:
.
Rozdział 1
Ulica Upper Brook, Londyn
20 lutego 1825
- To beznadziejne! - Amanda Cynster rzuciła się
na łóżko swej siostry, bliźniaczki. - Po prostu nie ma
żadnego dżentelmena wartego uwagi.
- Od ostatnich pięciu lat nie ma, przynajmniej ta
kiego, który byłby zainteresowany znalezieniem żony
- Amanda wyciągnęła się obok siostry i wpatrywała
w baldachim. - Szukamy i szukamy...
- Szukałyśmy wszędzie.
- A ci nawet średnio zainteresowani nie są... inte
resujący.
- To śmieszne!
- Przygnębiające.
Obie bliźniaczki, podobne do siebie fizycznie
i psychicznie, obdarzone blond lokami, chabrowymi
oczami i porcelanową cerą, mogłyby z łatwością
uchodzić za La Belle Assemble, dobrze wychowane,
modne młode damy, gdyby nie wyraz, jaki malował
się na ich twarzach. Amelia wyglądała na zdegusto
waną, a Amanda na zbuntowaną.
- Nie mam zamiaru obniżać swoich standardów.
5
Od lat bezustannie rozprawiały nad wymaganiami
wobec przyszłego męża. Ich oczekiwania nie różniły
się od tych wyznawanych przez ich mentorki: matkę,
ciotki i żony kuzynów. Otaczały je silne kobiety, da
my, z których każda odnalazła szczęście w małżeń
stwie. Bliźniaczki nie miały najmniejszych wątpliwo
ści co do rzeczy, których poszukiwały.
Dżentelmena, który nade wszystko pokocha je
i rodzinę, jaką razem założą. Opiekuna, przyjaciela
o silnym ramieniu, który zawsze zapewni im poczu
cie bezpieczeństwa. Mężczyznę, który doceni ich
zdolności, inteligencję, własne zdanie i zaakceptuje
jako równe samemu sobie, nawet gdyby pragnął być
panem i władcą świata. Dżentelmena majętnego,
który pomnażałby majątek, mężczyznę z ich świata,
na tyle dobrze skoligaconego, by pasował do potęż
nego klanu Cynsterów.
Człowieka namiętnego i rodzinnego, kochanka,
opiekuna, partnera. Męża.
- Musi to być ktoś, kto dorównuje naszym kuzy
nom - mruknęła Amanda. Cynsterowie, słyn
na szóstka, która trzęsła wszystkim dokoła przez
wiele lat, łamiąc wiele dziewczęcych serc, dopóki
każdego z nich nie dopadło przeznaczenie. - Nie
mogą być wyjątkiem.
- Nie są. Pomyśl o Chillinworthcie.
- Prawda, ale wtedy myślę o lady Francesce, więc
niewiele to pomaga. Już jest zajęty.
- I tak jest za stary. Potrzebny nam ktoś bardziej
w naszym wieku.
- Byle nie za młody, dość już mam niecierpliwych
młodzianów.
Było to dla nich objawienie niczym na drodze
do Damaszku, kiedy zdały sobie sprawę, że ich kuzy
ni, ci aroganccy, dyktatorscy mężczyźni, od których
6
przez tyle lat pragnęły się uwolnić, są w istocie uoso
bieniem ich ideałów. Odkrycie to zmniejszyło dra
stycznie kolejkę potencjalnych kandydatów na męża,
co sprawiło im nie mniej zaskakującą ulgę.
- Jeśli kiedykolwiek mamy zamiar znaleźć sobie
mężów, musimy zacząć działać.
- Potrzebny nam plan.
- Inny niż ten z zeszłego roku, czy z roku poprzed
niego! - Amanda zerknęła na Amelię; na twarzy sio
stry malował się wyraz nieobecności, oczy wpatrzone
były w jakąś, tylko dla niej wyraźną, wizję. - Wyglą
dasz tak, jakbyś już jakiś miała.
Amelia spojrzała w jej stronę:
- Nie, nie mam planu. Jeszcze nie, są jednak od
powiedni mężczyźni, tylko że oni nie szukają żony.
Przynajmniej jeden przychodzi mi na myśl, więc mu
szą być i inni. Myślałam, że... Może powinnyśmy
przestać czekać i wziąć sprawy we własne ręce.
- Zgadzam się całkowicie, ale co proponujesz?
- Mam już dość czekania - Amelia zacisnęła
szczęki. - Mam dwadzieścia trzy lata! Chcę wyjść
za mąż do czerwca. Kiedy zaczną się święta, mam za
miar sporządzić nową listę kandydatów, niezależnie
od tego, czy mają ochotę na małżeństwo, czy nie. Po
tem mam zamiar wybrać tego, który mi najbardziej
odpowiada i podjąć kroki, które doprowadzą go ze
mną do ołtarza.
W ostatnim zdaniu dało się wyczuć prawdziwą de
terminację. Amanda przyjrzała się profilowi siostry.
Wiele osób sądziło, iż to ona jest tą upartą, silniejszą
i pewniejszą siebie. Amelia wyglądała na spokojniej
szą, ale w rzeczywistości, kiedy już sobie coś posta
nowiła, nie było siły mogącej zawrócić ją z raz obra
nej drogi, prowadzącej do osiągnięcia wymarzonego
celu.
7
- Ty szczwana łasiczko, masz kogoś na oku.
Amanda zmarszczyła n o s e k .
- Mam, ale nie jestem pewna. Może me jest naj
lepszym wyborem, jeśli pominiesz założenie, że kan
dydat powinien szukać żony, to wybór będzie o wie
le większy.
- Prawda. Ale nie dla mnie, szukałam... - zamil
kła na chwilę. - Powiesz mi, kto to jest? Czy mam
zgadywać?
- Ani jedno, ani drugie - Amelia zerknęła na sio
strę. - Nie wiem na pewno, czy to akurat ten jedyny,
a ty mogłabyś nieuważnie zdradzić moją tajemnicę,
gdybyś wiedziała.
Amanda musiała przyznać siostrze rację; masko
wanie uczuć nie było jej najmocniejszą stroną.
- Dobrze, ale jak masz zamiar sprawić, by dopro
wadził cię do ołtarza?
- Nie wiem, ale uczynię wszystko co konieczne, by
tak się stało.
To ponure ślubowanie sprawiło, iż po plecach
Amandy przeszły ciarki. Doskonale wiedziała, co
oznacza określenie „wszystko co konieczne". Była to
ryzykowna strategia, ale nie miała wątpliwości, że
Amelia, zdeterminowana Amelia, doprowadzi ją
do zwycięstwa.
Amelia posłała jej spojrzenie:
- Co z tobą? Co z twoim planem? Nie trudź się na
wet wmawiając mi, że żadnego nie masz.
Amanda uśmiechnęła się. To było najlepsze w by
ciu bliźniaczkami: instynktownie wyczuwały własne
myśli.
- Już przejrzałam nasze otoczenie i nie tylko tych,
którzy raczyliby błogosławić nasze stopy. Doszłam
do wniosku, że skoro nie mogę znaleźć mężczyzny
w naszym otoczeniu, muszę szukać poza nim.
8
- A gdzie znajdziesz nadającego się do małżeń
stwa mężczyznę poza naszym otoczeniem?
- Gdzie nasi kuzyni spędzali większość wieczorów,
zanim się pożenili?
- Chodzili na bale i przyjęcia.
- Tak, ale przypomnij sobie, że zjawiali się tylko
na chwilę, na taniec lub dwa, i wychodzili. Pojawiali
się tylko dlatego, że ciotki nalegały. Nie wszyscy od
powiedni mężczyźni, tacy, jakich uważałybyśmy
za dobre partie, mają kobiety w rodzinie, które dba
ją o to, by pojawiali się w towarzystwie.
- Więc... - Amelia skupiła wzrok na twarzy sio
stry. - Będziesz szukała właściwej partii w prywat
nych klubach i szulerniach?... Dżentelmenów, któ
rych nie spotkałyśmy, ponieważ niezbyt często lub
wcale nie pokazują się w naszych kręgach?
- Właśnie: w klubach i szulerniach i na prywat
nych przyjęciach, które odbywają się w salonach róż
nych dam.
- Mhm, brzmi nieźle.
- Sądzę, iż kryje w sobie mnóstwo możliwości -
Amanda przyjrzała się twarzy siostry. - Chcesz po
szukać ze mną? Z pewnością w cieniu kryje się wię
cej niż jedna odpowiednia partia.
Wzrok Amelii napotkał spojrzenie siostry i ominął
ją; po chwili bliźniaczka przytaknęła:
- Nie, gdybym nie była zdeterminowana, ale je
stem.
Ich spojrzenia skrzyżowały się w idealnym porozu
mieniu i Amanda skinęła głową:
- Czas się rozdzielić - uśmiechnęła się i wykonała
teatralny gest. - Ty poszukasz szczęścia w świetle ży
randoli...
-A ty...?
- A ja odnajdę swe przeznaczenie w ciemnościach.
9
*
Zaiste głębokie ciemności panowały w głównej sa
li Mellors, najnowszym, najbardziej modnym klubie
gry; opanowując chęć zapuszczenia się w nie, Aman
da zatrzymała się u wejścia i chłodnym spojrzeniem
omiotła towarzystwo.
Zebrani również się jej przyglądali, jednak nie tak
chłodno.
Wokół czterech z sześciu okrągłych stołów zgro
madzeni byli mężczyźni; mieli zmęczone oczy, w rę
kach karty, na stolikach stały kieliszki. Bezczelnie
przyglądali się dziewczynie, ale Amanda zignorowa
ła to. Przy największym stole trwała partia faraona;
dwóm graczom towarzyszyły dwie damy, przywarte
do nich niczym syreny. Bankier spojrzał wprost
na Amandę, zamarł, jakby sobie coś przypomniał,
i zerknął w dół, odwracając kolejną kartę.
Towarzysz Amandy, Reggie Carmarthen, przyja
ciel z dzieciństwa, coraz mniej chętny do tej eskapa
dy, potajemnie pociągnął ją za rękaw.
- Nic tu nie ma, naprawdę. Jeśli teraz wyjdziemy,
zdążymy do Henry's przed końcem kolacji.
Amanda skończyła swój przegląd i napotkała
wzrok Reggie'ego.
- Jak możesz mówić, że nic tu nie ma? Ledwo
przyszliśmy, a w kątach jest ciemno.
Właściciele klubu znajdującego się na tyłach ulicy
Duke udekorowali ściany brązowymi tapetami, pa
sującymi do skórzanych krzeseł i drewnianych stoli
ków. Pomieszczenie, oświetlone jedynie przez do
brze rozmieszczone na ścianach świeczniki, tonęło
w mroku, pełnym nasyconej męskością atmosfery.
Amanda rozejrzała się. Opanował ją dreszcz stra
chu, ciarki przeszyły ciało. Uniosła brodę.
10
- Pozwól mi się rozejrzeć; jeśli nie będzie rzeczy
wiście nic interesującego, wyjdziemy.
Reggie wiedział, jakiego to „nic interesującego"
szukała Amanda, nawet jeśli on zdecydowanie tego
nie pochwalał. Podając mu swoje ramię, dziewczy
na uśmiechnęła się.
- Nie możesz tak szybko nawoływać do odwrotu.
- Oznacza to, że nie posłuchasz mnie, nawet jeśli
tak będzie.
Rozmawiali ściszonymi głosami, mając na uwadze
skupienie grających. Amanda poprowadziła Reg-
gie'ego w stronę stolików, nie zwracając uwagi na to,
co przyglądający się im mogliby pomyśleć: że Reggie
jest jej kawalerem i ona namówiła go, by zabrał ją
w to miejsce. Rzeczywiście przekonała go, jednak
miała na myśli o wiele bardziej skandaliczny cel.
Lokal był nowy i przyciągał rozmaitej maści fircy-
ków i awanturników szukających hulanki. Gdyby
znalazła cokolwiek w jej guście w miejscu o lepszej
renomie, nigdy nie przyszłoby jej do głowy przycho
dzić tutaj. Jednak przez ostatnie dwa tygodnie od
wiedzała kluby i szulernie i jej obecność tutaj, gdzie
jedynymi znajomymi twarzami oprócz Reggie'ego
były te, których wolałaby nie rozpoznawać, świadczy
ła jedynie o jej zdesperowaniu.
Wsparta na ramieniu towarzysza, udając niewinne
zainteresowanie grą, spoglądała zblazowanym wzro
kiem na graczy i każdego odrzucała.
Gdzie, łkała w środku, był mężczyzna dla niej?
Dotarła do ostatniego stolika i zatrzymała się. Po
mieszczenie było głębokie. Przed nimi rozciągała się
ciemność rozjaśniona jedynie promieniami dwóch
ściennych lamp. Tu i ówdzie stały przepastne fotele,
w których niemal niknęli siedzący ludzie. Pomiędzy
fotelami poustawiano niewielkie stoliki. Amanda
11
dostrzegła, jak biała dłoń o długich palcach apatycz
nie rzuca kartę na wypolerowany blat. Niewątpliwie
w tej części pomieszczenia odbywały się najbardziej
poważne partie.
I znajdowali się tu najbardziej niebezpieczni gracze.
Zanim zdecydowała się podejść bliżej, przy jed
nym ze stolików skończyła się właśnie gra. Karty rzu
cono na stół, żarty przeplatały się z przekleństwami;
szurały krzesła.
Amanda obróciła się i znalazła pod obstrzałem
czterech par męskich oczu, intensywnym i rozpalo
nym. Wszystkie spojrzenia skupione były na niej.
Najbliższy z mężczyzn podniósł się; był o głowę
wyższy od Reggie'ego. Jeden z jego towarzyszy dołą
czył do niego. Uśmiechał się niczym wilk.
Pierwszy z mężczyzn nawet się nie uśmiechnął.
Zrobił śmiały, chwiejny krok w przód i zawahał się,
omiatając ich spojrzeniem.
- Proszę, proszę... czyż to nie mała panienka
Cynster? Przyszłaś zobaczyć, jak bawi się druga po
łowa?
Amanda dumnie się obróciła, mimo iż mężczyzna
przewyższał ją wzrostem, spojrzała na niego z góry.
Kiedy rozpoznała, kim jest, uniosła brodę jeszcze
wyżej.
- Lord Connor - skłoniła się.
Był w końcu hrabią, ale ona zbagatelizowała tę
różnicę, jej status społeczny był wyższy.
Hrabia był rozpustnikiem, miał opinię człowieka
pełnego wad i wszetecznika. Wilgotny błysk w jego
bladych oczach, z których jedno było na wpół przy
mknięte z powodu jakiegoś dawnego pojedynku,
świadczył o tym, iż w tym wypadku plotka nie mija
się z prawdą. Był korpulentny, szerszy niż wyższy;
chodził wolno, jego skóra wyglądała blado, a obwisłe
12
policzki sprawiały, że gdyby nie kruczoczarne włosy,
mógłby wyglądać na kogoś w wieku jej ojca.
- No więc? Przyszłaś tutaj pogapić się, czy wziąć
udział w grze?
Mięsiste usta Connora wydęły się w pogardliwym
uśmiechu; zmarszczki, żłobione latami na jego twa
rzy, pogłębiły się.
- Z pewnością teraz, kiedy dzielnie przekroczyłaś
progi Mellors, nie odejdziesz bez spróbowania szczę
ścia w grze? Nie wykorzystasz przychylnego Cynste-
rom losu? Słyszałem, że odnosiłeś niejakie sukcesy
podczas wypadów do miasta.
- W zasadzie, my już... - Reggie zacisnął dłoń
na jej nadgarstku.
- Szukaliście odpowiedniego wyzwania? Zobacz
my, czy uda mi się was zadowolić. Co powiecie
na partyjkę wista?
Amanda nie patrzyła na Reggie'ego; wiedziała, co
myśli, ale zostanie przeklęta, jeśli weźmie nogi za pas
i ucieknie tylko dlatego, że jakiś mężczyzna z plemie
nia Connorów stanął jej na drodze. Pozwoliła, aby
na jej twarzy zagościł wyraz rozbawionej buty.
- Nie sądzę, mój panie, aby wygrana z taką nowi-
cjuszką jak ja dała ci jakąkolwiek satysfakcję.
- Wręcz przeciwnie - głos Connora stał się twardy.
- Mam nadzieję, że sprawi mi to przyjemność -
uśmiechnął się niczym drapieżnik zwąchawszy zwie
rzynę. - Słyszałem, że masz rękę do kart, z pewno
ścią nie pominiesz takiej okazji - wypróbować swe
umiejętności przeciwko moim.
- Nie! - wyszeptał Reggie w sotto voce.
Amanda wiedziała, że powinna w chłodny sposób
odmówić i pozwolić, by Reggie ją wyprowadził, ale
nie mogła, po prostu nie mogła znieść myśli, że
Connor i każdy z tych mężczyzn pośle za jej plecami
13
domyślny uśmieszek i roześmieją się w głos, kiedy
wyjdzie.
- Wist? - Usłyszała własne słowa.
Reggie wydał z siebie jęk.
Znała dobrze zasady gry i rzeczywiście sprzyjała
jej karta, ale nie była na tyle głupia, by uważać, iż
mogłaby być równą przeciwniczką dla Connora.
Udawała, iż rozważa jego propozycję, świadoma, że
wszystkie oczy wpatrzone są w nią. Następnie po
trząsnęła głową, a na jej ustach zagościł uśmieszek.
-Sądzę, że...
- Mam piękną, młodą klaczkę, czysty Arab, kupi
łem ją dla hodowli, ale się okazało, że piekielnie gry
zie i jest całkowicie nieokiełznana. Będzie ci idealnie
pasowała - słowa te brzmiały tak gładko, że nie mo
gły zostać odebrane jako obraza.. Connor uśmiech
nął się, doskonale zdając sobie z tego sprawę. - Wy
grałem ją od twojego kuzyna, w rzeczy samej.
Ta ostatnia uwaga, została rzucona niewątpliwie
po to, by wzbudzić jej zainteresowanie, zamiast tego
podrażniła jej dumę.
- Nie! - nalegał Reggie rozpaczliwym szeptem.
Amanda zmierzyła się spojrzeniem z Connorem
i uniosła brew. Uśmiech zniknął z jej twarzy.
- Klacz, powiadasz?
Connor przytaknął, troszkę zbity z tropu.
- Warta niezły majątek - w jego tonie słychać by
ło, iż zaczyna się zastanawiać nad słusznością swej
propozycji.
Przez ułamek sekundy Amanda rozważała podję
cie rzuconej rękawicy, ale ostrożność wzięła górę.
Gdyby odrzuciła propozycję Connora i rozegrała
partię z paroma z przyglądających im się hulaków, to
by wystarczyło, by udowodnić, iż nie zasługuje
na miano kompletnej dyletantki. Nie mogła pozwo-
14
lić sobie na odrzucenie i pogardę towarzystwa,
w którym prawdopodobnie znajdował się jej przyszły
mąż. Jak jednak wymknąć się z pułapki Connora?
Odpowiedź była jasna jak słońce. Amanda wygię
ła usta i wycedziła:
- Jakże ciekawe. Niestety, nie mam nic, co mogła
bym postawić wobec tak cennej stawki.
Odwróciła się i pozwoliła, aby jej wzrok spotkał
się ze spojrzeniami dwóch młodzieńców, którzy na
gle zaczęli się zbliżać. Przyglądała im się spokojnie.
- Nie poświęcisz nawet trzech godzin swego cza
su? - wyjęczał Connor.
- Trzech godzin? - Amanda odwróciła się.
- Trzech godzin u mojego boku - Connor wielko
dusznie machnął ręką. - W otoczeniu, w jakim sobie
zażyczysz. - Ostatnie zdanie wypowiedział, łypiąc lu
bieżnie okiem.
Amanda mogła roześmiać się sama do siebie kpią
co. Uniosła brodę:
- Mój czas staje się coraz cenniejszy. Ale ośmie
lam się twierdzić, że ta twoja klacz jest również cen
na. - Serce waliło jej jak młotem. Uśmiechnęła się
protekcjonalnie. - Musi być, skoro Demon się nią in
teresował - rozpogodziła się. - Jeśli wygram, dam
mu ją.
Skręciłby jej kark.
Jęk Reggie'ego mogli usłyszeć wszyscy. Amanda
uśmiechnęła się.
- Zdaje się, że powiedziałeś coś o partyjce wista?
Wreszcie przekroczyła granicę, wkraczając na nie
bezpieczne tereny. Kiedy wypowiadała te słowa i kie
dy patrzyła na tężejący wzrok Connora, poczuła nie
pokój, jakiego nigdy wcześniej nie doznała. Poczuła
dreszcz strachu i oczekiwania zarazem; ogarniała ją
wesołość.
15
- Twój partner? - spojrzała z zaciekawieniem
na Connora.
Ten z kamienną twarzą machnął ręką w stronę
ciemności:
- Meredith.
Chudy jegomość uniósł się z fotela i sztywno ukłonił.
- Niewiele mówi, ale doskonale radzi sobie w kar
tach. - Connor przeniósł wzrok na Reggie'ego. -
A kto będzie partnerował tobie, panno Cynster? Ten
tu, Carmarthen?
- Nie - w tonie Reggie'ego wyczuwało się granicę,
której nie miał zamiaru przekraczać. Potrząsnął ra
mieniem Amandy.
- To szaleństwo! Chodź zaraz! Co ci zależy, co ta
kie łobuzy sądzą na twój temat?
Ale ona o to nie dbała, w tym tkwiła cała przy
krość. Nie potrafiła tego wytłumaczyć, jednak nie
mogła wyobrazić sobie, by którykolwiek z jej kuzy
nów zostawił ot tak sobie gładkie obraźliwe słówka
Connora. Na pewno nie, zanim otrzymaliby odpłatę.
Klacz krwi arabskiej wydawała się właściwą odpła
tą. Zaiste odpłata. To go nauczy, żeby nie igrać z ko
bietami Cynsterów, nawet z tymi młodymi.
Najpierw jednak musiała znaleźć partnera, najle
piej takiego, który pomógłby jej w zwycięstwie. Nie
traciła czasu na przekonywanie Reggie'ego, ledwo
pamiętał kolory kart. Uśmiechając się pewnie, stara
jąc się zmniejszyć jego zatroskanie, zwróciła się
w stronę stolików, przy których zamarła gra.
Musi znaleźć się jakiś dżentelmen, chcący przyjść
jej z pomocą.
Serce zaczęło jej bić jak oszalałe. Nie było naj
mniejszego zainteresowania, nie zauważyła żadnego
zaciekawionego wyrazu twarzy, jaki spodziewała się
dostrzec. W oczach mężczyzn widać było nieskrywa-
16
ną, chłodną kalkulację. Łatwo było się domyślić, ja
ką opcję rozważają: ile Amanda jest skłonna dać
za uratowanie jej przed Connorem?
Wystarczyło jedno spojrzenie. Dla nich była jedy
nie niewinnym, soczystym gołąbkiem w sam raz
do oskubania. Opuściła ją wesołość i opanowało
przemożne, paniczne uczucie.
Jeśli chcąc zaspokoić swą dumę wybierze jednego
z tych mężczyzn na partnera, gdzie zaprowadzi ją to
pod koniec gry?
Da jej to poczucie triumfu niezależnie od rezulta
tu, ale i kolejny być może bardziej niebezpieczny
dług.
