ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 248 858
  • Obserwuję984
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 303 353

Edwards Eve - Kroniki Rodu Lacey 01 - Alchemia miłości

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Edwards Eve - Kroniki Rodu Lacey 01 - Alchemia miłości.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK 1.Różne
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 378 stron)

Edwards Eve Kroniki Rodu Lacey 01 Alchemia miłości Przekład Małgorzata Fabianowska

PRZEDMOWA 1578 Kiedy Ellie pierwszy raz zobaczyła Williama Laceya, wystraszyła się. Nowo mianowany hrabia wyglądał jak złotowłosy anioł, zmuszony do przebywania pośród zwykłych śmiertelników. Z trudem maskował niecierpliwość, stojąc u boku owdowiałej matki w holu podupadłej rodowej siedziby. W wieku czternastu lat stał się jednym z najmłodszych i najznaczniejszych szlachciców Anglii i wyraźnie nie miał ochoty słuchać, co mówi do niego ojciec Ellie. Alchemik składał mu właśnie kondolencje z powodu straty rodzica. Ellie wiedziała, że hrabia nienawidził sir Arthura Huttona i wszystkich, którzy byli z nim związani - a do nich, niestety, sama się zaliczała. Młody hrabia łatwiej utrzymałby swój temperament na wodzy, gdyby jej ojciec ograniczył się do krótkiej formuły kondolencji. Lecz nie - ku przerażeniu Ellie sir Arthur w dalszych słowach wyraził pragnienie przedłużenia patronatu ze strony hrabiowskiego rodu. Jej groza rosła; miała wrażenie, jakby bezsilnie patrzyła na kogoś, kto zaraz zrobi krok w przepaść. Modliła się w duchu, żeby jej kochany, nieżyciowy ojciec natychmiast zamilkł. Dla wszystkich było jasne, że nieszczęśnik z każdym słowem wydobytym

z przepastnych zasobów swojej wiedzy szykuje sobie śmiertelny całun. Nowy hrabia Dorset stukał stopą w posadzkę; palce odruchowo zaciskały mu się w pięści, a kiedy zmarszczył brwi, nad nosem pojawiły się złowrogie bruzdy. Gdyby miał skrzydła, załopotałby nimi w furii jak Archanioł Michał na kościelnym arrasie przedstawiającym Sąd Ostateczny. Choć był tylko o dwa lata starszy od niej, w oczach Ellie uosabiał groźną potęgę władzy z nadania - nagle dorosły, jak świeżo wykuty z kamiennego bloku, jakby życie nie zdążyło jeszcze wygładzić mu kantów. „Och, Madre de Dios, tato, przestań!" - modliła się Ellie, skręcając w palcach tandetny wełniany materiał szarej sukni. - ...jak zapewne wiesz, hrabio, my, alchemicy, wierzymy, iż bliscy jesteśmy odkrycia tajemnicy transformacji pospolitego ołowiu w złoto. - Sir Arthur gestem zarysował w powietrzu ulotny kształt. Rękaw opadł, odsłaniając przedramię poznaczone śladami pracy nad tyglami i retortami. - Jestem przekonany, że wystarczy tylko parę lat, abyśmy wreszcie wydarli Naturze jej sekret. Twój czcigodny ojciec rozumiał te sprawy i sprzyjał naszym badaniom. Zatem... Hrabia władczo podniósł rękę, w pół słowa kładąc kres tyradzie sir Arthura. Alchemik zamrugał zaskoczony, jak sowa wybudzona ze snu w biały dzień. Ellie cofnęła się trwożnie, kryjąc się za ojcem, jakby Lacey miał zaraz cisnąć w nich gromem albo natychmiast wygnać ich ze swojej ziemi. - Rozumiem, panie - rzekł chłodno Lacey - że mój szanowny ojciec chętnie gościł w swoich progach ludzi twojej profesji. Arthur rozpromienił się.

- Zaiste, był niezwykle hojny. -Tak hojny, że poświęcił cały rodzinny majątek na bezowocne badania! - Hrabia wypluł z siebie te słowa jak najcięższą obelgę. - Wy, alchemicy, jesteście bliscy obrócenia pospolitego metalu w złoto, lecz na razie pasiecie się cudzym! Coście, pijawki, zrobili z naszym złotem, uzyskanym z pól i pracy ludzi? To oskarżenie wzbudziło w Ellie gniew. Jej ojciec nie jest pijawką! Szczerze wierzy, że wreszcie uda mu się wydestylować złoto; sam ma niewielkie potrzeby, a wszystkie pieniądze, jakie posiada i jakie otrzymuje od darczyńców, wydaje na słuszną sprawę. Potrzebował tylko ludzi, którzy uwierzyliby w powodzenie jego eksperymentów. I poprzysiągł córce, że mu się uda. Ellie nerwowo poruszyła stopą w lichym trzewiku, bojąc się, że nie zapanuje nad swoimi uczuciami i wybuchnie, broniąc swego ojca i jeszcze pogarszając sprawę. - Ród Laceyów nie ma pieniędzy na zmarnowanie. - Na znak hrabiego u jego boku pojawiła się służba, gotowa natychmiast wyprowadzić niepożądanych gości. - Możesz rozpuścić wśród swych uczonych towarzyszy wieści, iż odtąd żaden alchemik nie będzie mile widziany w Lacey Hall - chyba że odważy się na spotkanie z moimi psami. - Will, proszę. - Hrabina dotknęła dłonią ramienia syna. Trząsł się ze złości, zaciskając i rozwierając pięści. - Sir Arthur jest tu z córką - dodała łagodnym tonem. Młody hrabia wziął głęboki wdech, miarkując się wreszcie. Zmusił się nawet do uśmiechu. - Wybacz, pani - rzekł do matki. - Nie jest moim zamiarem przedsiębrać podobne kroki wobec tego człowieka.

