ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 235 152
  • Obserwuję977
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 294 384

Dzikie noce - Stephanie Laurens

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :3.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Dzikie noce - Stephanie Laurens.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK L Laurens Stephanie
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 210 stron)

: . Rozdział 1 Ulica Upper Brook, Londyn 20 lutego 1825 - To beznadziejne! - Amanda Cynster rzuciła się na łóżko swej siostry, bliźniaczki. - Po prostu nie ma żadnego dżentelmena wartego uwagi. - Od ostatnich pięciu lat nie ma, przynajmniej ta­ kiego, który byłby zainteresowany znalezieniem żony - Amanda wyciągnęła się obok siostry i wpatrywała w baldachim. - Szukamy i szukamy... - Szukałyśmy wszędzie. - A ci nawet średnio zainteresowani nie są... inte­ resujący. - To śmieszne! - Przygnębiające. Obie bliźniaczki, podobne do siebie fizycznie i psychicznie, obdarzone blond lokami, chabrowymi oczami i porcelanową cerą, mogłyby z łatwością uchodzić za La Belle Assemble, dobrze wychowane, modne młode damy, gdyby nie wyraz, jaki malował się na ich twarzach. Amelia wyglądała na zdegusto­ waną, a Amanda na zbuntowaną. - Nie mam zamiaru obniżać swoich standardów. 5

Od lat bezustannie rozprawiały nad wymaganiami wobec przyszłego męża. Ich oczekiwania nie różniły się od tych wyznawanych przez ich mentorki: matkę, ciotki i żony kuzynów. Otaczały je silne kobiety, da­ my, z których każda odnalazła szczęście w małżeń­ stwie. Bliźniaczki nie miały najmniejszych wątpliwo­ ści co do rzeczy, których poszukiwały. Dżentelmena, który nade wszystko pokocha je i rodzinę, jaką razem założą. Opiekuna, przyjaciela o silnym ramieniu, który zawsze zapewni im poczu­ cie bezpieczeństwa. Mężczyznę, który doceni ich zdolności, inteligencję, własne zdanie i zaakceptuje jako równe samemu sobie, nawet gdyby pragnął być panem i władcą świata. Dżentelmena majętnego, który pomnażałby majątek, mężczyznę z ich świata, na tyle dobrze skoligaconego, by pasował do potęż­ nego klanu Cynsterów. Człowieka namiętnego i rodzinnego, kochanka, opiekuna, partnera. Męża. - Musi to być ktoś, kto dorównuje naszym kuzy­ nom - mruknęła Amanda. Cynsterowie, słyn­ na szóstka, która trzęsła wszystkim dokoła przez wiele lat, łamiąc wiele dziewczęcych serc, dopóki każdego z nich nie dopadło przeznaczenie. - Nie mogą być wyjątkiem. - Nie są. Pomyśl o Chillinworthcie. - Prawda, ale wtedy myślę o lady Francesce, więc niewiele to pomaga. Już jest zajęty. - I tak jest za stary. Potrzebny nam ktoś bardziej w naszym wieku. - Byle nie za młody, dość już mam niecierpliwych młodzianów. Było to dla nich objawienie niczym na drodze do Damaszku, kiedy zdały sobie sprawę, że ich kuzy­ ni, ci aroganccy, dyktatorscy mężczyźni, od których 6 przez tyle lat pragnęły się uwolnić, są w istocie uoso­ bieniem ich ideałów. Odkrycie to zmniejszyło dra­ stycznie kolejkę potencjalnych kandydatów na męża, co sprawiło im nie mniej zaskakującą ulgę. - Jeśli kiedykolwiek mamy zamiar znaleźć sobie mężów, musimy zacząć działać. - Potrzebny nam plan. - Inny niż ten z zeszłego roku, czy z roku poprzed­ niego! - Amanda zerknęła na Amelię; na twarzy sio­ stry malował się wyraz nieobecności, oczy wpatrzone były w jakąś, tylko dla niej wyraźną, wizję. - Wyglą­ dasz tak, jakbyś już jakiś miała. Amelia spojrzała w jej stronę: - Nie, nie mam planu. Jeszcze nie, są jednak od­ powiedni mężczyźni, tylko że oni nie szukają żony. Przynajmniej jeden przychodzi mi na myśl, więc mu­ szą być i inni. Myślałam, że... Może powinnyśmy przestać czekać i wziąć sprawy we własne ręce. - Zgadzam się całkowicie, ale co proponujesz? - Mam już dość czekania - Amelia zacisnęła szczęki. - Mam dwadzieścia trzy lata! Chcę wyjść za mąż do czerwca. Kiedy zaczną się święta, mam za­ miar sporządzić nową listę kandydatów, niezależnie od tego, czy mają ochotę na małżeństwo, czy nie. Po­ tem mam zamiar wybrać tego, który mi najbardziej odpowiada i podjąć kroki, które doprowadzą go ze mną do ołtarza. W ostatnim zdaniu dało się wyczuć prawdziwą de­ terminację. Amanda przyjrzała się profilowi siostry. Wiele osób sądziło, iż to ona jest tą upartą, silniejszą i pewniejszą siebie. Amelia wyglądała na spokojniej­ szą, ale w rzeczywistości, kiedy już sobie coś posta­ nowiła, nie było siły mogącej zawrócić ją z raz obra­ nej drogi, prowadzącej do osiągnięcia wymarzonego celu. 7

- Ty szczwana łasiczko, masz kogoś na oku. Amanda zmarszczyła n o s e k . - Mam, ale nie jestem pewna. Może me jest naj­ lepszym wyborem, jeśli pominiesz założenie, że kan­ dydat powinien szukać żony, to wybór będzie o wie­ le większy. - Prawda. Ale nie dla mnie, szukałam... - zamil­ kła na chwilę. - Powiesz mi, kto to jest? Czy mam zgadywać? - Ani jedno, ani drugie - Amelia zerknęła na sio­ strę. - Nie wiem na pewno, czy to akurat ten jedyny, a ty mogłabyś nieuważnie zdradzić moją tajemnicę, gdybyś wiedziała. Amanda musiała przyznać siostrze rację; masko­ wanie uczuć nie było jej najmocniejszą stroną. - Dobrze, ale jak masz zamiar sprawić, by dopro­ wadził cię do ołtarza? - Nie wiem, ale uczynię wszystko co konieczne, by tak się stało. To ponure ślubowanie sprawiło, iż po plecach Amandy przeszły ciarki. Doskonale wiedziała, co oznacza określenie „wszystko co konieczne". Była to ryzykowna strategia, ale nie miała wątpliwości, że Amelia, zdeterminowana Amelia, doprowadzi ją do zwycięstwa. Amelia posłała jej spojrzenie: - Co z tobą? Co z twoim planem? Nie trudź się na­ wet wmawiając mi, że żadnego nie masz. Amanda uśmiechnęła się. To było najlepsze w by­ ciu bliźniaczkami: instynktownie wyczuwały własne myśli. - Już przejrzałam nasze otoczenie i nie tylko tych, którzy raczyliby błogosławić nasze stopy. Doszłam do wniosku, że skoro nie mogę znaleźć mężczyzny w naszym otoczeniu, muszę szukać poza nim. 8 - A gdzie znajdziesz nadającego się do małżeń­ stwa mężczyznę poza naszym otoczeniem? - Gdzie nasi kuzyni spędzali większość wieczorów, zanim się pożenili? - Chodzili na bale i przyjęcia. - Tak, ale przypomnij sobie, że zjawiali się tylko na chwilę, na taniec lub dwa, i wychodzili. Pojawiali się tylko dlatego, że ciotki nalegały. Nie wszyscy od­ powiedni mężczyźni, tacy, jakich uważałybyśmy za dobre partie, mają kobiety w rodzinie, które dba­ ją o to, by pojawiali się w towarzystwie. - Więc... - Amelia skupiła wzrok na twarzy sio­ stry. - Będziesz szukała właściwej partii w prywat­ nych klubach i szulerniach?... Dżentelmenów, któ­ rych nie spotkałyśmy, ponieważ niezbyt często lub wcale nie pokazują się w naszych kręgach? - Właśnie: w klubach i szulerniach i na prywat­ nych przyjęciach, które odbywają się w salonach róż­ nych dam. - Mhm, brzmi nieźle. - Sądzę, iż kryje w sobie mnóstwo możliwości - Amanda przyjrzała się twarzy siostry. - Chcesz po­ szukać ze mną? Z pewnością w cieniu kryje się wię­ cej niż jedna odpowiednia partia. Wzrok Amelii napotkał spojrzenie siostry i ominął ją; po chwili bliźniaczka przytaknęła: - Nie, gdybym nie była zdeterminowana, ale je­ stem. Ich spojrzenia skrzyżowały się w idealnym porozu­ mieniu i Amanda skinęła głową: - Czas się rozdzielić - uśmiechnęła się i wykonała teatralny gest. - Ty poszukasz szczęścia w świetle ży­ randoli... -A ty...? - A ja odnajdę swe przeznaczenie w ciemnościach. 9

* Zaiste głębokie ciemności panowały w głównej sa­ li Mellors, najnowszym, najbardziej modnym klubie gry; opanowując chęć zapuszczenia się w nie, Aman­ da zatrzymała się u wejścia i chłodnym spojrzeniem omiotła towarzystwo. Zebrani również się jej przyglądali, jednak nie tak chłodno. Wokół czterech z sześciu okrągłych stołów zgro­ madzeni byli mężczyźni; mieli zmęczone oczy, w rę­ kach karty, na stolikach stały kieliszki. Bezczelnie przyglądali się dziewczynie, ale Amanda zignorowa­ ła to. Przy największym stole trwała partia faraona; dwóm graczom towarzyszyły dwie damy, przywarte do nich niczym syreny. Bankier spojrzał wprost na Amandę, zamarł, jakby sobie coś przypomniał, i zerknął w dół, odwracając kolejną kartę. Towarzysz Amandy, Reggie Carmarthen, przyja­ ciel z dzieciństwa, coraz mniej chętny do tej eskapa­ dy, potajemnie pociągnął ją za rękaw. - Nic tu nie ma, naprawdę. Jeśli teraz wyjdziemy, zdążymy do Henry's przed końcem kolacji. Amanda skończyła swój przegląd i napotkała wzrok Reggie'ego. - Jak możesz mówić, że nic tu nie ma? Ledwo przyszliśmy, a w kątach jest ciemno. Właściciele klubu znajdującego się na tyłach ulicy Duke udekorowali ściany brązowymi tapetami, pa­ sującymi do skórzanych krzeseł i drewnianych stoli­ ków. Pomieszczenie, oświetlone jedynie przez do­ brze rozmieszczone na ścianach świeczniki, tonęło w mroku, pełnym nasyconej męskością atmosfery. Amanda rozejrzała się. Opanował ją dreszcz stra­ chu, ciarki przeszyły ciało. Uniosła brodę. 10 - Pozwól mi się rozejrzeć; jeśli nie będzie rzeczy­ wiście nic interesującego, wyjdziemy. Reggie wiedział, jakiego to „nic interesującego" szukała Amanda, nawet jeśli on zdecydowanie tego nie pochwalał. Podając mu swoje ramię, dziewczy­ na uśmiechnęła się. - Nie możesz tak szybko nawoływać do odwrotu. - Oznacza to, że nie posłuchasz mnie, nawet jeśli tak będzie. Rozmawiali ściszonymi głosami, mając na uwadze skupienie grających. Amanda poprowadziła Reg- gie'ego w stronę stolików, nie zwracając uwagi na to, co przyglądający się im mogliby pomyśleć: że Reggie jest jej kawalerem i ona namówiła go, by zabrał ją w to miejsce. Rzeczywiście przekonała go, jednak miała na myśli o wiele bardziej skandaliczny cel. Lokal był nowy i przyciągał rozmaitej maści fircy- ków i awanturników szukających hulanki. Gdyby znalazła cokolwiek w jej guście w miejscu o lepszej renomie, nigdy nie przyszłoby jej do głowy przycho­ dzić tutaj. Jednak przez ostatnie dwa tygodnie od­ wiedzała kluby i szulernie i jej obecność tutaj, gdzie jedynymi znajomymi twarzami oprócz Reggie'ego były te, których wolałaby nie rozpoznawać, świadczy­ ła jedynie o jej zdesperowaniu. Wsparta na ramieniu towarzysza, udając niewinne zainteresowanie grą, spoglądała zblazowanym wzro­ kiem na graczy i każdego odrzucała. Gdzie, łkała w środku, był mężczyzna dla niej? Dotarła do ostatniego stolika i zatrzymała się. Po­ mieszczenie było głębokie. Przed nimi rozciągała się ciemność rozjaśniona jedynie promieniami dwóch ściennych lamp. Tu i ówdzie stały przepastne fotele, w których niemal niknęli siedzący ludzie. Pomiędzy fotelami poustawiano niewielkie stoliki. Amanda 11