Patrzyła po kolei w oczy każdego z mężczyzn,
a serce zamarło jej w piersi. Z pewnością był wśród
nich jeden dżentelmen, wystarczająco szacowny, by
partnerować jej w tej piekielnej grze.
Tu i ówdzie pojawiły się uśmiechy; zaszurały krze
sła. Kilku mężczyzn wstało...
Nagle uwagę mężczyzn zebranych w sali odwróci
ło coś w cieniu, w jej głębi.
Amanda i Reggie się odwrócili.
W ciemnościach majaczyło coś wielkiego.
Z krzesła w drugim końcu pomieszczenia podniósł
się ciemny kształt; mężczyzna, szeroki w barach i wy
soki. Ospale i dostojnie, co wraz z jego posturą było
imponujące, niespiesznie zbliżył się w ich stronę.
Powoli wynurzył się z cienia; stanął w świetle,
gdzie widoczny był jak na dłoni, ubrany w płaszcz,
który pochodzić mógł jedynie od jednego z najzna
mienitszych krawców. Na szyi zawiązany miał fanta
zyjny krawat koloru kości słoniowej, a całości dopeł
niała zdobna, satynowa kamizela wyjątkowej urody.
Sposób, w jaki się poruszał, bez wysiłku i dostojnie,
świadczył o pewności siebie i - co więcej - całkowi-
17
tym przekonaniu o umiejętności wygrywania, nieza
leżnie od podjętego wyzwania.
Mężczyzna miał ciemne, gęste włosy, przycięte
w modny sposób; opadały mu na twarz, kryjąc grube
brwi i spływając na kołnierz. W świetle świec wyglą
dały niczym pióra jakiegoś ptaka.
Zbliżył się spokojnie, nie wzbudzając strachu,
a jednak po jego sposobie poruszania się widać było,
iż każdym długim, majestatycznym krokiem pacyfi
kuje swą siłę.
W końcu i jego twarz wynurzyła się z ciemności.
Amanda wstrzymała oddech.
Wyraziste kości policzkowe wznosiły się nad po
liczkami, szczupłymi, lekko zapadniętymi w okoli
cach mocno zarysowanej żuchwy. Miał twarz, którą
Amanda bezbłędnie oceniła - w tak arystokratyczny
sposób elegancką, jak jego ubranie, i tak pełną siły
i wyrazistą, jak sposób jego poruszania.
Oczy o barwie zielonkawych agatów napotkały jej
wzrok i przytrzymały go do momentu, aż mężczyzna
stanął obok. Nie odczuła żadnego instynktu dra
pieżcy z jego strony; szukała, lecz nie udało jej się
odnaleźć żadnego śladu ukrytego w jego wzroku.
Zamiast tego dostrzegła zrozumienie i wyczuła roz
bawienie.
- Jeśli potrzebujesz partnera, będę zaszczycony
jeśli ci pomogę.
Jego głos doskonale pasował do postury: był głę
boki, nieco szorstki, zachrypnięty, jakby nadwyrężo
ny. Amanda poczuła jego słowa niemal namacalnie
a jej zmysły zawrzały. Mężczyzna nie spuszczał wzro
ku z jej twarzy, chociaż zdążył omieść błyskawicznym
spojrzeniem jej postać, a następnie ponownie zajrzał
jej w oczy. Amanda nie patrzyła na Reggie'ego, ale
zdawała sobie sprawę, że mężczyzna wie o obecności
18
jej przyjaciela, który szarpał ją za rękaw i od czasu
do czasu wydawał z siebie ostrzegający syk.
- Dziękuję - ufała, zaufała tym agatowym oczom.
Nawet jeśli się myliła, nie dbała o to. - Panna Aman
da Cynster - wyciągnęła dłoń. - A pan jest...?
Mężczyzna chwycił jej dłoń, a jego usta wygięły
się, kiedy się skłonił:
- Martin.
Szczerze wątpiła by był panem Martinem, a zatem
lord Martin. Jak przez mgłę pamiętała, iż słyszała
o jakimś lordzie Martinie.
Martin wypuścił jej rękę i zwrócił się do Connora:
- Zakładam, że nie masz nic przeciw temu?
Amanda skierowała wzrok na twarz Connora i do
strzegła, że w istocie ma on jakieś obiekcje. I to po
ważne, jeśli wierzyć krzywemu spojrzeniu jego oczu.
Doskonale! Być może Connor się wycofa...
W tym samym momencie zdała sobie sprawę, jak
mało jest to prawdopodobne. Mężczyźni i ich idio
tyczne zasady!
Zaraz jednak Connor szybko skinął głową. Chciał
by zaprotestować, ale czuł, że nie może.
Amanda zerknęła na Reggie'ego. Na jego twarzy
malował się wyraz całkowitego przygnębienia i po
rażki. Otworzył usta, omiótł dziewczynę spojrze
niem, a potem powoli zacisnął wargi z powrotem.
- Mam nadzieję, że wiesz, co robisz.
Jego szept dobiegł jej w momencie, kiedy zwróciła się
ku nowemu partnerowi. Martin patrzył na Connora:
- To może powinniśmy zaczynać - machnął ręką
w stronę ciemnego wnętrza.
- W rzeczy samej. - Connor odwrócił się i ruszył
w stronę cienia. - Noc zbliża się wielkimi krokami.
Amanda przyjrzała się panującym wokół ciemno
ściom i powstrzymała wyraz grymasu. Spojrzała
19
w górę i napotkała wzrok Martina, który następnie
zerknął ponad jej głową w stronę drzwi.
- Dwie świeże talie, Mellors - ponownie spojrzał
w jej stronę. - I dwa kandelabry.
Zawahał się przez chwilę, a następnie zaoferował
jej swe ramię.
- Idziemy?
Amanda uśmiechnęła się i położyła dłoń na jego ra
mieniu, zdając sobie natychmiast sprawę ze stalowej
siły jego mięśni. Mężczyzna poprowadził ją w róg po
mieszczenia, gdzie oczekiwali ich Connor i Meredith.
- Czy jesteś dobrym graczem, sir?
- Uważają, że mam dobrą rękę - uśmiech zaigrał
na jego wargach i mężczyzna spojrzał na nią.
- To dobrze, ponieważ Connor jest ekspertem, a ja
nie. I sądzę, że często grywa z Meredithem.
- A jak ty grasz? - spytał po chwili Martin.
- Dość dobrze, ale nie równam się klasą z Connorem.
-W takim razie - zniżył głos, kiedy zbliżyli się
do przeciwników. - Graj prosto, nie staraj się być
sprytna, to zostaw mnie.
To były jedyne wskazówki, na jakie mieli czas, ale
w zupełności wystarczyły. Amanda starała się ich
trzymać, kiedy rozpoczęła się pierwsza partia. Mieli
dla siebie cały róg pomieszczenia. Reggie zapadł się
w fotelu kilka metrów dalej, obserwując ponuro całą
scenę. Connor siedział po lewej ręce Amandy, Mere
dith po prawej. Obaj wzdrygnęli się, kiedy Mellors
przyniósł kandelabry.
Niewzruszony Martin nakazał Mellorsowi umie
ścić świeczniki na małych stolikach po obu stronach
krzesła Amandy. Connor posłał Martinowi jadowite
spojrzenie, ale nie rzekł ani słowa; Martin roztaczał
wokół siebie aurę tak niezwykłej siły, że niewielu
miałoby odwagę ją kwestionować. Amanda, spowita
20
złocistym blaskiem, poczuła się o wiele bardziej
komfortowo; zrelaksowana, potrafiła lepiej się skon
centrować.
Pierwsza partia była serią pojedynków, Connor
oceniał siłę Amandy i jej partnera, a Martin jedno
cześnie szacował przeciwników i z bliska przyglądał
się grze dziewczyny. Jak to się często zdarzało, karta
jej szła, ale granie przeciw tak wyśmienitemu graczo
wi jak Connor nie było łatwym zadaniem. Niemniej
jednak, pod czujnym okiem Martina, wygrali pierw
szą partię.
Amanda była zachwycona rozgrywką. Oparła się
wygodnie i wyciągnęła ręce, uśmiechając się do Mel-
lorsa, który poczęstował ją kieliszkiem szampana.
Rozdawano kieliszki; Amanda delikatnie skosztowa
ła napoju; mężczyźni pochłonęli łapczywie zawartość
szkła i Mellors skwapliwie uzupełnił trunek.
Martin potasował karty, Connor rozdał i rozpo
częła się kolejna partia.
Po każdym wyłożeniu Martin, po raz pierwszy
od długiego czasu, nie był pewien, czy wygra. Co
jeszcze bardziej go zdziwiło, zależało mu na tym, nie
dla siebie samego, ale dla tego anioła, który siedział
naprzeciw niego w złocistej aureoli blasku świec. Jej
włosy mieniły się, gęste i lśniące. Palce świerzbiły go
by ich dotknąć, pogłaskać, nie tylko jej włosy. Cera
dziewczyny była doskonała, idealnie mleczna, taka,
jaką znaleźć można było tylko u niektórych angiel
skich panienek. Wiele usiłowało osiągnąć podobne
efekty za pomocą maści i kremów, ale w przypadku
Amandy Cynster skóra była naturalna niczym nie
skazitelny marmur.
Oczy miała chabrowe, o blasku najdroższych sza
firów. Prawdziwe, niewinne klejnoty... Ale dziew
czyna nie była naiwna, była nietknięta cynizmem te-
21
go świata. Nie dopadły jej jeszcze życiowe burze. By
ła dziewicą, co do tego nie miał wątpliwości.
Dla takiego konesera jak on, o wysmakowanym,
wyrafinowanym guście, dziewczyna stanowiła per
fekcyjny okaz angielskiej róży.
Oczekującej na kogoś, kto ją zerwie.
Z pewnością stałoby się tak tego wieczoru, gdyby
się tutaj nie pojawił. Co, do diabła, tu robiła, przecha
dzając się w tym piekle niczym łabędź pływający w sta
wie pełnym krokodyli. Tego nie potrafił zrozumieć.
Między Bogiem a prawdą nie chciał myśleć o niej
zbyt dużo, o niej, o jej myślach i potrzebach. Jedy
nym powodem, dla którego zapragnął wyciągnąć ją
z tego piekła, był czysty altruizm. Widział, jak usiło
wała odeprzeć ataki starego Connora, jednocześnie
próbując zachować godność. Rozumiał, dlaczego
przyjęła wyzwanie.
Wiedział bardzo dobrze, co to znaczy stracić
twarz.
Kiedy jednak wygrają i dziewczyna będzie bez
pieczna, on odejdzie i powróci w krainę cienia, gdzie
jego miejsce. Z żalem, przyznał, ale musiał tak po
stąpić. Ona nie była i nigdy nie będzie dla niego.
Odszedł z jej świata dawno temu.
Ostatnia lewa przypadła Connorowi. Martin oce
nił wzrokiem zapis, jaki leżał na stole pomiędzy ni
mi. Jeszcze jedno rozdanie i, jeśli nie nadejdzie po
moc z niebios, Connor i Meredith wygrają partię, grę
i cały wieczór.
Czas na zmianę taktyki.
Następne rozdanie poszło zgodnie z jego przy
puszczeniami, Connor zapiszczał z radości i poprosił
o więcej szampana, tasując karty do pierwszego roz
dania w decydującej rozgrywce. Zauważając delikat
ny rumieniec na jasnych policzkach swojej partnerki,
22
Martin przywołał Mellorsa, kiedy ten schylił się, by
napełnić kieliszki, i wyszeptał mu jakieś polecenie.
Mellors miał dobre rozeznanie w tym, kto jest kim
wśród jego zamożniejszych klientów; przechodząc
za oparciem krzesła Amandy, potrącił świecznik,
chwycił, aby go ustawić ponownie, i zrzucił kieliszek
dziewczyny, dopiero co napełniony najprzedniej
szym, francuskim szampanem. Rozpływając się
w przeprosinach, pozbierał kieliszek i obiecał przy
nieść następny.
Zrobił to jakiś czas później, kiedy gra zbliżała się
do końca pierwszego rozdania.
Amanda przyglądała się swoim kartom, czekając,
aż Connor zawistuje jako pierwszy. Ani ona, ani nikt
z graczy nie zagrał jeszcze fałszywą kartą; robili, co
mogli, wykorzystując swoje rozdania. Decydującym
czynnikiem był łut szczęścia. Niezbyt pocieszająca
myśl.
Zwłaszcza gdy Connor okazał się jeszcze większym
ekspertem, niż przypuszczała. Gdyby nie ta potężna,
dająca poczucie pewności postać, siedząca po prze
ciwnej stronie stołu, spokojnie tasująca karty dziew
czyna już dawno by spanikowała. Nie żeby spędzenie
trzech godzin w towarzystwie Connora tak bardzo ją
martwiło, ale jak zrobić to w bezpieczny sposób, tak
aby nie dowiedziała się o tym jej rodzina... Ta myśl
przemknęła jej przez głowę, kiedy rozpoczęli drugą
partię. Teraz zajmowała ją dogłębnie.
Przegrana do Connora wcale nie pomoże jej w zna
lezieniu męża. Szlag by go trafił. Dlaczego musiał rzu
cić jej to wyzwanie, zwłaszcza w taki sposób, podraż
niając jej poczucie dumy i nadwyrężając nerwy?
Jednak wyzwanie to sprawiło, że pojawił się Martin.
Amanda koncentrowała się na kartach, niewzru
szenie starając się powstrzymać od skupienia uwagi
23
na przeciwległym krańcu stołu. Nie mogła sobie
na to pozwolić, nie w tej chwili; kiedy wygrają, będzie
mogła pofolgować zmysłom do woli. Ta obietnica,
stojąca jej przed oczami, pozwoliła na chwycenie my
śli w cugle. Karty padały na stół; temperatura rosła.
Dziewczyna sięgnęła po kieliszek, upiła łyk.
Skrzywiła się i pociągnęła kolejny łyk. Grymas
zniknął z jej twarzy. Woda.
- Teraz ty, moja droga.
Uśmiechnęła się do Connora; odstawiła kieliszek
na bok, zastanowiła się przez chwilę i przebiła atu
tem jego asa. Na ustach Martina zamigotał uśmie
szek; dziewczyna powstrzymała się przed patrzeniem
na niego i ostrożnie wyjęła kolejną atutową kartę.
Wygrali rozdanie, ale punkty były marne. Connor
nie miał zamiaru okazywać im żadnej łaski. Rozda
nie szło za rozdaniem, toczyła się zażarta walka.
Martin grał bardziej agresywnie, ale i Connor nie
pozostawał mu dłużny.
Przy czwartym rozdaniu Martin mógł z całą sta
nowczością stwierdzić, że hrabia Connor był najzna
mienitszym graczem, przeciw jakiemu miał kiedykol
wiek przyjemność grać. Niestety, przyjemność tę za
smucał fakt wiszącego nad rozgrywką zakładu. Za
równo on, jak i Connor starali się wykorzystać wszel
kie możliwości w tym pojedynku udanych ataków
i popełnianych błędów. Jak do tej pory, Amanda do
stosowywała się do upomnień Martina; on się modlił,
żeby nie rozproszyła jej taktyka jego lub Connora.
Od czasu do czasu dziewczyna rzucała mu spojrze
nie, zagryzając ze zmartwienia dolną wargę. On na
potykał wzrokiem jej spojrzenie i nie spuszczał
oczu... jakby czerpał siłę z tego delikatnego kontak
tu, dziewczyna wstrzymywała oddech i rzucała
na stół kolejną kartę, prosto, bez zbędnego zastana-
24
wiania, tak jak ją o to prosił. Jak na kobietę zaskaku
jąco dobrze radziła sobie z tym trudnym zadaniem.
Wraz z rozwojem gry szacunek Martina do Amandy
rósł.
Świece zdążyły się wypalić. Mellors pojawił się, by
je wymienić. Wszyscy gracze wyciągnęli się na krze
słach czekając na wznowienie gry, dając odpocząć
oczom i umysłom.
Grali już od wielu godzin.
Martin, Connor i Meredith byli przyzwyczajeni
do całonocnych partyjek, Amanda nie. Zmęczenie,
mimo iż usiłowała je okiełznać, zamgliło jej oczy.
Kiedy zdusiła ziewnięcie, Martin ze zdziwieniem po
czuł na sobie spojrzenie Connora i przytrzymał
wzrok starego rozpustnika. Spoczywał na nim ostry
niczym ostrze noża, jakby Connor pragnął zajrzeć
mu w duszę. Martin uniósł brwi. Connor zawahał się,
a następnie zwrócił wzrok na karty. Szli łeb w łeb,
każdy miał po dwa punkty, ale z każdym rozdaniem
sytuacja się nie wyjaśniała, nadal był remis.
Martin rozłożył karty do następnego rozdania.
W końcu to doświadczenie sprawiło, że szala zwy
cięstwa przechyliła się na ich stronę.
Dlaczego Connor popełnił taki błąd, trudno było
zrozumieć. Nawet gdyby stracił siły, a tak się nie sta
ło. Każdy mógł popełnić błąd, to oczywiste: Martin
miał pewność, że tak właśnie tłumaczyłby się Con
nor, gdyby go spytano.
Zaczekał, aż rozegrano ostatnią lewą. Razem
z Amandą zyskali jeden punkt na rękę. Zanim Con
nor zdążył zgarnąć karty, Martin wymruczał:
- Czy mógłbyś odwrócić ostatnie cztery lewy...?
Connor zerknął na niego i uczynił, o co ten popro
sił. Stało się oczywistym, iż nie dał karty do koloru.
Connor wpatrywał się w obrazki i westchnął.
25
- Cholera! Przepraszam.
Amanda zerknęła na karty, a potem podniosła py
tający wzrok na Martina. Ten poczuł, jak wyginają
mu się wargi:
- Wygraliśmy.
Amanda otworzyła szeroko buzię ze zdziwienia.
Z zaciekawieniem, z narastającą przyjemnością spoj
rzała w karty.
Obserwujący ich z oddali tłum powoli topniał, ale
ci, co pozostali, porozbudzali się i zaczęli opuszczać
swoje stoliki ciekawi wyniku rozgrywki. W ciągu kil
ku sekund powietrze wypełniło się podekscytowany
mi pomrukami i gwarem głosów.
Connor, o dość grzecznym usposobieniu, zważyw
szy na okoliczności, wyjaśnił Amandzie swój błąd
i w jaki sposób wygrali partię, a tym samym robra.
Następnie odepchnął krzesło i wstał.
- Dobra! Zatem to już koniec!
Spojrzał groźnie na Amandę.
Dziewczyna zamrugała, świadoma zdradzieckiego,
złośliwego błysku, jaki pojawił się w oczach Connora.
- Jutro z samego rana przyślę klacz, ulica Upper
Brook, prawda? Niech ci się dobrze chowa.
Ostatnie słowa wypowiedział z rubaszną wesoło
ścią. Do świadomości Amandy dotarła rzeczywi
stość.
- Nie! Poczekaj...
Gdzie, do diabła, miałaby trzymać tego konia? Jak
wytłumaczy, w jaki sposób go zdobyła? A co gorsza,
Demon bawił w mieście, mógł wpaść przez przypa
dek, rozpoznać zwierzę, poznać, do kogo należało,
i zacząć zadawać niewygodne pytania.
- Daj mi się zastanowić... - zerknęła na Reg-
gie'ego. Nie, żadnej pomocy z tej strony; Reggie za
mieszkiwał z rodzicami, a jego matka była serdeczną
26
przyjaciółka jej matki. - Być może... - Zerknęła
na Connora. Czy mogłaby odmówić przyjęcia wygra
nej? Czy biorąc pod uwagę niezrozumiałe zasady, ja
kimi rządził się męski świat, zostanie to poczytane
za przejaw zniewagi?
- Śmiem twierdzić... - głęboki, spokojny głos
Martina wdarł się w jej myśli.
Wraz z Connorem obrócili się w jego stronę,
w stronę zwycięzcy, wygodnie rozpartego na wielkim
krześle z kieliszkiem szampana w wysmukłej dłoni.
- ...że panna Cynster może obecnie nie dyspono
wać miejscem w stajniach dla tego konia - utkwił
wzrok zielonkawych oczu w twarzy dziewczyny. -
Moje stajnie są spore i tylko w połowie zapełnione.
Jeśli zechcesz, Connor może przysłać klacz do moje
go majątku, a ty możesz dać znać kiedykolwiek bę
dziesz chciała na niej pojeździć, lub przenieść ją
w inne miejsce, kiedy już zdołasz przygotować
wszystko, co konieczne.
Amandę ogarnęło poczucie ulgi. Człowiek ten
okazał się błogosławieństwem nie tylko w jednej
sprawie. Uśmiechnęła się szeroko.
- Dziękuję. To byłoby wprost doskonale - zerknę
ła w górę na Connora. - Gdyby zechciał pan być tak
łaskawy, mój panie, i dostarczył klacz do posiadłości
lorda Martina...
Connor wlepił w nią wzrok.
- Do posiadłości lorda Martina? Tak? - Przytak
nął. - Bardzo dobrze. Będzie, jak zechcesz - zawahał
się chwilę, następnie schylił, wziął jej dłoń i się skło
nił. - Grasz nadzwyczaj dobrze, jak na kobietę, moja
droga, lecz nie jesteś w mojej lidze... ani w jego -
wskazał ruchem głowy na Martina. - Byłoby rozsąd
nym pamiętać o tym podczas przyszłych wypraw
do piekła takiego, jak to.
27
Amanda uśmiechnęła się słodziutko. Dzięki wy
granemu zakiadowi potrzeba podobnych wypraw
rozwiała się niczym mgła. Dziewczyna nie miała za
miaru zapominać o Martinie.
Connor puścił jej dłoń i się cofnął. Meredith, któ
ry do tej pory nie odezwał się ani słowem, podniósł
się sztywno, skłonił się i wymruczał:
- To była prawdziwa przyjemność, panno Cynster.
Po czym wraz z Connorem zniknęli w ciemno
ściach.
Amanda zwróciła się do Martina i obdarzyła go
jednym ze swych najpiękniejszych uśmiechów:
- Dziękuję za propozycję, rzeczywiście trudno by
mi było w tej chwili znaleźć u siebie miejsce dla
klaczki.
Mężczyzna przyjrzał się jej spokojnie z delikatnym
rozbawieniem w oczach, ale bardzo widocznym,
przynajmniej dla niej.
- Tak też pomyślałem - uniósł kieliszek w jej stro
nę, opróżnił go i odstawił na bok. Wstał; Amanda
również się podniosła.
- Muszę także podziękować za twoją pomoc -
znowu się uśmiechnęła, przypominając sobie jego
propozycję służenia wsparciem, to, jak kazał nalać
jej wody zamiast szampana, jak poprosił o zapalenie
świeczników i wiele chwil w trakcie gry, kiedy jego
zielonkawe oczy o złocistych refleksach powstrzymy
wały ją przed paniką. - Byłeś w rzeczy samej moim
bohaterem wieczoru.
Kąciki jego ust podniosły się w uśmiechu; wziął
ją za rękę, zaciskając mocno swe długie palce na jej
dłoni... I zawahał się. Amanda spojrzała mu
w oczy i zorientowała się, że znowu się zmieniły,
stały się ciemniejsze. Mężczyzna skłonił się i puścił
jej dłoń.