Chyba że okazałby się na tyle nierozważny, aby kiedyś tu wrócić. Przeniósł spojrzenie na Ellie kryjącą się w cieniu ojca - drobną, najwyżej dwunastoletnią dziewczynkę z burzą czarnych, wijących się włosów, które wymykały się spod czepka. Ellie wiedziała, że jej wygląd przeczy pozycji, gdyż ojciec nie zawracał sobie głowy tak przyziemnymi sprawami jak nowa suknia dla córki. Od dawna nie kupił jej nawet wstążki. - Panna Hutton nie musi się obawiać, gdyż mój gniew nie jest skierowany przeciwko niej. - Hrabia lekko musnął dłoń matki, dając jej do zrozumienia, że tym razem utrzyma na wodzy swoją sławetną porywczość. -W takim razie zaoferujmy sir Arthurowi i jego córce posiłek przed drogą, zanim Turville - skinęła na rządcę -odprowadzi ich do wyjścia. - Tak, matko, to dobry pomysł. A teraz wybacz, ale muszę zażyć świeżego powietrza. Ten alchemiczny zaduch przyprawia mnie o ból głowy. Życzę zatem dobrej drogi. -William Lacey skinął na Turville'a, cedując na niego problem gości, po czym wielkimi krokami wymaszerował z holu, gwizdnięciem przywołując psy. Biało-brązowa psia gromada, machając ogonami, runęła do wyjścia, w pędzie ocierając się o suknię Ellie. Dziewczyna kurczowo chwyciła ojca za ramię, pełna obaw, że hrabia nie dotrzyma słowa i poszczuje na nich sforę. Na szczęście ogary nie zwróciły na nią uwagi. Kiedy znów się rozejrzała, hrabiny już nie było. Został tylko Turville, krzepki mężczyzna o przerzedzonych rudych włosach i temperamencie choleryka, który mierzył ich wrogim spojrzeniem.

- Wynocha! - warknął, wskazując palcem drzwi. -Ale... - zająknął się sir Arthur, do którego jeszcze nie dotarło, że szansa na zatrudnienie przepadła bezpowrotnie. - Nie jestem taki litościwy jak oni - powiedział Turville, wskazując na rodzinne portrety wiszące rzędem na ścianach. - Od dziś nie ma tu miejsca dla oszukańczych domokrążców. I nie dostaniecie nic z naszej kuchni. Wynoś się z ziemi Laceyów i wracaj do nędznego leża! Ty i ta twoja mała nędzarka! Jawna obraza córki przebiła się wreszcie do oszołomionego umysłu sir Arthura. —Jak śmiesz, nędzny sługo! Nie wolno ci tak mówić o hrabiance, pani Eleanor Rodriguez z San Jaime... Rządca prychnął lekceważąco. -A ja jestem królem Hiszpanii! Wynocha stąd, bo jak was wykopię, to nie zatrzymacie się nawet w Kadyksie! Ellie szarpnęła ojca za rękaw. - Tato, chodźmy stąd. Jednak Arthur gotów był zostać, aby bronić honoru córki. Za sprawą dziedzictwa ze strony zmarłej matki Ellie mogła uważać się za drobną hiszpańską szlachciankę z należnym jej ciągiem pompatycznych tytułów. Wiedziała jednak, że żaden z nich nic nie znaczy, kiedy stoi tu, w nędznej szacie, w holu posiadłości angielskiego hrabiego, nawet podupadłego. Jej ojciec, który niegdyś był bogatym dyplomatą szanowanym w Madrycie, wrócił do Anglii i popadł w nędzę, bo uwierzył w szaleńczą myśl o wytopieniu w tyglu czystego złota. Ellie poczuła nagle na swoich kruchych ramionach ciężar odpowiedzialności za te wszystkie trudne

