Eve Edwards
Gra o miłość
Kroniki rodu Lacey
The Rogue’s Princess
Przekład Małgorzata Fabianowska
Mercy Hart jest córką jednego z najbogatszych i zarazem najbardziej
pobożnych londyńskich kupców. Kit Turner to aktor i nieślubny syn
zmarłego hrabiego Dorset. Zrządzenie losu sprawia, że ich drogi się
przecinają. Ich uczucie napotyka jednak liczne przeszkody. Dziewczyna
musi zdecydować, czy pójdzie za porywem serca, czy skaże siebie i
ukochanego na męki niespełnionej miłości.
Dedykuję Liz Clark, z podziękowaniem za
lata przyjaźni i z wyrazami podziwu za jej
wyjątkową znajomość angielskiego
purytanizmu!
Prolog
6 kwietnia 1580
Kiedy zadrżała ziemia, Mercy Hart
wiedziała, że to jej wina. Bóg zesłał kataklizm
na Londyn, ponieważ nie dość pilnie słuchała
religijnych nauk swego ojca. A tyle razy ją
pouczano, że dobre chrześcijańskie dziecko ma
kierować myśli do nieba, bo inaczej diabeł
znajdzie wejście do jego duszy! Od dnia, w
którym matka odstawiła ją od piersi, kazano jej
słuchać nakazów Kościoła i być im posłuszną.
A czy słuchała? Nie. Zamiast tego, zakrywszy
twarz dłońmi, zerkała przez palce za okno,
obserwując mewy, krążące nad masztami
statków zakotwiczonych w Rotherhithe, i
zastanawiała się, kiedy wreszcie będzie kolacja.
Dom zadygotał i pył posypał się na ich
głowy jak pokutny popiół w Środę Popielcową.
Zastawa w kredensie zabrzęczała, a potem
wypadła na podłogę i roztrzaskała się z hukiem
– przywodząc na myśl przeklęte dusze,
spadające w bezdenną otchłań piekła. Za
oknami, na zatłoczonym Moście Londyńskim,
ludzie zaczęli krzyczeć przeraźliwie i błagać
Boga o zmiłowanie, aż wydawało się, że jej imię
niesie się echem do niebios, jakby to ją
oskarżano o klęskę1. Mercy, ogarnięta
przerażeniem, kurczowo przylgnęła do swojej
starszej siostry Faith2 w nadziei, że ona
przynajmniej jest bez grzechu i Pan w swej
niezmierzonej mądrości nie pozwoli, aby dach
zwalił im się na głowy. Dla pewności
pospiesznie wymamrotała modlitwę,
przypominając Najwyższemu, że Faith modli się
zawsze w należnej pokorze, mając wzrok
spuszczony i myśli skupione na świętych
sprawach. Poleciła też uwadze Pana ich brata
Edwina, który klęczał obok, z dłońmi złożonymi
przy piersi w modlitewnym geście, w
kamiennym bezruchu, niczym figura na
sarkofagu. Dzień w dzień ćwiczył tę modlitwę,
świadom, że przyjdzie czas, kiedy zastąpi ojca i
sam będzie przewodził rodzinnym modłom.
Mercy gotowa była się założyć o swój najlepszy
batystowy fartuszek, że ani on, ani jej siostra
nie pozwalali sobie w takich chwilach odbiegać
myślami ku kolacji czy nowym strojom i nie
zerkali na kociaka bawiącego się motkiem
wełny, podczas gdy ona miała w głowie taki
mętlik, że nie mogła na niczym się skupić.
O, gwiazdy na niebiesiech! „Wybacz mi,
Panie, że moje myśli błądzą” – podjęła Mercy,
lecz w popłochu cofnęła te słowa, mając
nadzieję, że Najwyższy nie zauważył jej
kolejnego grzechu. Postanowiła sobie solennie,
że będzie trzymać język na wodzy, dopóki nie
pogłębi jak należy swojej wiary.
– O, Panie, uchroń nas przed grozą tej nocy
– zaintonował jej ojciec, a głos nawet mu nie
zadrżał, choć świat wokół chwiał się w
posadach. Dla niego Sąd Ostateczny mógłby
nadejść choćby i teraz, bo zawsze starał się być
gotowy. W domu podłogi były zamiecione, a
pochodnia wiary gorzała jasnym płomieniem. I
nie było pod jego dachem panien, które w
swojej nieroztropności mogłyby przespać
moment pojawienia się Oblubieńca. – Czuwaj
nad swoim wiernym ludem i zachowaj go! –
wykrzyknął.
Kasztanowe kędziory, które wianuszkiem
okalały łysy czubek jego głowy, rozbłysły
niebiańskim blaskiem, jak aureola na
zakazanych kościelnych obrazach3.
Ach, nie mogła także myśleć o heretykach!
Jej grzechy mnożyły się jak króliki! Zaiste, była
okropnym dzieckiem – właśnie takim jak owe
nierozsądne panny z biblijnej przypowieści,
które przespały swoje wesele.
Po kolejnym wstrząsie młoda podkuchenna
z krzykiem rzuciła się w ramiona starszej sługi.
– Na rany Chrystusa, zginiemy tu wszyscy! –
jęknęła.
Ojciec Mercy podniósł głos o ton wyżej, aby
przekrzyczeć jej lamenty.