28
- Connor miał rację, miejsca takie jak Mellors nie
są dla ciebie, ale domyślam się, że zdałaś sobie z te
go sprawę.
Mężczyzna sięgnął do kieszeni i wyjął z niej srebr
ne pudełko. Wyciągnął ze środka bilet wizytowy
i trzymając pomiędzy dwoma palcami, rzekł:
- To, żebyś wiedziała, gdzie masz posłać po klacz.
Wyślij wiadomość, a jeden z moich stajennych natych
miast ci ją przyprowadzi - jego wzrok znowu dotknął
jej twarzy i zaraz potem mężczyzna schylił głowę:
- Do widzenia, panno Cynster.
Dziewczyna spiesznie podziękowała, a kiedy Mar
tin się odwrócił, zerknęła na otrzymany bilecik:
- Mój Boże!
Bezmyślnie, z oczami utkwionymi w wizytówce,
złapała za rękaw mężczyznę, który był jej partnerem
w grze przez całą tę noc. Zatrzymał się posłusznie.
Z początku Amanda nie mogła oderwać wzroku
od bileciku, prostego, białego, papierowego prosto-
kącika ze złoceniami. Pod złotą obwódką wydruko
wano jedno tylko słowo: Dexter. Poniżej widniał ad
res na Park Lane, który, jak domyślała się Amanda,
musiał przynależeć do jednej z wielkich posiadłości
leżących naprzeciw parku. Ale to nazwisko wywróci
ło jej świat do góry nogami.
Odrywając wzrok od karteczki, spojrzała na Mar
tina.
- Ty jesteś Dexter?
Rozpustny, o opinii marnotrawnego, wyjątkowo
tajemniczy Martin Fulbridge, piąty hrabia Dexter.
Słyszała o nim z całą pewnością, ale dziś wieczór zo
baczyła go po raz pierwszy. Zdała sobie sprawę, że
ciągle ściska jego rękaw i zwolniła uścisk.
W jego oczach na powrót pojawiła się iskierka roz
bawienia. Uniósł brew i cynicznym tonem spytał:
29
- A któżby inny?
Ich oczy spotkały się, a następnie mężczyzna nie
spiesznie omiótł wzrokiem jej twarz i równie nie
spiesznie odszedł.
Rozdział 2
Martin opuścił Mellorsa i zanurzył się w głąb uli
cy. Szedł tak, a wiedziony doświadczeniem wiedział,
że w atramentowych ciemnościach nie czai się żadne
niebezpieczeństwo.
W oddali posępnie majaczył fronton jakiegoś bu
dynku. Martin zatrzymał się, spowity ciemnością,
i czekał.
Trzy minuty później odźwierny otworzył drzwi
od Mellorsa, wyjrzał, gwizdnął i przywołał skinięciem
oczekujący nieopodal powóz, który przytoczył się
z hurgotem. Martin skinął głową z aprobatą. Pojawił
się Mellors w towarzystwie Amandy Cynster i Re-
gie'ego Carmarthena, których odprowadził do powo
zu. Weszli do środka, zatrzaśnięto drzwiczki i woźni
ca trzasnął lejcami, a powóz potoczył się po bruku.
Skryty w ciemnościach Martin patrzył, jak się oddala,
dostrzegł ledwie widoczny błysk miodowych włosów,
widział postać Carmarthena pochyloną do przodu.
Mężczyzna uśmiechnął się; wyszedł z ukrycia i po
dążył w swoją stronę.
Otoczyła go noc. Przemierzając ulice Londynu
w tych późnych godzinach, czuł się jak ryba w wodzie.
30
Dlaczego tak się działo, było tajemnicą, ale dawno już
temu nauczył się, iż kwestionowanie przeznaczenia
jest bezowocne. Dziwne było zaiste, iż tutaj, w otocze
niu, w którym się urodził i którego teraz unikał, czuł
się tak bardzo na miejscu, jak nigdzie indziej na świe
cie, nawet pomimo faktu, iż wszyscy, którzy mogliby
go rozpoznać, spali teraz smacznie we własnych łóż
kach nieświadomi, iż przechodzi właśnie tuż obok.
Skręcił w Piccadilly, wydłużył krok, a jego myśli
zwróciły się ku fascynującej partii wista, jaka roze
grała się tego wieczoru.
Z początku sądził, że Connor, sprośny stary knur,
upatrzył sobie Amandę Cynster, ale w miarę rozwo
ju gry, wydawać mu się to zaczęło coraz mniej praw
dopodobne. Sam zakład z Connorem nie stanowił
dla Amandy zagrożenia, niezależnie od tego, czy wy
grałaby, czy przegrała, ale rozegranie robra z Con
norem uchroniłoby ją przed kontaktem z innymi by
walcami Mellorsa.
Martin przyglądał się dziewczynie, tym wielkim
niebieskim oczom, które rozglądały się po pomiesz
czeniu w poszukiwaniu wybawcy...
Potrząsnął głową, zastanawiając się nad tą nie
oczekiwaną dla niego samego własną wrażliwością.
Od kiedy to stał się tak żałośnie rycerski, modlący się
do pary niebieskich oczu? W Londynie i poza nim
było wielu, którzy śmialiby się z samego tylko podob
nego pomysłu, a mimo to, kiedy stanął oko w oko
z Amandą Cynster, starającą się za wszelką cenę ra
tować swą dumę, ku własnemu zdziwieniu zapropo
nował jej pomoc.
Jeszcze bardziej go zaskoczyło, iż mu się to spodo
bało. Pojedynek okazał się największym wyzwaniem,
które przykuło jego uwagę bardziej niż jakiekolwiek
inne od czasu powrotu do Anglii.
31
Zakład Connor a zdziwił go. Jego podejrzenia, co
do dobrych intencji tego mężczyzny nie sprawdzały
się, aż do momentu, kiedy Connor rzucił kartę nie
do koloru. Za nic w świecie nie uwierzyłby, że Con
nor popełnił błąd. W którymś momencie gry najwy
raźniej stwierdził, że przegrana wobec Amandy była
ryzykiem do przyjęcia.
Martin nie miał pewności, co powinien myśleć
na ten temat. Być może znaczyło to jedynie tyle, że
Connor był niezwykle przebiegły. Miał bowiem ra
cję, Dexter nie żywił wobec niej żadnych zamiarów.
Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, kim jest i że
dziewczyna nie była dla niego. Przyjemnie spędził
kilka godzin w jej towarzystwie, ale nie zamierzał po
zwolić, aby para chabrowych oczu i różane usteczka,
czy nawet satynowa skóra i jedwabiste włosy, zawró
ciły mu w głowie.
W jego życiu nie było miejsca na damy takie, jak
Amanda Cynster. Ani teraz, ani nigdy. Ignorując
uczucie żalu, które przemknęło mu przez serce,
skręcił w Park Lane i pomaszerował w stronę domu.
*
- Znalazłam go! - Amanda z roziskrzonym wzro
kiem zaciągnęła Amelię do sypialni i zatrzasnęła
drzwi. - Jest doskonały. Po prostu wspaniały, nie
mogłabym wymarzyć sobie lepszego.
- Opowiadaj - Amelia ścisnęła siostrę za rękę.
Dziewczyna streściła historię, a kiedy skończyła,
Amelia wyglądała na równie oszołomioną, jak jej
siostra.
- Dexter?
- Tajemniczy, nieuchwytny hrabia Dexter, o któ
rym krąży wiele plotek.
32
- Czy jest przystojny?
- Oszałamiająco... - Amanda szukała właściwych
słów i machnęła ręką. - Po prostu lepszy od wszyst
kich, jakich widziałam.
- Co jeszcze o nim wiesz?
- Jest inteligentny, bystry, wyobraź sobie, że przy
szło mu do głowy, by Mellors podmienił mi wino
na wodę, i to w taki sposób, by nikt tego nie zauwa
żył. - Amanda opadła na poduszki; obie umościły się
na łóżku. - W sumie i fizycznie, i psychicznie Dexter
jest idealny. Biorąc w dodatku pod uwagę, że jest bo
gaty jak Krezus, zbyt bogaty, w każdym razie, by po
łakomić się na mój posag oraz to, że, jeśli wierzyć
plotkom, prowadził niezwykle ekscytujące życie, da
leko bardziej szalone, niż mogłabym sobie wyobra
zić, jego doskonałość staje się jeszcze bardziej wyra
zista.
- Hm, pamiętaj jednak o tym skandalu sprzed lat.
Amanda zlekceważyła to ostrzeżenie:
- Skoro grandes dames nie uważają tego za warte
pamiętania, to po cóż mam się tym przejmować? -
Zmarszczyła brwi. - Wiesz, o co w ogóle w tym
wszystkim chodziło?
- Wiem tylko, że dotyczyło to jakiejś młodej
dziewczyny, którą rzekomo zbałamucił i która potem
odebrała sobie życie. To było lata temu, kiedy przy
jechał po raz pierwszy do miasta. Niezależnie od te
go, czy była to prawda, został wygnany przez własne
go ojca...
- I wrócił do Anglii dopiero rok temu, rok
po odziedziczeniu tytułu, tyle wiem.
- Ile ma lat?
- Trzydzieści? - Amanda uniosła brwi. - Coś koło
tego. Wydaje się starszy niż jest... Jest... poważny.
- Poważny?
33
- Nie w tym sensie, to znaczy... głęboki, z dystan
sem... Opanowany. Tacy mężczyźni zawsze wydają
się starsi niż w istocie są.
Amelia przytaknęła.
- No dobrze... przyznaję, że wydaje się dla ciebie
idealny, jak jednak masz zamiar poradzić sobie z naj
większym problemem? Każda dama z towarzystwa
stara się skusić go do powrotu na salony, lecz on od
rzuca wszelkie zaproszenia. Jak więc zamierzasz spo
tykać go na tyle często, by przekonać go... - Amelii
zabrakło słów. Studiowała przez chwilę twarz siostry.
- Nie będziesz się starała wciągnąć go do swego świa
ta. .. masz zamiar sama przeniknąć do jego świata...
- Taki mam plan, przynajmniej do momentu, aż
tak go obłaskawię, że pójdzie za mną wszędzie.
Amelia zachichotała.
- Mówisz, jakby był psem.
- Nie psem, raczej lwem. Wielką, dziką bestią, któ
ra rozkoszuje się leżeniem u boku swej lwicy i polu
je w nocy - Amanda przytaknęła z wyrazem determi
nacji na twarzy. - Dokładnie to zamierzam zrobić,
obłaskawić i poskromić mojego lwa.
*
Nie była na tyle głupia, by sądzić, iż to łatwe zada
nie. Spędziła cały dzień, rozważając wszelkie ewen
tualności. Jedną z nich była klacz, ale dziewczyna nie
chciała wyjść na zbyt niecierpliwą, a poza tym, gdyby
zbyt wcześnie wyłożyła tę kartę, Martin mógłby zro
bić dokładnie to, co powiedział, czyli przysłać
po prostu stajennego z koniem i w ten sposób zacho
wać rozsądny, chłodny dystans.
Rozsądny, chłodny dystans nie był tym, czego pra
gnęła Amanda.
34
Nie mogła jednak powrócić do Mellorsa, nie
po ostrzeżeniach, jakie usłyszała od Martina. Byłoby
to nadzwyczaj bezmyślne, a poza tym zbyt szybko
zdradziłoby jej zamiary. On zaś z pewnością by tego
nie pochwalił.
Myśl ta wyzwoliła kolejną, i jeszcze następną, i na
gle Amanda wiedziała już dokładnie, co sprowadzi
tego lwa do jej nogi.
*
- Wczorajszej nocy Mellors, dziś lady Hennessy.
Postradałaś zmysły? - Reggie wpatrywał się w dziew
czynę w mrokach powozu. - Jeśli moja matka dowie
się, że towarzyszyłem ci w takim miejscu, z pewno
ścią mnie wydziedziczy!
- Nie bądź niemądry - Amanda poklepała go
po kolanie. - Zarówno ona, jak i moja matka sądzą,
że bawimy się z Montaguesami w Chelsea. Dlacze
góż miałyby sądzić, że jesteśmy gdzie indziej?
W miarę jak mijały lata, Amanda i Reggie, czę
sto w towarzystwie Amelii, sami wybierali ulubione
rozrywki w swoim otoczeniu. Ponieważ wybór ten
przeważnie nie pokrywał się z preferencjami ich
matek, konsekwentnie i coraz częściej robili
wszystko po swojemu. Żadne plotki nie krążyły
na ten temat, wszystkim było wiadomo, że Reggie
Carmarthen zna się z bliźniaczkami Cynsterów od
dzieciństwa.
Taki układ przynosił korzyści każdej ze stron. Sio
stry miały odpowiednią eskortę, którą potrafiły owi
nąć sobie wokół małego palca. Reggie zyskał wy
mówkę przed mamusiami, które w innym wypadku
niechybnie namówiłyby jego mamę, by towarzyszył
ich afektowanym córeczkom. Zaś rodzice bliźnia-
35
czek i Reggie'ego mogli czuć się bezpiecznie wie
dząc, że ich pociechy są bezpieczne.
Do pewnego stopnia przynajmniej.
- I nie musisz zachowywać się tak, jakby wizyta
u lady Hennessy miała mnie zrujnować.
- Nie jesteś jeszcze mężatką! - Po jego głosie znać
było, iż niezbyt szybko spodoba mu się cały ten po
mysł.
- To już lada chwila. Mam dwadzieścia trzy lata.
Od sześciu lat bywam na salonach. Nikomu nie
przyjdzie do głowy, że jestem niewinną panienką.
Z ust Reggie'ego wyrwał się stłumiony okrzyk, zło
żył ręce na piersiach i opadł ciężko na siedzenie. Nie
odezwał się już ani słowem, kiedy powóz wtoczył się
w uliczkę prowadzącą do sekretnie oświetlonych
drzwi pod numerem 19 przy ulicy Gloucester.
Powóz zatrzymał się, Reggie zacisnął mocno wargi,
wysiadł i pomógł wydostać się Amandzie, która strzep
nęła suknię i spojrzała w stronę drzwi. Obok nich stał
odźwierny w liberii. Reggie podał dziewczynie ramię.
- Powiedz tylko słówko, a wyjdziemy.
- Prowadź Horacy!
Reggie wymruczał coś, ale zgodził się, prowadząc
Amandę w górę po stopniach. Podał odźwiernemu
ich nazwiska, drzwi otworzyły się i odźwierny wpuścił
ich do środka, nisko się kłaniając. Reggie rozejrzał
się po wyłożonym marmurami holu, podczas gdy
Amanda oddała płaszcz bardzo odpowiednio wyglą
dającemu lokajowi.
- Zawsze chciałem wiedzieć, jak wygląda to miej
sce w środku - przyznał Reggie, kiedy Amanda po
nownie do niego dołączyła.
- Widzisz - wzięła go pod ramię i skierowała
w stronę salonu. - Tylko czekałeś, aż dam ci stosow
ną wymówkę, by tu przyjść.
36
-Ech!
Weszli do salonu, zatrzymali się i zaczęli rozglądać
dokoła.
Lady Hennessy to był zupełnie inny świat niż Mel-
lors, tutaj czuć było rękę kobiety z klasą. Ściany ob
wieszono kremowym jedwabiem o niezwykle deli
katnym, turkusowym wzorze. Kremowy, złoty i tur
kusowy wzór widniał także na satynowych obiciach
krzeseł i szezlongów oraz na otulających wysokie
okna ciężkich zasłonach. Podłogę pokrywały drogo
cenne chińskie dywany, tłumiące stukot modnych
obcasików.
Bogata spadkobierczyni szkockiej arystokracji, la
dy Hennessy, postanowiła ożywić swoje życie oraz
życie sporej części towarzystwa, organizując salon
w tradycji poprzedniego stulecia. Jej salony zostały
umeblowane wygodnie i z modną elegancją; przeką
ski i napoje zawsze były najwyższej jakości. Jeśli cho
dzi o karty, to w noce, kiedy gra była dozwolona,
stawki stawały się ponoć astronomiczne.
Jednak przez większość czasu lady Hennessy kon
centrowała się na zapewnianiu rozrywki, która gwa
rantowała przyciągnięcie najprzedniejszej błękitnej
krwi rozpustników w mieście. To z kolei zapewniało
obecność samej śmietanki zamężnych dam, szukają
cych odmiany, co z kolei gwarantowało, że każdy
rozpustnik wart swej opinii nieodmiennie powracał
do salonu przy ulicy Gloucester. Geniusz gospodyni
polegał na sposobie, w jaki potrafiła przewidzieć
związek pomiędzy dwiema najważniejszymi grupami
gości i potrafiła go umiejętnie podsycać. W salonie
przygrywał dyskretnie kwartet smyczkowy, a oświe
tlenie z dużych i małych lamp, ściennych świeczni
ków i kandelabrów dawało miejsca łagodnie oświe
tlone oraz zacienione, bardziej sprzyjające dyskret-
37
nym wybuchom namiętności niż jaskrawe światło ży
randola.
Chodziły słuchy o innych pokojach, które od cza
su do czasu wynajmowano na prywatne przyjęcia.
Amanda była ich ciekawa, ale pewna, iż nie będzie
musiała doświadczyć pobytu w takich miejscach. Dla
jej celów w zupełności wystarczą ogólnie dostępne
salony lady Hennessy.
- Raczej spokojnie, nieprawdaż? - na twarzy Reg-
gie'ego pojawił się grymas. - Nie tego się spodziewa
łem.
Amanda skryła uśmiech; Reggie oczekiwał pew
nie, iż będzie to połączenie domu publicznego
z pubem. Jednak wśród rozmów, wśród szeptów,
chichotów i westchnień eleganckiego tłumu czuć
było napięcie, które nawiązywało się między para
mi zbliżonymi w poufałych rozmowach i które
z pewnością dalekie było od letniego. Padające tu
i ówdzie spojrzenia płonęły niczym rozżarzone wę
gle. Almack's był targowiskiem dla chcących się
wydać lub ożenić; lady Hennessy była targowi
skiem innego rodzaju, ale i tu, i tam bywały te sa
me grupy kupujących i sprzedających. Mówiło się,
iż w każdy wieczór podczas świąt Bożego Narodze
nia więcej mężczyzn błękitnej krwi można znaleźć
przy ulicy Gloucester niż w jakimkolwiek innym lo
kalu w mieście.
Kończąc wyczerpującą ocenę sytuacji, Amanda
poczuła ulgę, iż nie znalazła tam nikogo, kogo nie
pragnęłaby zobaczyć, na przykład znajomych ojca.
Lub kogoś z kręgu matki. Lub jakiegoś z przyjaciół
jej kuzynów. Była to jedyna obawa, jaka powstrzymy
wała ją przed wdrożeniem w życie swojej strategii.
Upewniwszy się, poczuła się odprężona i natych
miast pomyślała o podjęciu kolejnego kroku.
38
- Jestem spragniona. Nie mógłbyś przynieść mi
kieliszka szampana?
- Dobrze. Wydaje mi się, że bufet znajduje się tam
- Reggie skinął głową w stronę sąsiedniego salonu
i ruszył w tamtym kierunku.
Amanda poczekała, aż zniknie jej z oczu, przesło
nięty barczystymi postaciami. Następnie wkroczyła
w tłum i zaczęła się rozglądać.
Nie minęły trzy minuty, a już zgromadziła wokół
siebie trzech idealnie pasujących adoratorów. Byli to
dżentelmeni pożądani, atrakcyjni i eleganccy, którzy
okazali się również dowcipni i czarujący, i którzy by
li nadzwyczaj zainteresowani odkryciem powodu, dla
którego Amanda pojawiła się na salonach lady Hen
nessy.
Amanda uczęszczała na zbyt wiele przyjęć i balów,
by słowna szermierka z trzema kawalerami - panem
Fitzgibbonem, lordem Walterem i lordem Cranbo-
urnem, okazała się dla niej jakimkolwiek wyzwa
niem. Potrafiła ukryć prawdziwe zamiary. W rzeczy
samej łatwość, z jaką umiała to zrobić, jedynie roz
paliła podekscytowanie i ciekawość dżentelmenów
i sprawiła, iż otoczyli ją ciasnym wianuszkiem.
Nim Reggie zdążył ją odnaleźć, była już całkiem
zaabsorbowana.
Amanda obdarzyła go uśmiechem i przyjęła kieli
szek szampana, który dla niej przyniósł, i zapoznała
go z trzema adoratorami. Reggie, z niewzruszonym
wyrazem twarzy, przyjął to do wiadomości. Amanda
zignorowała ten surowy wyraz, kiedy się zwrócił w jej
stronę, i uśmiechnęła się do pana Fitzgibbona:
- Opisywał pan nocne pływanie łodzią po Tamizie, sir.
Czy to doświadczenie warte jest wszelkiej niewygody?
Pan Fitzgibbon bez wahania zapewnił ją, iż tak
właśnie jest. Amanda notowała w myślach, kiedy za-
39
czął w poetycki sposób rozpływać się nad widokiem
gwiazd rozświetlonych na nocnym niebie i odbijają
cych się w czarnych wodach Tamizy. Nie wiedziała,
ile wieczorów przyjdzie jej tu spędzić, i chciała wyko
rzystać przynętę w postaci trzech kawalerów, aż na
zbyt chętnych, by sprowadzić ją do swego mniej cno
tliwego świata, w jakim przebywali.
Nie miała zamiaru korzystać z ich pomocy, ale
skrzętnie to skrywała. Logika sugerowała jej, że
Dexter odwiedzi lady Hennessy; Amanda mogła się
założyć, że zna on miejsce, odpowiadające jego
wartości.
Jeśli miałby się nie pojawić, straci parę wieczorów;
to kropla w morzu czasu, jaki spędziła dotychczas
na poszukiwaniach męża. Jeśli się pojawi, ale nie za
chowa, jak przewidywała, zdobędzie niesamowicie
cenną wiedzę, wystarczającą, by dojść do wniosku, iż
- pomimo całej swej wiary - Dexter nie jest dla niej.
Jednak jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem,
wygra, tak jak zamierzała.
Amanda uważała, że jej zamysł jest wprost genial
ny. Z szerokim uśmiechem, bezwstydnie wodząc
oczami i roztaczając wdzięki, rzuciła się ku wyzwaniu.
*
Martin dojrzał Amandę, jak tylko przekroczył
próg salonu lady Hennessy. Dziewczyna stała obok
kominka; płomienie świec oświetlały ją w pełni, jak
by pozłacając całą postać.
Uczucie, jakiego doznał na jej widok, zaskoczyło
go; nagłe ukłucie żądzy posiadania, niespodziewany
poryw serca. Strząsnął z siebie te doznania, przyjmu
jąc cynicznie rozbawioną maskę, jaką zawsze nosił,
i podszedł w stronę gospodyni.
40
Helen była zachwycona, widząc go. Rozmawiała
z nim, starając się przyciągnąć jego uwagę ku trzem
samotnym, doświadczonym damom, które zaszczyci
ły ją swą obecnością tego wieczoru.
- Będą zachwycone, mogąc cię poznać.
Zerknęła na niego, unosząc brew. Martin ledwie
rzucił okiem na owe damy.
- Nie dziś.