dostrzegła, jak biała dłoń o długich palcach apatycz­ nie rzuca kartę na wypolerowany blat. Niewątpliwie w tej części pomieszczenia odbywały się najbardziej poważne partie. I znajdowali się tu najbardziej niebezpieczni gracze. Zanim zdecydowała się podejść bliżej, przy jed­ nym ze stolików skończyła się właśnie gra. Karty rzu­ cono na stół, żarty przeplatały się z przekleństwami; szurały krzesła. Amanda obróciła się i znalazła pod obstrzałem czterech par męskich oczu, intensywnym i rozpalo­ nym. Wszystkie spojrzenia skupione były na niej. Najbliższy z mężczyzn podniósł się; był o głowę wyższy od Reggie'ego. Jeden z jego towarzyszy dołą­ czył do niego. Uśmiechał się niczym wilk. Pierwszy z mężczyzn nawet się nie uśmiechnął. Zrobił śmiały, chwiejny krok w przód i zawahał się, omiatając ich spojrzeniem. - Proszę, proszę... czyż to nie mała panienka Cynster? Przyszłaś zobaczyć, jak bawi się druga po­ łowa? Amanda dumnie się obróciła, mimo iż mężczyzna przewyższał ją wzrostem, spojrzała na niego z góry. Kiedy rozpoznała, kim jest, uniosła brodę jeszcze wyżej. - Lord Connor - skłoniła się. Był w końcu hrabią, ale ona zbagatelizowała tę różnicę, jej status społeczny był wyższy. Hrabia był rozpustnikiem, miał opinię człowieka pełnego wad i wszetecznika. Wilgotny błysk w jego bladych oczach, z których jedno było na wpół przy­ mknięte z powodu jakiegoś dawnego pojedynku, świadczył o tym, iż w tym wypadku plotka nie mija się z prawdą. Był korpulentny, szerszy niż wyższy; chodził wolno, jego skóra wyglądała blado, a obwisłe 12 policzki sprawiały, że gdyby nie kruczoczarne włosy, mógłby wyglądać na kogoś w wieku jej ojca. - No więc? Przyszłaś tutaj pogapić się, czy wziąć udział w grze? Mięsiste usta Connora wydęły się w pogardliwym uśmiechu; zmarszczki, żłobione latami na jego twa­ rzy, pogłębiły się. - Z pewnością teraz, kiedy dzielnie przekroczyłaś progi Mellors, nie odejdziesz bez spróbowania szczę­ ścia w grze? Nie wykorzystasz przychylnego Cynste- rom losu? Słyszałem, że odnosiłeś niejakie sukcesy podczas wypadów do miasta. - W zasadzie, my już... - Reggie zacisnął dłoń na jej nadgarstku. - Szukaliście odpowiedniego wyzwania? Zobacz­ my, czy uda mi się was zadowolić. Co powiecie na partyjkę wista? Amanda nie patrzyła na Reggie'ego; wiedziała, co myśli, ale zostanie przeklęta, jeśli weźmie nogi za pas i ucieknie tylko dlatego, że jakiś mężczyzna z plemie­ nia Connorów stanął jej na drodze. Pozwoliła, aby na jej twarzy zagościł wyraz rozbawionej buty. - Nie sądzę, mój panie, aby wygrana z taką nowi- cjuszką jak ja dała ci jakąkolwiek satysfakcję. - Wręcz przeciwnie - głos Connora stał się twardy. - Mam nadzieję, że sprawi mi to przyjemność - uśmiechnął się niczym drapieżnik zwąchawszy zwie­ rzynę. - Słyszałem, że masz rękę do kart, z pewno­ ścią nie pominiesz takiej okazji - wypróbować swe umiejętności przeciwko moim. - Nie! - wyszeptał Reggie w sotto voce. Amanda wiedziała, że powinna w chłodny sposób odmówić i pozwolić, by Reggie ją wyprowadził, ale nie mogła, po prostu nie mogła znieść myśli, że Connor i każdy z tych mężczyzn pośle za jej plecami 13

domyślny uśmieszek i roześmieją się w głos, kiedy wyjdzie. - Wist? - Usłyszała własne słowa. Reggie wydał z siebie jęk. Znała dobrze zasady gry i rzeczywiście sprzyjała jej karta, ale nie była na tyle głupia, by uważać, iż mogłaby być równą przeciwniczką dla Connora. Udawała, iż rozważa jego propozycję, świadoma, że wszystkie oczy wpatrzone są w nią. Następnie po­ trząsnęła głową, a na jej ustach zagościł uśmieszek. -Sądzę, że... - Mam piękną, młodą klaczkę, czysty Arab, kupi­ łem ją dla hodowli, ale się okazało, że piekielnie gry­ zie i jest całkowicie nieokiełznana. Będzie ci idealnie pasowała - słowa te brzmiały tak gładko, że nie mo­ gły zostać odebrane jako obraza.. Connor uśmiech­ nął się, doskonale zdając sobie z tego sprawę. - Wy­ grałem ją od twojego kuzyna, w rzeczy samej. Ta ostatnia uwaga, została rzucona niewątpliwie po to, by wzbudzić jej zainteresowanie, zamiast tego podrażniła jej dumę. - Nie! - nalegał Reggie rozpaczliwym szeptem. Amanda zmierzyła się spojrzeniem z Connorem i uniosła brew. Uśmiech zniknął z jej twarzy. - Klacz, powiadasz? Connor przytaknął, troszkę zbity z tropu. - Warta niezły majątek - w jego tonie słychać by­ ło, iż zaczyna się zastanawiać nad słusznością swej propozycji. Przez ułamek sekundy Amanda rozważała podję­ cie rzuconej rękawicy, ale ostrożność wzięła górę. Gdyby odrzuciła propozycję Connora i rozegrała partię z paroma z przyglądających im się hulaków, to by wystarczyło, by udowodnić, iż nie zasługuje na miano kompletnej dyletantki. Nie mogła pozwo- 14 lić sobie na odrzucenie i pogardę towarzystwa, w którym prawdopodobnie znajdował się jej przyszły mąż. Jak jednak wymknąć się z pułapki Connora? Odpowiedź była jasna jak słońce. Amanda wygię­ ła usta i wycedziła: - Jakże ciekawe. Niestety, nie mam nic, co mogła­ bym postawić wobec tak cennej stawki. Odwróciła się i pozwoliła, aby jej wzrok spotkał się ze spojrzeniami dwóch młodzieńców, którzy na­ gle zaczęli się zbliżać. Przyglądała im się spokojnie. - Nie poświęcisz nawet trzech godzin swego cza­ su? - wyjęczał Connor. - Trzech godzin? - Amanda odwróciła się. - Trzech godzin u mojego boku - Connor wielko­ dusznie machnął ręką. - W otoczeniu, w jakim sobie zażyczysz. - Ostatnie zdanie wypowiedział, łypiąc lu­ bieżnie okiem. Amanda mogła roześmiać się sama do siebie kpią­ co. Uniosła brodę: - Mój czas staje się coraz cenniejszy. Ale ośmie­ lam się twierdzić, że ta twoja klacz jest również cen­ na. - Serce waliło jej jak młotem. Uśmiechnęła się protekcjonalnie. - Musi być, skoro Demon się nią in­ teresował - rozpogodziła się. - Jeśli wygram, dam mu ją. Skręciłby jej kark. Jęk Reggie'ego mogli usłyszeć wszyscy. Amanda uśmiechnęła się. - Zdaje się, że powiedziałeś coś o partyjce wista? Wreszcie przekroczyła granicę, wkraczając na nie­ bezpieczne tereny. Kiedy wypowiadała te słowa i kie­ dy patrzyła na tężejący wzrok Connora, poczuła nie­ pokój, jakiego nigdy wcześniej nie doznała. Poczuła dreszcz strachu i oczekiwania zarazem; ogarniała ją wesołość. 15

- Twój partner? - spojrzała z zaciekawieniem na Connora. Ten z kamienną twarzą machnął ręką w stronę ciemności: - Meredith. Chudy jegomość uniósł się z fotela i sztywno ukłonił. - Niewiele mówi, ale doskonale radzi sobie w kar­ tach. - Connor przeniósł wzrok na Reggie'ego. - A kto będzie partnerował tobie, panno Cynster? Ten tu, Carmarthen? - Nie - w tonie Reggie'ego wyczuwało się granicę, której nie miał zamiaru przekraczać. Potrząsnął ra­ mieniem Amandy. - To szaleństwo! Chodź zaraz! Co ci zależy, co ta­ kie łobuzy sądzą na twój temat? Ale ona o to nie dbała, w tym tkwiła cała przy­ krość. Nie potrafiła tego wytłumaczyć, jednak nie mogła wyobrazić sobie, by którykolwiek z jej kuzy­ nów zostawił ot tak sobie gładkie obraźliwe słówka Connora. Na pewno nie, zanim otrzymaliby odpłatę. Klacz krwi arabskiej wydawała się właściwą odpła­ tą. Zaiste odpłata. To go nauczy, żeby nie igrać z ko­ bietami Cynsterów, nawet z tymi młodymi. Najpierw jednak musiała znaleźć partnera, najle­ piej takiego, który pomógłby jej w zwycięstwie. Nie traciła czasu na przekonywanie Reggie'ego, ledwo pamiętał kolory kart. Uśmiechając się pewnie, stara­ jąc się zmniejszyć jego zatroskanie, zwróciła się w stronę stolików, przy których zamarła gra. Musi znaleźć się jakiś dżentelmen, chcący przyjść jej z pomocą. Serce zaczęło jej bić jak oszalałe. Nie było naj­ mniejszego zainteresowania, nie zauważyła żadnego zaciekawionego wyrazu twarzy, jaki spodziewała się dostrzec. W oczach mężczyzn widać było nieskrywa- 16 ną, chłodną kalkulację. Łatwo było się domyślić, ja­ ką opcję rozważają: ile Amanda jest skłonna dać za uratowanie jej przed Connorem? Wystarczyło jedno spojrzenie. Dla nich była jedy­ nie niewinnym, soczystym gołąbkiem w sam raz do oskubania. Opuściła ją wesołość i opanowało przemożne, paniczne uczucie. Jeśli chcąc zaspokoić swą dumę wybierze jednego z tych mężczyzn na partnera, gdzie zaprowadzi ją to pod koniec gry? Da jej to poczucie triumfu niezależnie od rezulta­ tu, ale i kolejny być może bardziej niebezpieczny dług. Patrzyła po kolei w oczy każdego z mężczyzn, a serce zamarło jej w piersi. Z pewnością był wśród nich jeden dżentelmen, wystarczająco szacowny, by partnerować jej w tej piekielnej grze. Tu i ówdzie pojawiły się uśmiechy; zaszurały krze­ sła. Kilku mężczyzn wstało... Nagle uwagę mężczyzn zebranych w sali odwróci­ ło coś w cieniu, w jej głębi. Amanda i Reggie się odwrócili. W ciemnościach majaczyło coś wielkiego. Z krzesła w drugim końcu pomieszczenia podniósł się ciemny kształt; mężczyzna, szeroki w barach i wy­ soki. Ospale i dostojnie, co wraz z jego posturą było imponujące, niespiesznie zbliżył się w ich stronę. Powoli wynurzył się z cienia; stanął w świetle, gdzie widoczny był jak na dłoni, ubrany w płaszcz, który pochodzić mógł jedynie od jednego z najzna­ mienitszych krawców. Na szyi zawiązany miał fanta­ zyjny krawat koloru kości słoniowej, a całości dopeł­ niała zdobna, satynowa kamizela wyjątkowej urody. Sposób, w jaki się poruszał, bez wysiłku i dostojnie, świadczył o pewności siebie i - co więcej - całkowi- 17