sprawy. Zwłaszcza że trzeba było pomyśleć o jedzeniu i schronieniu na noc. - Proszę - powiedziała błagalnie do ojca, wciąż szarpiąc go za rękaw. — Por favor, mi padre. Sir Arthur usłyszał w końcu desperację w głosie córki i pogładził ją po głowie. - Nie potrzebujemy łaski, prawda, Ellie? - powiedział miękko, zarzucając tobołek na ramię. - Droga do wiedzy jest pełna cierni i ostów, których ukłucia zmuszają nas do jeszcze większego wysiłku. „Albo poranią, aż będziemy krwawić" - dopowiedziała w myślach Ellie, podnosząc swój tobołek. - Nie mówię ci „do widzenia" - rzekł z powagą sir Arthur do Turville'a. - Nie tobie, sługo, rozstrzygać, co jest godne szlachcica. - Zamaszystym gestem zagarnął poły szaty i majestatycznie niczym król wymaszerował z holu. Ellie po raz ostatni powiodła wzrokiem po holu, który pamiętał jeszcze czasy dawnej świetności. Troskała się, czy tej nocy będą mieli dach nad głową, choćby trochę lepszy niż ten, który był pełen dziur. I wątpiła, czy kiedykolwiek tu powróci. - Znikaj stąd, Hiszpaneczko - mruknął szyderczo Turville, spoglądając na nią groźnie. - Bo jak nie, to poszczuję cię psami! Ellie wysoko uniosła głowę, dumna, że nie okazała strachu. -Malvado! Twój pan zapewnił, że tego nie zrobi, a zresztą zabrał ze sobą całą sforę. - Miała ochotę pokazać mu język. -Ale nie Barta. - Turville strzelił palcami i wielki irlandzki wilczarz wyłonił się z cienia kominka. Zwierz, nie-

mal tak wysoki jak Ellie, wyszczerzył na nią kły, z których kapała ślina. Sługa nie krył zadowolenia, widząc, że dziewczyna pobladła. - Nie ma pana i teraz ja tu rządzę, jak widzisz - dodał zjadliwie. Ellie rzuciła się do ucieczki.

Rozdział 1 1582 Nie ma już pieniędzy - oznajmiła hrabina, zrezygnowanym ruchem odkładając księgi rachunkowe. - Zbiory były w tym roku kiepskie i przejadamy ostatnie zapasy. Will powędrował spojrzeniem za okno. Za witrażowymi szybami majaczyły czarne gałęzie drzew. Śnieg grubą warstwą pokrywał ziemię. Wędrowały po nim parkowe jelenie, które dziś nie musiały się bać polowania. Zresztą na razie trzeba się było martwić o pieniądze, a nie o mięso. - Co więc poczniemy, matko? Czy sprowadzamy do domu Tobiasa i Jamesa? Hrabina z zafrasowaniem potarła nasadę nosa, usiłując rozproszyć nasilający się ból głowy. Na spółkę z zaprzyjaźnionym rodem płacili za stancję oraz nauczyciela dla Tobiasa i ich syna, a James przysyłał z Cambridge słone rachunki za studia. -1 musimy jeszcze pomyśleć o przyszłości Sarah. - Will paznokciem wyskrobał na pokrytej szronem szybie swoje inicjały. - Dzięki Bogu, że przynajmniej korzystnie wydaliśmy Catherine, ale nadal jestem winien Huntsfordowi część posagu. Powiedział, że może jeszcze poczekać, ale na

honorze naszego rodu pojawi się skaza, jeśli szybko nie uregulujemy długu. Dobry z niego przyjaciel, lecz tym bardziej nie ułatwia to sprawy. Odwrócił się i spojrzał na portret ojca wiszący nad kominkiem. „To twoja wina - pomys'lał. - Gdybyś' bardziej dbał o swoje włości i swoją rodzinę, nie siedzielibyśmy teraz w tym bagnie". Oczekiwano od niego, że gładko wejdzie w rolę pana na włościach, lecz Will czuł się jak Atlas, dźwigający przygniatające brzemię odpowiedzialności. Tytuł hrabiego Dorset brzmiał dostojnie, ale za tym splendorem krył się młodzik chwiejący się pod ciężarem i z trudem zdolny pod nim ustać. Will nie miał ochoty go dźwigać, ale musiał grać swą rolę, gdyż los rodu zależał teraz od niego. Zaczął nienawidzić owego pana na Dorset, którym tak nagle się stał, i marzył, by zrzucić z siebie ten tytuł, jak wąż pozbywa się starej skóry. „Tego właśnie chciałeś? - zapytał, zwracając się do portretu. — Dlatego ukrywałeś się w swoim laboratorium, pozwalając, by wszystko upadło?". -Cóż, mój drogi - rzekła hrabina, odsuwając na bok księgi z rachunkami - pozostała nam tylko jedna droga. Musisz jechać na dwór i odbudować nasz majątek. Albo uda ci się wkraść w łaski królowej, albo ożenisz się z jakąś posażną panną. Will z rozbawieniem uniósł brew. - Proste, prawda? - Istotnie, brzmi mocno merkantylnie - przyznała matka. - Cóż jednak jest złego w służbie naszej ukochanej pani? A jeśli przy okazji zdobędziesz serce jakiejś zacnej...

