. Wkrótce minęli północną bramę i weszli na ścieżkę prowadzącą do cytadeli. Dwa razy Akte zatrzymywała się w drodze. Najpierw pokazała Lucjuszowi grób dzieci Medei. Potem wskazała miejsce, gdzie Bellerofon okiełznał Pegaza za pomocą złotego wędzidła, zesłanego mu przez Minerwę. W końcu doszli do cytadeli. Przed wejściem do przylegającej do niej świątyni Lucjusz zobaczył posąg Wenery, okryty wspaniałą zbroją. Po jej prawej stronie stał pomnik Miłości, a po lewej Słońca, pierwszego z bóstw, które czczono w Koryncie. Tu upadł na twarz i modlił się. Po dopełnieniu tego obowiązku młodzi udali się ścieżką przecinającą święty gaj i biegnącą na wierzchołek wzgórza. Wieczór był pogodny, niebo czyste, a morze spokojne. Dziewczyna szła przodem, podobna do Wenery wiodącej Eneasza drogą do Kartaginy. Lucjusz, idący za nią, rozkoszował się jej urodą. Kiedy wyszli z miasta, Akte zsunęła szal
na ramiona, tak więc teraz, za każdym razem gdy się do niego odwróciła, mężczyzna wprost pożerał wzrokiem jej śliczną, zaróżowioną od spaceru twarz. W miarę jak wchodzili na górę, widnokrąg coraz bardziej się rozszerzał. Na szczycie Akte przystanęła pod morwą, aby odetchnąć. - Jesteśmy na miejscu. Co powiesz o tym widoku? Czy nie dorównuje on okolicom Neapolu? Rzymianin zbliżył się do niej w milczeniu, oparł rękę na gałęzi drzewa i zamiast podziwiać widoki, wpatrywał się w dziewczynę wzrokiem tak pełnym uczucia, że ta, czując jak się rumieni, zaczęła pośpiesznie mówić, by ukryć swoje zmieszanie: - Spójrz na wschód. Mimo zapadającego zmroku widać jeszcze twierdzę ateńską, podobną do białego punktu i wzniesienie Sunion, odbijające się w wodzie jak ostrze włóczni. Bliżej, pośród Zatoki Sarońskiej, widzisz wyspę o kształcie końskiej podkowy. To Salamina, pod którą walczył Aischylos i gdzie został pobity Kserkses. Na południe od niej, w kierunku Koryntu, w niewielkiej odległości od nas, widać Nemeę i święty gaj. To tam Herkules zabił lwa, którego skórę nosił zawsze na znak zwycięstwa. Nieco dalej, u stóp łańcucha gór ograniczającego widnokrąg, leży Epidauros, ulubione miejsce Eskulapa, a za nim Argos, ojczyzna króla królów. Na zachód, w złotych promieniach zacho- dzącego słońca, u krańca bogatych równin Syciony, za linią wody, widać Samos i Itakę. A teraz odwróć się od Koryntu i patrz na północ. Na prawo leżą Teby, gdzie oślepił się Edyp. Na lewo Leuktry, gdzie Epaminondas pobił Lacedemończyków, a przed nami Plateje słynne z tego, że Arystides i Pauzaniasz pobili tu Persów. Dalej, pośrodku, to pasmo gór między Attyką i Etolią, porośnięte sosnami, to Helikon i Parnas, z dwoma śnieżnymi szczytami. Między nimi bije źródło Kastalskie, które dzięki muzom ma tę właściwość, że każdego, kto się z niego napije wody, obdarza poetyckim natchnieniem. - Tak - odezwał się Lucjusz - twoja ojczyzna jest ziemią wielkich pamiątek. Niestety, nie wszyscy przechowują je z równą czcią. Ale pociesz się. Choć
