ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 158 585
  • Obserwuję935
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 244 225

Dziecko na sprzedaż - Wilkins Gina

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :672.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Dziecko na sprzedaż - Wilkins Gina.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK W Wilkins Gina
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 94 osób, 69 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 185 stron)

GINA WlLKINS DZIECKO NA SPRZEDAŻ

ROZDZIAŁ 1 Było już późno. Minęła dziesiąta. Mimo nocnej pory letni żar wciąż bil od trotuaru, którym szedł Sam Perry. Próbował sobie przypomnieć, kiedy ostatnio padało. Musiało to być dawno temu, bo już nawet nie pamiętał. W ustach czuł nie­ znośny smak suchego pyłu unoszącego się w powietrzu. Jeszcze jeden upalny sierpień na Południu. Parę lat temu mógł uciec od tego potwornego upału i przenieść się wraz z rodzicami na Północ. Dlaczego tego nie zrobił? To nie był udany dzień. Zaczęło się od awarii jego starego samochodu. Potem nieszczęścia się mnożyły. Uderzono go, skrzyczano, oblano kawą, a na koniec jakiś pijak zwymioto­ wał mu na buty. Czasami naprawdę nie warto rano podnosić się z łóżka. Dobrze, że przynajmniej był już prawie w domu. Po dniu spędzonym na rozprażonych ulicach skromny budynek, w którym znajdowało się jego mieszkanie, jawił mu się wspa­ niałym pałacem. - Hej, kochasiu, szukasz może towarzystwa? Młoda kobieta stała oparta o gładką, ceglaną ścianę, ledwie oświetloną przez oddaloną o parę budynków latarnię. W pół­ mroku ujrzał niesforne, jasne loki tańczące wokół nagich ra-

6 • DZIECKO NA SPRZEDAŻ mion, opinającą się na pełnych piersiach koszulkę w paski, obcisłą czarną spódniczkę z lycry tak krótką, że równie dobrze mogłoby jej nie być, i nieskończenie długie nogi na nieboty­ cznie wysokich obcasach. Cholera, pomyślał. Czy naprawdę musi tolerować to świń­ stwo dokładnie przed własnymi oknami? - Co ci jest, najsłodszy? Zapomniałeś języka w gębie? - Nie czekając na odpowiedź, dodała: - Wyglądasz mi na samotnego, kochasiu! Może byśmy się zabawili, co? Pod mokrym od potu ubraniem znowu poczuł ciężar broni i policyjnej odznaki. Nie po raz pierwszy w życiu pragnął zapomnieć, że jest policjantem. - Wynoś się stąd! To przyzwoita okolica - warknął ze złością. Kobieta podeszła bliżej. Biała, miękka dłoń, o palcach za­ kończonych długimi, czerwonymi paznokciami dotknęła jego ręki poniżej podwiniętego rękawa koszuli. - O, kurczę, musisz być bardzo silny - zagadała. - Mogli­ byśmy przyjemnie spędzić trochę czasu, kotku. No co, nie zaprosisz mnie do środka? - Wolałbym raczej spędzić godzinę w gnieździe grzechot- ników - odpowiedział szczerze. Lśniące niebieskie oczy, otoczone przesadnie długimi, sztucznymi rzęsami, uśmiechnęły się do niego. - Dlaczego, misiaczku? Jestem zrozpaczona. Sam miał już tego dość. Był zmęczony i głodny. Marzył o tym, by zamknąć się we własnym mieszkaniu, zrobić sobie kanapki, chwycić butelkę zimnego piwa i rozłożyć się przed telewizorem na parę godzin, zanim pójdzie do łóżka - absolut­ nie sam. Właśnie stuknęła mu trzydziestka. Był za młody na to, by czuć się tak staro. Ta myśl sprawiła, że stał się bardziej sarkastyczny niż zazwyczaj.

DZIECKO NA SPRZEDAŻ • 7 - Daj spokój, Sanders - warknął. - Powiedz mi, po co tu przyszłaś, a potem znikaj. Skończyłem służbę. Westchnęła głęboko i puściła jego ramię. Gdy odezwała się ponownie, jej głos był wciąż matowy, lecz jakby bardziej ożywiony. - Porucznik Brashear przesyła wiadomość. Oczekuje, że rano o ósmej stawimy się w jego biurze. - Mam już wyznaczone zadanie na jutro. On o tym wie. Potrząsnęła głową. Sztuczne loki zatańczyły wokół ramion. - Nieaktualne. Wydarzyło się coś ważnego. Zdaje się, że znowu będziemy partnerami, Perry. Sam jęknął. - Prawdę mówiąc, mnie ten pomysł też nie przypadł do gustu - powiedziała. - Zwłaszcza po tym, jak schrzaniłeś na­ sze ostatnie zadanie. - Ja schrzaniłem? A kto, do jasnej cholery... - Trochę ciszej, dobrze? - Rozejrzała się wokół, żeby sprawdzić, czy nikt nie słyszał. - Wiesz, o co mi chodzi - mruknęła. - Brak ci samokontroli. Gdybyś wtedy zachował spokój... - Gdybym wtedy zachował spokój, już by cię nie było na tym świecie. - Sama bym sobie poradziła. Świetnie mi szło, dopóki nie spadłeś z góry jak jastrząb, zdradzając moją kryjówkę. - Do diabła, Sanders, gdybym poczekał jeszcze dziesięć minut, mógłbym cię najwyżej zapakować w plastikowy worek i dostarczyć zrozpaczonej mamusi. Nigdy nie liczyłem na dozgonną wdzięczność, ale... Prychnęła w zdecydowanie nieelegancki sposób. - A kto zajął się tym typkiem, który chciał ci wystrzelić mózg przez ucho, co? - Ty. Ale to wcale nie było konieczne. Uniosła ręce i cofnęła się o krok, w głębszy cień.

