ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 153 364
  • Obserwuję933
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 241 850

Feist Raymond E Wurst Janny - Imperium 02 - Sługa Imperium

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Feist Raymond E Wurst Janny - Imperium 02 - Sługa Imperium.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK 1.Różne
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 294 osób, 196 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 337 stron)

Raymond E. Feist Janny Wurts Sługa Imperium Przełożył Jarosław Kotarski

Pamięci Rona Fausta, przyjaciela na zawsze Rozdział pierwszy Niewolnik Wiatr zamarł. Kurz osiadł na wszystkim, a powietrze stało się parne i duszne. W pobliżu palisady otaczającej targ niewolników zaduch wzmagał się od potu długo niemytych ciał, ścieków z pobliskiej rzeki i śmieci z położonego za palisadą wysypiska. Przed palisadą zatrzymała się ozdobna lektyka, eskortowana przez oddział zbrojnych w zielonych barwach domu Acoma. Oficer z zielonym pióropuszem pomógł wysiąść młodej kobiecie wachlującej się perfumowanym wachlarzem. Pani Mara miała lekkie rumieńce; nie wiadomo, czy od gorąca, czy też od wspomnienia porannego sporu z Jicanem, zażarcie sprzeciwiającym się jej pomysłowi zakupu niewolników, jego zdaniem całkowicie bezwartościowych. - Lujan - głos Mary wybił oficera z rozmyślań nad powodami rumieńców. - Chodź ze mną, pozostali niech zaczekają. Głównym obowiązkiem Lujana było dbać o bezpieczeństwo głowy rodu Acoma, a targowisko niewolników to na tyle publiczne miejsce, żeby myśleć tylko o tym, co ma robić. Przestał więc się zastanawiać, co też Mara chce osiągnąć w rozgrywce Rady, kupując niewolników z Midkemii. Jedno było niewątpliwe, każde posunięcie Mary obliczone było na przetrwanie i umocnienie domu Acoma. Rozgrywka Rady była nie kończącą się polityczną intrygą, sercem działań wszystkich rodów Tsurani, a pani Mara pokazała już, że choć młoda i niedoświadczona, jest doskonałą intrygantką. Uniknęła śmiertelnej pułapki zastawionej przez największego wroga rodu, który doprowadził do śmierci jej ojca i brata. Nie dość, że uszła z życiem i honorem, ale udało się jej zmusić Jingu Minwanabiego do haniebnego samobójstwa. Jej sukces był teraz najpopularniejszym tematem rozmów i planów, ale dla niej był tylko środkiem, a nie celem. Śmierć ojca sprawiła, że ród Acomów stał nad przepaścią. Chwilowo zdołała oddalić zagrożenie, ale waśń krwi z rodem Minwanabich wciąż trwała i choć Desio nie był tak sprytny jak jego ojciec, wcale nie był mniej groźny, co więcej, miał teraz osobiste powody do nienawiści. W ich własnym domu doprowadziła do śmierci jego ojca, rujnując przy tym uroczyste przyjęcie urodzinowe seniora wojennego. Jubilat i szlachetnie urodzeni goście opuścili ich dom, przenosząc dalszy ciąg uroczystości na ziemie Acomów.

Ledwie wyjechali goście, Mara zamknęła się z zarządcą Jicanem, by ustalić, jak gospodarczo wzmocnić pozycję rodu. Ponieważ dobrobyt Acomów zależał od hodowli bydła, a najlepsze pastwiska odstąpiono na siedzibę cho-ja, trzeba było wykarczować las, wybudować ogrodzenia oraz obory. A do tego potrzebni byli niewolnicy. Bez nich nie będzie większych stad, a bez tego nie będzie gotówki. O tym wiedział nawet Lujan. Mara uniosła skraj jasnozielonej sukni, żeby nie wlokła się w kurzu i ruszyła ku schodom wiodącym na otaczające palisadę galerie. Wypłowiałe płócienne markizy zapewniały ochronę przed palącym słońcem, a ponieważ kupujący znajdowali się ponad ulicą odczuwali nawet najsłabszy podmuch orzeźwiającego wiatru, najczęściej wiejącego od strony rzeki. Z drugiej strony, ocieniona galeria z rzędami ławek była doskonałą kryjówką zabójcy, któremu drewniana podłoga pozwalała śledzić kroki ofiary. -Pani - Lujan skłonił się, gdy dotarli do pierwszego poziomu. - Jeśli czeka na nas wróg, będzie lepiej, gdy najpierw zobaczy ostrze mojego miecza, a nie twoją piękną twarz. -Pochlebca - stwierdziła, prawie się uśmiechając. - Naturalnie, masz rację. Choć gdyby słuchać Jicana, to w tej chwili najbardziej mogą mnie skrzywdzić ci barbarzyńscy niewolnicy. Jican protestował właśnie dlatego, że przez brak gotówki na zakup potrzebnej ilości zwykłych niewolników musieli kupić niewolników z planety Midkemia. Barbarzyńcy byli, jak wieść niosła, nieobliczalni, oporni i całkowicie pozbawieni szacunku dla swych panów. - Założę się, że w tobie, pani, znajdą godnego właściciela - zauważył z uśmiechem oficer. - Jeśli nie, to skończą pod pejczem. Musimy mieć te pastwiska na wiosnę albo do strat trzeba będzie wliczyć także koszt niewolników. Jeśli nam się nie uda, to wyręczą Desia. Lujan bez słowa ruszył przodem, cicho i sprawnie przepatrując półmrok. Inaczej niż Mara, obuty był nie w sandały na drewnianych koturnach, lecz w ciche buty na podwójnej, skórzanej podeszwie. Minwanabi może jeszcze nie doszli do siebie po śmierci Jingu, ale krocie pomniejszych panków mogło chcieć wykorzystać okazję i pozbyć się nowego, odzyskującego siły wroga. Ona i jej dziecko byli ostatnimi Acomami; gdyby zginęli, dom przestałby istnieć, majątek rozdrapaliby napastnicy, a honor rodziny zaginąłby w niepamięci wraz z pogrzebaniem natami. Minęli wejście na niższą galerię, zwyczajowo zarezerwowaną dla kupców i służby; wspięli się na wyższą, zarezerwowaną dla szlachetnie urodzonych. Ponieważ w tym dniu sprzedawano tylko midkemijskich jeńców, nie było nikogo poza paroma znudzonymi

kupcami. Panów bardziej interesował przebieg wojny za Pęknięciem i rosnące wpływy Almecha niż zyski ze zwycięstw. Początkowo Midkemianie byli ciekawostką, więc słono kosztowali, gdy jednak rozniosło się, jak złymi są niewolnikami, ich cena spadła. Tylko wyjątkowo piękne dziewczęta wciąż były drogie, ale one pojawiały się naprawdę rzadko. Powiał lekki wietrzyk, przynosząc głosy wioślarzy płynących po Gagajin i głosy niewolników z zagrody. Ponieważ nikt nie wyraził chęci obejrzenia ponad dwudziestu niewolników, pilnował ich tylko jeden nadzorca, służący nadzorujący wydawanie im ubrań i pisarz z obtłuczoną tabliczką w garści. Niewolnicy przerastali ich, zresztą nawet najwyższych Tsurańczyków przewyższali o głowę. Uwagę zwracał zwłaszcza jeden, ogniście rudy brodacz, próbujący dogadać się łamanym językiem z nadzorcą. - Ktoś tu jest - szept Lujana przerwał jej dalsze obserwacje. Ponad ramieniem schylonego oficera dostrzegła ciemną postać z tyłu galerii. Mógł to być każdy, choć zabójca był najmniej prawdopodobny, chyba że wrogowie mieli szpiega wśród jej najbliższego otoczenia: dopiero wieczorem postanowiła, że będzie dziś na targu. Gdy postać poruszyła się, Mara odetchnęła z ulgą: był to szlachetnie urodzony młodzieniec wielkiej urody i wdzięku. Widząc ją, wstał. -Znam go - powiedziała cicho i Lujan puścił rękojeść miecza. Mężczyzna poruszał się z gracją szermierza; odziany z wykwintną prostotą i przystrzyżony na wojskową modłę za jedyną ozdobę miał wisior ze szlifowanego obsydianu. -Hokanu. - Dopiero słysząc to imię, Lujan odprężył się całkowicie. Wprawdzie nie było go u Minwanabich, ale wiedział od żołnierzy, że ojciec młodzieńca, pan Kamatsu Shinzawai był tym jedynym, który pomógł Acomie, gdy inni przyjęli śmierć Mary za przesądzoną. Po śmierci męża Mara otrzymała wiele propozycji ponownego zamęścia, ale żaden ze starających się nie był ani tak przystojny, ani majętny jak drugi syn pana Shinzawai. Ponieważ Lujan, jak każdy spod znaku Acomy, był osobiście zainteresowany ewentualnym wyborem Mary, przyjrzał się Hokanu uważnie, choć ze stosowną powściągliwością. Zauważył więc natychmiast rumieniec Mary i szczerą radość gościa. -Pani, co za miła niespodzianka! Nie oczekiwałem, że znajdę tu tak piękny kwiat - Hokanu skłonił się i dodał z uśmiechem: - Choć ostatnio okazało się, że ten kwiat ma ostre kolce. W Silmani wciąż najwięcej mówi się o twoim zwycięstwie nad Jingu. -Nie widziałam barw Shinzawai wśród lektyk na ulicy. Kazałabym podać coś chłodnego do picia - Mara odkłoniła się i uśmiechnęła równie szczerze. - A może nie chcesz, by zauważono twoje zainteresowanie tymi niewolnikami? Czy twój ojciec,

