ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 153 364
  • Obserwuję933
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 241 850

Edwards Eve - Alchemia miłości 03 - Gra o miłość. Kroniki rodu Lacey

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Edwards Eve - Alchemia miłości 03 - Gra o miłość. Kroniki rodu Lacey.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK 1.Różne
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 153 osób, 92 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 581 stron)

Eve Edwards Gra o miłość Kroniki rodu Lacey The Rogue’s Princess Przekład Małgorzata Fabianowska Mercy Hart jest córką jednego z najbogatszych i zarazem najbardziej pobożnych londyńskich kupców. Kit Turner to aktor i nieślubny syn zmarłego hrabiego Dorset. Zrządzenie losu sprawia, że ich drogi się przecinają. Ich uczucie napotyka jednak liczne przeszkody. Dziewczyna musi zdecydować, czy pójdzie za porywem serca, czy skaże siebie i ukochanego na męki niespełnionej miłości.

Dedykuję Liz Clark, z podziękowaniem za lata przyjaźni i z wyrazami podziwu za jej wyjątkową znajomość angielskiego purytanizmu!

Prolog 6 kwietnia 1580 Kiedy zadrżała ziemia, Mercy Hart wiedziała, że to jej wina. Bóg zesłał kataklizm na Londyn, ponieważ nie dość pilnie słuchała religijnych nauk swego ojca. A tyle razy ją pouczano, że dobre chrześcijańskie dziecko ma kierować myśli do nieba, bo inaczej diabeł znajdzie wejście do jego duszy! Od dnia, w którym matka odstawiła ją od piersi, kazano jej słuchać nakazów Kościoła i być im posłuszną. A czy słuchała? Nie. Zamiast tego, zakrywszy twarz dłońmi, zerkała przez palce za okno, obserwując mewy, krążące nad masztami statków zakotwiczonych w Rotherhithe, i zastanawiała się, kiedy wreszcie będzie kolacja. Dom zadygotał i pył posypał się na ich

głowy jak pokutny popiół w Środę Popielcową. Zastawa w kredensie zabrzęczała, a potem wypadła na podłogę i roztrzaskała się z hukiem – przywodząc na myśl przeklęte dusze, spadające w bezdenną otchłań piekła. Za oknami, na zatłoczonym Moście Londyńskim, ludzie zaczęli krzyczeć przeraźliwie i błagać Boga o zmiłowanie, aż wydawało się, że jej imię niesie się echem do niebios, jakby to ją oskarżano o klęskę1. Mercy, ogarnięta przerażeniem, kurczowo przylgnęła do swojej starszej siostry Faith2 w nadziei, że ona przynajmniej jest bez grzechu i Pan w swej niezmierzonej mądrości nie pozwoli, aby dach zwalił im się na głowy. Dla pewności pospiesznie wymamrotała modlitwę, przypominając Najwyższemu, że Faith modli się zawsze w należnej pokorze, mając wzrok

spuszczony i myśli skupione na świętych sprawach. Poleciła też uwadze Pana ich brata Edwina, który klęczał obok, z dłońmi złożonymi przy piersi w modlitewnym geście, w kamiennym bezruchu, niczym figura na sarkofagu. Dzień w dzień ćwiczył tę modlitwę, świadom, że przyjdzie czas, kiedy zastąpi ojca i sam będzie przewodził rodzinnym modłom. Mercy gotowa była się założyć o swój najlepszy batystowy fartuszek, że ani on, ani jej siostra nie pozwalali sobie w takich chwilach odbiegać myślami ku kolacji czy nowym strojom i nie zerkali na kociaka bawiącego się motkiem wełny, podczas gdy ona miała w głowie taki mętlik, że nie mogła na niczym się skupić. O, gwiazdy na niebiesiech! „Wybacz mi, Panie, że moje myśli błądzą” – podjęła Mercy, lecz w popłochu cofnęła te słowa, mając