8 • DZIECKO NA SPRZEDAŻ - Dosyć tego! Jestem tak samo zmęczona jak ty, Perry, a czeka mnie jeszcze parę godzin służby. Jeżeli masz jakieś problemy, idź z tym do Brasheara. - Na pewno tak zrobię. - To świetnie. - Odwróciła się, żeby odejść. Pewnie gdzieś w pobliżu czekał na nią samochód z drugim policjantem, któ­ ry niecierpliwił się za kierownicą. - Hej, Sanders! - zawołał. - Co? - spytała przez ramię. - Wyglądasz jak dziwka. W jej oczach pojawił się gniewny błysk, lecz jaskrawo wymalowane usta wygięły się w kocim uśmiechu. - Za to mi płacą - odparła uwodzicielskim tonem. - Nie uważasz, że świetnie mi idzie, Perry? Wyciągnęła rękę i pogłaskała go po pośladku. A potem nagle boleśnie uszczypnęła. Sam gwałtownie odskoczył i zaklął przez zęby. Jego twarz oblała się żarem. Znowu przyłapała go na tym, jak stracił nad sobą panowanie. - Ręce przy sobie, Sanders! - syknął. W jej śmiechu zabrzmiała nuta triumfu. - Słodkich snów, kotku. Sam patrzył, jak odchodziła. Właściwie nie tyle szła, ile płynęła w powietrzu. Nie był pewny, czy to przedstawienie na jego cześć, czy efekt wysokich obcasów, niemniej jednak pozwolił sobie na minutę czy dwie z podziwem utkwić wzrok w mikroskopijną spódniczkę. Co za ciało, pomyślał, czując, że temperatura podskoczyła mu o parę stopni. Jaka szkoda, że musi należeć akurat do Dallas Sanders. Nie można powiedzieć, żeby humor Sama uległ jakiejś widocznej poprawie do ósmej rano następnego dnia. Zaciął się

DZIECKO NA SPRZEDAŻ • 9 przy goleniu, a do pracy musiał jechać autostopem, bo samo­ chód nadal tkwił w warsztacie. Do tego na dworze panował już trzydziestostopniowy upał. Wolał nie wiedzieć, jaka jest wilgotność powietrza. Pewnie ze sto pięćdziesiąt procent. Kiedy spóźniony wpadł do biura, porucznik rozmawiał właśnie przez telefon. Naprzeciw Brasheara, przy jego biurku, siedziała młoda kobieta i przeglądała raporty. Miała lśniące brązowe włosy, przycięte równo z linią podbródka, żywe nie­ bieskie oczy i zwodniczo miękkie usta. Delikatny makijaż sprawiał, że wyglądała młodo, naturalnie i zdrowo. Jej strój był raczej klasyczny - bladoróżowa bluzka i szary kostium z wąską spódnicą do kolan, a na nogach skromne pantofle na niewysokich obcasach. Mogłaby być sekretarką albo bibliote­ karką. Sam niechętnie skinął jej głową. - Cześć, Sanders - mruknął na powitanie. - Dzień dobry, Sam - odparła, a jej matowy głos był nie­ znośnie przyjazny. - Wyspałeś się? Jak ona to, u licha, robiła, że potrafiła wyglądać tak radoś­ nie i świeżo, chociaż pracowała do północy? Udał, że nie słyszy jej pytania. Brashear zakończył rozmowę i odłożył słuchawkę. - Dzień dobry, Sam. - Po co mnie tu ściągasz, Marty? Akurat, kiedy jesteśmy o krok od rozwiązania sprawy Perkinsa. Jeszcze parę dni i przyskrzynimy drania. Brashear uśmiechnął się jak sprzedawca polis ubezpiecze­ niowych - tak to przynajmniej Sam w duchu określił. Prawdę mówiąc, Martin Brashear rzeczywiście wyglądał jak agent ubezpieczeniowy. Rzedniejące ciemne włosy, zawsze krótko przystrzyżone i schludnie wyszczotkowane. Spokojna, sym­ patyczna twarz. Typowy biznesmen po czterdziestce w dobrej formie, nienagannie ubrany - Samowi nieczęsto zdarzało się

10 • DZIECKO NA SPRZEDAŻ go widzieć bez krawata - i zawsze w lśniących, wyczyszczo­ nych butach. Przyjmował wszystko z niezmąconym spoko­ jem, a Sam nieraz zastanawiał się, czy Marty straciłby pano­ wanie nad sobą, gdyby bomba wybuchła mu tuż pod nosem. - Zgromadziliśmy już dosyć dowodów przeciwko Perkin- sowi - zapewnił Brashear. - Chłopcy dadzą sobie radę bez ciebie. Sam nie znosił nie dokończonej roboty, ale wiedział, że Marty nie odwoływałby go bez powodu. - Co to za sprawa? - zapytał. - Podejrzenie o handel dziećmi w zachodniej dzielnicy. Nic konkretnego, ale wystarczy, żeby zacząć dochodzenie. Ty i Sanders zostaniecie oddelegowani do zachodniego okręgu. Zakładamy, że trzeba kilka tygodni, żeby was w to wciągnąć, plus jeszcze kilka, żeby doprowadzić sprawę do końca. Oczy­ wiście, jeśli wszystko pójdzie gładko. - To znaczy, że mam pracować z Sanders co najmniej miesiąc, jeśli nie dłużej?! - Sam nie ukrywał niezadowolenia. - Ja też nie tak wyobrażałam sobie raj, Perry - odcięła się Dallas. Brashear chrząknął. - Chcę, żebyście razem pracowali nad tą sprawą. Tworzy­ cie doborowy zespół. Sam i Dallas spojrzeli na niego w osłupieniu. - Staniecie się pokazową parą, która przeżywa kryzys - wyjaśnił Brashear. - Namiętni kochankowie skłóceni przez niefortunne okoliczności. Stres, w jaki popadliście, zacznie się objawiać hałaśliwymi bójkami, płaczem i gorzkimi wyrzu­ tami na tyle głośnymi, żeby mogli je słyszeć wszyscy sąsiedzi. Brashear uśmiechnął się, bardzo zadowolony ze swego pomysłu. - Doskonale nadajecie się do tej roboty.