Grecja nie jest już potężna, zawsze jednak będzie piękna, a piękno ma często większą moc niż siła. Akte chciała okryć się szalem, ale Lucjusz powstrzymał ją. Dziewczyna zmieszała się, lecz nie odważyła sprzeciwić się jego śmiałości. Wszystko zawirowało jej przed oczami, kolana zaczęły się pod nią uginać. Oparła się o pień drzewa. Była właśnie ta szczególna pora, kiedy dzień przechodzi powoli w noc. Zmrok zapanował już nad całą wschodnią częścią widnokręgu, skrywając archipelag i Attykę. Po przeciwnej stronie wody morza Jońskiego lśniły w gasnących promieniach, a na niebie różowiły się obłoki. Rozżarzona tarcza słoneczna znikała powoli za linią horyzontu, jakby chowała się w wodzie. Odgłosy miasta, w którym za dnia roiło się jak w ulu, cichły z wolna. Tylko czasem od strony równiny dolatywał przenikliwy śpiew pasterza, a wiatr od strony morza i zatoki niósł krzyk rybaka, wyciągającego na brzeg swą łódkę. W trawie zaczynały brzęczeć cykady, a świetliki, małe fosforyzujące chrabąszcze, rozsypane tysiącami w ciepłym powietrzu wieczoru, jaśniały jak iskry niewido- cznego ogniska. Wydawało się, że natura, strudzona dzienną pracą, usypia i wszystko wokół umilknie wkrótce, szanując jej spoczynek. Także młodzi ulegli nastrojowi i stali w milczeniu. Nagle od strony portu dobiegł ryk tak przerażający, że Akte aż zadrżała. Jej towarzysz szybko odwrócił głowę i spojrzał w kierunku swojej biremy, której ciemny kształt rysował się wyraźnie na tle połyskującej wody zatoki, przypominającej kształtem złocistą muszlę. Przestraszona dziewczyna skierowała się szybko ku drodze do miasta, ale mężczyzna zatrzymał ją. Przystanęła w milczeniu i znowu wsparła o drzewo, a raczej o rękę, która ją objęła. Odchyliła do tyłu głowę i patrzyła w niebo na wpół otwartymi oczami. Czuła na sobie palący wzrok mężczyzny, nie miała jednak dość siły, by oprzeć się urokowi chwili. Powtórny ryk, bliższy i straszniejszy, przerwał ciszę i wyrwał dziewczynę z rozmarzenia. - Uciekajmy - zawołała przestraszona - uciekajmy! Jakieś dzikie zwierzę
błąka się w górach... Przejdźmy tylko przez święty gaj, a schronimy się w świątyni Wenery albo w cytadeli. Chodź, Lucjuszu, chodź! Lucjusz uśmiechnął się. - Czy będąc przy mnie możesz się czegoś obawiać? - zapytał. - Co do mnie, czuję, że w twojej obronie nie wahałbym się uderzyć na wszystkie potwory, które zwyciężył Tezeusz, Herkules i Kadmus. - Ale czy wiesz, co znaczą te ryki? - Wiem - odparł spokojnie - to tygrys. - Jowiszu! - zawołała Akte, rzucając się w objęcia Lucjusza. - Jowiszu, ratuj nas! Ponowny ryk, jeszcze bliższy i groźniejszy od pierwszych, rozległ się w ciszy. Lucjusz odpowiedział nań krzykiem prawie podobnym. Nagle z zarośli wyskoczyła tygrysica. Zatrzymała się i wspięła na tylne łapy, jakby rozglądając się w poszukiwaniu czegoś. Lucjusz gwizdnął przenikliwie. Zwierzę ogromnym susem przeskoczyło krzewy i pognało ku niemu z oznakami radości. W tym momencie mężczyzna poczuł na swym ręku cały ciężar młodej dziewczyny. Akte zemdlała. Gdy oprzytomniała, nadal w objęciach towarzysza, tygrysica leżała u jego nóg, wspierając pieszczotliwie na kolanach swego pana straszny łeb z płonącymi jak rozżarzone węgle ślepiami. Widząc to Akte ukryła twarz na piersi mężczyzny. Była przestraszona i zawstydzona. Bała się poruszyć, ale gdy zobaczyła leżącą na ziemi swoją przepaskę, nieśmiało usiłowała ją podnieść. Lucjusz spostrzegł to, odpiął opasującą szyję zwierzęcia obręcz z czystego złota, przy której wisiało jeszcze ogniwo zerwanego łańcucha i przepasał nią talię dziewczyny. Potem podniósł przepaskę ze wstążki, którą sam najpierw ukradkiem rozwiązał, oplótł jednym jej końcem szyję tygrysicy, a drugi podał pannie. W milczeniu ruszyli z powrotem. Akte szła wsparta na ramieniu Lucjusza, prowadząc uległą tygrysicę, której jeszcze przed chwilą tak bardzo się bała.