– Kiedy góry upadną, a morza się podniosą,
ty, o Panie, ocalisz sprawiedliwych!
Mercy ledwie panowała nad sobą, by także
nie wpaść w panikę; na szczęście siostra
trzymała ją mocno, dając jej poczucie
bezpieczeństwa. Legary podłogi trzeszczały
niczym wiązania statku zmagającego się z
naporem sztormu.
– Twój gniew poruszył ziemię, która nosi
grzeszników. Zlituj się nad nami, błagamy cię,
Panie!
Bóg musiał wysłuchać Johna Harta,
najwierniejszego ze swoich sług, gdyż wstrząsy
nagle ustały i nad Londynem zapadła dziwna,
martwa cisza. Cicho było nawet przed ich
domem, jednym z najbardziej okazałych
budynków, stojących na tłocznym zwykle i
gwarnym Moście Londyńskim4. Mercy omal nie
zemdlała z nagłej ulgi.
– Dzięki niech będą Panu! – zakrzyknął
Hart, w upojeniu wznosząc ramiona ku
sufitowi. – Jeszcze ten raz postanowił cofnąć
karzącą rękę, dając nam czas, abyśmy
naprawili swoje grzechy. Dzieci, całym sercem
podziękujcie Mu za tę łaskę. Zaiste, kochający
jest nasz Bóg!
Na moście ludzie zaczęli wiwatować. Mercy
zacisnęła powieki i wyszeptała żarliwe słowa
podzięki, płynące prosto ze szczerej duszy
dziesięciolatki.
– Będę dobra – obiecała. – Będę przykładała
się do modlitwy i czytania Pisma. Nie pozwolę
moim myślom błądzić ku tak przyziemnym
rzeczom jak niebieskie sukienki z jedwabnym
obszyciem, łakocie, a już zwłaszcza marcepany,
ani nie będę wybiegała na ulice, aby posłuchać
muzykantów, jak z tej cudownej kapeli, którą
napotkałam wczoraj pod bramami miasta. Nie,
nie, już nigdy! Ocaliłeś Londyn, aby Mercy Hart
mogła pokazać, jak Cię kocha. – Zerknęła na
uduchowioną twarz siostry i spostrzegła, że w
całym tym zamęcie spod jej czepka nie
wymknął się ani jeden zbłąkany lok. Za to
kasztanowe kędziory Mercy znów były w
nieładzie. – Mam nadzieję, że uda mi się nie
zawieść Cię tym razem – dodała szczerze.
* * *
Trzęsienie ziemi zachwiało teatrem w
momencie, kiedy aktorzy kłaniali się
publiczności po przedstawieniu Kupieckiej córki.
Widzowie, zamiast klaskać, z krzykiem runęli
do wyjścia, tratując się nawzajem i skacząc po
ławkach. Po chwili znikli wszyscy jak jesienne
liście wywiane porywem wichury. Kolista
widownia elżbietańskiego teatru była niczym
ten pusty orzech, którego owocu nie dane
zostało aktorom posmakować.
Kit Turner, przerażony niespotykanym
zjawiskiem, już chciał uciec ze sceny, kiedy
ciężka dłoń opadła mu na ramię. Należała do
Jamesa Burbage’a, jednego ze współwłaścicieli
trupy teatralnej. Ten krępy mężczyzna o
włosach koloru miedzi i brązowych oczach
prezentował się raczej niepozornie – dopóki nie
stanął na scenie. Dzięki niezwykłemu talentowi
aktorskiemu potrafił tak samo dobrze wcielić
się w króla jak w szewca. A jednak, choć miał
artystyczną duszę, trzymał teatralne bractwo w
ryzach jak generał, wspomagany przez swego
równie zdolnego syna Richarda, który zarazem
był jego zastępcą i wspólnikiem.
– Zostań tu, Kit. Nie znajdziesz
bezpieczniejszego miejsca – rzekł Burbage.
Kit nerwowo przełknął ślinę i za radą
zwierzchnika przykucnął, zakrywając głowę
rękami. Wokół szalały siły piekielne i filary
podpierające scenę trzeszczały niepokojąco, lecz
gwiazdy, wymalowane na płóciennym
firmamencie, pozostały na swoich miejscach i
niebo nie zwaliło mu się na głowę. Po chwili
wszystko ucichło. Pan Burbage miał rację. Kit,
dumny, że udało mu się wytrwać na
posterunku, wyprostował się i zgarnąwszy poły
scenicznej szaty, ruszył za kulisy śladem
pozostałych aktorów.
Tam dopiero, z dala od sceny, dali upust
swoim prawdziwym odczuciom.
– Święci pańscy, co to było? – zapytał Tom
Saxon, jeden z młodych aktorów. – Całe życie
przesunęło mi się przed oczami, jak... jak karty
księgi, które przewraca wiatr!
Richard Appleyard, starszy aktor, ze
względu na wiek grający ojców bądź
szacownych mężów stanu, zarechotał i lekko
pacnął Toma w ucho.
– Krótka musiała to być lektura, co,
koguciku? Nie masz więcej niż czternaście lat,
więc życie nie zdążyło napisać wiele rozdziałów.
– Przeżyliśmy trzęsienie ziemi, panowie –
wyjaśnił Richard Burbage, zdejmując kostium.