DZIECKO NA SPRZEDAŻ • 11 Dostali dwa tygodnie na uporządkowanie wszystkich spraw przed rozpoczęciem nowej misji. Samowi nakazano zapakować w tekturowe pudło swoje najstarsze robocze stro­ je. Nic ekstrawaganckiego czy drogiego. Żaden problem. Czę­ sto pracował w przebraniu i miał dwa razy więcej łachmanów niż przyzwoitych ubrań. Na wspomnienie stroju, który zamówiono dla Dallas, uśmiechnął się złośliwie. Nie była nim zachwycona. Dwaj detektywi w cywilu, którzy spotkali Sama w ponie­ działek rano, rozpromienili się na jego widok. Nick, krępy, pyzaty Irlandczyk, i potężny czarnoskóry Walter byli od za­ wsze partnerami i znajdowali szczególną przyjemność w wy­ śmiewaniu nieszczęść i utrapień swoich kolegów. Byli znani ze swojego wypaczonego poczucia humoru. Sam przyjrzał się ich rozradowanym minom i zapytał zre­ zygnowanym głosem: - O co chodzi tym razem? Co was tak cieszy od rana? Może mnie wylali, a ja jeszcze nic o tym nie wiem? Albo ktoś mnie skarży o nadmierną brutalność? Co? Jasnoniebieskie oczy Nicka otworzyły się szeroko z wyra­ zem udanej niewinności. - Skądże znowu, stary. Chcieliśmy ci tylko pogratulować nowej roboty. Zapowiada się interesująco... Sam domyślił się, że dokuczają mu z powodu Dallas. Wszyscy wiedzieli, że ci dwoje nie mogli się dogadać przez cały zeszły rok, odkąd tylko Dallas została przeniesiona do wydziału, w którym Sam pracował od siedmiu lat. - No cóż, śmiejcie się, jak chcecie - westchnął. - Znowu pracuję z Sanders. Jesteśmy profesjonalistami. Trzeba zapo­ mnieć o przeszłości i robić swoje. Walter skinął głową z miną tak poważną, że nie sposób jej było wziąć serio.

12 • DZIECKO NA SPRZEDAŻ - Jasne, stary - powiedział. - Ty i Sanders tworzycie pier­ wszorzędny zespół. Nick parsknął. - Hm, widziałeś się już dziś z partnerem, Sam? - Nie. Mamy się spotkać w biurze Brasheara. Nick zmagał się z czymś, co mogłoby zostać uznane za atak tłumionego śmiechu, gdyby nie chodziło o twardego glinę. - Ona wygląda dziś wyjątkowo ślicznie - oświadczył Wal­ ter, a w jego oczach pojawiły się niepokojące błyski. Teraz Sam wiedział już na pewno, że coś tu nie gra. Owszem, Sanders była niebrzydka - a prawdę mówiąc, była cholernie ładna, zwłaszcza dla kogoś, kto nie znał jej tak dobrze jak on. Jego kumple widzieli ją już przebraną za pro­ stytutkę, żebraczkę, naćpaną nastolatkę, wreszcie kobietę su­ kcesu. Dziś musiała wyglądać szczególnie interesująco, skoro udało jej się zrobić takie wrażenie na tej dwójce. - Jesteś pewny, że tak się to nosi? - irytowała się Dallas, obciągając przód kretonowej tuniki w kwiatki. - To wygląda idiotycznie. Sierżant Leon Kauffman, policyjny rekwizytor, entuzjasty­ cznie skinął łysiejącą głową. - Na pewno tak. Wygląda idealnie. Nawet bardziej reali­ stycznie, niż się spodziewałem. - To waży chyba z tonę - mruknęła Dallas. - I do tego kłuje. Oficer Brenda Pennington, jej najlepsza przyjaciółka, tak jak Kauffman i Brashear obecna przy prezentacji, wybuchnęła niepohamowanym śmiechem. - Nie mogę wytrzymać. Wyglądasz tak śmiesznie! Dallas obrzuciła ją morderczym spojrzeniem. - Dziękuję, bardzo ci dziękuję.

DZIECKO NA SPRZEDAŻ • 13 - Ciekawa jestem miny Sama, kiedy cię zobaczy. Dallas jęknęła i ukryła twarz w dłoniach. Porucznik Brashear skończył wypełniać formularz, a po­ tem spojrzał na Dallas. - Skoro już mówimy o Samie - gdzie on jest? - Jeszcze go dziś nie widziałam. - Sam zawsze się spóźnia - zauważyła Brenda. - I zawsze zrzędzi - mruknęła Dallas. - Jeżeli nie będę wam więcej potrzebny, pójdę już. Mam dziś inwentaryzację - powiedział Kauffman. Brashear odprawił go skinieniem ręki. - Gdybyś natknął się na Perry'ego, powiedz mu, że ma tu przyjść. Czekamy na niego. - Tak jest. - Kauffman skinął głową i w pośpiechu opuścił biuro. Brashear spojrzał na Brendę. - Masz do mnie jakiś szczególny interes, Pennington, czy tylko tak się tu kręcisz? - Świetnie pan wie, poruczniku, że kręcę się tu po to, żeby być blisko pana - odparła Brenda i posłała mu rozbrajający uśmiech. Brashear chrząknął, traktując odpowiedź Brendy jako je­ den z jej typowych dowcipów. Dallas jednak podejrzewała, że była to prawda. Już od kilku miesięcy zastanawiała się, czy Brenda nie zakochała się przypadkiem w ich wspólnym szefie. Brenda miała trzydzieści cztery lata i do tej pory nie wyszła za mąż; Brashear niedawno przekroczył czterdziestkę i od dwóch lat był wdowcem. Dallas uważała, że tworzyliby niezłą parę, gdyby odważyli się na szczerość wobec siebie. Z drugiej strony wiedziała, że tylko naprawdę poważna przeszkoda mo­ głaby powstrzymać Brendę, która sama się przyznała, że z niecierpliwością czeka na to, aby porzucić uliczną służbę