Przed bramą miasta spotkali nubijskiego niewolnika, który miał pilnować Febe. Biegł za nią przez pola i stracił z oczu w chwili, gdy tygrysica, wytropiwszy swego pana, pognała w kierunku cytadeli. Na widok Lucjusza Nubijczyk ukląkł i spuścił głowę, oczekując kary, na którą zasłużył. Ale Lucjusz był zbyt szczęśliwy, by móc okazać się okrutnym; zresztą Akte patrzyła na niego tak błagalnie. - Wstań, Libikusie - rzekł - tym razem ci przebaczam. Na przyszłość jednak lepiej pilnuj Febe. Z twojego powodu ta piękna nimfa śmiertelnie się przestraszyła. Oddaj, moja Ariadno, tygrysicę stróżowi. Każę zaprząc parę tych wspaniałych zwierząt do wozu z kości słoniowej i złota i wozić cię wśród ludu, który będzie cię czcił jak boginię... Dosyć Febe, dosyć. Idź sobie... Ale tygrysica nie chciała odejść. Stanęła przed nim, wspięła się, oparła przednie łapy na jego ramionach i lizała swym ostrym językiem, mrucząc z zadowolenia. - Dobrze, dobrze - rzekł cicho Lucjusz - jesteś szlachetnym zwierzęciem. Jak tylko wrócimy do Rzymu, dam ci do pożarcia piękną chrześcijankę z dwojgiem dzieci. Idź, Febe, idź! Tygrysica posłusznie, jakby rozumiejąc tę krwawą obietnicę, poszła za Libikusem, choć czyniła to z wyraźną niechęcią i nieustannie odwracała łeb ku swemu panu. Gdy jednak ten, w towarzystwie bladej i drżącej Akte, zniknął za bramą miasta, bez oporu pośpieszyła do złoconej klatki, którą zajmowała na statku. W przedsionku domu czekał na Lucjusza niewolnik, by wskazać mu sypialnię. Młody Rzymianin uścisnął rękę Akte na pożegnanie i poszedł za nim. Tymczasem dziewczyna udała się do swego ojca, by, zgodnie ze zwyczajem, ucałować jego czoło. Gdy weszła, starzec spostrzegł, że jest blada i bardzo wzruszona. Córka opowiedziała mu, jak przeraziła ją Febe i jak to okropne zwierzę było posłuszne każdemu skinieniu Lucjusza.
Amikles zadumał się. Z trwogą rozmyślał, kim jest człowiek, który igra z tygrysami, rozkazuje prokonsulom i bluźni bogom. Akte zaledwie musnęła chłodnymi i bladymi wargami czoło ojca i pobiegła do swojej sypialni. Była wciąż jeszcze rozmarzona i wcale nie miała pewności, czy to co zaszło, to sen, czy jawa. Naraz dotknęła złotej obręczy, która zastąpiła jej panieńską przepaskę. Zbliżyła ją do lampy i odczytała wyryte na niej słowa, tak dobrze odpowiadające jej myślom: „Należę do Lucjusza”. III Przez całą noc palono ofiary. Świątynie przystrojono jak na największą uroczystość. Po zakończeniu obrzędów, chociaż jeszcze nie zaczęło świtać, tłum rzucił się do gimnazjonu, tak był spragniony igrzysk, przypominających piękne dni starej Grecji. Amikles był jednym z ośmiu wybranych sędziów. Jego miejsce znajdowało się naprzeciw siedzenia prokonsula rzymskiego. Nie śpieszył się jednak. Wszedł dopiero wtedy, gdy dawano znak do rozpoczęcia uroczystości. Przy wejściu spotkał Sporusa. Strażnicy zabraniali mu wstępu. Widząc jego dziewczęcą urodę, białą cerę, delikatne ręce i wdzięczną sylwetkę podejrzewali, że jest przebraną kobietą. Starożytne prawo, przywołane obecnie, skazywało na zepchnięcie ze skały każdą kobietę, która ośmieliłaby się zakraść do gimnazjonu podczas zapasów nagich atletów. Starzec zaręczył za Sporusa i chłopca wpuszczono. Gimnazjon przypominał ul. Cała przestrzeń wypełniona była widzami. Mur głów zamykał szczelnie wszystkie wejścia. Mężczyźni, stłoczeni w zwartych rzędach, wspierali się nawzajem i kurczowo chwytali jedynej podpory, jaką były złocone słupy, rozstawione co dziesięć stóp i podtrzymujące rozciągnięty na nich płócienny dach. A mimo to z zewnątrz dolatywały niezadowolone głosy