Wyglądał jak młodsza kopia swojego ojca; był
podobnej postury i miał takie samo okrągłe
oblicze, bystre i tryskające humorem. – Uczeni
mężowie powiedzieliby nam, iż takie wstrząsy
mają naturalne, acz dotąd niepoznane
przyczyny.
– Jakkolwiek... – ojciec Richarda wystąpił
do przodu, wskazując gestem na Kita –
...można by też powiedzieć, że świat urządził
burzliwą owację najmłodszemu członkowi
naszej trupy, panu Christopherowi Turnerowi,
za jego fantastyczny debiut w roli kupieckiej
córki.
Mężczyźni roześmiali się i zaczęli klaskać.
Zręczne posunięcie zwierzchnika odsunęło ich
myśli od grozy Natury, kierując je ku tematom,
o których mogliby rozprawiać bez końca. Tylko
Saxon miał kwaśną minę. Pożerała go zazdrość
o nowy nabytek trupy – smarkacza, który
wyrugował go z pozycji najmłodszego aktora i
sprzątnął sprzed nosa najbardziej lukratywne
kobiece role. Walnie przyczynił się do tego
młodzieńczy trądzik, który obsypał twarz Toma,
czyniąc go mało przekonującym w rolach
gładkolicych niewiast.
Kiedy wszyscy ochłonęli i wróciła zwykła
teatralna atmosfera, Saxon dopadł Kita w kącie
i wycedził:
– Ładnyś jak panienka, z tymi twoimi
czarnymi lokami i wielkimi oczami. Uważaj
tylko, jak zaczną ci pakować łapy pod spódnice!
Kit, wysoki smukły dwunastolatek, nie był
mięczakiem i umiał radzić sobie z zaczepkami.
Nie wdając się w jałowe słowne potyczki,
zaserwował Tomowi fangę w brzuch, po czym
jak gdyby nigdy nic zaczął zdejmować kostium.
Czuł na sobie dociekliwe spojrzenie starszego
Burbage’a, który przyglądał im się z daleka,
usiłując dociec, dlaczego drugi z jego
najmłodszych aktorów nagle zgiął się wpół i nie
może złapać oddechu.
Kostiumy starannie poskładano i włożono
do kufrów, ale zespół czekał jeszcze na
odprawę. Pan Burbage uprzedził, aby nikt nie
spóźnił się na próbę nazajutrz o dziesiątej,
upomniał aktorów, którzy dotąd nie nauczyli się
tekstu nowej sztuki, i jak zwykle pouczył
młodzików, żeby trzymali się z dala od szynków
i złego towarzystwa. W przeciwieństwie do
innych, którzy znali te uwagi na pamięć, Kit
chłonął każde słowo spływające z ust
pryncypała z takim samym respektem jak
niedzielne kazanie – a nawet z większym. Teatr
był dla niego niczym nowiutka moneta, która
nie wytarła się jeszcze po przejściu przez wiele
rąk. Do niedawna Kit pobierał nauki w
gimnazjum w Maidenhead, lecz po śmierci ojca,
hrabiego Dorset, finansowe źródełko wyschło.
Za życia hrabia niewiele uwagi poświęcał
nieślubnemu synowi, łożąc jedynie na jego
edukację – ale i ten przejaw ojcowskiej troski
skończył się wraz z kresem jego żywota. Mimo
to Kitowi udało się utrzymać w szkole przez
kolejny rok dzięki drobnym posługom, jakie
wypełniał dla swojego preceptora. Ciągle miał
nadzieję, że ktoś sobie o nim przypomni; jednak
mijały miesiące, a ród Laceyów, do którego
wszak należał, zdawał się nie zauważać
istnienia krewniaka.
Tak trwało, dopóki w mieście nie zjawiły się
kolorowe wozy trupy aktorskiej, przywożąc
muzykę i piękne słowa. Ich świat był zupełnie
inny niż ten, który znał Kit – pełen śmiechu,
zadziorności, dowcipu i pasji. Oglądając
występy Burbage’ów, chłopiec zrozumiał, że to
właśnie pragnie robić w życiu. Używszy swojej
sztuki retorycznej, którą posiadł w szkole, gdzie
w kółko przerabiało się Horacego i Cycerona,
bystry dzieciak wprosił się do aktorskiej
kompanii. Pomógł mu młody wiek – był jeszcze
przed mutacją, a najmłodszy członek zespołu
właśnie zaczął ją przechodzić i stracił swój
anielski głos. Kit zastąpił go więc w rolach
kobiecych, które zwykle przydzielano chłopcom
w tym wieku. W teatrze elżbietańskim
zabraniano bowiem kobietom grania. Wygadany
młodzik o dźwięcznym, wysokim głosie tak
zachwycił Burbage’a seniora, że zaangażował go
do zespołu – zrazu jako chłopca do wszystkiego,
ale szybko dał mu szansę zadebiutowania na
scenie. Kit wiedział, że taka okazja zdarza się
tylko raz, i nie wahał się ani chwili. Wyzwanie
było niemałe, zważywszy na to, że teatr był
jedynym, który posiadał licencję królowej na
wystawianie sztuk, a gaże wypłacał
najważniejszy człowiek w królestwie, lord
Leicester. Z tego tytułu członkowie trupy z
dumą – choć raczej na wyrost – uważali się za
ludzi dworu.
