ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 237 503
  • Obserwuję978
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 296 191

Feist Raymond E Wurst Janny - Imperium 03 - Władczyni Imperium

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Feist Raymond E Wurst Janny - Imperium 03 - Władczyni Imperium.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK 1.Różne
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 304 stron)

Raymond E. Feist Janny Wurts Władczyni Imperium Przełożyła Alina Pożarowszczyk Tytuł oryginału Mistress of the Empire

Książka ta dedykowana jest Kyung i Jonowi Conningom - jesteśmy wdzięczni za Waszą przyjaźń i intuicję

Podziękowania W ciągu pięciu lat, kiedy pisaliśmy wszystkie trzy powieści, zdążyliśmy zaciągnąć dług wdzięczności wobec wielu osób, bez których ta praca nie sprawiłaby satysfakcji ani nam, ani naszym czytelnikom. Dziękujemy: Friday Nighters, od których wszystko się zaczęło, gdy przed wielu laty R.E.F. zapytał, gdzie leży Midkemia... i nie można już było nie napisać tej historii. Naszym rozlicznym redaktorom - Adrianowi Zackheimowi, Jimowi Moserowi, Pat LoBrutto, Jannie Silverstein - za to, że pozwolili nam odejść. Elain Chubb za kontynuację pracy i jej zakończenie. Ludziom z wydawnictw, które nas publikują, za ich zainteresowanie i pracowitość wykraczające poza obowiązek; zarówno tym, którzy odeszli do innych wydawnictw, jak i tym, którzy zostali z nami. Jonathanowi Matsonowi za to, że jest kimś więcej niż agentem literackim. Mike’owi Floerkeyowi za informacje i techniczne wskazówki. Wreszcie Kathlyn Starbuck i Donowi Maitzowi za to, że wytrzymali z nami przez sześć lat, choć wcale nie było to takie łatwe. To, że nadal jesteśmy małżeństwem, najlepiej świadczy o ich cierpliwości i miłości. Raymond E. Feist Janny Wurts San Diego, Kalifornia Sarasoła, Floryda czerwiec 1991

Rozdział pierwszy Tragedia Świeciło poranne słońce. Krople rosy na trawie nad jeziorem lśniły jak klejnoty, a łagodny wietrzyk niósł wołanie shatr. Siedząca w lektyce obok męża Mara Acoma napawała się świeżością poranka, który już wkrótce miał ustąpić upalnemu dniu. Na jej kolanach drzemał dwuletni synek, Justin. Zamknęła oczy i wsuwając palce w dłoń męża, westchnęła z zadowoleniem. Hokanu uśmiechnął się i zamknął jej dłoń w swojej. Pomimo delikatności tego uścisku wyczuwało się w nim siłę. Mąż Mary był niezwykle przystojnym mężczyzną i doświadczonym wojownikiem, który nawet w obecnych czasach pokoju nie zatracił atletycznej sylwetki. Ostatnie trzy lata były dobre. Po raz pierwszy od czasów dzieciństwa Mara odzyskała poczucie bezpieczeństwa. Nie zagrażały jej już zabójcze, nie kończące się polityczne intrygi rozgrywki Rady. Wróg, który zabił jej ojca i brata, był pokonany; pozostał po nim tylko proch i wspomnienia. Cały jego ród upadł wraz z nim, a ziemie przodków i wspaniała posiadłość rodowa decyzją cesarza przeszły na własność Mary. Co prawda, przesąd głosił, że na ziemiach upadłego rodu ciąży klątwa; ale w tak piękny poranek trudno było w to uwierzyć. Lektyka przesuwała się powoli wzdłuż brzegu jeziora, a małżonkowie cieszyli się wspólnie spokojem tej godziny. Obydwoje rozmyślali o domu, który tu stworzyli. Dolina, należąca niegdyś do rodu Minwanabich, ukryta między stromymi wzgórzami, które wyżej przechodziły w skalne granie, była za sprawą swego naturalnego położenia nie tylko łatwa do obrony, lecz także tak piękna, jakby przyczynili się do tego sami bogowie. W jeziorze odbijało się spokojne niebo. Powierzchnię wody marszczyły drobne fale wzbudzane przez jednoosobowe łódki posłańców wiozących wiadomości do faktorów w Świętym Mieście. Barki ze zbożem odpychane od dna przez śpiewających niewolników wiozły tegoroczne plony do spichlerzy, gdzie zboże miało poczekać na wiosnę, gdy wyższy poziom wody umożliwi transport w dół rzeki. Suchy jesienny wietrzyk marszczył złote trawy. Mury posiadłości oświetlone porannym słońcem wyglądały, jakby wykuto je z alabastru. Dalej, w naturalnym obniżeniu terenu, Lujan i Xandia musztrowali połączony oddział wojowników Acomy i Shinzawai. Hokanu miał kiedyś odziedziczyć po swym ojcu tytuł głowy rodu, toteż jego małżeństwo z

Marą nie doprowadziło do połączenia obydwu rodów. Wojownicy noszący zieleń Acomy maszerowali w szeregu z odzianymi niebiesko Shinzawai, a tu i ówdzie widać było między nimi czarne oddziały cho-ja. Wraz z ziemiami Minwanabich pani Mara odziedziczyła także sojusze z dwoma przyległymi gniazdami, a co się z tym wiązało, siły zbrojne w postaci trzech kompanii mrówkopodobnych wojowników, zrodzonych specjalnie do walki. Wróg, który byłby na tyle nieroztropny, by ich zaatakować, naraziłby się na szybką zagładę. Mara i Hokanu wraz ze swymi wasalami i sojusznikami dysponowali wyćwiczoną armią, która nie miała równej sobie w całym Imperium. Jedynie Biała Gwardia samej Światłości Niebios, wspomagana przez rekrutów z tych domów, których cesarz był suwerenem, mogłaby mierzyć się z tą siłą. Gdyby jednak znakomici żołnierze i niemal zupełnie niedostępna forteca nie okazały się wystarczającym zabezpieczeniem, Biała Gwardia ruszyłaby jej z pomocą; przyznany Marze tytuł Sługi Imperium czynił ją honorowym członkiem rodziny cesarza, toteż według tsuranskich praw honoru obrazić ją lub też grozić jej było obrazą Światłości Niebios. - Wydaje się, że jesteś dziś bardzo z siebie zadowolona, żono - szepnął Hokanu wprost do jej ucha. Mara oparła głowę na jego ramieniu i rozchyliła usta do pocałunku. Nawet jeśli w głębi serca tęskniła do szalonej namiętności, jakiej zaznała z ojcem Justina, rudowłosym barbarzyńskim niewolnikiem, pogodziła się z tą stratą. Hokanu był jej bratnią duszą. Łączyła ich polityczna przenikliwość i zamiłowanie do innowacji. Miał bystry umysł, dobre serce i był jej bardzo oddany. Godził się też z silnym charakterem żony, do czego niewielu Tsurańczyków było zdolnych. Przy nim Mara miała równe prawo głosu. Małżeństwo przyniosło jej głębokie, trwałe zadowolenie, i choć mniej już się interesowała rozgrywką Rady, nie uczestniczyła w niej zmuszona tylko strachem. Jego pocałunek powoli, jak dobre wino, rozgrzewał krążącą w jej żyłach krew, gdy wtem ciszę przeciął przenikliwy okrzyk. Mara wyprostowała się, uwalniając z objęć Hokanu. W ciemnych oczach męża odbił się jej uśmiech. - Ayaki! - zawołali równocześnie i w tejże chwili na ścieżce biegnącej wzdłuż brzegu jeziora rozległ się tętent końskich kopyt. Hokanu mocniej objął ramiona żony. Obydwoje pochylili się, śledząc z zainteresowaniem poczynania starszego syna i spadkobiercy Mary. Spomiędzy drzew wypadł czarny jak węgiel koń z rozwianą na wietrze grzywą. Jego uzda przyozdobiona była zielonymi pomponami. Wysadzany perłami napierśnik chronił