tych, którzy nie dostali się do środka. W tej ciżbie nie można było nikogo rozpoznać. Ani mieszkańców Koryntu, ani przedstawicieli wszystkich prowincji imperium, którzy z urzędu przybyli na te igrzyska. Z chwilą pojawienia się Amiklesa liczba sędziów była kompletna. Prokonsul wstał i ogłosił w imieniu cezara Nerona, władcy Rzymu i pana świata, że igrzyska wnet się rozpoczną. Odpowiedziały mu głośne okrzyki i oklaski, a wszystkie oczy zwróciły się ku portykowi, w którym oczekiwali zawodnicy. Na arenę weszło siedmiu młodych ludzi. Skierowali się ku trybunie prokonsula. Tylko dwaj zapaśnicy byli z Koryntu. Wśród pozostałych był Tebańczyk, Syrakuzanin, Sybaryta i dwaj Rzymianie. Koryntianie byli bliźniakami. Wystąpili do przodu trzymając się pod ręce. Ubrani w jednakowe tuniki, tak byli do siebie podobni z postawy i twarzy, że wszyscy aż klasnęli w ręce na widok tych dwóch Menechmów. Tebańczyk był młodym pasterzem. Kiedyś, gdy pasł swe trzody na stoku góry Cyteron, spostrzegł niedźwiedzia. Rzucił się na niego bez żadnej broni, rozpoczął śmiało zapasy z tym groźnym przeciwnikiem i udusił go swymi żylastymi rękami. Na pamiątkę tego wydarzenia wystąpił okryty skórą zaduszonego zwierza, którego łeb służył mu za hełm. Wystające z niego białe kły opasywały ogorzałą twarz zawodnika. Równie niezwykłe dowody swej siły złożył Syrakuzanin. Zdarzyło się bowiem pewnego dnia, gdy jego współziomkowie składali ofiary Jowiszowi, że źle ugodzony przez ofiarnika byk rzucił się w tłum. Stratował już wielu ludzi zanim znalazł się młody śmiałek, który chwycił go mocno za rogi, przewrócił na bok i trzymał pod sobą, przyciskając ciężarem własnego ciała jak obalonego atletę tak długo, aż jeden z żołnierzy nie dobił zwierzęcia ciosem miecza. Młody Sybaryta przez długi czas nie znał swej siły. Pomógł mu przypadek. Podczas jednej z uczt, gdy razem z przyjaciółmi leżał na wyściełanej ławie przy suto zastawionym stole, usłyszał głośny krzyk. Zobaczył wóz, uniesiony przez dwa spłoszone konie, a w nim swoją kochankę. Niewiele brakowało, a wóz roztrzaskałby się o narożnik pobliskiego domu. Widząc to młody człowiek
zerwał się z miejsca i chwycił mocno tylne koła. Szarpnięte konie zatrzymały się i aż wspięły, jeden z nich padł na ziemię, a młodzieniec porwał w objęcia zemdloną kochankę, zdrową i całą. Jeden z Rzymian był specjalnie szkolonym zapaśnikiem, znanym z wielu zwycięstw. Drugim był Lucjusz. Sędziowie włożyli do urny siedem kostek. Dwie z nich oznaczone literą A, dwie literą B, dwie literą C, ostatnią zaś literą D. Tak więc los miał dobrać trzy pary i wyznaczyć siódmego zawodnika do walki ze zwycięzcami. Prokonsul sam zmieszał kostki. Ochotnicy zbliżyli się, każdy z nich wziął po jednej i oddał naczelnikowi igrzysk. Przypadek zrządził, że obaj Koryntianie wylosowali literę A, Tebańczyk i