- Wiem, o co chodzi, matko. - Will oparł się plecami o parapet, krzyżując ramiona na piersi i nogi w kostkach, świadom, że jego rajtuzy mają dziurę na kolanie. - Wątpię jednak, czy zdołam zaprezentować się na tyle godnie, by mnie tam przyjęto. - Gestem dłoni przesunął po aksamitnym kubraku o niemodnym kroju, odziedziczonym po ojcu. - Wygląda to mało wytwornie, przyznasz? Hrabina uśmiechnęła się z dumą. -Mój drogi, niedostatki stroju z powodzeniem nadrabiasz atrakcyjną prezencją - i nie jest to tylko moje zdanie. - Matki synów zwykle bywają zaślepione... - To prawda. - Wstała i podeszła do okutego kufra stojącego pod ścianą. Kluczem zwisającym u paska otworzyła zamek, po czym uniosła wieko i wyjęła satynowy woreczek. Will, który od razu domyślił się, co zamierza, szybko przytrzymał jej rękę. - Nie, mamo, nie możesz tego zrobić! - Mogę. To rubiny, część mojego posagu. Powinny być warte co najmniej tysiąc funtów. Dość, by wyposażyć najprzystojniejszego lorda Anglii w stroje i służbę, niezbędne do pobytu na królewskim dworze. Czarny smutek otulił Willa jak płaszcz. -Jeśli sprzedasz te kamienie, już nic cennego nam nie zostanie. Myślałem, że przeznaczyłaś je na posag dla Sarah. -Owszem, ale cóż nam z rubinów, choćby i najpiękniejszych, kiedy w zimie przyjdzie nam głodować, patrząc, jak dom popada w ruinę? Will podszedł do matki i wziął klejnoty, a potem pochylił się i pocałował ją w czoło.

- Nie zasłużyłem na ciebie. Hrabina dała mu żartobliwego kuksańca w żebra. - Zgoda, nie zasłużyłeś, ty ladaco. A teraz idź, sprzedaj klejnoty i przyprowadź nam miłą, bogatą pannę; taką, której nie miałabym ochoty zamordować już w pierwszym tygodniu pobytu pod moim dachem. - Zrobię, co będę mógł, matko - obiecał Will. - Wyciągnę nas z tego, przysięgam. Wyjątkowo soczyste przekleństwo wyrwało Ellie z zamyślenia. Wymamrotała jego łagodniejszą wersję, bezskutecznie szukając słowa, które jej umknęło. Zerknęła przez okno komnaty mieszczącej się w dalekim kącie zamku Windsor. W dole cieśle budowali szranki do rycerskiego turnieju organizowanego przez królową. Miał się odbyć w dniu świętego Grzegorza, dla uczczenia ceremonii nadania Orderu Podwiązki jednemu z najbardziej zaufanych ludzi władczyni. Odgłosy pił, młotów i przekleństw nie pozwalały Ellie skupić uwagi na tłumaczeniu manuskryptu dla ojca. Żuła koniec pióra, z roztargnieniem spoglądając na barczystego półnagiego robotnika o torsie, którego mógłby mu pozazdrościć grecki bóg. -Skup się, Ellie - upomniała samą siebie, niechętnie odrywając wzrok od mężczyzny. Prace trwały już kilka dni. Królowa i jej świta mieli przybyć do zamku za tydzień i szykowano się na przyjęcie setek ludzi. Dla młodzików turniej był szansą popisania się w sztuce rycerskiej, a dla dziewcząt - olśnienia adoratorów

swoją urodą i wytwornym obejściem. Na dworze starzejącej się monarchini młodość była w cenie. Po tym jak odwieczny faworyt Elżbiety, hrabia Leicester, poważył się na karygodny krok ożenku, u boku władczyni powstała pustka i młodzi mężczyźni jęli ciągnąć do dworu jak pszczoły do ula. Ellie ziewnęła i potarła nos, nie zauważając, że umazała sobie policzek atramentem. Męczyła ją ta atmosfera ekscytacji, gdyż sama stała z boku wydarzeń. Aby wejść do grupy młodych, obiecujących wybrańców, trzeba było mieć majątek bądź też jego pozór oraz wpływy. Córka uczonego o wątpliwym hiszpańskim dziedzictwie mogła najwyżej liczyć na miejsce gdzieś między kuchnią a zamkowym holem. Strzepnęła pył z mankietu, uważając, by nie opadł na stronę pokrytą pięknym, kaligraficznym pismem. Była dumna ze swej sztuki, gdyż niewiele kobiet potrafiło płynnie czytać, nie mówiąc już o pisaniu. Królowa oczywiście posiadała te umiejętności i Ellie ogromnie ją podziwiała. Wzorując się na władczyni, doskonaliła sztukę tłumaczenia tekstów na trzy języki. Jej matka, lady Marta Rodriguez, hrabina San Jaime, była uznaną poetką na hiszpańskim dworze, i to właśnie zwróciło na nią uwagę sir Arthura Huttona, doprowadzając wkrótce do ich małżeństwa. Teraz ojciec żywił nadzieję, iż sława wykształconej córki sprawi, że królowa łaskawszym okiem spojrzy na jego badania. Dlatego ponaglał Ellie, by zdążyła z przekładem alchemicznego traktatu jego ukochanego Paracelsusa, nim przybędzie dwór, pragnął bowiem podarować to dzieło królowej. Tymczasem Ellie uważała uczone wynurzenia starego szwajcarskiego mądrali za wyjątkowo nudne i ostatnie pięć stron