tym przekonaniu o umiejętności wygrywania, nieza­ leżnie od podjętego wyzwania. Mężczyzna miał ciemne, gęste włosy, przycięte w modny sposób; opadały mu na twarz, kryjąc grube brwi i spływając na kołnierz. W świetle świec wyglą­ dały niczym pióra jakiegoś ptaka. Zbliżył się spokojnie, nie wzbudzając strachu, a jednak po jego sposobie poruszania się widać było, iż każdym długim, majestatycznym krokiem pacyfi­ kuje swą siłę. W końcu i jego twarz wynurzyła się z ciemności. Amanda wstrzymała oddech. Wyraziste kości policzkowe wznosiły się nad po­ liczkami, szczupłymi, lekko zapadniętymi w okoli­ cach mocno zarysowanej żuchwy. Miał twarz, którą Amanda bezbłędnie oceniła - w tak arystokratyczny sposób elegancką, jak jego ubranie, i tak pełną siły i wyrazistą, jak sposób jego poruszania. Oczy o barwie zielonkawych agatów napotkały jej wzrok i przytrzymały go do momentu, aż mężczyzna stanął obok. Nie odczuła żadnego instynktu dra­ pieżcy z jego strony; szukała, lecz nie udało jej się odnaleźć żadnego śladu ukrytego w jego wzroku. Zamiast tego dostrzegła zrozumienie i wyczuła roz­ bawienie. - Jeśli potrzebujesz partnera, będę zaszczycony jeśli ci pomogę. Jego głos doskonale pasował do postury: był głę­ boki, nieco szorstki, zachrypnięty, jakby nadwyrężo­ ny. Amanda poczuła jego słowa niemal namacalnie a jej zmysły zawrzały. Mężczyzna nie spuszczał wzro­ ku z jej twarzy, chociaż zdążył omieść błyskawicznym spojrzeniem jej postać, a następnie ponownie zajrzał jej w oczy. Amanda nie patrzyła na Reggie'ego, ale zdawała sobie sprawę, że mężczyzna wie o obecności 18 jej przyjaciela, który szarpał ją za rękaw i od czasu do czasu wydawał z siebie ostrzegający syk. - Dziękuję - ufała, zaufała tym agatowym oczom. Nawet jeśli się myliła, nie dbała o to. - Panna Aman­ da Cynster - wyciągnęła dłoń. - A pan jest...? Mężczyzna chwycił jej dłoń, a jego usta wygięły się, kiedy się skłonił: - Martin. Szczerze wątpiła by był panem Martinem, a zatem lord Martin. Jak przez mgłę pamiętała, iż słyszała o jakimś lordzie Martinie. Martin wypuścił jej rękę i zwrócił się do Connora: - Zakładam, że nie masz nic przeciw temu? Amanda skierowała wzrok na twarz Connora i do­ strzegła, że w istocie ma on jakieś obiekcje. I to po­ ważne, jeśli wierzyć krzywemu spojrzeniu jego oczu. Doskonale! Być może Connor się wycofa... W tym samym momencie zdała sobie sprawę, jak mało jest to prawdopodobne. Mężczyźni i ich idio­ tyczne zasady! Zaraz jednak Connor szybko skinął głową. Chciał­ by zaprotestować, ale czuł, że nie może. Amanda zerknęła na Reggie'ego. Na jego twarzy malował się wyraz całkowitego przygnębienia i po­ rażki. Otworzył usta, omiótł dziewczynę spojrze­ niem, a potem powoli zacisnął wargi z powrotem. - Mam nadzieję, że wiesz, co robisz. Jego szept dobiegł jej w momencie, kiedy zwróciła się ku nowemu partnerowi. Martin patrzył na Connora: - To może powinniśmy zaczynać - machnął ręką w stronę ciemnego wnętrza. - W rzeczy samej. - Connor odwrócił się i ruszył w stronę cienia. - Noc zbliża się wielkimi krokami. Amanda przyjrzała się panującym wokół ciemno­ ściom i powstrzymała wyraz grymasu. Spojrzała 19

w górę i napotkała wzrok Martina, który następnie zerknął ponad jej głową w stronę drzwi. - Dwie świeże talie, Mellors - ponownie spojrzał w jej stronę. - I dwa kandelabry. Zawahał się przez chwilę, a następnie zaoferował jej swe ramię. - Idziemy? Amanda uśmiechnęła się i położyła dłoń na jego ra­ mieniu, zdając sobie natychmiast sprawę ze stalowej siły jego mięśni. Mężczyzna poprowadził ją w róg po­ mieszczenia, gdzie oczekiwali ich Connor i Meredith. - Czy jesteś dobrym graczem, sir? - Uważają, że mam dobrą rękę - uśmiech zaigrał na jego wargach i mężczyzna spojrzał na nią. - To dobrze, ponieważ Connor jest ekspertem, a ja nie. I sądzę, że często grywa z Meredithem. - A jak ty grasz? - spytał po chwili Martin. - Dość dobrze, ale nie równam się klasą z Connorem. -W takim razie - zniżył głos, kiedy zbliżyli się do przeciwników. - Graj prosto, nie staraj się być sprytna, to zostaw mnie. To były jedyne wskazówki, na jakie mieli czas, ale w zupełności wystarczyły. Amanda starała się ich trzymać, kiedy rozpoczęła się pierwsza partia. Mieli dla siebie cały róg pomieszczenia. Reggie zapadł się w fotelu kilka metrów dalej, obserwując ponuro całą scenę. Connor siedział po lewej ręce Amandy, Mere­ dith po prawej. Obaj wzdrygnęli się, kiedy Mellors przyniósł kandelabry. Niewzruszony Martin nakazał Mellorsowi umie­ ścić świeczniki na małych stolikach po obu stronach krzesła Amandy. Connor posłał Martinowi jadowite spojrzenie, ale nie rzekł ani słowa; Martin roztaczał wokół siebie aurę tak niezwykłej siły, że niewielu miałoby odwagę ją kwestionować. Amanda, spowita 20 złocistym blaskiem, poczuła się o wiele bardziej komfortowo; zrelaksowana, potrafiła lepiej się skon­ centrować. Pierwsza partia była serią pojedynków, Connor oceniał siłę Amandy i jej partnera, a Martin jedno­ cześnie szacował przeciwników i z bliska przyglądał się grze dziewczyny. Jak to się często zdarzało, karta jej szła, ale granie przeciw tak wyśmienitemu graczo­ wi jak Connor nie było łatwym zadaniem. Niemniej jednak, pod czujnym okiem Martina, wygrali pierw­ szą partię. Amanda była zachwycona rozgrywką. Oparła się wygodnie i wyciągnęła ręce, uśmiechając się do Mel- lorsa, który poczęstował ją kieliszkiem szampana. Rozdawano kieliszki; Amanda delikatnie skosztowa­ ła napoju; mężczyźni pochłonęli łapczywie zawartość szkła i Mellors skwapliwie uzupełnił trunek. Martin potasował karty, Connor rozdał i rozpo­ częła się kolejna partia. Po każdym wyłożeniu Martin, po raz pierwszy od długiego czasu, nie był pewien, czy wygra. Co jeszcze bardziej go zdziwiło, zależało mu na tym, nie dla siebie samego, ale dla tego anioła, który siedział naprzeciw niego w złocistej aureoli blasku świec. Jej włosy mieniły się, gęste i lśniące. Palce świerzbiły go by ich dotknąć, pogłaskać, nie tylko jej włosy. Cera dziewczyny była doskonała, idealnie mleczna, taka, jaką znaleźć można było tylko u niektórych angiel­ skich panienek. Wiele usiłowało osiągnąć podobne efekty za pomocą maści i kremów, ale w przypadku Amandy Cynster skóra była naturalna niczym nie­ skazitelny marmur. Oczy miała chabrowe, o blasku najdroższych sza­ firów. Prawdziwe, niewinne klejnoty... Ale dziew­ czyna nie była naiwna, była nietknięta cynizmem te- 21

go świata. Nie dopadły jej jeszcze życiowe burze. By­ ła dziewicą, co do tego nie miał wątpliwości. Dla takiego konesera jak on, o wysmakowanym, wyrafinowanym guście, dziewczyna stanowiła per­ fekcyjny okaz angielskiej róży. Oczekującej na kogoś, kto ją zerwie. Z pewnością stałoby się tak tego wieczoru, gdyby się tutaj nie pojawił. Co, do diabła, tu robiła, przecha­ dzając się w tym piekle niczym łabędź pływający w sta­ wie pełnym krokodyli. Tego nie potrafił zrozumieć. Między Bogiem a prawdą nie chciał myśleć o niej zbyt dużo, o niej, o jej myślach i potrzebach. Jedy­ nym powodem, dla którego zapragnął wyciągnąć ją z tego piekła, był czysty altruizm. Widział, jak usiło­ wała odeprzeć ataki starego Connora, jednocześnie próbując zachować godność. Rozumiał, dlaczego przyjęła wyzwanie. Wiedział bardzo dobrze, co to znaczy stracić twarz. Kiedy jednak wygrają i dziewczyna będzie bez­ pieczna, on odejdzie i powróci w krainę cienia, gdzie jego miejsce. Z żalem, przyznał, ale musiał tak po­ stąpić. Ona nie była i nigdy nie będzie dla niego. Odszedł z jej świata dawno temu. Ostatnia lewa przypadła Connorowi. Martin oce­ nił wzrokiem zapis, jaki leżał na stole pomiędzy ni­ mi. Jeszcze jedno rozdanie i, jeśli nie nadejdzie po­ moc z niebios, Connor i Meredith wygrają partię, grę i cały wieczór. Czas na zmianę taktyki. Następne rozdanie poszło zgodnie z jego przy­ puszczeniami, Connor zapiszczał z radości i poprosił o więcej szampana, tasując karty do pierwszego roz­ dania w decydującej rozgrywce. Zauważając delikat­ ny rumieniec na jasnych policzkach swojej partnerki, 22 Martin przywołał Mellorsa, kiedy ten schylił się, by napełnić kieliszki, i wyszeptał mu jakieś polecenie. Mellors miał dobre rozeznanie w tym, kto jest kim wśród jego zamożniejszych klientów; przechodząc za oparciem krzesła Amandy, potrącił świecznik, chwycił, aby go ustawić ponownie, i zrzucił kieliszek dziewczyny, dopiero co napełniony najprzedniej­ szym, francuskim szampanem. Rozpływając się w przeprosinach, pozbierał kieliszek i obiecał przy­ nieść następny. Zrobił to jakiś czas później, kiedy gra zbliżała się do końca pierwszego rozdania. Amanda przyglądała się swoim kartom, czekając, aż Connor zawistuje jako pierwszy. Ani ona, ani nikt z graczy nie zagrał jeszcze fałszywą kartą; robili, co mogli, wykorzystując swoje rozdania. Decydującym czynnikiem był łut szczęścia. Niezbyt pocieszająca myśl. Zwłaszcza gdy Connor okazał się jeszcze większym ekspertem, niż przypuszczała. Gdyby nie ta potężna, dająca poczucie pewności postać, siedząca po prze­ ciwnej stronie stołu, spokojnie tasująca karty dziew­ czyna już dawno by spanikowała. Nie żeby spędzenie trzech godzin w towarzystwie Connora tak bardzo ją martwiło, ale jak zrobić to w bezpieczny sposób, tak aby nie dowiedziała się o tym jej rodzina... Ta myśl przemknęła jej przez głowę, kiedy rozpoczęli drugą partię. Teraz zajmowała ją dogłębnie. Przegrana do Connora wcale nie pomoże jej w zna­ lezieniu męża. Szlag by go trafił. Dlaczego musiał rzu­ cić jej to wyzwanie, zwłaszcza w taki sposób, podraż­ niając jej poczucie dumy i nadwyrężając nerwy? Jednak wyzwanie to sprawiło, że pojawił się Martin. Amanda koncentrowała się na kartach, niewzru­ szenie starając się powstrzymać od skupienia uwagi 23