siodło przed ześliźnięciem się do tyłu po smukłym tułowiu. W lakierowanych strzemionach przykucnął chłopiec, który niedawno skończył dwanaście lat. Jego włosy miały ten sam odcień głębokiej czerni co sierść rumaka. Ściągnął wodze, zawracając konia, i pogalopował w stronę lektyki Mary. Twarz miał zarumienioną od pędu, a piękna, wyszywana cekinami szata powiewała za nim jak chorągiew. - Wyrasta na bardzo śmiałego jeźdźca - odezwał się Hokanu z podziwem. - Zdaje się, że prezent urodzinowy ucieszył go. Mara patrzyła na chłopca z rozjaśnioną twarzą. Ayaki był największą radością jej życia. Nikogo innego nie kochała tak jak jego. Czarny ogier odrzucił łeb do tyłu w geście protestu. Było to szlachetne zwierzę, chętne do biegu. Mara wstrzymała oddech. Nie przywykła jeszcze do tych ogromnych stworzeń, sprowadzanych ze świata barbarzyńców. Ayaki odziedziczył po swym ojcu żyłkę awanturniczą i w ciągu lat, które minęły od czasu, gdy cudem udało mu się uniknąć śmierci z ręki nożownika, czasami ogarniał go niespokojny nastrój. Wydawało się wtedy, że prowokuje śmierć, jakby chwile, gdy narażał się na niebezpieczeństwo, dawały mu poczucie pełni życia. Tym razem jednak nie ryzykował; rumaka wybrano nie tylko ze względu na chyżość, ale także dlatego, że był posłuszny. Wydął chrapliwie nozdrza, wypuszczając obłoczek pary, i posłusznie biegł w równym tempie obok niewolników niosących lektykę Mary, którzy z trudem powstrzymywali ochotę, by się odsunąć od niego jak najdalej. Pani Acoma podniosła wzrok. Chłopiec i koń zajmowali niemal całe pole jej widzenia. Ayaki zapowiadał się na wysokiego mężczyznę, podobnie jak obydwaj jego dziadkowie. Po przodkach z rodu Acoma odziedziczył także szczupłą sylwetkę, a po ojcu upór i odwagę. Hokanu nie był co prawda jego prawdziwym ojcem, lecz zaprzyjaźnili się i darzyli wzajemnym szacunkiem. Każdy rodzic byłby dumny z takiego syna. Ayaki wykazywał już inteligencję, która bardzo mu się przyda, gdy dorośnie i przystąpi do rozgrywki Rady jako pełnoprawny władca Acomy. - Lubisz się popisywać - drażnił się z nim teraz Hokanu. - Nasi niewolnicy, jako jedyni w całym Imperium, otrzymali przywilej noszenia sandałów, ale jeśli myślisz, że każemy im ścigać się z tobą po łąkach, to muszę cię rozczarować. Ayaki roześmiał się, zatrzymując spojrzenie na matce. W jego ciemnych oczach odbijało się podniecenie. - Prawdę mówiąc, miałem właśnie zapytać Lax’la, czy mógłbym się pościgać z cho-ja. Ciekaw jestem, czyjego wojownicy potrafią biec szybciej niż oddział barbarzyńskich jeźdźców.

- To mogłoby się przydać na wypadek wojny, której, bgom niech będzie chwała, w tej chwili nie ma - odrzekł Hokanu nieco poważniej. - Tylko pamiętaj, że masz się odpowiednio zachowywać i uważaj, żeby nie urazić w niczym godności komendanta Lax’la. Ayaki uśmiechnął się szerzej. Wychował się pośród cho-ja i ich dziwne zwyczaje zupełnie go nie onieśmielały. -Lax’l jeszcze mi nie wybaczył tego, że podałem mu owoc jomach z pestką. -Wybaczył - wtrąciła Mara. - Ale dzięki temu przejrzał twoje sztuczki, i bardzo dobrze się stało. Cho-ja nie znają się na żartach tak jak ludzie. - Zerknęła na Hokanu i dodała: - Właściwie wydaje mi się, że w ogóle nie mają poczucia humoru. Ayaki wykrzywił się, a ogier pod nim zatańczył w miejscu. Tragarze odsunęli się od końskich kopyt. Gwałtowne poruszenie zbudziło małego Justina, który otworzył oczy i zaniósł się głośnym płaczem. Rumak poderwał się gwałtownie, spłoszony hałasem. Ayaki mocno trzymał wodze, ale zwinne zwierzę zdążyło odsunąć się o kilka kroków. Twarz Hokanu nie drgnęła, choć bawiła go determinacja chłopca, by nie stracić kontroli nad zwierzęciem. Justin mocno kopnął matkę w brzuch. Mara pochyliła się i pochwyciła go mocniej w ramiona. Naraz tuż przy uchu Hokanu rozległ się świst. Zasłony lektyki zadrżały i w jedwabiu, dokładnie w miejscu, gdzie jeszcze przed sekundą znajdowała się głowa Mary, pojawiła się malutka dziurka. Hokanu rzucił się naprzód, zasłaniając żonę i pasierba własną piersią i równocześnie szybko rozejrzał się dokoła. Coś czarnego poruszyło się w cieniu krzewów obok ścieżki. Instynkt żołnierza nakazał mu działać automatycznie. Wypchnął żonę i dziecko z lektyki, przez cały czas osłaniając ich własnym ciałem. Lektyka przewróciła się, dostarczając im dodatkowej osłony. - W krzakach! - krzyknął do rozciągniętych na ziemi niewolników. Strażnicy wyciągnęli miecze, gotowi bronić swojej pani. Zawahali się jednak, nie widząc żadnego celu, który mogliby zaatakować. Spod zwału poduszek i podartych zasłon rozległ się zdumiony okrzyk Mary i zawodzenie Justina. - Co się... - Za krzewami akasi! - krzyknął jednocześnie Hokanu do strażników. Koń wzdrygnął się, jakby ukąsił go giez. Położył uszy po sobie i potrząsnął ciężką grzywą. Ayaki poczuł, że jego rumak drży, i poluzował wodze, żeby ulżyć zwierzęciu. - Spokojnie. Stój spokojnie - powtarzał. Zaabsorbowany uspokajaniem zwierzęcia nie zwrócił uwagi na ostrzeżenie ojczyma. Strażnicy pobiegli w kierunku krzewów akasi. Hokanu zerknął zza osłony lektyki i

zauważył zdenerwowanie konia Ayakiego. Promień słońca zabłysnął na malutkiej, lakierowanej strzałce wbitej w kłąb zwierzęcia. - Ayaki! Zsiadaj! Koń niebezpiecznie wierzgnął nogą. Trucizna rozchodząca się po ciele wraz z krwią zaczynała już działać. Przewrócił oczami, pokazując ogromne białka, stanął dęba i zarżał przeraźliwie niemal ludzkim głosem. Hokanu jednym susem wyskoczył z lektyki i pochwycił uzdę, ale uderzenie kopyt odrzuciło go do tyłu. Zrobił unik i spróbował jeszcze raz, koń jednak obrócił się, wyrywając mu uzdę z rąk. Hokanu na tyle dobrze znał się na koniach, by wiedzieć, że zwierzę wpadło w amok i teraz już żadna siła nie może go opanować. - Ayaki! Zsiadaj natychmiast na ziemię! - zawołał do chłopca, który przywarł do zwierzęcia ze wszystkich sił, obejmując jego kark ramionami. - Nie! - zawołał odważnie chłopiec. - Uspokoję go! Hokanu jeszcze raz spróbował pochwycić wodze. Ogarnięty lękiem o Ayakiego, zapomniał o własnym bezpieczeństwie. Troska chłopca byłaby usprawiedliwiona, gdyby koń po prostu się przestraszył, ale Hokanu widział już kiedyś, jak działa zatruta strzałka, i teraz prawidłowo rozpoznał, że drżenie konia i nagły brak koordynacji ruchów zwiastują działanie szybkiej trucizny. Gdyby strzałka trafiła w Marę, śmierć nastąpiłaby w przeciągu kilku sekund. Zwierzę było jednak niemal dziesięciokrotnie większe od niej, toteż jego koniec był powolniejszy i niesamowicie bolesny. Koń dogorywał z chrapliwym rżeniem. Przez wielkie ciało przebiegł spazm. Obnażył żółte zęby i usiłował ugryźć Hokanu, który bezskutecznie próbował pochwycić wodze. - Trucizna, Ayaki! - zawołał, przekrzykując rżenie. Przednie nogi zwierzęcia już zesztywniały. Napinając mięśnie, koń zapierał się mocno o ziemię. Hokanu wyciągnął rękę w stronę siodła z nadzieją, że uda mu się pochwycić chłopca i wyjąć go ze strzemion, ale w tej samej chwili tylne nogi zwierzęcia ugięły się i ogier runął. Odgłos uderzenia ciężkiego ciała o ziemię zmieszał się z krzykiem Mary. Ayaki do ostatniej chwili nie chciał zeskoczyć na ziemię i teraz upadł wraz ze swym rumakiem. Siła uderzenia odrzuciła go w poprzek ścieżki, wykręcając głowę do tyłu pod dziwnym kątem. Koń zadrżał po raz ostatni i skonał, przygniatając sobą jeźdźca. Ayaki nie wydał żadnego dźwięku. Hokanu obiegł dokoła nieszczęsnego rumaka i uklęknął przy nim, ale było już za późno. Uwięziony pod ciężarem wstrząsanego dreszczami agonii zwierzęcia chłopiec był blady jak widmo. W ostatniej chwili przed śmiercią zwrócił ciemne oczy na ojczyma i wyciągniętą ręką dotknął jego dłoni. Hokanu poczuł, że drobne, brudne palce wiotczeją w jego uścisku. Zacisnął rękę w