przekładu ciągnęło się dla niej jak wieczność. Co gorsza, była pewna, że tekst nie wywrze na królowej spodziewanego wrażenia. Łask na dworze udzielano ze względów politycznych i naukowe sentymenty nie miały najmniejszego znaczenia. - Niechaj zaraza spadnie na Paracelsusa - mruknęła, zanurzając gęsie pióro w inkauście. - Niech mu kałamarz wyschnie! - Od razu jej ulżyło i ponownie zabrała się do pracy. W południe zjawiła się służąca, aby posprzątać w komnacie, którą Ellie dzieliła z trzema innymi pannami z dworu lorda Mountjoya. Ellie postanowiła zrobić sobie przerwę i pospacerować, aby przewietrzyć zmęczoną głowę. Zamknęła książki i przybory do pisania w niewielkim kufrze stojącym w nogach łóżka i żwawo zbiegła po schodach. Może sobie chyba obejrzeć szranki? Słońce grzało mocno i była szansa, że znajdą się inne męskie torsy do podziwiania - oczywiście niewinnie i tylko z daleka! Po prostu jako anatomiczny przykład ludzkiego piękna, dzieła Stwórcy. Ellie z chichotem zeskoczyła z ostatnich stopni i wypadła na słońce, nucąc radośnie. Ulubiona piosenka mamy w naturalny sposób spłynęła z jej warg; po całych godzinach spędzonych na pisaniu w zimnej komnacie po prostu radowała się cudem życia. Dobry los jej sprzyjał. Była młoda i od paru miesięcy wreszcie dobrze się odżywiała. Miała nawet nową suknię, która znudziła się już bogatej pani — a wszystko to dzięki łaskawemu patronatowi lorda Mountjoya, który podzielał alchemiczne pasje jej ojca.

Nie zawsze tak było. Lata, które upłynęły od czasu wypędzenia ich z Lacey Hall, były okresem nędzy. Przygarnął ich stary przyjaciel ojca z Northampton i żyli na jego łasce. Sir Arthur od czasu do czasu udzielał lekcji, które załatwiał mu uczony. Trwało to, dopóki Ellie nie rozkwitła na tyle, że gospodarz zaczął jej okazywać zbyt czułe względy. Przez parę miesięcy żyła w strachu, że ojciec zacznie nalegać na jej małżeństwo ze swoim przyjacielem jako zapłatę za lata gościny. I pewnie by do tego doszło, gdyby nagle panowie nie pokłócili się na śmierć i życie w laboratorium. Poszło o substancję katalizującą, której zamierzali użyć do transformacji metali. W rezultacie Ellie z ojcem wylądowali w środku nocy na ulicy, a ich nędzny dobytek wyrzucono przez okno. - Roztwór siarki, ty głupcze! - wydarł się na pożegnanie uczony mąż, po czym z łomotem zatrzasnął drzwi i perspektywa małżeństwa runęła z hukiem. „Dzięki niech będą siarce" - pomyślała z ulgą Ellie, spacerując ścieżką wśród niskich cisowych żywopłotów. Stąd mogła spokojnie przyglądać się szrankom. Wydawało im się, że opuszczając Northampton, bezpowrotnie tracą raj, ale nie byli przygotowani na piekło, które ich czekało. Zniżyli się do poziomu niewiele wyższego niż żebracy i pewnie by się nimi stali, gdyby w końcu lord Mountjoy nie wziął ich pod swoje skrzydła. Trudy tych dni odbiły się na Ellie. Jej młodzieńcza wiara w ojca upadła, zastąpiona przez obowiązek pomocy w przetrwaniu. Sir Arthur nigdy nie stworzy złota; musi wreszcie pogodzić się z tą prawdą. Pozostało jej tylko się modlić, aby i on pozbył się złudzeń, zanim będzie za późno.