nadzieję, że Najwyższy nie zauważył jej kolejnego grzechu. Postanowiła sobie solennie, że będzie trzymać język na wodzy, dopóki nie pogłębi jak należy swojej wiary. – O, Panie, uchroń nas przed grozą tej nocy – zaintonował jej ojciec, a głos nawet mu nie zadrżał, choć świat wokół chwiał się w posadach. Dla niego Sąd Ostateczny mógłby nadejść choćby i teraz, bo zawsze starał się być gotowy. W domu podłogi były zamiecione, a pochodnia wiary gorzała jasnym płomieniem. I nie było pod jego dachem panien, które w swojej nieroztropności mogłyby przespać moment pojawienia się Oblubieńca. – Czuwaj nad swoim wiernym ludem i zachowaj go! – wykrzyknął. Kasztanowe kędziory, które wianuszkiem okalały łysy czubek jego głowy, rozbłysły

niebiańskim blaskiem, jak aureola na zakazanych kościelnych obrazach3. Ach, nie mogła także myśleć o heretykach! Jej grzechy mnożyły się jak króliki! Zaiste, była okropnym dzieckiem – właśnie takim jak owe nierozsądne panny z biblijnej przypowieści, które przespały swoje wesele. Po kolejnym wstrząsie młoda podkuchenna z krzykiem rzuciła się w ramiona starszej sługi. – Na rany Chrystusa, zginiemy tu wszyscy! – jęknęła. Ojciec Mercy podniósł głos o ton wyżej, aby przekrzyczeć jej lamenty. – Kiedy góry upadną, a morza się podniosą, ty, o Panie, ocalisz sprawiedliwych! Mercy ledwie panowała nad sobą, by także nie wpaść w panikę; na szczęście siostra trzymała ją mocno, dając jej poczucie

bezpieczeństwa. Legary podłogi trzeszczały niczym wiązania statku zmagającego się z naporem sztormu. – Twój gniew poruszył ziemię, która nosi grzeszników. Zlituj się nad nami, błagamy cię, Panie! Bóg musiał wysłuchać Johna Harta, najwierniejszego ze swoich sług, gdyż wstrząsy nagle ustały i nad Londynem zapadła dziwna, martwa cisza. Cicho było nawet przed ich domem, jednym z najbardziej okazałych budynków, stojących na tłocznym zwykle i gwarnym Moście Londyńskim4. Mercy omal nie zemdlała z nagłej ulgi. – Dzięki niech będą Panu! – zakrzyknął Hart, w upojeniu wznosząc ramiona ku sufitowi. – Jeszcze ten raz postanowił cofnąć karzącą rękę, dając nam czas, abyśmy

naprawili swoje grzechy. Dzieci, całym sercem podziękujcie Mu za tę łaskę. Zaiste, kochający jest nasz Bóg! Na moście ludzie zaczęli wiwatować. Mercy zacisnęła powieki i wyszeptała żarliwe słowa podzięki, płynące prosto ze szczerej duszy dziesięciolatki. – Będę dobra – obiecała. – Będę przykładała się do modlitwy i czytania Pisma. Nie pozwolę moim myślom błądzić ku tak przyziemnym rzeczom jak niebieskie sukienki z jedwabnym obszyciem, łakocie, a już zwłaszcza marcepany, ani nie będę wybiegała na ulice, aby posłuchać muzykantów, jak z tej cudownej kapeli, którą napotkałam wczoraj pod bramami miasta. Nie, nie, już nigdy! Ocaliłeś Londyn, aby Mercy Hart mogła pokazać, jak Cię kocha. – Zerknęła na uduchowioną twarz siostry i spostrzegła, że w

całym tym zamęcie spod jej czepka nie wymknął się ani jeden zbłąkany lok. Za to kasztanowe kędziory Mercy znów były w nieładzie. – Mam nadzieję, że uda mi się nie zawieść Cię tym razem – dodała szczerze. * * * Trzęsienie ziemi zachwiało teatrem w momencie, kiedy aktorzy kłaniali się publiczności po przedstawieniu Kupieckiej córki. Widzowie, zamiast klaskać, z krzykiem runęli do wyjścia, tratując się nawzajem i skacząc po ławkach. Po chwili znikli wszyscy jak jesienne liście wywiane porywem wichury. Kolista widownia elżbietańskiego teatru była niczym ten pusty orzech, którego owocu nie dane zostało aktorom posmakować.