Panie, ma się dobrze? Zwyczajowe pytanie-powitanie padło po znaczącej pauzie, ale Hokanu nie wydawał się nią speszony. Kurtuazyjnie ujął Marę pod ramię i posadził na najbliższej ławce. Jego dotyk mocny i delikatny - całkiem inny od uścisków męża, które aż nadto dobrze poznała przez dwa lata koniecznego dla dobra rodu związku. - Jesteś nader spostrzegawcza. - Uśmiechnął się z nagłym zadowoleniem. - W rzeczy samej, interesuję się tymi niewolnikami na życzenie ojca... Będę z tobą szczery, tak jak mój ojciec zawsze był szczery wobec pana Sezu: nasi ojcowie w młodości walczyli razem i zawsze sobie ufali. Mara z trudem opanowała chęć szczerości - ufała Hokanu, ale nie służbie. Młodzian z dala od domu mógł skorzystać z wolności, alkohol zaś rozwiązywał języki... - Interesuję się nimi z wyrachowania - odparła z rezygnacją. - Siedziba cho-ja pozbawiła nas najlepszych pastwisk. Nie mam dość niewolników, by na wiosnę przygotować nowe, a nie stać mnie na kupno waszych. Tak więc, choć cieszę się ze spotkania, smuci mnie licytacja z przyjacielem... Prawdę mówiąc, nie liczyłam dziś na konkurencję. Hokanu przez chwilę przyglądał się swym dłoniom, marszcząc czoło w namyśle, po czym spytał z uśmiechem: - Jeśli uwolnię cię od tego kłopotu, to będziesz winna Shinzawai uprzejmość. Powiedzmy, wspólny obiad z biednym, drugim synem, i to w najbliższym czasie? - Pochlebca z ciebie... Doskonale, choć wiesz, że nie potrzeba łapówki, by złożyć mi wizytę. Jesteś zawsze mile widzianym gościem. Hokanu spojrzał z oburzeniem na Lujana. -Ładnie powiedziane jak na kogoś, kto odprawił mnie w Sulan-Qu! -Nieprawda - zaprzeczyła żywo i zarumieniła się, świadoma zbytniego pospiechu. - Przybyłeś w najmniej dogodnym momencie. Nie mogła mu przecież powiedzieć, że musiała uporać się z podwójnym szpiegiem i z odzyskaniem władzy nad rodem. - Ceduję na ciebie tych Midkemian za cenę, jaką wytargujesz od handlarza - powiedział poważnie Hokanu, widząc rozterkę towarzyszki. - Ależ nie chcę sprawiać ci kłopotu - zaprotestowała, maskując napięcie. - Shinzawai zawsze byli nam przychylni, toteż czas najwyższy, by Acomowie się zrewanżowali. Pozwól, że to ja dokonam cesji. Próba spełzła na niczym, gdyż Hokanu był inteligentny, a choć Mara mu się podobała i szanował ją za to, co osiągnęła, nie tracił głowy. Starając się ulżyć dziewczynie, która z

jednej strony miała ochotę na jego towarzystwo, a z drugiej wyraźnie się bała przekroczenia zasad, uśmiechnął się najmilej jak potrafił i powiedział: - Było mi po prostu szczerze żal, że nie mogłem cię zobaczyć ostatnim razem. Acomowie nie mają żadnych zobowiązań wobec Shinzawai. Jestem rozsądny: większość niewolników z Midkemii sprzedaje się w Jamar i tam właśnie jadę. Jeśli kupię tych, to nie dość, że ciebie ich pozbawię, ale jeszcze będę musiał wieźć ich ze sobą w obie strony. Sądzę, że twoje pastwiska bardziej ich potrzebują niż ja. W najgorszym razie, wracając, kupię następnych z nowej dostawy. Odstąpienie od licytacji to naprawdę drobna uprzejmość, nic więcej. -To naprawdę miło z twojej strony. Sprawisz mi przyjemność, gdy wracając z Jamar przybędziesz nie tylko na obiad, ale i na odpoczynek do Acomy. -W takim razie interesy załatwiliśmy, a zaproszenie przyjmuję z radością. - Skłonił się, pieczętując umowę. Widząc, że wprawia swą towarzyszkę w zakłopotanie i że targowisko niewolników nie jest najwytworniejszym miejscem, wstał. Lepiej, by spotkanie pozostało dla obojga przyjemnością, a nie przymusem. - Pani, im szybciej wyjadę, tym szybciej wrócę. Niecierpliwie będę czekał na nasze następne spotkanie. - Ja także - odparła, czując równocześnie ulgę i żal. - Szczęścia w podróży. - Szczęścia i tobie, pani. Młodszy syn władcy prowincji Szetac wyszedł, zaś uwagę Mary zwróciły podniesione głosy z zagrody niewolników. Ponieważ łucznik w żaden sposób nie mógłby się ukryć wśród nagich postaci, podeszła do samej balustrady i zaskoczona stwierdziła, że wrzeszczy gruby kupiec. Scena była raczej śmieszna niż groźna - ubrany grubasek w żółtych jedwabiach krzyczał, nerwowo potrząsając pięścią przed nosem wysokiego, rudego barbarzyńcy, któremu bez trudu mógłby przejść pod pachą. Wspinanie się na palce nie dodawało mu powagi, zwłaszcza że muskularny niewolnik był tyleż spokojny, co pewny siebie. Na pomoc hałasującemu przybył nadzorca z dwoma pomocnikami, co niewiele pomogło, gdyż - niewolnik był wyższy od wszystkich. Kupiec zadyszał się i zamilkł. Niewolnik, ku zaskoczeniu Mary, nie padł na kolana, a zamiast prosić o wybaczenie odezwał się spokojnie miłym barytonem. Posługiwał się łamanym tsurani, pomagając sobie gestami, gdy brakowało mu słów, ale mówił zbyt cicho, by stojący na galerii mogli go zrozumieć. -Na bogów! - szepnął zaskoczony Lujan. - Jeśli wszyscy są równie bezczelni, nic

dziwnego, że tak mało kosztują. -Cicho! Chcę wiedzieć, co mówią... Obcy nagle zamilkł, jakby właśnie powiedział wszystko i czekał na odpowiedź. Ogłupiały kupiec kiwnął na nadzorcę i polecił: - Zebrać ich w szeregu. Już! Niewolnicy wykonali polecenie niespiesznie i tak umiejętnie, że dopiero z galerii dało się dostrzec, iż zasłaniają dwóch swoich ziomków, skulonych przy palisadzie od strony rzeki. - Co oni wyprawiają? - zdziwiła się Mara. Lujan leciutko wzruszył ramionami. - Coś niemiłego dla kupca - odparł. - Średnio rozgarnięty byk ma więcej rozumu od niego. Nadzorca z pomocnikami zabrał się do liczenia niewolników, ale zaczął od niewłaściwego z ich punktu widzenia miejsca - mianowicie tam, gdzie dołączyła dwójka spod palisady. Jeden z nich widowiskowo się potknął i wpadł na resztę. Jako tako wyrównany szereg skłębił się natychmiast i cały rachunek diabli wzięli. Nadzorca musiał zaczynać od początku, a kupiec klął, aż ziemia jęczała. Aby go uspokoić, pomocnik nadzorcy wymierzył na oślep parę razów pejczem. Skutek był przeciwny do zamierzonego - jeden z niewolników odskoczył, unikając ciosu i krzyknął w ojczystym języku coś, co brzmiało jak obelga. Pozostali ryknęli śmiechem, łamiąc na nowo szyk i ustawiając się w bezpiecznej odległości i w zupełnie innym porządku. - Wiatr rozwieje nasze popioły, zanim skończycie! - jęknął wykończony kupiec, po czym klasnął. Wnet w zagrodzie pojawił się służący z koszem prostych koszul i spodni, które zaczął rozdzielać między niewolników. Właśnie wtedy rudy zaczął kląć. Gdzieś po drodze nauczył się dość skomplikowanych wiązanek, które nadzorca mógł zrozumieć mimo złej wymowy; biologiczne konsekwencje tego, co usłyszał o swojej matce, wprawiły go w osłupienie. Po paru sekundach oprzytomniał i czerwony z wściekłości chwycił bat. Rudy zgrabnie uniknął ciosu i zaczęła się gonitwa. - Szkoda, że ten barbarzyńca musi przegrać. – Roześmiał się Lujan. - Zabawa jest lepsza niż w niejednym wędrownym teatrze... Aha, teraz widać, po co to wszystko! Jeden z niewolników przykucnął przy palisadzie i przepchnął coś między balami. - A to ci dopiero! - Uśmiechnęła się zaskoczona Mara. - To była koszula! Z góry mieli znakomity widok - z początku rudy, choć wielki, skutecznie unikał razów nadzorcy, ganiając wokół ogrodzenia z gracją sarkata; potem zwolnił niczym ranna nidra, pozwalając się zbliżyć prześladowcy, ale przy każdym kroku wzniecał tumany kurzu. Wpadał