gniewie i rozpaczy, jakby próbując zaprzeczyć temu, co się stało. - Nie! - zawołał błagalnie. W uszach miał krzyki Mary i niejasno zdawał sobie sprawę z obecności jej gwardii honorowej. Żołnierze otoczyli ich i z wysiłkiem odsunęli zwierzę na bok. Z jego płuc uszły resztki powietrza, poruszając struny głosowe, przez co z gardła wydobył się chrapliwy pomruk. Ayaki w obliczu wstrząsającej, przedwczesnej śmierci nie zdobył się nawet na taki dźwięk. Rumak zmiażdżył mu pierś Z poszarpanego ciała sterczały żebra jak połamane klingi mieczy. Młoda twarz o zbyt bladych policzkach wpatrywała się szeroko otwartymi, zdumionymi oczami w spokojne niebo nad głową. Palce, wyciągnięte z ufnością do przybranego ojca w geście, który miał odepchnąć grozę ciemności, pozostały bezwładnie rozwarte i puste. Przyschnięty pęcherz na kciuku świadczył o pilnych ćwiczeniach w walce drewnianym mieczem, ale chłopiec nigdy już nie miał doświadczyć okropności ani honorów pola bitwy, słodyczy pocałunku swej pierwszej dziewczyny ani dumy i odpowiedzialności władcy wielkiego domu. Nieodwołalność tego nagłego końca była bolesna jak krwawiąca rana. Hokanu poczuł żal i niedowierzanie. Jedynie odruchy wyniesione z pola bitwy pozwoliły mu opanować wstrząs. - Nakryj dziecko swoją tarczą - nakazał wartownikowi. Jego matka nie może go tak zobaczyć. Ale te słowa wyszły z jego odrętwiałych ust zbyt późno. Mara już tu była; poczuł na łydce muśnięcie jej jedwabnej szaty. Rzuciła się na kolana przy ciele syna i wyciągnęła ramiona, by go objąć i podnieść z zakurzonej ziemi, jakby siłą miłości mogła przywrócić go do życia. Jej dłonie jednak zastygły w powietrzu nad poszarpanymi, zakrwawionymi szczątkami, które niedawno jeszcze były Ayakim. Otworzyła bezgłośnie usta. Coś się w niej załamało. Hokanu instynktownie pochwycił ją za ramię i wtulił jej twarz w swoją pierś. - Odszedł do pałacu Czerwonego Boga - wymamrotał, ona jednak nic nie odpowiedziała. Hokanu czuł pod swoją dłonią szybkie uderzenia jej serca. Zbyt późno zauważył jakieś poruszenie w krzewach obok ścieżki. Strażnicy Mary rzucili się tam mściwie i pochwycili zamachowca przyodzianego w czarne szaty. Zanim Hokanu zdążył zebrać myśli i nakazać zachowanie go przy życiu, by zmusić do wyznania, kto go wynajął, miecze uniosły się i opadły, pokrywając się jaskrawą czerwienią. Po krótkiej chwili zabójca Ayakiego leżał już poćwiartowany jak byk nidry w kramie rzeźnika. Hokanu patrzył na to z przykrością. Gdy strażnicy obrócili ciało, między plamami

krwi zauważył krótką czarną koszulę i spodnie. Dłonie zamachowca pomalowane były czerwoną farbą, a na twarzy miał czarną maskę, spod której widać było tylko oczy. Gdy żołnierze odsunęli maskę, ukazał się błękitny tatuaż na lewym policzku. Takie znaki nosili jedynie członkowie Hamoi Tong, bractwa płatnych morderców. Hokanu podniósł się powoli. W tej sytuacji nie miało znaczenia to, że strażnicy zabili mordercę; z radością oddałby życie na torturach, zanim przekazałby jakąkolwiek informację. Ludzie Hamoi zachowywali ścisłą tajemnicę i było pewne, że zabójca nie wiedział, kto zapłacił jego zwierzchnikowi. A liczyło się wyłącznie nazwisko człowieka, który wynajął jednego z Bractwa Hamoi. Resztką chłodnej rozwagi Hokanu pojął, że ten zamach na życie Mary nie był tani. Morderca nie mógł mieć nadziei, że przeżyje swą misję, a samobójczy atak musiał kosztować fortunę w metalu. - Przeszukajcie ciało i prześledźcie jego ślady na terenie posiadłości - usłyszał własny głos, stwardniały od dławionych uczuć. - Może uda wam się znaleźć jakiś znak wskazujący na to, kto mógł go wynająć. Dowódca oddziału Acomy skłonił głowę i ostrym głosem wydał rozkazy swym ludziom. -Zostawcie strażnika przy ciele chłopca - dodał Hokanu, pochylając się do Mary, by, jeśli to możliwe, pocieszyć ją jakiś sposób. Wciąż milczała, walcząc z grozą i niedowierzaniem. Nie winił jej za to, że nie mogła opanować uczuć i zachować maski obojętności; jak przystało na Tsurankę. Przez wiele lat Ayaki był jej jedyną rodziną; nie miała innych krewnych. Jej życie zawczasu zostało naznaczone śmiercią i utratą bliskich. Przytulił do piersi jej drobne, drżące ciało i wydał kilka dodatkowych poleceń dotyczących chłopca. Ale gdy delikatnie spróbował odciągnąć Marę od nieżyjącego syna, wyrwała mu się. -Nie! - zawołała ze stłumionym bólem. - Nie zostawię go tu samego! -Pani, Ayakiemu nikt już nie może pomóc. Stoi teraz przed tronem Czerwonego Boga. Mimo młodego wieku wykazał wielką odwagę w obliczu śmierci. Turakamu przyjmie go z honorami. - Przesunął dłonią po jej ciemnych włosach i wilgotnej od łez twarzy. - Lepiej się poczujesz w pałacu, w otoczeniu bliskich ci ludzi. Piastunki zajmą się Justinem. -Nie - powtórzyła Mara. W jej głosie pojawił się ton, który Hokanu znał i wiedział, że lepiej mu się nie sprzeciwiać. - Nie ruszę się stąd. I choć po chwili zgodziła się odesłać młodszego syna do pałacu pod eskortą kompanii

wojowników, resztę ranka przesiedziała w upale na zakurzonej ziemi, wpatrując się w znieruchomiałą twarz pierworodnego. Hokanu został przy niej. Nie odpędziła go woń martwych ciał ani rojące się chmary much, które wchodziły w oczy zakrwawionego końskiego trupa. Opanowany niczym na polu bitwy, stawił czoło najgorszemu. Cichym głosem nakazał niewolnikowi pobiec po służących i przynieść jedwabny namiot do osłony przed upałem. Mara nawet nie podniosła głowy, gdy rozstawiano nad nią osłonę, jakby ludzie dokoła niej nie istnieli. Siedziała, przesypując między palcami grudki ziemi aż do chwili, gdy nadeszło dwunastu najlepszych żołnierzy w paradnych zbrojach, by zabrać ciało jej syna. Hokanu zdecydował, że chłopcu należy oddać wszelkie honory przysługujące żołnierzom, którzy zginęli na polu bitwy. Nikt się temu nie sprzeciwiał. Ayaki zginął od nieprzyjacielskiej strzałki, tak jakby trucizna trafiła w jego własne ciało, gdyż do ostatniej chwili nie chciał porzucić ukochanego rumaka. Taka odwaga i odpowiedzialność w tak młodym wieku zasługiwały na uhonorowanie. Mara patrzyła z zesztywniała, porcelanową twarzą na wojowników, którzy podnieśli ciało jej syna i ułożyli je na marach wyścielonych proporcami w zielonym kolorze Acomy. Jeden z proporców był szkarłatny na cześć Czerwonego Boga, pana życia i śmierci. Żaden podmuch wiatru nie mącił upału i wojownicy oblali się potem. Hokanu pomógł Marze podnieść się, modląc się w duchu, by się nie załamała. On sam z trudem hamował rozpacz i to nie tylko ze względu na Ayakiego. Cierpiał także z powodu Mary. Nie był w stanie nawet wyobrazić sobie jej bólu. Podtrzymał ją, gdy stanęli obok noszy, i orszak powoli ruszył ze wzgórza w stronę domu, który zaledwie przed kilkoma godzinami wydawał im się ostoją spokoju i szczęścia. Ogrody nadal były soczyście zielone, brzeg jeziora spokojny i piękny, i pośród tej scenerii widok zakrwawionego, nieruchomego chłopca na noszach wydawał się zbrodnią przeciwko naturze. Gwardia honorowa zatrzymała się przed frontowym wejściem, używanym tylko przy uroczystych okazjach. Zgromadzeni w cieniu olbrzymiego kamiennego portalu najwierniejsi słudzy jeden po drugim skłaniali głowy przed marami, oddając cześć młodemu panu. Przewodził im Keyoke, pierwszy doradca wojenny, o włosach posrebrzonych ze starości, oparty na szczudle, którego musiał używać od czasu, gdy stracił nogę w bitwie. Teraz, wypowiadając tradycyjne słowa współczucia, ukrył szczudło w fałdach uroczystej szaty i choć jego twarz pozostała nieruchoma, jakby wyrzeźbiona w drewnie, patrzył na Marę z ojcowskim smutkiem w ciemnych oczach. Po nim skłonił się Lujan, wódz sił Acomy. Zwykły szelmowski uśmiech zniknął z jego twarzy; z trudem powstrzymywał łzy. Choć był