Skierowała się w stronę ogrodu, z zachwytem wdychając wonie roślin, wreszcie wolna od zaduchu komnaty. W domu lorda Mountjoya zyskała dostęp do bogato iluminowanych zielników, które pozwoliły jej poznać rozmaite rośliny. Kto wie, może odkryje nowe gatunki w bujnych ogrodach królowej, jeśli tylko uda się jej dostać na dwór? Jednym z wielkich marzeń Ellie było znalezienie takiego miejsca na ziemi, w którym mogłaby poświęcić się eksperymentowaniu z różnymi rodzajami leczniczych i kuchennych ziół. Angielskie jedzenie nigdy jej nie smakowało, bo pamiętała jeszcze wyrafinowane, bogate przepisy swojej hiszpańskiej mamy. Roztarła w palcach listek rozmarynu, wdychając intensywny zapach. Odgłos żwiru chrzęszczącego pod stopami wyrwał ją z zamyślenia. Obejrzała się czujnie i zobaczyła trzech młodych szlachciców, zatopionych w rozmowie, którzy nadchodzili wielkimi krokami od strony stajni. Musieli być braćmi bądź bliskimi krewnymi, bo podobieństwo było zauważalne. Ellie przyspieszyła kroku. Dworskie układy są zdradliwe i śmiertelnie niebezpieczne. Lepiej było nie słyszeć różnych rzeczy. Niestety, rośli młodzieńcy na swoich długich nogach szybko zaczęli ją doganiać. Postanowiła odbić w bok i zaszyć się w altanie, licząc, że nie zwrócą na nią uwagi i pójdą dalej. Chusteczka z cienkiego płótna z niedokończonym haftem, którą nosiła ze sobą właśnie na takie okazje, powinna być wystarczającym usprawiedliwieniem jej obecności w tym miejscu. — Bardzo cię lubię, Will, lecz nie mam ochoty dalej być twoją przyzwoitką na tańcach - odezwał się najwyższy z nich, usiłując podrapać się w plecy ręką opiętą ciasnym

rękawem kaftana. Był dorodnym, młodym mężczyzną, z burzą długich do ramion, gęstych kasztanowych włosów. Stawiał równe, zamaszyste kroki jak wojak. - Długo jeszcze trzeba będzie ci matkować? Ellie z przerażeniem skonstatowała, że złotowłosy, do którego się zwracał, zwany Willem, jest tym, który cztery lata temu wyrzucił ich z Lacey Hall. Znając swój pech, była pewna, że ściągnęła go myślami jak złego ducha, kiedy wspominała tamte chwile w domu hrabiego. Upokorzona, wbiła igłę w płótno i przeciągnęła nitkę. -Przykro mi, Jamie, ale muszę mieć godną obstawę. Nie mogę pokazywać się naszym suwerenom w towarzystwie ludzi o randze niższej od barona, choćby pośledniego. - Głos hrabiego Dorset był teraz głębszy i bardziej męski, w wieku osiemnastu lat bowiem Will zdążył już zatracić chłopięce cechy. Jego wysoki towarzysz prychnął nieukontentowany. - Dla mnie to jest cholernie głupie. - Być może, ale nie ma innego sposobu. Trzeci z nich, najmłodszy i ciemnowłosy jak jego starszy brat, znudzony poważną rozmową podskoczył i zerwał Jamesowi czapkę z głowy. Ellie uznała, że musi mieć trzynaście, najwyżej czternaście lat, bo był smukły jak młody pęd fasoli. -Jamie, ty nudziarzu, przestań wreszcie gderać jak stara baba! Zaraz zabawimy się na turnieju, więc nie psuj zabawy. Chyba nie chciałbyś wrócić do tego zatęchłego Cam-brigde, co? Wyrzucił czapkę wysoko w górę, aż spadła na żywopłot. Pogonił za nią ze śmiechem, złapał i znów podrzucił jak piłkę.

- Idiota - mruknął James. - Tobias, natychmiast oddaj mi czapkę! -Sam sobie weź! - Chłopak odbiegł, ściskając czapkę w dłoni. - Zniszczysz mi ją! - James rzucił się w pogoń za bratem. - Jak cię dorwę, to przetrzepię ci skórę, ty diabelskie nasienie! -Akurat! - szydził Tobias, znikając za rogiem. - Złodziejska sroka! - wrzasnął James, przyspieszając. Will pokręcił głową i schylił się, aby podnieść pióro, które w zamieszaniu odpadło z czapki. Kiedy się wyprosto- wał, zobaczył, że nie jest sam. Skłonił się dwornie. - Witam, młoda damo. Ellie wstała i przepisowo dygnęła. -Panie... - Wygładziła fałdy ciemnozielonej tafty, ciesząc się w duchu, że tym razem nie musi się wstydzić stroju. Will gestem pokazał kierunek, w którym ulotnili się pozostali Laceyowie. - Moi bracia - powiedział krótko, jakby uznał, że taka prezentacja wystarczy. - Domyśliłam się, panie. - Ellie szybko opuściła wzrok na robótkę, zadowolona, że jej nie poznał. Tylko dlaczego wciąż tu stoi? Will zatknął pióro w dziurkę od guzika swego kaftana. - Widzę, że przerwałem ci zajęcie? - Och, nie szkodzi. - Szybkim gestem schowała robótkę za plecami. Jej obronna reakcja, zamiast osłabić jego zainteresowanie, wzmogła je. - Mogę zobaczyć?