na przeciwległym krańcu stołu. Nie mogła sobie na to pozwolić, nie w tej chwili; kiedy wygrają, będzie mogła pofolgować zmysłom do woli. Ta obietnica, stojąca jej przed oczami, pozwoliła na chwycenie my­ śli w cugle. Karty padały na stół; temperatura rosła. Dziewczyna sięgnęła po kieliszek, upiła łyk. Skrzywiła się i pociągnęła kolejny łyk. Grymas zniknął z jej twarzy. Woda. - Teraz ty, moja droga. Uśmiechnęła się do Connora; odstawiła kieliszek na bok, zastanowiła się przez chwilę i przebiła atu­ tem jego asa. Na ustach Martina zamigotał uśmie­ szek; dziewczyna powstrzymała się przed patrzeniem na niego i ostrożnie wyjęła kolejną atutową kartę. Wygrali rozdanie, ale punkty były marne. Connor nie miał zamiaru okazywać im żadnej łaski. Rozda­ nie szło za rozdaniem, toczyła się zażarta walka. Martin grał bardziej agresywnie, ale i Connor nie pozostawał mu dłużny. Przy czwartym rozdaniu Martin mógł z całą sta­ nowczością stwierdzić, że hrabia Connor był najzna­ mienitszym graczem, przeciw jakiemu miał kiedykol­ wiek przyjemność grać. Niestety, przyjemność tę za­ smucał fakt wiszącego nad rozgrywką zakładu. Za­ równo on, jak i Connor starali się wykorzystać wszel­ kie możliwości w tym pojedynku udanych ataków i popełnianych błędów. Jak do tej pory, Amanda do­ stosowywała się do upomnień Martina; on się modlił, żeby nie rozproszyła jej taktyka jego lub Connora. Od czasu do czasu dziewczyna rzucała mu spojrze­ nie, zagryzając ze zmartwienia dolną wargę. On na­ potykał wzrokiem jej spojrzenie i nie spuszczał oczu... jakby czerpał siłę z tego delikatnego kontak­ tu, dziewczyna wstrzymywała oddech i rzucała na stół kolejną kartę, prosto, bez zbędnego zastana- 24 wiania, tak jak ją o to prosił. Jak na kobietę zaskaku­ jąco dobrze radziła sobie z tym trudnym zadaniem. Wraz z rozwojem gry szacunek Martina do Amandy rósł. Świece zdążyły się wypalić. Mellors pojawił się, by je wymienić. Wszyscy gracze wyciągnęli się na krze­ słach czekając na wznowienie gry, dając odpocząć oczom i umysłom. Grali już od wielu godzin. Martin, Connor i Meredith byli przyzwyczajeni do całonocnych partyjek, Amanda nie. Zmęczenie, mimo iż usiłowała je okiełznać, zamgliło jej oczy. Kiedy zdusiła ziewnięcie, Martin ze zdziwieniem po­ czuł na sobie spojrzenie Connora i przytrzymał wzrok starego rozpustnika. Spoczywał na nim ostry niczym ostrze noża, jakby Connor pragnął zajrzeć mu w duszę. Martin uniósł brwi. Connor zawahał się, a następnie zwrócił wzrok na karty. Szli łeb w łeb, każdy miał po dwa punkty, ale z każdym rozdaniem sytuacja się nie wyjaśniała, nadal był remis. Martin rozłożył karty do następnego rozdania. W końcu to doświadczenie sprawiło, że szala zwy­ cięstwa przechyliła się na ich stronę. Dlaczego Connor popełnił taki błąd, trudno było zrozumieć. Nawet gdyby stracił siły, a tak się nie sta­ ło. Każdy mógł popełnić błąd, to oczywiste: Martin miał pewność, że tak właśnie tłumaczyłby się Con­ nor, gdyby go spytano. Zaczekał, aż rozegrano ostatnią lewą. Razem z Amandą zyskali jeden punkt na rękę. Zanim Con­ nor zdążył zgarnąć karty, Martin wymruczał: - Czy mógłbyś odwrócić ostatnie cztery lewy...? Connor zerknął na niego i uczynił, o co ten popro­ sił. Stało się oczywistym, iż nie dał karty do koloru. Connor wpatrywał się w obrazki i westchnął. 25

- Cholera! Przepraszam. Amanda zerknęła na karty, a potem podniosła py­ tający wzrok na Martina. Ten poczuł, jak wyginają mu się wargi: - Wygraliśmy. Amanda otworzyła szeroko buzię ze zdziwienia. Z zaciekawieniem, z narastającą przyjemnością spoj­ rzała w karty. Obserwujący ich z oddali tłum powoli topniał, ale ci, co pozostali, porozbudzali się i zaczęli opuszczać swoje stoliki ciekawi wyniku rozgrywki. W ciągu kil­ ku sekund powietrze wypełniło się podekscytowany­ mi pomrukami i gwarem głosów. Connor, o dość grzecznym usposobieniu, zważyw­ szy na okoliczności, wyjaśnił Amandzie swój błąd i w jaki sposób wygrali partię, a tym samym robra. Następnie odepchnął krzesło i wstał. - Dobra! Zatem to już koniec! Spojrzał groźnie na Amandę. Dziewczyna zamrugała, świadoma zdradzieckiego, złośliwego błysku, jaki pojawił się w oczach Connora. - Jutro z samego rana przyślę klacz, ulica Upper Brook, prawda? Niech ci się dobrze chowa. Ostatnie słowa wypowiedział z rubaszną wesoło­ ścią. Do świadomości Amandy dotarła rzeczywi­ stość. - Nie! Poczekaj... Gdzie, do diabła, miałaby trzymać tego konia? Jak wytłumaczy, w jaki sposób go zdobyła? A co gorsza, Demon bawił w mieście, mógł wpaść przez przypa­ dek, rozpoznać zwierzę, poznać, do kogo należało, i zacząć zadawać niewygodne pytania. - Daj mi się zastanowić... - zerknęła na Reg- gie'ego. Nie, żadnej pomocy z tej strony; Reggie za­ mieszkiwał z rodzicami, a jego matka była serdeczną 26 przyjaciółka jej matki. - Być może... - Zerknęła na Connora. Czy mogłaby odmówić przyjęcia wygra­ nej? Czy biorąc pod uwagę niezrozumiałe zasady, ja­ kimi rządził się męski świat, zostanie to poczytane za przejaw zniewagi? - Śmiem twierdzić... - głęboki, spokojny głos Martina wdarł się w jej myśli. Wraz z Connorem obrócili się w jego stronę, w stronę zwycięzcy, wygodnie rozpartego na wielkim krześle z kieliszkiem szampana w wysmukłej dłoni. - ...że panna Cynster może obecnie nie dyspono­ wać miejscem w stajniach dla tego konia - utkwił wzrok zielonkawych oczu w twarzy dziewczyny. - Moje stajnie są spore i tylko w połowie zapełnione. Jeśli zechcesz, Connor może przysłać klacz do moje­ go majątku, a ty możesz dać znać kiedykolwiek bę­ dziesz chciała na niej pojeździć, lub przenieść ją w inne miejsce, kiedy już zdołasz przygotować wszystko, co konieczne. Amandę ogarnęło poczucie ulgi. Człowiek ten okazał się błogosławieństwem nie tylko w jednej sprawie. Uśmiechnęła się szeroko. - Dziękuję. To byłoby wprost doskonale - zerknę­ ła w górę na Connora. - Gdyby zechciał pan być tak łaskawy, mój panie, i dostarczył klacz do posiadłości lorda Martina... Connor wlepił w nią wzrok. - Do posiadłości lorda Martina? Tak? - Przytak­ nął. - Bardzo dobrze. Będzie, jak zechcesz - zawahał się chwilę, następnie schylił, wziął jej dłoń i się skło­ nił. - Grasz nadzwyczaj dobrze, jak na kobietę, moja droga, lecz nie jesteś w mojej lidze... ani w jego - wskazał ruchem głowy na Martina. - Byłoby rozsąd­ nym pamiętać o tym podczas przyszłych wypraw do piekła takiego, jak to. 27

Amanda uśmiechnęła się słodziutko. Dzięki wy­ granemu zakiadowi potrzeba podobnych wypraw rozwiała się niczym mgła. Dziewczyna nie miała za­ miaru zapominać o Martinie. Connor puścił jej dłoń i się cofnął. Meredith, któ­ ry do tej pory nie odezwał się ani słowem, podniósł się sztywno, skłonił się i wymruczał: - To była prawdziwa przyjemność, panno Cynster. Po czym wraz z Connorem zniknęli w ciemno­ ściach. Amanda zwróciła się do Martina i obdarzyła go jednym ze swych najpiękniejszych uśmiechów: - Dziękuję za propozycję, rzeczywiście trudno by mi było w tej chwili znaleźć u siebie miejsce dla klaczki. Mężczyzna przyjrzał się jej spokojnie z delikatnym rozbawieniem w oczach, ale bardzo widocznym, przynajmniej dla niej. - Tak też pomyślałem - uniósł kieliszek w jej stro­ nę, opróżnił go i odstawił na bok. Wstał; Amanda również się podniosła. - Muszę także podziękować za twoją pomoc - znowu się uśmiechnęła, przypominając sobie jego propozycję służenia wsparciem, to, jak kazał nalać jej wody zamiast szampana, jak poprosił o zapalenie świeczników i wiele chwil w trakcie gry, kiedy jego zielonkawe oczy o złocistych refleksach powstrzymy­ wały ją przed paniką. - Byłeś w rzeczy samej moim bohaterem wieczoru. Kąciki jego ust podniosły się w uśmiechu; wziął ją za rękę, zaciskając mocno swe długie palce na jej dłoni... I zawahał się. Amanda spojrzała mu w oczy i zorientowała się, że znowu się zmieniły, stały się ciemniejsze. Mężczyzna skłonił się i puścił jej dłoń. 28 - Connor miał rację, miejsca takie jak Mellors nie są dla ciebie, ale domyślam się, że zdałaś sobie z te­ go sprawę. Mężczyzna sięgnął do kieszeni i wyjął z niej srebr­ ne pudełko. Wyciągnął ze środka bilet wizytowy i trzymając pomiędzy dwoma palcami, rzekł: - To, żebyś wiedziała, gdzie masz posłać po klacz. Wyślij wiadomość, a jeden z moich stajennych natych­ miast ci ją przyprowadzi - jego wzrok znowu dotknął jej twarzy i zaraz potem mężczyzna schylił głowę: - Do widzenia, panno Cynster. Dziewczyna spiesznie podziękowała, a kiedy Mar­ tin się odwrócił, zerknęła na otrzymany bilecik: - Mój Boże! Bezmyślnie, z oczami utkwionymi w wizytówce, złapała za rękaw mężczyznę, który był jej partnerem w grze przez całą tę noc. Zatrzymał się posłusznie. Z początku Amanda nie mogła oderwać wzroku od bileciku, prostego, białego, papierowego prosto- kącika ze złoceniami. Pod złotą obwódką wydruko­ wano jedno tylko słowo: Dexter. Poniżej widniał ad­ res na Park Lane, który, jak domyślała się Amanda, musiał przynależeć do jednej z wielkich posiadłości leżących naprzeciw parku. Ale to nazwisko wywróci­ ło jej świat do góry nogami. Odrywając wzrok od karteczki, spojrzała na Mar­ tina. - Ty jesteś Dexter? Rozpustny, o opinii marnotrawnego, wyjątkowo tajemniczy Martin Fulbridge, piąty hrabia Dexter. Słyszała o nim z całą pewnością, ale dziś wieczór zo­ baczyła go po raz pierwszy. Zdała sobie sprawę, że ciągle ściska jego rękaw i zwolniła uścisk. W jego oczach na powrót pojawiła się iskierka roz­ bawienia. Uniósł brew i cynicznym tonem spytał: 29