14 • DZIECKO NA SPRZEDAŻ i zainstalować się w kuchni jakiegoś mężczyzny. Dallas, dla której nie istniało nic poza pracą, wyśmiała przyjaciółkę, ale Brenda mówiła to zupełnie serio. - Nie masz teraz nic do roboty? - zwrócił się Brashear do Brendy. Z uśmiechem potrząsnęła głową. - Zupełnie nic. Nie mam zamiaru stąd wyjść, póki nie zobaczę, jaką minę zrobi Sam na widok Dallas. - Idź sobie, Brenda. Zajmij się łapaniem jakiegoś przestę­ pcy albo czymś w tym rodzaju. Przestań się znęcać nad kole­ żankami - powiedziała z wyrzutem Dallas. Bardzo lubiła Brendę, ale czasami przyjaciółka potrafiła być denerwująca. Tak jak teraz. Nagle usłyszeli pukanie i nim ktokolwiek zdążył odpowie­ dzieć, drzwi otworzyły się i do pokoju wszedł Sam. Był roz­ czochrany, nie ogolony, w brudnej koszuli i wymiętych dżin­ sach. Wyglądał, jakby całą noc spał w ubraniu i dopiero co wyszedł z łóżka. - Spóźniłem się, przepraszam, ale... Nagle przerwał i zastygł z otwartymi ustami. Dallas skuliła się w fotelu. Orzechowe oczy Sama zwęziły się, żłobiąc zmarszczki w spalonej słońcem skórze. Kąciki jego pełnych, zazwyczaj surowo zaciśniętych ust drgnęły i powoli uniosły się w górę. A potem z głębi jego piersi wyrwał się cichy pomruk. Na koniec Sam przejechał palcami po czuprynie i wybuchnął gromkim śmiechem. Brashear westchnął. Brenda z uciechą przyglądała się wi­ dowisku. Dallas ponuro patrzyła na Sama. Do diabła! Przecież wie­ działa, że tak zareaguje! Dlaczego do tego zadania nie mogła założyć skórzanej sukienki mini bez pleców albo cuchnących łachów żebraczki? Cokolwiek, byle nie to!

DZIECKO NA SPRZEDAŻ • 15 - Śmiej się, śmiej, Perry - syknęła. - Też nie wyglądasz jak model. Sam otarł oczy grzbietem dłoni. - O rany, Sanders, szkoda, że nie możesz się zobaczyć! - Już się widziałam. Wyglądam jak wańka-wstańka. Sam demonstracyjnie obszedł ją wokoło, z przesadnie tro­ skliwą uwagą obserwując olbrzymie wybrzuszenie, wypełnia­ jące przód taniej i śmiesznie przymarszczonej ciążowej tuniki. A potem znów zachichotał. - Ile masz lat, Sanders? - Dwadzieścia pięć - odburknęła. - A co? - Wyglądasz jak szesnastka, którą ktoś przeleciał na tyl­ nym siedzeniu wozu tatusia. Jej odpowiedź nie nadawała się do powtórzenia. - Hej tam - wtrącił się Brashear - dość już tego. Trzeba obgadać parę rzeczy, zanim wyjdziecie. Pennington, idź już, bo nie zarobisz na pensję. Brenda zerwała się zza biurka i zasalutowała z kpiącym uśmiechem. - Rozkaz. - Idąc do drzwi, poklepała Dallas po ramieniu. - Trzymaj się, Sanders. Brashear nie czekał, aż drzwi zamkną się za Brendą, tylko od razu zaczął wyjaśniać, na czym ma polegać ich zadanie. Musiał się upewnić, że Sam i Dallas będą umieli wejść w swo­ je role i uzgodnią poczynania. Historia brzmiała następująco: Byli niezamężną parą w trudnej życiowej sytuacji i właśnie przeprowadzili się do bardzo taniej dzielnicy po tym, jak ich wyrzucono z poprzedniego mieszkania za niepłacenie czyn­ szu. Sam miał demonstracyjnie okazywać niezadowolenie z powodu zbliżających się narodzin dziecka, które będzie mu­ siał utrzymywać, dając wszystkim niedwuznacznie do zrozu­ mienia, że ciąża była przypadkiem, a nie miłą niespodzianką.

16 • DZIECKO NA SPRZEDAŻ Na skutek kłopotów stał się zgryźliwy. Ich kłótnie powinno być słychać w całym sąsiedztwie. Dallas nie wątpiła, że Sam dobrze odegra rolę marudnego ofermy. Co do swojej roli, nie miała już tej pewności. Powinna go uwielbiać i dawać wszystkim do zrozumienia, że zrobi wszystko, byle zatrzymać ukochanego. - To najtrudniejsze zadanie, jakie kiedykolwiek otrzyma­ łam - westchnęła, wiercąc się w fotelu. Czy ciężarne kobiety w ogóle mogły siedzieć wygodnie, mając taki balon zamiast brzucha? - Boisz się, że sobie nie poradzisz, Sanders? - Sam kpiąco uniósł brwi. - Nie twierdzę, że sobie nie poradzę - odparowała. - Za­ uważyłam tylko, że to trudna misja. - Żadne z was nie dostałoby tego zadania, gdybym nie uważał, że się nadajecie - powiedział stanowczo Brashear. - Dallas, musisz się zaprzyjaźnić z Polly Jones. To kobieta, która ma być kolejną klientką gangu handlarzy dziećmi. Dallas skinęła głową. Nigdy nie lubiła kłamstw, którymi musiała się posługiwać w tajnych operacjach, była jednak bezgranicznie oddana swojej pracy - bez względu na to, jakie kroki (oczywiście sensowne) trzeba było podjąć, by doprowa­ dzić misję do końca. Jeżeli kłamstwo miało uchronić bezbron­ ne dziecko przed sprzedażą, to będzie kłamać jak z nut. Dziesięć minut później Brashear uznał, że w pełni zrozu­ mieli wszystkie instrukcje. - Powodzenia! - rzucił na pożegnanie. Dallas zaczęła wstawać, ale straciła równowagę i z powro­ tem opadła na fotel. Sam skrzywił się, wyciągnął rękę i szarp­ nął ją, tak że w jednej chwili stanęła na nogi. - Już teraz widzę, że nowe zadanie to świetna zabawa -powiedział.