Kit Turner, przerażony niespotykanym zjawiskiem, już chciał uciec ze sceny, kiedy ciężka dłoń opadła mu na ramię. Należała do Jamesa Burbage’a, jednego ze współwłaścicieli trupy teatralnej. Ten krępy mężczyzna o włosach koloru miedzi i brązowych oczach prezentował się raczej niepozornie – dopóki nie stanął na scenie. Dzięki niezwykłemu talentowi aktorskiemu potrafił tak samo dobrze wcielić się w króla jak w szewca. A jednak, choć miał artystyczną duszę, trzymał teatralne bractwo w ryzach jak generał, wspomagany przez swego równie zdolnego syna Richarda, który zarazem był jego zastępcą i wspólnikiem. – Zostań tu, Kit. Nie znajdziesz bezpieczniejszego miejsca – rzekł Burbage. Kit nerwowo przełknął ślinę i za radą zwierzchnika przykucnął, zakrywając głowę

rękami. Wokół szalały siły piekielne i filary podpierające scenę trzeszczały niepokojąco, lecz gwiazdy, wymalowane na płóciennym firmamencie, pozostały na swoich miejscach i niebo nie zwaliło mu się na głowę. Po chwili wszystko ucichło. Pan Burbage miał rację. Kit, dumny, że udało mu się wytrwać na posterunku, wyprostował się i zgarnąwszy poły scenicznej szaty, ruszył za kulisy śladem pozostałych aktorów. Tam dopiero, z dala od sceny, dali upust swoim prawdziwym odczuciom. – Święci pańscy, co to było? – zapytał Tom Saxon, jeden z młodych aktorów. – Całe życie przesunęło mi się przed oczami, jak... jak karty księgi, które przewraca wiatr! Richard Appleyard, starszy aktor, ze względu na wiek grający ojców bądź

szacownych mężów stanu, zarechotał i lekko pacnął Toma w ucho. – Krótka musiała to być lektura, co, koguciku? Nie masz więcej niż czternaście lat, więc życie nie zdążyło napisać wiele rozdziałów. – Przeżyliśmy trzęsienie ziemi, panowie – wyjaśnił Richard Burbage, zdejmując kostium. Wyglądał jak młodsza kopia swojego ojca; był podobnej postury i miał takie samo okrągłe oblicze, bystre i tryskające humorem. – Uczeni mężowie powiedzieliby nam, iż takie wstrząsy mają naturalne, acz dotąd niepoznane przyczyny. – Jakkolwiek... – ojciec Richarda wystąpił do przodu, wskazując gestem na Kita – ...można by też powiedzieć, że świat urządził burzliwą owację najmłodszemu członkowi naszej trupy, panu Christopherowi Turnerowi,

za jego fantastyczny debiut w roli kupieckiej córki. Mężczyźni roześmiali się i zaczęli klaskać. Zręczne posunięcie zwierzchnika odsunęło ich myśli od grozy Natury, kierując je ku tematom, o których mogliby rozprawiać bez końca. Tylko Saxon miał kwaśną minę. Pożerała go zazdrość o nowy nabytek trupy – smarkacza, który wyrugował go z pozycji najmłodszego aktora i sprzątnął sprzed nosa najbardziej lukratywne kobiece role. Walnie przyczynił się do tego młodzieńczy trądzik, który obsypał twarz Toma, czyniąc go mało przekonującym w rolach gładkolicych niewiast. Kiedy wszyscy ochłonęli i wróciła zwykła teatralna atmosfera, Saxon dopadł Kita w kącie i wycedził: – Ładnyś jak panienka, z tymi twoimi

czarnymi lokami i wielkimi oczami. Uważaj tylko, jak zaczną ci pakować łapy pod spódnice! Kit, wysoki smukły dwunastolatek, nie był mięczakiem i umiał radzić sobie z zaczepkami. Nie wdając się w jałowe słowne potyczki, zaserwował Tomowi fangę w brzuch, po czym jak gdyby nigdy nic zaczął zdejmować kostium. Czuł na sobie dociekliwe spojrzenie starszego Burbage’a, który przyglądał im się z daleka, usiłując dociec, dlaczego drugi z jego najmłodszych aktorów nagle zgiął się wpół i nie może złapać oddechu. Kostiumy starannie poskładano i włożono do kufrów, ale zespół czekał jeszcze na odprawę. Pan Burbage uprzedził, aby nikt nie spóźnił się na próbę nazajutrz o dziesiątej, upomniał aktorów, którzy dotąd nie nauczyli się tekstu nowej sztuki, i jak zwykle pouczył