Niechętnie pokazała mu płótno. Było pomięte, a czerwony krzyżykowy haft bynajmniej nie wyglądał artystycznie. - Wprawiasz się? - Tak, panie. Wyjął robótkę z rąk Ellie i rozpostarł w dłoniach. - Widzę, że zaplamiła się w rogu - zauważył i przeniósł spojrzenie na twarz dziewczyny. - Tak jak jej właścicielka. Na Boga, czy ze wszystkich ludzi na świecie musiała się natknąć akurat na hrabiego Dorset? Ellie przyłożyła dłoń do policzka, usiłując zasłonić atramentową smugę. - Pozwól... - Wyjął z kieszeni lnianą chusteczkę i zmoczył ją w pobliskiej fontannie. A potem, szukając spojrzeniem oczu dziewczyny, pochylił się i starł brudną smugę. - Gotowe. Ellie na moment straciła oddech. Will stał tak blisko, że mogła wyczuć woń goździków w gorącym oddechu owiewającym jej twarz. Czyżby z nią flirtował? Myśl była niedorzeczna. Jednak niebieskie oczy mężczyzny patrzyły na nią z badawczym namysłem. Uśmiechał się, choć w tym uśmiechu był cień wrodzonej twardości. - Czy zdradzisz mi swoje imię, panienko? - Lady Eleanor Rodriguez, hrabina San Jaime. - Głos miała dziwnie ochrypły. Uśmiech zbladł. - Hiszpanka? - Moja matka urodziła się w Madrycie, ale umarła, kiedy miałam dziesięć lat. Ojciec jest Anglikiem. Jego wargi znów wygięły się w łuk. - A zowie się?

- Powinieneś go znać. - Ellie modliła się o wybawienie z opresji. Nagły grom, przybycie królowej Saby, cokolwiek. -Jest towarzyszem lorda Mountjoy... -Na Boga, Willie, co ty tu jeszcze robisz? - zawołał James, pojawiając się w alejce. - Spóźnimy się! Will cofnął się o krok, lecz nim to zrobił, zdążył musnąć palcem dołeczek w podbródku Ellie. Z wyrzutem spojrzał na brata. -Ach, proszę wybaczyć, panienko. - James ściągnął z głowy świeżo odzyskaną czapkę i ukłonił się. - Teraz rozumiem, co go zatrzymało. - To lady Eleanor - powiedział Will tonem wyjaśnienia. - Panie - Ellie skwapliwie wykorzystała szczęśliwy traf - nie chcę was zatrzymywać. - W takim razie poszukam innej okazji, abyśmy mogli porozmawiać chwilę dłużej - oznajmił Lacey i nie spuszczając wzroku z twarzy Ellie, ucałował jej palce. -Eee... cóż, zatem żegnam panów. - Oszołomiona galanterią młodego hrabiego, dygnęła szybko i umknęła w bezpieczne zacisze swojej komnaty. „Jakim cudem - zastanawiała się gorączkowo - zdołam uniknąć tego flirciarskiego panka, skoro razem jesteśmy na dworze?". Jeszcze nie zapomniała, do czego jest zdolny Will Lacey, i wolałaby nie widzieć, jak folguje swojemu cholerycznemu temperamentowi na sam dźwięk nazwiska jej ojca.

Rozdział 2 Will z żalem spoglądał za oddalającą się panną. Sam był zdumiony wrażeniem, jakie wywarła na nim ta ciemnowłosa, pożal się Boże, hafciarka. Tak uroczo uśmiechała się do jego brata; jej oczy lśniły humorem, a wesołe usta prosiły się o pocałunek. Westchnął. Przybył tu z poważnymi zamiarami i nie powinien się rozpraszać. James podrapał się w pierś i ziewnął. -Kto to był, Will? - Nie bardzo wiem. Podopieczna Mountjoya. - Posażna? Will wzruszył ramionami. -Jasne, jak znam twoje szczęście, pewnie jest już zajęta albo bez grosza - stwierdził filozoficznie brat. -Jest urocza jak wiosenny poranek. James wzniósł oczy do nieba. - Daruj sobie. Napisz jej sonet, ale mnie oszczędź tej poezji. Will potarł wygolony podbródek. Był dumny z tego, że już puścił mu się zarost. -Myślę, że spodobałoby się jej to. Miała atrament na palcach i policzku.