Po odprawie aktorzy rozeszli się, a Burbage
z synem udali się na spotkanie z lordem
cenzorem – urzędnikiem dworu, który zajmował
się doborem sztuk i wydawał zgodę na ich
wystawianie. Kit, w obawie przed
rzezimieszkami, jakich pełno było na
londyńskich ulicach, włożył zarobione pieniądze
do buta i sprawdził, czy nóż u pasa łatwo
wychodzi z pochwy. Miał kwaterę przy
Throgmorton Street, co oznaczało dobry
kwadrans marszu bocznym wyboistym traktem,
a zatem musiał się mieć na baczności. Teatr
znajdował się za północnymi murami miasta,
na terenach, gdzie swoje śmierdzące warsztaty
mieli garbarze, i w odległości strzału z łuku od
Bedlam – azylu dla umysłowo chorych. Pan
Burbage zwykł był mawiać z dużą dozą ironii,
że te tereny są ściekiem, do którego Londyn
wyrzuca niepożądanych mieszkańców:
wariatów, śmierdzieli i komediantów. Kit nie
rozumiał jeszcze wówczas, dlaczego aktorzy są
w tak małym poważaniu; dla niego byli
najszlachetniejszą elitą.
Wyszedł z budynku tylnym wyjściem i
zdziwił się, ujrzawszy na ulicy tłum
demonstrantów. Snadź zgromadzili się
samorzutnie zaraz po trzęsieniu ziemi, gdyż
wielu niosło zrobione naprędce z desek tablice,
na których wypisano węglem, koślawymi
literami: „Ziemia się trzęsie – Bóg nienawidzi
komediantów” oraz: „Zbawienie albo scena”.
Zdążyli już dopaść pana Appleyarda; na czele
pochodu prowadził go czerwony na gębie
kaznodzieja jednej z najbardziej fanatycznych
parafii w okręgu Bishopsgate. Kit dawno
wypracował sobie zasadę, że należy unikać
podobnych jemu inkwizytorskich typów,
nienawidzących wyrzutków takich jak on. Ci
kapłani musieli najwidoczniej stać na końcu
kolejki, kiedy Bóg rozdzielał mleko dobroci
ludzkiej.
– Wy, aktorzyny, jesteście hańbą plamiącą
oblicze Boga! – darł się ów człowiek boży,
przekrzykując gwizdy i okrzyki tłumu. – Wasze
sztuki ściągnęły Jego gniew na to miasto!
Appleyard – poczciwina o okrągłej twarzy,
który dał się lubić każdemu, był zaskoczony tak
poważnymi oskarżeniami. Chciał załagodzić
sytuację uśmiechem, ale wyczuł, że wściekły
tłum nie ulegnie jego dobrodusznemu
wdziękowi. Błagalnie wzniósł ramiona.
– Dobrzy ludzie, uspokójcie się. Bóg nie
zajmuje się jakimiś nędznymi sztukami, bo
musi rządzić całą Naturą. Rozejdźcie się w
pokoju, proszę was!
Kaznodzieja nie dał się tak łatwo uciszyć.
– Śmiesz wykładać mi słowo boże, stary
koźle? Odgrywasz sprośności na scenie, a
potem rozprawiasz o zamysłach boskich, jakbyś
je znał? Pokajaj się, zanim diabli zaciągną cię
do piekła!
Appleyard wzruszył ramionami, widząc, że
apele o rozsądek nic tu nie zdziałają.
– W takim razie pozwól mi odejść i
przemyśleć me liczne grzechy w zaciszu
własnego domu.
Fanatyk zawahał się, zbity z tropu tą
pokorną prośbą. Grzesznik pokajał się zbyt
łatwo, pozbawiając go okazji widowiskowego
wymierzenia sprawiedliwości. Porzucił więc
niedoszłą ofiarę i zaczął rozglądać się za inną,
by na nowo rozniecić bojowy zapał swoich
wyznawców. Na nieszczęście jego wzrok padł na
Kita.
– Spójrzcie, bracia, na tego młodzika,
którego już zdążyli wpędzić w zepsucie! –
zawołał z nowym żarem, celując kościstym
palcem w pierś chłopca. – Przebierają go w
kobiece suknie i każą mu się mizdrzyć jak
jakiejś kurtyzanie!
– Zostaw mnie! – Kit wyrwał mu się z
wściekłością. Nigdy się nie mizdrzył! Grał swoją
rolę najbardziej prawdziwie, jak potrafił,
dodając postaci ducha i godności. W kupieckiej
córce nie było nic z zepsucia; ta bystra
potomkini Ewy była postacią z krwi i kości, a
widownia potrafiła to docenić. – Idę o zakład, że
nie widziałeś sztuki, więc jakim prawem ją
osądzasz, panie?
Kaznodzieja mściwie wykręcił mu ucho.
– Ach, słuchajcie, bracia! Patrzcie, jak chce
się wyłgać ta męska dziwka! Nie widziałem
sztuki? Nie trzeba wąchać siarki, aby wiedzieć,
że piekło jest tutaj!
– Zabierz łapy! Nie jestem dziwką!
Kit miotał się, wypatrując drogi ucieczki w
tłumie, ale mężczyźni otoczyli go ciasnym
kręgiem. Wiedząc, jak nieobliczalny bywa
londyński motłoch, zaczął się coraz bardziej
niepokoić. Poczerwieniałe z wściekłości twarze,
pochylone nad nim, zlewały się w przerażający
wir ust otwartych do wrzasku i oczu twardych
jak kamienie. Byli niczym tłum polnych
strachów, które ożyły i napierały na niego jak w
sennym koszmarze. Biedak czuł się jak
nieszczęsna wrona, której farmer zaraz ukręci
łeb, a truchło wystawi na polu, by odstraszało
inne ptaki.