- A któżby inny? Ich oczy spotkały się, a następnie mężczyzna nie­ spiesznie omiótł wzrokiem jej twarz i równie nie­ spiesznie odszedł. Rozdział 2 Martin opuścił Mellorsa i zanurzył się w głąb uli­ cy. Szedł tak, a wiedziony doświadczeniem wiedział, że w atramentowych ciemnościach nie czai się żadne niebezpieczeństwo. W oddali posępnie majaczył fronton jakiegoś bu­ dynku. Martin zatrzymał się, spowity ciemnością, i czekał. Trzy minuty później odźwierny otworzył drzwi od Mellorsa, wyjrzał, gwizdnął i przywołał skinięciem oczekujący nieopodal powóz, który przytoczył się z hurgotem. Martin skinął głową z aprobatą. Pojawił się Mellors w towarzystwie Amandy Cynster i Re- gie'ego Carmarthena, których odprowadził do powo­ zu. Weszli do środka, zatrzaśnięto drzwiczki i woźni­ ca trzasnął lejcami, a powóz potoczył się po bruku. Skryty w ciemnościach Martin patrzył, jak się oddala, dostrzegł ledwie widoczny błysk miodowych włosów, widział postać Carmarthena pochyloną do przodu. Mężczyzna uśmiechnął się; wyszedł z ukrycia i po­ dążył w swoją stronę. Otoczyła go noc. Przemierzając ulice Londynu w tych późnych godzinach, czuł się jak ryba w wodzie. 30 Dlaczego tak się działo, było tajemnicą, ale dawno już temu nauczył się, iż kwestionowanie przeznaczenia jest bezowocne. Dziwne było zaiste, iż tutaj, w otocze­ niu, w którym się urodził i którego teraz unikał, czuł się tak bardzo na miejscu, jak nigdzie indziej na świe­ cie, nawet pomimo faktu, iż wszyscy, którzy mogliby go rozpoznać, spali teraz smacznie we własnych łóż­ kach nieświadomi, iż przechodzi właśnie tuż obok. Skręcił w Piccadilly, wydłużył krok, a jego myśli zwróciły się ku fascynującej partii wista, jaka roze­ grała się tego wieczoru. Z początku sądził, że Connor, sprośny stary knur, upatrzył sobie Amandę Cynster, ale w miarę rozwo­ ju gry, wydawać mu się to zaczęło coraz mniej praw­ dopodobne. Sam zakład z Connorem nie stanowił dla Amandy zagrożenia, niezależnie od tego, czy wy­ grałaby, czy przegrała, ale rozegranie robra z Con­ norem uchroniłoby ją przed kontaktem z innymi by­ walcami Mellorsa. Martin przyglądał się dziewczynie, tym wielkim niebieskim oczom, które rozglądały się po pomiesz­ czeniu w poszukiwaniu wybawcy... Potrząsnął głową, zastanawiając się nad tą nie­ oczekiwaną dla niego samego własną wrażliwością. Od kiedy to stał się tak żałośnie rycerski, modlący się do pary niebieskich oczu? W Londynie i poza nim było wielu, którzy śmialiby się z samego tylko podob­ nego pomysłu, a mimo to, kiedy stanął oko w oko z Amandą Cynster, starającą się za wszelką cenę ra­ tować swą dumę, ku własnemu zdziwieniu zapropo­ nował jej pomoc. Jeszcze bardziej go zaskoczyło, iż mu się to spodo­ bało. Pojedynek okazał się największym wyzwaniem, które przykuło jego uwagę bardziej niż jakiekolwiek inne od czasu powrotu do Anglii. 31

Zakład Connor a zdziwił go. Jego podejrzenia, co do dobrych intencji tego mężczyzny nie sprawdzały się, aż do momentu, kiedy Connor rzucił kartę nie do koloru. Za nic w świecie nie uwierzyłby, że Con­ nor popełnił błąd. W którymś momencie gry najwy­ raźniej stwierdził, że przegrana wobec Amandy była ryzykiem do przyjęcia. Martin nie miał pewności, co powinien myśleć na ten temat. Być może znaczyło to jedynie tyle, że Connor był niezwykle przebiegły. Miał bowiem ra­ cję, Dexter nie żywił wobec niej żadnych zamiarów. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, kim jest i że dziewczyna nie była dla niego. Przyjemnie spędził kilka godzin w jej towarzystwie, ale nie zamierzał po­ zwolić, aby para chabrowych oczu i różane usteczka, czy nawet satynowa skóra i jedwabiste włosy, zawró­ ciły mu w głowie. W jego życiu nie było miejsca na damy takie, jak Amanda Cynster. Ani teraz, ani nigdy. Ignorując uczucie żalu, które przemknęło mu przez serce, skręcił w Park Lane i pomaszerował w stronę domu. * - Znalazłam go! - Amanda z roziskrzonym wzro­ kiem zaciągnęła Amelię do sypialni i zatrzasnęła drzwi. - Jest doskonały. Po prostu wspaniały, nie mogłabym wymarzyć sobie lepszego. - Opowiadaj - Amelia ścisnęła siostrę za rękę. Dziewczyna streściła historię, a kiedy skończyła, Amelia wyglądała na równie oszołomioną, jak jej siostra. - Dexter? - Tajemniczy, nieuchwytny hrabia Dexter, o któ­ rym krąży wiele plotek. 32 - Czy jest przystojny? - Oszałamiająco... - Amanda szukała właściwych słów i machnęła ręką. - Po prostu lepszy od wszyst­ kich, jakich widziałam. - Co jeszcze o nim wiesz? - Jest inteligentny, bystry, wyobraź sobie, że przy­ szło mu do głowy, by Mellors podmienił mi wino na wodę, i to w taki sposób, by nikt tego nie zauwa­ żył. - Amanda opadła na poduszki; obie umościły się na łóżku. - W sumie i fizycznie, i psychicznie Dexter jest idealny. Biorąc w dodatku pod uwagę, że jest bo­ gaty jak Krezus, zbyt bogaty, w każdym razie, by po­ łakomić się na mój posag oraz to, że, jeśli wierzyć plotkom, prowadził niezwykle ekscytujące życie, da­ leko bardziej szalone, niż mogłabym sobie wyobra­ zić, jego doskonałość staje się jeszcze bardziej wyra­ zista. - Hm, pamiętaj jednak o tym skandalu sprzed lat. Amanda zlekceważyła to ostrzeżenie: - Skoro grandes dames nie uważają tego za warte pamiętania, to po cóż mam się tym przejmować? - Zmarszczyła brwi. - Wiesz, o co w ogóle w tym wszystkim chodziło? - Wiem tylko, że dotyczyło to jakiejś młodej dziewczyny, którą rzekomo zbałamucił i która potem odebrała sobie życie. To było lata temu, kiedy przy­ jechał po raz pierwszy do miasta. Niezależnie od te­ go, czy była to prawda, został wygnany przez własne­ go ojca... - I wrócił do Anglii dopiero rok temu, rok po odziedziczeniu tytułu, tyle wiem. - Ile ma lat? - Trzydzieści? - Amanda uniosła brwi. - Coś koło tego. Wydaje się starszy niż jest... Jest... poważny. - Poważny? 33

- Nie w tym sensie, to znaczy... głęboki, z dystan­ sem... Opanowany. Tacy mężczyźni zawsze wydają się starsi niż w istocie są. Amelia przytaknęła. - No dobrze... przyznaję, że wydaje się dla ciebie idealny, jak jednak masz zamiar poradzić sobie z naj­ większym problemem? Każda dama z towarzystwa stara się skusić go do powrotu na salony, lecz on od­ rzuca wszelkie zaproszenia. Jak więc zamierzasz spo­ tykać go na tyle często, by przekonać go... - Amelii zabrakło słów. Studiowała przez chwilę twarz siostry. - Nie będziesz się starała wciągnąć go do swego świa­ ta. .. masz zamiar sama przeniknąć do jego świata... - Taki mam plan, przynajmniej do momentu, aż tak go obłaskawię, że pójdzie za mną wszędzie. Amelia zachichotała. - Mówisz, jakby był psem. - Nie psem, raczej lwem. Wielką, dziką bestią, któ­ ra rozkoszuje się leżeniem u boku swej lwicy i polu­ je w nocy - Amanda przytaknęła z wyrazem determi­ nacji na twarzy. - Dokładnie to zamierzam zrobić, obłaskawić i poskromić mojego lwa. * Nie była na tyle głupia, by sądzić, iż to łatwe zada­ nie. Spędziła cały dzień, rozważając wszelkie ewen­ tualności. Jedną z nich była klacz, ale dziewczyna nie chciała wyjść na zbyt niecierpliwą, a poza tym, gdyby zbyt wcześnie wyłożyła tę kartę, Martin mógłby zro­ bić dokładnie to, co powiedział, czyli przysłać po prostu stajennego z koniem i w ten sposób zacho­ wać rozsądny, chłodny dystans. Rozsądny, chłodny dystans nie był tym, czego pra­ gnęła Amanda. 34 Nie mogła jednak powrócić do Mellorsa, nie po ostrzeżeniach, jakie usłyszała od Martina. Byłoby to nadzwyczaj bezmyślne, a poza tym zbyt szybko zdradziłoby jej zamiary. On zaś z pewnością by tego nie pochwalił. Myśl ta wyzwoliła kolejną, i jeszcze następną, i na­ gle Amanda wiedziała już dokładnie, co sprowadzi tego lwa do jej nogi. * - Wczorajszej nocy Mellors, dziś lady Hennessy. Postradałaś zmysły? - Reggie wpatrywał się w dziew­ czynę w mrokach powozu. - Jeśli moja matka dowie się, że towarzyszyłem ci w takim miejscu, z pewno­ ścią mnie wydziedziczy! - Nie bądź niemądry - Amanda poklepała go po kolanie. - Zarówno ona, jak i moja matka sądzą, że bawimy się z Montaguesami w Chelsea. Dlacze­ góż miałyby sądzić, że jesteśmy gdzie indziej? W miarę jak mijały lata, Amanda i Reggie, czę­ sto w towarzystwie Amelii, sami wybierali ulubione rozrywki w swoim otoczeniu. Ponieważ wybór ten przeważnie nie pokrywał się z preferencjami ich matek, konsekwentnie i coraz częściej robili wszystko po swojemu. Żadne plotki nie krążyły na ten temat, wszystkim było wiadomo, że Reggie Carmarthen zna się z bliźniaczkami Cynsterów od dzieciństwa. Taki układ przynosił korzyści każdej ze stron. Sio­ stry miały odpowiednią eskortę, którą potrafiły owi­ nąć sobie wokół małego palca. Reggie zyskał wy­ mówkę przed mamusiami, które w innym wypadku niechybnie namówiłyby jego mamę, by towarzyszył ich afektowanym córeczkom. Zaś rodzice bliźnia- 35