DZIECKO NA SPRZEDAŻ • 17 Dallas w porę ugryzła się w język. Nie chciała nadużywać cierpliwości porucznika Brasheara. Sam nie miał wcale pewności, czy rozklekotany samochód zdoła ich dowieźć do walącego się budynku, w którym dys­ kretnie wypatrzono dla nich mieszkanie. Tylne siedzenia po­ obijanego, zardzewiałego pojazdu wypełniały kartonowe pud­ ła i zniszczone torby. Mieścił się w nich cały ich skromny dobytek. Przez całą drogę prawie ze sobą nie rozmawiali. I tak wszy­ stko zagłuszyłby klekot karoserii, świst powietrza wpadające­ go przez nieszczelne drzwi i okna oraz ryk zdezelowanego silnika. Kiedy dojechali, Sam z ulgą przekręcił kluczyk, żeby uciszyć tego potwora. Dallas z obawą wpatrywała się w zrujnowany czteropiętro­ wy budynek. Samowi przemknęło przez myśl, że przeraża ją to miejsce. Nie mógł jej za to winić. Znaleźli się w dzielnicy slumsów - łuszczące się odrapane tynki, obtłuczone cegły, brudne, koślawe schody i stosy śmieci w każdym kącie. A jednak w ciągu swojej kariery zdarzało mu się, podobnie jak i jej, nocować w gorszych miejscach. - W czym problem? - zapytał. Dopiero wtedy zaszczyciła go spojrzeniem. - Co zrobimy, jeżeli nie wynajmą nam tego mieszkania? Brashear nawet nie wspomniał o takiej możliwości. Sam wzruszył ramionami, - Po prostu nie dopuścił takiej możliwości. Gospodyni nie uchodzi za szczególnie wybredną, jeżeli zapłaci się jej za miesiąc z góry. Mamy wyglądać na zdesperowanych, pamię­ tasz? Takich, co to natychmiast potrzebują mieszkania. Dallas przeniosła wzrok z Sama na budynek, a potem znów na Sama. Wzięła głęboki oddech i skinęła głową. - W porządku. Jestem gotowa.

18 • DZIECKO NA SPRZEDAŻ Pomyślał, jakie to zabawne, że jego towarzyszka nie może bez pomocy wysiąść z samochodu. Dallas wcale nie było do śmiechu. Administratorka domu okazała się kobietą po pięćdziesiąt­ ce, z ufarbowanymi na rudo włosami i dużą nadwagą. Wokół jej zaciśniętych ust nie było najmniejszych śladów zmarsz­ czek, które pozostawia częsty uśmiech. Dallas zaczęła się zastanawiać, czy to dlatego, że ta kobieta nigdy nie zetknęła się czymś, co wydałoby się jej zabawne. Oświadczyli, że nazy­ wają się Sam i Dallas Adams i że poprzedniego dnia wymó­ wiono im mieszkanie, wobec czego są bezdomni. Sam powie­ dział, że ma dość pieniędzy na uiszczenie zapłaty za miesiąc z góry, ale nie chce podpisywać umowy najmu. Administratorka, która podała im tylko swoje nazwisko - Blivens - wzięła ich opowieść za dobrą monetę, zwłaszcza że Sam sięgnął do kieszeni i wyjął zmięty plik banknotów na opłacenie czynszu za pierwszy miesiąc. Uznała to za dobry znak. Dallas głośno zauważyła, że jakoś nie widać, by przyszli lokatorzy tłoczyli się przed jej drzwiami. Pani Blivens już wcześniej oznajmiła, że na piętnaście mieszkań trzy stały puste - wszystkie na tym samym piętrze. - Na trzecim piętrze - dodała, patrząc wymownie na wy­ datny brzuch Dallas. - Nie ma windy. Dallas stłumiła westchnienie i z powagą zapewniła admini- stratorkę, że trzecie piętro jej odpowiada. Pani Blivens nie zgłaszała zastrzeżeń, kiedy stwierdzili, że chcą się wprowadzić natychmiast. Wzruszyła tylko ramiona­ mi, wetknęła pieniądze do odrapanej puszki i rzuciła Samowi klucz. - Drugie drzwi na prawo - powiedziała. - I nie robić mi bałaganu. - Nie zostaniemy aż tak długo - zapewnił ją Sam, unosząc