- Nie wiem czy się cieszyć, czy smucić - wes
tchnęła Helen. - Twoja nierychliwość jedynie
wzmaga ich zainteresowanie, ale ciągłe odmowy
zaangażowania stawiają pod znakiem zapytania
moje umiejętności.
- Zawsze w końcu ci się udaje, moja droga, i je
stem pewien, iż damy te o tym wiedzą. Dziś wieczór
jednak będą musiały zadowolić się talentami kogoś
innego, ja... - Martin spojrzał na Amandę, która ni
czym złocisty anioł rozsyłała uśmiechy wśród adora
torów. - Mam inną pieczeń do usmażenia.
Spojrzał na Helen, zaciekawiony, czy podchwyci
kierunek, w jakim padł jego wzrok.
- Nie, nie musisz się dziwić, podejrzewam, że rola,
jaką przyjdzie mi odegrać, będzie raczej rolą rycerza-
-opiekuna niźli demonicznego kochanka.
- Jakże fascynujące - Helen otworzyła szeroko
oczy i uśmiechnęła się. - Bardzo dobrze. Masz moją
zgodę na rozdzielanie swych łask podług własnego
życzenia, i tak nie posłuchałbyś, gdyby było inaczej.
Ale uważaj! - Spojrzała na niego spod przymrużo
nych powiek i odwróciła się, by przywitać kolejnego
gościa. - Wiesz, co mówią o miejscach takich jak to?
Nie wiedział i nie miał też takiej potrzeby. Ostrze
żenie to wyleciało mu z głowy, kiedy przedzierał się
przez tłum, ostentacyjnie omijając wzrokiem owe
damy i wypatrując tej jedynej.
41
Nie zauważyła go do tej pory, a przynajmniej tak
się zdawało; spostrzegł jej wzrok biegnący w jego
kierunku, ale dziewczyna nie dała po sobie poznać,
że go rozpoznała. Nadal zajęta była trzema adorato
rami i Carmarthene'em, choć ten ostatni wyglądał
raczej na zatroskanego niż rozbawionego.
Martin musiał przyznać, iż zabawianie kawalerów
szło jej nadzwyczaj sprawnie. Jej uśmiechy, śmiech,
którego niestety nie mógł dosłyszeć, wesoła paplani
na, radość błyszcząca w oczach, wszystko to składało
się na osóbkę pewną siebie, młodą damę, pełną
iskrzącego się czaru. Przypominała mu w istocie naj
przedniejszy szampan, doskonałe, musujące wino,
którego smak pogłębiał odpowiedni wiek, obiecują
cy rozkosz dla podniebienia i zmysłów.
Martin nie mógł stwierdzić, czy dziewczyna wie
o jego obecności. Nie potrafił powiedzieć, czy jej za
chowanie było wykreowane na pokaz, ze względu
na jego osobę, czy też podpowiadała mu to tylko
własna arogancja.
Krążąc wśród tłumu, znalazł się poza zasięgiem jej
wzroku. Teraz tłum między nimi przerzedził się
i mężczyzna mógł dostrzec ją bardzo wyraźnie; mimo
to nie odwracała się w jego stronę. Roześmiała się,
świetlistym, głębokim i radosnym śmiechem, który
doleciał do jego uszu. Pieścił je, wabił, podobnie jak
stojących w pobliżu dziewczyny mężczyzn.
Nie miało to znaczenia, czy zaplanowała sobie
zwrócić w ten sposób na siebie jego uwagę. I tak jej
się to udało.
Amanda poczuła nadejście Martina niczym wkra
dającą się burzę, wyczuwała jego bliskość. Uczucie
to poruszyło ją, zmusiła się, by się nie odwrócić i sta
nąć twarzą w twarz z tym, przed czym ostrzegały ją
wszystkie zmysły. Gdyby zrobiła to za wcześnie, wy-
42
dałby się cały jej misterny plan. Nagle Martin zatrzy
mał się tuż koło niej, a jego strzelista postać była wy
starczająca wymówką, by przerwać opowieść i posłać
mu spojrzenie.
Pozwoliła, by na jej twarzy zagościł wyraz świad
czący o tym, iż go rozpoznała, w jej oczach pojawiło
się zadowolenie. Nie było to trudne, w jasnym świe
tle, w eleganckim ubraniu mężczyzna wyglądał jesz
cze przystojniej niż poprzedniego wieczoru. Dziew
czyna uśmiechnęła się i wyciągnęła rękę:
- Mój panie.
Uczyniła jedynie tyle, pozwalając, by zarówno on,
jak i inni zinterpretowali to na swój własny sposób.
Martin ujął jej dłoń, a ona dygnęła. Podniósł rękę
Amandy, ze wzrokiem utkwionym w jej oczach
i skłonił głowę.
- Panno Cynster.
Amanda starała się, aby jej palce nie zaczęły pie
ścić jego dłoni, mądrze jednak nie cofając ręki, do
póki on tego nie uczyni.
Martin zwolnił uścisk, Amanda rozpoczęła rytuał
przedstawiania gości.
- I sądzę, że pamięta pan pana Carmarthena.
- W rzeczy samej.
Reggie obdarzył go uważnym spojrzeniem
i grzecznym skinięciem głowy. Wzrok Dextera spo
czął na jego twarzy, a potem na twarzy Amandy.
- Przyznaję, iż jestem zaskoczony spotykając pa
nienkę tutaj. Sądziłem, że po ostatniej wizycie w po
dobnym przybytku rozwaga wygra jednak z odwagą.
Jest tutaj! Jest tutaj i chwycił przynętę!
Amanda spojrzała mu w oczy i bezlitośnie przerwa
ła biegnącą w jej głowie litanię. Tak był tutaj, ale jesz
cze nie dał się obłaskawić. I jeśli Amanda nie będzie
uważać, to ona sama może znaleźć się w potrzasku.
43
Martin z wyraźną przyjemnością wspomniał ich
ostatnie spotkanie i dziewczyna uśmiechnęła się:
- Rozważałam pomysł, czy nie uczestniczyć w ba
lu lady Sutcliffe, jednak - obdarzyła uśmiechem
trzech kawalerów - takie formalne zobowiązania
stają się nudne, kiedy spędziło się tyle lat na salo
nach - ponownie zerknęła na Dextera. - Wydaje się
prawdziwą stratą nie uczestniczyć w bardziej wyrafi
nowanych divertissements organizowanych przez na
szą gospodynię; to o wiele bardziej zajmujące;
śmiem twierdzić, że i pan je takimi znajduje?
Martin przytrzymał jej spojrzenie i zastanawiał
się, czy dziewczyna nie blefuje.
- Moje gusta z pewnością ulokowane są z dala
od przyjęć organizowanych przez damy z towarzy
stwa. Jednak nie wyobrażam sobie, by takie rozryw
ki mogły stanowić pokusę dla takiej młodej damy.
Amanda uniosła brodę, w jej oczach rozbłysły
iskierki, świadczące o tym, iż potraktowała to wyzwa
nie z humorem:
- Wręcz przeciwnie, mój panie. Mam zdecydowa
ną ochotę na bardziej ekscytujące rozrywki -
z uśmiechem, przelotnie dotknęła jego rękawa. -
Ośmielam się twierdzić, że o tym nie słyszałeś, pro
wadząc tak samotniczy żywot.
- Ekscytujące rozrywki, he? - Cranbourne podchwy
cił te słowa. - Słyszała panienka o ekscesach, jakie wy
prawiano wczorajszego wieczora u pani Croxton?
- Doprawdy? - Amanda zwróciła się w jego stronę.
Martin patrzył, jak dziewczyna pozwala, by trzej
kawalerowie przedstawiali jej swe najbardziej wy
myślne propozycje. Być może żył w odosobnieniu,
ale wiedział dokładnie, co ogląda. Carmarthen sta
wał się coraz bardziej zdenerwowany. Jednak gdyby
on, Dexter, skłonił się teraz i odszedł, czy ona dalej
44
zachowywałaby się tak samo? Gdyby on zadeklaro
wał się jako jej opiekun, czy Amanda obyłaby się bez
niego? Jakie sieci wiązała, ile z tego było prawdą?
Nie żeby miało to dla niego znaczenie; potrafiłby
sobie poradzić z nią niezależnie od taktyki, jaką
przyjęła. Ona zaś najwyraźniej potrzebowała kogoś,
kto się nią zaopiekuje, kogoś bardziej muskularnego
niż drogi Reggie.
Cranbourne, Fitzgibbon i Walter byli pochłonięci
dziewczyną; biorąc pod uwagę, ile czasu spędziła
na zabawianiu ich, spodziewali się, iż wkrótce które
goś z nich wybierze. I w odróżnieniu od tego, czego
spodziewała się Amanda, przyzwyczajona do zasad
panujących na balach i w salonach, urocza odmowa
na pewno nie zostałaby dobrze przyjęta.
Martin sięgnął po jej dłoń; zdziwiona dziewczy
na spojrzała w jego stronę, zbijając przemawiającego
Waltera z pantałyku.
- Moja droga, obiecałem Helenie... lady Hennes-
sy, że skoro jest to twoja pierwsza tu wizyta, dopilnu
ję, byś zapoznała się ze wszystkim, co nasza gospody
ni ma do zaoferowania - popatrzył prosto w jej oczy
i położył jej dłoń na swym ramieniu. - Czas już, by
śmy ruszyli, albo nie zdążysz zobaczyć wszystkiego,
nim nastanie świt - zerknął na trzech kawalerów. -
Jestem pewien, iż panowie nam wybaczą.
Nie mieli wyboru; nikt nie sprzeciwiłby się zalece
niom Heleny, Martin tylko na to liczył. Dżentelmeni
pożegnali się i wycofali. Martin zastanowił się
nad Reggie'em.
- Wydaje mi się, że panna Cynster miałaby ocho
tę na jeszcze jeden kieliszek szampana.
Reggie spojrzał na Amandę.
Ta zaś przytaknęła, brzękając bransoletkami.
- Tak, miałabym.
45
Reggie skrzywił się i rzucił spojrzenie Martinowi.
- Pod warunkiem, że nie znikniecie mi, kiedy mnie
nie będzie.
Martin zdusił uśmiech; być może Reggie nie był
tak niedomyślny, jak się zdawało.
- Zostaniemy w tym salonie, ale będziemy się
przechadzać - przerwał z oczami utkwionymi w Reg-
gie'ego. - Niezbyt to rozsądne przebywać zbyt długo
w jednej pozycji.
Ujrzał przerażenie na jego twarzy, a potem mło
dzieniec przytaknął:
- W porządku, znajdę was - rzucił Amandzie peł
ne dezaprobaty spojrzenie i ruszył w stronę sąsied
niego salonu.
Martin rozejrzał się po pomieszczeniu, opuścił ra
mię i skinieniem ręki przywołał Amandę, by ruszyła
przodem. Trzymanie jej dłoni na swoim ramieniu, ta
ka bliskość, nie byłoby zbyt mądrym posunięciem.
Pragnął, aby wszyscy widzieli, że dziewczyna jest
pod jego opieką w towarzyskim sensie, ostatnią rze
czą, jakiej by sobie życzył było to, by goście pomyśle
li, iż jest to coś więcej.
- Naprawdę przyjaźnisz się z lady Hennessy?
-Tak.
Helen była kolejną osobą, która, choć mogła by
wać w towarzystwie, odrzucała taką propozycję.
Amanda zwolniła kroku.
- Co zrobiłam źle?
Martin schwycił jej spojrzenie i zdał sobie sprawę,
że było to proste, bezpośrednie pytanie.
- Jeśli spędzasz więcej niż piętnaście minut na roz
mowie z jednym mężczyzną, zostanie to odebrane
tak, iż masz ochotę na jedną z egzotycznych rozry
wek, o jakich rozmawialiście.
46
- Och -jej piękna twarz pobladła. Dziewczyna od
wróciła się i ruszyła dalej przed siebie. - Nie miałam
takiego zamiaru.
Martin przedstawił ją trzem osobom i ruszyli da
lej. Zmniejszając dystans między nimi, schylił głowę
i wyszeptał:
- A jaki miałaś zamiar?
Dziewczyna stanęła tak raptownie, że niemal
na nią nie wpadł. Zatrzymał się; ledwie centymetr
oddzielał jego tors od jej pleców, jego uda
od pokrytych jedwabiem jej pośladków. Amanda
obejrzała się i napotkała jego wzrok.
Martin poczuł nagłą potrzebę objęcia jej i przytu
lenia do siebie.
- Chciałabym trochę pożyć, zanim się zestarzeję -
odnalazła wzrokiem jego oczy. - Czy to zbrodnia?
- Jeśli tak jest, połowa świata to zbrodniarze.
Dziewczyna spojrzała przed siebie i ruszyła dalej.
Martin opanował swe instynkty i ruszył jej śladem.
- Rozumiem, że miałeś sporo doświadczenia w tej
kwestii - zerknęła na niego.
- Nie wszystko było takie przyjemne.
- Mnie interesują jedynie przyjemne aspekty - za
machała ręką w powietrzu.
Ton jej głosu był bezpośredni, bez przedrzeźniają
cej nuty. Zamierzała szukać przyjemności życia, uni
kając jednocześnie pułapek.
Gdyby tylko życie było takie proste.
Kontynuowali przechadzkę, zatrzymując się na kil
ka minut przy rozmaitych grupkach gości; Amanda
szła pół metra przed nim, Martin zrelaksowany, ale
uważnie obserwujący, tuż za nią. Wątpił, by do tej po
ry napotkała wiele przykrych niespodzianek w życiu;
jej wiara w życie, w jego radości pozostawała nie-
47
wzruszona. Błysk w jej oczach, rozkwitający uśmiech
- wszystko to świadczyło o jej niewinności.
To miejsce nie mogło tego zniszczyć.
Dotarli do pustego rogu pokoju.
- W zasadzie, skoro mówimy o przyjemnościach
życia... - zaczęła.
Martin zatrzymał się przed nią, zasłaniając szero
kimi barkami widok na salon. Napotkał wzrokiem jej
spojrzenie.
- Myślałam o konnej przejażdżce jutro rano.
Wczesnym rankiem. W parku. Czy sądzisz, że stajen
ny spełni moją prośbę?
Zamrugał; Amanda szerzej się uśmiechnęła. I za
częła się modlić, czy aby nie za wcześnie odsłoniła
karty. Skoro Martin był tak tajemniczy, mógł, jeśliby
nie wykonała właściwego ruchu, po tym wieczorze
zapaść się pod ziemię i musiałaby powtarzać całe za
danie od początku.
Jego twarz była nieodgadniona. W końcu rzekł:
- Connor wspominał o ulicy Upper Brooke.
- Dom moich rodziców jest pod numerem dwuna
stym.
- Każę stajennemu czekać z końmi na ciebie
na rogu Park Lane. Po przejażdżce odprowadzi klacz
z powrotem do moich stajni.
- Dziękuję - uśmiechnęła się z wdzięcznością, zbyt
mądra, by wspomnieć, iż o wiele bardziej pasowałoby
jej towarzystwo jego niż stajennego.
- O której godzinie?
- O szóstej - zmarszczyła nosek.
- O szóstej? - Martin wlepił w nią oczy. Była już nie
mal północ, a o szóstej rano park bywał opustoszały.
- Muszę wrócić do domu, zanim wszyscy się poja
wią. Nie chcę, żeby kuzyni zobaczyli konia i zaczęli
wypytywać, skąd go wzięłam.
48
- Twoi kuzyni?
- Moi kuzyni z rodziny Cynsterów. Są ode mnie
starsi. Wszyscy są już żonaci i zrobili się okropnie
sztywni.
Martin w duchu dał sobie kuksańca, że wcześniej
nie domyślił się tego powinowactwa. Oczywiście by
ło wielu Cynsterów i nigdy nie słyszał o żadnych
dziewczynach. Wszyscy członkowie tej rodziny, któ
rych kiedyś poznał, byli mężczyznami.
Mówiono o nich Klub Cynsterów. Kiedy pojawił
się w mieście po raz pierwszy, bałamucili najprzed
niejsze panny z towarzystwa. Teraz jednak wszyscy
byli żonaci... w ciągu ostatniego roku nie spotkał
żadnego z nich, niepodzielnie królując w królestwie,
w którym niegdyś oni panowali.
- Jesteś pierwszą kuzynką St. Ives?
Amanda przytaknęła, patrząc mu prosto w oczy.
Nadszedł Reggie, niosąc kieliszek szampana.
Martin przytaknął z zaciśniętymi ustami.
- Bardzo dobrze, o szóstej rano na rogu Park Lane.
*
Ranek o tej porze był mglisty, szary i chłodny. Ser
ce Amandy truchlało, kiedy usadowiona na coraz
bardziej niespokojnej klaczy, kierowała się w stronę
Mount Gate oraz postaci na wysokim wierzchowcu,
czekającej niecierpliwie pod drzewem, nieopodal
bramy.
Ubrana w strój do konnej jazdy, wyślizgnęła się
przez boczne drzwi domu rodziców i pospieszyła
wzdłuż ulicy. Kiedy dotarła do rogu, zastała tam,
czekającego, tak jak było umówione, stajennego. Jej
nadzieje runęły; skarciła się, iż najwyraźniej spodzie
wała się zbyt wiele i zbyt szybko. Dexter wiedział, że
49
wybiera się na przejażdżkę i pewnego dnia zechce jej
towarzyszyć.
Najwyraźniej skusiła go już teraz.
Siedział na wspaniałym, srokatym ogierze, które
go bez wysiłku kontrolował, zaciskając długie, mu
skularne uda na bokach zwierzęcia.
Miał na sobie tradycyjną marynarkę do konnej
jazdy, bryczesy i wysokie buty; zbliżywszy się krótkim
galopem, Amanda pomyślała, iż wygląda bardziej
dziko, zdecydowanie bardziej niebezpiecznie niż
w formalnym stroju poprzedniego wieczoru.
Włosy miał rozwichrzone, spojrzenie przenikliwe.
Nie miał skrzywionej miny, ale wyglądał na ponure
go. Amanda dołączyła do niego i wyraźnie przekona
ła się, iż nie jest zadowolony ze swojej obecności
w tym miejscu.
- Dzień dobry, mój panie. Nie spodziewałam się,
że spotka mnie przyjemność twego towarzystwa -
uśmiechnęła się promiennie, zachwycona, iż jej
uwaga była tak zgodna z prawdą. - Jesteś gotów
na galop?
Martin przyglądał się jej obojętnie.
- Zobaczysz, że jestem gotów na prawie wszystko.
- Jedźmy w stronę Row - jej uśmiech pojaśniał
jeszcze bardziej.
Martin rzucił spojrzenie w stronę stajennego.
- Zaczekaj tutaj.
Ruszyli równo, jadąc kłusem przez otoczony drze
wami trawnik. Amanda była zajęta wyczuwaniem
jazdy klaczy. Martin obserwował ją, czując ulgę, iż
jest wytrawną amazonką. Niczego innego nie spo
dziewał się po panience z domu Cynsterów.
- Z tego, co mówił Connor, wnioskuję, że twój ku
zyn, nie pamiętam już który, nadal żywo zaintereso
wany jest koniem.
50
- Demon. - Amanda eksperymentowała z wodza
mi. - Ma ogiera w Newmarket. Hoduje konie wyści
gowe, a Flick je ujeżdża.
- Flick?
- Jego żona, Felicity. Ma doskonałą rękę do koni,
pomaga je układać.
Martin nie mógł tego sobie wyobrazić. Demon
Cynster, którego pamiętał, przenigdy nie pozwoliłby
zwykłej kobiecie kręcić się przy jego koniach. Strzą-
snął z siebie te wątpliwości i skoncentrował na tym,
co go nurtowało.
- Więc jeśli Demon zobaczy klacz, rozpozna ją.
- Nawet jeśli zobaczy ją ktoś inny i mu ją opisze.
To pewne. - Amanda zerknęła na niego. - Dlatego
mogę jeździć tylko o tak wczesnej porze, kiedy niko
go nie ma.
Martin ukrył grymas na twarzy; nie powątpiewałby
w jej tłumaczenie. Jednak świadomość, że dziewczy
na ma zamiar jeździć w opustoszałym parku, wystar
czyła, by go wybudzić, nawet o tak nieludzkiej porze;
w jego wyobraźni pojawiły się obrazy, które uniemoż
liwiłyby mu ponowne zaśnięcie. Był więc tutaj, pomi
mo faktu, iż wcale nie miał zamiaru jej towarzyszyć.
Nie oszukiwał się, że kolejnego ranka, kiedy
dziewczyna będzie jeździć, sytuacja się zmieni.
Jeśli dowiedziano by się, że odbywają te prze
jażdżki sam na sam, tak wczesnym rankiem, zaczęto
by szeptać i snuć domysły. Amanda była doświadczo
na, rozsądna, dobrze wychowana i miała dwadzieścia
trzy lata; jej reputacja stanęłaby pod znakiem zapy
tania, lecz nie przez sam fakt samotnych przejażdżek
z nim. To jego osoba byłaby temu winna. Jej rodzina,
kuzyni, nie byliby zadowoleni, ale i ona, i on musie
liby zacząć zachowywać się bardziej nieprzyzwoicie,
by spowodować jakieś interwencje.
51
Z drugiej strony, gdyby jej kuzyni dowiedzieli się,
że on wie, iż Amanda jeździ sama w pustym parku,
a on nic nie zrobił, tylko spał sobie w najlepsze, wów
czas, był tego pewien, stałby się celem nazbyt szyb
kiej interwencji.
Nie mógł się zdecydować, czy fakt, że ten ostatni
scenariusz nie spełni się, nie byłby dla niego szczę
śliwszym rozwiązaniem. Jedyną rzeczą, jaka nieco
rozjaśniała ten ponury nastrój, była pewność, że
Amanda nie zdaje sobie sprawy z jego pozycji. Jej ra
dość, że spotkała go, czekającego na nią, była jak
najbardziej prawdziwa; nie liczyła na to.
Patrzył, jak Amanda prowadzi klacz na tylnych no
gach, potem każe koniowi tańczyć i sprowadza
na powrót do właściwego rytmu.
- Wspaniale reaguje.
Martin zerknął na niebo; miało kolor ciemnych
pereł, noc rozjaśniała się tuż przed świtaniem.
- Jeśli mamy zamiar pogalopować, lepiej się po
spieszmy.
Skierowała klacz na tor. Rzuciła Martinowi spoj
rzenie, mężczyzna podprowadził swojego srokacza;
dziewczyna spięła konia. Klacz była szybsza, ale
dłuższe kroki ogiera szybko zmniejszyły dystans; za
częli galopować łeb w łeb. Park był opustoszały, ci
chy i spokojny. Srokacz z łatwością prześcignąłby
klacz, ale Martin przyhamował go. Mógł obserwo
wać jej twarz, rozjaśnioną niekłamaną radością, do
strzec uczucie zadowolenia, jakie ją ogarniało.
Ciężki odgłos stukotu kopyt otaczał ich zewsząd,
aż zaczął krążyć echem w żyłach. Owiewały ich stru
mienie powietrza, rozdmuchując włosy, szczypiąc
w twarze i rozjaśniając oczy.