czek i Reggie'ego mogli czuć się bezpiecznie wie­ dząc, że ich pociechy są bezpieczne. Do pewnego stopnia przynajmniej. - I nie musisz zachowywać się tak, jakby wizyta u lady Hennessy miała mnie zrujnować. - Nie jesteś jeszcze mężatką! - Po jego głosie znać było, iż niezbyt szybko spodoba mu się cały ten po­ mysł. - To już lada chwila. Mam dwadzieścia trzy lata. Od sześciu lat bywam na salonach. Nikomu nie przyjdzie do głowy, że jestem niewinną panienką. Z ust Reggie'ego wyrwał się stłumiony okrzyk, zło­ żył ręce na piersiach i opadł ciężko na siedzenie. Nie odezwał się już ani słowem, kiedy powóz wtoczył się w uliczkę prowadzącą do sekretnie oświetlonych drzwi pod numerem 19 przy ulicy Gloucester. Powóz zatrzymał się, Reggie zacisnął mocno wargi, wysiadł i pomógł wydostać się Amandzie, która strzep­ nęła suknię i spojrzała w stronę drzwi. Obok nich stał odźwierny w liberii. Reggie podał dziewczynie ramię. - Powiedz tylko słówko, a wyjdziemy. - Prowadź Horacy! Reggie wymruczał coś, ale zgodził się, prowadząc Amandę w górę po stopniach. Podał odźwiernemu ich nazwiska, drzwi otworzyły się i odźwierny wpuścił ich do środka, nisko się kłaniając. Reggie rozejrzał się po wyłożonym marmurami holu, podczas gdy Amanda oddała płaszcz bardzo odpowiednio wyglą­ dającemu lokajowi. - Zawsze chciałem wiedzieć, jak wygląda to miej­ sce w środku - przyznał Reggie, kiedy Amanda po­ nownie do niego dołączyła. - Widzisz - wzięła go pod ramię i skierowała w stronę salonu. - Tylko czekałeś, aż dam ci stosow­ ną wymówkę, by tu przyjść. 36 -Ech! Weszli do salonu, zatrzymali się i zaczęli rozglądać dokoła. Lady Hennessy to był zupełnie inny świat niż Mel- lors, tutaj czuć było rękę kobiety z klasą. Ściany ob­ wieszono kremowym jedwabiem o niezwykle deli­ katnym, turkusowym wzorze. Kremowy, złoty i tur­ kusowy wzór widniał także na satynowych obiciach krzeseł i szezlongów oraz na otulających wysokie okna ciężkich zasłonach. Podłogę pokrywały drogo­ cenne chińskie dywany, tłumiące stukot modnych obcasików. Bogata spadkobierczyni szkockiej arystokracji, la­ dy Hennessy, postanowiła ożywić swoje życie oraz życie sporej części towarzystwa, organizując salon w tradycji poprzedniego stulecia. Jej salony zostały umeblowane wygodnie i z modną elegancją; przeką­ ski i napoje zawsze były najwyższej jakości. Jeśli cho­ dzi o karty, to w noce, kiedy gra była dozwolona, stawki stawały się ponoć astronomiczne. Jednak przez większość czasu lady Hennessy kon­ centrowała się na zapewnianiu rozrywki, która gwa­ rantowała przyciągnięcie najprzedniejszej błękitnej krwi rozpustników w mieście. To z kolei zapewniało obecność samej śmietanki zamężnych dam, szukają­ cych odmiany, co z kolei gwarantowało, że każdy rozpustnik wart swej opinii nieodmiennie powracał do salonu przy ulicy Gloucester. Geniusz gospodyni polegał na sposobie, w jaki potrafiła przewidzieć związek pomiędzy dwiema najważniejszymi grupami gości i potrafiła go umiejętnie podsycać. W salonie przygrywał dyskretnie kwartet smyczkowy, a oświe­ tlenie z dużych i małych lamp, ściennych świeczni­ ków i kandelabrów dawało miejsca łagodnie oświe­ tlone oraz zacienione, bardziej sprzyjające dyskret- 37

nym wybuchom namiętności niż jaskrawe światło ży­ randola. Chodziły słuchy o innych pokojach, które od cza­ su do czasu wynajmowano na prywatne przyjęcia. Amanda była ich ciekawa, ale pewna, iż nie będzie musiała doświadczyć pobytu w takich miejscach. Dla jej celów w zupełności wystarczą ogólnie dostępne salony lady Hennessy. - Raczej spokojnie, nieprawdaż? - na twarzy Reg- gie'ego pojawił się grymas. - Nie tego się spodziewa­ łem. Amanda skryła uśmiech; Reggie oczekiwał pew­ nie, iż będzie to połączenie domu publicznego z pubem. Jednak wśród rozmów, wśród szeptów, chichotów i westchnień eleganckiego tłumu czuć było napięcie, które nawiązywało się między para­ mi zbliżonymi w poufałych rozmowach i które z pewnością dalekie było od letniego. Padające tu i ówdzie spojrzenia płonęły niczym rozżarzone wę­ gle. Almack's był targowiskiem dla chcących się wydać lub ożenić; lady Hennessy była targowi­ skiem innego rodzaju, ale i tu, i tam bywały te sa­ me grupy kupujących i sprzedających. Mówiło się, iż w każdy wieczór podczas świąt Bożego Narodze­ nia więcej mężczyzn błękitnej krwi można znaleźć przy ulicy Gloucester niż w jakimkolwiek innym lo­ kalu w mieście. Kończąc wyczerpującą ocenę sytuacji, Amanda poczuła ulgę, iż nie znalazła tam nikogo, kogo nie pragnęłaby zobaczyć, na przykład znajomych ojca. Lub kogoś z kręgu matki. Lub jakiegoś z przyjaciół jej kuzynów. Była to jedyna obawa, jaka powstrzymy­ wała ją przed wdrożeniem w życie swojej strategii. Upewniwszy się, poczuła się odprężona i natych­ miast pomyślała o podjęciu kolejnego kroku. 38 - Jestem spragniona. Nie mógłbyś przynieść mi kieliszka szampana? - Dobrze. Wydaje mi się, że bufet znajduje się tam - Reggie skinął głową w stronę sąsiedniego salonu i ruszył w tamtym kierunku. Amanda poczekała, aż zniknie jej z oczu, przesło­ nięty barczystymi postaciami. Następnie wkroczyła w tłum i zaczęła się rozglądać. Nie minęły trzy minuty, a już zgromadziła wokół siebie trzech idealnie pasujących adoratorów. Byli to dżentelmeni pożądani, atrakcyjni i eleganccy, którzy okazali się również dowcipni i czarujący, i którzy by­ li nadzwyczaj zainteresowani odkryciem powodu, dla którego Amanda pojawiła się na salonach lady Hen­ nessy. Amanda uczęszczała na zbyt wiele przyjęć i balów, by słowna szermierka z trzema kawalerami - panem Fitzgibbonem, lordem Walterem i lordem Cranbo- urnem, okazała się dla niej jakimkolwiek wyzwa­ niem. Potrafiła ukryć prawdziwe zamiary. W rzeczy samej łatwość, z jaką umiała to zrobić, jedynie roz­ paliła podekscytowanie i ciekawość dżentelmenów i sprawiła, iż otoczyli ją ciasnym wianuszkiem. Nim Reggie zdążył ją odnaleźć, była już całkiem zaabsorbowana. Amanda obdarzyła go uśmiechem i przyjęła kieli­ szek szampana, który dla niej przyniósł, i zapoznała go z trzema adoratorami. Reggie, z niewzruszonym wyrazem twarzy, przyjął to do wiadomości. Amanda zignorowała ten surowy wyraz, kiedy się zwrócił w jej stronę, i uśmiechnęła się do pana Fitzgibbona: - Opisywał pan nocne pływanie łodzią po Tamizie, sir. Czy to doświadczenie warte jest wszelkiej niewygody? Pan Fitzgibbon bez wahania zapewnił ją, iż tak właśnie jest. Amanda notowała w myślach, kiedy za- 39

czął w poetycki sposób rozpływać się nad widokiem gwiazd rozświetlonych na nocnym niebie i odbijają­ cych się w czarnych wodach Tamizy. Nie wiedziała, ile wieczorów przyjdzie jej tu spędzić, i chciała wyko­ rzystać przynętę w postaci trzech kawalerów, aż na­ zbyt chętnych, by sprowadzić ją do swego mniej cno­ tliwego świata, w jakim przebywali. Nie miała zamiaru korzystać z ich pomocy, ale skrzętnie to skrywała. Logika sugerowała jej, że Dexter odwiedzi lady Hennessy; Amanda mogła się założyć, że zna on miejsce, odpowiadające jego wartości. Jeśli miałby się nie pojawić, straci parę wieczorów; to kropla w morzu czasu, jaki spędziła dotychczas na poszukiwaniach męża. Jeśli się pojawi, ale nie za­ chowa, jak przewidywała, zdobędzie niesamowicie cenną wiedzę, wystarczającą, by dojść do wniosku, iż - pomimo całej swej wiary - Dexter nie jest dla niej. Jednak jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, wygra, tak jak zamierzała. Amanda uważała, że jej zamysł jest wprost genial­ ny. Z szerokim uśmiechem, bezwstydnie wodząc oczami i roztaczając wdzięki, rzuciła się ku wyzwaniu. * Martin dojrzał Amandę, jak tylko przekroczył próg salonu lady Hennessy. Dziewczyna stała obok kominka; płomienie świec oświetlały ją w pełni, jak­ by pozłacając całą postać. Uczucie, jakiego doznał na jej widok, zaskoczyło go; nagłe ukłucie żądzy posiadania, niespodziewany poryw serca. Strząsnął z siebie te doznania, przyjmu­ jąc cynicznie rozbawioną maskę, jaką zawsze nosił, i podszedł w stronę gospodyni. 40 Helen była zachwycona, widząc go. Rozmawiała z nim, starając się przyciągnąć jego uwagę ku trzem samotnym, doświadczonym damom, które zaszczyci­ ły ją swą obecnością tego wieczoru. - Będą zachwycone, mogąc cię poznać. Zerknęła na niego, unosząc brew. Martin ledwie rzucił okiem na owe damy. - Nie dziś. - Nie wiem czy się cieszyć, czy smucić - wes­ tchnęła Helen. - Twoja nierychliwość jedynie wzmaga ich zainteresowanie, ale ciągłe odmowy zaangażowania stawiają pod znakiem zapytania moje umiejętności. - Zawsze w końcu ci się udaje, moja droga, i je­ stem pewien, iż damy te o tym wiedzą. Dziś wieczór jednak będą musiały zadowolić się talentami kogoś innego, ja... - Martin spojrzał na Amandę, która ni­ czym złocisty anioł rozsyłała uśmiechy wśród adora­ torów. - Mam inną pieczeń do usmażenia. Spojrzał na Helen, zaciekawiony, czy podchwyci kierunek, w jakim padł jego wzrok. - Nie, nie musisz się dziwić, podejrzewam, że rola, jaką przyjdzie mi odegrać, będzie raczej rolą rycerza- -opiekuna niźli demonicznego kochanka. - Jakże fascynujące - Helen otworzyła szeroko oczy i uśmiechnęła się. - Bardzo dobrze. Masz moją zgodę na rozdzielanie swych łask podług własnego życzenia, i tak nie posłuchałbyś, gdyby było inaczej. Ale uważaj! - Spojrzała na niego spod przymrużo­ nych powiek i odwróciła się, by przywitać kolejnego gościa. - Wiesz, co mówią o miejscach takich jak to? Nie wiedział i nie miał też takiej potrzeby. Ostrze­ żenie to wyleciało mu z głowy, kiedy przedzierał się przez tłum, ostentacyjnie omijając wzrokiem owe damy i wypatrując tej jedynej. 41