też co chwila na towarzyszy, zwłaszcza tych, co dostali już ubranie. Ci, nagle zarażeni niezdarnością, przewracali się (a zamieszania i kurzu było coraz więcej) i czym prędzej przekazywali odzienie innym. Tym cudownym zgoła sposobem większość rzeczy trafiała do skulonego przy palisadzie niewolnika i dalej, na zewnątrz. W drugą zaś stronę wędrowały pieniądze w postaci muszli, które mężczyzna połykał. - Po drugiej stronie muszą być młodzi żebracy – wyjaśnił Lujan. - Tylko po co niewolnikowi pieniądze?! - Rzeczywiście są pomysłowi... i bezczelni - przyznała. Lujan zamilkł - wbrew tradycji mówiła o niewolnikach: istotach gorszych niż żebrak czy bydło, a w dodatku o barbarzyńcach nie z tego świata. Doświadczenie nauczyło go, nie wyciągać jednak pochopnych wniosków, gdyż jego pani dowiodła już, co może zrobić z tradycją i prawem, nie łamiąc ich. Nadzorca wezwał posiłki i do akcji wkroczyło kilku strażników uzbrojonych w skórzane pętle i haki do łapania ludzi. Ledwie wpadli między niewolników, dwóch z nich plując krwią po wybitych zębach, natychmiast znalazło się na ziemi, a pozostali rozpierzchli się; rudy zwolnił. Błyskawicznie ocenił sytuację i stanął w kącie. Pozwolił się ująć, dzięki czemu uniknął pobicia. Strażnicy przyprowadzili go przed oblicze spoconego kupca i rzucili na kolana, nie zwalniając jednak wprawnego chwytu. Widząc to, nadzorca co prędzej kazał przynieść wzmocnione pęta. Rudy wcale nie stracił rezonu - przyglądał się wszystkiemu z podniesionym czołem, a gdy cisza przedłużała się, powiedział coś do kupca. Ten zbladł, a jeden ze strażników omal się nie roześmiał, co dla Tsurańczyka byłoby niesłychane. Pierwszy opamiętał się nadzorca - do krwi zdzielił rudego rękojeścią pejcza w policzek i kopniakiem posłał na ziemię tak, że ten zarył twarzą w piach. Mara obserwowała to z głębokim namysłem; znając trochę zwyczaje cho-ja i szanując te obce istoty, zrozumiała, że niewolnicy to tacy ludzie jak ona, tyle że pochodzą z innego, zapewne bardzo odmiennego, świata i najprawdopodobniej nie wiedzą, kim stali się tutaj. Niewolnik nic nie posiadał i nic nie znaczył - był częścią majątku, jak bydło, i można go było zabić nie obawiając się kary. Wojownik Tsurani mógł trafić do niewoli tylko wtedy, gdy stracił przytomność na polu bitwy i nie mógł popełnić samobójstwa, albo jeśli był tchórzem. Ci na dole też musieli mieć takiego pecha, ale potem wybrali życie bez honoru. Rudy jednak wcale się nie poddał - zręcznie unikając ciosów nadzorcy, odtoczył się w bok i podciął nogi kupcowi, który nie upadł na twarz tylko dlatego, że pisarz upuścił kredę i tabliczkę i przytomnie podtrzymał go. Brodaty niewolnik natychmiast zamazał znaki na tabliczce. Mara dostrzegła, że kosz z ubraniami był już pusty... jak i to, że ledwie co trzeci

niewolnik miał na sobie jakikolwiek przyodziewek. Rudowłosy przywódca, ryzykując skórę albo i życie, zdołał jednak wywalczyć dla swoich to, co chciał. Służący dopadli go znowu. Teraz bili brutalnie, tak, by raz na zawsze wybić mu z głowy nieposłuszeństwo. - Przestać! - krzyknęła porywczo, a że głos miała wyszkolony do wydawania rozkazów, na dole posłuchano jej natychmiast. Zaskoczony kupiec poprawił odzież, a zostawiony w spokoju niewolnik uniósł się na łokciu i z zaciekawieniem przyjrzał wybawicielce. Nadzorca dopiero siarczystym policzkiem skłonił go do odwrócenia wzroku. - Kazałam wam przestać! - rozgniewała się. – Jeszcze jedno uderzenie i zaskarżę was o odszkodowanie za rozmyślne niszczenie towaru i lekceważenie klienta. Słysząc to, kupiec zapomniał o kłopotach i skłonił się nisko. Po tym, czego pani Acoma była świadkiem, wiedział, że przepadła korzystna transakcja. Na cud zakrawało, że dama chciała nadal kupić niewolników. - Dam trzydzieści centi za wszystkich - powiedziała wolno, doskonale wiedząc, że kupiec nie może się targować. - Jeśli ten rudy nadal będzie krwawił, to daję mniej. Lujan ledwie się hamował - to była cena trzech zwykłych niewolników. Kupiec natomiast nie wahał się ani chwili i zaraz posłał pisarza po wodę i opatrunek, a gdy wrócił, kazał mu opatrzyć rany niewolnika. Dla wolnego służącego było to uwłaczające zajęcie. Rudy też widać nie miał na to ochoty, bo chwycił go za rękę i cicho powiedział coś wyjątkowo celnego, gdyż sługa puścił opatrunek i odskoczył jak oparzony. Kupiec przymknął na to oko, nie mogąc ukarać niewolnika, natomiast pozostali skorzystali z okazji i czym prędzej opatrzyli pobitego przywódcę. -Pani, zaraz przygotujemy umowę w chłodzie mego biura. Gdybyś była tak łaskawa... -Nie ma takiej potrzeby. Przyślij pisarza tutaj, chcę jak najszybciej zabrać niewolników. Jak tylko dostanę umowę zajmą się nimi moi wojownicy... Naturalnie, podpiszę ją, jak dostarczysz tym niewolnikom odpowiednie ubranie. -Ależ... - jęknął kupiec i wytrzeszczył oczy. W koszu powinny znajdować się ubrania na trzy takie dostawy, a mimo że był pusty, większość niewolników świeciła golizną. Należałoby wyjaśnić, co zaszło, ale to wymagałoby bicia, którego zakazała klientka. Klnąc w duchu, nakazał wydać brakujące sztuki odzieży. Tak, zysk miał niewielki, gdyby ich jednak teraz nie sprzedał, musiałby ich nie wiadomo jak długo trzymać i karmić. Przyrzekł sobie jednak, że nigdy więcej nie weźmie barbarzyńskich niewolników. - Wyślij gońca po mojego pisarza - polecił nadzorcy. - Niech sporządzi umowę dla

pani Acomy. Nadzorca chciał zaprotestować, ale kupiec szepnął coś, co wymiotło go jak z procy. Mara nie czekając, odwróciła się i ruszyła do wyjścia tak szybko, że chcący ją wyprzedzić Lujan, musiał podbiec. - Jican będzie desperował - mruknął, pomagając jej wsiąść do lektyki. Tym razem w jego głosie nie było śladu żartu, była natomiast troska i coś jeszcze... Zanim Mara zdążyła sprawdzić, co jeszcze, pojawił się pisarz z dokumentami do podpisu i to pochłonęło ją bez reszty. Chciała jak najszybciej znaleźć się w domu. Zaraz potem jej uwagę przyciągnął hałas - wyprowadzono niewolników za bramę i wojownicy na znak Lujana spróbowali ustawić ich w szyku marszowym. Nie było to łatwe, ponieważ barbarzyńcy słabo znali język, za to skorzy byli do narzekania. Żadnemu tsurańskiemu niewolnikowi nawet by przez myśl nie przeszło, domagać się sandałów. Nienawykli do tego wojownicy wpierw grozili, potem stracili opanowanie i użyli siły, choć bicie niewolników uwłaczało ich godności, zwłaszcza że działo się to w miejscu publicznym i przynosiło ujmę ich pani. Mara też nie była zadowolona, ale nie dała nic po sobie poznać. Kazała ruszać i narzuciła takie tempo, by jak najszybciej opuścić miasto, a po krótkiej naradzie z Lujanem wybrała najmniej uczęszczaną drogę przez nadrzeczne dzielnice biedoty. Złodzieje i żebracy nie byli groźni dla tak dużego orszaku, mogła natomiast uniknąć obcych agentów. Wieść ojej zakupie najpewniej już się rozchodziła po mieście i kto żyw na usługach wrogów, spieszył sprawdzić, dokąd się udaje. Każda informacja, obojętne jak błaha, uzyskana przez wrogów, osłabiała Acomę. Zmieniając trasę, znacznie krzyżowała szyki nie spodziewającym się tego agentom. Skręcili w biegnącą wzdłuż brzegu aleję, z obu stron zabudowaną coraz ciaśniej, tak że wnet między ścianami a lektyką nie zostało wiele miejsca. Budynki były liche i tak wysokie (każdy nowy właściciel próbował dobudować kolejne piętro), że prawie zasłaniały zielone niebo. Rzeczna bryza nie mogła tu dotrzeć, toteż powietrze było nieruchome i cuchnące od śmieci, zgnilizny i brudu. Wszędzie kręcili się ludzie, na widok orszaku pospiesznie schodzący z drogi, by nie oberwać płazem miecza czy drzewcem włóczni. Niewolnicy przycichli ku nieskrywanej uldze Lujana mającego, podobnie jak reszta żołnierzy, oczy „naokoło głowy” w poszukiwaniu ewentualnej zasadzki. Unosił się ostry, charakterystyczny zapach komot, z rozciągających się po obu stronach ulicy palarni. Palacze albo pogrążali się w świecie iluzji, albo ulegali napadom szału i mogli znienacka zaatakować. Lektyka zwolniła, gdyż zbliżyli się do narożnika i musieli zmienić