Amanda zwolniła; tor przed nimi wkrótce się koń
czył. Przeszli z galopu do kłusa, a w końcu zaczęli iść
52
stępem. Wierzchowce wydychały opary powietrza
w idealnej ciszy. Uprzęż zadźwięczała, kiedy srokacz
potrząsnął łbem. Martin zawrócił w stronę Mount
Gate, spoglądając okiem znawcy na klacz.
Wykonała manewr bezbłędnie, podobnie jak pro
wadząca ją amazonka.
Martin widział zbyt wiele kobiecego piękna, by
być na nie wrażliwym. A mimo to nigdy nie mógł
przeoczyć wspaniałych barw i jeszcze bardziej dosko
nałych faktur. Aksamitny żakiet pasował do barwy
jej oczu; wcześniej nie był w stanie docenić tego ko
loru, ale teraz ciemności rozjaśniły się i dostrzegł to
wyraźnie, kiedy dziewczyna odwróciła się do niego,
uśmiechnięta, oszołomiona radością.
Spod zawadiackiego nakrycia głowy, tej samej
barwy co żakiet, wystawały kosmyki jej włosów
oświetlone pierwszymi promieniami słońca, które
wydobywało z nich złocisty odblask. Poprzedniego
wieczoru, kiedy miała włosy wysoko upięte, wyobra
żał sobie, że są długie do ramion. Teraz widział, że
są znacznie dłuższe, przynajmniej do połowy ple
ców. Błyszczące, połyskujące loki, związane pod na
kryciem głowy, wymykały się tu i ówdzie, muskając
jej szyję i tworząc urocze pierścienie wokół malut
kich uszu.
Jej włosy sprawiły, że zaświerzbiały go palce.
Jej skóra przyprawiła go niemal o ból.
Po przejażdżce alabastrowa cera Amandy przy
brała delikatny, różany odcień. Martin wiedział, że
gdyby przytknął usta do jej szyi, gdyby musnął palca
mi odsłonięte ramię, mógłby poczuć krew krążącą
w jej żyłach pod delikatną skórą. Wiedział, że pożą
danie wzbudziłoby identyczny efekt. A jej usta, roz
chylone, różowe wargi...
Oderwał od niej wzrok, spojrzał w stronę parku.
53
: . Rozdział 1 Ulica Upper Brook, Londyn 20 lutego 1825 - To beznadziejne! - Amanda Cynster rzuciła się na łóżko swej siostry, bliźniaczki. - Po prostu nie ma żadnego dżentelmena wartego uwagi. - Od ostatnich pięciu lat nie ma, przynajmniej ta kiego, który byłby zainteresowany znalezieniem żony - Amanda wyciągnęła się obok siostry i wpatrywała w baldachim. - Szukamy i szukamy... - Szukałyśmy wszędzie. - A ci nawet średnio zainteresowani nie są... inte resujący. - To śmieszne! - Przygnębiające. Obie bliźniaczki, podobne do siebie fizycznie i psychicznie, obdarzone blond lokami, chabrowymi oczami i porcelanową cerą, mogłyby z łatwością uchodzić za La Belle Assemble, dobrze wychowane, modne młode damy, gdyby nie wyraz, jaki malował się na ich twarzach. Amelia wyglądała na zdegusto waną, a Amanda na zbuntowaną. - Nie mam zamiaru obniżać swoich standardów. 5
Od lat bezustannie rozprawiały nad wymaganiami wobec przyszłego męża. Ich oczekiwania nie różniły się od tych wyznawanych przez ich mentorki: matkę, ciotki i żony kuzynów. Otaczały je silne kobiety, da my, z których każda odnalazła szczęście w małżeń stwie. Bliźniaczki nie miały najmniejszych wątpliwo ści co do rzeczy, których poszukiwały. Dżentelmena, który nade wszystko pokocha je i rodzinę, jaką razem założą. Opiekuna, przyjaciela o silnym ramieniu, który zawsze zapewni im poczu cie bezpieczeństwa. Mężczyznę, który doceni ich zdolności, inteligencję, własne zdanie i zaakceptuje jako równe samemu sobie, nawet gdyby pragnął być panem i władcą świata. Dżentelmena majętnego, który pomnażałby majątek, mężczyznę z ich świata, na tyle dobrze skoligaconego, by pasował do potęż nego klanu Cynsterów. Człowieka namiętnego i rodzinnego, kochanka, opiekuna, partnera. Męża. - Musi to być ktoś, kto dorównuje naszym kuzy nom - mruknęła Amanda. Cynsterowie, słyn na szóstka, która trzęsła wszystkim dokoła przez wiele lat, łamiąc wiele dziewczęcych serc, dopóki każdego z nich nie dopadło przeznaczenie. - Nie mogą być wyjątkiem. - Nie są. Pomyśl o Chillinworthcie. - Prawda, ale wtedy myślę o lady Francesce, więc niewiele to pomaga. Już jest zajęty. - I tak jest za stary. Potrzebny nam ktoś bardziej w naszym wieku. - Byle nie za młody, dość już mam niecierpliwych młodzianów. Było to dla nich objawienie niczym na drodze do Damaszku, kiedy zdały sobie sprawę, że ich kuzy ni, ci aroganccy, dyktatorscy mężczyźni, od których 6 przez tyle lat pragnęły się uwolnić, są w istocie uoso bieniem ich ideałów. Odkrycie to zmniejszyło dra stycznie kolejkę potencjalnych kandydatów na męża, co sprawiło im nie mniej zaskakującą ulgę. - Jeśli kiedykolwiek mamy zamiar znaleźć sobie mężów, musimy zacząć działać. - Potrzebny nam plan. - Inny niż ten z zeszłego roku, czy z roku poprzed niego! - Amanda zerknęła na Amelię; na twarzy sio stry malował się wyraz nieobecności, oczy wpatrzone były w jakąś, tylko dla niej wyraźną, wizję. - Wyglą dasz tak, jakbyś już jakiś miała. Amelia spojrzała w jej stronę: - Nie, nie mam planu. Jeszcze nie, są jednak od powiedni mężczyźni, tylko że oni nie szukają żony. Przynajmniej jeden przychodzi mi na myśl, więc mu szą być i inni. Myślałam, że... Może powinnyśmy przestać czekać i wziąć sprawy we własne ręce. - Zgadzam się całkowicie, ale co proponujesz? - Mam już dość czekania - Amelia zacisnęła szczęki. - Mam dwadzieścia trzy lata! Chcę wyjść za mąż do czerwca. Kiedy zaczną się święta, mam za miar sporządzić nową listę kandydatów, niezależnie od tego, czy mają ochotę na małżeństwo, czy nie. Po tem mam zamiar wybrać tego, który mi najbardziej odpowiada i podjąć kroki, które doprowadzą go ze mną do ołtarza. W ostatnim zdaniu dało się wyczuć prawdziwą de terminację. Amanda przyjrzała się profilowi siostry. Wiele osób sądziło, iż to ona jest tą upartą, silniejszą i pewniejszą siebie. Amelia wyglądała na spokojniej szą, ale w rzeczywistości, kiedy już sobie coś posta nowiła, nie było siły mogącej zawrócić ją z raz obra nej drogi, prowadzącej do osiągnięcia wymarzonego celu. 7
- Ty szczwana łasiczko, masz kogoś na oku. Amanda zmarszczyła n o s e k . - Mam, ale nie jestem pewna. Może me jest naj lepszym wyborem, jeśli pominiesz założenie, że kan dydat powinien szukać żony, to wybór będzie o wie le większy. - Prawda. Ale nie dla mnie, szukałam... - zamil kła na chwilę. - Powiesz mi, kto to jest? Czy mam zgadywać? - Ani jedno, ani drugie - Amelia zerknęła na sio strę. - Nie wiem na pewno, czy to akurat ten jedyny, a ty mogłabyś nieuważnie zdradzić moją tajemnicę, gdybyś wiedziała. Amanda musiała przyznać siostrze rację; masko wanie uczuć nie było jej najmocniejszą stroną. - Dobrze, ale jak masz zamiar sprawić, by dopro wadził cię do ołtarza? - Nie wiem, ale uczynię wszystko co konieczne, by tak się stało. To ponure ślubowanie sprawiło, iż po plecach Amandy przeszły ciarki. Doskonale wiedziała, co oznacza określenie „wszystko co konieczne". Była to ryzykowna strategia, ale nie miała wątpliwości, że Amelia, zdeterminowana Amelia, doprowadzi ją do zwycięstwa. Amelia posłała jej spojrzenie: - Co z tobą? Co z twoim planem? Nie trudź się na wet wmawiając mi, że żadnego nie masz. Amanda uśmiechnęła się. To było najlepsze w by ciu bliźniaczkami: instynktownie wyczuwały własne myśli. - Już przejrzałam nasze otoczenie i nie tylko tych, którzy raczyliby błogosławić nasze stopy. Doszłam do wniosku, że skoro nie mogę znaleźć mężczyzny w naszym otoczeniu, muszę szukać poza nim. 8 - A gdzie znajdziesz nadającego się do małżeń stwa mężczyznę poza naszym otoczeniem? - Gdzie nasi kuzyni spędzali większość wieczorów, zanim się pożenili? - Chodzili na bale i przyjęcia. - Tak, ale przypomnij sobie, że zjawiali się tylko na chwilę, na taniec lub dwa, i wychodzili. Pojawiali się tylko dlatego, że ciotki nalegały. Nie wszyscy od powiedni mężczyźni, tacy, jakich uważałybyśmy za dobre partie, mają kobiety w rodzinie, które dba ją o to, by pojawiali się w towarzystwie. - Więc... - Amelia skupiła wzrok na twarzy sio stry. - Będziesz szukała właściwej partii w prywat nych klubach i szulerniach?... Dżentelmenów, któ rych nie spotkałyśmy, ponieważ niezbyt często lub wcale nie pokazują się w naszych kręgach? - Właśnie: w klubach i szulerniach i na prywat nych przyjęciach, które odbywają się w salonach róż nych dam. - Mhm, brzmi nieźle. - Sądzę, iż kryje w sobie mnóstwo możliwości - Amanda przyjrzała się twarzy siostry. - Chcesz po szukać ze mną? Z pewnością w cieniu kryje się wię cej niż jedna odpowiednia partia. Wzrok Amelii napotkał spojrzenie siostry i ominął ją; po chwili bliźniaczka przytaknęła: - Nie, gdybym nie była zdeterminowana, ale je stem. Ich spojrzenia skrzyżowały się w idealnym porozu mieniu i Amanda skinęła głową: - Czas się rozdzielić - uśmiechnęła się i wykonała teatralny gest. - Ty poszukasz szczęścia w świetle ży randoli... -A ty...? - A ja odnajdę swe przeznaczenie w ciemnościach. 9
* Zaiste głębokie ciemności panowały w głównej sa li Mellors, najnowszym, najbardziej modnym klubie gry; opanowując chęć zapuszczenia się w nie, Aman da zatrzymała się u wejścia i chłodnym spojrzeniem omiotła towarzystwo. Zebrani również się jej przyglądali, jednak nie tak chłodno. Wokół czterech z sześciu okrągłych stołów zgro madzeni byli mężczyźni; mieli zmęczone oczy, w rę kach karty, na stolikach stały kieliszki. Bezczelnie przyglądali się dziewczynie, ale Amanda zignorowa ła to. Przy największym stole trwała partia faraona; dwóm graczom towarzyszyły dwie damy, przywarte do nich niczym syreny. Bankier spojrzał wprost na Amandę, zamarł, jakby sobie coś przypomniał, i zerknął w dół, odwracając kolejną kartę. Towarzysz Amandy, Reggie Carmarthen, przyja ciel z dzieciństwa, coraz mniej chętny do tej eskapa dy, potajemnie pociągnął ją za rękaw. - Nic tu nie ma, naprawdę. Jeśli teraz wyjdziemy, zdążymy do Henry's przed końcem kolacji. Amanda skończyła swój przegląd i napotkała wzrok Reggie'ego. - Jak możesz mówić, że nic tu nie ma? Ledwo przyszliśmy, a w kątach jest ciemno. Właściciele klubu znajdującego się na tyłach ulicy Duke udekorowali ściany brązowymi tapetami, pa sującymi do skórzanych krzeseł i drewnianych stoli ków. Pomieszczenie, oświetlone jedynie przez do brze rozmieszczone na ścianach świeczniki, tonęło w mroku, pełnym nasyconej męskością atmosfery. Amanda rozejrzała się. Opanował ją dreszcz stra chu, ciarki przeszyły ciało. Uniosła brodę. 10 - Pozwól mi się rozejrzeć; jeśli nie będzie rzeczy wiście nic interesującego, wyjdziemy. Reggie wiedział, jakiego to „nic interesującego" szukała Amanda, nawet jeśli on zdecydowanie tego nie pochwalał. Podając mu swoje ramię, dziewczy na uśmiechnęła się. - Nie możesz tak szybko nawoływać do odwrotu. - Oznacza to, że nie posłuchasz mnie, nawet jeśli tak będzie. Rozmawiali ściszonymi głosami, mając na uwadze skupienie grających. Amanda poprowadziła Reg- gie'ego w stronę stolików, nie zwracając uwagi na to, co przyglądający się im mogliby pomyśleć: że Reggie jest jej kawalerem i ona namówiła go, by zabrał ją w to miejsce. Rzeczywiście przekonała go, jednak miała na myśli o wiele bardziej skandaliczny cel. Lokal był nowy i przyciągał rozmaitej maści fircy- ków i awanturników szukających hulanki. Gdyby znalazła cokolwiek w jej guście w miejscu o lepszej renomie, nigdy nie przyszłoby jej do głowy przycho dzić tutaj. Jednak przez ostatnie dwa tygodnie od wiedzała kluby i szulernie i jej obecność tutaj, gdzie jedynymi znajomymi twarzami oprócz Reggie'ego były te, których wolałaby nie rozpoznawać, świadczy ła jedynie o jej zdesperowaniu. Wsparta na ramieniu towarzysza, udając niewinne zainteresowanie grą, spoglądała zblazowanym wzro kiem na graczy i każdego odrzucała. Gdzie, łkała w środku, był mężczyzna dla niej? Dotarła do ostatniego stolika i zatrzymała się. Po mieszczenie było głębokie. Przed nimi rozciągała się ciemność rozjaśniona jedynie promieniami dwóch ściennych lamp. Tu i ówdzie stały przepastne fotele, w których niemal niknęli siedzący ludzie. Pomiędzy fotelami poustawiano niewielkie stoliki. Amanda 11
dostrzegła, jak biała dłoń o długich palcach apatycz nie rzuca kartę na wypolerowany blat. Niewątpliwie w tej części pomieszczenia odbywały się najbardziej poważne partie. I znajdowali się tu najbardziej niebezpieczni gracze. Zanim zdecydowała się podejść bliżej, przy jed nym ze stolików skończyła się właśnie gra. Karty rzu cono na stół, żarty przeplatały się z przekleństwami; szurały krzesła. Amanda obróciła się i znalazła pod obstrzałem czterech par męskich oczu, intensywnym i rozpalo nym. Wszystkie spojrzenia skupione były na niej. Najbliższy z mężczyzn podniósł się; był o głowę wyższy od Reggie'ego. Jeden z jego towarzyszy dołą czył do niego. Uśmiechał się niczym wilk. Pierwszy z mężczyzn nawet się nie uśmiechnął. Zrobił śmiały, chwiejny krok w przód i zawahał się, omiatając ich spojrzeniem. - Proszę, proszę... czyż to nie mała panienka Cynster? Przyszłaś zobaczyć, jak bawi się druga po łowa? Amanda dumnie się obróciła, mimo iż mężczyzna przewyższał ją wzrostem, spojrzała na niego z góry. Kiedy rozpoznała, kim jest, uniosła brodę jeszcze wyżej. - Lord Connor - skłoniła się. Był w końcu hrabią, ale ona zbagatelizowała tę różnicę, jej status społeczny był wyższy. Hrabia był rozpustnikiem, miał opinię człowieka pełnego wad i wszetecznika. Wilgotny błysk w jego bladych oczach, z których jedno było na wpół przy mknięte z powodu jakiegoś dawnego pojedynku, świadczył o tym, iż w tym wypadku plotka nie mija się z prawdą. Był korpulentny, szerszy niż wyższy; chodził wolno, jego skóra wyglądała blado, a obwisłe 12 policzki sprawiały, że gdyby nie kruczoczarne włosy, mógłby wyglądać na kogoś w wieku jej ojca. - No więc? Przyszłaś tutaj pogapić się, czy wziąć udział w grze? Mięsiste usta Connora wydęły się w pogardliwym uśmiechu; zmarszczki, żłobione latami na jego twa rzy, pogłębiły się. - Z pewnością teraz, kiedy dzielnie przekroczyłaś progi Mellors, nie odejdziesz bez spróbowania szczę ścia w grze? Nie wykorzystasz przychylnego Cynste- rom losu? Słyszałem, że odnosiłeś niejakie sukcesy podczas wypadów do miasta. - W zasadzie, my już... - Reggie zacisnął dłoń na jej nadgarstku. - Szukaliście odpowiedniego wyzwania? Zobacz my, czy uda mi się was zadowolić. Co powiecie na partyjkę wista? Amanda nie patrzyła na Reggie'ego; wiedziała, co myśli, ale zostanie przeklęta, jeśli weźmie nogi za pas i ucieknie tylko dlatego, że jakiś mężczyzna z plemie nia Connorów stanął jej na drodze. Pozwoliła, aby na jej twarzy zagościł wyraz rozbawionej buty. - Nie sądzę, mój panie, aby wygrana z taką nowi- cjuszką jak ja dała ci jakąkolwiek satysfakcję. - Wręcz przeciwnie - głos Connora stał się twardy. - Mam nadzieję, że sprawi mi to przyjemność - uśmiechnął się niczym drapieżnik zwąchawszy zwie rzynę. - Słyszałem, że masz rękę do kart, z pewno ścią nie pominiesz takiej okazji - wypróbować swe umiejętności przeciwko moim. - Nie! - wyszeptał Reggie w sotto voce. Amanda wiedziała, że powinna w chłodny sposób odmówić i pozwolić, by Reggie ją wyprowadził, ale nie mogła, po prostu nie mogła znieść myśli, że Connor i każdy z tych mężczyzn pośle za jej plecami 13
domyślny uśmieszek i roześmieją się w głos, kiedy wyjdzie. - Wist? - Usłyszała własne słowa. Reggie wydał z siebie jęk. Znała dobrze zasady gry i rzeczywiście sprzyjała jej karta, ale nie była na tyle głupia, by uważać, iż mogłaby być równą przeciwniczką dla Connora. Udawała, iż rozważa jego propozycję, świadoma, że wszystkie oczy wpatrzone są w nią. Następnie po trząsnęła głową, a na jej ustach zagościł uśmieszek. -Sądzę, że... - Mam piękną, młodą klaczkę, czysty Arab, kupi łem ją dla hodowli, ale się okazało, że piekielnie gry zie i jest całkowicie nieokiełznana. Będzie ci idealnie pasowała - słowa te brzmiały tak gładko, że nie mo gły zostać odebrane jako obraza.. Connor uśmiech nął się, doskonale zdając sobie z tego sprawę. - Wy grałem ją od twojego kuzyna, w rzeczy samej. Ta ostatnia uwaga, została rzucona niewątpliwie po to, by wzbudzić jej zainteresowanie, zamiast tego podrażniła jej dumę. - Nie! - nalegał Reggie rozpaczliwym szeptem. Amanda zmierzyła się spojrzeniem z Connorem i uniosła brew. Uśmiech zniknął z jej twarzy. - Klacz, powiadasz? Connor przytaknął, troszkę zbity z tropu. - Warta niezły majątek - w jego tonie słychać by ło, iż zaczyna się zastanawiać nad słusznością swej propozycji. Przez ułamek sekundy Amanda rozważała podję cie rzuconej rękawicy, ale ostrożność wzięła górę. Gdyby odrzuciła propozycję Connora i rozegrała partię z paroma z przyglądających im się hulaków, to by wystarczyło, by udowodnić, iż nie zasługuje na miano kompletnej dyletantki. Nie mogła pozwo- 14 lić sobie na odrzucenie i pogardę towarzystwa, w którym prawdopodobnie znajdował się jej przyszły mąż. Jak jednak wymknąć się z pułapki Connora? Odpowiedź była jasna jak słońce. Amanda wygię ła usta i wycedziła: - Jakże ciekawe. Niestety, nie mam nic, co mogła bym postawić wobec tak cennej stawki. Odwróciła się i pozwoliła, aby jej wzrok spotkał się ze spojrzeniami dwóch młodzieńców, którzy na gle zaczęli się zbliżać. Przyglądała im się spokojnie. - Nie poświęcisz nawet trzech godzin swego cza su? - wyjęczał Connor. - Trzech godzin? - Amanda odwróciła się. - Trzech godzin u mojego boku - Connor wielko dusznie machnął ręką. - W otoczeniu, w jakim sobie zażyczysz. - Ostatnie zdanie wypowiedział, łypiąc lu bieżnie okiem. Amanda mogła roześmiać się sama do siebie kpią co. Uniosła brodę: - Mój czas staje się coraz cenniejszy. Ale ośmie lam się twierdzić, że ta twoja klacz jest również cen na. - Serce waliło jej jak młotem. Uśmiechnęła się protekcjonalnie. - Musi być, skoro Demon się nią in teresował - rozpogodziła się. - Jeśli wygram, dam mu ją. Skręciłby jej kark. Jęk Reggie'ego mogli usłyszeć wszyscy. Amanda uśmiechnęła się. - Zdaje się, że powiedziałeś coś o partyjce wista? Wreszcie przekroczyła granicę, wkraczając na nie bezpieczne tereny. Kiedy wypowiadała te słowa i kie dy patrzyła na tężejący wzrok Connora, poczuła nie pokój, jakiego nigdy wcześniej nie doznała. Poczuła dreszcz strachu i oczekiwania zarazem; ogarniała ją wesołość. 15