Syrakuzanin kostki z literą B, Sybaryta i rzymski zapaśnik C, a Lucjusz D. Zawodnicy, nie znając jeszcze wyników losowania ani kolejności swych walk, rozebrali się. Tylko Lucjusz, który miał wystąpić jako ostatni, pozostał w swym płaszczu. Prokonsul wezwał zawodników z literami A. Dwaj bracia wybiegli z portyku i znaleźli się naprzeciw siebie. Obaj wydali okrzyk zdziwienia, któremu odpowiedział szmer zgromadzonych tłumów. Przez chwilę stali nieruchomo, niepewni, co mają uczynić, ale trwało to krótko, bo zaraz padli sobie w objęcia. Cała widownia burzliwymi oklaskami jednomyślnie oddała hołd tej braterskiej miłości, a dwaj piękni młodzieńcy, podobni do Kastora i Polluksa, opuścili plac, z aktorów stając się widzami. Przyszła kolej na następną dwójkę. Na plac weszli Tebańczyk i Syrakuzanin. Zmierzyli się wzrokiem i rzucili na siebie. Dwa ciała splotły się silnie, że wyglądały jak bezkształtna bryła. Chwilę trwały w bezruchu, po czym zwaliły się nagle na ziemię, jakby rażone piorunem. Zakotłowało się tak, iż początkowo było widać tylko tuman kurzu. Siły zawodników były sobie równe, obaj niezwykle szybko i zwinnie próbowali zdobyć przewagę, raz jeden, raz drugi był pod spodem. Wreszcie Tebańczyk zdołał utrzymać kolano na piersiach przeciwnika, a obejmując jego szyję rękami jak żelaznym pierścieniem ścisnął z taką mocą, że tamten zmuszony był podnieść rękę na znak, iż uznaje się za
pokonanego. Gromkie brawa, jakimi przyjęto zwycięstwo w pierwszym pojedynku, dowodziły z jak wielkim zapałem Grecy przyglądali się temu widowisku. Żegnany oklaskami zwycięzca usiadł pod lożą prokonsula, a upokorzony przeciwnik wrócił pod portyk, skąd natychmiast wyszła następna para: rzymski zapaśnik i Sybaryta. Podczas gdy niewolnicy nacierali ich ciała oliwą, widzowie mogli przyjrzeć się ich sylwetkom. Różnili się bardzo. Prezentowali dwa najpiękniejsze typy starożytności - Herkulesa i Antinousa. Rzymianin, wyższy i smuklejszy, z krótko obciętymi włosami, był bardzo muskularny i miał ciemniejszą skórę. Długowłosy Sybaryta miał jaśniejszą skórę i był bardziej krępy. Grecy, niezwykle wyczuleni na piękno, zwłaszcza piękno ciała, nie mogli powstrzymać się od okrzyków podziwu. Słysząc to obaj zapaśnicy podnieśli głowy. Ich pełne dumy spojrzenia skrzyżowały się jak dwie błyskawice. Nie czekając końca przygotowań wyrwali się niewolnikom. Zbliżyli się na odległość kilku kroków i przypatrywali sobie z wielką uwagą. Pewnie każdy z nich poznał w drugim godnego siebie przeciwnika, bo w oczach jednego pojawiła się nieufność, a w spojrzeniu drugiego chytrość. Nagłym rzutem chwycili się za ręce, wsparli czołami i podobni do dwóch pasujących się byków badali nawzajem swoją siłę, usiłując jednocześnie zmusić przeciwnika do cofnięcia się. Ale obaj stali w miejscu, nieruchomi jak dwa posągi. Tylko mięśnie drgały im pod skórą. Po chwili bezskutecznych zabiegów odskoczyli od siebie. Po twarzach spływał im pot. Oddychali ciężko, jak wypływający na powierzchnię wody nurkowie. Po krótkiej przerwie znowu rzucili się na siebie. Teraz obaj chwycili się rękami w pasie. Tym razem jednak, nie wiadomo czy z braku doświadczenia w tego rodzaju zapasach, czy dlatego, że nie dowierzał własnej sile, Sybaryta dał przewagę przeciwnikowi, pozwalając ująć się pod ręce. Rzymianin próbował go dźwignąć, nawet uniósł nieco, ale pod tym ciężarem stracił równowagę i chwiejąc się uczynił trzy kroki w tył. Drugi z zawodników wykorzystał to