chwyty. Jeden z drążków zdarł brudną zasłonę w drzwiach jednego z pomieszczeń. Zobaczyli kilka rodzin gnieżdżących się w jednej izbie. Właśnie jedli z garnka jakąś śmierdzącą papkę; drugi garnek stał w rogu i służył za toaletę. Smród, jaki buchnął na ulicę, dusił. Przerażała ilość zaropiałych dzieci, nawet w tylu rodzinach naraz. Jako że biedę i dostatek bogowie dawali według zasług w poprzednich żywotach, Mara nie zwróciła na tę scenę żadnej uwagi. Natomiast wywarła ona wrażenie na barbarzyńcach – rudy powiedział coś do sąsiada, starszego, łysiejącego siłacza i widać było, że obaj ledwo powstrzymują złość. Mara nie rozumiała powodu tak niegodnego okazywania uczuć w miejscu publicznym. Dzielnica biedoty na szczęście nie była wielka i za następnym zakrętem wyszli w okolice magazynów, warsztatów i fabryk. Farbiarnie sąsiadowały z rzeźnią, a zapach krwi z dymem wydobywającym się z glinianych kominów i parą z ogrzewanych drewnem kotłów. Przy nabrzeżach cumowały barki i różnego rodzaju pływające domy, a wszędzie pełno było ludzi i przenośnych straganów. Tłum nie ustępował drogi, toteż wojownicy ścieśnili szeregi wokół lektyki i niewolników, torując przejście. W tym ścisku nie sposób było patrzeć pod nogi, co dla obutych żołnierzy nie miało znaczenia, dla bosych zaś niewolników i tragarzy było dość uciążliwe. Na szczęście dzielnica przemysłowa szybko ustąpiła miejsca handlowej, gdzie zaduch i ciasnota były znacznie mniejsze. * * * Minęło południe, zanim wydostali się na zielone pola otaczające Sulan-Qu; Mara już przysypiała, gdy jeden z tragarzy okulał. Każdy jego krok wstrząsał lektyką, toteż czym prędzej nakazała postój i poleciła sprawdzić, co zaszło. Okazało się, że nieszczęśnik rozciął stopę w dzielnicy przemysłowej, ale jak na Tsurańczyka przystało, do końca próbował wypełnić swój obowiązek. Ból okazał się jednak silniejszy i o dobrą godzinę drogi do posiadłości nie mógł już iść dalej. - Przyślij tu tego rudowłosego, niech go zastąpi - poleciła Lujanowi, zdenerwowana komplikacją. W dodatku bolała ją głowa, a barbarzyńcy cały czas gadali między sobą, nie zwracając uwagi na żołnierzy. Widząc, co się dzieje, łysiejący niewolnik zaczął protestować i nawet powalony na kolana nie przestał. Zamilkł dopiero na polecenie rudego, który badawczo się przypatrując Marze, bezczelnie podszedł do opuszczonego przez rannego miejsca przy lewym drążku. - Nie. - Lujan wskazał miejsce na samym końcu. W ten sposób barbarzyńca miał za plecami wojownika, co było doskonałym

ubezpieczeniem w razie nieposłuszeństwa. - Ruszaj - poleciła Mara i tragarze przykucnęli, by unieść lektykę. Rudy także. Ledwie wstali i ruszyli, rozpętało się piekło - barbarzyńca był znacznie wyższy, toteż gdy się wyprostował i dał krok do przodu lektyka przechyliła się i Mara zaczęła zjeżdżać jak po pochylni, czemu jedwabne zasłony nie mogły przeszkodzić. Przed mało godnym upadkiem uratował ją jedynie refleks Lujana, który błyskawicznym ciosem przygiął rudego do odpowiedniej wysokości. Cios nie był silny, ale lektyka znieruchomiała we właściwym położeniu. Tyle że rudy stał prawie zgięty wpół i dotykał głową zasłon tuż przy głowie Mary. -To na nic - zdecydowała rozeźlona. -Desio uśmiałby się do łez, gdybyś poniosła szkodę przez niezdarność niewolnika - stwierdził Lujan i dodał z nadzieją: - Może damy mu tych niewolników w prezencie? Na pewno sporo poniszczą, zanim pierwszy doradca Desia każe ich powiesić. Mara nie miała ochoty żartować. Poprawiła suknię i, na ile mogła, poprzekrzywiane szpile we włosach i zastanawiała się, co dalej. Rudy cały czas przypatrywał się jej błękitnymi oczyma, aż w końcu nie wytrzymał i zaczął coś mówić. Nie zrozumiała co, bo tym razem Lujan uderzył znacznie silniej. -Psie! Jak śmiesz nie pytany odzywać się do swej pani?! - ryknął oficer, dając znak najbliższym podkomendnym i natychmiast silne dłonie rozciągnęły niewolnika na ziemi, a podkuty sandał wbił jego twarz w piach. -Co on próbował powiedzieć? - Mara była bardziej zaciekawiona niż oburzona. -Czy to ważne? - zdziwił się Lujan. - Choć z drugiej strony... to pozbawiony honoru pies, ale jego pomysł nie był zły: mówił, że gdybyś wzięła jeszcze trzech jego rodaków, a zwolniła resztę tragarzy, to nieśliby lektykę prosto, bo są podobnego wzrostu. Mara z namysłem przyjrzała się rozciągniętej na piasku postaci. - Puśćcie go! - poleciła. - To bardzo rozsądna myśl. Chyba że chcemy wędrować do samego wieczora. Lujan, zrób jak mówił. Oficer wzruszył ramionami i wydał odpowiednie rozkazy. Znając Marę, wiedział, że potrafiła być uparta jeszcze bardziej niż ci niewolnicy. Zamiana przebiegła sprawnie i ruszyli dalej, choć już nie tak gładko - niosący nie byli wyszkolonymi tragarzami i nie szli noga w nogę, pasażerką huśtało niczym statkiem na wzburzonym morzu. Zrezygnowana Mara zamknęła oczy, bezskutecznie próbując się skupić nad czymś poważnym. Jak człowiek może w takich warunkach rozsądnie myśleć o czymkolwiek, a zwłaszcza o tym, co może knuć Desio Minwanabi?!

Rozdział drugi Plany Powietrze było nieruchome. Duchotę pogłębiało to, że przeglądający zapiski Desio, kazał pozamykać wszystkie okiennice, więc choć było wczesne popołudnie, musiał czytać przy lampie. Jednakże nie wydawał się tym zmartwiony; nie przestając czytać, odegnał muchę i wybił z rytmu wachlującego go niewolnika. W końcu miał dość lektury. - Wystarczy! - parsknął zniecierpliwiony. Incomo, pierwszy doradca Minwanabiego, wyszedł z mrocznego kąta i z troską przyjrzał się młodzieńcowi. Desio nigdy nie był atletą, a teraz brzuch wyraźnie wypychał mu szatę. Otarł spocone czoło i wstał z westchnieniem. Powietrze było parne z powodu tropikalnych sztormów na południu, a okiennice ponoć zamknięto, by Desio mógł się skupić. Prawdziwy powód był inny, ale do niego nikt nie odważyłby się przyznać, toteż Incomo milczał. Naprawdę Desio bał się nawet we własnym domu. Młody pan przespacerował się po komnacie i widać było, że wściekłość rośnie w nim z każdym krokiem. Gdy żył ojciec, musiał nad sobą panować; po jego śmierci i po odejściu matki do klasztoru Lashimy, dziedziczne okrucieństwo Minwanabich rozkwitło w pełni. W ciągu sekund Desio będzie chciał się na kimś wyładować i dobrze, jeśli tylko skatuje niewolnika, a nie zabije go. - Panie, może zimny napój przywróci ci cierpliwość - zaproponował Incomo, nie mając ochoty na szkolenie kolejnego niewolnika. - Te umowy handlowe są dość pilne. Desio zignorował go całkowicie, co ostatnio stało się już normalne - od śmierci Jingu zwracał uwagę tylko na trunki i niewolnice. Niedomyty, z kilkudniowym zarostem, z zapuchniętymi oczyma i brudem za paznokciami, po wielodniowym pijaństwie wyglądał o dziesięć lat starzej. Przynajmniej jednak próbował rządzić dziedzictwem. Radził sobie nieszczególnie, gdyż zaczynał pić koło południa, a kończył nieprzytomny w nocy i - jak na razie - bynajmniej nie przejmował się odpowiedzialnością należną głowie jednej z pięciu największych rodzin Imperium. Każdemu innemu Incomo posłałby kapłana, lekarza i nauczyciela z wykładem o odpowiedzialności, ale w tym wypadku wiedział, że to zakończyłoby się trzema zgonami, a najprawdopodobniej również czwartym: jego. -Panie, tracimy czas i pieniądze, a nasze statki stoją puste w Jamar. - Spróbował ostatni raz. - Jeśli mają odpłynąć...