młodzików, żeby trzymali się z dala od szynków i złego towarzystwa. W przeciwieństwie do innych, którzy znali te uwagi na pamięć, Kit chłonął każde słowo spływające z ust pryncypała z takim samym respektem jak niedzielne kazanie – a nawet z większym. Teatr był dla niego niczym nowiutka moneta, która nie wytarła się jeszcze po przejściu przez wiele rąk. Do niedawna Kit pobierał nauki w gimnazjum w Maidenhead, lecz po śmierci ojca, hrabiego Dorset, finansowe źródełko wyschło. Za życia hrabia niewiele uwagi poświęcał nieślubnemu synowi, łożąc jedynie na jego edukację – ale i ten przejaw ojcowskiej troski skończył się wraz z kresem jego żywota. Mimo to Kitowi udało się utrzymać w szkole przez kolejny rok dzięki drobnym posługom, jakie wypełniał dla swojego preceptora. Ciągle miał

nadzieję, że ktoś sobie o nim przypomni; jednak mijały miesiące, a ród Laceyów, do którego wszak należał, zdawał się nie zauważać istnienia krewniaka. Tak trwało, dopóki w mieście nie zjawiły się kolorowe wozy trupy aktorskiej, przywożąc muzykę i piękne słowa. Ich świat był zupełnie inny niż ten, który znał Kit – pełen śmiechu, zadziorności, dowcipu i pasji. Oglądając występy Burbage’ów, chłopiec zrozumiał, że to właśnie pragnie robić w życiu. Używszy swojej sztuki retorycznej, którą posiadł w szkole, gdzie w kółko przerabiało się Horacego i Cycerona, bystry dzieciak wprosił się do aktorskiej kompanii. Pomógł mu młody wiek – był jeszcze przed mutacją, a najmłodszy członek zespołu właśnie zaczął ją przechodzić i stracił swój anielski głos. Kit zastąpił go więc w rolach

kobiecych, które zwykle przydzielano chłopcom w tym wieku. W teatrze elżbietańskim zabraniano bowiem kobietom grania. Wygadany młodzik o dźwięcznym, wysokim głosie tak zachwycił Burbage’a seniora, że zaangażował go do zespołu – zrazu jako chłopca do wszystkiego, ale szybko dał mu szansę zadebiutowania na scenie. Kit wiedział, że taka okazja zdarza się tylko raz, i nie wahał się ani chwili. Wyzwanie było niemałe, zważywszy na to, że teatr był jedynym, który posiadał licencję królowej na wystawianie sztuk, a gaże wypłacał najważniejszy człowiek w królestwie, lord Leicester. Z tego tytułu członkowie trupy z dumą – choć raczej na wyrost – uważali się za ludzi dworu. Po odprawie aktorzy rozeszli się, a Burbage z synem udali się na spotkanie z lordem

cenzorem – urzędnikiem dworu, który zajmował się doborem sztuk i wydawał zgodę na ich wystawianie. Kit, w obawie przed rzezimieszkami, jakich pełno było na londyńskich ulicach, włożył zarobione pieniądze do buta i sprawdził, czy nóż u pasa łatwo wychodzi z pochwy. Miał kwaterę przy Throgmorton Street, co oznaczało dobry kwadrans marszu bocznym wyboistym traktem, a zatem musiał się mieć na baczności. Teatr znajdował się za północnymi murami miasta, na terenach, gdzie swoje śmierdzące warsztaty mieli garbarze, i w odległości strzału z łuku od Bedlam – azylu dla umysłowo chorych. Pan Burbage zwykł był mawiać z dużą dozą ironii, że te tereny są ściekiem, do którego Londyn wyrzuca niepożądanych mieszkańców: wariatów, śmierdzieli i komediantów. Kit nie