– W dniu, który Bóg wybrał, aby ostrzec nas
trzęsieniem ziemi, ta nędzna kreatura ośmiela
Eve Edwards Gra o miłość Kroniki rodu Lacey The Rogue’s Princess Przekład Małgorzata Fabianowska Mercy Hart jest córką jednego z najbogatszych i zarazem najbardziej pobożnych londyńskich kupców. Kit Turner to aktor i nieślubny syn zmarłego hrabiego Dorset. Zrządzenie losu sprawia, że ich drogi się przecinają. Ich uczucie napotyka jednak liczne przeszkody. Dziewczyna musi zdecydować, czy pójdzie za porywem serca, czy skaże siebie i ukochanego na męki niespełnionej miłości.
Dedykuję Liz Clark, z podziękowaniem za lata przyjaźni i z wyrazami podziwu za jej wyjątkową znajomość angielskiego purytanizmu!
Prolog 6 kwietnia 1580 Kiedy zadrżała ziemia, Mercy Hart wiedziała, że to jej wina. Bóg zesłał kataklizm na Londyn, ponieważ nie dość pilnie słuchała religijnych nauk swego ojca. A tyle razy ją pouczano, że dobre chrześcijańskie dziecko ma kierować myśli do nieba, bo inaczej diabeł znajdzie wejście do jego duszy! Od dnia, w którym matka odstawiła ją od piersi, kazano jej słuchać nakazów Kościoła i być im posłuszną. A czy słuchała? Nie. Zamiast tego, zakrywszy twarz dłońmi, zerkała przez palce za okno, obserwując mewy, krążące nad masztami statków zakotwiczonych w Rotherhithe, i zastanawiała się, kiedy wreszcie będzie kolacja. Dom zadygotał i pył posypał się na ich
głowy jak pokutny popiół w Środę Popielcową. Zastawa w kredensie zabrzęczała, a potem wypadła na podłogę i roztrzaskała się z hukiem – przywodząc na myśl przeklęte dusze, spadające w bezdenną otchłań piekła. Za oknami, na zatłoczonym Moście Londyńskim, ludzie zaczęli krzyczeć przeraźliwie i błagać Boga o zmiłowanie, aż wydawało się, że jej imię niesie się echem do niebios, jakby to ją oskarżano o klęskę1. Mercy, ogarnięta przerażeniem, kurczowo przylgnęła do swojej starszej siostry Faith2 w nadziei, że ona przynajmniej jest bez grzechu i Pan w swej niezmierzonej mądrości nie pozwoli, aby dach zwalił im się na głowy. Dla pewności pospiesznie wymamrotała modlitwę, przypominając Najwyższemu, że Faith modli się zawsze w należnej pokorze, mając wzrok
spuszczony i myśli skupione na świętych sprawach. Poleciła też uwadze Pana ich brata Edwina, który klęczał obok, z dłońmi złożonymi przy piersi w modlitewnym geście, w kamiennym bezruchu, niczym figura na sarkofagu. Dzień w dzień ćwiczył tę modlitwę, świadom, że przyjdzie czas, kiedy zastąpi ojca i sam będzie przewodził rodzinnym modłom. Mercy gotowa była się założyć o swój najlepszy batystowy fartuszek, że ani on, ani jej siostra nie pozwalali sobie w takich chwilach odbiegać myślami ku kolacji czy nowym strojom i nie zerkali na kociaka bawiącego się motkiem wełny, podczas gdy ona miała w głowie taki mętlik, że nie mogła na niczym się skupić. O, gwiazdy na niebiesiech! „Wybacz mi, Panie, że moje myśli błądzą” – podjęła Mercy, lecz w popłochu cofnęła te słowa, mając
nadzieję, że Najwyższy nie zauważył jej kolejnego grzechu. Postanowiła sobie solennie, że będzie trzymać język na wodzy, dopóki nie pogłębi jak należy swojej wiary. – O, Panie, uchroń nas przed grozą tej nocy – zaintonował jej ojciec, a głos nawet mu nie zadrżał, choć świat wokół chwiał się w posadach. Dla niego Sąd Ostateczny mógłby nadejść choćby i teraz, bo zawsze starał się być gotowy. W domu podłogi były zamiecione, a pochodnia wiary gorzała jasnym płomieniem. I nie było pod jego dachem panien, które w swojej nieroztropności mogłyby przespać moment pojawienia się Oblubieńca. – Czuwaj nad swoim wiernym ludem i zachowaj go! – wykrzyknął. Kasztanowe kędziory, które wianuszkiem okalały łysy czubek jego głowy, rozbłysły
niebiańskim blaskiem, jak aureola na zakazanych kościelnych obrazach3. Ach, nie mogła także myśleć o heretykach! Jej grzechy mnożyły się jak króliki! Zaiste, była okropnym dzieckiem – właśnie takim jak owe nierozsądne panny z biblijnej przypowieści, które przespały swoje wesele. Po kolejnym wstrząsie młoda podkuchenna z krzykiem rzuciła się w ramiona starszej sługi. – Na rany Chrystusa, zginiemy tu wszyscy! – jęknęła. Ojciec Mercy podniósł głos o ton wyżej, aby przekrzyczeć jej lamenty. – Kiedy góry upadną, a morza się podniosą, ty, o Panie, ocalisz sprawiedliwych! Mercy ledwie panowała nad sobą, by także nie wpaść w panikę; na szczęście siostra trzymała ją mocno, dając jej poczucie