Nie zauważyła go do tej pory, a przynajmniej tak się zdawało; spostrzegł jej wzrok biegnący w jego kierunku, ale dziewczyna nie dała po sobie poznać, że go rozpoznała. Nadal zajęta była trzema adorato­ rami i Carmarthene'em, choć ten ostatni wyglądał raczej na zatroskanego niż rozbawionego. Martin musiał przyznać, iż zabawianie kawalerów szło jej nadzwyczaj sprawnie. Jej uśmiechy, śmiech, którego niestety nie mógł dosłyszeć, wesoła paplani­ na, radość błyszcząca w oczach, wszystko to składało się na osóbkę pewną siebie, młodą damę, pełną iskrzącego się czaru. Przypominała mu w istocie naj­ przedniejszy szampan, doskonałe, musujące wino, którego smak pogłębiał odpowiedni wiek, obiecują­ cy rozkosz dla podniebienia i zmysłów. Martin nie mógł stwierdzić, czy dziewczyna wie o jego obecności. Nie potrafił powiedzieć, czy jej za­ chowanie było wykreowane na pokaz, ze względu na jego osobę, czy też podpowiadała mu to tylko własna arogancja. Krążąc wśród tłumu, znalazł się poza zasięgiem jej wzroku. Teraz tłum między nimi przerzedził się i mężczyzna mógł dostrzec ją bardzo wyraźnie; mimo to nie odwracała się w jego stronę. Roześmiała się, świetlistym, głębokim i radosnym śmiechem, który doleciał do jego uszu. Pieścił je, wabił, podobnie jak stojących w pobliżu dziewczyny mężczyzn. Nie miało to znaczenia, czy zaplanowała sobie zwrócić w ten sposób na siebie jego uwagę. I tak jej się to udało. Amanda poczuła nadejście Martina niczym wkra­ dającą się burzę, wyczuwała jego bliskość. Uczucie to poruszyło ją, zmusiła się, by się nie odwrócić i sta­ nąć twarzą w twarz z tym, przed czym ostrzegały ją wszystkie zmysły. Gdyby zrobiła to za wcześnie, wy- 42 dałby się cały jej misterny plan. Nagle Martin zatrzy­ mał się tuż koło niej, a jego strzelista postać była wy­ starczająca wymówką, by przerwać opowieść i posłać mu spojrzenie. Pozwoliła, by na jej twarzy zagościł wyraz świad­ czący o tym, iż go rozpoznała, w jej oczach pojawiło się zadowolenie. Nie było to trudne, w jasnym świe­ tle, w eleganckim ubraniu mężczyzna wyglądał jesz­ cze przystojniej niż poprzedniego wieczoru. Dziew­ czyna uśmiechnęła się i wyciągnęła rękę: - Mój panie. Uczyniła jedynie tyle, pozwalając, by zarówno on, jak i inni zinterpretowali to na swój własny sposób. Martin ujął jej dłoń, a ona dygnęła. Podniósł rękę Amandy, ze wzrokiem utkwionym w jej oczach i skłonił głowę. - Panno Cynster. Amanda starała się, aby jej palce nie zaczęły pie­ ścić jego dłoni, mądrze jednak nie cofając ręki, do­ póki on tego nie uczyni. Martin zwolnił uścisk, Amanda rozpoczęła rytuał przedstawiania gości. - I sądzę, że pamięta pan pana Carmarthena. - W rzeczy samej. Reggie obdarzył go uważnym spojrzeniem i grzecznym skinięciem głowy. Wzrok Dextera spo­ czął na jego twarzy, a potem na twarzy Amandy. - Przyznaję, iż jestem zaskoczony spotykając pa­ nienkę tutaj. Sądziłem, że po ostatniej wizycie w po­ dobnym przybytku rozwaga wygra jednak z odwagą. Jest tutaj! Jest tutaj i chwycił przynętę! Amanda spojrzała mu w oczy i bezlitośnie przerwa­ ła biegnącą w jej głowie litanię. Tak był tutaj, ale jesz­ cze nie dał się obłaskawić. I jeśli Amanda nie będzie uważać, to ona sama może znaleźć się w potrzasku. 43

Martin z wyraźną przyjemnością wspomniał ich ostatnie spotkanie i dziewczyna uśmiechnęła się: - Rozważałam pomysł, czy nie uczestniczyć w ba­ lu lady Sutcliffe, jednak - obdarzyła uśmiechem trzech kawalerów - takie formalne zobowiązania stają się nudne, kiedy spędziło się tyle lat na salo­ nach - ponownie zerknęła na Dextera. - Wydaje się prawdziwą stratą nie uczestniczyć w bardziej wyrafi­ nowanych divertissements organizowanych przez na­ szą gospodynię; to o wiele bardziej zajmujące; śmiem twierdzić, że i pan je takimi znajduje? Martin przytrzymał jej spojrzenie i zastanawiał się, czy dziewczyna nie blefuje. - Moje gusta z pewnością ulokowane są z dala od przyjęć organizowanych przez damy z towarzy­ stwa. Jednak nie wyobrażam sobie, by takie rozryw­ ki mogły stanowić pokusę dla takiej młodej damy. Amanda uniosła brodę, w jej oczach rozbłysły iskierki, świadczące o tym, iż potraktowała to wyzwa­ nie z humorem: - Wręcz przeciwnie, mój panie. Mam zdecydowa­ ną ochotę na bardziej ekscytujące rozrywki - z uśmiechem, przelotnie dotknęła jego rękawa. - Ośmielam się twierdzić, że o tym nie słyszałeś, pro­ wadząc tak samotniczy żywot. - Ekscytujące rozrywki, he? - Cranbourne podchwy­ cił te słowa. - Słyszała panienka o ekscesach, jakie wy­ prawiano wczorajszego wieczora u pani Croxton? - Doprawdy? - Amanda zwróciła się w jego stronę. Martin patrzył, jak dziewczyna pozwala, by trzej kawalerowie przedstawiali jej swe najbardziej wy­ myślne propozycje. Być może żył w odosobnieniu, ale wiedział dokładnie, co ogląda. Carmarthen sta­ wał się coraz bardziej zdenerwowany. Jednak gdyby on, Dexter, skłonił się teraz i odszedł, czy ona dalej 44 zachowywałaby się tak samo? Gdyby on zadeklaro­ wał się jako jej opiekun, czy Amanda obyłaby się bez niego? Jakie sieci wiązała, ile z tego było prawdą? Nie żeby miało to dla niego znaczenie; potrafiłby sobie poradzić z nią niezależnie od taktyki, jaką przyjęła. Ona zaś najwyraźniej potrzebowała kogoś, kto się nią zaopiekuje, kogoś bardziej muskularnego niż drogi Reggie. Cranbourne, Fitzgibbon i Walter byli pochłonięci dziewczyną; biorąc pod uwagę, ile czasu spędziła na zabawianiu ich, spodziewali się, iż wkrótce które­ goś z nich wybierze. I w odróżnieniu od tego, czego spodziewała się Amanda, przyzwyczajona do zasad panujących na balach i w salonach, urocza odmowa na pewno nie zostałaby dobrze przyjęta. Martin sięgnął po jej dłoń; zdziwiona dziewczy­ na spojrzała w jego stronę, zbijając przemawiającego Waltera z pantałyku. - Moja droga, obiecałem Helenie... lady Hennes- sy, że skoro jest to twoja pierwsza tu wizyta, dopilnu­ ję, byś zapoznała się ze wszystkim, co nasza gospody­ ni ma do zaoferowania - popatrzył prosto w jej oczy i położył jej dłoń na swym ramieniu. - Czas już, by­ śmy ruszyli, albo nie zdążysz zobaczyć wszystkiego, nim nastanie świt - zerknął na trzech kawalerów. - Jestem pewien, iż panowie nam wybaczą. Nie mieli wyboru; nikt nie sprzeciwiłby się zalece­ niom Heleny, Martin tylko na to liczył. Dżentelmeni pożegnali się i wycofali. Martin zastanowił się nad Reggie'em. - Wydaje mi się, że panna Cynster miałaby ocho­ tę na jeszcze jeden kieliszek szampana. Reggie spojrzał na Amandę. Ta zaś przytaknęła, brzękając bransoletkami. - Tak, miałabym. 45

Reggie skrzywił się i rzucił spojrzenie Martinowi. - Pod warunkiem, że nie znikniecie mi, kiedy mnie nie będzie. Martin zdusił uśmiech; być może Reggie nie był tak niedomyślny, jak się zdawało. - Zostaniemy w tym salonie, ale będziemy się przechadzać - przerwał z oczami utkwionymi w Reg- gie'ego. - Niezbyt to rozsądne przebywać zbyt długo w jednej pozycji. Ujrzał przerażenie na jego twarzy, a potem mło­ dzieniec przytaknął: - W porządku, znajdę was - rzucił Amandzie peł­ ne dezaprobaty spojrzenie i ruszył w stronę sąsied­ niego salonu. Martin rozejrzał się po pomieszczeniu, opuścił ra­ mię i skinieniem ręki przywołał Amandę, by ruszyła przodem. Trzymanie jej dłoni na swoim ramieniu, ta­ ka bliskość, nie byłoby zbyt mądrym posunięciem. Pragnął, aby wszyscy widzieli, że dziewczyna jest pod jego opieką w towarzyskim sensie, ostatnią rze­ czą, jakiej by sobie życzył było to, by goście pomyśle­ li, iż jest to coś więcej. - Naprawdę przyjaźnisz się z lady Hennessy? -Tak. Helen była kolejną osobą, która, choć mogła by­ wać w towarzystwie, odrzucała taką propozycję. Amanda zwolniła kroku. - Co zrobiłam źle? Martin schwycił jej spojrzenie i zdał sobie sprawę, że było to proste, bezpośrednie pytanie. - Jeśli spędzasz więcej niż piętnaście minut na roz­ mowie z jednym mężczyzną, zostanie to odebrane tak, iż masz ochotę na jedną z egzotycznych rozry­ wek, o jakich rozmawialiście. 46 - Och -jej piękna twarz pobladła. Dziewczyna od­ wróciła się i ruszyła dalej przed siebie. - Nie miałam takiego zamiaru. Martin przedstawił ją trzem osobom i ruszyli da­ lej. Zmniejszając dystans między nimi, schylił głowę i wyszeptał: - A jaki miałaś zamiar? Dziewczyna stanęła tak raptownie, że niemal na nią nie wpadł. Zatrzymał się; ledwie centymetr oddzielał jego tors od jej pleców, jego uda od pokrytych jedwabiem jej pośladków. Amanda obejrzała się i napotkała jego wzrok. Martin poczuł nagłą potrzebę objęcia jej i przytu­ lenia do siebie. - Chciałabym trochę pożyć, zanim się zestarzeję - odnalazła wzrokiem jego oczy. - Czy to zbrodnia? - Jeśli tak jest, połowa świata to zbrodniarze. Dziewczyna spojrzała przed siebie i ruszyła dalej. Martin opanował swe instynkty i ruszył jej śladem. - Rozumiem, że miałeś sporo doświadczenia w tej kwestii - zerknęła na niego. - Nie wszystko było takie przyjemne. - Mnie interesują jedynie przyjemne aspekty - za­ machała ręką w powietrzu. Ton jej głosu był bezpośredni, bez przedrzeźniają­ cej nuty. Zamierzała szukać przyjemności życia, uni­ kając jednocześnie pułapek. Gdyby tylko życie było takie proste. Kontynuowali przechadzkę, zatrzymując się na kil­ ka minut przy rozmaitych grupkach gości; Amanda szła pół metra przed nim, Martin zrelaksowany, ale uważnie obserwujący, tuż za nią. Wątpił, by do tej po­ ry napotkała wiele przykrych niespodzianek w życiu; jej wiara w życie, w jego radości pozostawała nie- 47