żołnierzem do szpiku kości, w tej chwili z trudem zachowywał godną postawę. Uczył leżącego na marach chłopca posługiwania się mieczem i zaledwie tego ranka chwalił go za postępy w nauce. Gdy Mara przechodziła obok niego, dotknął jej ręki. - Pani, Ayaki był wzorowym żołnierzem, choć miał zaledwie dwanaście lat. Pani Acoma zaledwie skinęła głową w odpowiedzi. Hokanu podprowadził ją do następnego sługi w szeregu, którym był jej hadonra. Drobny i nieśmiały jak mysz Jican wydawał się głęboko nieszczęśliwy. Niedawno udało mu się zainteresować Ayakiego sztuką prowadzenia finansów posiadłości. Uczył chłopca przy pomocy gier, w których żetony zrobione z muszelek reprezentowały towary Acomy. Teraz w kąciku obok spiżarni nie będzie już rozbrzmiewał grzechot muszli. Jican z trudem wyjąkał oficjalne słowa współczucia. Ból Mary odbijał się w jego szczerych, brązowych oczach. * * * Następny po Jicanie był młody doradca Saric i jego pomocnik Incomo. Obydwaj dopiero od niedawna należeli do domowników; Ayaki jednak podbił ich serca tak samo, jak serca starych sług. Kondolencje, które złożyli Marze, brzmiały szczerze, ona jednak nie potrafiła odpowiedzieć. Potknęła się na schodach i upadłaby, gdyby Hokanu nie podtrzymał jej w porę. Nagle znaleźli się w chłodnym cieniu korytarza. Hokanu wzdrygnął się. Po raz pierwszy wnętrze z pięknie obrobionych kamieni nie zrobiło na nim wrażenia bezpiecznego schronienia, a wspaniale malowane ruchome przegrody, które wykonano na ich zamówienie, nie napełniły go podziwem. Poczuł bolesne wątpliwości: czyżby śmierć Ayakiego była wyrazem niezadowolenia bogów z tego, że Mara przejęła posiadłość swych pokonanych wrogów? Ród Minawabich, którego członkowie niegdyś przechadzali się po tych komnatach, zaprzysiągł krwawą walkę przeciwko rodowi Acomów. Wbrew tradycji Mara nie zakopała w ziemi ich natami, kamienia-talizmanu, który wiązał dusze zmarłych z Kołem Życia dopóty, dopóki stał w słońcu. Czyżby kołaczące się tu duchy wrogów miały moc, by sprowadzić nieszczęście na nią i jej dzieci? Pełen obaw o bezpieczeństwo małego Justina, strofując się w duchu za uleganie przesądom, Hokanu skupił się na Marze. Śmierć i utrata zawsze hartowały ją i napełniały wolą walki; tymczasem teraz wyglądała na zupełnie zdruzgotaną. Odprowadziła ciało chłopca do wielkiej sali, poruszając się jak manekin ożywiony zaklęciem czarownika. Siedziała nieruchomo przy marach, gdy służący i pokojówki myli poszarpane ciało jej dziecka i przyoblekali je w jedwabie i klejnoty, które należały do niego jako do dziedzica wielkiego

rodu. Hokanu krążył w pobliżu, nie mogąc znieść bezczynności i zarazem przygnieciony świadomością, że jest zupełnie bezużyteczny. Kazał przynieść jedzenie, ale jego pani odmówiła posiłku. Wezwał uzdrowiciela i polecił mu przyrządzić środek nasenny. Spodziewał się, a nawet miał nadzieję, że wzbudzi tym gniew Mary. Ona jednak tylko potrząsnęła głową w odrętwieniu i odsunęła filiżankę. Słońce przesuwało się coraz wyżej po niebie. Cienie na podłodze zaczęły się wydłużać i przez okna w suficie do wnętrza wpadły ukośne smugi światła. Gdy przysłany przez Jicana skryba po raz trzeci dyskretnie zapukał do głównych drzwi sali, Hokanu wreszcie przejął kontrolę nad sytuacją. Polecił odnaleźć Sarica lub Incoma i sporządzić listę domów, które należało zawiadomić o tragedii. Było oczywiste, że Mara nie potrafi sama się tym zająć. Od wielu godzin siedziała w bezruchu, trzymając zimne, sztywne palce chłopca w swoich. Przed zmierzchem pojawił się Lujan w zakurzonych sandałach i ze znużeniem w oczach większym niż po kampanii wojennej. Skłonił się przed swą panią i jej małżonkiem, czekając na pozwolenie, by przemówić. Mara nie oderwała otępiałego wzroku od syna. Hokanu wyciągnął dłoń i dotknął jej sztywnego ramienia. - Moja ukochana, dowódca ma dla ciebie wiadomości. Pani Acoma poruszyła się gwałtownie, jakby przywołano ją z bardzo daleka. - Mój syn nie żyje - odezwała się cicho. - Na miłosierdzie wszystkich bogów, to ja powinnam była zginąć. Hokanu, przejęty do głębi serca współczuciem, odsunął z jej czoła kosmyk włosów. - Gdyby bogowie chcieli nam okazać swą łaskę, w ogóle nie dopuściliby do tego ataku - odrzekł, widząc jednak, że jego pani znów popadła w odrętwienie, zwrócił się do oficera. Obydwaj mężczyźni wymienili zaniepokojone spojrzenia. Widzieli już Marę ogarniętą bólem, gniewem, nawet panicznym lękiem o własne życie, nigdy jednak nie traciła duch i te uczucia pobudzały ją tylko do energicznego działania. Apatia, w jaką popadła teraz, zupełnie do niej nie pasowała i wszyscy, którzy ją kochali, obawiali się, że wraz ze śmiercią chłopca może zginąć niezłomny duch jego matki. Hokanu postanowił wziąć na swoje barki przynajmniej część ciężaru. - Powiedz, Lujanie, czego się dowiedziałeś. Gdyby naczelny dowódca był bardziej przywiązany do tradycji, mógłby odmówić odpowiedzi: Hokanu, choć szlachetnie urodzony, nie był władcą Acomy. Ale słudzy Shinzawai przebywający w posiadłości wraz z nim zaprzysięgli sojusz z tym rodem, a Mara nie mogła teraz podejmować ważkich decyzji. Lujan odetchnął z ulgą. Siły pana Shinzawai były znaczne, a wiadomości, które przyniósł, nie napawały otuchą.