- Wykształcona dama? Boże, uchowaj nas przed takimi dziwactwami natury! - Uważaj, co mówisz, i pomnij, na jakim dworze jesteś. James był na tyle rozważny, by posłuchać rady. Nie wyglądało na to, by ktoś mógł ich usłyszeć, lecz należało uważać. Wystarczył choćby drobny donos do królowej, by popadli w niełaskę. - Co zrobisz z tą słodką młodą damą, jeśli nie okaże się odpowiednia dla ciebie? -Jamie, przecież dopiero przed chwilą ją poznałem! Jak zwykle myślisz szybciej, niż mówisz. - Will oddał bratu pióro i przyspieszył kroku. - Możesz uczynić z niej swoją metresę. Taka ładna sztuka niedługo pozostanie wolna; jeśli nie zagarniesz jej w porę, zrobi to ktoś inny. -Jestem tutaj, by znaleźć sobie żonę, nie bogdankę. - Skoro tak, nie będziesz miał mi za złe, jeśli ja spróbuję? - zapytał niewinnie James, gotów do odparcia nieuniknionego ataku. - Nie próbuj się do niej zbliżyć! -Bo co? - Och, zamilcz lepiej. -Tak jest, panie. Tobias czekał na nich u wejścia do prywatnych apartamentów lorda Burghleya. Wszyscy trzej Laceyowie byli niezmiernie ciekawi, czemu najbardziej zaufany doradca Elżbiety tak nalegał na spotkanie z Willem. Jedną z rozlicznych funkcji, jakie piastował lord, było stanowisko królewskiego kuratora. To z kolei oznaczało, że miał obowiązek sprawować nadzór nad majątkiem Laceyów do czasu, aż

Will osiągnie prawną pełnoletność w wieku dwudziestu jeden lat. Bez wątpienia Burghley czerpał korzyści z majątków swoich podopiecznych, co było zwyczajową praktyką, uznaną na dworze. Lepiej było mieć go po swojej stronie, jeśli nie chciało się stracić łaski królowej. Sekretarz lorda wprowadził Willa do prywatnych apartamentów swego pana, dając znak braciom, by zaczekali pod drzwiami. Will wkroczył do jasno oświetlonej komnaty i zastał Burghleya stojącego przy oknie, ubranego w dostatnie szaty z czarnego aksamitu ze złotymi guzikami. Krawędź koronkowej kryzy wystawała spod wypielęgnowanej brody. Kępki siwych włosów sterczały po obu stronach nosa jak czujnie nastroszone wąsy kocura, gotowego tępić szczury podgryzające cenną materię królestwa. Ciemne oczy badawczo wpatrywały się w młodego szlachcica. Na szczęście inspekcja musiała wypaść pomyślnie, bo oblicze wielmoży przybrało łaskawy wyraz. - Kłaniam się nisko, lordzie Burghley. - Witam, Dorset. Jakże miło widzieć cię na dworze. Lord wskazał mu gestem krzesło, a sam zasiadł za stołem zasłanym papierami. Na ścianie za jego plecami wisiała najnowsza mapa Anglii i Walii sporządzona przez Saxtona -pierwsza, która dokładnie odwzorowywała ziemie królowej. Wzrok Willa zatrzymał się na moment na obszarze włości należących do niego, położonych nad Tamizą i umiejscowionych na południe od środka mapy, niedaleko od Windsoru. -W jakim zdrowiu zostawiłeś szanowną rodzicielkę? - W dobrym, panie. -Jednakowoż nie przyjechała z tobą?

Co miał odpowiedzieć? Że ledwie starczyło im pieniędzy, by wyposażyć jego i braci? Burghley wiedział zapewne, że matka i siostra zmuszone były czekać, aż ród się wzbogaci. Niemniej jednak dbał o dworskie konwenanse. - Nie w tym roku, panie. Matka przedkłada spokój prowincji ponad gwar dworu. Błysk rozbawienia pojawił się w oczach Burghleya. - Nie taką znałem ją w młodości. - Wiek zmienia nasze zapatrywania na życie. Burghley uśmiechnął się na te słowa. -Nie całkiem, młody człowieku. Nie mogę uwierzyć, żeby lady Dorset z wiekiem złagodniała. - Sięgnął po karafkę stojącą na stole, nalał wina do szklanic i podsunął jedną Willowi. Dobry znak! Gdyby nie wypadł korzystnie w ocenie lorda Burghleya, nie otrzymałby poczęstunku. Chyba że wino było zatrute. Will zdusił w zarodku tę szaloną myśl. Stanowczo naoglądał się zbyt wielu sztuk w królewskim teatrze. - Zapewne zastanawiasz się, czemu cię tu wezwałem -podjął Burghley. -Tak, panie. - Will upił łyk wina, z ulgą stwierdzając, że smakuje wybornie. - Nieustannie łowię wartościowych ludzi, Dorset, a raporty na twój temat są pochlebne. - Lord niedbałym gestem wskazał plik papierów zalegających lewą stronę stołu. - Rozważny, podejmujący rozsądne kroki, aby odzyskać pozycję rodu, lojalny. Krótko mówiąc, wartościowy młody człowiek. Ojciec byłby z ciebie dumny. - Dziękuję, panie.