DZIECKO NA SPRZEDAŻ • 19 podbródek. - Wyprowadzimy się, jak tylko znowu stanę na nogi. - Wszyscy tak mówią, kotku - odezwała się pani Blivens sceptycznym tonem. Pamiętając o swojej roli, Dallas wtrąciła z przekonaniem: - Mój Sam na pewno nas stąd wyciągnie. Teraz mamy kłopoty, ale jak tylko znajdzie nową pracę, przeprowadzimy się z dzieckiem w lepsze miejsce. Może nawet do ładnej przy­ czepy. Sam skarcił ją wzrokiem. - Zamknij się, Dallas. Tej pani nie obchodzą nasze prob­ lemy. Pani Blivens nie zaprotestowała. Dallas zamilkła, ale ukradkiem rzuciła Samowi pełne pogardy spojrzenie. Będzie grała swoją rolę, ale nigdzie nie jest powiedziane, że musi ją polubić! Wspinając się po stromych schodach, Dallas skarżyła się półgłosem. Kiedy wreszcie weszła na górę, spocona i bez tchu, marzyła tylko o jednym - żeby jak najprędzej zrzucić z siebie tę nieznośną uprząż i dodatkowy, dziesięciokilowy ciężar. Mieszkanie okazało się jeszcze okropniejsze, niż to sobie wyobrażała. Maleńka kuchnia z wnęką jadalną była tak brud­ na, że na samą myśl o zjedzeniu czegokolwiek Dallas wzdryg­ nęła się z obrzydzeniem. W nieco większym saloniku stała wyleniała sofa i dwa zapadnięte fotele oraz niski stolik, który prawdopodobnie zawaliłby się pod ciężarem filiżanki herbaty. W sypialni o ścianach pokrytych wyblakłą, upstrzoną przez muchy tapetą mieściły się jedynie zniszczone łóżko, zepsuta komoda i stolik pod telewizor, pełniący rolę stolika nocnego. Dallas z obrzydzeniem odwróciła wzrok od poplamionego materaca. Łazienka była równie odrażająca jak kuchnia.

20 • DZIECKO NA SPRZEDAŻ Sam sprawdził, czy działa prysznic i spłuczka w toalecie, i stwierdził, że jak na jego gust woda nie jest wystarczająco ciepła. Stali pośrodku sypialni i z ponurą rezygnacją rozglądali się wokoło. Patrząc na wąskie łóżko, Dallas zadała sobie pytanie, czy są jakieś szanse na to, żeby Sam z własnej woli zgodził się spać na wyleniałej kanapie w drugim pokoju. Spojrzała na niego spod długich rzęs. W tej samej chwili Sam zerknął w jej stronę i ich spojrzenia na moment się spotkały. Potem westchnął głęboko, przeciąg­ nął ręką po rozczochranej, jasnej czuprynie i uśmiechnął się z wysiłkiem. - Cześć, kochanie! - powiedział. - Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. Dallas odpowiedziała mu smętnym uśmiechem.

ROZDZIAŁ 2 Po wniesieniu rzeczy na górę Dallas uznała, że trzeba wziąć się do gruntownego sprzątania. Oświadczyła, że nie ma najmniejszego zamiaru żyć w takim gnoju, nawet tymcza­ sowo. Sam poradził jej w odpowiedzi, żeby puknęła się w czoło. Potem rozsiadł się na sofie i zaczął czytać gazetę. Przez następne pół godziny sąsiedzi mieli okazję być świadkami pierwszej głośnej kłótni Adamsów. I to wcale nie udawanej. W końcu Sam uległ. Dallas z cichą satysfakcją przyglądała się, jak sprząta, i udawała, że nie słyszy mamrotanych pod nosem gróźb rewanżu. - Łazienka jest czysta - oświadczył dwie godziny później Sam, wchodząc do kuchni, gdzie Dallas kończyła właśnie skrobać kuchenkę, pokrytą grubą skorupą tłuszczu. - Masz dla mnie jeszcze jakąś robotę? Może czyszczenie ścian szczo­ teczką do zębów? Albo malowanie? A może układanie wykła­ dziny? Udała, że nie słyszy jego sarkastycznego tonu. - Nie, to już chyba wszystko. Na razie. Sam westchnął ostentacyjnie.

22 • DZIECKO NA SPRZEDAŻ Dallas wyprostowała się i zaczęła masować obolałe krzyże. Co prawda, do sprzątania zdjęła ciążową uprząż, nosiła ją jednak całe rano i to — plus dwie godziny ciężkiej pracy - sprawiło, że czuła się potwornie zmęczona. - Nie wiem jak ty, ale ja zaczynam być głodna. - Nie mam zamiaru pomagać ci w gotowaniu - oznajmił Sam wyzywającym tonem. - Zwłaszcza po czyszczeniu tego obrzydliwego kibla. - No to zjemy kanapki. - Dallas wzruszyła ramionami. - Mam bochenek chleba i konserwę. Sam skinął głową. - Może być. - Będziemy odtąd dzielić obowiązki domowe. W po­ rządku? Sam zrobił minę cierpiętnika. - Mamy wykonać skomplikowane zadanie detektywisty­ czne, Sanders, a nie bawić się w prowadzenie domu. - To nie znaczy, że nie będziemy tu musieli jeść i spać przez kilka następnych tygodni. Dlaczego mamy żyć w chle­ wie? Czy to ułatwi nam pracę? Sam skrzyżował ręce na piersi. - Nie wiedziałem, że taka z ciebie domatorka. Jak to się stało, że żaden szczęściarz dotąd nie zwabił cię do swojej kuchni, gdzie byś królowała z gromadką słodkich maleństw, plączących ci się pod nogami? Dallas spojrzała na niego z powagą. - Po prostu nie spotkałam jeszcze mężczyzny, który wart byłby tego, żeby z nim zostać na zawsze. A poza tym, nikomu nie uda się zwabić mnie do kuchni... Nagłe stukanie do drzwi przerwało ich rozmowę. Sam spojrzał na szczupłą figurę Dallas. - Schowaj się do sypialni - rzucił i sięgnął po piwo do lodówki. - Ja otworzę.