- Panie, nasi żołnierze obszukali zwłoki, ale niczego nie znaleźli. Wezwaliśmy do poszukiwań naszych najlepszych tropicieli. Oto, na co natrafili w zagłębieniu, gdzie zabójca prawdopodobnie spał. Podał mu okrągłą, szkarłatno-żółtą muszelkę, na której wyryty był trójkątny znak Anasatich. Hokanu wziął ją do ręki z niesmakiem. Taki znak władca rodu mógł dać posłańcowi jako potwierdzenie wykonania ważnego zadania, nie był jednak odpowiedni dla zabójcy; z drugiej strony pan Anasati nigdy nie ukrywał swojej nienawiści do Mary. Jiro był potężny i otwarcie sprzymierzał się z rodami, które pragnęły obalić nową politykę cesarza. Był bardziej uczonym niż żołnierzem i choć był zbyt inteligentny, by pozwalać sobie na prymitywne działania, nie należało zapominać, że Mara uraziła kiedyś jego męską ambicję, wybierając jego młodszego brata na swego pierwszego męża. Od tego dnia Jiro okazywał jej jawną wrogość. Mimo to muszla była dowodem zbyt oczywistym jak na subtelności rozgrywki Rady, a Bractwo Hamoi zazwyczaj zachowywało najgłębszą konspirację. Trudno było uwierzyć, by zamachowiec był tak nierozważny i miał przy sobie jawny znak, wskazujący która rodzina go wynajęła. Kupienie u nich śmierci zapewniało absolutną dyskrecję. Muszla była fałszywym dowodem, który miał skierować podejrzenia na ród Anasatich. Hokanu spojrzał na Lujana, unosząc brwi ze zdziwieniem. - Czy sądzisz, że pan Jiro jest odpowiedzialny za ten atak? Nie było to właściwie pytanie, lecz wyrażona na głos wątpliwość. Lujan także odnosił się do znaleziska z rezerwą i teraz zawahał się przed odpowiedzią. Ale imię pana Anasatiego wyrwało Marę z letargu. -Jiro to zrobił? - Gwałtownie odwróciła się od ciała Ayakiego i zauważyła czerwono- żółtą muszlę w dłoni Hokanu. Jej twarz zesztywniała w przerażającą maskę wściekłości. - Ród Anasatich jest już tylko prochem na wietrze. Zakopię ich natami w śmietniku, a ich duchy zostaną skazane na wieczne mroki. Okażę im jeszcze mniej miłosierdzia, niż domowi Minwanabich! - wykrzyknęła, zaciskając dłonie w pięści. Niewidzącym wzrokiem wpatrywała się w przestrzeń między swym mężem a Lujanem, jakby znienawidzony wróg mógł się tam zmaterializować dzięki sile jej nienawiści. - Nawet to nie pomści śmierci mojego syna. Nawet to! -Możliwe, że pan Jiro nie jest winien - wtrącił Lujan. Jego zwykle mocny głos tym razem drżał z żalu. - Ty, pani, byłaś celem, nie Ayaki. W końcu chłopiec był bratankiem pana Anasatiego. Zabójca mógł być nasłany przez któregokolwiek z wrogów cesarza.

Mara jednak nie słyszała go. -Jiro za to zapłaci. Mój syn zostanie pomszczony. -Myślisz, że Jiro jest za to odpowiedzialny? - powtórzył Hokanu. Uparta, dziecinna duma sprawiała, że młody dziedzic Anasati nadal podtrzymywał swoje uczucia wobec Mary, nawet gdy został głową rodu. Dojrzały człowiek nie pielęgnowałby takiej urazy, lecz próżny i arogancki pan Anasati mógł pragnąć, by świat się dowiedział, czyja ręka uknuła zgubę Mary. Ale od kiedy Mara otrzymała tytuł Sługi Imperium, jej popularność niezmiernie wzrosła. Niemądry Jiro mógł cierpieć z powodu urażonej ambicji, lecz nie do tego stopnia, by narazić się na gniew cesarza. Lujan zwrócił ciemne oczy na Hokanu. - Ta muszelka jest jedynym dowodem, jaki mamy. Za tą uderzającą oczywistością może się kryć subtelna przebiegłość: zwraca ona uwagę na dom Anasatich, przez co powinniśmy natychmiast odrzucić tę myśl i szukać winowajców gdzie indziej. - W słowach Lujana dźwięczała wściekłość On także pragnął bezwzględnie pomścić zbrodnię na Ayakim. - Zresztą to nieważne, co myślę - dodał posępnie. Honor bowiem wymagał, by absolutnie i bez zastrzeżeń podporządkował się woli swej pani. Gdyby Mara rozkazała mu zebrać garnizon Acomy i wyruszyć na samobójczą wojnę, podporządkowałby się jej całym sercem i całą swą wolą. * * * Zapadł mrok. Słudzy cicho zapalili lampy ustawione wokół mar Ayakiego. Światło złagodziło nieco nastrój sali żałobnej. Cienie okryły zdeformowane ciało w jedwabnych szatach. Mara, czuwająca samotnie przy zwłokach, wpatrywała się w owalną twarz syna i czarne jak węgiel włosy, które po raz pierwszy, odkąd sięgała pamięcią, pozostały uczesane dłużej niż przez godzinę. Ayaki był całą jej przyszłością. Złożyła w nim wszystkie swe nadzieje i marzenia; miał się stać strażnikiem pamięci jej przodków i zachować ciągłość rodu. Zabiło go jej zadowolenie z siebie. Mara zacisnęła zbielałe dłonie w pięści. Nigdy, przenigdy nie powinna była pozwolić, by ugruntowało się w niej przekonanie, że wrogowie nie mogą jej dosięgnąć. Wiedziała, że poczucie winy nie opuści jej do końca życia. Wszelka myśl o jutrze wydawała się ponura. Obok niej stała taca z rozgrzebanym posiłkiem; jedzenie nie miało dla niej żadnego smaku. Współczucie Hokanu także jej nie pocieszyło; zbyt dobrze go znała. Wyczuwała za jego słowami ból i gniew, i to jeszcze powiększało jej wyrzuty sumienia.

Jedynie chłopiec nie wyrzucał jej głupoty. Ayaki pozostawił już wszelkie uczucia za sobą; był poza smutkiem czy radością. Mara zdławiła szloch. Jakże żałowała, że strzałka nie dosięgła celu. Pragnęła, by kończąca wszelkie zmagania ciemność okryła ją, a nie syna. To, że pozostało jej jeszcze jedno dziecko, nie zmniejszało jej rozpaczy. Z nich dwóch Ayaki, choć starszy, mniej zaznał radości życia. Jego ojcem był Buntokapi z nieprzyjaznego jej rodu Anasatich. Mara zaznała w tym małżeństwie wiele cierpienia i żadnego szczęścia. Względy polityczne sprawiły, że zastawiła na swego męża zdradziecką pułapkę, która teraz, gdy patrzyła na to dojrzalej, wydawała jej się niczym innym niż zwykłym morderstwem. Ayaki był odkupieniem za samobójstwo męża, spowodowane jej machinacjami. Chociaż w rozgrywce Rady odniosła znaczne zwycięstwo, prywatnie uważała śmierć Buntokapiego za porażkę. Nie miało znaczenia, że lekceważenie rodziny uczyniło go podatnym narzędziem jej manipulacji. Dzięki Ayakiemu mogła uczcić pamięć pierwszego męża. Była pewna, że jego syn wyrośnie na wielkiego człowieka, osiągnie sławę, jakiej odmówiono Buntokapiemu. Teraz ta nadzieja się skończyła. Pan Jiro Anasati był bratem Buntokapiego, i to, że jego spisek nie powiódł się i doprowadził tylko do śmierci bratanka, zburzyło delikatną równowagę polityczną ostatnich lat. Gdyż bez Ayakiego ród Anasatich po raz pierwszy od śmierci jej ojca znowu mógł otwarcie wyrazić swą wrogość wobec Acomy. Ayaki miał najlepszych nauczycieli i ochronę wszystkich żołnierzy Mary, ale zapłacił za przywileje swego urodzenia. Gdy miał dziewięć lat, omal nie stracił życia z ręki zamachowca uzbrojonego w nóż. Na jego oczach zamordowano dwie piastunki i ukochanego starego służącego. Po tym wydarzeniu długo prześladowały go koszmary. Mara z trudem się powstrzymała, by teraz nie pogładzić go uspokajająco po dłoni. Ale jego ciało było zimne, a oczy już nigdy nie spojrzą na nią z radością i zaufaniem. Nie musiała walczyć ze łzami; czuła przede wszystkim dławiący gniew z powodu tej niesprawiedliwości. Ciemna strona charakteru, widoczna w okrucieństwie jego ojca, w naturze Ayakiego przejawiała się jako skłonność do melancholii i samotnych rozmyślań. Dopiero w ciągu ostatnich trzech lat, od czasu, gdy Mara wyszła za Hokanu, pogodniejsza strona natury chłopca zaczęła brać górę. Ayaki często powtarzał, że żaden wróg nigdy nie próbował oblegać fortecy Minwanabich. Dzięki naturalnym warunkom i dodatkowym zabezpieczeniom to miejsce wydawało się nie do zdobycia. Co więcej, Mara była Sługą Imperium, co dawało jej przywileje bogów i szczęście wystarczające, by pokonać wszelkie przeciwności życiowe. Teraz wyrzucała sobie, że dała się zwieść tej dziecinnej, ślepej wierze. W przeszłości często