-Dość! - Desio rąbnął pięścią w parawan, rozrywając kunsztownie malowany jedwab i gruchocząc ramę. Resztki kopnął do kąta i odwrócił się, wpadając na niewolnika z wachlarzem, który postępował krok w krok za nim, by wykonywać nakazaną mu czynność. W nagrodę dostał tak siarczysty policzek, że upadł ze złamanym nosem i rozciętymi wargami. Ponieważ udało mu się utrzymać wachlarz i nie trącić nim Desia, uratował życie. - Nie mogę o niczym myśleć, jak długo ona tam jest! - ryknął Desio, odwracając się ku Incomowi. -Panie, żądza zemsty nie na wiele się przyda, gdy majątek przepadnie przez zaniedbanie. - Doradca wiedział, że jedynym sposobem jest przeczekać ten atak wściekłości, podobnie jak wszystkie poprzednie. - Jeśli nie chcesz się zajmować majątkiem pozwól, by hadnora decydował. -Mara Acoma musi umrzeć! - oznajmił Desio, nie zwracając uwagi na to, co usłyszał. -Oczywiście, mój panie. - Incomo był wdzięczny za mrok panujący w komnacie. - Ale na to jeszcze nie pora. -Więc kiedy? - ryknął Desio, kopiąc poduszkę. - Kiedy? Uniknęła pułapki zastawionej przez ojca, co gorzej, zmusiła go do samobójstwa w hańbie. Ta... dziewczyna nie tylko nas pokonała, ona nas upokorzyła! Senior wojenny ją lubi... może nawet sypia z ladacznicą, a my możemy tylko się wstydzić, jak długo jej oddech psuje powietrze!... Do tego teraz stała się prawdziwym zagrożeniem dla mnie. Incomo powstrzymał westchnienie: późno bo późno, ale nowy pan zaczynał myśleć. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że był następnym oczywistym celem Mary. Podobnie jak to, że ona była głównym celem jego machinacji. -Panie, ona w końcu popełni błąd. Musisz cierpliwie czekać. -Nie mogę i nie będę czekał. Ta suka już jest górą i ciągle będzie rosła w siłę. Mój ojciec miał znacznie lepszą pozycję niż ja: tylko krok dzielił go od Złotego Tronu, a teraz jest martwy; na palcach jednej ręki mogę policzyć lojalnych sprzymierzeńców. A wszystko to, cały nasz wstyd i ból, przez tę... kobietę. Incomo doskonale rozumiał niechęć Desia do wymawiania imienia dziewczyny, która w ciągu trzech lat przysporzyła Acomom więcej prestiżu i siły niż ktokolwiek dotąd. Desio miał także rację, że Mary należało się bać, a jej pozycja jest silna, żeby nie tylko chronić Acomów, ale nawet zagrozić Minwanabim. - Odwołaj, panie, Tasaia - powiedział cicho Pierwszy Doradca. Desio zamrugał zaskoczony tą radą i dopiero po chwili pojął jej sens. Gestem

odprawił niewolnika, który pomimo okaleczonej twarzy nadal poruszał wachlarzem i gdy zostali sami, spytał: - Dlaczego miałbym odwoływać kuzyna, tak chlubnie walczącego w barbarzyńskim świecie? Wiesz, że jak długo nie pojmę oficjalnie kobiety za żonę i nie będę miał syna, Tasaio jest moim następcą. Poza tym, jak na mój gust, on i senior wojenny mają zbyt wiele wspólnego. Ojciec był mądry, że trzymał go z dala od spraw rodu. - I był na tyle mądry, że powierzył mu zorganizowanie śmierci panów Sezu i Lanokoty. Dlaczego ty nie miałbyś iść w jego ślady? Niech Tasaio zajmie się córką. Desio zastanowił się. - Tasaio załatwił ten problem rękoma barbarzyńców, dzięki czemu nawet cień podejrzenia nie mógł paść na Minwanabich. Posunięcie było genialne i Tasaio został za nie sowicie wynagrodzony: otrzymał przynoszące niezły dochód posiadłości w prowincji Hon Shoni. - Nie jestem pewny, czy Tasaio nie okazałby się dla mnie równie groźny, jak... ta dziewczyna - stwierdził zamyślony Desio. - Twój kuzyn przede wszystkim musi bronić honoru rodu, panie - sprzeciwił się Incomo. - Gdy żył pan Jingu, byłeś jego rywalem, teraz jesteś głową rodu, a próba obalenia prawowitego pana to zupełnie co innego, niż usunięcie rywala do tego tytułu. Tasaio jest ambitny, ale ma honor. Gdy przysięgnie ci wierność, panie, będzie wobec ciebie równie lojalny, jak wobec pana Jingu. Młody władca zignorował muchę, która usiadła mu na uchu, i przez długą chwilę wpatrywał się nie widzącym wzrokiem w ścianę. Wreszcie westchnął i przyznał: - Masz rację, muszę odwołać Tasaia i odebrać przysięgę. A potem mój drogi kuzyn będzie musiał bronić mnie nawet kosztem własnego życia, albo straci honor... - przerwał, szukając słów, a Incomo nie odzywał się, wiedząc, że choć nie miał instynktu ojca ani błyskotliwości kuzyna, Desio był dość sprytny i inteligentny. - Wezwę na tę okazję wszystkich sojuszników i poddanych. To musi być uroczysta przysięga. I zdecydowanie klasnął w dłonie. - Otwórzcie te przeklęte okiennice - polecił, gdy w drzwiach zjawili się dwaj służący. - Duszno tu, a świeżego powietrza nigdy za wiele. Służba uwinęła się błyskawicznie. Desio podszedł do Incoma z błyskiem w oczach, jakiego pierwszy doradca nie widział od śmierci Jingu. Najwyraźniej pan Desio przestał się bać. - Złożę przysięgę na natami w obecności całego rodu - oznajmił. - Pokażemy, że Minwanabi nie stracili sił... no, przynajmniej nie wszystkie. Chcę, żeby uroczystość przyćmiła

tę, którą ojciec chciał uczcić Almecha. Mają być obecni wszyscy krewni, nawet ci, którzy walczą pod rozkazami Tasaia. - Jak rozkażesz, panie - skłonił się Incomo, posyłając gońca z rozkazami dla oficerów, doradców i hadonry. Natychmiast w komnacie zjawili się dwaj pisarze i poczęli spisywać rozliczne polecenia swego pana. Desio nagle zamilkł i po paru sekundach absolutnej ciszy panującej w komnacie oznajmił: - Posłać wiadomość do Wielkiej Świątyni Turakamu: zbuduję bramę modlitewną, by każdy podróżny wspomagał łaskę Czerwonego Boga, czekającego na zemstę Minwanabich. Ślubuję mu także, że dopóki nie będę miał głowy tej dziwki Acomy, ziemia spływać będzie krwią jej poddanych. Incomo skłonił się, starannie ukrywając zatroskanie: taka przysięga mogła znacznie pomóc w waśni krwi, ale wtedy również przegrana oznaczała całkowitą klęskę. Poza tym Bóg Śmierci nie należał do najcierpliwszych. Nagle zrobiło się chłodno - pierwszy doradca miał nadzieję, że to bryza wiejąca od jeziora, a nie przeczucie. * * * Słońce przeświecało przez liście i gałęzie, malując na trawie barwną mozaikę. Razem z cichym pluskiem fontanny największy z ogrodów posiadłości Acoma był zdecydowanie miłym miejscem. Obecni zaś byli w dużo lepszych nastrojach. Korzystając bowiem z ładnej pogody, Mara zwołała posiedzenie Rady w ogrodzie i przewodniczyła mu, nader swobodnie odziana. Daleko jednak było jej do frywolności, o czym wszyscy doskonale wiedzieli i co wyraźnie widać było po skupionych brązowych oczach głowy rodu Acoma. Obecni byli wszyscy najbliżsi współpracownicy: hadonra Jican, nieduży i nerwowy zarządca z doskonałą głową do interesów; dzięki niemu majątek Acomów stale rósł. Ponieważ wolał pomnażać go stopniowo, każde ryzykowne posunięcie Mary irytowało go. Dziś był wyjątkowo spokojny, zapewne dzięki wiadomości, iż cho-ja rozpoczęli produkcję jedwabiu. Na zimę powinny być gotowe pierwsze bele, co przysporzy dochodu. Pierwszy doradca, Nacoya, wielokrotnie powtarzała, że sam majątek nie daje bezpieczeństwa i Mara w zupełności się z nią zgadzała. Ostatnie zwycięstwo nad odwiecznym wrogiem przygnębiło ją, zamiast uspokoić. -Tak szybka ekspansja może się okazać niebezpieczna, Jican ma rację. Szybki wzrost pozycji to zagrożenie dla wszystkich biorących udział w rozgrywce Rady. Jedynie powolne zwycięstwa są trwałe, bowiem nie wywołują popłochu u potencjalnych