bezpieczeństwa. Legary podłogi trzeszczały niczym wiązania statku zmagającego się z naporem sztormu. – Twój gniew poruszył ziemię, która nosi grzeszników. Zlituj się nad nami, błagamy cię, Panie! Bóg musiał wysłuchać Johna Harta, najwierniejszego ze swoich sług, gdyż wstrząsy nagle ustały i nad Londynem zapadła dziwna, martwa cisza. Cicho było nawet przed ich domem, jednym z najbardziej okazałych budynków, stojących na tłocznym zwykle i gwarnym Moście Londyńskim4. Mercy omal nie zemdlała z nagłej ulgi. – Dzięki niech będą Panu! – zakrzyknął Hart, w upojeniu wznosząc ramiona ku sufitowi. – Jeszcze ten raz postanowił cofnąć karzącą rękę, dając nam czas, abyśmy
naprawili swoje grzechy. Dzieci, całym sercem podziękujcie Mu za tę łaskę. Zaiste, kochający jest nasz Bóg! Na moście ludzie zaczęli wiwatować. Mercy zacisnęła powieki i wyszeptała żarliwe słowa podzięki, płynące prosto ze szczerej duszy dziesięciolatki. – Będę dobra – obiecała. – Będę przykładała się do modlitwy i czytania Pisma. Nie pozwolę moim myślom błądzić ku tak przyziemnym rzeczom jak niebieskie sukienki z jedwabnym obszyciem, łakocie, a już zwłaszcza marcepany, ani nie będę wybiegała na ulice, aby posłuchać muzykantów, jak z tej cudownej kapeli, którą napotkałam wczoraj pod bramami miasta. Nie, nie, już nigdy! Ocaliłeś Londyn, aby Mercy Hart mogła pokazać, jak Cię kocha. – Zerknęła na uduchowioną twarz siostry i spostrzegła, że w
całym tym zamęcie spod jej czepka nie wymknął się ani jeden zbłąkany lok. Za to kasztanowe kędziory Mercy znów były w nieładzie. – Mam nadzieję, że uda mi się nie zawieść Cię tym razem – dodała szczerze. * * * Trzęsienie ziemi zachwiało teatrem w momencie, kiedy aktorzy kłaniali się publiczności po przedstawieniu Kupieckiej córki. Widzowie, zamiast klaskać, z krzykiem runęli do wyjścia, tratując się nawzajem i skacząc po ławkach. Po chwili znikli wszyscy jak jesienne liście wywiane porywem wichury. Kolista widownia elżbietańskiego teatru była niczym ten pusty orzech, którego owocu nie dane zostało aktorom posmakować.
Kit Turner, przerażony niespotykanym zjawiskiem, już chciał uciec ze sceny, kiedy ciężka dłoń opadła mu na ramię. Należała do Jamesa Burbage’a, jednego ze współwłaścicieli trupy teatralnej. Ten krępy mężczyzna o włosach koloru miedzi i brązowych oczach prezentował się raczej niepozornie – dopóki nie stanął na scenie. Dzięki niezwykłemu talentowi aktorskiemu potrafił tak samo dobrze wcielić się w króla jak w szewca. A jednak, choć miał artystyczną duszę, trzymał teatralne bractwo w ryzach jak generał, wspomagany przez swego równie zdolnego syna Richarda, który zarazem był jego zastępcą i wspólnikiem. – Zostań tu, Kit. Nie znajdziesz bezpieczniejszego miejsca – rzekł Burbage. Kit nerwowo przełknął ślinę i za radą zwierzchnika przykucnął, zakrywając głowę
rękami. Wokół szalały siły piekielne i filary podpierające scenę trzeszczały niepokojąco, lecz gwiazdy, wymalowane na płóciennym firmamencie, pozostały na swoich miejscach i niebo nie zwaliło mu się na głowę. Po chwili wszystko ucichło. Pan Burbage miał rację. Kit, dumny, że udało mu się wytrwać na posterunku, wyprostował się i zgarnąwszy poły scenicznej szaty, ruszył za kulisy śladem pozostałych aktorów. Tam dopiero, z dala od sceny, dali upust swoim prawdziwym odczuciom. – Święci pańscy, co to było? – zapytał Tom Saxon, jeden z młodych aktorów. – Całe życie przesunęło mi się przed oczami, jak... jak karty księgi, które przewraca wiatr! Richard Appleyard, starszy aktor, ze względu na wiek grający ojców bądź
szacownych mężów stanu, zarechotał i lekko pacnął Toma w ucho. – Krótka musiała to być lektura, co, koguciku? Nie masz więcej niż czternaście lat, więc życie nie zdążyło napisać wiele rozdziałów. – Przeżyliśmy trzęsienie ziemi, panowie – wyjaśnił Richard Burbage, zdejmując kostium. Wyglądał jak młodsza kopia swojego ojca; był podobnej postury i miał takie samo okrągłe oblicze, bystre i tryskające humorem. – Uczeni mężowie powiedzieliby nam, iż takie wstrząsy mają naturalne, acz dotąd niepoznane przyczyny. – Jakkolwiek... – ojciec Richarda wystąpił do przodu, wskazując gestem na Kita – ...można by też powiedzieć, że świat urządził burzliwą owację najmłodszemu członkowi naszej trupy, panu Christopherowi Turnerowi,