obracała tradycje i przesądy na swoją korzyść. Głupotą było nie dostrzec, że te same zjawiska mogą zostać użyte przeciwko niej. Wydawało się rażącą niesprawiedliwością, że zapłaciło za to jej dziecko, nie ona sama. Justin bardzo się przyczynił do rozwiania ponurych nastrojów swego przyrodniego brata. Drugi syn Mary był dzieckiem barbarzyńskiego niewolnika, którego nie przestawała kochać. Wystarczyło, by na chwilę przymknęła oczy, a pod powiekami natychmiast się pojawiała twarz Kevina, prawie zawsze uśmiechnięta z powodu jakiegoś niedorzecznego żartu, rude włosy i broda lśniąca miedzianym blaskiem w słońcu Kelewanu. Nie łączyło jej z Kevinem takie porozumienie duchowe, jak z Hokanu. Nie, Kevin miał impulsywny, płomienny charakter. Jego zachowanie często bywało zdumiewająco nielogiczne. Nie ukrywałby przed nią swej rozpaczy, lecz burzliwie wyrzuciłby ją z siebie; i może taki wybuch energii dałby Marze odwagę, by stawić czoło nieszczęściu. Mały Justin odziedziczył lekkomyślną naturę ojca. Często się śmiał, lubił płatać figle i już teraz było wiadomo, że ma ostry język. Podobnie jak wcześniej jego ojciec, posiadał dar wyrywania Ayakiego z posępnych nastrojów. Biegał szybko na tłustych nóżkach, potykał się i przewracał, zanosząc śmiechem albo też robił zabawne miny i nie sposób było zachowywać rezerwę, przebywając obok niego. Ale teraz Ayaki nigdy już nie będzie się śmiał razem z Justinem. Mara zadrżała i dopiero w tej chwili uświadomiła sobie czyjąś obecność. Hokanu wszedł do komnaty ostrożnym i cichym krokiem, jakiego nauczył się od mieszkańców lasu w świecie barbarzyńców. Gdy Mara spojrzała na niego, ujął jej chłodną dłoń w swoją. - Pani, jest już po północy. Przydałby ci się odpoczynek. Mara odwróciła się od katafalku i utkwiła ciemne oczy w oczach męża. Na jego twarzy malowało się współczucie; poczuła, że pod powieki nabiegają jej łzy i jego sylwetka rozmazała się jej w oczach. Objął ją i oparł o swoje ramię. Był silny, choć szczupły, podobnie jak jego ojciec. I choć nie miał namiętnej natury Kevina, rozumieli się z Marą doskonale. Był dla niej mężem, jakim nigdy nie stał się ojciec Ayakiego, i teraz jedynie jego obecność powstrzymywała ją przed popadnięciem w szaleństwo. Dotyk, który miał złagodzić jej ból, pochodził od mężczyzny, który był znakomitym dowódcą na polu bitwy. Podobnie jak ona, Hokanu wolał pokój od wojny, ale gdy użycie miecza stawało się konieczne, miał odwagę tygrysów, które zamieszkiwały świat za Wielkim Pęknięciem. Teraz, choć poniewczasie, Acoma będzie potrzebowała jego siły. Policzki Mary pokryły się łzami. Wypełniała ją bezgraniczna gorycz, która teraz

znalazła cel. Jiro Anasati zamordował jej syna; za to ona zniszczy jego ród i po wieczne czasy wymaże go z ludzkiej pamięci. Hokanu potrząsnął nią lekko, jakby wyczuwając jej mściwy nastrój. - Pani, jesteś potrzebna żywym, Justin płakał przez całą kolację i pytał, co się stało z mamą. Keyoke co godzinę zgłaszał się po instrukcje, a Lujan chce wiedzieć, ile kompanii ma sprowadzić z garnizonu, z posiadłości w pobliżu Sulan-Qu. Hokanu subtelnie nie zaprzeczał konieczności wojny. To przyniosło jej ulgę. Gdyby zasypał ją pytaniami i usiłował odwieść od zamiaru zemsty na panu Jiro, twierdząc, że jedna muszelka to zbyt słaby dowód, zwróciłaby się przeciwko niemu, rozwścieczona. Ten, kto w tej chwili nie był po jej stronie, był przeciwko niej. Na Acomę spadł cios i honor domagał się działania. Ale widok zamordowanego syna osłabił jej wolę; wszelkie przejawy życia wydawały się jałowe i zupełnie nieinteresujące. - Pani? - powtórzył Hokanu. - Twoje decyzje są konieczne dla przetrwania twojego domu. Gdyż teraz Acoma to ty. Mara zmarszczyła czoło. Jej mąż miał rację. Z chwilą zawarcia małżeństwa ustalili, że Justin będzie następcą Hokanu. Nagle, rozpaczliwie, Mara zapragnęła, by ta obietnica nigdy nie została złożona. Gdyby wówczas uświadamiała sobie śmiertelność Ayakiego, nigdy by się na to nie zgodziła. Złowieszczy krąg znów zamknął się wokół niej. Zaniedbała swoje obowiązki. Gdyby nie weszła w pułapkę zadowolenia z własnego życia, jej czarnowłosy syn nie leżałby teraz bezwładnie pośrodku kręgu zapalonych lamp śmierci. Biegałby, jak powinien biegać chłopiec albo ćwiczyłby sztuki walki, albo też szybciej niż wiatr mknąłby przez wzgórza na swym wielkim, czarnym rumaku. Znów ujrzała w wyobraźni napięte ciało ogiera stojącego na tylnych nogach i usłyszała okropny stuk kopyt, gdy zwierzę upadło... - Pani - Hokanu łagodnie przerwał jej zamyślenie i rozchylił zaciśnięte palce. Delikatnie gładził ją po dłoni, usiłując rozluźnić jej napięcie. - To już minęło. Teraz musimy walczyć o żywych. - W miejsce łez, które otarł z jej twarzy, natychmiast napłynęły nowe. - Maro, bogowie okazali nam niełaskę. Ale moja miłość do ciebie nie przeminęła, a zaufanie twoich sług jest jak światło lampy w ciemnościach. Zycie Ayakiego nie poszło na marne. Był dzielny i silny i nie uchylał się od odpowiedzialności, nawet w chwili śmierci. Musimy się zachowywać tak jak on, jeśli nie chcemy, by strzała, która powaliła konia, zebrała następne śmiertelne ofiary.

Mara zamknęła oczy, usiłując zignorować zapach płonących lamp oliwnych. Hokanu nie musiał jej przypominać, że jest odpowiedzialna za tysiące ludzi. Nie była już regentką dorastającego syna. Nie została jej ani odrobina siły, a jednak musi się przygotować do wielkiej wojny, dopełnić zemsty, by ocalić honor rodziny, a potem urodzić następnego dziedzica. Ale nadzieja, przyszłość, entuzjazm i marzenia, dla których tyle poświęciła, wszystko to obróciło się w proch. Czuła się odrętwiała, ukarana tak mocno, że nic już ją nie obchodziło. - Mój panie i mężu - powiedziała ochryple - zajmij się doradcami. Niech robią to, co ty im nakażesz. Nie mam teraz serca do podejmowania decyzji, a Acoma musi się przygotować do wojny. Hokanu spojrzał na nią z bólem. Od dawna podziwiał jej śmiałość i teraz, gdy widział, jak ustępuje ona rozpaczy, serce mu się krajało. Przyciągnął ją do siebie i wyszeptał: - Pani, oszczędzę ci tyle wysiłku, ile będę mógł. Jeśli zdecydujesz się wyruszyć zbrojnie przeciwko Jiro Anasatiemu, stanę u boku twego naczelnego dowódcy. Ale wcześniej czy później będziesz musiała przywdziać płaszcz głowy rodu. Jesteś odpowiedzialna za ród Acomów. Śmierć Ayakiego nie może oznaczać końca. Musisz odnowić swą linię. Niezdolna odpowiedzieć, niezdolna myśleć, Mara wtuliła twarz w ramię męża i przez długą chwilę jej łzy bezgłośnie wsiąkały w gruby, błękitny jedwab jego szaty. Rozdział drugi Konfrontacja Jiro zmarszczył brwi. Choć prosta szata bez ozdób, którą miał na sobie, była lekka, a na otaczającym dziedziniec przy bibliotece portyku o tej porze jeszcze panował cień, na jego czole pojawiły się krople potu. Przy łokciu miał zapomnianą tacę z nie dokończonym śniadaniem. Ze wzrokiem utkwionym w trzymanej na kolanach planszy, nerwowo postukując palcami w haftowaną poduszkę, na której siedział, przyglądał się wszystkim figurom po kolei, jakby osądzał prawdopodobny wynik każdego możliwego ruchu. Nawet jeśli na pierwszy rzut oka błąd nie wydawał się oczywisty, po kilku kolejnych posunięciach jego konsekwencje mogły stać się druzgocące. Uczeni twierdzili, że gra w shah wyostrza instynkty wojenne i polityczne, Jiro Anasati zaś przedkładał ćwiczenie umysłu nad rywalizację fizyczną. Zawiłości tej gry fascynowały go. Już w bardzo młodym wieku zaczął wygrywać ze swym ojcem i innymi nauczycielami. Gdy był chłopcem, często obrywał od obu braci Halesko i Buntokapiego, których rozwścieczała lekceważąca łatwość, z jaką potrafił ich