- Twój partner? - spojrzała z zaciekawieniem na Connora. Ten z kamienną twarzą machnął ręką w stronę ciemności: - Meredith. Chudy jegomość uniósł się z fotela i sztywno ukłonił. - Niewiele mówi, ale doskonale radzi sobie w kar tach. - Connor przeniósł wzrok na Reggie'ego. - A kto będzie partnerował tobie, panno Cynster? Ten tu, Carmarthen? - Nie - w tonie Reggie'ego wyczuwało się granicę, której nie miał zamiaru przekraczać. Potrząsnął ra mieniem Amandy. - To szaleństwo! Chodź zaraz! Co ci zależy, co ta kie łobuzy sądzą na twój temat? Ale ona o to nie dbała, w tym tkwiła cała przy krość. Nie potrafiła tego wytłumaczyć, jednak nie mogła wyobrazić sobie, by którykolwiek z jej kuzy nów zostawił ot tak sobie gładkie obraźliwe słówka Connora. Na pewno nie, zanim otrzymaliby odpłatę. Klacz krwi arabskiej wydawała się właściwą odpła tą. Zaiste odpłata. To go nauczy, żeby nie igrać z ko bietami Cynsterów, nawet z tymi młodymi. Najpierw jednak musiała znaleźć partnera, najle piej takiego, który pomógłby jej w zwycięstwie. Nie traciła czasu na przekonywanie Reggie'ego, ledwo pamiętał kolory kart. Uśmiechając się pewnie, stara jąc się zmniejszyć jego zatroskanie, zwróciła się w stronę stolików, przy których zamarła gra. Musi znaleźć się jakiś dżentelmen, chcący przyjść jej z pomocą. Serce zaczęło jej bić jak oszalałe. Nie było naj mniejszego zainteresowania, nie zauważyła żadnego zaciekawionego wyrazu twarzy, jaki spodziewała się dostrzec. W oczach mężczyzn widać było nieskrywa- 16 ną, chłodną kalkulację. Łatwo było się domyślić, ja ką opcję rozważają: ile Amanda jest skłonna dać za uratowanie jej przed Connorem? Wystarczyło jedno spojrzenie. Dla nich była jedy nie niewinnym, soczystym gołąbkiem w sam raz do oskubania. Opuściła ją wesołość i opanowało przemożne, paniczne uczucie. Jeśli chcąc zaspokoić swą dumę wybierze jednego z tych mężczyzn na partnera, gdzie zaprowadzi ją to pod koniec gry? Da jej to poczucie triumfu niezależnie od rezulta tu, ale i kolejny być może bardziej niebezpieczny dług. Patrzyła po kolei w oczy każdego z mężczyzn, a serce zamarło jej w piersi. Z pewnością był wśród nich jeden dżentelmen, wystarczająco szacowny, by partnerować jej w tej piekielnej grze. Tu i ówdzie pojawiły się uśmiechy; zaszurały krze sła. Kilku mężczyzn wstało... Nagle uwagę mężczyzn zebranych w sali odwróci ło coś w cieniu, w jej głębi. Amanda i Reggie się odwrócili. W ciemnościach majaczyło coś wielkiego. Z krzesła w drugim końcu pomieszczenia podniósł się ciemny kształt; mężczyzna, szeroki w barach i wy soki. Ospale i dostojnie, co wraz z jego posturą było imponujące, niespiesznie zbliżył się w ich stronę. Powoli wynurzył się z cienia; stanął w świetle, gdzie widoczny był jak na dłoni, ubrany w płaszcz, który pochodzić mógł jedynie od jednego z najzna mienitszych krawców. Na szyi zawiązany miał fanta zyjny krawat koloru kości słoniowej, a całości dopeł niała zdobna, satynowa kamizela wyjątkowej urody. Sposób, w jaki się poruszał, bez wysiłku i dostojnie, świadczył o pewności siebie i - co więcej - całkowi- 17
tym przekonaniu o umiejętności wygrywania, nieza leżnie od podjętego wyzwania. Mężczyzna miał ciemne, gęste włosy, przycięte w modny sposób; opadały mu na twarz, kryjąc grube brwi i spływając na kołnierz. W świetle świec wyglą dały niczym pióra jakiegoś ptaka. Zbliżył się spokojnie, nie wzbudzając strachu, a jednak po jego sposobie poruszania się widać było, iż każdym długim, majestatycznym krokiem pacyfi kuje swą siłę. W końcu i jego twarz wynurzyła się z ciemności. Amanda wstrzymała oddech. Wyraziste kości policzkowe wznosiły się nad po liczkami, szczupłymi, lekko zapadniętymi w okoli cach mocno zarysowanej żuchwy. Miał twarz, którą Amanda bezbłędnie oceniła - w tak arystokratyczny sposób elegancką, jak jego ubranie, i tak pełną siły i wyrazistą, jak sposób jego poruszania. Oczy o barwie zielonkawych agatów napotkały jej wzrok i przytrzymały go do momentu, aż mężczyzna stanął obok. Nie odczuła żadnego instynktu dra pieżcy z jego strony; szukała, lecz nie udało jej się odnaleźć żadnego śladu ukrytego w jego wzroku. Zamiast tego dostrzegła zrozumienie i wyczuła roz bawienie. - Jeśli potrzebujesz partnera, będę zaszczycony jeśli ci pomogę. Jego głos doskonale pasował do postury: był głę boki, nieco szorstki, zachrypnięty, jakby nadwyrężo ny. Amanda poczuła jego słowa niemal namacalnie a jej zmysły zawrzały. Mężczyzna nie spuszczał wzro ku z jej twarzy, chociaż zdążył omieść błyskawicznym spojrzeniem jej postać, a następnie ponownie zajrzał jej w oczy. Amanda nie patrzyła na Reggie'ego, ale zdawała sobie sprawę, że mężczyzna wie o obecności 18 jej przyjaciela, który szarpał ją za rękaw i od czasu do czasu wydawał z siebie ostrzegający syk. - Dziękuję - ufała, zaufała tym agatowym oczom. Nawet jeśli się myliła, nie dbała o to. - Panna Aman da Cynster - wyciągnęła dłoń. - A pan jest...? Mężczyzna chwycił jej dłoń, a jego usta wygięły się, kiedy się skłonił: - Martin. Szczerze wątpiła by był panem Martinem, a zatem lord Martin. Jak przez mgłę pamiętała, iż słyszała o jakimś lordzie Martinie. Martin wypuścił jej rękę i zwrócił się do Connora: - Zakładam, że nie masz nic przeciw temu? Amanda skierowała wzrok na twarz Connora i do strzegła, że w istocie ma on jakieś obiekcje. I to po ważne, jeśli wierzyć krzywemu spojrzeniu jego oczu. Doskonale! Być może Connor się wycofa... W tym samym momencie zdała sobie sprawę, jak mało jest to prawdopodobne. Mężczyźni i ich idio tyczne zasady! Zaraz jednak Connor szybko skinął głową. Chciał by zaprotestować, ale czuł, że nie może. Amanda zerknęła na Reggie'ego. Na jego twarzy malował się wyraz całkowitego przygnębienia i po rażki. Otworzył usta, omiótł dziewczynę spojrze niem, a potem powoli zacisnął wargi z powrotem. - Mam nadzieję, że wiesz, co robisz. Jego szept dobiegł jej w momencie, kiedy zwróciła się ku nowemu partnerowi. Martin patrzył na Connora: - To może powinniśmy zaczynać - machnął ręką w stronę ciemnego wnętrza. - W rzeczy samej. - Connor odwrócił się i ruszył w stronę cienia. - Noc zbliża się wielkimi krokami. Amanda przyjrzała się panującym wokół ciemno ściom i powstrzymała wyraz grymasu. Spojrzała 19
w górę i napotkała wzrok Martina, który następnie zerknął ponad jej głową w stronę drzwi. - Dwie świeże talie, Mellors - ponownie spojrzał w jej stronę. - I dwa kandelabry. Zawahał się przez chwilę, a następnie zaoferował jej swe ramię. - Idziemy? Amanda uśmiechnęła się i położyła dłoń na jego ra mieniu, zdając sobie natychmiast sprawę ze stalowej siły jego mięśni. Mężczyzna poprowadził ją w róg po mieszczenia, gdzie oczekiwali ich Connor i Meredith. - Czy jesteś dobrym graczem, sir? - Uważają, że mam dobrą rękę - uśmiech zaigrał na jego wargach i mężczyzna spojrzał na nią. - To dobrze, ponieważ Connor jest ekspertem, a ja nie. I sądzę, że często grywa z Meredithem. - A jak ty grasz? - spytał po chwili Martin. - Dość dobrze, ale nie równam się klasą z Connorem. -W takim razie - zniżył głos, kiedy zbliżyli się do przeciwników. - Graj prosto, nie staraj się być sprytna, to zostaw mnie. To były jedyne wskazówki, na jakie mieli czas, ale w zupełności wystarczyły. Amanda starała się ich trzymać, kiedy rozpoczęła się pierwsza partia. Mieli dla siebie cały róg pomieszczenia. Reggie zapadł się w fotelu kilka metrów dalej, obserwując ponuro całą scenę. Connor siedział po lewej ręce Amandy, Mere dith po prawej. Obaj wzdrygnęli się, kiedy Mellors przyniósł kandelabry. Niewzruszony Martin nakazał Mellorsowi umie ścić świeczniki na małych stolikach po obu stronach krzesła Amandy. Connor posłał Martinowi jadowite spojrzenie, ale nie rzekł ani słowa; Martin roztaczał wokół siebie aurę tak niezwykłej siły, że niewielu miałoby odwagę ją kwestionować. Amanda, spowita 20 złocistym blaskiem, poczuła się o wiele bardziej komfortowo; zrelaksowana, potrafiła lepiej się skon centrować. Pierwsza partia była serią pojedynków, Connor oceniał siłę Amandy i jej partnera, a Martin jedno cześnie szacował przeciwników i z bliska przyglądał się grze dziewczyny. Jak to się często zdarzało, karta jej szła, ale granie przeciw tak wyśmienitemu graczo wi jak Connor nie było łatwym zadaniem. Niemniej jednak, pod czujnym okiem Martina, wygrali pierw szą partię. Amanda była zachwycona rozgrywką. Oparła się wygodnie i wyciągnęła ręce, uśmiechając się do Mel- lorsa, który poczęstował ją kieliszkiem szampana. Rozdawano kieliszki; Amanda delikatnie skosztowa ła napoju; mężczyźni pochłonęli łapczywie zawartość szkła i Mellors skwapliwie uzupełnił trunek. Martin potasował karty, Connor rozdał i rozpo częła się kolejna partia. Po każdym wyłożeniu Martin, po raz pierwszy od długiego czasu, nie był pewien, czy wygra. Co jeszcze bardziej go zdziwiło, zależało mu na tym, nie dla siebie samego, ale dla tego anioła, który siedział naprzeciw niego w złocistej aureoli blasku świec. Jej włosy mieniły się, gęste i lśniące. Palce świerzbiły go by ich dotknąć, pogłaskać, nie tylko jej włosy. Cera dziewczyny była doskonała, idealnie mleczna, taka, jaką znaleźć można było tylko u niektórych angiel skich panienek. Wiele usiłowało osiągnąć podobne efekty za pomocą maści i kremów, ale w przypadku Amandy Cynster skóra była naturalna niczym nie skazitelny marmur. Oczy miała chabrowe, o blasku najdroższych sza firów. Prawdziwe, niewinne klejnoty... Ale dziew czyna nie była naiwna, była nietknięta cynizmem te- 21
go świata. Nie dopadły jej jeszcze życiowe burze. By ła dziewicą, co do tego nie miał wątpliwości. Dla takiego konesera jak on, o wysmakowanym, wyrafinowanym guście, dziewczyna stanowiła per fekcyjny okaz angielskiej róży. Oczekującej na kogoś, kto ją zerwie. Z pewnością stałoby się tak tego wieczoru, gdyby się tutaj nie pojawił. Co, do diabła, tu robiła, przecha dzając się w tym piekle niczym łabędź pływający w sta wie pełnym krokodyli. Tego nie potrafił zrozumieć. Między Bogiem a prawdą nie chciał myśleć o niej zbyt dużo, o niej, o jej myślach i potrzebach. Jedy nym powodem, dla którego zapragnął wyciągnąć ją z tego piekła, był czysty altruizm. Widział, jak usiło wała odeprzeć ataki starego Connora, jednocześnie próbując zachować godność. Rozumiał, dlaczego przyjęła wyzwanie. Wiedział bardzo dobrze, co to znaczy stracić twarz. Kiedy jednak wygrają i dziewczyna będzie bez pieczna, on odejdzie i powróci w krainę cienia, gdzie jego miejsce. Z żalem, przyznał, ale musiał tak po stąpić. Ona nie była i nigdy nie będzie dla niego. Odszedł z jej świata dawno temu. Ostatnia lewa przypadła Connorowi. Martin oce nił wzrokiem zapis, jaki leżał na stole pomiędzy ni mi. Jeszcze jedno rozdanie i, jeśli nie nadejdzie po moc z niebios, Connor i Meredith wygrają partię, grę i cały wieczór. Czas na zmianę taktyki. Następne rozdanie poszło zgodnie z jego przy puszczeniami, Connor zapiszczał z radości i poprosił o więcej szampana, tasując karty do pierwszego roz dania w decydującej rozgrywce. Zauważając delikat ny rumieniec na jasnych policzkach swojej partnerki, 22 Martin przywołał Mellorsa, kiedy ten schylił się, by napełnić kieliszki, i wyszeptał mu jakieś polecenie. Mellors miał dobre rozeznanie w tym, kto jest kim wśród jego zamożniejszych klientów; przechodząc za oparciem krzesła Amandy, potrącił świecznik, chwycił, aby go ustawić ponownie, i zrzucił kieliszek dziewczyny, dopiero co napełniony najprzedniej szym, francuskim szampanem. Rozpływając się w przeprosinach, pozbierał kieliszek i obiecał przy nieść następny. Zrobił to jakiś czas później, kiedy gra zbliżała się do końca pierwszego rozdania. Amanda przyglądała się swoim kartom, czekając, aż Connor zawistuje jako pierwszy. Ani ona, ani nikt z graczy nie zagrał jeszcze fałszywą kartą; robili, co mogli, wykorzystując swoje rozdania. Decydującym czynnikiem był łut szczęścia. Niezbyt pocieszająca myśl. Zwłaszcza gdy Connor okazał się jeszcze większym ekspertem, niż przypuszczała. Gdyby nie ta potężna, dająca poczucie pewności postać, siedząca po prze ciwnej stronie stołu, spokojnie tasująca karty dziew czyna już dawno by spanikowała. Nie żeby spędzenie trzech godzin w towarzystwie Connora tak bardzo ją martwiło, ale jak zrobić to w bezpieczny sposób, tak aby nie dowiedziała się o tym jej rodzina... Ta myśl przemknęła jej przez głowę, kiedy rozpoczęli drugą partię. Teraz zajmowała ją dogłębnie. Przegrana do Connora wcale nie pomoże jej w zna lezieniu męża. Szlag by go trafił. Dlaczego musiał rzu cić jej to wyzwanie, zwłaszcza w taki sposób, podraż niając jej poczucie dumy i nadwyrężając nerwy? Jednak wyzwanie to sprawiło, że pojawił się Martin. Amanda koncentrowała się na kartach, niewzru szenie starając się powstrzymać od skupienia uwagi 23
na przeciwległym krańcu stołu. Nie mogła sobie na to pozwolić, nie w tej chwili; kiedy wygrają, będzie mogła pofolgować zmysłom do woli. Ta obietnica, stojąca jej przed oczami, pozwoliła na chwycenie my śli w cugle. Karty padały na stół; temperatura rosła. Dziewczyna sięgnęła po kieliszek, upiła łyk. Skrzywiła się i pociągnęła kolejny łyk. Grymas zniknął z jej twarzy. Woda. - Teraz ty, moja droga. Uśmiechnęła się do Connora; odstawiła kieliszek na bok, zastanowiła się przez chwilę i przebiła atu tem jego asa. Na ustach Martina zamigotał uśmie szek; dziewczyna powstrzymała się przed patrzeniem na niego i ostrożnie wyjęła kolejną atutową kartę. Wygrali rozdanie, ale punkty były marne. Connor nie miał zamiaru okazywać im żadnej łaski. Rozda nie szło za rozdaniem, toczyła się zażarta walka. Martin grał bardziej agresywnie, ale i Connor nie pozostawał mu dłużny. Przy czwartym rozdaniu Martin mógł z całą sta nowczością stwierdzić, że hrabia Connor był najzna mienitszym graczem, przeciw jakiemu miał kiedykol wiek przyjemność grać. Niestety, przyjemność tę za smucał fakt wiszącego nad rozgrywką zakładu. Za równo on, jak i Connor starali się wykorzystać wszel kie możliwości w tym pojedynku udanych ataków i popełnianych błędów. Jak do tej pory, Amanda do stosowywała się do upomnień Martina; on się modlił, żeby nie rozproszyła jej taktyka jego lub Connora. Od czasu do czasu dziewczyna rzucała mu spojrze nie, zagryzając ze zmartwienia dolną wargę. On na potykał wzrokiem jej spojrzenie i nie spuszczał oczu... jakby czerpał siłę z tego delikatnego kontak tu, dziewczyna wstrzymywała oddech i rzucała na stół kolejną kartę, prosto, bez zbędnego zastana- 24 wiania, tak jak ją o to prosił. Jak na kobietę zaskaku jąco dobrze radziła sobie z tym trudnym zadaniem. Wraz z rozwojem gry szacunek Martina do Amandy rósł. Świece zdążyły się wypalić. Mellors pojawił się, by je wymienić. Wszyscy gracze wyciągnęli się na krze słach czekając na wznowienie gry, dając odpocząć oczom i umysłom. Grali już od wielu godzin. Martin, Connor i Meredith byli przyzwyczajeni do całonocnych partyjek, Amanda nie. Zmęczenie, mimo iż usiłowała je okiełznać, zamgliło jej oczy. Kiedy zdusiła ziewnięcie, Martin ze zdziwieniem po czuł na sobie spojrzenie Connora i przytrzymał wzrok starego rozpustnika. Spoczywał na nim ostry niczym ostrze noża, jakby Connor pragnął zajrzeć mu w duszę. Martin uniósł brwi. Connor zawahał się, a następnie zwrócił wzrok na karty. Szli łeb w łeb, każdy miał po dwa punkty, ale z każdym rozdaniem sytuacja się nie wyjaśniała, nadal był remis. Martin rozłożył karty do następnego rozdania. W końcu to doświadczenie sprawiło, że szala zwy cięstwa przechyliła się na ich stronę. Dlaczego Connor popełnił taki błąd, trudno było zrozumieć. Nawet gdyby stracił siły, a tak się nie sta ło. Każdy mógł popełnić błąd, to oczywiste: Martin miał pewność, że tak właśnie tłumaczyłby się Con nor, gdyby go spytano. Zaczekał, aż rozegrano ostatnią lewą. Razem z Amandą zyskali jeden punkt na rękę. Zanim Con nor zdążył zgarnąć karty, Martin wymruczał: - Czy mógłbyś odwrócić ostatnie cztery lewy...? Connor zerknął na niego i uczynił, o co ten popro sił. Stało się oczywistym, iż nie dał karty do koloru. Connor wpatrywał się w obrazki i westchnął. 25
- Cholera! Przepraszam. Amanda zerknęła na karty, a potem podniosła py tający wzrok na Martina. Ten poczuł, jak wyginają mu się wargi: - Wygraliśmy. Amanda otworzyła szeroko buzię ze zdziwienia. Z zaciekawieniem, z narastającą przyjemnością spoj rzała w karty. Obserwujący ich z oddali tłum powoli topniał, ale ci, co pozostali, porozbudzali się i zaczęli opuszczać swoje stoliki ciekawi wyniku rozgrywki. W ciągu kil ku sekund powietrze wypełniło się podekscytowany mi pomrukami i gwarem głosów. Connor, o dość grzecznym usposobieniu, zważyw szy na okoliczności, wyjaśnił Amandzie swój błąd i w jaki sposób wygrali partię, a tym samym robra. Następnie odepchnął krzesło i wstał. - Dobra! Zatem to już koniec! Spojrzał groźnie na Amandę. Dziewczyna zamrugała, świadoma zdradzieckiego, złośliwego błysku, jaki pojawił się w oczach Connora. - Jutro z samego rana przyślę klacz, ulica Upper Brook, prawda? Niech ci się dobrze chowa. Ostatnie słowa wypowiedział z rubaszną wesoło ścią. Do świadomości Amandy dotarła rzeczywi stość. - Nie! Poczekaj... Gdzie, do diabła, miałaby trzymać tego konia? Jak wytłumaczy, w jaki sposób go zdobyła? A co gorsza, Demon bawił w mieście, mógł wpaść przez przypa dek, rozpoznać zwierzę, poznać, do kogo należało, i zacząć zadawać niewygodne pytania. - Daj mi się zastanowić... - zerknęła na Reg- gie'ego. Nie, żadnej pomocy z tej strony; Reggie za mieszkiwał z rodzicami, a jego matka była serdeczną 26 przyjaciółka jej matki. - Być może... - Zerknęła na Connora. Czy mogłaby odmówić przyjęcia wygra nej? Czy biorąc pod uwagę niezrozumiałe zasady, ja kimi rządził się męski świat, zostanie to poczytane za przejaw zniewagi? - Śmiem twierdzić... - głęboki, spokojny głos Martina wdarł się w jej myśli. Wraz z Connorem obrócili się w jego stronę, w stronę zwycięzcy, wygodnie rozpartego na wielkim krześle z kieliszkiem szampana w wysmukłej dłoni. - ...że panna Cynster może obecnie nie dyspono wać miejscem w stajniach dla tego konia - utkwił wzrok zielonkawych oczu w twarzy dziewczyny. - Moje stajnie są spore i tylko w połowie zapełnione. Jeśli zechcesz, Connor może przysłać klacz do moje go majątku, a ty możesz dać znać kiedykolwiek bę dziesz chciała na niej pojeździć, lub przenieść ją w inne miejsce, kiedy już zdołasz przygotować wszystko, co konieczne. Amandę ogarnęło poczucie ulgi. Człowiek ten okazał się błogosławieństwem nie tylko w jednej sprawie. Uśmiechnęła się szeroko. - Dziękuję. To byłoby wprost doskonale - zerknę ła w górę na Connora. - Gdyby zechciał pan być tak łaskawy, mój panie, i dostarczył klacz do posiadłości lorda Martina... Connor wlepił w nią wzrok. - Do posiadłości lorda Martina? Tak? - Przytak nął. - Bardzo dobrze. Będzie, jak zechcesz - zawahał się chwilę, następnie schylił, wziął jej dłoń i się skło nił. - Grasz nadzwyczaj dobrze, jak na kobietę, moja droga, lecz nie jesteś w mojej lidze... ani w jego - wskazał ruchem głowy na Martina. - Byłoby rozsąd nym pamiętać o tym podczas przyszłych wypraw do piekła takiego, jak to. 27