natychmiast. Odbił się nogami od ziemi i wytężając wszystkie siły powalił przeciwnika. Lecz nim się spostrzeżono, obaj już się podnieśli. Żaden z nich nie wygrał. Wśród głębokiej ciszy ponowili walkę z jeszcze większym zapałem. Zdawało się, że trzydzieści tysięcy widzów zamieniło się w posągi. Wszyscy siedzieli nieruchomo, z zapartym tchem. Czasem tylko, gdy któryś z zapaśników zyskiwał przewagę, na trybunach rozlegał się głuchy szmer. Wreszcie po raz drugi walczący stracili równowagę i upadli na ziemię. Tym razem atleta był górą. Nikłą jednak miałby przewagę, gdyby nie wykorzystał wszystkich tajników swej sztuki. To dzięki nim utrzymał Sybarytę w położeniu, z którego sam przedtem szybko się podźwignął. Oplótł przeciwnika nogami i rękami tak, że tamten nie mógł się poruszyć, i dociskając czołem jego czoło zmusił do dotknięcia głową ziemi, co zdaniem sędziów było przypieczętowaniem zwycięstwa. Widownia ożyła. Rozległy się głośne okrzyki i huczne brawa, którymi nagradzano obu zawodników. Sybaryta został wprawdzie pokonany, ale jego przegrana była bardzo bliska zwycięstwa. Nikt nawet nie pomyślał, że mógłby się czuć poniżony. Z podniesioną głową, pewny siebie, wolno oddalił się pod portyk. Stracił wieniec, ale nie stracił honoru. Pozostali dwaj zawodnicy, którzy wygrali swoje pierwsze pojedynki i Lucjusz. Ten miał walczyć z obydwoma. Oczy wszystkich skierowały się teraz na niego. Owinięty płaszczem stał wsparty o kolumnę i w wielkim skupieniu obserwował zapasy. Widzowie zebrani na trybunach zauważyli jego twarz o miękkich rysach, długie, jasne włosy i rzadką, złotawą brodę. Nie prezentował się okazale i wielu uśmiechało się uważając, że postępuje nierozważnie stając do walki z takimi siłaczami. Niektórzy nawet wypowiadali głośno swoje uwagi, tak że Lucjusz odgadł lekceważący stosunek publiczności, ale nie przejął się tym. Wystąpił na plac i zrzucił płaszcz. Teraz dopiero spostrzeżono silną szyję, potężne barki i skórę, której białości nie powstydziłaby się najpiękniejsza dziewczyna, choć szpeciły ją liczne ciemne plamy. Tebańczyk ledwie spojrzał na nowego przeciwnika, ale drugi zapaśnik, wyraźnie zdumiony,
cofnął się o kilka kroków. Tymczasem Sporus polał plecy swego pana wonną oliwą i zaczął ją rozprowadzać po ciele kawałkiem purpurowej materii. Tebańczyk miał walczyć pierwszy. Podszedł do Lucjusza, dając mu w ten sposób do zrozumienia, że niecierpliwią go długo trwające przygotowania. Ale Rzymianin dał ręką znać, że nie jest jeszcze gotowy, a prokonsul powiedział głośno: - Zatrzymaj się. Po namaszczeniu oliwą wypadało, zgodnie ze zwyczajem, wytarzać się na ziemi, ale Lucjusz nie zrobił tego. Przyklęknął na jedno kolano, a Sporus wysypał na niego worek czystego piasku, w którym połyskiwały drobinki złota. Przygotowania zostały zakończone. Lucjusz wstał i rozłożył obie ręce na znak gotowości. Czekał spokojnie na swego przeciwnika, który śmiało przystąpił do niego. Twarde