rozumiał jeszcze wówczas, dlaczego aktorzy są w tak małym poważaniu; dla niego byli najszlachetniejszą elitą. Wyszedł z budynku tylnym wyjściem i zdziwił się, ujrzawszy na ulicy tłum demonstrantów. Snadź zgromadzili się samorzutnie zaraz po trzęsieniu ziemi, gdyż wielu niosło zrobione naprędce z desek tablice, na których wypisano węglem, koślawymi literami: „Ziemia się trzęsie – Bóg nienawidzi komediantów” oraz: „Zbawienie albo scena”. Zdążyli już dopaść pana Appleyarda; na czele pochodu prowadził go czerwony na gębie kaznodzieja jednej z najbardziej fanatycznych parafii w okręgu Bishopsgate. Kit dawno wypracował sobie zasadę, że należy unikać podobnych jemu inkwizytorskich typów, nienawidzących wyrzutków takich jak on. Ci

kapłani musieli najwidoczniej stać na końcu kolejki, kiedy Bóg rozdzielał mleko dobroci ludzkiej. – Wy, aktorzyny, jesteście hańbą plamiącą oblicze Boga! – darł się ów człowiek boży, przekrzykując gwizdy i okrzyki tłumu. – Wasze sztuki ściągnęły Jego gniew na to miasto! Appleyard – poczciwina o okrągłej twarzy, który dał się lubić każdemu, był zaskoczony tak poważnymi oskarżeniami. Chciał załagodzić sytuację uśmiechem, ale wyczuł, że wściekły tłum nie ulegnie jego dobrodusznemu wdziękowi. Błagalnie wzniósł ramiona. – Dobrzy ludzie, uspokójcie się. Bóg nie zajmuje się jakimiś nędznymi sztukami, bo musi rządzić całą Naturą. Rozejdźcie się w pokoju, proszę was! Kaznodzieja nie dał się tak łatwo uciszyć.

– Śmiesz wykładać mi słowo boże, stary koźle? Odgrywasz sprośności na scenie, a potem rozprawiasz o zamysłach boskich, jakbyś je znał? Pokajaj się, zanim diabli zaciągną cię do piekła! Appleyard wzruszył ramionami, widząc, że apele o rozsądek nic tu nie zdziałają. – W takim razie pozwól mi odejść i przemyśleć me liczne grzechy w zaciszu własnego domu. Fanatyk zawahał się, zbity z tropu tą pokorną prośbą. Grzesznik pokajał się zbyt łatwo, pozbawiając go okazji widowiskowego wymierzenia sprawiedliwości. Porzucił więc niedoszłą ofiarę i zaczął rozglądać się za inną, by na nowo rozniecić bojowy zapał swoich wyznawców. Na nieszczęście jego wzrok padł na Kita.

– Spójrzcie, bracia, na tego młodzika, którego już zdążyli wpędzić w zepsucie! – zawołał z nowym żarem, celując kościstym palcem w pierś chłopca. – Przebierają go w kobiece suknie i każą mu się mizdrzyć jak jakiejś kurtyzanie! – Zostaw mnie! – Kit wyrwał mu się z wściekłością. Nigdy się nie mizdrzył! Grał swoją rolę najbardziej prawdziwie, jak potrafił, dodając postaci ducha i godności. W kupieckiej córce nie było nic z zepsucia; ta bystra potomkini Ewy była postacią z krwi i kości, a widownia potrafiła to docenić. – Idę o zakład, że nie widziałeś sztuki, więc jakim prawem ją osądzasz, panie? Kaznodzieja mściwie wykręcił mu ucho. – Ach, słuchajcie, bracia! Patrzcie, jak chce się wyłgać ta męska dziwka! Nie widziałem

sztuki? Nie trzeba wąchać siarki, aby wiedzieć, że piekło jest tutaj! – Zabierz łapy! Nie jestem dziwką! Kit miotał się, wypatrując drogi ucieczki w tłumie, ale mężczyźni otoczyli go ciasnym kręgiem. Wiedząc, jak nieobliczalny bywa londyński motłoch, zaczął się coraz bardziej niepokoić. Poczerwieniałe z wściekłości twarze, pochylone nad nim, zlewały się w przerażający wir ust otwartych do wrzasku i oczu twardych jak kamienie. Byli niczym tłum polnych strachów, które ożyły i napierały na niego jak w sennym koszmarze. Biedak czuł się jak nieszczęsna wrona, której farmer zaraz ukręci łeb, a truchło wystawi na polu, by odstraszało inne ptaki. – W dniu, który Bóg wybrał, aby ostrzec nas trzęsieniem ziemi, ta nędzna kreatura ośmiela