rywali. Minwanabi wystąpią przeciwko nam, to tylko kwestia czasu, więc nie przysparzajmy sobie nowych wrogów - przypomniała. -Obecnie nie mamy innych sporów i chcę, by tak zostało - zgodziła się Mara. - Musimy się też przygotować na atak, pytanie tylko, kiedy i w jakiej formie on nastąpi. Sądziłam, że zrobię coś szybko: zaraz po śmierci Jingu, choćby to był tylko niewielki wypad... minął miesiąc i nic. Szpiedzy informowali jedynie o rozrywkach Desia, a Jican o spadku prężności interesów Minwanabiego na rynku, na czym skorzystało kilka innych rodów. Ani zmniejszenie dochodów, ani upadek prestiżu nie były przykrywką akcji wojskowej - nie zwiększono garnizonu, a załoga nie miała niespodziewanych ćwiczeń. Mimo to wódz Acomów, Keyoke, czuł się nieswojo i nieustannie doglądał podkomendnych. -Nie podoba mi się ten spokój - stwierdził, jak zwykle dobitnie i głośno. - Mogą ukrywać przygotowania do silnego ataku. Desio może rozpaczać po śmierci ojca, ale wychowałem się z jego wodzem: Irrilandi trzyma swoich w ciągłym pogotowiu. Wiem, że powinniśmy przygotować się do odparcia ich ataku, a szpiedzy nie potrafią powiedzieć ani gdzie, ani kiedy on nastąpi. Nie możemy w nieskończoność trzymać wojsk pod bronią, bo zbankrutujemy, a żołnierze zaczną widzieć wroga za każdym drzewem! -Nie doniesiono też o żadnych większych grupach wśród szarych wojowników, a więc nie zamierzają podstępnie zaatakować - dodał Lujan. -Pan Sezu, dopiero gdy było za późno, dowiedział się, co zamierzali - szepnął Keyoke - a to była robota Tasaia. Jak się dowiem, że ten reli został odwołany do domu, zacznę sypiać w zbroi! -Nasi szpiedzy są dobrzy - wtrąciła Nacoya - ale Arakasi jest mężczyzną i skupi uwagę na ilości ludzi gotowych do walki, rodzaju ich zapasów, ruchach oficerów czy wiadomościach wysyłanych do sojuszników. Proponowałabym zwrócić uwagę na coś jeszcze: kiedy Desio przestanie pić i zabawiać się z niewolnicami, wtedy zacznie myśleć, jak nam zaszkodzić. Mara uśmiechnęła się lekko, ale zanim zdążyła coś powiedzieć, spomiędzy drzew wypadł zadyszany posłaniec i padł przed nią, dotykając czołem trawy. -Mów, Tonu - Mara łagodnie zachęciła chłopca, niezbyt pewnego siebie na nowym stanowisku. -Pani, w gabinecie czeka mistrz Tajnych Służb. Prosił powtórzyć, że ma nowe meldunki z prowincji Hokani, a zwłaszcza z północnych posiadłości.

-Nareszcie. - Mara odetchnęła z ulgą, doskonale wiedząc, że jedynym liczącym się domem na północy Hokani był dom Minwanabich, na wieści z którego czekali prawie cztery tygodnie. - Spotkamy się po południu, teraz idę porozmawiać z Arakasim. * * * Nawet wczesnym popołudniem w gabinecie panował chłód i półmrok; okna były uchylone, a zasłony zaciągnięte. Utrudniało to wgląd do pomieszczenia, w którym na pierwszy rzut oka nie było nic prócz sprzętów. Mara rozejrzała się, wiedząc, że nie jest to prawdą, ale i tak dobiegający z najciemniejszego kąta głos lekko ją przestraszył. -Zaciągnąłem zasłony, gdyż niewolnicy przycinają w pobliżu krzewy. Co prawda, nadzorca jest uczciwy, a barbarzyńcy słabo znają nasz język, ale lepiej dmuchać na zimne. - Z kąta wyłonił się Arakasi i przyklęknął przed nią. - Przezorność już nieraz uratowała mi życie. Witam cię, pani. -Witaj w domu. - Gestem nakazała mu wstać. - Twój powrót jest ulgą w oczekiwaniach, a poza tym nie słyszę sekatorów. Arakasi usiadł i uśmiechnął się lekko; Mara była bystra, można było z nią dyskutować na kilka tematów równocześnie i była to dyskusja owocna dla obojga. -Nie słychać sekatorów, ponieważ nadzorca zmienił rozkład zajęć i odesłał niewolników narzekających na upał. -Midkemianie - westchnęła, siadając swobodnie i rozluźniając suknię. - Są bardziej uparci od ciężarnych nidr. Jican ostrzegał, żebym ich nie kupowała i obawiam się, że miał rację. - Jican myśli jak zarządca, nie jak władca. - To znaczy, że nie widzi całego obrazu - powiedziała z błyskiem zainteresowania. - Ty natomiast uważasz, że ci niewolnicy są interesujący. -Są - przyznał i zamilkł, gdyż w drzwiach pojawił się służący z owocami i zimnym pieczystym. -Musisz być głodny. - Mara wskazała półmiski. - Starym zwyczajem nic nie jadłeś, tylko przyszedłeś prosto tutaj. -Prawda. - Arakasi skłonił się i dodał, gdy służący wyszedł: - Wracając do niewolników, to ich zwyczaje tak się różnią od naszych, że aż trudno się nimi nie zainteresować. Jeśli w ich kulturze istnieją niewolnicy, to sądzę, że całkowicie się różnią od naszych. Ale teraz to nie jest istotne. Desio Minwanabi zaczął w końcu dorastać do miana głowy rodu... Nie jest takim uczestnikiem rozgrywki Rady jak jego ojciec, przez co jest groźniejszym przeciwnikiem. Jak sama wiesz, pani, nowicjusz

okazać się może pomysłowy. Poza tym, w przypadku Jingu, nasi ludzie wiedzieli, gdzie i kiedy słuchać, a posunięcia doświadczonego gracza można przewidzieć, do pewnego stopnia, naturalnie. Desio chwilowo jest niewiadomą... i choć nie jest urodzonym intrygantem, brak subtelności może nadrobić siłą. A ma dość zbrojnych, by skutecznie tego dokonać. Przerwał, zdając sobie sprawę, że nienawiść go ponosi i nalał sobie szklankę soku z kwaskowatych i doskonale gaszących pragnienie owoców jomah. Mara nie ponaglała go, wiedząc, że gdyby nie panował nad nienawiścią, dążyłby do wyniszczenia Minwanabich, nie zważając na ryzyko i straty, co dla Acomy było nie do przyjęcia. - Desio jest słaby. - Arakasi odstawił naczynie, mówiąc już spokojnie. - I tego nic nie zmieni, obojętnie kto by mu służył. Odziedziczył słabości ojca, ale bez jego silnej woli. Gdyby nie ostrożność Irrilandiego, to przez ten miesiąc siedziba rodu byłaby wystawiona na atak, nawet słabego przeciwnika. Kilka napadów i rozszarpaliby go jak jaguny ciężarną nidrę. Dzięki Irrilandiemu z tych kilku rajdów, które zdarzyły się w ciągu tygodnia po śmierci Jingu, uszło ledwie paru niedobitków. - Byli wśród nich Xacatecas? - Nie. Nie lubią Minwanabich, ale pan Chipino jest zbyt sprytny, by niepotrzebnie ryzykować ludzi. Mój człowiek w jego służbie twierdzi, że pierwszy doradca zaproponował sojusz z Acomą, ale pozostali ostro się sprzeciwili, twierdząc, że pokazałaś, pani, szczyt swoich możliwości i teraz lepiej poczekać, co będzie dalej. Ciekawe, że Chipino przemilczał tę kwestię. Tym ją zaskoczył - Xacatecas byli jednym z pięciu wielkich rodów, a to, że zastanawiali się nad przymierzem z Acomą, co oznaczało otwartą wojnę z Minwanabi, świadczyło, że pozycja jej rodu gwałtownie wzrosła. Dotąd nawet Shinzawani zachowywali przyjazną neutralność. - To tak mimochodem. - Uśmiechnął się Arakasi. - Wracając do Desia, to będzie bardziej polegał na opinii doradców niż na własnym rozumie, przez co władza rozmyje się, utrudniając moim ludziom zdobycie pewnych informacji. Dotyczyć to będzie zwłaszcza poważnych posunięć politycznych i zmusi nas do improwizacji. Posunięcia błyskawiczne będą naturalnie nieprzeniknione. - Mamy szczęście, że Tasaio jest na Midkemii - mruknęła, wpatrując się w paterę z owocami. - Mieliśmy. Dziś ma wrócić; Desio zwołał na przyszły tydzień wielkie zebranie rodu i sprzymierzeńców. Mają złożyć przysięgę wierności nowemu panu. Zapłacił także metalem za