Amanda uśmiechnęła się słodziutko. Dzięki wy granemu zakiadowi potrzeba podobnych wypraw rozwiała się niczym mgła. Dziewczyna nie miała za miaru zapominać o Martinie. Connor puścił jej dłoń i się cofnął. Meredith, któ ry do tej pory nie odezwał się ani słowem, podniósł się sztywno, skłonił się i wymruczał: - To była prawdziwa przyjemność, panno Cynster. Po czym wraz z Connorem zniknęli w ciemno ściach. Amanda zwróciła się do Martina i obdarzyła go jednym ze swych najpiękniejszych uśmiechów: - Dziękuję za propozycję, rzeczywiście trudno by mi było w tej chwili znaleźć u siebie miejsce dla klaczki. Mężczyzna przyjrzał się jej spokojnie z delikatnym rozbawieniem w oczach, ale bardzo widocznym, przynajmniej dla niej. - Tak też pomyślałem - uniósł kieliszek w jej stro nę, opróżnił go i odstawił na bok. Wstał; Amanda również się podniosła. - Muszę także podziękować za twoją pomoc - znowu się uśmiechnęła, przypominając sobie jego propozycję służenia wsparciem, to, jak kazał nalać jej wody zamiast szampana, jak poprosił o zapalenie świeczników i wiele chwil w trakcie gry, kiedy jego zielonkawe oczy o złocistych refleksach powstrzymy wały ją przed paniką. - Byłeś w rzeczy samej moim bohaterem wieczoru. Kąciki jego ust podniosły się w uśmiechu; wziął ją za rękę, zaciskając mocno swe długie palce na jej dłoni... I zawahał się. Amanda spojrzała mu w oczy i zorientowała się, że znowu się zmieniły, stały się ciemniejsze. Mężczyzna skłonił się i puścił jej dłoń. 28 - Connor miał rację, miejsca takie jak Mellors nie są dla ciebie, ale domyślam się, że zdałaś sobie z te go sprawę. Mężczyzna sięgnął do kieszeni i wyjął z niej srebr ne pudełko. Wyciągnął ze środka bilet wizytowy i trzymając pomiędzy dwoma palcami, rzekł: - To, żebyś wiedziała, gdzie masz posłać po klacz. Wyślij wiadomość, a jeden z moich stajennych natych miast ci ją przyprowadzi - jego wzrok znowu dotknął jej twarzy i zaraz potem mężczyzna schylił głowę: - Do widzenia, panno Cynster. Dziewczyna spiesznie podziękowała, a kiedy Mar tin się odwrócił, zerknęła na otrzymany bilecik: - Mój Boże! Bezmyślnie, z oczami utkwionymi w wizytówce, złapała za rękaw mężczyznę, który był jej partnerem w grze przez całą tę noc. Zatrzymał się posłusznie. Z początku Amanda nie mogła oderwać wzroku od bileciku, prostego, białego, papierowego prosto- kącika ze złoceniami. Pod złotą obwódką wydruko wano jedno tylko słowo: Dexter. Poniżej widniał ad res na Park Lane, który, jak domyślała się Amanda, musiał przynależeć do jednej z wielkich posiadłości leżących naprzeciw parku. Ale to nazwisko wywróci ło jej świat do góry nogami. Odrywając wzrok od karteczki, spojrzała na Mar tina. - Ty jesteś Dexter? Rozpustny, o opinii marnotrawnego, wyjątkowo tajemniczy Martin Fulbridge, piąty hrabia Dexter. Słyszała o nim z całą pewnością, ale dziś wieczór zo baczyła go po raz pierwszy. Zdała sobie sprawę, że ciągle ściska jego rękaw i zwolniła uścisk. W jego oczach na powrót pojawiła się iskierka roz bawienia. Uniósł brew i cynicznym tonem spytał: 29
- A któżby inny? Ich oczy spotkały się, a następnie mężczyzna nie spiesznie omiótł wzrokiem jej twarz i równie nie spiesznie odszedł. Rozdział 2 Martin opuścił Mellorsa i zanurzył się w głąb uli cy. Szedł tak, a wiedziony doświadczeniem wiedział, że w atramentowych ciemnościach nie czai się żadne niebezpieczeństwo. W oddali posępnie majaczył fronton jakiegoś bu dynku. Martin zatrzymał się, spowity ciemnością, i czekał. Trzy minuty później odźwierny otworzył drzwi od Mellorsa, wyjrzał, gwizdnął i przywołał skinięciem oczekujący nieopodal powóz, który przytoczył się z hurgotem. Martin skinął głową z aprobatą. Pojawił się Mellors w towarzystwie Amandy Cynster i Re- gie'ego Carmarthena, których odprowadził do powo zu. Weszli do środka, zatrzaśnięto drzwiczki i woźni ca trzasnął lejcami, a powóz potoczył się po bruku. Skryty w ciemnościach Martin patrzył, jak się oddala, dostrzegł ledwie widoczny błysk miodowych włosów, widział postać Carmarthena pochyloną do przodu. Mężczyzna uśmiechnął się; wyszedł z ukrycia i po dążył w swoją stronę. Otoczyła go noc. Przemierzając ulice Londynu w tych późnych godzinach, czuł się jak ryba w wodzie. 30 Dlaczego tak się działo, było tajemnicą, ale dawno już temu nauczył się, iż kwestionowanie przeznaczenia jest bezowocne. Dziwne było zaiste, iż tutaj, w otocze niu, w którym się urodził i którego teraz unikał, czuł się tak bardzo na miejscu, jak nigdzie indziej na świe cie, nawet pomimo faktu, iż wszyscy, którzy mogliby go rozpoznać, spali teraz smacznie we własnych łóż kach nieświadomi, iż przechodzi właśnie tuż obok. Skręcił w Piccadilly, wydłużył krok, a jego myśli zwróciły się ku fascynującej partii wista, jaka roze grała się tego wieczoru. Z początku sądził, że Connor, sprośny stary knur, upatrzył sobie Amandę Cynster, ale w miarę rozwo ju gry, wydawać mu się to zaczęło coraz mniej praw dopodobne. Sam zakład z Connorem nie stanowił dla Amandy zagrożenia, niezależnie od tego, czy wy grałaby, czy przegrała, ale rozegranie robra z Con norem uchroniłoby ją przed kontaktem z innymi by walcami Mellorsa. Martin przyglądał się dziewczynie, tym wielkim niebieskim oczom, które rozglądały się po pomiesz czeniu w poszukiwaniu wybawcy... Potrząsnął głową, zastanawiając się nad tą nie oczekiwaną dla niego samego własną wrażliwością. Od kiedy to stał się tak żałośnie rycerski, modlący się do pary niebieskich oczu? W Londynie i poza nim było wielu, którzy śmialiby się z samego tylko podob nego pomysłu, a mimo to, kiedy stanął oko w oko z Amandą Cynster, starającą się za wszelką cenę ra tować swą dumę, ku własnemu zdziwieniu zapropo nował jej pomoc. Jeszcze bardziej go zaskoczyło, iż mu się to spodo bało. Pojedynek okazał się największym wyzwaniem, które przykuło jego uwagę bardziej niż jakiekolwiek inne od czasu powrotu do Anglii. 31
Zakład Connor a zdziwił go. Jego podejrzenia, co do dobrych intencji tego mężczyzny nie sprawdzały się, aż do momentu, kiedy Connor rzucił kartę nie do koloru. Za nic w świecie nie uwierzyłby, że Con nor popełnił błąd. W którymś momencie gry najwy raźniej stwierdził, że przegrana wobec Amandy była ryzykiem do przyjęcia. Martin nie miał pewności, co powinien myśleć na ten temat. Być może znaczyło to jedynie tyle, że Connor był niezwykle przebiegły. Miał bowiem ra cję, Dexter nie żywił wobec niej żadnych zamiarów. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, kim jest i że dziewczyna nie była dla niego. Przyjemnie spędził kilka godzin w jej towarzystwie, ale nie zamierzał po zwolić, aby para chabrowych oczu i różane usteczka, czy nawet satynowa skóra i jedwabiste włosy, zawró ciły mu w głowie. W jego życiu nie było miejsca na damy takie, jak Amanda Cynster. Ani teraz, ani nigdy. Ignorując uczucie żalu, które przemknęło mu przez serce, skręcił w Park Lane i pomaszerował w stronę domu. * - Znalazłam go! - Amanda z roziskrzonym wzro kiem zaciągnęła Amelię do sypialni i zatrzasnęła drzwi. - Jest doskonały. Po prostu wspaniały, nie mogłabym wymarzyć sobie lepszego. - Opowiadaj - Amelia ścisnęła siostrę za rękę. Dziewczyna streściła historię, a kiedy skończyła, Amelia wyglądała na równie oszołomioną, jak jej siostra. - Dexter? - Tajemniczy, nieuchwytny hrabia Dexter, o któ rym krąży wiele plotek. 32 - Czy jest przystojny? - Oszałamiająco... - Amanda szukała właściwych słów i machnęła ręką. - Po prostu lepszy od wszyst kich, jakich widziałam. - Co jeszcze o nim wiesz? - Jest inteligentny, bystry, wyobraź sobie, że przy szło mu do głowy, by Mellors podmienił mi wino na wodę, i to w taki sposób, by nikt tego nie zauwa żył. - Amanda opadła na poduszki; obie umościły się na łóżku. - W sumie i fizycznie, i psychicznie Dexter jest idealny. Biorąc w dodatku pod uwagę, że jest bo gaty jak Krezus, zbyt bogaty, w każdym razie, by po łakomić się na mój posag oraz to, że, jeśli wierzyć plotkom, prowadził niezwykle ekscytujące życie, da leko bardziej szalone, niż mogłabym sobie wyobra zić, jego doskonałość staje się jeszcze bardziej wyra zista. - Hm, pamiętaj jednak o tym skandalu sprzed lat. Amanda zlekceważyła to ostrzeżenie: - Skoro grandes dames nie uważają tego za warte pamiętania, to po cóż mam się tym przejmować? - Zmarszczyła brwi. - Wiesz, o co w ogóle w tym wszystkim chodziło? - Wiem tylko, że dotyczyło to jakiejś młodej dziewczyny, którą rzekomo zbałamucił i która potem odebrała sobie życie. To było lata temu, kiedy przy jechał po raz pierwszy do miasta. Niezależnie od te go, czy była to prawda, został wygnany przez własne go ojca... - I wrócił do Anglii dopiero rok temu, rok po odziedziczeniu tytułu, tyle wiem. - Ile ma lat? - Trzydzieści? - Amanda uniosła brwi. - Coś koło tego. Wydaje się starszy niż jest... Jest... poważny. - Poważny? 33
- Nie w tym sensie, to znaczy... głęboki, z dystan sem... Opanowany. Tacy mężczyźni zawsze wydają się starsi niż w istocie są. Amelia przytaknęła. - No dobrze... przyznaję, że wydaje się dla ciebie idealny, jak jednak masz zamiar poradzić sobie z naj większym problemem? Każda dama z towarzystwa stara się skusić go do powrotu na salony, lecz on od rzuca wszelkie zaproszenia. Jak więc zamierzasz spo tykać go na tyle często, by przekonać go... - Amelii zabrakło słów. Studiowała przez chwilę twarz siostry. - Nie będziesz się starała wciągnąć go do swego świa ta. .. masz zamiar sama przeniknąć do jego świata... - Taki mam plan, przynajmniej do momentu, aż tak go obłaskawię, że pójdzie za mną wszędzie. Amelia zachichotała. - Mówisz, jakby był psem. - Nie psem, raczej lwem. Wielką, dziką bestią, któ ra rozkoszuje się leżeniem u boku swej lwicy i polu je w nocy - Amanda przytaknęła z wyrazem determi nacji na twarzy. - Dokładnie to zamierzam zrobić, obłaskawić i poskromić mojego lwa. * Nie była na tyle głupia, by sądzić, iż to łatwe zada nie. Spędziła cały dzień, rozważając wszelkie ewen tualności. Jedną z nich była klacz, ale dziewczyna nie chciała wyjść na zbyt niecierpliwą, a poza tym, gdyby zbyt wcześnie wyłożyła tę kartę, Martin mógłby zro bić dokładnie to, co powiedział, czyli przysłać po prostu stajennego z koniem i w ten sposób zacho wać rozsądny, chłodny dystans. Rozsądny, chłodny dystans nie był tym, czego pra gnęła Amanda. 34 Nie mogła jednak powrócić do Mellorsa, nie po ostrzeżeniach, jakie usłyszała od Martina. Byłoby to nadzwyczaj bezmyślne, a poza tym zbyt szybko zdradziłoby jej zamiary. On zaś z pewnością by tego nie pochwalił. Myśl ta wyzwoliła kolejną, i jeszcze następną, i na gle Amanda wiedziała już dokładnie, co sprowadzi tego lwa do jej nogi. * - Wczorajszej nocy Mellors, dziś lady Hennessy. Postradałaś zmysły? - Reggie wpatrywał się w dziew czynę w mrokach powozu. - Jeśli moja matka dowie się, że towarzyszyłem ci w takim miejscu, z pewno ścią mnie wydziedziczy! - Nie bądź niemądry - Amanda poklepała go po kolanie. - Zarówno ona, jak i moja matka sądzą, że bawimy się z Montaguesami w Chelsea. Dlacze góż miałyby sądzić, że jesteśmy gdzie indziej? W miarę jak mijały lata, Amanda i Reggie, czę sto w towarzystwie Amelii, sami wybierali ulubione rozrywki w swoim otoczeniu. Ponieważ wybór ten przeważnie nie pokrywał się z preferencjami ich matek, konsekwentnie i coraz częściej robili wszystko po swojemu. Żadne plotki nie krążyły na ten temat, wszystkim było wiadomo, że Reggie Carmarthen zna się z bliźniaczkami Cynsterów od dzieciństwa. Taki układ przynosił korzyści każdej ze stron. Sio stry miały odpowiednią eskortę, którą potrafiły owi nąć sobie wokół małego palca. Reggie zyskał wy mówkę przed mamusiami, które w innym wypadku niechybnie namówiłyby jego mamę, by towarzyszył ich afektowanym córeczkom. Zaś rodzice bliźnia- 35
czek i Reggie'ego mogli czuć się bezpiecznie wie dząc, że ich pociechy są bezpieczne. Do pewnego stopnia przynajmniej. - I nie musisz zachowywać się tak, jakby wizyta u lady Hennessy miała mnie zrujnować. - Nie jesteś jeszcze mężatką! - Po jego głosie znać było, iż niezbyt szybko spodoba mu się cały ten po mysł. - To już lada chwila. Mam dwadzieścia trzy lata. Od sześciu lat bywam na salonach. Nikomu nie przyjdzie do głowy, że jestem niewinną panienką. Z ust Reggie'ego wyrwał się stłumiony okrzyk, zło żył ręce na piersiach i opadł ciężko na siedzenie. Nie odezwał się już ani słowem, kiedy powóz wtoczył się w uliczkę prowadzącą do sekretnie oświetlonych drzwi pod numerem 19 przy ulicy Gloucester. Powóz zatrzymał się, Reggie zacisnął mocno wargi, wysiadł i pomógł wydostać się Amandzie, która strzep nęła suknię i spojrzała w stronę drzwi. Obok nich stał odźwierny w liberii. Reggie podał dziewczynie ramię. - Powiedz tylko słówko, a wyjdziemy. - Prowadź Horacy! Reggie wymruczał coś, ale zgodził się, prowadząc Amandę w górę po stopniach. Podał odźwiernemu ich nazwiska, drzwi otworzyły się i odźwierny wpuścił ich do środka, nisko się kłaniając. Reggie rozejrzał się po wyłożonym marmurami holu, podczas gdy Amanda oddała płaszcz bardzo odpowiednio wyglą dającemu lokajowi. - Zawsze chciałem wiedzieć, jak wygląda to miej sce w środku - przyznał Reggie, kiedy Amanda po nownie do niego dołączyła. - Widzisz - wzięła go pod ramię i skierowała w stronę salonu. - Tylko czekałeś, aż dam ci stosow ną wymówkę, by tu przyjść. 36 -Ech! Weszli do salonu, zatrzymali się i zaczęli rozglądać dokoła. Lady Hennessy to był zupełnie inny świat niż Mel- lors, tutaj czuć było rękę kobiety z klasą. Ściany ob wieszono kremowym jedwabiem o niezwykle deli katnym, turkusowym wzorze. Kremowy, złoty i tur kusowy wzór widniał także na satynowych obiciach krzeseł i szezlongów oraz na otulających wysokie okna ciężkich zasłonach. Podłogę pokrywały drogo cenne chińskie dywany, tłumiące stukot modnych obcasików. Bogata spadkobierczyni szkockiej arystokracji, la dy Hennessy, postanowiła ożywić swoje życie oraz życie sporej części towarzystwa, organizując salon w tradycji poprzedniego stulecia. Jej salony zostały umeblowane wygodnie i z modną elegancją; przeką ski i napoje zawsze były najwyższej jakości. Jeśli cho dzi o karty, to w noce, kiedy gra była dozwolona, stawki stawały się ponoć astronomiczne. Jednak przez większość czasu lady Hennessy kon centrowała się na zapewnianiu rozrywki, która gwa rantowała przyciągnięcie najprzedniejszej błękitnej krwi rozpustników w mieście. To z kolei zapewniało obecność samej śmietanki zamężnych dam, szukają cych odmiany, co z kolei gwarantowało, że każdy rozpustnik wart swej opinii nieodmiennie powracał do salonu przy ulicy Gloucester. Geniusz gospodyni polegał na sposobie, w jaki potrafiła przewidzieć związek pomiędzy dwiema najważniejszymi grupami gości i potrafiła go umiejętnie podsycać. W salonie przygrywał dyskretnie kwartet smyczkowy, a oświe tlenie z dużych i małych lamp, ściennych świeczni ków i kandelabrów dawało miejsca łagodnie oświe tlone oraz zacienione, bardziej sprzyjające dyskret- 37
nym wybuchom namiętności niż jaskrawe światło ży randola. Chodziły słuchy o innych pokojach, które od cza su do czasu wynajmowano na prywatne przyjęcia. Amanda była ich ciekawa, ale pewna, iż nie będzie musiała doświadczyć pobytu w takich miejscach. Dla jej celów w zupełności wystarczą ogólnie dostępne salony lady Hennessy. - Raczej spokojnie, nieprawdaż? - na twarzy Reg- gie'ego pojawił się grymas. - Nie tego się spodziewa łem. Amanda skryła uśmiech; Reggie oczekiwał pew nie, iż będzie to połączenie domu publicznego z pubem. Jednak wśród rozmów, wśród szeptów, chichotów i westchnień eleganckiego tłumu czuć było napięcie, które nawiązywało się między para mi zbliżonymi w poufałych rozmowach i które z pewnością dalekie było od letniego. Padające tu i ówdzie spojrzenia płonęły niczym rozżarzone wę gle. Almack's był targowiskiem dla chcących się wydać lub ożenić; lady Hennessy była targowi skiem innego rodzaju, ale i tu, i tam bywały te sa me grupy kupujących i sprzedających. Mówiło się, iż w każdy wieczór podczas świąt Bożego Narodze nia więcej mężczyzn błękitnej krwi można znaleźć przy ulicy Gloucester niż w jakimkolwiek innym lo kalu w mieście. Kończąc wyczerpującą ocenę sytuacji, Amanda poczuła ulgę, iż nie znalazła tam nikogo, kogo nie pragnęłaby zobaczyć, na przykład znajomych ojca. Lub kogoś z kręgu matki. Lub jakiegoś z przyjaciół jej kuzynów. Była to jedyna obawa, jaka powstrzymy wała ją przed wdrożeniem w życie swojej strategii. Upewniwszy się, poczuła się odprężona i natych miast pomyślała o podjęciu kolejnego kroku. 38 - Jestem spragniona. Nie mógłbyś przynieść mi kieliszka szampana? - Dobrze. Wydaje mi się, że bufet znajduje się tam - Reggie skinął głową w stronę sąsiedniego salonu i ruszył w tamtym kierunku. Amanda poczekała, aż zniknie jej z oczu, przesło nięty barczystymi postaciami. Następnie wkroczyła w tłum i zaczęła się rozglądać. Nie minęły trzy minuty, a już zgromadziła wokół siebie trzech idealnie pasujących adoratorów. Byli to dżentelmeni pożądani, atrakcyjni i eleganccy, którzy okazali się również dowcipni i czarujący, i którzy by li nadzwyczaj zainteresowani odkryciem powodu, dla którego Amanda pojawiła się na salonach lady Hen nessy. Amanda uczęszczała na zbyt wiele przyjęć i balów, by słowna szermierka z trzema kawalerami - panem Fitzgibbonem, lordem Walterem i lordem Cranbo- urnem, okazała się dla niej jakimkolwiek wyzwa niem. Potrafiła ukryć prawdziwe zamiary. W rzeczy samej łatwość, z jaką umiała to zrobić, jedynie roz paliła podekscytowanie i ciekawość dżentelmenów i sprawiła, iż otoczyli ją ciasnym wianuszkiem. Nim Reggie zdążył ją odnaleźć, była już całkiem zaabsorbowana. Amanda obdarzyła go uśmiechem i przyjęła kieli szek szampana, który dla niej przyniósł, i zapoznała go z trzema adoratorami. Reggie, z niewzruszonym wyrazem twarzy, przyjął to do wiadomości. Amanda zignorowała ten surowy wyraz, kiedy się zwrócił w jej stronę, i uśmiechnęła się do pana Fitzgibbona: - Opisywał pan nocne pływanie łodzią po Tamizie, sir. Czy to doświadczenie warte jest wszelkiej niewygody? Pan Fitzgibbon bez wahania zapewnił ją, iż tak właśnie jest. Amanda notowała w myślach, kiedy za- 39
czął w poetycki sposób rozpływać się nad widokiem gwiazd rozświetlonych na nocnym niebie i odbijają cych się w czarnych wodach Tamizy. Nie wiedziała, ile wieczorów przyjdzie jej tu spędzić, i chciała wyko rzystać przynętę w postaci trzech kawalerów, aż na zbyt chętnych, by sprowadzić ją do swego mniej cno tliwego świata, w jakim przebywali. Nie miała zamiaru korzystać z ich pomocy, ale skrzętnie to skrywała. Logika sugerowała jej, że Dexter odwiedzi lady Hennessy; Amanda mogła się założyć, że zna on miejsce, odpowiadające jego wartości. Jeśli miałby się nie pojawić, straci parę wieczorów; to kropla w morzu czasu, jaki spędziła dotychczas na poszukiwaniach męża. Jeśli się pojawi, ale nie za chowa, jak przewidywała, zdobędzie niesamowicie cenną wiedzę, wystarczającą, by dojść do wniosku, iż - pomimo całej swej wiary - Dexter nie jest dla niej. Jednak jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, wygra, tak jak zamierzała. Amanda uważała, że jej zamysł jest wprost genial ny. Z szerokim uśmiechem, bezwstydnie wodząc oczami i roztaczając wdzięki, rzuciła się ku wyzwaniu. * Martin dojrzał Amandę, jak tylko przekroczył próg salonu lady Hennessy. Dziewczyna stała obok kominka; płomienie świec oświetlały ją w pełni, jak by pozłacając całą postać. Uczucie, jakiego doznał na jej widok, zaskoczyło go; nagłe ukłucie żądzy posiadania, niespodziewany poryw serca. Strząsnął z siebie te doznania, przyjmu jąc cynicznie rozbawioną maskę, jaką zawsze nosił, i podszedł w stronę gospodyni. 40 Helen była zachwycona, widząc go. Rozmawiała z nim, starając się przyciągnąć jego uwagę ku trzem samotnym, doświadczonym damom, które zaszczyci ły ją swą obecnością tego wieczoru. - Będą zachwycone, mogąc cię poznać. Zerknęła na niego, unosząc brew. Martin ledwie rzucił okiem na owe damy. - Nie dziś. - Nie wiem czy się cieszyć, czy smucić - wes tchnęła Helen. - Twoja nierychliwość jedynie wzmaga ich zainteresowanie, ale ciągłe odmowy zaangażowania stawiają pod znakiem zapytania moje umiejętności. - Zawsze w końcu ci się udaje, moja droga, i je stem pewien, iż damy te o tym wiedzą. Dziś wieczór jednak będą musiały zadowolić się talentami kogoś innego, ja... - Martin spojrzał na Amandę, która ni czym złocisty anioł rozsyłała uśmiechy wśród adora torów. - Mam inną pieczeń do usmażenia. Spojrzał na Helen, zaciekawiony, czy podchwyci kierunek, w jakim padł jego wzrok. - Nie, nie musisz się dziwić, podejrzewam, że rola, jaką przyjdzie mi odegrać, będzie raczej rolą rycerza- -opiekuna niźli demonicznego kochanka. - Jakże fascynujące - Helen otworzyła szeroko oczy i uśmiechnęła się. - Bardzo dobrze. Masz moją zgodę na rozdzielanie swych łask podług własnego życzenia, i tak nie posłuchałbyś, gdyby było inaczej. Ale uważaj! - Spojrzała na niego spod przymrużo nych powiek i odwróciła się, by przywitać kolejnego gościa. - Wiesz, co mówią o miejscach takich jak to? Nie wiedział i nie miał też takiej potrzeby. Ostrze żenie to wyleciało mu z głowy, kiedy przedzierał się przez tłum, ostentacyjnie omijając wzrokiem owe damy i wypatrując tej jedynej. 41