DZIECKO NA SPRZEDAŻ • 23 Jego jasne włosy były rozczochrane, trykotowa koszulka brudna, a dżinsy wytarte na kolanach. Widać było, że nie golił się od kilku dni. Z piwem w ręku idealnie pasował do swojej roli. Dallas popędziła do sypialni, by jak najszybciej założyć uprząż, na wypadek gdyby musiała pokazać się gościowi. Doszła do wniosku, że od tej pory będzie nosić ją przez cały dzień. Tak będzie bezpieczniej. Sam odczekał, aż Dallas zniknie w sypialni. Pukanie po­ wtórzyło się, tym razem natarczywiej. Marszcząc czoło, otwo­ rzył drzwi. - O co chodzi? - ryknął. Na korytarzu stała jakaś kobieta. W pierwszej chwili za­ uważył tylko, że miała kruczoczarne, farbowane włosy, ja­ skrawy makijaż i długą bliznę na prawym policzku. Otaczał ją ciężki zapach tanich perfum. Dopiero po chwili spostrzegł, że jest w zaawansowanej ciąży. Przyciasny czerwony sweterek i czarne elastyczne spodnie wydatnie podkreślały jej stan. Kobieta przerzuciła przez ramię sztywne od lakieru loki. - Czy to twój rzęch stoi na moim miejscu do parkowania? - zapytała, a jej ostry nowojorski akcent niemiłym zgrzytem zabrzmiał w uszach Sama. Uniósł brwi. - Czy to znaczy, że każde miejsce na parkingu musi być wcześniej zarezerwowane? - Wszyscy wiedzą, że miejsce najbliżej śmietnika jest mo­ je - oświadczyła opryskliwie. - Postawisz tam jeszcze raz tego twojego trupa, to będziesz miał kichy zamiast opon! - Nie ze mną te numery, madame! - Nie jestem żadną madame - odparowała nie zrażona - i mam tu masę kumpli. Ważnych kumpli. Rozumiesz, o co mi chodzi? - Sam?

24 • DZIECKO NA SPRZEDAŻ Odwrócił się. Dallas stała w progu sypialni. Ciemne włosy otaczały jej zmęczoną, pobladłą twarz, a kwiecista tunika kry­ ła wydatny brzuch. Wyglądała bardzo młodo i delikatnie i widać było, że nie najlepiej znosi swój stan. Dallas Sanders była profesjonalistką. Nawet Sam musiał to przyznać bez względu na to, jak bardzo poza tym działała mu na nerwy. - Co się dzieje? - spytała Dallas zmęczonym głosem. - Coś nie tak? Sam wzniósł oczy do nieba. - Jeszcze jedna ciężarna krowa - mruknął pod nosem. - Chyba się na mnie uwzięły. Dallas zaczerwieniła się. Widać było, że słowa Sama spra­ wiły jej przykrość. Jak, u licha, potrafi to robić na zawołanie? - zadał sobie w duchu pytanie. - Przepraszam panią-zwróciła się do kobiety.-On wcale tak nie myśli. Jest tylko zmęczony przeprowadzką. Co mogę dla pani zrobić? Tak łatwo weszła w swoją rolę - przepraszała za jego chamstwo i wodziła za nim pełnym niepokoju i uwielbienia wzrokiem. Musiał przyznać, że zaczyna odczuwać coś w ro­ dzaju podziwu. Wiedział przecież, co Dallas naprawdę o nim myśli. - Właśnie mówiłam temu panu, że nie życzę sobie wasze­ go grata na moim miejscu do parkowania. Niech się pani postara, żeby o tym pamiętał - powiedziała kobieta, zacze­ pnie unosząc podbródek. Jeszcze bardziej wypięła sterczący brzuch i ujęła się pod bota. - Bo jak nie, to pogadają z nim moi kumple - dorzuciła. Błękitne oczy Dallas spojrzały na nią z przerażeniem. - Pani przyjaciele naprawdę mogliby mu zrobić krzywdę za coś takiego?

DZIECKO NA SPRZEDAŻ • 25 Kobieta pstryknęła palcami o krwiście czerwonych pazno­ kciach. - Oczywiście, jak ich o to poproszę. Dallas nerwowo załamała ręce. - To się więcej nie powtórzy, prawda, kochanie? - zwróci­ ła się do Sama. - Nie wiedzieliśmy, że to pani miejsce. Sam nie raczył nawet odpowiedzieć. Z piwem w ręku po­ maszerował do pokoju, opadł na sofę i sięgnął po gazetę. Odszukał rubrykę sportową, po czym zagłębił się w lekturze. Rozbrojona nieśmiałym zachowaniem Dallas kobieta spu­ ściła lekko z tonu. - No, to teraz już wiecie. Dallas podeszła bliżej drzwi. - Tak, wiemy. Nie chcemy konfliktów z sąsiadami. Sam... - ściszyła głos i zerknęła w stronę sofy - Sam jest po prostu zmęczony. Przez twarz kobiety przemknął cień współczucia. - Jak się nazywasz, mała? - spytała. Dallas nie zamierzała prostować, że jest starsza, niż na to wygląda. - Dallas - odparła. - Dallas Adams. A to mój... mój mąż, Sam. - Mąż? Aha... - Kobieta wyraźnie jej nie wierzyła. - Ja jestem Polly. Mieszkam po drugiej stronie korytarza. Jak bę­ dziesz chciała się czegoś dowiedzieć, spytaj mnie. Wpadnij któregoś dnia na kawę czy coś w tym rodzaju - dorzuciła łaskawie, jakby wyświadczała Dallas wielką uprzejmość. Dallas podejrzewała, że Polly blefuje, a pod jej złością i agresją kryje się bezradność i strach. - Chętnie - powiedziała cicho, a potem nerwowo spojrza­ ła w stronę sofy. - Oczywiście jeśli Sam nie będzie miał nic przeciwko temu - dodała szeptem. Polly zrobiła pogardliwą minę.