zbudowanie bramy modlitewnej, poświęconej Czerwonemu Bogu. - Tasaio jest niebezpieczny. - I równie ambitny. Desio ma swoje pasje, które nim kierują. Jego kuzyna interesuje tylko wojna i władza. Będzie mu służył wiernie, mając nadzieję, że pewnego pięknego dnia coś mu się przytrafi i on zostanie głową rodu. A poza tym będzie umacniał swoją pozycję i może spróbować zmierzyć się z nami. Zwycięstwo nad Acomą i osłabienie paru innych rodów da mu pozycję najsilniejszego konkurenta Almecha. I tu kryło się największe niebezpieczeństwo - śmierć Jingu naruszyła honor rodu i jego polityczną siłę, zmniejszyła też liczbę sprzymierzeńców, ale w niczym nie zmniejszyła liczebności wojsk i ich doświadczenia. Acomowie zaś dopiero odzyskiwali siły po masakrze kontyngentu na Midkemii, w której zginął pan Sezu. Wojownicy cho-ja byli wyborni, ale tylko do obrony granic. Poza granicami swych ziem Acomowie nie mogli sprostać sile, jaką rozporządzał Desio. -Musimy wiedzieć, co planują - powiedziała cicho, lecz z naciskiem. - Czy twoi ludzie mogą dowiedzieć się, co postanowi Desio? -Pani, nie przeceniaj możliwości szpiegów. Mój najlepszy człowiek był blisko Jingu, toteż miałem dobre informacje. Zajmuje nadal to samo stanowisko, ale nie wiadomo jak długo: Desio prawdopodobnie zmieni służących. Naturalnie, zacząłem przygotowywać jego następcę według gustów Desia, lecz jest to sprawa wymagająca czasu. Zaufanie nowego pana zyska dopiero za parę lat. Zrobię, co tylko można, by zebrać jak najdokładniejsze dane, ale nie gwarantuję wyników. Jeśli Desio pozostanie takim durniem, jakim był dotąd, jego kuzyn niewiele zwojuje. Jeśli jednak powierzy mu całą kampanię przeciwko nam, to będziemy w prawdziwym niebezpieczeństwie... Martwić się na zapas nie ma sensu, gdyż i tak nie przyniesie to żadnych korzyści. Należy czekać i zbierać wszelkie plotki i wieści: wiedza jest siłą, dzięki której można wygrać. Wstał i skłonił się, a Mara zezwoliła mu odejść. Dopiero gdy wyszedł, zauważyła, że nawet nie tknął jedzenia, co zdarzyło mu się po raz pierwszy. Poczuła zimny dreszcz. Tasaio zaplanował i zaaranżował śmierć jej ojca i brata, a na wieść o tym, że wrócił, poczuła się dziwnie bezbronna. Rozdział trzeci

Zmiany Ayaki sapnął i przewrócił się na plecy. Mara czule poprawiła mu koszulkę i delikatnie odgarnęła z czoła kosmyk czarnych włosów. Mimo masywnej budowy, odziedziczonej po ojcu, dziecko było wprost niesamowicie zwinne i tak żywe, że mając ledwie dwa latka, potrzebował równocześnie co najmniej dwóch nianiek. Jedna nie zdołałaby go upilnować. Miał też cięty język i urzekający uśmiech, którym podbijał nawet serca wojowników. Patrząc z miłością na swego synka, uświadomiła sobie, że minie jeszcze wiele lat, nim on dorośnie i przejmie władzę. Do tego czasu musi wiele zrobić. Musi mu zostawić Acomę w najsilniejszej z możliwych pozycji, aby ród przetrwał pierwsze lata rządów niedoświadczonego władcy. No cóż, to oznaczało, że trzeba całkowicie pozbyć się tej groźby, jaką byli Minwanabi. Zastanowiła ją cisza, dziś wyjątkowo jej rozmyślaniom nie towarzyszyły ostre komendy nadzorcy ani trzask krótkiego pejcza. Pejcz był oznaką rangi, jako że niewolnicy nader rzadko wymagali bicia. No, chyba że pochodzili z Midkemii. Barbarzyńcy bowiem nie zwracali najmniejszej uwagi na zadowolenie czy niezadowolenie nadzorcy, nie mieli cienia szacunku dla lepszych od siebie, a bicie nie wprawiało ich w zakłopotanie ani w zawstydzenie. Byli niewiadomą tak samo dla Mary, jak i dla tsurańskich niewolników, pracujących bez szemrania, gdyż zdawali sobie sprawę, że tylko dzięki pracy i pokorze mogą zasłużyć na lepsze wcielenie, na przykład służącego. Lenistwo, bicie czy niezadowolenie właściciela oznaczało brak łaski bogów, a niżej w hierarchii były już tylko zwierzęta... Ale ta błoga cisza nie trwała długo; tym razem rozmyślania przerwała jej sprzeczka. Jedną ze stron był naturalnie barbarzyńca, drugą zaś nadzorca. Jedynymi widocznymi postępami, jakie ci niewolnicy poczynili od dnia zakupu, były coraz lepsza znajomość języka i coraz więcej pręg na plecach. - Wola bogów? Pierdolisz?! - zabrzmiało w niezdarnej tsuranszczyznie i przez moment Mara zastanowiła się, co znaczy „pierdolisz”, ale zaraz usłyszała ciąg dalszy. - To czysty idiotyzm, nic więcej. Chcesz, żeby ci ludzie lepiej pracowali, to zrób, jak ci mówię. Zobaczysz, że mam rację. Nadzorca, nie przyzwyczajony do pyskujących niewolników, zapomniał języka w gębie i wszystko, co przyszło mu do głowy, to zdzielić rozmówcę batem. Jak pomyślał, tak zrobił i wywołał całkowicie nieoczekiwaną reakcję - dało się słyszeć szamotanie i pełen

wściekłości głos: - Uderz mnie jeszcze raz, wszarzu, a wrzucę cię łbem w dół, w tę kupę gówna za płotem! - Puść mnie, niewolniku! - zaskomlał rozpaczliwie nadzorca. Najwyraźniej przestał panować nad sytuacją. Mara musiała w to wkroczyć. Podeszła do okna, odsunęła zasłonę i spojrzała prosto na muskularne plecy i ramię rudowłosego niewolnika, który jedną ręką trzymał nadzorcę za pas tak, że nogi tamtego kopały powietrze. Widząc Marę, nadzorca zbladł i zaczął się bezgłośnie modlić do Keleshy, Bogini Miłosierdzia. Niewolnik zaś przyjrzał się jej błękitnymi oczyma, całkowicie pozbawionymi wyrazu, a Mara poczuła narastający gniew. Powiedziała jednak spokojnie: - Jeśli cenisz swoje życie, puść go, i to natychmiast! Rudy krótko się zastanowił, uśmiechnął szeroko i wykonał polecenie dosłownie - nadzorca, puszczony bez uprzedzenia, z głuchym łupnięciem wylądował na tyłku w samym środku ulubionego klombu Mary. - Brak ci choćby podstaw pokory, niewolniku - stwierdziła Mara, rozwścieczona jego uśmiechem. - A to jest wysoce niebezpieczne! Przestał się uśmiechać, za to spojrzał na nią ze szczerym zainteresowaniem, zdecydowanie podyktowanym przezroczystością szaty, a nie respektem dla autorytetu. Zrozumiała to natychmiast i poczuła się nieswojo. Tym bardziej ją to rozzłościło i tylko słowa Arakasiego uratowały niewolnika od egzekucji, która mogła stanowić przestrogę dla innych. Żaden nie zachowywał się właściwie i nie wiadomo było, dlaczego. Poza wyrżnięciem ich w pień pozostało tylko jedno: lekcja pokazowa. Skinęła więc na najbliższego wartownika i rozkazała: - Weź go na bok. Nie pozwól mu umrzeć, ale ma dostać solidne cięgi. Gdyby stawiał opór, możesz go zabić. Żołnierz dobył miecza i wskazał niewolnikowi, dokąd ma iść. Ten bez wahania wykonał polecenie, nie okazał nawet cienia strachu, co jeszcze bardziej rozjątrzyło Marę. W tej właśnie chwili rozległo się ciche pukanie do drzwi komnaty. - Czego?! - parsknęła wściekle, odwracając się na pięcie. Dopiero widok uskakującego w przerażeniu Jicana uświadomił jej niewłaściwość reakcji. Gestem kazała nadzorcy wynosić się z klombu i siadła obok spokojnie śpiącego syna. - Pani? - spytał niepewnie Jican, wsuwając głowę do pomieszczenia. - Dobrze, że jesteś. Chcę się dowiedzieć, dlaczego Elzeki musi się kłócić z niewolnikami. Elzeki wszedł zdyszany w ślad za Jicanem. Nadzorca to tylko ktoś nieco lepszy niż