pokonać. Zaczął wówczas szukać starszych przeciwników i próbował nawet rywalizować z midkemijskimi handlarzami, którzy coraz częściej odwiedzali Imperium, szukając nowych rynków zbytu dla towarów z innych części świata. Nazywali tę grę szachami, ale zasady były te same. Tylko niewielu spośród nich mogło mierzyć się z Jirem. Jedyny człowiek, którego nigdy nie udało mu się pokonać, siedział teraz naprzeciwko niego i z roztargnieniem przeglądał dokumenty porozkładane pedantycznie wokół kolan. Chumaka, pierwszy doradca Anasatich od czasów ojca Jira, był chudym jak szczapa mężczyzną o pociągłej twarzy, ostrym podbródku i ciemnych, nieprzeniknionych oczach. Od czasu do czasu odrywał się od papierów, by przelotnie spojrzeć na planszę i odpowiedzieć na ruch swego pana. Roztargnienie, z jakim pierwszy doradca zawsze go pokonywał, nie irytowało pana Jiro; czuł dumę, że tak bystry umysł pozostaje w służbie domu Anasatich. Talent Chumaki do wcześniejszego przewidywania komplikacji politycznych chwilami graniczył z jasnowidzeniem. Pan Tecuma zawdzięczał większość sukcesów w rozgrywce Rady jego bystrości. Gdy Mara, ledwo wkroczywszy na drogę polityki, upokorzyła ród Anasatich, Chumaka przedstawił rozsądne rozwiązania, dzięki którym nie ponieśli większych szkód w konflikcie, jaki niedługo potem wybuchł między Acomami i Minwanabimi. Jiro przygryzł wargę, usiłując wybrać między dwoma ruchami, które dawały mu niewielką, aczkolwiek natychmiastową przewagę, a trzecim, niosącym obietnicę odległego zwycięstwa. Gdy się zastanawiał, jego myśli znów powróciły do rozgrywki Rady: zniszczenie Minwanabich mogło stać się okazją do świętowania, gdyż byli to rywale Anasatich - tyle że zwycięstwo odniosła kobieta, której Jiro nienawidził najbardziej na świecie. Jego wrogość zrodziła się w chwili, gdy pani Mara wybrała męża. Duma Jira nigdy nie przebolała tego upokorzenia. Nie złagodziła go nawet świadomość, że gdyby wówczas został mężem Mary, to on, nie Bunto, musiałby umrzeć z powodu jej intrygi. Choć rozmiłowany w uczonych księgach, ostatni pozostały przy życiu syn rodu Anasati w tym miejscu pozostawał głuchy na wszelkie argumenty i wciąż karmił się posępnymi rozmyślaniami. Fakt, że ta suka z zimnym wyrachowaniem uknuła śmierć jego brata, był powodem do waśni krwi; mniejsza o to, że cała rodzina lekceważyła Bunta, a on sam zerwał wszelkie więzy z rodem Anasatich i przyjął tytuł pana Acomy. Nienawiść tak głęboko zakorzeniła się w duszy Jira, że uparcie zamykał oczy i na to, iż gdyby został mężem Mary, nigdy nie odziedziczyłby tytułu pana Anasati. Pragnienie odwetu, zżerające jego duszę od lat, z biegiem czasu przeszło w nieustającą obsesję na punkcie niebezpiecznej, przebiegłej rywalki.

Z zachmurzoną twarzą spojrzał na planszę, lecz nie podniósł ręki, by przesunąć figurę. Chumaka zauważył to i uniósł brwi. - Znów myślisz o Marze. Jiro zdawał się zirytowany. - Ostrzegałem cię - podjął Chumaka suchym głosem, wypranym z wszelkich emocji. - Skupianie się na uczuciach wrogości niszczy równowagę wewnętrzną i w końcu doprowadza do przegranej. Pan Anasati wyraził swe lekceważenie, wybierając śmielszy z dwóch krótkowzrocznych ruchów. - Ach! - Chumaka miał czelność udać zachwyt. Zdjął z planszy swój zabity pionek i nie odrywając lewej ręki od papierów, prawą przesunął kapłana. Zdenerwowany Anasati przygryzł wargę; dlaczego jego pierwszy doradca tak uczynił? Pogrążony w rozmyślaniach nad celem tego ruchu prawie nie zauważył posłańca, który wbiegł do komnaty. Przybysz skłonił się przed panem i gdy otrzymał leniwy znak, pozwalający mu się podnieść, podał Chumace zapieczętowaną paczkę. -Pozwól, panie? - wymruczał Chumaka. -Korespondencja jest zaszyfrowana, prawda? - zapytał Jiro, zagłębiony w rozważaniu następnego ruchu. Jego dłoń poruszała się między figurami. Chumaka chrząknął. Jiro uznał to za potwierdzenie. -Tak myślałem - powiedział. - W takim razie otwórz. I oby te wiadomości choć raz rozproszyły cię przy grze. Chumaka szczeknął krótkim śmiechem. - Im bardziej niesłychane plotki, tym lepiej będę grał. Przyglądał się niezdecydowaniu swego pana z rozbawieniem, które graniczyło z pogardą. Obrócił woreczek w palcach i rozerwał sznurek, używając jedynego nieobgryzionego paznokcia na kciuku. Przejrzał zawartość przesyłki i uniósł brwi. - To nieoczekiwane wiadomości. Z ręką zawieszoną w powietrzu pan Anasati podniósł wzrok. Zdziwienie pierwszego doradcy było dla niego czymś nowym. - Co się stało? Chumaka, który służył już dwóm pokoleniom władców, rzadko dawał się zaskoczyć. Teraz spojrzał na Jira z namysłem w ciemnych oczach.

- Wybacz, panie. Mówiłem o tym. - Wyjął papier z woreczka i spoglądając kątem oka na uniesioną dłoń pana, dodał: - Czekam na twój ruch. Jiro cofnął rękę, rozdarty między irytacją a rozbawieniem. - Aha, czekasz - mruknął i odchylił się na poduszki, by uspokoić myśli. Patrzył teraz na planszę do gry z nowej perspektywy; była to sztuczka, której w młodości nauczył się od ojca. Chumaka z enigmatycznym uśmiechem postukał pergaminem o skórzasty policzek. Było dla niego typowe, że nigdy nie przepuścił okazji, by wykazać swemu panu popełniony błąd; ale w szachach nie doradzał, tylko spokojnie czekał, aż Jiro będzie musiał ponieść konsekwencje swych ruchów. - To - mruknął, zaznaczając coś piórem na pergaminie. Jiro z furią odtwarzał w myślach wszystkie posunięcia, sprawdzając strategię. Choć starał się jak mógł, nie znalazł żadnego zagrożenia. - Blefujesz - oznajmił i przesunął figurę. - Chumaka wyglądał na urażonego. - Nie muszę blefować. - Wykonał swój ruch i dodał: - Twój senior wojenny jest teraz zagrożony. Jiro dopiero teraz zauważył pułapkę, którą przygotował dla niego pierwszy doradca; jej subtelność doprowadziła go do furii. Albo podda środek pola i zostanie zepchnięty do obrony, albo utraci seniora wojennego, najpotężniejszą figurę, i w rezultacie będzie mógł zaatakować, ale ze zmniejszoną siłą. Zmarszczył czoło, przewidując kilka kolejnych ruchów. Choć wyobrażał sobie najrozmaitsze kombinacje, nie widział sposobu, by wygrać. Mógł mieć najwyżej nadzieję na remis. Przesunął drugiego kapłana. Chumaka siedział pogrążony w czytaniu, ale na głos Jira opuścił wzrok, zbił kapłana żołnierzem i paradoksalnie pozwolił mu uwolnić seniora wojennego. Przywołany do ostrożności przez reprymendę, Jiro usiłował przewidywać posunięcia tak daleko w przód, jak to tylko było możliwe. Zbyt późno doznał przypływu intuicji; z rozczarowaniem zauważył, że został zmuszony do wykonania dokładnie takiego ruchu, o jaki chodziło pierwszemu doradcy. Utracił już szansę na pata, porażka zaś była tylko kwestią czasu. Przedłużanie rozgrywki nigdy nic nie dawało; Chumaka czasami wydawał się absolutnie odporny na ludzkie błędy. Pan Anasati westchnął rozgoryczony i przewrócił swego cesarza na znak poddania. - Wygrałeś, Chumaka - oznajmił, pocierając oczy. Głowa rozbolała go od napięcia. Chumaka spojrzał na niego przenikliwie sponad listu.