26 • DZIECKO NA SPRZEDAŻ ' - Jasne - prychnęła. A potem odwróciła się i odeszła, ko­ łysząc biodrami. Mogłaby się nawet wydać seksy, gdyby nie była w tak zaawansowanej ciąży. - Dzięki za wizytę - zawołała za nią Dallas, a potem za­ mknęła drzwi. - Za co dziękujesz tej krowie? - ryknął Sam. - Ty też mogłeś coś powiedzieć! - krzyknęła Dallas, licząc na ciekawskie uszy sąsiadów. - Mamy tu zaczynać od kłótni ze wszystkimi? - Ani mi się śni siedzieć tu na tyle długo, żeby się z nimi zaprzyjaźniać - wrzeszczał Sam. - A poza tym, nie życzę sobie, żebyś zawierała znajomości z osobami tego pokroju. - Mnie się wydała bardzo miła - zaprotestowała Dallas, wciąż stojąc pod cienkimi drzwiami. - Miła? Widziałaś, jaka umalowana? Wygląda jak prosty­ tutka. I pewnie nią jest. - Tego nie wiesz! - Trzymaj się od niej z daleka, dobrze? Dallas usłyszała stuk zamykanych drzwi w głębi korytarza. Zaczęła się zastanawiać, ile z ich kłótni dotarło do uszu Polly. Miała nadzieję, że wystarczająco dużo, aby wzbudzić w Polly odrobinę sympatii i współczucia. Pierwszy kontakt nawiązał się sam, wcześniej niż tego oczekiwali. Oby reszta zadania przebiegła równie gładko. - No więc, co o niej myślisz? - spytał Sam, kiedy chwilę później zasiedli nad talerzem kanapek. - Sądzisz, że uda ci się do niej zbliżyć? - Uważam, że jest szansa - odparła, usiłując usiąść tak, by mimo olbrzymiego brzucha dosięgnąć talerza z kanap­ kami. - Wydała mi się dość samotna. Może po prostu potrzebuje przyjaciół. To zaproszenie na kawę było chyba szczere. Sam uśmiechnął się.

DZIECKO NA SPRZEDAŻ » 27 - Ale ona ma kumpli. Ważnych kumpli. Przypominasz sobie? Dallas zachichotała z ustami pełnymi chleba i wędzonego indyka. - Wierzysz w to? - spytała, kiedy przełknęła kęs. - Ani trochę. - Ja też nie. Ale ona jest twarda. To widać. Wyglądałeś naprawdę groźnie, kiedy tak stałeś i patrzyłeś na nią z góry, a ona nawet nie drgnęła. - Naprawdę wyglądałem groźnie? - spytał Sam z zadowo­ leniem. - Jasne, panie macho. - Dallas pokazała zęby w uśmie­ chu. - Bardzo groźnie. Nieźle ją nabrałeś. Sam uniósł brwi, lekko urażony. - Kto kogo nabrał? Ja jestem groźny, Sanders. - Co za zbieg okoliczności. Bo ja też. Nagle uśmiechnęli się do siebie, a potem odwrócili wzrok, zaskoczeni tą krótką chwilą jednomyślności. Chwila porozumienia nie trwała długo. Nad ich głowami rozległ się brzęk tłuczonego szkła. Automatycznie spojrzeli w górę, na popstrzony przez muchy sufit, który kiedyś pewnie lśnił białością. - Następna rodzinna kłótnia - stwierdził Sam. Słysząc wściekłe wrzaski jakiejś kobiety, Dallas pokiwała głową. - Myślisz, że nas też tak było słychać? - Mam nadzieję. - Sam wzruszył ramionami. - Tego się po nas oczekuje. Dallas westchnęła. - Chociaż raz chciałabym udawać kogoś z towarzystwa. Nie miałabym nic przeciwko temu, żeby mnie służbowo za­ kwaterowali u Ritza, mogłabym się obracać wśród elity, a po­ kojówka przynosiłaby mi wykwintne, gorące posiłki.

28 • DZIECKO NA SPRZEDAŻ Ugryzła kolejny kęs kanapki i pozwoliła sobie na chwilę przyjemnych marzeń. Sam brutalnie sprowadził ją na ziemię. - Nie poradziłabyś sobie. - Właśnie że tak - obruszyła się. - Przyznaj się, Sanders. Jesteś proletariuszką z krwi i ko­ ści. Twój tatuś musiał być murarzem... albo mechanikiem. Nie mam racji? - nalegał ze zjadliwym uśmiechem. Dallas utkwiła wzrok w papierowy talerzyk z resztką ka­ napki. - Nie wiem - mruknęła. - Jak to, nie wiesz? - Nie wiem - powtórzyła gwałtownie. - Nie mam pojęcia, kim był mój ojciec. Matki też nie pamiętam. Porzuciła mnie, kiedy nosiłam pieluchę. Poradziłabym sobie w każdej sytu­ acji. Poczekaj tylko, a zobaczysz. - Ależ wierzę ci. - Uśmiech zniknął z twarzy Sama. - Je­ steś naprawdę dobra. Na pewno dałabyś sobie radę. Nieco udobruchana, wypiła trochę mleka i koniuszkami palców otarła białe wąsy. Ich obecne zadanie - tak różne od marzeń - nie przewidywało serwetek. Nawet papierowych. Sam skończył jeść w milczeniu. Wstał, wrzucił papierowy talerz do worka na śmieci i opłukał szklankę i sztućce. Dopie­ ro wtedy się odezwał. - Dallas? Sprzątnęła właśnie resztki posiłku i wycierała stół mokrą ściereczką. - Tak? - Chodzi o to, co powiedziałem o twoim ojcu. Ja... ja przepraszam. Nie wiedziałem... no wiesz... - chrząknął, zmieszany. Dallas zmarszczyła brwi i ze zdwojoną energią zaczęła wycierać stół. Nie opowiedziała mu o swoim pochodzeniu,