niewolnik, gdyż zostaje nim niewyszkolony sługa i w każdej chwili może być odwołany ze stanowiska. Wiedząc o tym, padł plackiem na wywoskowaną podłogę i jęknął: -Pani, ci barbarzyńcy nie mają poczucia obowiązku ani duszy. Narzekają, marudzą, żartują... najgorszy jest ten rudy. Zachowuje się tak, jakby był urodzonym... -Urodzonym? - tym razem Mara nie zdołała nad sobą zapanować, a Jican aż się skrzywił, słysząc niefortunne sformułowanie. -Proszę o wybaczenie, pani. - Elzeki uderzył czołem o deski, aż echo poszło. - Nie chciałem okazać braku szacunku! -Naturalnie. - Machnęła niecierpliwie ręką. - Wyjaśnij, co chciałeś powiedzieć. -Inni barbarzyńcy go słuchają, pani. - Nadzorca odetchnął z ulgą, widząc, że złość Mary zmieniła się w ciekawość. - Może był oficerem, zbyt tchórzliwym, by umrzeć. Mógł skłamać naszym wojownikom, ci barbarzyńcy na każdym kroku mieszają prawdę z fałszem. Mają dziwne zwyczaje... czuję się wśród nich niepewnie. -O co się sprzeczaliście? - spytała, zastanawiając się nad sprzecznością: gdyby rudy był tchórzem, to dlaczego nie bał się bicia? - O wiele rzeczy, pani. On mówi z tak dziwnym akcentem, że czasami trudno go zrozumieć... - przerwał, słysząc odległe razy: najwyraźniej wartownik zaczął bić niewolnika, a ponieważ on sam nie zachował się właściwie, mógł być następnym do chłosty. Mara gestem kazała zasłonić okna, żeby hałasy nie rozpraszały jej uwagi i gdy służąca pospieszyła wykonać polecenie, dostrzegła pozostałych niewolników z barbarzyńskiego świata. Stali na ścieżce z sekatorami w dłoniach i przyglądali się jej z nie tajoną wrogością i pogardą, co było niewyobrażalne u niewolników. -Więc podaj choć jeden przykład tego, co ten niewolnik uważał za tak ważne, by ci się sprzeciwić - parsknęła zdeprymowana tym zachowaniem. -Chciał, żeby jeden z nich pracował w budynku. -Podał jakiś powód? - wtrącił się Jican. - Jakieś głupstwa: że nasze słońce jest cieplejsze niż to z ich świata i że tamten niewolnik dostał udaru. - I co jeszcze? - spytała Mara. - Narzekał też, że niektórzy potrzebują więcej wody, niż im dajemy, bo tu jest znacznie cieplej niż u nich... - I? - Tłumaczył, że są leniwi, bo nie znają się na roślinach. Nie byli ogrodnikami u siebie i nie znają się na tym, a tu jeszcze są inne rośliny niż u nich. I dlatego karanie ich za

wolne wykonywanie poleceń jest głupotą. - Pani, to są całkiem roztropne rady - wykrztusił zaskoczony Jican. Mara westchnęła. - Zdaje się, że postąpiłam zbyt pochopnie - przyznała. - Elzeki, idź przerwać chłostę i powiedz wartownikom, żeby obmyli niewolnika i przyprowadzili go tutaj. Służącego wymiotło, a Mara spojrzała z namysłem na Jicana. -Zdaje się, że kazałam ukarać niewłaściwego człowieka. -Elzeki nigdy nie był nadzwyczaj bystry - przyznał Jican. -A więc trzeba go zmienić: niewolnicy są zbyt cenni, by marnowali ich tacy głupcy. Przekaż mu moją decyzję i wybierz następcę. - Twoja wola, pani. - Jican skłonił się i wyszedł. Mara zaś wezwała niańkę i kazała jej odnieść synka wraz z posłaniem do jego pokoju, po czym spokojnie czekała na barbarzyńcę, który zdołał skutecznie zająć jej cały, przeznaczony na rozmyślania, czas. * * * Dwaj strażnicy wprowadzili niewolnika w mokrej przepasce i z byle jak osuszonymi włosami. Polecenie umycia spełnili najprościej, używając podręcznych środków: wrzucili go do koryta dla bydła. Chłosta i przymusowa kąpiel nie wpłynęły na jego temperament, teraz, zamiast rozbawienia, w błękitnych oczach kryła się wściekłość, co speszyło Marę. Lujan często przekraczał granicę dobrych manier, ale nigdy dotąd nikt, o tyle od niej gorszy, tak na nią nie patrzył. Nie mając innego wyjścia, spojrzała nań równie złym wzrokiem i nie odzywała się. Wojownicy skłonili się niezgrabnie, gdyż nadal mocno trzymali więźnia, po czym najstarszy przerwał milczenie: - Niewolnik lepiej będzie wyglądał na kolanach, pani. Mara ocknęła się i zauważyła, że woda zmieszana z krwią zaczyna tworzyć sporą kałużę wokół nóg obiektu jej zainteresowań, toteż posłała służbę po ręczniki i odparła odruchowo: - Niech stoi sam, jeśli chce. Służący pojawił się z naręczem perfumowanych ręczników, skłonił się i dopiero wtedy dotarło doń, że przyniósł je niewolnikowi. -Wytrzyj go, zanim do reszty zrujnuje podłogę - parsknęła Mara, widząc jego wahanie. -Twoja wola, pani. - Sługa skłonił się i zaczął wycierać od łopatek, gdyż wyżej nie mógł dosięgnąć. -Zostawcie nas - poleciła Mara wartownikom.

Skłonili się i bez słowa wyszli na korytarz, a barbarzyńca roztarł nadgarstki i nieco poirytowany nieskutecznością zabiegów służącego, odebrał mu ręcznik i metodycznie zaczął się wycierać. Gdy skończył, wokół walały się trzy inne, ale kałuża zniknęła. - Zanieś je do prania - poleciła i wskazała niewolnikowi siedzisko. Siadł i oboje uważnie się sobie przyglądali. Dopiero po dłuższej chwili zrozumiała, dlaczego się irytuje – myślała o siedzącym jako o człowieku, a przecież niewolnicy stanowili majątek. Nigdy dotąd nie martwiła się o to, więc skąd ta niepewność... Znalezienie odpowiedzi na to pytanie było niczym wyzwanie, toteż czym prędzej wróciła do roli głowy rodu. - Rozumiem, że się pospieszyłam - oznajmiła spokojnie. - Po zbadaniu sprawy okazuje się, że niesłusznie kazałam cię wychłostać. Zaskoczyła go, ale dobrze nad sobą panował. Pomagała mu w tym broda, częściowo kryjąca rysy twarzy i jako rzadkość odruchowo przyciągająca uwagę; Tsurańscy mężczyźni golili się albo wyrywali zarost. - Niewolniku, chcę wiedzieć więcej o ziemiach, z których pochodzisz - zażądała. - Mam imię - odparł głębokim barytonem, w którym pobrzmiewała wrogość. - Nazywam się Kevin. Kevin z Miasta Zun. - W swoim świecie mogłeś zaliczać się do ludzi, tutaj jesteś niewolnikiem. A niewolnik nie posiada honoru, więc nie jest człowiekiem. Wybrałeś niewolę zamiast śmierci, więc sam sobie zgotowałeś ten los... Chyba że byłeś wasalem i pan nie dał ci pozwolenia na odebranie sobie życia. Kevin siedział przez chwilę z zupełnie ogłupiałą miną. -Proszę? - wykrztusił. - Nie rozumiem, o co chodzi. -Czy twój dom składał przysięgę wasalną innemu? -Zun przysięgało królowi w Rillanan, to normalne. - I ten król zakazał ci upaść na miecz? - spytała, używając prostych sformułowań, jak w rozmowie z dzieckiem. - Upaść na miecz? A po co? Mogę być trzecim synem niezbyt ważnego rodu, ale nie potrzebuję zgody ani zakazu króla, żeby nie postępować jak wariat! - zdziwił się Kevin. Tym razem Mara zamrugała, nie rozumiejąc. -Czy wy nie macie honoru? - wykrztusiła. - Skoro miałeś wolny wybór, dlaczego zamiast śmierci wybrałeś niewolę? -Po pierwsze, to nie miałem żadnego realnego wyboru, bo gdybym miał, to byłbym teraz w domu z rodziną, a nie zażywał twojej gościnności, że się tak wyrażę.