- Panie, twoja gra staje się coraz lepsza. Komplement złagodził nieco gorycz kolejnej porażki. - Często się zastanawiam, jak możesz grać tak błyskotliwie, myśląc jednocześnie o innych sprawach, Chumako. Pierwszy doradca równo złożył dokument. - Shah to tylko jedna z umiejętności wyćwiczonego umysłu, mój panie. - Obrzucając Jira spojrzeniem spod ciężkich powiek, dodał: - Nie znam żadnych sztuczek strategii, lecz znam mojego przeciwnika. Panie, obserwowałem cię przez całe twoje życie. Już od twojego trzeciego ruchu wyczuwałem, do czego zmierzasz. Przy szóstym ruchu wyeliminowałem ponad cztery piąte wszystkich istniejących możliwości. Dłonie Jira opadły bezwładnie na kolana. -Jak to możliwe? -Bo jesteś podobny do wszystkich ludzi stworzonych przez bogów. Można liczyć na to, że będziesz postępował tak, jak ci każe twój charakter. - Chumaka wetknął pergamin w obszerną kieszeń. - Spędziłeś spokojną noc. Zjadłeś dobre śniadanie. Byłeś wypoczęty. Byłeś skupiony, ale nie... głodny. Przy trzecim ruchu wywnioskowałem, że w twojej grze przejawi się otwartość, a nie... śmiałość i ryzyko. - Wpatrując się uważnie w twarz swego pana, podsumował: - Sekret polega na tym, żeby zauważyć wskazówki, które odkryją nam myśli przeciwnika. Należy poznać jego motywy, jego namiętności, i wtedy nie musisz czekać na to, co zrobi; możesz przewidzieć jego następny ruch. Jiro uśmiechnął się bez humoru. - Mam nadzieję, że pewnego dnia odwiedzi nas mistrz w shah, który potrafi cię pokonać, Chumako. Pierwszy doradca zaśmiał się cicho. - Zostałem pokonany wiele razy, panie. Bardzo wiele razy. Ale ty tego nigdy nie widziałeś. - Przesunął wzrokiem po rozrzuconych figurach na planszy. - Jeśli będziesz grał z ludźmi, którzy nie znają cię tak dobrze jak ja, wyjdziesz z rozgrywki zwycięsko. Prawdę mówiąc, posiadasz godny pozazdroszczenia talent strategiczny. Panie, nie jestem lepszym graczem od ciebie. - Pierwszy doradca wyjął kolejny dokument z sakwy, kończąc swe wywody. - Ale obserwowałem cię o wiele dokładniej niż ty kiedykolwiek obserwowałeś mnie. Jiro poczuł się nieswojo na myśl, że ktokolwiek, nawet tak lojalny sługa jak Chumaka, mógł przeniknąć go na wylot. Wziął się jednak w garść; miał szczęście, że Chumaka był jego doradcą, zaufanym człowiekiem i dyplomatą. Im lepiej znał swego pana, tym lepiej mógł

służyć domowi Anasatich. Nienawidzić go za wyższość jego inteligencji, byłoby głupotą, błędem pana, który jest zbyt próżny, by przyznać się do własnych braków. Jiro zdusił swe nadmierne ambicje i niegodne podejrzenia i zapytał: - Co cię tak pochłonęło dzisiejszego ranka? Chumaka pogrzebał w sakwie, wyjął jeszcze kilka pergaminów i odsunął planszę na bok, by zrobić miejsce wokół swoich kolan, gdzie porozkładał papiery. - Śledziłem nić prowadzącą nas do sieci szpiegowskiej Acomy i pilnowałem kurierów tak, jak nakazałeś. Właśnie nadeszły nowiny, które próbuję dopasować do całości. - Mruknął jakieś słowa zrozumiałe jedynie dla niego samego. Przez chwilę przesuwał papiery, po czym znów zaczął myśleć na głos: - Nie jestem jeszcze zupełnie pewny... - Przełożył dokument z jednej sterty na drugą. - Wybacz ten nieporzdek, panie, lecz tak porozkładane dokumenty pomagają mi śledzić powiązania. Zbyt często ogarnia nas pokusa, by widzieć wydarzenia w linii prostej, w konkretnym porządku, podczas gdy w gruncie rzeczy życie jest... chaosem. – Potarł podbródek dwoma palcami. - Często myślałem o tym, by kazać sobie skonstruować z tablicę drążków, na której mógł bym wieszać notatki na różnych wysokościach, by łatwiej mi było zauważać hierarchię powiązań... Doświadczenie nauczyło Jira nie okazywać irytacji z powodu zachowania pierwszego doradcy. Choć często marudził przy pracy, w takich właśnie chwilach dochodził do najcenniejszych rezultatów. Siatka szpiegowska Anasatich, na której rozbudowę Jiro wydał wszystkie fundusze, jakie zdołał zgromadzić, z roku na rok dostarczała coraz bardziej pożyteczne informacje. Inne wielkie rody zatrudniały mistrzów tajnych służb, którzy zajmowali się wyłącznie takimi operacjami, Chumaka jednak upierał się, by nie mieć nad sobą żadnego nadzorcy. Chciał sprawować osobistą kontrolę nad agentami, których umieścił w innych domach, cechach rzemieślników i ośrodkach handlowych. Jeszcze za panowania Tecumy, ojca Jira, Chumaka od czasu do czasu opuszczał posiadłość, by osobiście dopilnować jakiejś sprawy. Jiro okazywał młodzieńczą niecierpliwość wobec kaprysów swego pierwszego doradcy, ale wiedział, kiedy nie należy się wtrącać. Teraz, gdy Chumaka przeglądał doniesienia agentów, pan Anasati zauważył, że niektóre raporty nosiły daty nawet sprzed dwóch lat. Kilka z nich wyglądało na zwykłe bazgroły sekretarza kupca zbożowego, który notował wyniki jakichś obliczeń na marginesach dokumentów handlowych. -Co to za nowa informacja? Chumaka nie podniósł głowy. -Ktoś próbował zabić Marę. To były niezmiernie doniosłe nowiny! Jiro wyprostował się, rozzłoszczony, że nie

powiedziano mu o tym od razu i wściekły, że ktoś ubiegł Anasatich w działaniach przeciwko pani Acomie. - Skąd wiesz? Chumaka wysunął złożony dokument z fałdów szaty i wyciągnął go w stronę swego pana. Jiro pochwycił pergamin i przeczytał pierwsze linijki. - Mój bratanek Ayaki nie żyje! - wykrzyknął. Zanim jednak zdążył wdać się w tyradę, pierwszy doradca przerwał mu. - Panie, oficjalne wiadomości dotrą do nas dopiero jutro. Do tego czasu możemy się zastanowić, jak powinniśmy zareagować. Odciągnięty od zamiaru zganienia Chumaki za niepotrzebne wstrzymywanie informacji, Jiro zwrócił teraz myśli w pożądanym przez doradcę kierunku. Anasati i Acomowie byli zagorzałymi wrogami aż do czasu małżeństwa Mary z Buntokapim; od chwili, gdy Bunto popełnił rytualne samobójstwo, spadkobierca tytułu, Ayaki, był jedynym łącznikiem między rodami i wyłącznie ze względu na niego nie manifestowano otwartej wrogości. Teraz chłopiec znajdował się w pałacach Tukaramu. Jiro nie czuł osobistego żalu na wiadomość o śmierci bratanka. Gniewało go, że jego najbliższy męski krewny nosił nazwisko Acoma; traktat, który ze względu na ochronę dziecka zobowiązywał go do sojuszu z Acomą, ciążył mu już od dawna. To ograniczenie wreszcie dobiegło końca. Dopuszczając do śmierci chłopca, Mara zaniedbała swoje obowiązki opiekunki. Anasati mieli teraz oficjalny pretekst, wręcz honorowy obowiązek odwetu za przedwczesną śmierć Ayakiego. Jiro z trudem hamował podniecenie na myśl, że wreszcie będzie mógł zemścić się na Marze. - Jak chłopiec zginął? - zapytał. Chumaka spojrzał na niego z jawną naganą. - Gdybyś przeczytał do końca ten dokument, który trzymasz w ręku, wiedziałbyś. Jiro poczuł potrzebę, by podkreślić swą pozycję władcy. - A dlaczego ty mi nie możesz powiedzieć? Jesteś tu po to, by mi doradzać. Gorejące spojrzenie czarnych oczu Chumaki opadło z powrotem na papiery. Nie okazał irytacji, lecz odrzekł z obłudnym posłuszeństwem: - Przyczyną śmierci Ayakiego był upadek z konia. To jest wersja oficjalna. Natomiast nasi agenci znajdujący się w pobliżu posiadłości Mary dowiedzieli się reszty, której nie podaje się do wiadomości publicznej. Koń także zginął. Upadł i przygniótł chłopca swoim ciałem, gdyż trafiła w niego zatruta strzałka. Jiro przypomniał sobie wcześniejszą rozmowę.