wzruszona. Błysk w jej oczach, rozkwitający uśmiech - wszystko to świadczyło o jej niewinności. To miejsce nie mogło tego zniszczyć. Dotarli do pustego rogu pokoju. - W zasadzie, skoro mówimy o przyjemnościach życia... - zaczęła. Martin zatrzymał się przed nią, zasłaniając szero­ kimi barkami widok na salon. Napotkał wzrokiem jej spojrzenie. - Myślałam o konnej przejażdżce jutro rano. Wczesnym rankiem. W parku. Czy sądzisz, że stajen­ ny spełni moją prośbę? Zamrugał; Amanda szerzej się uśmiechnęła. I za­ częła się modlić, czy aby nie za wcześnie odsłoniła karty. Skoro Martin był tak tajemniczy, mógł, jeśliby nie wykonała właściwego ruchu, po tym wieczorze zapaść się pod ziemię i musiałaby powtarzać całe za­ danie od początku. Jego twarz była nieodgadniona. W końcu rzekł: - Connor wspominał o ulicy Upper Brooke. - Dom moich rodziców jest pod numerem dwuna­ stym. - Każę stajennemu czekać z końmi na ciebie na rogu Park Lane. Po przejażdżce odprowadzi klacz z powrotem do moich stajni. - Dziękuję - uśmiechnęła się z wdzięcznością, zbyt mądra, by wspomnieć, iż o wiele bardziej pasowałoby jej towarzystwo jego niż stajennego. - O której godzinie? - O szóstej - zmarszczyła nosek. - O szóstej? - Martin wlepił w nią oczy. Była już nie­ mal północ, a o szóstej rano park bywał opustoszały. - Muszę wrócić do domu, zanim wszyscy się poja­ wią. Nie chcę, żeby kuzyni zobaczyli konia i zaczęli wypytywać, skąd go wzięłam. 48 - Twoi kuzyni? - Moi kuzyni z rodziny Cynsterów. Są ode mnie starsi. Wszyscy są już żonaci i zrobili się okropnie sztywni. Martin w duchu dał sobie kuksańca, że wcześniej nie domyślił się tego powinowactwa. Oczywiście by­ ło wielu Cynsterów i nigdy nie słyszał o żadnych dziewczynach. Wszyscy członkowie tej rodziny, któ­ rych kiedyś poznał, byli mężczyznami. Mówiono o nich Klub Cynsterów. Kiedy pojawił się w mieście po raz pierwszy, bałamucili najprzed­ niejsze panny z towarzystwa. Teraz jednak wszyscy byli żonaci... w ciągu ostatniego roku nie spotkał żadnego z nich, niepodzielnie królując w królestwie, w którym niegdyś oni panowali. - Jesteś pierwszą kuzynką St. Ives? Amanda przytaknęła, patrząc mu prosto w oczy. Nadszedł Reggie, niosąc kieliszek szampana. Martin przytaknął z zaciśniętymi ustami. - Bardzo dobrze, o szóstej rano na rogu Park Lane. * Ranek o tej porze był mglisty, szary i chłodny. Ser­ ce Amandy truchlało, kiedy usadowiona na coraz bardziej niespokojnej klaczy, kierowała się w stronę Mount Gate oraz postaci na wysokim wierzchowcu, czekającej niecierpliwie pod drzewem, nieopodal bramy. Ubrana w strój do konnej jazdy, wyślizgnęła się przez boczne drzwi domu rodziców i pospieszyła wzdłuż ulicy. Kiedy dotarła do rogu, zastała tam, czekającego, tak jak było umówione, stajennego. Jej nadzieje runęły; skarciła się, iż najwyraźniej spodzie­ wała się zbyt wiele i zbyt szybko. Dexter wiedział, że 49

wybiera się na przejażdżkę i pewnego dnia zechce jej towarzyszyć. Najwyraźniej skusiła go już teraz. Siedział na wspaniałym, srokatym ogierze, które­ go bez wysiłku kontrolował, zaciskając długie, mu­ skularne uda na bokach zwierzęcia. Miał na sobie tradycyjną marynarkę do konnej jazdy, bryczesy i wysokie buty; zbliżywszy się krótkim galopem, Amanda pomyślała, iż wygląda bardziej dziko, zdecydowanie bardziej niebezpiecznie niż w formalnym stroju poprzedniego wieczoru. Włosy miał rozwichrzone, spojrzenie przenikliwe. Nie miał skrzywionej miny, ale wyglądał na ponure­ go. Amanda dołączyła do niego i wyraźnie przekona­ ła się, iż nie jest zadowolony ze swojej obecności w tym miejscu. - Dzień dobry, mój panie. Nie spodziewałam się, że spotka mnie przyjemność twego towarzystwa - uśmiechnęła się promiennie, zachwycona, iż jej uwaga była tak zgodna z prawdą. - Jesteś gotów na galop? Martin przyglądał się jej obojętnie. - Zobaczysz, że jestem gotów na prawie wszystko. - Jedźmy w stronę Row - jej uśmiech pojaśniał jeszcze bardziej. Martin rzucił spojrzenie w stronę stajennego. - Zaczekaj tutaj. Ruszyli równo, jadąc kłusem przez otoczony drze­ wami trawnik. Amanda była zajęta wyczuwaniem jazdy klaczy. Martin obserwował ją, czując ulgę, iż jest wytrawną amazonką. Niczego innego nie spo­ dziewał się po panience z domu Cynsterów. - Z tego, co mówił Connor, wnioskuję, że twój ku­ zyn, nie pamiętam już który, nadal żywo zaintereso­ wany jest koniem. 50 - Demon. - Amanda eksperymentowała z wodza­ mi. - Ma ogiera w Newmarket. Hoduje konie wyści­ gowe, a Flick je ujeżdża. - Flick? - Jego żona, Felicity. Ma doskonałą rękę do koni, pomaga je układać. Martin nie mógł tego sobie wyobrazić. Demon Cynster, którego pamiętał, przenigdy nie pozwoliłby zwykłej kobiecie kręcić się przy jego koniach. Strzą- snął z siebie te wątpliwości i skoncentrował na tym, co go nurtowało. - Więc jeśli Demon zobaczy klacz, rozpozna ją. - Nawet jeśli zobaczy ją ktoś inny i mu ją opisze. To pewne. - Amanda zerknęła na niego. - Dlatego mogę jeździć tylko o tak wczesnej porze, kiedy niko­ go nie ma. Martin ukrył grymas na twarzy; nie powątpiewałby w jej tłumaczenie. Jednak świadomość, że dziewczy­ na ma zamiar jeździć w opustoszałym parku, wystar­ czyła, by go wybudzić, nawet o tak nieludzkiej porze; w jego wyobraźni pojawiły się obrazy, które uniemoż­ liwiłyby mu ponowne zaśnięcie. Był więc tutaj, pomi­ mo faktu, iż wcale nie miał zamiaru jej towarzyszyć. Nie oszukiwał się, że kolejnego ranka, kiedy dziewczyna będzie jeździć, sytuacja się zmieni. Jeśli dowiedziano by się, że odbywają te prze­ jażdżki sam na sam, tak wczesnym rankiem, zaczęto by szeptać i snuć domysły. Amanda była doświadczo­ na, rozsądna, dobrze wychowana i miała dwadzieścia trzy lata; jej reputacja stanęłaby pod znakiem zapy­ tania, lecz nie przez sam fakt samotnych przejażdżek z nim. To jego osoba byłaby temu winna. Jej rodzina, kuzyni, nie byliby zadowoleni, ale i ona, i on musie­ liby zacząć zachowywać się bardziej nieprzyzwoicie, by spowodować jakieś interwencje. 51

Z drugiej strony, gdyby jej kuzyni dowiedzieli się, że on wie, iż Amanda jeździ sama w pustym parku, a on nic nie zrobił, tylko spał sobie w najlepsze, wów­ czas, był tego pewien, stałby się celem nazbyt szyb­ kiej interwencji. Nie mógł się zdecydować, czy fakt, że ten ostatni scenariusz nie spełni się, nie byłby dla niego szczę­ śliwszym rozwiązaniem. Jedyną rzeczą, jaka nieco rozjaśniała ten ponury nastrój, była pewność, że Amanda nie zdaje sobie sprawy z jego pozycji. Jej ra­ dość, że spotkała go, czekającego na nią, była jak najbardziej prawdziwa; nie liczyła na to. Patrzył, jak Amanda prowadzi klacz na tylnych no­ gach, potem każe koniowi tańczyć i sprowadza na powrót do właściwego rytmu. - Wspaniale reaguje. Martin zerknął na niebo; miało kolor ciemnych pereł, noc rozjaśniała się tuż przed świtaniem. - Jeśli mamy zamiar pogalopować, lepiej się po­ spieszmy. Skierowała klacz na tor. Rzuciła Martinowi spoj­ rzenie, mężczyzna podprowadził swojego srokacza; dziewczyna spięła konia. Klacz była szybsza, ale dłuższe kroki ogiera szybko zmniejszyły dystans; za­ częli galopować łeb w łeb. Park był opustoszały, ci­ chy i spokojny. Srokacz z łatwością prześcignąłby klacz, ale Martin przyhamował go. Mógł obserwo­ wać jej twarz, rozjaśnioną niekłamaną radością, do­ strzec uczucie zadowolenia, jakie ją ogarniało. Ciężki odgłos stukotu kopyt otaczał ich zewsząd, aż zaczął krążyć echem w żyłach. Owiewały ich stru­ mienie powietrza, rozdmuchując włosy, szczypiąc w twarze i rozjaśniając oczy. Amanda zwolniła; tor przed nimi wkrótce się koń­ czył. Przeszli z galopu do kłusa, a w końcu zaczęli iść 52 stępem. Wierzchowce wydychały opary powietrza w idealnej ciszy. Uprzęż zadźwięczała, kiedy srokacz potrząsnął łbem. Martin zawrócił w stronę Mount Gate, spoglądając okiem znawcy na klacz. Wykonała manewr bezbłędnie, podobnie jak pro­ wadząca ją amazonka. Martin widział zbyt wiele kobiecego piękna, by być na nie wrażliwym. A mimo to nigdy nie mógł przeoczyć wspaniałych barw i jeszcze bardziej dosko­ nałych faktur. Aksamitny żakiet pasował do barwy jej oczu; wcześniej nie był w stanie docenić tego ko­ loru, ale teraz ciemności rozjaśniły się i dostrzegł to wyraźnie, kiedy dziewczyna odwróciła się do niego, uśmiechnięta, oszołomiona radością. Spod zawadiackiego nakrycia głowy, tej samej barwy co żakiet, wystawały kosmyki jej włosów oświetlone pierwszymi promieniami słońca, które wydobywało z nich złocisty odblask. Poprzedniego wieczoru, kiedy miała włosy wysoko upięte, wyobra­ żał sobie, że są długie do ramion. Teraz widział, że są znacznie dłuższe, przynajmniej do połowy ple­ ców. Błyszczące, połyskujące loki, związane pod na­ kryciem głowy, wymykały się tu i ówdzie, muskając jej szyję i tworząc urocze pierścienie wokół malut­ kich uszu. Jej włosy sprawiły, że zaświerzbiały go palce. Jej skóra przyprawiła go niemal o ból. Po przejażdżce alabastrowa cera Amandy przy­ brała delikatny, różany odcień. Martin wiedział, że gdyby przytknął usta do jej szyi, gdyby musnął palca­ mi odsłonięte ramię, mógłby poczuć krew krążącą w jej żyłach pod delikatną skórą. Wiedział, że pożą­ danie wzbudziłoby identyczny efekt. A jej usta, roz­ chylone, różowe wargi... Oderwał od niej wzrok, spojrzał w stronę parku. 53