za jego fantastyczny debiut w roli kupieckiej córki. Mężczyźni roześmiali się i zaczęli klaskać. Zręczne posunięcie zwierzchnika odsunęło ich myśli od grozy Natury, kierując je ku tematom, o których mogliby rozprawiać bez końca. Tylko Saxon miał kwaśną minę. Pożerała go zazdrość o nowy nabytek trupy – smarkacza, który wyrugował go z pozycji najmłodszego aktora i sprzątnął sprzed nosa najbardziej lukratywne kobiece role. Walnie przyczynił się do tego młodzieńczy trądzik, który obsypał twarz Toma, czyniąc go mało przekonującym w rolach gładkolicych niewiast. Kiedy wszyscy ochłonęli i wróciła zwykła teatralna atmosfera, Saxon dopadł Kita w kącie i wycedził: – Ładnyś jak panienka, z tymi twoimi
czarnymi lokami i wielkimi oczami. Uważaj tylko, jak zaczną ci pakować łapy pod spódnice! Kit, wysoki smukły dwunastolatek, nie był mięczakiem i umiał radzić sobie z zaczepkami. Nie wdając się w jałowe słowne potyczki, zaserwował Tomowi fangę w brzuch, po czym jak gdyby nigdy nic zaczął zdejmować kostium. Czuł na sobie dociekliwe spojrzenie starszego Burbage’a, który przyglądał im się z daleka, usiłując dociec, dlaczego drugi z jego najmłodszych aktorów nagle zgiął się wpół i nie może złapać oddechu. Kostiumy starannie poskładano i włożono do kufrów, ale zespół czekał jeszcze na odprawę. Pan Burbage uprzedził, aby nikt nie spóźnił się na próbę nazajutrz o dziesiątej, upomniał aktorów, którzy dotąd nie nauczyli się tekstu nowej sztuki, i jak zwykle pouczył
młodzików, żeby trzymali się z dala od szynków i złego towarzystwa. W przeciwieństwie do innych, którzy znali te uwagi na pamięć, Kit chłonął każde słowo spływające z ust pryncypała z takim samym respektem jak niedzielne kazanie – a nawet z większym. Teatr był dla niego niczym nowiutka moneta, która nie wytarła się jeszcze po przejściu przez wiele rąk. Do niedawna Kit pobierał nauki w gimnazjum w Maidenhead, lecz po śmierci ojca, hrabiego Dorset, finansowe źródełko wyschło. Za życia hrabia niewiele uwagi poświęcał nieślubnemu synowi, łożąc jedynie na jego edukację – ale i ten przejaw ojcowskiej troski skończył się wraz z kresem jego żywota. Mimo to Kitowi udało się utrzymać w szkole przez kolejny rok dzięki drobnym posługom, jakie wypełniał dla swojego preceptora. Ciągle miał
nadzieję, że ktoś sobie o nim przypomni; jednak mijały miesiące, a ród Laceyów, do którego wszak należał, zdawał się nie zauważać istnienia krewniaka. Tak trwało, dopóki w mieście nie zjawiły się kolorowe wozy trupy aktorskiej, przywożąc muzykę i piękne słowa. Ich świat był zupełnie inny niż ten, który znał Kit – pełen śmiechu, zadziorności, dowcipu i pasji. Oglądając występy Burbage’ów, chłopiec zrozumiał, że to właśnie pragnie robić w życiu. Używszy swojej sztuki retorycznej, którą posiadł w szkole, gdzie w kółko przerabiało się Horacego i Cycerona, bystry dzieciak wprosił się do aktorskiej kompanii. Pomógł mu młody wiek – był jeszcze przed mutacją, a najmłodszy członek zespołu właśnie zaczął ją przechodzić i stracił swój anielski głos. Kit zastąpił go więc w rolach
kobiecych, które zwykle przydzielano chłopcom w tym wieku. W teatrze elżbietańskim zabraniano bowiem kobietom grania. Wygadany młodzik o dźwięcznym, wysokim głosie tak zachwycił Burbage’a seniora, że zaangażował go do zespołu – zrazu jako chłopca do wszystkiego, ale szybko dał mu szansę zadebiutowania na scenie. Kit wiedział, że taka okazja zdarza się tylko raz, i nie wahał się ani chwili. Wyzwanie było niemałe, zważywszy na to, że teatr był jedynym, który posiadał licencję królowej na wystawianie sztuk, a gaże wypłacał najważniejszy człowiek w królestwie, lord Leicester. Z tego tytułu członkowie trupy z dumą – choć raczej na wyrost – uważali się za ludzi dworu. Po odprawie aktorzy rozeszli się, a Burbage z synem udali się na spotkanie z lordem