Nie zauważyła go do tej pory, a przynajmniej tak się zdawało; spostrzegł jej wzrok biegnący w jego kierunku, ale dziewczyna nie dała po sobie poznać, że go rozpoznała. Nadal zajęta była trzema adorato rami i Carmarthene'em, choć ten ostatni wyglądał raczej na zatroskanego niż rozbawionego. Martin musiał przyznać, iż zabawianie kawalerów szło jej nadzwyczaj sprawnie. Jej uśmiechy, śmiech, którego niestety nie mógł dosłyszeć, wesoła paplani na, radość błyszcząca w oczach, wszystko to składało się na osóbkę pewną siebie, młodą damę, pełną iskrzącego się czaru. Przypominała mu w istocie naj przedniejszy szampan, doskonałe, musujące wino, którego smak pogłębiał odpowiedni wiek, obiecują cy rozkosz dla podniebienia i zmysłów. Martin nie mógł stwierdzić, czy dziewczyna wie o jego obecności. Nie potrafił powiedzieć, czy jej za chowanie było wykreowane na pokaz, ze względu na jego osobę, czy też podpowiadała mu to tylko własna arogancja. Krążąc wśród tłumu, znalazł się poza zasięgiem jej wzroku. Teraz tłum między nimi przerzedził się i mężczyzna mógł dostrzec ją bardzo wyraźnie; mimo to nie odwracała się w jego stronę. Roześmiała się, świetlistym, głębokim i radosnym śmiechem, który doleciał do jego uszu. Pieścił je, wabił, podobnie jak stojących w pobliżu dziewczyny mężczyzn. Nie miało to znaczenia, czy zaplanowała sobie zwrócić w ten sposób na siebie jego uwagę. I tak jej się to udało. Amanda poczuła nadejście Martina niczym wkra dającą się burzę, wyczuwała jego bliskość. Uczucie to poruszyło ją, zmusiła się, by się nie odwrócić i sta nąć twarzą w twarz z tym, przed czym ostrzegały ją wszystkie zmysły. Gdyby zrobiła to za wcześnie, wy- 42 dałby się cały jej misterny plan. Nagle Martin zatrzy mał się tuż koło niej, a jego strzelista postać była wy starczająca wymówką, by przerwać opowieść i posłać mu spojrzenie. Pozwoliła, by na jej twarzy zagościł wyraz świad czący o tym, iż go rozpoznała, w jej oczach pojawiło się zadowolenie. Nie było to trudne, w jasnym świe tle, w eleganckim ubraniu mężczyzna wyglądał jesz cze przystojniej niż poprzedniego wieczoru. Dziew czyna uśmiechnęła się i wyciągnęła rękę: - Mój panie. Uczyniła jedynie tyle, pozwalając, by zarówno on, jak i inni zinterpretowali to na swój własny sposób. Martin ujął jej dłoń, a ona dygnęła. Podniósł rękę Amandy, ze wzrokiem utkwionym w jej oczach i skłonił głowę. - Panno Cynster. Amanda starała się, aby jej palce nie zaczęły pie ścić jego dłoni, mądrze jednak nie cofając ręki, do póki on tego nie uczyni. Martin zwolnił uścisk, Amanda rozpoczęła rytuał przedstawiania gości. - I sądzę, że pamięta pan pana Carmarthena. - W rzeczy samej. Reggie obdarzył go uważnym spojrzeniem i grzecznym skinięciem głowy. Wzrok Dextera spo czął na jego twarzy, a potem na twarzy Amandy. - Przyznaję, iż jestem zaskoczony spotykając pa nienkę tutaj. Sądziłem, że po ostatniej wizycie w po dobnym przybytku rozwaga wygra jednak z odwagą. Jest tutaj! Jest tutaj i chwycił przynętę! Amanda spojrzała mu w oczy i bezlitośnie przerwa ła biegnącą w jej głowie litanię. Tak był tutaj, ale jesz cze nie dał się obłaskawić. I jeśli Amanda nie będzie uważać, to ona sama może znaleźć się w potrzasku. 43
Martin z wyraźną przyjemnością wspomniał ich ostatnie spotkanie i dziewczyna uśmiechnęła się: - Rozważałam pomysł, czy nie uczestniczyć w ba lu lady Sutcliffe, jednak - obdarzyła uśmiechem trzech kawalerów - takie formalne zobowiązania stają się nudne, kiedy spędziło się tyle lat na salo nach - ponownie zerknęła na Dextera. - Wydaje się prawdziwą stratą nie uczestniczyć w bardziej wyrafi nowanych divertissements organizowanych przez na szą gospodynię; to o wiele bardziej zajmujące; śmiem twierdzić, że i pan je takimi znajduje? Martin przytrzymał jej spojrzenie i zastanawiał się, czy dziewczyna nie blefuje. - Moje gusta z pewnością ulokowane są z dala od przyjęć organizowanych przez damy z towarzy stwa. Jednak nie wyobrażam sobie, by takie rozryw ki mogły stanowić pokusę dla takiej młodej damy. Amanda uniosła brodę, w jej oczach rozbłysły iskierki, świadczące o tym, iż potraktowała to wyzwa nie z humorem: - Wręcz przeciwnie, mój panie. Mam zdecydowa ną ochotę na bardziej ekscytujące rozrywki - z uśmiechem, przelotnie dotknęła jego rękawa. - Ośmielam się twierdzić, że o tym nie słyszałeś, pro wadząc tak samotniczy żywot. - Ekscytujące rozrywki, he? - Cranbourne podchwy cił te słowa. - Słyszała panienka o ekscesach, jakie wy prawiano wczorajszego wieczora u pani Croxton? - Doprawdy? - Amanda zwróciła się w jego stronę. Martin patrzył, jak dziewczyna pozwala, by trzej kawalerowie przedstawiali jej swe najbardziej wy myślne propozycje. Być może żył w odosobnieniu, ale wiedział dokładnie, co ogląda. Carmarthen sta wał się coraz bardziej zdenerwowany. Jednak gdyby on, Dexter, skłonił się teraz i odszedł, czy ona dalej 44 zachowywałaby się tak samo? Gdyby on zadeklaro wał się jako jej opiekun, czy Amanda obyłaby się bez niego? Jakie sieci wiązała, ile z tego było prawdą? Nie żeby miało to dla niego znaczenie; potrafiłby sobie poradzić z nią niezależnie od taktyki, jaką przyjęła. Ona zaś najwyraźniej potrzebowała kogoś, kto się nią zaopiekuje, kogoś bardziej muskularnego niż drogi Reggie. Cranbourne, Fitzgibbon i Walter byli pochłonięci dziewczyną; biorąc pod uwagę, ile czasu spędziła na zabawianiu ich, spodziewali się, iż wkrótce które goś z nich wybierze. I w odróżnieniu od tego, czego spodziewała się Amanda, przyzwyczajona do zasad panujących na balach i w salonach, urocza odmowa na pewno nie zostałaby dobrze przyjęta. Martin sięgnął po jej dłoń; zdziwiona dziewczy na spojrzała w jego stronę, zbijając przemawiającego Waltera z pantałyku. - Moja droga, obiecałem Helenie... lady Hennes- sy, że skoro jest to twoja pierwsza tu wizyta, dopilnu ję, byś zapoznała się ze wszystkim, co nasza gospody ni ma do zaoferowania - popatrzył prosto w jej oczy i położył jej dłoń na swym ramieniu. - Czas już, by śmy ruszyli, albo nie zdążysz zobaczyć wszystkiego, nim nastanie świt - zerknął na trzech kawalerów. - Jestem pewien, iż panowie nam wybaczą. Nie mieli wyboru; nikt nie sprzeciwiłby się zalece niom Heleny, Martin tylko na to liczył. Dżentelmeni pożegnali się i wycofali. Martin zastanowił się nad Reggie'em. - Wydaje mi się, że panna Cynster miałaby ocho tę na jeszcze jeden kieliszek szampana. Reggie spojrzał na Amandę. Ta zaś przytaknęła, brzękając bransoletkami. - Tak, miałabym. 45
Reggie skrzywił się i rzucił spojrzenie Martinowi. - Pod warunkiem, że nie znikniecie mi, kiedy mnie nie będzie. Martin zdusił uśmiech; być może Reggie nie był tak niedomyślny, jak się zdawało. - Zostaniemy w tym salonie, ale będziemy się przechadzać - przerwał z oczami utkwionymi w Reg- gie'ego. - Niezbyt to rozsądne przebywać zbyt długo w jednej pozycji. Ujrzał przerażenie na jego twarzy, a potem mło dzieniec przytaknął: - W porządku, znajdę was - rzucił Amandzie peł ne dezaprobaty spojrzenie i ruszył w stronę sąsied niego salonu. Martin rozejrzał się po pomieszczeniu, opuścił ra mię i skinieniem ręki przywołał Amandę, by ruszyła przodem. Trzymanie jej dłoni na swoim ramieniu, ta ka bliskość, nie byłoby zbyt mądrym posunięciem. Pragnął, aby wszyscy widzieli, że dziewczyna jest pod jego opieką w towarzyskim sensie, ostatnią rze czą, jakiej by sobie życzył było to, by goście pomyśle li, iż jest to coś więcej. - Naprawdę przyjaźnisz się z lady Hennessy? -Tak. Helen była kolejną osobą, która, choć mogła by wać w towarzystwie, odrzucała taką propozycję. Amanda zwolniła kroku. - Co zrobiłam źle? Martin schwycił jej spojrzenie i zdał sobie sprawę, że było to proste, bezpośrednie pytanie. - Jeśli spędzasz więcej niż piętnaście minut na roz mowie z jednym mężczyzną, zostanie to odebrane tak, iż masz ochotę na jedną z egzotycznych rozry wek, o jakich rozmawialiście. 46 - Och -jej piękna twarz pobladła. Dziewczyna od wróciła się i ruszyła dalej przed siebie. - Nie miałam takiego zamiaru. Martin przedstawił ją trzem osobom i ruszyli da lej. Zmniejszając dystans między nimi, schylił głowę i wyszeptał: - A jaki miałaś zamiar? Dziewczyna stanęła tak raptownie, że niemal na nią nie wpadł. Zatrzymał się; ledwie centymetr oddzielał jego tors od jej pleców, jego uda od pokrytych jedwabiem jej pośladków. Amanda obejrzała się i napotkała jego wzrok. Martin poczuł nagłą potrzebę objęcia jej i przytu lenia do siebie. - Chciałabym trochę pożyć, zanim się zestarzeję - odnalazła wzrokiem jego oczy. - Czy to zbrodnia? - Jeśli tak jest, połowa świata to zbrodniarze. Dziewczyna spojrzała przed siebie i ruszyła dalej. Martin opanował swe instynkty i ruszył jej śladem. - Rozumiem, że miałeś sporo doświadczenia w tej kwestii - zerknęła na niego. - Nie wszystko było takie przyjemne. - Mnie interesują jedynie przyjemne aspekty - za machała ręką w powietrzu. Ton jej głosu był bezpośredni, bez przedrzeźniają cej nuty. Zamierzała szukać przyjemności życia, uni kając jednocześnie pułapek. Gdyby tylko życie było takie proste. Kontynuowali przechadzkę, zatrzymując się na kil ka minut przy rozmaitych grupkach gości; Amanda szła pół metra przed nim, Martin zrelaksowany, ale uważnie obserwujący, tuż za nią. Wątpił, by do tej po ry napotkała wiele przykrych niespodzianek w życiu; jej wiara w życie, w jego radości pozostawała nie- 47
wzruszona. Błysk w jej oczach, rozkwitający uśmiech - wszystko to świadczyło o jej niewinności. To miejsce nie mogło tego zniszczyć. Dotarli do pustego rogu pokoju. - W zasadzie, skoro mówimy o przyjemnościach życia... - zaczęła. Martin zatrzymał się przed nią, zasłaniając szero kimi barkami widok na salon. Napotkał wzrokiem jej spojrzenie. - Myślałam o konnej przejażdżce jutro rano. Wczesnym rankiem. W parku. Czy sądzisz, że stajen ny spełni moją prośbę? Zamrugał; Amanda szerzej się uśmiechnęła. I za częła się modlić, czy aby nie za wcześnie odsłoniła karty. Skoro Martin był tak tajemniczy, mógł, jeśliby nie wykonała właściwego ruchu, po tym wieczorze zapaść się pod ziemię i musiałaby powtarzać całe za danie od początku. Jego twarz była nieodgadniona. W końcu rzekł: - Connor wspominał o ulicy Upper Brooke. - Dom moich rodziców jest pod numerem dwuna stym. - Każę stajennemu czekać z końmi na ciebie na rogu Park Lane. Po przejażdżce odprowadzi klacz z powrotem do moich stajni. - Dziękuję - uśmiechnęła się z wdzięcznością, zbyt mądra, by wspomnieć, iż o wiele bardziej pasowałoby jej towarzystwo jego niż stajennego. - O której godzinie? - O szóstej - zmarszczyła nosek. - O szóstej? - Martin wlepił w nią oczy. Była już nie mal północ, a o szóstej rano park bywał opustoszały. - Muszę wrócić do domu, zanim wszyscy się poja wią. Nie chcę, żeby kuzyni zobaczyli konia i zaczęli wypytywać, skąd go wzięłam. 48 - Twoi kuzyni? - Moi kuzyni z rodziny Cynsterów. Są ode mnie starsi. Wszyscy są już żonaci i zrobili się okropnie sztywni. Martin w duchu dał sobie kuksańca, że wcześniej nie domyślił się tego powinowactwa. Oczywiście by ło wielu Cynsterów i nigdy nie słyszał o żadnych dziewczynach. Wszyscy członkowie tej rodziny, któ rych kiedyś poznał, byli mężczyznami. Mówiono o nich Klub Cynsterów. Kiedy pojawił się w mieście po raz pierwszy, bałamucili najprzed niejsze panny z towarzystwa. Teraz jednak wszyscy byli żonaci... w ciągu ostatniego roku nie spotkał żadnego z nich, niepodzielnie królując w królestwie, w którym niegdyś oni panowali. - Jesteś pierwszą kuzynką St. Ives? Amanda przytaknęła, patrząc mu prosto w oczy. Nadszedł Reggie, niosąc kieliszek szampana. Martin przytaknął z zaciśniętymi ustami. - Bardzo dobrze, o szóstej rano na rogu Park Lane. * Ranek o tej porze był mglisty, szary i chłodny. Ser ce Amandy truchlało, kiedy usadowiona na coraz bardziej niespokojnej klaczy, kierowała się w stronę Mount Gate oraz postaci na wysokim wierzchowcu, czekającej niecierpliwie pod drzewem, nieopodal bramy. Ubrana w strój do konnej jazdy, wyślizgnęła się przez boczne drzwi domu rodziców i pospieszyła wzdłuż ulicy. Kiedy dotarła do rogu, zastała tam, czekającego, tak jak było umówione, stajennego. Jej nadzieje runęły; skarciła się, iż najwyraźniej spodzie wała się zbyt wiele i zbyt szybko. Dexter wiedział, że 49
wybiera się na przejażdżkę i pewnego dnia zechce jej towarzyszyć. Najwyraźniej skusiła go już teraz. Siedział na wspaniałym, srokatym ogierze, które go bez wysiłku kontrolował, zaciskając długie, mu skularne uda na bokach zwierzęcia. Miał na sobie tradycyjną marynarkę do konnej jazdy, bryczesy i wysokie buty; zbliżywszy się krótkim galopem, Amanda pomyślała, iż wygląda bardziej dziko, zdecydowanie bardziej niebezpiecznie niż w formalnym stroju poprzedniego wieczoru. Włosy miał rozwichrzone, spojrzenie przenikliwe. Nie miał skrzywionej miny, ale wyglądał na ponure go. Amanda dołączyła do niego i wyraźnie przekona ła się, iż nie jest zadowolony ze swojej obecności w tym miejscu. - Dzień dobry, mój panie. Nie spodziewałam się, że spotka mnie przyjemność twego towarzystwa - uśmiechnęła się promiennie, zachwycona, iż jej uwaga była tak zgodna z prawdą. - Jesteś gotów na galop? Martin przyglądał się jej obojętnie. - Zobaczysz, że jestem gotów na prawie wszystko. - Jedźmy w stronę Row - jej uśmiech pojaśniał jeszcze bardziej. Martin rzucił spojrzenie w stronę stajennego. - Zaczekaj tutaj. Ruszyli równo, jadąc kłusem przez otoczony drze wami trawnik. Amanda była zajęta wyczuwaniem jazdy klaczy. Martin obserwował ją, czując ulgę, iż jest wytrawną amazonką. Niczego innego nie spo dziewał się po panience z domu Cynsterów. - Z tego, co mówił Connor, wnioskuję, że twój ku zyn, nie pamiętam już który, nadal żywo zaintereso wany jest koniem. 50 - Demon. - Amanda eksperymentowała z wodza mi. - Ma ogiera w Newmarket. Hoduje konie wyści gowe, a Flick je ujeżdża. - Flick? - Jego żona, Felicity. Ma doskonałą rękę do koni, pomaga je układać. Martin nie mógł tego sobie wyobrazić. Demon Cynster, którego pamiętał, przenigdy nie pozwoliłby zwykłej kobiecie kręcić się przy jego koniach. Strzą- snął z siebie te wątpliwości i skoncentrował na tym, co go nurtowało. - Więc jeśli Demon zobaczy klacz, rozpozna ją. - Nawet jeśli zobaczy ją ktoś inny i mu ją opisze. To pewne. - Amanda zerknęła na niego. - Dlatego mogę jeździć tylko o tak wczesnej porze, kiedy niko go nie ma. Martin ukrył grymas na twarzy; nie powątpiewałby w jej tłumaczenie. Jednak świadomość, że dziewczy na ma zamiar jeździć w opustoszałym parku, wystar czyła, by go wybudzić, nawet o tak nieludzkiej porze; w jego wyobraźni pojawiły się obrazy, które uniemoż liwiłyby mu ponowne zaśnięcie. Był więc tutaj, pomi mo faktu, iż wcale nie miał zamiaru jej towarzyszyć. Nie oszukiwał się, że kolejnego ranka, kiedy dziewczyna będzie jeździć, sytuacja się zmieni. Jeśli dowiedziano by się, że odbywają te prze jażdżki sam na sam, tak wczesnym rankiem, zaczęto by szeptać i snuć domysły. Amanda była doświadczo na, rozsądna, dobrze wychowana i miała dwadzieścia trzy lata; jej reputacja stanęłaby pod znakiem zapy tania, lecz nie przez sam fakt samotnych przejażdżek z nim. To jego osoba byłaby temu winna. Jej rodzina, kuzyni, nie byliby zadowoleni, ale i ona, i on musie liby zacząć zachowywać się bardziej nieprzyzwoicie, by spowodować jakieś interwencje. 51
Z drugiej strony, gdyby jej kuzyni dowiedzieli się, że on wie, iż Amanda jeździ sama w pustym parku, a on nic nie zrobił, tylko spał sobie w najlepsze, wów czas, był tego pewien, stałby się celem nazbyt szyb kiej interwencji. Nie mógł się zdecydować, czy fakt, że ten ostatni scenariusz nie spełni się, nie byłby dla niego szczę śliwszym rozwiązaniem. Jedyną rzeczą, jaka nieco rozjaśniała ten ponury nastrój, była pewność, że Amanda nie zdaje sobie sprawy z jego pozycji. Jej ra dość, że spotkała go, czekającego na nią, była jak najbardziej prawdziwa; nie liczyła na to. Patrzył, jak Amanda prowadzi klacz na tylnych no gach, potem każe koniowi tańczyć i sprowadza na powrót do właściwego rytmu. - Wspaniale reaguje. Martin zerknął na niebo; miało kolor ciemnych pereł, noc rozjaśniała się tuż przed świtaniem. - Jeśli mamy zamiar pogalopować, lepiej się po spieszmy. Skierowała klacz na tor. Rzuciła Martinowi spoj rzenie, mężczyzna podprowadził swojego srokacza; dziewczyna spięła konia. Klacz była szybsza, ale dłuższe kroki ogiera szybko zmniejszyły dystans; za częli galopować łeb w łeb. Park był opustoszały, ci chy i spokojny. Srokacz z łatwością prześcignąłby klacz, ale Martin przyhamował go. Mógł obserwo wać jej twarz, rozjaśnioną niekłamaną radością, do strzec uczucie zadowolenia, jakie ją ogarniało. Ciężki odgłos stukotu kopyt otaczał ich zewsząd, aż zaczął krążyć echem w żyłach. Owiewały ich stru mienie powietrza, rozdmuchując włosy, szczypiąc w twarze i rozjaśniając oczy. Amanda zwolniła; tor przed nimi wkrótce się koń czył. Przeszli z galopu do kłusa, a w końcu zaczęli iść 52 stępem. Wierzchowce wydychały opary powietrza w idealnej ciszy. Uprzęż zadźwięczała, kiedy srokacz potrząsnął łbem. Martin zawrócił w stronę Mount Gate, spoglądając okiem znawcy na klacz. Wykonała manewr bezbłędnie, podobnie jak pro wadząca ją amazonka. Martin widział zbyt wiele kobiecego piękna, by być na nie wrażliwym. A mimo to nigdy nie mógł przeoczyć wspaniałych barw i jeszcze bardziej dosko nałych faktur. Aksamitny żakiet pasował do barwy jej oczu; wcześniej nie był w stanie docenić tego ko loru, ale teraz ciemności rozjaśniły się i dostrzegł to wyraźnie, kiedy dziewczyna odwróciła się do niego, uśmiechnięta, oszołomiona radością. Spod zawadiackiego nakrycia głowy, tej samej barwy co żakiet, wystawały kosmyki jej włosów oświetlone pierwszymi promieniami słońca, które wydobywało z nich złocisty odblask. Poprzedniego wieczoru, kiedy miała włosy wysoko upięte, wyobra żał sobie, że są długie do ramion. Teraz widział, że są znacznie dłuższe, przynajmniej do połowy ple ców. Błyszczące, połyskujące loki, związane pod na kryciem głowy, wymykały się tu i ówdzie, muskając jej szyję i tworząc urocze pierścienie wokół malut kich uszu. Jej włosy sprawiły, że zaświerzbiały go palce. Jej skóra przyprawiła go niemal o ból. Po przejażdżce alabastrowa cera Amandy przy brała delikatny, różany odcień. Martin wiedział, że gdyby przytknął usta do jej szyi, gdyby musnął palca mi odsłonięte ramię, mógłby poczuć krew krążącą w jej żyłach pod delikatną skórą. Wiedział, że pożą danie wzbudziłoby identyczny efekt. A jej usta, roz chylone, różowe wargi... Oderwał od niej wzrok, spojrzał w stronę parku. 53