ręce Tebańczyka dotknęły jego ramion. W oczach Lucjusza pojawił się groźny błysk, a z krtani wyrwał straszny okrzyk. W tym samym momencie przyklęknął na kolano, chwycił wpół przeciwnika splatając silnie dłonie na jego grzbiecie, przycisnął mocno do siebie i szybko wstał, trzymając to olbrzymie ciało nad swoją głową. Zrobił to przy tym tak szybko i zręcznie, że Tebańczyk poczuł tylko jak unosi się nad ziemią, nie miał jednak dość siły ani czasu na jakąkolwiek obronę. Zapewne tak wyobrażali sobie Grecy walkę Herkulesa z Anteuszem. Tebańczyk daremnie próbował dosięgnąć Rzymianina. Wreszcie wsparł obie ręce na ramionach Lucjusza i całą siłą swych mięśni usiłował rozerwać ten straszny chwyt. Bezskutecznie. Na próżno opasał nogami jego biodra. Im bardziej wzmagał swoje wysiłki, tym silniej zacieśniał się krępujący jego ruchy morderczy uścisk. Przez cały czas tych zmagań Lucjusz stał nieruchomo, z głową przywartą do piersi Tebańczyka, jakby przysłuchiwał się jego oddechowi. Nie czekał długo na pierwsze oznaki słabości. Czoło przeciwnika zalało się potem, twarz zrobiła purpurowa, z piersi wydobyło rzężenie. Ciało stało się
bezwolne, a z ust i nosa trysnęła krew. Dopiero wtedy Lucjusz zwolnił swój chwyt i zemdlony Tebańczyk padł bezwładnie u jego stóp. Ani jeden okrzyk radości nie powitał tego zwycięstwa, ani jeden poklask. Tłum skamieniał i zaniemówił. A przecież nic nie można było zarzucić tej walce. Przebiegała w myśl wszelkich reguł sztuki zapaśniczej, nie zadano w niej żadnego zdradliwego ciosu. Lucjusz czysto i uczciwie pokonał przeciwnika. Publiczność, choć tego głośno nie okazywała, była w najwyższym stopniu ciekawa dalszych wydarzeń. Kiedy już niewolnicy wynieśli nieprzytomnego zawodnika, uwaga wszystkich skupiła się na sławnym zapaśniku. Swoją zręczność i siłę zademonstrował już w poprzedniej potyczce. Mógł więc być niezwykle groźnym przeciwnikiem. Lecz powszechne oczekiwania zostały zawiedzione. Lucjusz szykował się właśnie do kolejnej walki, kiedy podszedł do niego rzymski atleta, przyklęknął i gestem pełnym uszanowania podniósł rękę na znak, że się poddaje. Wszystkim się wydawało, że Lucjusz przyjął ten hołd bez zdziwienia. Nie podał bowiem ręki przeciwnikowi, nie podniósł go, tylko spojrzał wokół, jakby pytał ów niemy i zdumiony tłum, czy jest kto tak zuchwały, by zaprzeczyć, że zwyciężył. Nikt się jednak nie poruszył, nikt nie rzekł słowa. Cisza towarzyszyła mu, gdy podchodził do trybuny prokonsula, by odebrać wieniec. Na koniec tylko dały się słyszeć mizerne brawa. Wszyscy wnet odgadli, że to majtkowie z okrętu, na którym przypłynął, w ten sposób wyrażają swoje uznanie. Ogarniające ludzi uczucie nie było jednak wrogością wobec Rzymianina. Raczej przesądną trwogą. Nadludzka siła połączona z młodością przypominała legendarnych bohaterów sprzed wieków. Imiona Tezeusza i Pirytousa były na ustach wszystkich i choć nikt tego głośno nie powiedział, każdy gotów był uwierzyć, że ma przed sobą półboga. Publiczny hołd, uznanie jego wyższości i prawie niewolnicza uległość zaczęły otaczać Rzymianina. Gdy wychodził, z jednej strony wspierany przez Amiklesa, z drugiej przez Sporusa, towarzyszył mu do domu tłum, skupiony i