cenzorem – urzędnikiem dworu, który zajmował się doborem sztuk i wydawał zgodę na ich wystawianie. Kit, w obawie przed rzezimieszkami, jakich pełno było na londyńskich ulicach, włożył zarobione pieniądze do buta i sprawdził, czy nóż u pasa łatwo wychodzi z pochwy. Miał kwaterę przy Throgmorton Street, co oznaczało dobry kwadrans marszu bocznym wyboistym traktem, a zatem musiał się mieć na baczności. Teatr znajdował się za północnymi murami miasta, na terenach, gdzie swoje śmierdzące warsztaty mieli garbarze, i w odległości strzału z łuku od Bedlam – azylu dla umysłowo chorych. Pan Burbage zwykł był mawiać z dużą dozą ironii, że te tereny są ściekiem, do którego Londyn wyrzuca niepożądanych mieszkańców: wariatów, śmierdzieli i komediantów. Kit nie
rozumiał jeszcze wówczas, dlaczego aktorzy są w tak małym poważaniu; dla niego byli najszlachetniejszą elitą. Wyszedł z budynku tylnym wyjściem i zdziwił się, ujrzawszy na ulicy tłum demonstrantów. Snadź zgromadzili się samorzutnie zaraz po trzęsieniu ziemi, gdyż wielu niosło zrobione naprędce z desek tablice, na których wypisano węglem, koślawymi literami: „Ziemia się trzęsie – Bóg nienawidzi komediantów” oraz: „Zbawienie albo scena”. Zdążyli już dopaść pana Appleyarda; na czele pochodu prowadził go czerwony na gębie kaznodzieja jednej z najbardziej fanatycznych parafii w okręgu Bishopsgate. Kit dawno wypracował sobie zasadę, że należy unikać podobnych jemu inkwizytorskich typów, nienawidzących wyrzutków takich jak on. Ci
kapłani musieli najwidoczniej stać na końcu kolejki, kiedy Bóg rozdzielał mleko dobroci ludzkiej. – Wy, aktorzyny, jesteście hańbą plamiącą oblicze Boga! – darł się ów człowiek boży, przekrzykując gwizdy i okrzyki tłumu. – Wasze sztuki ściągnęły Jego gniew na to miasto! Appleyard – poczciwina o okrągłej twarzy, który dał się lubić każdemu, był zaskoczony tak poważnymi oskarżeniami. Chciał załagodzić sytuację uśmiechem, ale wyczuł, że wściekły tłum nie ulegnie jego dobrodusznemu wdziękowi. Błagalnie wzniósł ramiona. – Dobrzy ludzie, uspokójcie się. Bóg nie zajmuje się jakimiś nędznymi sztukami, bo musi rządzić całą Naturą. Rozejdźcie się w pokoju, proszę was! Kaznodzieja nie dał się tak łatwo uciszyć.
– Śmiesz wykładać mi słowo boże, stary koźle? Odgrywasz sprośności na scenie, a potem rozprawiasz o zamysłach boskich, jakbyś je znał? Pokajaj się, zanim diabli zaciągną cię do piekła! Appleyard wzruszył ramionami, widząc, że apele o rozsądek nic tu nie zdziałają. – W takim razie pozwól mi odejść i przemyśleć me liczne grzechy w zaciszu własnego domu. Fanatyk zawahał się, zbity z tropu tą pokorną prośbą. Grzesznik pokajał się zbyt łatwo, pozbawiając go okazji widowiskowego wymierzenia sprawiedliwości. Porzucił więc niedoszłą ofiarę i zaczął rozglądać się za inną, by na nowo rozniecić bojowy zapał swoich wyznawców. Na nieszczęście jego wzrok padł na Kita.
– Spójrzcie, bracia, na tego młodzika, którego już zdążyli wpędzić w zepsucie! – zawołał z nowym żarem, celując kościstym palcem w pierś chłopca. – Przebierają go w kobiece suknie i każą mu się mizdrzyć jak jakiejś kurtyzanie! – Zostaw mnie! – Kit wyrwał mu się z wściekłością. Nigdy się nie mizdrzył! Grał swoją rolę najbardziej prawdziwie, jak potrafił, dodając postaci ducha i godności. W kupieckiej córce nie było nic z zepsucia; ta bystra potomkini Ewy była postacią z krwi i kości, a widownia potrafiła to docenić. – Idę o zakład, że nie widziałeś sztuki, więc jakim prawem ją osądzasz, panie? Kaznodzieja mściwie wykręcił mu ucho. – Ach, słuchajcie, bracia! Patrzcie, jak chce się wyłgać ta męska dziwka! Nie widziałem
sztuki? Nie trzeba wąchać siarki, aby wiedzieć, że piekło jest tutaj! – Zabierz łapy! Nie jestem dziwką! Kit miotał się, wypatrując drogi ucieczki w tłumie, ale mężczyźni otoczyli go ciasnym kręgiem. Wiedząc, jak nieobliczalny bywa londyński motłoch, zaczął się coraz bardziej niepokoić. Poczerwieniałe z wściekłości twarze, pochylone nad nim, zlewały się w przerażający wir ust otwartych do wrzasku i oczu twardych jak kamienie. Byli niczym tłum polnych strachów, które ożyły i napierały na niego jak w sennym koszmarze. Biedak czuł się jak nieszczęsna wrona, której farmer zaraz ukręci łeb, a truchło wystawi na polu, by odstraszało inne ptaki. – W dniu, który Bóg wybrał, aby ostrzec nas trzęsieniem ziemi, ta nędzna kreatura ośmiela